Ci, którzy uzyskali wstęp, weszli do prywatnych apartamentów przez lustrzane drzwi, wiodące do krużganka i zawsze zamknięte. Otwierano je tylko wtedy, gdy ktoś w nie poskrobał, i natychmiast zamykano z powrotem.
Minęło dwadzieścia pięć lat.
Pewnej nocy, późną jesienią, George Mouse wyszedł przez okno z pokoju, który stanowił bibliotekę na trzecim piętrze jego kamienicy. Następnie przeszedł przez mały pomost, który łączył to okno z oknem pomieszczenia służącego niegdyś jako kuchnia w kamienicy stykającej się z jego budynkiem. Dawna kuchnia była ciemna i zimna. Oddech George’a falował w świetle lampy. Myszy i szczury uciekały przed nim i przed światłem. Słyszał szuranie i skrobanie łapek, ale nie widział żadnego gryzonia. Nie otwierając drzwi (od lat nie było tam drzwi), wyszedł do sieni i zaczął ostrożnie schodzić. Ostrożnie, ponieważ stopnie były spróchniałe i obluzowane, a w niektórych miejscach miały ubytki.
Z niższego piętra dobiegały śmiechy i sączyło się światło. Ludzie pozdrawiali go, kiedy wchodzili do swych mieszkań lub wychodzili z nich, niosąc produkty potrzebne do wspólnego obiadu. Dzieci goniły się po klatce schodowej. Na pierwszym piętrze znowu panowały ciemności, służyło teraz jedynie jako magazyn. Trzymając w górze lampę, George rzucił okiem na długi, ciemny korytarz i na drzwi zewnętrzne. Stwierdził, że wielka sztaba jest na swoim miejscu, tak samo jak łańcuchy i zamki. Obszedł schody i dotarł do drzwi, które prowadziły do sutereny Po drodze zabrał ogromny pęk kluczy. Jeden z nich, specjalnie oznakowany, otwierał staroświecki zamek na drzwiach do sutereny. Ilekroć George otwierał te drzwi, zastanawiał się z niepokojem, czy nie powinien założyć nowej, ładnej kłódki. Otwarcie tego starego zamka było teraz dziecinnie proste, każdy mógł to zrobić. Zawsze dochodził jednak do wniosku, że nowa kłódka przyciągałaby tylko oczy, a walnąwszy ramieniem w drzwi można było zaspokoić ciekawość bez względu na to, czy na drzwiach byłaby nowa kłódka czy nie. Wszyscy stali się bardzo przezorni w kwestii niewpuszczania ludzi do środka.
Schodził na dół z jeszcze większą ostrożnością, Bóg jeden wiedział, co kryło się pomiędzy zardzewiałymi rurami, starymi bojlerami i zwałami ziemi. Nadepnął kiedyś na coś dużego, miękkiego i martwego i prawie skręcił sobie kark. Gdy zszedł na dół, powiesił lampę, podszedł do narożnika i przestawił stary kufer tak, że mógł na nim stanąć i dosięgnąć umieszczonej wysoko półki, do której nie miały dostępu nawet szczury.
Otrzymał spadek, przepowiedziany dawno temu przez ciotkę Cloud (spadek od nieznajomego i nie były to pieniądze), na długo przedtem, nim dowiedział się, jak wszedł w jego posiadanie. Otaczał całą sprawę tajemnicą w sposób charakterystyczny dla Mouse’ów — był to rezultat wychowywania się na ulicy i bycia najmłodszym we wścibskiej rodzinie. Wszyscy podziwiali wszechmocny piżmowy haszysz, którego George’owi nigdy nie brakowało, i pragnęli mieć go choć trochę. Ale George nigdy nie zapoznałby ich ze swoim dostawcą (nie było to nawet możliwe, ponieważ tamten już dawno nie żył). Wszyscy cieszyli się, dostając parę działek, a w jego mieszkaniu zawsze było towaru pod dostatkiem. I choć czasami po paru fajkach patrzył na swoich otumanionych kompanów i poczuwał się do winy z powodu swego uniesienia, a jego wielka, wspaniała, zdumiewająca tajemnica aż się prosiła, żeby ją wyjawić, to jednak George nigdy nie pisnął nikomu ani słowa.
To Smoky, nie zdając sobie z tego sprawy, ujawnił George’owi źródło wielkiego dobrobytu.
— Czytałem gdzieś — powiedział (zawsze zaczynał w ten sposób rozmowę) — że jakieś pięćdziesiąt czy sześćdziesiąt lat temu twoimi sąsiadami byli przybysze z Bliskiego Wschodu. Wielu Libańczyków. I że w małych sklepikach ze słodyczami i w podobnych miejscach sprzedawano haszysz, nie kryjąc się z tym. Wiesz, obok chałwy i cukierków toffi. Za pięć centów mogłeś kupić całkiem sporo. Wielkie działki. Jak tabliczki czekolady.
I rzeczywiście przypominały tabliczki czekolady. George poczuł się jak myszka uderzona nagle w głowę wielkim młotkiem. Doznał objawienia.
Kiedy schodził potem na dół, aby uszczuplić swoje zapasy, wyobrażał sobie, że jest Lewantyńczykiem z kozią bródką, haczykowatym nosem i łysiną, utajonym pederastą, który daje za darmo baklavę chłopcom o oliwkowej skórze, pętającym się po ulicy. Ustawiał starannie stary kufer, wspinał się na niego, unosząc wyimaginowane frędzelki długiej szaty, i podnosił wieko drewnianej skrzynki, na której widniały zawijasy. Niewiele zostało. Czas ponowić zamówienie.
Pod przykryciem ze srebrnego papieru spoczywało kilka warstw towaru. Warstwy były od siebie oddzielone pergaminem. Same tabliczki zostały owinięte w trzeci rodzaj papieru. Wyjął dwie, rozważał to przez chwilę, po czym niechętnie odłożył jedną z powrotem. Zapasy nie są niewyczerpane, chociaż tak właśnie wykrzyknął, kiedy wiele lat temu odkrył skarb. Przykrył tabliczki pergaminem, a następnie srebrnym papierem. Zamknął wieko skrzynki i umieścił na swoim miejscu stare, bezkształtne gwoździe. Zdmuchnął na skrzynkę kurz, zszedł na dół i przyglądał się tabliczce przy świetle lampy, tak jak za pierwszym razem uczynił to przy świetle elektrycznym. Ostrożnie odsunął papier. Tabliczka była tak ciemna jak czekolada i miała wielkość karty do gry oraz grubość ośmiu dziesiątych cala. Widniał na niej falisty znak: handlowy, mistyczny? Nie wiedział.
Pchnął kufer, którego używał jako drabiny, na swoje miejsce w narożniku. Wziął lampę i zaczął wchodzić na górę. W kieszeni kardigana spoczywała tabliczka haszyszu licząca sobie około stu lat, a George Mouse już dawno przekonał się, że nie osłabiło to wcale jej działania. A nawet, być może, wzmocniło, tak jak dzieje się to z winem.
Właśnie zamknął na klucz drzwi do piwnicy, kiedy ktoś zaczął walić w drzwi wejściowe, tak nieoczekiwanie i gwałtownie, że George aż krzyknął. Odczekał chwilę, mając nadzieję, że był to tylko kaprys jakiegoś szaleńca, który się nie powtórzy. Ale pomylił się. Podszedł do drzwi, nasłuchiwał przy nich, nie odzywając się. Osobnik za drzwiami przeklinał ze złości, a następnie, wydając ryk, uchwycił sztaby i zaczął nimi potrząsać.
— Spokojnie, spokojnie — zaczął George. Osobnik uspokoił się.
— No to otwórz drzwi!
— Co? — Kiedy George nie wiedział, co odpowiedzieć na pytanie, miał zwyczaj udawać, że go nie dosłyszał.
— Otwórz drzwi!
— Przecież wiesz, że nie mogę tak po prostu otworzyć drzwi. Wiesz, jak jest.
— No dobra. Możesz mi powiedzieć, który z tych dwóch budynków ma numer dwieście dwadzieścia dwa?
— Kto pyta?
— Dlaczego każdy w tym mieście odpowiada na pytanie pytaniem?
— Hę?
— Dlaczego nie otworzysz drzwi i nie pogadasz ze mną, do cholery, jak ludzka istota?
Milczenie. Głębia rozpaczy i złości zawarta w tym okrzyku poruszyła serce George’a. Nasłuchiwał przy drzwiach, czekając na dalsze przekleństwa. Czuł się bezpieczny za szczelnie zamkniętymi drzwiami.
— Czy możesz mi powiedzieć — zaczął znowu osobnik i George wyczuł, że całym wysiłkiem powstrzymuje gniew i stara się mówić uprzejmie — gdzie mogę znaleźć dom Mouse’ów albo George’a Mouse’a?
— Tak — odparł George. — To ja jestem George Mouse. — To było ryzykowne, ale z pewnością nawet najbardziej zdesperowani komornicy i doręczyciele pozwów nie kręcą się tak późno po ulicy. — Kim jesteś?
— Nazywam się Auberon Barnable. Mój ojciec… — Jego słowa utonęły w szczęku i stuku otwieranych zamków i odsuwanych rygli.
George wysunął rękę w ciemność i wciągnął do środka osobę stojącą na progu. Wprawnymi ruchami zakluczył i zaryglował drzwi, po czym podniósł lampę, żeby przyjrzeć się kuzynowi.
— To ty jesteś tym dzieckiem — stwierdził, zauważając z przyjemnością, jak bardzo to określenie nie pasuje do wysokiego młodzieńca. Wyraz jego twarzy zmieniał się w migotliwym świetle lampy, ale nie nosiła ona śladów niestałości. Wydawała się wąska i ściągnięta. W istocie cała jego sylwetka, szczupła i schludna, przyodziana w czarne rzeczy, które dobrze na nim leżały, wydawała się sztywna i chłodna. Wypluty, pomyślał George. Zaśmiał się i poklepał Auberona po ramieniu.
— Jak się wszyscy mają? Jak tam Elsie, Lacy i Tillie, czy jak im tam na imię? Co cię tu sprowadza?
— Tata napisał — odparł Auberon, jak gdyby nie chciało mu się wszystkiego wyjaśniać, skoro zrobił to już ktoś inny.
— Ach tak? Widzisz, jak działa poczta. Wejdź, wejdź. Nie będziemy stali na klatce schodowej. To miejsce jest zimniejsze niż cycek czarownicy. Kawy?
Syn Smoky’ego wzruszył nieznacznie ramionami.
— Uważaj na schodach — przestrzegł go George i oświetlając drogę lampą, poprowadził kuzyna przez zakamarki kamienicy i mały pomost, aż w końcu stanęli na wytartym dywanie, w miejscu, gdzie poznali się rodzice Auberona. Gdzieś po drodze George zagarnął stare krzesło kuchenne, które miało trzy i pół nogi.
— Czy uciekłeś z domu? Siadaj — powiedział, popychając Auberona na wytarty fotel.
— Matka i ojciec wiedzą, że wyjechałem, jeśli o to chodzi — odrzekł Auberon odrobinę wyniośle, co, zdaniem George’a, było zrozumiałe. Chłopak skurczył się w fotelu. George chrząknął i z dzikim błyskiem w oku podniósł taboret z ułamaną nogą. Krzywiąc się z wysiłku, rozbił go o kamienne palenisko. Mebel rozpadł się na kawałki.
— Czy pochwalają to? — zapytał George, wrzucając kawałki taboretu do ognia.
— Oczywiście. — Auberon założył nogę na nogę i szarpnął dżinsy na kolanie. — Ojciec pisał. Mówiłem już. Powiedział, żeby cię odszukać.
— Ach tak. Czy przyszedłeś piechotą?
— Nie — odparł z pogardą.
— I przybyłeś do Miasta, żeby…
— Szukać szczęścia.
— Mhm. — George zawiesił czajnik nad ogniem i zdjął z półki na książki cenną puszkę przemyconej kawy. — Czy masz już pojęcie, jaki kształt może przybrać?
— Nie, właściwie nie, tylko… — George mruczał zachęcająco, kiedy przygotowywał kawę i ustawiał dwie filiżanki z różnych kompletów. — Chciałem… chcę pisać, zostać pisarzem.
George uniósł brwi. Auberon wiercił się w fotelu, jak gdyby te wyznania wyrwały mu się niechcący.
— Myślałem o telewizji.
— Nie to wybrzeże.
— Co?
— Wszystko, co idzie w telewizji, piszą na słonecznym, zachodnim wybrzeżu.
Auberon podciągnął prawą nogę i usiadł na niej. Nie zadał sobie nawet trudu, aby na to odpowiedzieć. George, szukając czegoś na półkach i w szufladach i przetrząsając swoje liczne kieszenie, zastanawiał się, jakim sposobem to odwieczne pragnienie znalazło drogę do Edgewood. Dziwne, że młodzi z taką nadzieją imają się umierających dziedzin. Kiedy on sam był młody, kiedy ostatni poeci pletli niezrozumiałe głupstwa o robaczkach świętojańskich zagubionych w dolinach rosy, dwudziestoletni chłopcy chcieli być poetami…
W końcu znalazł to, czego szukał: otwieracz do listów w kształcie sztyletu, pokryty lakierem. Natrafił na niego wiele lat temu w opuszczonym mieszkaniu i dobrze naostrzył.
— Wiele ambicji trzeba do tej telewizji — powiedział — i przedsiębiorczości. I wielu się nie udaje. — Nalał wody do dzbanka do kawy.
— Skąd wiesz? — spytał szybko jego kuzyn, jak gdyby już wiele razy słyszał te mądrości dorosłych.
— Ponieważ — odparł George — ja nie posiadam tych zalet i nie poniosłem porażki na tym polu. Kawa gotowa. — Chłopak nie uśmiechnął się. George postawił dzbanek z kawą na trójnogu, na którym wyryto dowcip w holenderskim dialekcie z Pensylwanii, i wyjął małe pudełko ciastek, w większości połamanych. Wyciągnął też z kieszeni swetra brązową tabliczkę haszyszu.
— Lubisz to? — spytał wspaniałomyślnie, pokazując Auberonowi tabliczkę. — Najlepszy libański. Tak sądzę.
— Nie biorę narkotyków.
— Aha.
George odciął narożnik swoim florentyńskim nożem. Nadział na niego odcięty kawałeczek i zatopił nóż w filiżance. Siedział mieszając kawę i przypatrując się kuzynowi, który dmuchał na napój, oddając się temu zajęciu bez reszty, jak gdyby nic innego nie pochłaniało jego myśli. Ach, jak to dobrze być starym i siwym i wiedzieć, że nie należy pytać ani o zbyt wiele, ani o zbyt mało. Wyjął nóż z kawy i stwierdził, że haszysz prawie się rozpuścił.
— No to opowiedz swoją historię — poprosił. Auberon milczał jak zaklęty. — No dalej — siorbiąc, pociągnął łyk kawy. — Jakie wieści z domu?
Musiał zadać wiele pytań, ale kiedy zaczynało świtać, Auberon mówił już całymi zdaniami i przytaczał anegdoty. George’owi to wystarczało. Kiedy wypił ostatnią kroplę wzmocnionej kawy, znał już całą historię życia zawartą w zdaniach Auberona, opatrzoną zabawnymi szczegółami i dziwnymi powiązaniami, a nawet patosem i magią. Wejrzał do zamkniętego serca kuzyna jak do przepołowionej muszli zwiniętego głowonoga.
Opuścił Edgewood wczesnym rankiem, obudziwszy się przed świtem, tak jak zamierzał — odziedziczył tę zdolność po matce, potrafił budzić się wtedy, kiedy chciał. Zapalił lampkę. Dopiero za godzinę lub dwie Smoky zejdzie do piwnicy, żeby uruchomić generator. Auberon odczuwał napięcie i drżenie w przeponie, jak gdyby coś chciało się uwolnić i uciec stamtąd. Wiedział, że mówi się o „żołądku, który podchodzi do gardła”, ale nie należał do ludzi, którym podobne sformułowania cokolwiek mówią. Żołądek rzeczywiście podchodził mu do gardła, ale bardziej doskwierała mu trema i zdenerwowanie. Już nieraz przeżywał podobne emocje, ale zawsze sądził, że jedynie on ich doświadcza. Nigdy nie myślał, że uczucia te są tak pospolite, iż mają nawet własne określenia. Ignorancja pozwalała mu tworzyć wiersze o dziwnych uczuciach, które stały się jego udziałem. Zapisał na maszynie wiele stron. Gdy tylko ubrał się w schludne, czarne ubranie, włożył te kartki do płóciennego plecaka pomiędzy inne rzeczy: szczoteczkę do zębów i co jeszcze? Staroświecką maszynkę Gillette, cztery kostki mydła, egzemplarz książki Tajemnica Północnego Wiatru i testament dla prawników.
Wyruszając na spotkanie z przeznaczeniem, przemknął korytarzami śpiącego domu. Wyobrażał sobie, że czyni to po raz ostatni. Dom nie wydawał się pogrążony we śnie, raczej w niespokojnym półśnie: otwierał oczy ze zdumieniem, kiedy Auberon przechodził. Drżące, rozmyte światło osiadło w korytarzach. Wyimaginowane pokoje i hole wyglądały w tym blasku jak prawdziwe.
— Wyglądasz, jakbyś się nie ogolił — powiedział niepewnie Smoky, kiedy Auberon wszedł do kuchni. — Chcesz trochę płatków?
— Nie chciałem nikogo budzić, puszczając wodę. Chyba nie jestem w stanie nic przełknąć.
Smoky mimo to zaczął się krzątać przy starym piecu na drewno. Gdy Auberon był dzieckiem, zawsze się dziwił, widząc, że ojciec idzie wieczorem spać w tym domu, a potem pojawia się w szkole za biurkiem, jak gdyby został odmieniony albo jakby było ich dwóch. Wstał kiedyś na tyle wcześnie, że przyłapał ojca z potarganymi włosami i ubranego w szlafrok. Znajdował się pomiędzy snem a szkołą. Auberon czuł się wtedy tak, jakby przyłapał kuglarza. Smoky zawsze sam przyrządzał sobie śniadania. I chociaż od lat lśniąca, biała kuchenka elektryczna stała zimna i bezużyteczna w kącie kuchni, jak dumna stara gospodyni wysłana na emeryturę wbrew swej woli, a Smoky nie radził sobie zbyt dobrze z rozpalaniem ognia, podobnie jak z wieloma innymi rzeczami, to jednak nie zrezygnował z przygotowywania śniadań. Musiał tylko wstać trochę wcześniej.
Auberon, zniecierpliwiony powolnością ojca, pochylił się nad piecem i rozpalił ogień w jednej chwili. Smoky stał za nim, trzymając ręce w kieszeniach szlafroka, i przyglądał się synowi z podziwem. A po chwili siedzieli naprzeciw siebie z miskami owsianki i kubkami kawy, która stanowiła prezent od George a Mouse’a z Miasta. Zastygli na moment, trzymając ręce na kolanach i nie patrząc sobie w oczy. Zamiast tego wpatrywali się w brązowy brazylijski napój, połyskujący w dwóch stojących obok siebie filiżankach. Smoky, kaszląc przepraszająco, wstał i zdjął z wysokiej półki butelkę brandy.
— Długa droga przed tobą — powiedział i dolał do kawy alkoholu.
Smoky?
Tak, George rozumiał, że w ostatnich latach mógł tłamsić w sobie uczucia, a łyk alkoholu potrafi je czasem uwolnić. To nie problem: po prostu łyk alkoholu. Potem zaczął wypytywać Auberona, czy jest pewien, że wystarczy mu pieniędzy, czy ma adres prawników dziadka i adres George’a Mouse’a i wszystkie dokumenty prawnicze dotyczące spadku i tak dalej. A Auberon odpowiadał na wszystkie pytania twierdząco.
Po śmierci doktora nadal publikowano jego opowiadania w lokalnych dziennikach. George czytywał je nawet, zanim przeczytał dowcipy. Oprócz tych pośmiertnych opowiadań, przechowywanych tak skrzętnie jak przechowywane są przez wiewiórkę orzechy w zimie, doktor zostawił całe mnóstwo spraw, splątanych jak zagon dzikich róż. Prawnicy i agenci wykonywali jego wolę i mogli to czynić latami.
Auberon był osobiście zainteresowany tymi zawiłymi sprawami, ponieważ doktor zapisał mu spadek. Było tego dość, żeby utrzymać się mniej więcej przez rok i spokojnie pisać. Doktor miał istotnie nadzieję — chociaż nie śmiał jej wyrazić — iż jego wnuk i najlepszy przyjaciel w ostatnich latach życia będzie kontynuować jego dzieło. Jednak Auberon był w niekorzystnej sytuacji: musiałby wymyślać przygody w przeciwieństwie do dziadka, który przez całe lata czerpał je z pierwszej ręki.
Umiejętność rozmawiania ze zwierzętami, jak wyobrażał sobie George, musi być nieco kłopotliwa. Nikt nie wiedział, jak długo narastało w doktorze to przekonanie, chociaż niektórzy z dorosłych przypominali sobie, jak po raz pierwszy oświadczył, że posiada tę zdolność. Powiedział to nieśmiało, delikatnie, myśleli, że to kiepski żart. Żarty doktora nie były wtedy zabawne dla nikogo oprócz milionów dzieci. Później nabrało to formy metafory lub zagadki: z tajemniczym uśmiechem przytaczał swoje rozmowy z salamandrami albo sikorkami, jak gdyby zachęcał rodzinę do zgadywania, dlaczego tak mówi. W końcu przestał to ukrywać: wszystko, co słyszał od swych korespondentów było po prostu zbyt interesujące, żeby tego nie przytaczać.
Ponieważ działo się to wtedy, gdy Auberon zaczynał świadome życie, sądził, że umiejętności dziadka wzrosły, a jego stały się bardziej czułe. Kiedy podczas jednego z długich spacerów po lesie dziadek przestał wreszcie udawać, że sam wymyślił rozmowę, którą usłyszał od zwierząt, i przyznał się, iż po prostu przekazuje to, co istotnie podsłuchał, obu im ulżyło. Auberon nigdy nie lubił udawania, a doktor nie chciał opowiadać kłamstw dzieciom. Powiedział, że nie zna naukowego wyjaśnienia. Może był to rezultat jego odwiecznego przywiązania do zwierząt. Rozumiał mowę tylko niektórych stworzeń, tych najmniejszych, które najbardziej znał. Nic nie wiedział o niedźwiedziach i łosiach, o rzadko spotykanych i wspaniałych kotach, samotnych, długoskrzydłych drapieżnikach. Te zwierzęta pogardzały nim, nie potrafiły nawiązać porozumienia albo nie widziały sensu w rozmowach — nie wiedział, jaka jest tego przyczyna.
— A insekty i robaki? — zapytał Auberon.
— Niektóre tak, ale nie wszystkie — odparł doktor.
— A mrówki?
— Mrówki tak, oczywiście — powiedział doktor.
I kiedy klęczeli razem obok nowego mrowiska, wziął wnuka za rękę i z wdziękiem tłumaczył mu beztroską rozmowę mrówek krzątających się w środku.
Auberon spał teraz na rozwalającym się fotelu, zwinięty pod kocem. Nie było w tym nic dziwnego, skoro wstał dzisiaj tak wcześnie i przemierzył tyle dróg. Ale George Mouse, cmokając lekkomyślnie i wznosząc się na kolejne szczeble wyższej myśli, czuwał przy chłopcu i wsłuchiwał się w jego przygody.
Kiedy Auberon, nie tknąwszy nawet owsianki, ale wypiwszy kawę, wyszedł na zewnątrz przez wielkie frontowe drzwi, Smoky ojcowskim gestem położył dłoń na jego ramieniu, chociaż był niższy od syna. Auberon zrozumiał, że nie uda mu się uciec bez słowa. Wszystkie trzy siostry przyszły go pożegnać. Lily i Lucy spacerowały po podjeździe trzymając się pod ramię. Lily dźwigała bliźnięta w płóciennym nosidełku. Tacey właśnie jechała na rowerze i skręcała przy końcu podjazdu. Nie życzył sobie tego pożegnania, ponieważ udział jego sióstr w jakimkolwiek pożegnaniu, powrocie bądź połączeniu zawsze nadawał tym wydarzeniom ostateczny charakter. Jak, do diabła, dowiedziały się, że wyjeżdża właśnie tego ranka? Powiedział o tym tylko Smoky’emu wczoraj późnym wieczorem i zobowiązał go do dochowania tajemnicy. Narastało w nim znajome uczucie gniewu, którego nie potrafił określić tym słowem.
— Cześć, cześć — powitał siostry.
— Chciałyśmy się z tobą pożegnać — wyjaśniła Lily Lucy poprawiła dziecko siedzące na przedzie i dodała: — I dać ci coś.
— Tak? Fajnie.
Tacey zahamowała zręcznie przy schodach werandy i zsiadła z roweru.
— Cześć, cześć — powiedział raz jeszcze Auberon. — Czy sprowadziłyście tu całe hrabstwo? — Ale oczywiście nie było tam nikogo oprócz nich. Niczyja obecność nie była już konieczna.
Ludzie z okolic Edgewood zawsze mieli trudności z odróżnieniem sióstr. Być może sprawiało to podobne brzmienie ich imion, a może fakt, że zawsze pojawiały się publicznie we trójkę. W istocie bardzo się różniły.
Tacey i Lily były podobne do swojej matki i do jej matki: wysokie, o długich kończynach i trzpiotowatym charakterze. Lily odziedziczyła po kimś proste włosy, jasne niczym słoma zamieniona w złoto, jak w pewnej bajce, natomiast włosy Tacey były kręcone i złotorude jak włosy Alice. Lucy z kolei całkowicie wdała się w ojca: była niższa od sióstr, miała ciemne loki jak Smoky i jego serdeczny, jakby nieobecny wyraz twarzy, a w jej okrągłych oczach czaiła się odrobina wrodzonej anonimowości Smoky’ego. Ale pod innymi względami to Lucy i Lily stanowiły parę. Należały do tego rodzaju sióstr, które potrafią kończyć nawzajem własne wypowiedzi i nawet na odległość wyczuwać swoje cierpienia. Przez wiele lat prowadziły zabawę polegającą na tworzeniu serii zupełnie bezcelowych dowcipów. Jedna z nich zadawała poważnym tonem głupie pytanie, a druga tak samo poważnym tonem udzielała jeszcze głupszej odpowiedzi, po czym obie (nie uśmiechając się) nadawały dowcipowi kolejny numer. Były ich setki. Tacey, może z racji swego starszeństwa, była wykluczona z tej gry. Miała naturalne dostojeństwo i oddawała się z zapałem wielu namiętnościom: do gramofonów, do hodowli królików, do szybkich rowerów. Z drugiej strony we wszystkich wspólnych intrygach, planach i uroczystościach, które miały związek z dorosłymi i ich sprawami, to Tacey odgrywała zawsze rolę kapłanki, a młodsze siostry pełniły funkcje jej nowicjuszek. Istniało pomiędzy siostrami jedno ważne podobieństwo: każda z nich miała tylko jedną brew, biegnącą nad nosem od jednego do drugiego zewnętrznego kącika oka, bez najmniejszej przerwy. Z dzieci Smoky’ego i Alice tylko Auberon był pozbawiony tej cechy.
We wspomnieniach Auberona zachowały się przede wszystkim ich zabawy w narodziny, małżeństwo i śmierć. Kiedy był bardzo mały, spełniał zawsze rolę ich dziecka. Pędzono go bez końca z kąpieli na niby do szpitala na niby. Był ich żywą lalką. Później zmusiły go do odgrywania roli pana młodego, a w końcu nieboszczyka, kiedy był już na tyle duży, że mógł spokojnie uleżeć, podczas gdy one spełniały ostatnią posługę. Nie była to tylko zabawa. Kiedy dziewczynki dorosły, nabyły umiejętności instynktownego przewidywania scen i aktów codziennego życia. Wiedziały, kiedy podnosi się i opada kurtyna w życiu otaczających je osób. Nikt nie przypominał sobie, skąd mogły wiedzieć (miały cztery, sześć i osiem lat), że najmłodsza z dziewcząt Birdów ma poślubić Jima Jaya z Plainfield. Mimo to pojawiły się w kościele ubrane w dżinsy i z naręczami polnych kwiatów, przyklękły malowniczo na schodach kościoła w chwili, gdy państwo młodzi wypowiadali słowa przysięgi. Fotograf czekający przed kościołem na pojawienie się młodej pary zrobił dziwaczne zdjęcie trzech dziewuszek, które później zdobyło nagrodę na konkursie fotograficznym. Wyglądało na pozowane i w pewnym sensie było.
Już w młodym wieku wszystkie trzy nauczyły się ręcznych robótek. Z czasem nabrały wprawy i kiedy trochę podrosły, zajęły się trudniejszymi i bardziej ezoterycznymi gałęziami: koronczarstwem, haftem w jedwabiu, robótkami z włóczki. Tacey, która pierwsza uczyła się wszystkiego od ciotki Cloud i swojej babci, przekazywała potem tę wiedzę Lily, a ta z kolei Lucy. I kiedy siedziały razem, wprawnie poruszając igłami (najczęściej w muzycznym pokoju, do którego słońce docierało o każdej porze roku), plotkowały o zgonach, obietnicach, rozstaniach, oczekiwanych narodzinach (obwieszczonych lub nie) — słowem, o wszystkich ważnych wydarzeniach w życiu ludzi, których znały. Tworzyły jakby kalendarz tych zdarzeń. Robiły pętelki, nawlekały nitki. Wiedziały o wszystkim. Żadna smutna czy radosna uroczystość nie odbyła się bez ich wiedzy, a tylko na kilku nie były obecne, przez co uroczystości te wydawały się nie mieć zwieńczenia. Wyjazd ich jedynego brata na spotkanie z przeznaczeniem i prawnikami nie mógł do nich należeć.
— Proszę — powiedziała Tacey, wyjmując z koszyka przy rowerze małą paczuszkę owiniętą w błękitny papier. — Weź to i otwórz, kiedy dotrzesz do Miasta. — Pocałowała go delikatnie.
— Weź to — powiedziała Lily, wręczając mu paczkę owiniętą w jasnozielony papier — i otwórz, kiedy o tym pomyślisz.
— Weź to — powtórzyła to samo Lucy. Jej paczka była zawinięta w biały papier. — Otwórz ją, kiedy będziesz chciał wrócić do domu.
Przyjął trzy podarunki, kiwając głową z zakłopotaniem, i włożył je do plecaka. Dziewczęta nic już nie dodały, tylko posiedziały przez chwilę z bratem i ojcem na werandzie, na której walały się opadłe liście i gromadziły pod wiklinowymi krzesłami (powinno się je schować do piwnicy, pomyślał Smoky, dawniej robił to Auberon). Poczuł chłód przeczucia, ale pomyślał, że to tylko przez ponury listopadowy mrok. Auberon, który był młody i na tyle samotny, żeby sądzić, że uda mu się uciec z domu bez niczyjej wiedzy i że nikt nie zwraca uwagi na jego poczynania, siedział teraz zażenowany, obserwując, jak wstaje dzień. Po chwili poklepał się po kolanach, wstał, uścisnął dłoń ojca, ucałował siostry, obiecał, że będzie pisać i w końcu ruszył na południe przez szumiący ocean liści. Skierował się do skrzyżowania dróg, na którym chciał złapać autobus. Nie oglądał się na cztery postacie, które śledziły go wzrokiem.
— No cóż — odezwał się Smoky, przypominając sobie własną podróż do Miasta. Był wtedy mniej więcej w wieku Auberona. — Będzie miał przygody.
— Wiele — powiedziała Tacey.
— To będzie zabawne — dodał Smoky. — Może, prawdopodobnie. Pamiętam…
— Zabawne przez jakiś czas — wtrąciła Lily.
— Niezbyt zabawne — dorzuciła Lucy. — Z początku tak, ale potem…
— Tato — powiedziała Tacey, widząc, że ojciec drży. — Nie powinieneś siedzieć tutaj w piżamie.
Wstał, owijając się szlafrokiem. Dziś po południu będzie musiał schować meble z werandy, zanim śnieg pokryje je grubą warstwą.
George Mouse zmienił punkt obserwacyjny i patrzył teraz z wnęki w starym kamiennym ogrodzeniu, jak Auberon przemierza Stare Pastwisko i kieruje się na skróty do Meadowbrook. Polna Myszka, przycupnięta w tej wnęce, gryzła źdźbło trawy, a przez jej głowę przebiegały ponure myśli. Obserwowała zbliżającą się do niej ludzką istotę, która zgniatała butami wielkie gałązki i opadłe liście. Ach, jakie mają wielkie, niezgrabne stopy! Obute stopy, nawet większe i cięższe niż łapy Brązowego Niedźwiedzia! Tylko fakt, że mieli jedynie dwie stopy i pojawiali się koło jej domu rzadko i na ogół w pojedynkę, sprawiał, że Polna Myszka mogła sobie pozwolić na przyjazne uczucia względem nich. Nie żywiła ich nawet do krowy, która niszczyła jej dom i wydawała się najgorszym potworem. Kiedy Auberon zbliżył się i przeszedł tuż koło kryjówki, w której siedziała skulona Polna Myszka, stworzenie zdumiało się. To był chłopiec — teraz już duży — który kiedyś przychodził z doktorem, doktor zaś był przyjacielem prapradziadka Polnej Myszki. Gdy Polna Myszka była malutka, ten sam chłopiec wpatrywał się z przejęciem we wnętrze jej rodzinnego domu, opierając dłonie na podrapanych kolanach, a doktor tymczasem zapisywał wspomnienia prapradziadka, które teraz stały się słynne nie tylko wśród rodu polnych myszy, ale na całym wielkim świecie! Przypływ uczuć rodzinnych pozwolił Polnej Myszce przezwyciężyć wrodzoną bojaźliwość. Wystawiła nos ze swej kryjówki w murze i spróbowała zagadnąć chłopca: „Mój prapradziadek znał doktora” — zawołała. Ale chłopak pomaszerował dalej. Doktor potrafił rozmawiać ze zwierzętami, ale chłopak najwyraźniej nie.
Auberon zatrzymał się na skrzyżowaniu, zatopiony po kostki w opadłych liściach. W tym samym czasie Smoky stał roztargniony przed swoją szkolną bandą, zaskoczoną, że nauczyciel zamilkł tak nagle, pomiędzy podmiotem a orzeczeniem, trzymając kredę przy tablicy, a Daily Alice leżała pod kołdrą (tak! te wizje zaparły George’owi dech). Śniło jej się, że jej syn Auberon, który mieszkał teraz w Mieście, zadzwonił, żeby poinformować, jak mu się wiedzie.
— Przez jakiś czas byłem pasterzem w Bronksie — mówił bezcielesny i nadal tajemniczy głos — ale kiedy nadszedł listopad, sprzedałem stado. — Gdy o tym opowiadał, widziała Bronx: zielone, uprawne pola, zielone wzgórza nad morzem, czyste powietrze i niskie deszczowe chmury. Czuła się tak, jakby tam była, kiedy pasł stado, i szła tropem czarnych kuleczek po wyboistej drodze, prowadzącej na pastwisko. W uszach rozbrzmiewało jej beczenie owiec, w nozdrzach czuła ich zapach, przypominający zapach mokrej wełny w mglisty poranek. Jakie żywe! Widziała swojego syna: stał z kijem w ręku na wyniosłym cypelku i wpatrywał się w morze, na zachód, skąd przychodzi pogoda, i na południe, za rzekę, na ciemne lasy, które pokrywają wyspę od tej strony, i zastanawiał się…
Jesienią zamienił skórzane spodnie i kamasze na przyzwoity czarny garnitur, a pastuszy kij na laseczkę spacerową. Wybrał się z psem Sparkiem (był to dobry pies, którego Auberon mógł sprzedać razem ze stadem, ale nie potrafił się z nim rozstać) na wyprawę wzdłuż rzeki Harlem. Szli brzegiem tak długo, aż trafili do miejsca, gdzie można się przeprawić (niedaleko Sto Trzydziestej Siódmej Ulicy). Bardzo stary przewoźnik miał piękną prawnuczkę, ciemną jak jagoda, i skrzypiącą łódź. Auberon stał na dziobie, kiedy prom sunął wzdłuż liny do przystani po drugiej stronie rzeki. Gdy dobili do brzegu, zapłacił i ze Sparkiem, podskakującym mu przy nodze, wkroczył do Dzikiego Lasu, nie oglądając się za siebie. Było późne popołudnie, słońce (widział raz po raz jego przebłyski: żółty, zamglony blask za ciemnymi chmurami) wydawało się tak zimne i ponure, że niemal życzył sobie nadejścia nocy.
Kiedy znalazł się w głębi lasu, odwołał to życzenie. Skręcił w niewłaściwą drogę pomiędzy St. Nicholas Park i Cathedral Parkway i zaczął wspinać się po omszałych kamieniach. Wielkie drzewa czepiały się skalistego podłoża sękatymi paluchami, jęczały i skrzypiały, a ich pnie przypominały o zmierzchu ludzkie twarze. Dysząc z wysiłku na wysokiej skale, dostrzegł pomiędzy drzewami, że szare słońce zachodzi. Wiedział, że wciąż jest daleko od śródmieścia. Było mu zimno, a poza tym ostrzegano go wielokrotnie, jak niebezpiecznie jest przebywać w tym miejscu o zmroku. Poczuł się mały. Zmniejszał się błyskawicznie. Spark zauważył to, ale nie przejął się.
Noc, jak noc, sprowadza na świat rozmaite upiory. Auberon zaczął się bezsensownie spieszyć, przez co potykał się co rusz, a stwory podchodziły bliżej, z nieprzeniknionych ciemności wyglądały tysiące oczu. Auberon wziął się w garść. Nie wolno okazać strachu. Mocniej ścisnął laseczkę. Nie rozglądając się ani w prawo, ani w lewo, z trudem posuwał się w stronę śródmieścia. Szedł przed siebie, ale nie tak jak jest przyjęte. Raz czy dwa zagapił się na ogromne drzewa, których kształty rysowały się na nocnym niebie (na pewno znacznie się zmniejszył), ale szybko opuścił wzrok. Nie chciał uchodzić za przyjezdnego albo kogoś, kto nie zna się na rzeczy. Jednak nie mógł powstrzymać się od gapienia na tych, którzy uśmiechając się, robiąc mądre miny lub po prostu zachowując obojętność, patrzyli na niego, gdy go mijali.
Gdzie jest Spark? — zastanawiał się, kiedy wygramolił się z dziwnej pułapki, w której zatonął aż po pośladki. Teraz mógłby wdrapać się na grzbiet psa i przebyć drogę o wiele szybciej. Ale Spark odczuwał pogardę dla swego pomniejszonego pana i pobiegł w stronę wzgórza Waszyngtona, żeby na własną rękę szukać szczęścia. Auberon został sam. Przypomniał sobie o trzech podarunkach, które otrzymał od sióstr. Wyjął z płóciennego plecaka podarunek od Tacey i drżącymi palcami rozdarł bladobłękitny papier. Było to połączenie długopisu i latarki. Na jednym końcu znajdowała się latarka, a drugim można było pisać. Poręczne. Miało nawet małą bateryjkę. Nacisnął przycisk, latarka rozbłysła. Kilka płatków śniegu dryfowało w jej świetle. Kilka twarzy oddaliło się i zobaczył teraz, że stoi przed maleńkimi drzwiami w lesie. Jego podróż dobiegła kresu. Zapukał do drzwi.
George’em Mouse’em wstrząsnęło potężne drżenie. Wysiłek umysłowy i koniec działania narkotyku sprawiły, że czuł się trochę wymęczony. Było zabawnie, ale, dobry Boże, która to już godzina! Za parę godzin będzie musiał wstać do dojenia. Sylvie (ciemna jak jagoda, ale wciąż poza domem, chyba że przeoczył jej powrót) na pewno nie wstanie. Rozrzucone kończyny bolały go przyjemnie ze zmęczenia (długa podróż), ale pozbierał się jakoś i wstał. Jest już na to trochę za stary. Upewnił się, że jego kuzyn ma dość koców, podsycił ogień, a następnie (zapominając już, co postrzegał pod ciemnymi i kształtnymi powiekami kuzyna) wziął lampę i ruszył do swojej zagraconej sypialni, ziewając bez opamiętania.
O tej samej porze kilka domów dalej, przed wąską kamienicą Ariel Hawksquill wychodzącą na mały park, zatrzymywały się jeden po drugim wielkie i bezszelestne samochody z następnej ery. Z każdego z nich wysiadał jeden pasażer. Następnie samochody odjeżdżały do miejsca, gdzie takie auta czekają na swych panów. Każdy z gości przyciskał dzwonek przy drzwiach Hawksquill, po czym wpuszczano go do środka. Każdy zdejmował rękawiczki, zsuwając je z kolejnych palców, tak dobrze były dopasowane. Następnie wkładał je do kapelusza, który wręczał służącej. Niektórzy z przybyszów nosili białe szaliki, które z lekkim szelestem ściągali z szyi. Wszyscy zgromadzili się na piętrze, na którym mieścił się salon. Większą jego część zajmowała biblioteka. Każdy z gości usiadł i założył nogę na nogę. Rozmawiali przyciszonymi głosami.
Kiedy Hawksquill w końcu przybyła, wstali z miejsc, chociaż nakazała im gestem, by tego nie czynili. Następnie usiedli z powrotem, a każdy z nich podciągnął nogawki przy kolanie, kiedy ponownie zakładał nogę na nogę.
— Chyba możemy uznać spotkanie — zaczął jeden z nich — Towarzystwa Hałaśliwego Mostu i Klubu Strzeleckiego za otwarte. W nowej sprawie.
Ariel Hawksquill czekała na ich pytania. Tego roku była prawie u szczytu swych zdolności i mocy, jej sylwetka stała się koścista, włosy stalowosiwe, ruchy energiczne i przemyślane. Cała jej postać sprawiała imponujące i niemal onieśmielające wrażenie. Wszystko w jej wyglądzie, począwszy od ciemnobrązowych butów, a skończywszy na upierścienionych palcach, dowodziło niezwykłej mocy i ludzie z Klubu nie mieli wątpliwości, że Hawksquill istotnie tę moc posiada.
— Nowa sprawa — odezwał się jeden z członków, uśmiechając się do Hawksquill — to oczywiście Russell Eigenblick. Wykładowca.
— Co o tym sądzisz? — zapytał trzeci. — Jakie są twoje odczucia?
Ariel Hawksquill zestawiła koniuszki palców jak Holmes.
— Jest i nie jest tym, za kogo chce uchodzić — oświadczyła pedantycznym głosem, tak suchym jak kartka pergaminu. — Sprytniejszy niż wynika z telewizyjnych programów, ale nie tak wysoki. Entuzjazm, który wzbudza, jest szczery, ale nie opuszcza mnie myśl, że może być przelotny. Ma pięć planet w znaku Skorpiona, tak jak Martin Luter. Jego ulubionym kolorem jest zieleń sukna bilardowego. Ma duże, przymglone, brązowe oczy, w których maluje się wyraz fałszywego współczucia. Przypominają krowie oczy. Jego głos wzmacniają miniaturowe wzmacniacze ukryte w ubraniu, które jest kosztowne, ale nie leży na nim dobrze. Pod spodniami nosi buty sięgające kolan.
Przyjęli to do wiadomości.
— Jego charakter? — zapytał jeden z nich.
— Niegodziwy.
— Maniery?
— Dobre.
— Jego ambicje?
Na to pytanie nie była w stanie odpowiedzieć od razu, a jednak właśnie tę odpowiedź najbardziej pragnęli usłyszeć możni bankierzy, biurokratyczni pełnomocnicy i emerytowani generałowie w stanie spoczynku, którzy spotkali się pod egidą Towarzystwa Hałaśliwego Mostu i Klubu Strzeleckiego. Jako utajeni strażnicy przewrażliwionej, samowolnej, starzejącej się republiki, która cierpiała w kleszczach permanentnej społecznej i ekonomicznej depresji, byli wyczuleni na pojawienie się jakiegokolwiek człowieka przyciągającego uwagę: kaznodziei, żołnierza, poszukiwacza przygód, myśliciela czy rzezimieszka.
Hawksquill doskonale zdawała sobie sprawę, że jej przenikliwość doprowadziła do usunięcia niejednego z takich ludzi.
— Nie ma zamiaru zostać prezydentem — oznajmiła.
Jeden ze zgromadzonych wydał z siebie dźwięk oznaczający: jeśli nie, to nie musimy się przejmować innymi jego zamierzeniami, jeśli tak, to jest bezradny, ponieważ od paru lat niezakłócone następstwo nic nieznaczących prezydentów stanowiło jedyny przedmiot zainteresowań klubu, bez względu na to, co myśleli ludzie i sam prezydent. Ten krótki dźwięk dobywał się prosto z gardła.
— Trudno to precyzyjnie opisać — powiedziała Hawksquill. — Z jednej strony jego poczucie ważności własnej osoby jest wręcz niedorzeczne, a jego cele tak ogromne, że można je całkowicie zlekceważyć, tak jak boskie. Z drugiej strony… Twierdzi, na przykład, dość często i w szczególny sposób, jakoby tylko dotykał większych tajemnic, utrzymuje, że „jest w kartach”. Stary, chwytliwy zwrot. A jednak sądzę (nie wiem, obawiam się, że nie potrafię wyjaśnić, skąd czerpię to przekonanie), że on to pojmuje dosłownie i że istotnie jest w kartach, w jakichś kartach, tylko nie wiem, w których.
Popatrzyła po słuchaczach, którzy wolno przytakiwali, i było jej przykro, że mnoży zagadki, lecz dla niej również stanowiło to zagadkę. Przez wiele tygodni towarzyszyła Russellowi Eigenblickowi w jego podróżach, spędzała czas w hotelach, w samolotach, przebrana bez polotu za dziennikarkę (paladynowie o zaciętych twarzach, którzy otaczali Eigenblicka, z łatwością zdemaskowali to przebranie, ale nic pod nim nie znaleźli). Mimo to nie potrafiła teraz zaproponować żadnego rozwiązania tej kwestii, tak samo jak wtedy, gdy po raz pierwszy usłyszała jego imię i roześmiała się.
Dotykając skroni koniuszkami palców, przemierzała z rozwagą doskonale uporządkowane skrzydło, które dla potrzeb śledztwa w sprawie Russella Eigenblicka dobudowała w ciągu ostatnich tygodni do gmachu swej pamięci. Wiedziała, na których zakrętach powinien pojawić się Eigenblick, u szczytu których schodów, na skrzyżowaniu których korytarzy. Nie pojawił się. Potrafiła go odmalować za pomocą zwykłej czy naturalnej pamięci. Widziała go w lokalnym pociągu na tle okna smaganego deszczem, widziała, jak rozmawiał niestrudzenie, jego ruda broda poruszała się, a skręcone brwi podnosiły się i opadały jak brwi marionetki. Widziała, jak wygłaszał orację do tłumu słuchaczy jęczących z zachwytu. Widziała, jak w jego oczach migotały prawdziwe łzy i jak przelewał na zgromadzonych prawdziwą miłość. Widziała, jak zabawiał się błękitną filiżanką i spodeczkiem opartym na kolanie na spotkaniu klubu kobiecego po następnym niekończącym się wykładzie. Był tam wraz ze swymi nieugiętymi stronnikami, z których każdy miał własną filiżankę, spodeczek i ciasteczko. Wykładowca: to oni nalegali, żeby go tak nazywać. Przybywali pierwsi i przygotowywali wszystko na pojawienie się wykładowcy. Wykładowca stanie tutaj. Nikomu nie wolno korzystać z tego pokoju, tylko wykładowcy. Wykładowca musi mieć samochód. Ich oczy nigdy nie wypełniły się łzami, kiedy siedzieli za jego mównicą. Twarze mieli tak opanowane i pozbawione wyrazu, jak kostki okryte czarnymi skarpetkami. Wszystko to wyciągała z naturalnej pamięci i dzięki posiadanej umiejętności dobudowała z tego wspaniałe skrzydło do gmachu swojej pamięci. Właśnie tam miało to nabrać nowego i subtelnego znaczenia. Oczekiwała, że kiedy skręci za marmurowy narożnik, będzie w stanie znaleźć tam Russella Eigenblicka, dostrzeże go w perspektywie korytarza, ujawni, kim jest, to, co wiedziała przez cały czas, ale nie zdawała sobie sprawy, że wie. Tak to miało działać i zawsze tak działało w przeszłości. Ale teraz klub czekał, milczący i nieporuszony, na jego zarządzenia. A pomiędzy kolumnami na tarasach stali schludnie przyodziani stronnicy, trzymając w rękach emblematy, które im przydzieliła, żeby móc ich zidentyfikować: bilet na pociąg, kij golfowy, martwe ciało. Ale on się nie pojawił. A jednak w całym skrzydle, tak, na pewno, panowała atmosfera napiętego oczekiwania.
— A te wykłady? — zapytał jeden z członków, przerywając jej zamyślenie.
Utkwiła w nim chłodny wzrok.
— Boże — powiedziała. — Przecież macie maszynopisy wszystkich przemówień. Czy jeszcze i tym mam sobie zaprzątać głowę? Nie umiecie czytać? — przerwała, zastanawiając się, czy ta pogoda nie była tylko maską, pod którą chciała ukryć własną nieumiejętność osaczenia ofiary. — Kiedy przemawia — dodała nieco łaskawiej — słuchają go. Wiecie, co mówi. Stary zlepek pojęć wymyślony po to, żeby poruszyć serca. Nadzieja, bezgraniczna nadzieja. Zdrowy rozsądek, albo to, co za niego uchodzi. Myśl, która daje wolność. Rozum, który daje wolność. Umie doprowadzać do łez. Ale wielu to potrafi. Sądzę… — Była już tak bliska wypowiedzenia definicji i jednocześnie tak daleka: — Sądzę, że jest kimś więcej niż człowiekiem. Sądzę, że w jakimś sensie borykamy się nie tyle z człowiekiem, co z geografią.
— Rozumiem — stwierdził jeden z gości, gładząc wąsy, perłowoszare jak jego krawat.
— Nie rozumiesz — powiedziała Hawksquill — ponieważ ja nie rozumiem.
— Wykończmy go — zaproponował inny.
— Nie mamy nic przeciwko temu, co głosi — powiedział kolejny, wyciągając z miękkiej torby plik papierów. — Stabilizacja, czujność. Akceptacja. Miłość.
— Miłość — dodał następny. — Wszystkie rzeczy się dewaluują. Nic już nie ma sensu. Wszystko spełza na niczym. — W jego głosie wyczuwało się drżącą nutę rozpaczy. — Nie ma na ziemi żadnej siły potężniejszej niż miłość. — Wybuchnął dziwnym łkaniem.
— Czy tam na tacy stoją karafki, Hawksquill? — zapytał ktoś ze spokojem.
— W tej kryształowej jest brandy — odparła Hawksquill — a w tej drugiej wódka żytnia.
Uspokoili swego towarzysza łykiem brandy i ogłosili zamknięcie zebrania, sine die, oznajmiając, że misja Hawksquill ma być kontynuowana i uznając sprawę za nierozstrzygniętą. Opuścili jej dom, odczuwając większe zakłopotanie niż wtedy, kiedy społeczność, której filary stanowili, zaczęła chorować i marnieć.
Służąca Hawksquill odprowadziła gości do drzwi, po czym stała w holu i wpatrywała się ponuro w plamę bladego świtu rozjaśniającą stopniowo szybę w drzwiach. Użalała się w duchu nad swym stanem, nad swoją uległością: powracanie do stanu świadomości tylko na krótko w nocy było czymś znacznie gorszym niż niepowracanie w ogóle. Tymczasem blade światło nabierało mocy, zdawało się padać na nieruchomą służącą i odbierać jej oczom żywy blask. Podniosła dłoń egipskim gestem pozdrowienia lub pożegnania, zasznurowała usta. Kiedy Hawksquill mijała ją, idąc na górę, był już dzień. Kamienna Pokojówka (tak Hawksquill nazwała tę starożytną rzeźbę) zamieniła się znowu w marmurowy posąg. Hawksquill wspięła się na czwarte piętro wysokiej wąskiej kamienicy (było to codzienne ćwiczenie, dzięki któremu jej serce nadal biło jak dzwon). Dotarła do małych drzwi pod samym dachem, gdzie schody zwężały się nagle i kończyły. Słyszała hałas spowodowany działaniem wielkiego mechanizmu mieszczącego się za drzwiami: opadanie ciężkich ciężarków cal po calu, dudniący stukot mechanizmu wychwytowego. Czuła, że jej umysł uspokaja się. Otworzyła drzwi. Do środka wlewało się blade i wielokolorowe światło dnia. Muzyka sfer niebieskich, podobna do delikatnych westchnień wiatru w gałęziach nagich drzew, stała się wyraźniejsza. Hawksquill zerknęła na swój stary, kwarcowy zegarek i schylając się, weszła do środka.
Jeszcze przed dokonaniem zakupu Hawksquill wiedziała, że jest to jeden z trzech domów na świecie zaopatrzonych w opatentowany Kosmooptykon albo Theatrum Mundi. W dodatku urządzenie było w nie najgorszym stanie.
Wydawało jej się zabawne, że dom będzie zwieńczony takim olbrzymim i żelaznym talizmanem. Nie była jednak przygotowana ani na jego niezwykłe piękno, ani — kiedy po głębokim przemyśleniu sprawy zaczęła wykorzystywać jego ruch do swoich celów — na jego przydatność. Nie dowiedziała się zbyt wiele o wynalazcy Kosmooptykonu, więc nie była w stanie stwierdzić, do czego miał według niego służyć mechanizm — być może tylko do zabawy. Odkryła to, z czego nie zdawał sobie sprawy sam wynalazca. Kiedy teraz schylała się, wchodząc przez małe drzwiczki, wkraczała nie tylko w kosmos z malowanego szkła i kutego żelaza, wykonany z dbałością o subtelne detale i poruszający się z pierwszorzędną precyzją, zgodnie z ruchem wskazówek zegara, ale wchodziła też do przestrzeni, która prezentowała aktualny moment wieku świata, mijający dokładnie w chwili, gdy przekraczała próg.
Chociaż Hawksquill wprowadziła drobne poprawki do Kosmooptykonu, tak aby precyzyjnie odzwierciedlał stan prawdziwych niebios, to nadal nie był on całkiem dokładny. Nawet jeśli twórca miał tę świadomość, nie było sposobu, żeby wbudować w tak wielką maszynerię złożoną z kół zębatych i trybów, powolny, zamaszysty ruch ciał niebieskich w zodiaku, tak zwaną precesję zrównań dnia z nocą — tę niewyobrażalnie powolną, wielką turę, która zabiera jakieś dwadzieścia tysięcy lat więcej, aż znowu wiosenne przesilenie nie zbiegnie się przypadkiem z pierwszymi stopniami Barana. Jak twierdzi dla ułatwienia konwencjonalna astrologia, to zawsze następuje w tym momencie i Hawksquill odkryła, że wykorzystano tę zasadę w Kosmooptykonie, gdy tylko zobaczyła tę rzecz. Nie: jedynym prawdziwym obrazem czasu były zmieniające się niebiosa, a ich doskonałe odbicie mieściło się w obrębie wszechmocnej świadomości Hawksquill, która wiedziała, jaki jest moment. Ten mechanizm był w efekcie niedopracowanym zniekształceniem, chociaż dość ładnym. Naprawdę bardzo ładnym, pomyślała, zajmując miejsce w zielonym pluszowym fotelu.
Odprężyła się, siedząc w ciepłym strumieniu zimowego słońca (nim nadejdzie południe, w tym szklanym jajku będzie gorąco jak w piekle, kolejna rzecz, której projektant najwyraźniej nie wziął pod uwagę) i zadarła głowę. Błękitna Wenus z krwistopomarańczowym Jowiszem, szklana kula każdej planety zawieszona pomiędzy zwrotnikami na osobnej taśmie. Lustrzana powierzchnia Księżyca obniżająca się właśnie nad horyzontem, Saturn z niewielkim pierścieniem, Mleczna Droga pojawiająca się właśnie na nieboskłonie. Saturn we wschodzącym domu, najwłaściwszy dla tego rodzaju medytacji, w jakich miała zamiar się pogrążyć. Klik: zodiak przesunął się o stopień. Waga (wyglądająca trochę jak Bernhardt w draperiach pokrytych cienką warstwą ołowiu i ważąca coś na szalkach, coś, co zdaniem Hawksquill przypominało grono soczystych winogron) unosiła palce z południowych wód. Prawdziwe słoneczko prześwietlało ją na wylot, tak że jej kształt był niewidoczny. Tak jak jest niewidoczny na jasnobłękitnym niebie w ciągu dnia, całkowicie rozświetlony i niewidzialny, a nadal oczywiście gdzieś za tą jasnością, oczywiście, oczywiście… Czuła, że jej myśli zaczynają już biec uporządkowanym torem, tak jak kolory i wyznaczone stopnie Kosmooptykonu zaprowadzają porządek na jednobarwnym niebie. Czuła, że Theatrum Mundi w jej wnętrzu otwiera podwoje, a reżyser uderza trzykrotnie w scenę, dając sygnał do podniesienia kurtyny. Olbrzymi silnik jej sztucznej pamięci zaczął przekładać raz jeszcze elementy problemu, jaki stanowił Russell Eigenblick. I poczuła, od razu gotowa do pracy, że spośród wszystkich dziwnych zadań, którym poświęcała swe umiejętności, żadne nie było tak dziwne jak to, ani tak ważne dla niej samej, żadne nie wymagało, aby posunęła się tak daleko, zatopiła tak głęboko, widziała tak rozlegle i myślała tak intensywnie.
W kartach. No dobrze. Zobaczymy.
… la que, en volto comenzando humano,
acaba en mortal fiera,
esfinge bachillera, que hace hoy a Narciso
ecos solicitar, desdeñar fuentes…
Najpierw obudziło Auberona zawodzenie kota.
— Opuszczone dziecko — pomyślał i zasnął ponownie. Potem wyrwało go ze snu beczenie kóz i stłumione „kukuryku” koguta.
— Przeklęte zwierzaki — powiedział na głos i miał zamiar spać dalej, ale przypomniał sobie, gdzie się znajduje. Czy rzeczywiście słyszał kozy i kury? Nie, to sen albo jakieś hałasy zniekształcone we śnie. Ale w tym momencie znowu dobiegło jego uszu „kukuryku”. Owijając się kocem (w bibliotece było przeraźliwie zimno, ogień dawno zgasł), podszedł do okna i wyjrzał na podwórko. George Mouse wracał właśnie od dojenia, miał na sobie wysokie, czarne gumiaki i niósł kankę parującego mleka. Chudy kogut, siedzący na dachu szopy, podniósł swe mizerne skrzydła i zapiał raz jeszcze. Auberon spoglądał na Starą Farmę.
Ze wszystkich fantastycznych pomysłów George’a Stara Farma miała choć tę zaletę, że przynosiła pożytek. Jeśli w tych mrocznych czasach potrzebowało się świeżych jaj, mleka czy masła po niewygórowanych cenach, to nie pozostawało nic innego, jak samemu dostarczyć sobie te wiktuały. Mieszkania od podwórza i tak nie nadawały się do zasiedlenia, tak więc zewnętrzne okna zostały zaślepione blachą i dyktą pomalowaną na czarno, drzwi zablokowane kupami żużlu. Budynek tworzył w ten sposób mur obronny wokół farmy. W zdegradowanych wnętrzach siedziały teraz na grzędach kury, w ogrodach zawodziły i beczały kozy wyjadające paszę z wanienek. Goły, brązowy warzywnik, na który Auberon spoglądał z okien biblioteki i który zajmował większą część starego podwórka wewnątrz bloku, był tego ranka pokryty szronem. Spomiędzy resztek kukurydzy i kapusty wyglądały pomarańczowe dynie. Jakaś nieduża, ciemnoskóra kobieta przechodziła ostrożnie w górę i na dół po schodach przeciwpożarowych i prześlizgiwała się przez okna pozbawione ram. Kury skrzeczały. Kobieta miała na sobie wieczorową suknię z cekinami i drżała, gdy zbierała jajka i wkładała je do eleganckiej srebrnej torebeczki. Nie wyglądała na zadowoloną, a kiedy krzyknęła coś do George’a, ten naciągnął tylko kapelusz z szerokim rondem jeszcze głębiej i poczłapał dalej. Zeszła na dziedziniec, stąpając po błocie i ogrodowej ziemi w pantoflach na cienkich, wysokich obcasach. Zawołała coś do umykającego George’a, wyrzucając w górę jedno ramię, po czym ze złością owinęła się szalem z frędzelkami. Torebka z lamy, przewieszona przez ramię, przechyliła się i jajka jedno po drugim zaczęły spadać na ziemię. Z początku nie zauważyła tego, po chwili krzyknęła „ojej, ojej” i próbowała złapać pozostałe jajka. Wykręciła nogę w kostce, kiedy przekrzywił jej się obcas, i wybuchnęła śmiechem. Śmiała się ciągle, gdy jajka wyślizgiwały się spomiędzy jej palców i spadały na ziemię. Pośliznęła się w powstałej z jajek mazi i niemal upadła. I śmiała się jeszcze głośniej. Wreszcie delikatnie zasłoniła sobie usta, ale Auberon nadal słyszał jej perlisty i niepohamowany śmiech. Roześmiał się również.
Patrząc, jak jajka spadają na ziemię, pomyślał, że musi poszukać miejsca, gdzie można zjeść śniadanie. Przygładził pogniecione ubranie, nadając mu z grubsza pierwotny kształt. Przetarł oczy palcami i przejechał dłonią po wspaniałych włosach — irlandzka czupryna, tak je zawsze nazywał Rudy Flood. Potem musiał odszukać drzwi czy też okno, przez które się tu dostał. Przypomniał sobie, że idąc do biblioteki, mijał pomieszczenie, w którym przygotowywano posiłek, wziął więc swój plecak — nie chciał, żeby ktoś w nim grzebał albo go ukradł — i prześlizgnął się na chybotliwy mostek, kiwając głową, gdy musiał niezgrabnie przykucnąć. Mostek jęczał pod jego ciężarem, a przez szczeliny przeciskało się bezbarwne światło. Niczym droga ze snu — niemożliwa do pokonania. A jeśli mostek się załamie, a on sam zleci do szybu wentylacyjnego? A poza tym okno po drugiej stronie może być zamknięte. To głupie. Co za głupi pomysł przemieszczania się z jednego miejsca do drugiego. Rozdarł sobie marynarkę, zahaczając o wystający gwóźdź, i na czworakach wrócił tą samą drogą, którą przyszedł.
Urażony i z zabrudzonymi rękoma wyszedł przez drzwi biblioteki i zszedł po kręconych schodach. W niszy na zakręcie stał milczący lokaj o wynędzniałej twarzy. Na głowie miał sztywny kapelusz, a w dłoni zardzewiałą popielniczkę. U dołu schodów widniała dziura w ścianie najeżona cegłami — przejście do następnego budynku, prawdopodobnie tego, do którego wpuścił go George. A może się myli? Przeszedł przez dziurę i znalazł się w innym budynku. Nie nosił śladów dawnej świetności, ale znamiona odwiecznej nędzy. Podłogi pokrywało kilka warstw linoleum — sprawiało to wrażenie archeologicznego wykopaliska. W korytarzu jarzyła się jedna żarówka. Znajdowały się tam drzwi, których liczne zamki były teraz otwarte, a ze środka dobiegały dźwięki muzyki, śmiechy i zapachy gotowanej strawy. Auberon zbliżył się do drzwi, ale ogarnęło go onieśmielenie. Jak się zachować wobec ludzi zamieszkujących to miejsce? Będzie musiał się tego nauczyć. On, który z rzadka widywał wokół siebie nieznajome twarze, był teraz otoczony przez samych obcych ludzi, tłum nieznajomych. Czuł, że nie jest teraz w stanie przekroczyć progu. Zły na siebie, lecz niezdolny do zmiany decyzji, wałęsał się po korytarzu. Światło dnia przenikało przez matową szybę wzmocnioną drutami, która znajdowała się w drzwiach na końcu korytarza. Auberon odblokował zasuwy i otworzył drzwi. Jego oczom ukazało się wewnętrzne podwórko. W otaczających je budynkach znajdował się tuzin drzwi, a każde były inne. Dostępu do nich broniły rozmaite zabezpieczenia: zardzewiałe bramy, łańcuchy, druty, sztaby, zamki albo wszystkie te akcesoria naraz. Mimo to drzwi wydawały się kruche i łatwe do sforsowania. Co kryło się za nimi? Niektóre stały teraz otworem i Auberon dostrzegł przelotnie kozy. W tym momencie z jednego z pomieszczeń wyszedł bardzo mały człowieczek. Miał krzywe nogi i nieprawdopodobnie szerokie bary. Niósł na plecach wielki worek z juty. Mimo że miał krótkie nóżki (nie był wyższy niż dziecko), przemierzał podwórko bardzo szybkim krokiem. Auberon zawołał: „Przepraszam”. Nie zatrzymał się. Głuchy? Auberon ruszył za nim. Czy jest nagi? Czy też ma na sobie kombinezon w cielistym kolorze? „Hej” — zawołał Auberon i wtedy człowiek przystanął. Odwrócił do Auberona swą dużą, ciemną, płaską głowę i uśmiechnął się szeroko. Jego oczy nad szerokim nosem tworzyły zaledwie wąskie szpareczki. Rany, ludzie wyglądają tu, jakby zostali żywcem przeniesieni ze średniowiecza, pomyślał Auberon. Może to skutek nędzy? Już miał zadać pytanie, chociaż był przekonany, że mężczyzna jest upośledzony i go nie zrozumie, kiedy człowiek ten wskazał długim, czarnym palcem, zakończonym ostrym paznokciem, na kogoś za plecami Auberona.
Odwrócił się. George Mouse właśnie otwierał drzwi i wypuszczał na dwór trzy koty. Zamknął drzwi z powrotem, nim Auberon zdążył go zawołać. Ruszył szybko ku niemu, potykając się na koleinach w ogrodzie, i odwrócił się, żeby pomachać małemu mężczyźnie, ale tamten już zniknął.
Auberon przystanął na końcu korytarza, do którego doprowadziły go drzwi. Wdychał zapach jedzenia i nasłuchiwał. Ze środka dobiegały odgłosy sprzeczki, brzęk garnków i talerzy i płacz dziecka. Popchnął drzwi i wszedł.
Dziewczyna, która upuściła jajka na podwórku, stała teraz przy piecu. Wciąż jeszcze miała na sobie wieczorową suknię. Dziecko, niemal nieziemsko piękne, siedziało koło niej na podłodze, a jego buzię znaczyły brudne ślady po łzach. George Mouse zajmował honorowe miejsce przy dużym okrągłym stole, pod którym większość przestrzeni zajmowały jego zabłocone buty.
— Hej — powitał Auberona. — Kasza, chłopie. Dobrze spałeś? — Poklepał zewnętrzną stroną dłoni sąsiednie krzesło. Dziecko, które tylko na chwilę zainteresowało się nowo przybyłym, przygotowywało się do kolejnego wybuchu płaczu, wypuszczając z anielskich ust małe bąbelki śliny. Chłopczyk pociągnął dziewczynę za suknię.
— Ay, cono — powiedziała łagodnie. — Nie denerwuj się — przemawiała jak do dorosłej osoby. Wymienili spojrzenia i zdawało się, że doszli do porozumienia. Chłopczyk nie zapłakał już. Dziewczyna energicznie mieszała w garnku długą, drewnianą chochlą. Oddawała się tej czynności całym ciałem, a jej pośladki, obciągnięte złotym materiałem, podskakiwały rytmicznie. Auberon przyglądał się temu uważnie.
— To jest Sylvie, chłopie — odezwał się znowu George. — Sylvie, przywitaj się z Auberonem Barnable’em, który przybył do Miasta szukać szczęścia.
Na jej twarz wypłynął w jednej chwili szeroki uśmiech, jakby słońce wyjrzało zza chmur. Auberon ukłonił się sztywno, świadom, że ma kaprawe oczy i ślady zarostu na policzkach.
— Chcesz śniadanie? — zapytała.
— Jasne, że chce. Siadaj, kuzynie.
Dziewczyna odwróciła się do pieca i wyjęła z małego, ceramicznego samochodziku jedną z dwóch postaci w kapeluszach. Widniały na nich napisy: pan Sól i pan Pieprz. Energicznie potrząsnęła figurką nad garnkiem, Auberon usiadł i założył ręce na piersi. Kwadratowe okna kuchni wychodziły na podwórko, na którym teraz ktoś — ale nie ten dziwny człowiek spotkany przed chwilą — prowadził kozy pomiędzy zmarniałymi uprawami i popędzał je kijem.
Auberon zapytał kuzyna:
— Czy masz tutaj dużo lokatorów?
— To właściwie nie są lokatorzy — odparł George.
— Pozwala im tu mieszkać — wyjaśniła Sylvie, spoglądając z sympatią na George’a. — Nie mają dokąd pójść. Ludzie tacy jak ja. Bo on ma dobre serce. — Roześmiała się, mieszając potrawę. — Wiele zagubionych wiewiórek i tak dalej.
— Spotkałem kogoś — powiedział Auberon. — Jakiegoś czarnego faceta na podwórku… — Zauważył, że Sylvie przestała mieszać i odwróciła się do niego.
— Był bardzo niski — dodał Auberon, zdumiony milczeniem, które zapadło po jego słowach.
— Brownie — wyjaśniła Sylvie. — To był Brownie. Widziałeś Browniego?
— Chyba… — odparł Auberon. — Kto…
— Taaa, stary Brownie — powiedział George. — Chodzi własnymi ścieżkami. Jest trochę tajemniczy. Jak pustelnik. Dużo tu robi. — Spojrzał na Auberona z zaciekawieniem. — Mam nadzieję, że nie…
— Chyba mnie nie rozumiał. Poszedł sobie.
— Ach — westchnęła Sylvie. — Brownie.
— Czy jemu też pozwoliłeś tu zostać? — zapytał Auberon kuzyna.
— Hę? Komu? Browniemu? — spytał zamyślony George. — Nie, stary Brownie zawsze tu był. Chyba. Kto to, u diabła, wie. Posłuchaj — zmienił nagle temat. — Co masz zamiar dziś robić?
Auberon wyjął z wewnętrznej kieszeni wizytówkę. Widniał na niej napis: „Petty, Smilodon i Ruth, prawnicy” oraz adres i numer telefonu.
— To prawnicy dziadka. Muszę się z nimi spotkać w sprawie spadku. Możesz mi wyjaśnić, jak tam trafić?
George dumał nad wizytówką, czytał adres głośno i powoli, jak gdyby był niezrozumiały. Sylvie, poprawiając niecierpliwie szal na ramionach, przyniosła wreszcie do stołu powyginany, parujący garnek.
— Macie tu swoje paskudztwo — powiedziała i z hukiem postawiła garnek. George z przyjemnością wdychał zapach jedzenia.
— Ona nie je płatków — powiedział do Auberona i mrugnął. Sylvie odwróciła się, okazując wstręt całym ciałem, po czym (zmieniając się w jednej chwili), podniosła z łatwością dziecko, które właśnie miało zamiar połknąć długopis.
— Oue jodiendo! Patrzcie na to pysio. Zobaczcie te tłuste policzki, takie słodkie, nie macie ochoty ich ugryźć? Mmmmm.
Zaciskając oczy, przyssała się chciwie do pucołowatych, brązowych policzków chłopczyka, podczas gdy ten próbował się wyrwać. Posadziła go na chwiejnym, wysokim krzesełku, na którym ozdoby w postaci niedźwiadków i króliczków zupełnie się starły, i postawiła przed nim jedzenie. Karmiła go, otwierając usta razem z nim i zamykając je, kiedy łyżka trafiała do buzi chłopca. Za każdym razem wycierała resztki z jego twarzy. Auberon przyłapał się na tym, że patrząc na nią, sam otwiera usta. Zamknął je szybko.
— Hej, mała — powiedział George do Sylvie, kiedy nakarmiła dziecko. — Będziesz jeść?
— Jeść? — powtórzyła takim tonem, jakby złożył jej nieprzyzwoitą propozycję. — Idę do łóżka, chcę spać.
Przeciągnęła się, ziewnęła, cała oddała się w objęcia Morfeusza. Podrapała się leniwie po brzuchu długimi, polakierowanymi paznokciami. W miejscu, gdzie znajdował się pępek, na złotej sukni tworzyło się małe wgłębienie. Auberon miał wrażenie, że jej brązowe ciało, chociaż doskonałe, było zbyt małe, żeby ją pomieścić. Raz po raz wyskakiwały z niej iskierki inteligencji i uczuć. I chociaż była teraz uosobieniem wyczerpania i niemocy, bił od niej blask.
Jadąc do miasta hałaśliwym metrem linii B, Auberon — który nie miał zupełnie doświadczenia w tych sprawach — usiłował odgadnąć, co może łączyć Sylvie z George’em. Kuzyn był tak stary, że mógłby być jej ojcem, a Auberon na tyle młody, że ewentualność połączenia maja z grudniem wydawała mu się nieprawdopodobna i odrażająca. Tak, przygotowywała mu śniadania. Do jakiego łóżka się położyła, kiedy poszła spać? Chciał… właściwie nie wiedział dokładnie, czego chce. W tym momencie pojawiło się niebezpieczeństwo, które zepchnęło podobne myśli na dalszy plan. Skład pociągu zaczął gwałtownie drgać, wydał ryk jak na torturach, najwyraźniej miał zamiar rozpaść się na kawałki. Auberon skoczył na równe nogi. Głośny, metaliczny stukot wtargnął do jego duszy, światła zamigotały i zgasły. Trzymając kurczowo zimny drążek, Auberon czekał na nieuniknioną katastrofę czy też wykolejenie się pociągu. Wtem zauważył, że żaden z pasażerów nie wydaje się w najmniejszym stopniu zaniepokojony. Zachowując kamienne twarze, czytali różnojęzyczne gazety, kołysali dziecięce wózki albo gmerali w torbach z zakupami i spokojnie żuli gumę. Mój Boże, ten, który zasnął, nawet się nie poruszył. Dziwnym zjawiskiem wydały im się jedynie gwałtowne ruchy Auberona, toteż spoglądali na niego ukradkiem. Ale przecież groziła im katastrofa!
Za oknami, niemal komicznie zalepionymi brudem, pojawił się pociąg pędzący po równoległym torze. Zbliżał się do nich z gwizdem i drżeniem żelaza i lada moment mogło nastąpić zderzenie. Żółte okna (wszystko to było widoczne) drugiego pociągu przybliżały się do nich jak osłupiałe oczy. W ostatniej chwili oba pociągi oddaliły się odrobinę i podjęły na nowo zwariowany wyścig, ocierając się niemal bokami i pędząc jak szalone. Auberon dostrzegł nawet spokojnych i odzianych w płaszcze podróżnych w drugim pociągu. Czytali gazety i szperali w torbach na zakupy. Usiadł.
Stary, czarny mężczyzna w niemodnych rzeczach, który przez cały czas trzymał się lekko słupka na środku wagonu, przemówił, gdy zmniejszył się hałas:
— Nie zrozumcie mnie źle, nie zrozumcie mnie źle. — Wyciągnął drugą rękę z poszarzałą pięścią do wszystkich pasażerów, którzy rozmyślnie go ignorowali i ciągnął: — Nie zrozumcie mnie źle. Fajnie popatrzeć na dobrze ubraną babkę, no wiecie. To radocha, taka ślicznotka. Chodzi o kobiety, które noszą futra. Nie zrozumcie mnie źle… — Pokiwał głową, żeby uprzedzić krytykę. — Ale wiecie, babka, która nosi futro, przejmuje skłonności tego zwierzęcia. No wiecie, skłonności tego stwora, z którego ma futro. Tak jest. — Przybrał pozę gawędziarza i popatrzył po swoich słuchaczach z życzliwością. Kiedy odsunął poły niesamowitego płaszcza i oparł dłonie na biodrach, Auberon dostrzegł butelkę kiwającą się ciężko w kieszeni. — Byłem na Piątej Ulicy któregoś dnia — mówił — i widzę babkę w płaszczu z soboli. — Potrząsnął głową na myśl o tym. — Ze wszystkich zwierzaków, moi mili, stworzonych przez Boga, soból jest najgorszy. Zjada swoje dzieci. Słyszyta mnie? Taaa. Soból to najbrudniejszy, najgorszy, najpodlejszy stwór, gorszy nawet od norki, ludzie, od norki, i pewnie wiecie, do czego są norki. Taaa! I te miłe paniusie, co nie skrzywdziłyby nawet muchy, wkładają te płaszcze z soboli, tak, tak, fajnie. — Zaśmiał się lekko, nie będąc już w stanie powstrzymać rozbawienia. — Taaa, skłonności zwierząt, bez dwóch zdań… — Jego żółte oczy spoczęły na Auberonie, jedynym człowieku, który z uwagą śledził tok jego przemowy, zastanawiając się, czy to prawda. — Mmm, mm, mm — powiedział, już nieobecny. Jego dyskurs był skończony. Półuśmiech błąkał się na jego twarzy, a oczy — mądre, pełne humoru i jednocześnie przebiegłe — zdawały się znajdować w Auberonie coś zabawnego. Pociąg skręcił w tym momencie, a szarpnięcie zepchnęło człowieka na drugą stronę wagonu. Zatańczył, ale nie upadł, chociaż z trudem utrzymywał równowagę. Kieszeń, obciążona butelką, stukała odbijając się od słupków. Auberon słyszał, jak mężczyzna mówi: Wachlarze i wyfutrzone suknie wszystko skrywają.
Kiedy pociąg hamował, dojeżdżając do stacji, mężczyzna znowu przemknął tanecznym krokiem w inne miejsce wagonu. Drzwi rozsunęły się i ostateczny wstrząs przy hamowaniu wyrzucił go na zewnątrz. Auberon zauważył w ostatniej chwili, że to przystanek, na którym powinien wysiąść i wyskoczył z pociągu.
Zgiełk i gryzący dym, szybko wypowiadane komunikaty, których treść ginęła w metalicznym huku pociągów oraz oddalające się i powracające echo. Auberon, całkowicie zdezorientowany, ruszył za tłumem korytarzami i ruchomymi schodami, ale ciągle znajdował się pod ziemią. Na zakręcie dostrzegł przelotnie płaszcz czarnego mężczyzny. Na następnym — za którym droga chyba znowu biegła w dół — znalazł się obok niego. Wydawał się teraz zaabsorbowany czymś, szedł bez celu, a gadatliwość, którą okazywał w pociągu, zniknęła bez śladu. Wyglądał jak aktor poza sceną, obarczony własnymi problemami.
— Przepraszam — powiedział Auberon, zagłębiając dłoń w kieszeni. Człowiek bez zdziwienia wyciągnął rękę, żeby odebrać to, co wręczał mu Auberon, i również bez zdziwienia cofnął ją, kiedy okazało się, że to tylko wizytówka „Petty, Smilodon i Ruth”.
— Czy może mi pan pomóc odszukać ten adres? — Mężczyzna przeczytał wizytówkę i wydawał się zastanawiać.
— To sztuczka — powiedział. — Niby znaczy jedno, ale naprawdę znaczy co innego. Och, sztuczka. Zabierze trochę czasu.
Odszedł pochylony i pogrążony w myślach, ale ręka opuszczona wzdłuż ciała wykonała szybki ruch nakazujący Auberonowi pójść za nim.
— Pójdę z tobą i będę przewodnikiem — wymamrotał — w największej potrzebie twoim pomocnikiem.
— Dzięki — powiedział Auberon, chociaż nie miał pewności, czy te słowa były przeznaczone dla niego. Ogarnęły go jeszcze większe wątpliwości, kiedy mężczyzna (który szedł szybciej, niż można się było spodziewać, i nie uprzedzał, kiedy skręci) poprowadził go przez ciemne przejścia cuchnące uryną, gdzie woda kapała jak w jaskini, i poprzez pasaże, w których rozlegało się echo. Wreszcie wkroczyli do obszernej kopuły (dawnego dworca) i pomaszerowali na górę błyszczącymi schodami aż do marmurowych korytarzy. Kiedy znaleźli się w czystych publicznych miejscach, mężczyzna wydawał się jeszcze bardziej zaniedbany i śmierdzący.
— Daj no tę kartkę — polecił, kiedy stanęli przed rządkiem szybko obracających się drzwi ze szkła i stali, przez które wpływał nieustanny strumień ludzi. Auberon i jego przewodnik stali dokładnie na ich drodze, ale czarny mężczyzna w ogóle nie dostrzegał tłumu, zajęty studiowaniem wizytówki. Ludzie omijali go, rzucając wściekłe spojrzenia, nie wiadomo, czy z powodu tej przeszkody, czy też z powodu własnych problemów. Auberon nie potrafił tego rozstrzygnąć.
— Może powinienem spytać kogoś jeszcze — zaproponował Auberon.
— Nie — odparł mężczyzna bez urazy. — Masz właściwego. Widzisz, jestem gońcem. — Popatrzył na Auberona, a w jego gadzich oczach krył się niemożliwy do odczytania sens. — Gońcem. Nazywam się Fred Savage, ze „Skrzydlatego Posłańca”. Tylko uciekłem. — Szybko i zręcznie wsunął się pomiędzy skrzydła obrotowych drzwi. Auberon zawahał się i prawie go zgubił. Rzucił się do pustego segmentu i został gwałtownie wyrzucony na siąpiący, zimny deszczyk. Nareszcie był na dworze i spieszył się, żeby dogonić Freda.
— Mój książę spotkał księcia koło północy — mówił — w alejce za dziedzińcem kościelnym, miał nogę mężczyzny przewieszoną przez ramię. Mówię, hej, książę, mój chłopie. Powiedział, że jest wilkiem, jedyna różnica, że wilk jest włochaty na zewnątrz, a on był włochaty od środka. Powiedziałem, że mogę obrać go ze skóry i sprawdzić.
Auberon przemykał się za Fredem przez napierający tłum, teraz jeszcze bardziej się obawiał, że go zgubi, ponieważ Fred Savage nie oddał mu wizytówki prawników. Mimo to nadal był roztargniony: zadzierając głowę, spoglądał na wysokie budynki. Dachy niektórych z nich ginęły w deszczowych chmurach. Ich szczyty wydawały się czyste i szlachetne, natomiast ich podstawy zapełniały sklepy i napisy. Były nimi pokryte jak olbrzymie dęby, na których kolejne pokolenia żłobią serca i wydrapują paznokciami podkowy. Poczuł, że ktoś go ciągnie za rękaw.
— Nie gap się w górę — powiedział Fred Savage rozbawiony. — Bo ci obrobią kieszenie. Poza tym — uśmiechnął się szeroko, ukazując uzębienie, które albo było nadzwyczaj doskonałe, albo złożone z najtańszych protez — one nie są do tego, żeby się na nie gapić, wiesz, nie, są po to, żeby ta wiara w środku mogła przez nie wyglądać. Nauczysz się tego, ha, ha.
Pociągnął Auberona za narożnik i dalej ulicą, na której walczyły między sobą o pierwszeństwo ciężarówki, taksówki i ludzie.
— Patrz uważnie — powiedział Fred Savage. — Ten adres ma niby być na tej ulicy, ale to oszukaństwo. Jest na tamtej ulicy, ale oni nie chcą, żebyś się tego domyślił.
Z góry dobiegły krzyki i ostrzegawcze nawoływania. Z okna na drugim piętrze wyciągano olbrzymie lustro w oprawie z pozłacanego brązu. Lustro zawisło, przymocowane do lin i wyciągu. Na ulicy znajdowały się już biurka, krzesła, szafki — biuro na ulicy. Ludzie musieli wchodzić do ohydnego rynsztoka, żeby ominąć ten galimatias. Ciężarówki zatarasowały ulicę. Słychać było coraz głośniejsze krzyki: Patrz za siebie! Patrz za siebie! I nikt nie mógł się ruszyć. Lustro, zaczarowane i osłupiałe, huśtało się swobodnie w powietrzu i choć przez chwilę w jego tafli odbijały się jedynie spokojne wnętrza, teraz — rozhuśtane Miasto. Lustro zjeżdżało powoli w dół, wirując, odbijając to budynki, to znaki drogowe wspak. Ludzie stali zagapieni, czekając, aż ujrzą samych siebie w płaszczach i z parasolami.
— Chodź — powiedział Fred i mocno ścisnął Auberona za rękę. Prześlizgnął się między meblami, ciągnąc za sobą Auberona. Ci, którzy spuszczali lustro, zaczęli krzyczeć z przestrachu i złości. Coś było nie w porządku: liny nagle puściły, lustro przechyliło się jak szalone i zawisło parę stóp nad ziemią, gapie wydali jęk. Wreszcie lustro wyprostowało się, Fred przesunął się pod nim, a jego kapelusz musnął złocenie. Przez krótką chwilę Auberon miał złudzenie, że chociaż patrzy na ulicę znajdującą się za nim, to w istocie jest to ulica przed nim, z której zniknął Fred. Potem przykucnął i przecisnął się pod lustrem.
Po drugiej stronie nadal ścigały ich przekleństwa mężczyzn spuszczających lustro. Rozległ się też odgłos przypominający odległy grzmot. Fred zaprowadził Auberona do dużego, łukowatego wejścia do budynku.
— Bądź zawsze gotowy — to moja dewiza — powiedział, zadowolony z siebie. — Upewnij się, że masz rację i ruszaj. — Wskazał na numer budynku, który był w istocie numerem ulicy, i oddał wizytówkę. Poklepał Auberona po plecach, zachęcając go do wejścia.
— Dzięki — powiedział Auberon i tknięty nagłą myślą, zagłębił dłoń w kieszeni i wyciągnął pogniecionego dolara.
— Usługa darmowa — oznajmił Fred, ale i tak wziął ostrożnie dolara między palec wskazujący i kciuk. Na jego dłoni wypisana była długa bogata historia. — No to ruszaj. Upewnij się, że masz rację, i ruszaj.
Pchnął Auberona w stronę szklanych drzwi, obramowanych mosiądzem. Kiedy Auberon wszedł do środka, usłyszał grzmot albo odczuł wybuch bomby, czy też cokolwiek to było. Uchylił głowę, słysząc długi, rozdzierający łomot, jak gdyby świat był przecinany na pół. Kiedy grzmot się przetoczył, z wielu gardeł jednocześnie wydobyło się westchnienie przechodzące w jęk, w którym wybijały się drżące, piskliwe damskie tony. Auberon zamarł, czekając na nieomylny odgłos rozbijania olbrzymiego, szklanego przedmiotu — nieomylny, pomimo że nigdy przedtem nie słyszał huku, jaki towarzyszy rozbiciu się przedmiotu tej wielkości.
Ile lat nieszczęścia wróży to komuś? — pomyślał, zastanawiając się, czy właśnie udało mu się przed czymś umknąć.
— Umieszczę cię w składanej sypialni — powiedział George, gdy oświetlając drogę lampą, prowadził Auberona przez opustoszały w większości ciąg budynków otaczających Starą Farmę. — Jest tam przynajmniej kominek. Uważaj na to. Idziemy na górę.
Auberon szedł za kuzynem, dygocąc. Niósł swoją torbę i butelkę rumu Doňa Mariposa. Kiedy wracał do domu, złapał go deszcz ze śniegiem, który przenikając powoli przez płaszcz i przez kościste ciało, oziębiał również jego serce. Skrył się na chwilę przed deszczem w małym sklepiku monopolowym, którego czerwony neon „Alkohol” zapalał się i gasł w kałużach na chodniku. Czując, że sprzedawca niecierpliwi się, iż ktoś przebywa w jego sklepiku, a nie daje mu zarobić, Auberon zaczął przyglądać się rozmaitym butelkom i kupił w końcu rum, ponieważ dziewczyna na etykietce, ubrana w zieloną bluzkę i dźwigająca naręcze trzciny cukrowej, przypominała mu Sylvie. A raczej wydawało mu się, że tak wyglądałaby Sylvie, gdyby była wyimaginowana.
George wyjął pęk kluczy i zaczął przebierać wśród nich z roztargnieniem. Odkąd Auberon wrócił, George wydawał się posępny, roztargniony i niezbyt uprzejmy. Rozprawiał chaotycznie o trudach życia. Auberon miał do niego parę pytań, ale czuł, że w tym stanie ducha kuzyn nie udzieli mu odpowiedzi, więc podążał za nim w milczeniu.
Drzwi do składanej sypialni były zaopatrzone w podwójny zamek i otwarcie go zajęło George’owi trochę czasu. W środku znajdowało się elektryczne światło, lampa, na której cylindrycznym abażurze widniała wiejska sceneria, przez którą pędził pociąg. Lokomotywa niemal pożerała pierwszy wagon, jak wąż. George rozglądał się po pokoju, przykładając palec do ust, tak jakby dawno temu coś zgubił.
— Chodzi o to — powiedział i urwał. Zagapił się na półki pełne tanich książek. Lokomotywa na abażurze lampy zaczęła powoli przedzierać się przez wiejski krajobraz, sprowokowana do tego ciepłem żarówki.
— Widzisz, wszyscy trzymamy się tu razem — wyjaśniał George. — Każdy ma swoją działkę. Możesz się włączyć. Nigdy nie brak pracy. Tak. Chyba ci to nie przeszkadza. Tam jest ustęp. Piec i reszta nie działa, ale możesz jeść z nami, każdy coś dorzuca. Okay. Słuchaj. — Przeliczył ponownie klucze i Auberon odniósł wrażenie, że za chwilę zostanie zamknięty w pokoju. Ale George zdjął z kółka trzy klucze i wręczył je kuzynowi. — Tylko ich nie zgub, na miłość boską. — Usiłował się uśmiechnąć. — Witaj w wielkim mieście i nie bierz żadnych drewnianych pięciocentówek.
Drewniane pięciocentówki? Kiedy Auberon zamknął drzwi, pomyślał że język kuzyna jest tak pełen starych śmieci i wyświechtanych ozdobników, jak jego farma. Może nazwałby siebie jegomościem. Kiedy rozejrzał się po pokoju, uderzyła go dziwność tego miejsca. Nie było tu łóżka. W pokoju stało aksamitne krzesło buduarowe w kolorze czerwonego wina i jedno skrzypiące z wikliny, na którym umieszczono stos poduszek. Na podłodze leżał wytarty dywan, a przy ścianie stała olbrzymia szafa na wysoki połysk. Na jej froncie mieściło się lustro, a na dole — szuflady z mosiężnymi gałkami. Nie wiedział, jak ją otworzyć. Ale nigdzie nie było łóżka. Wyjął drewno i papier ze skrzynki po morelach (Złote Sny) i drżącymi palcami rozpalił ogień, rozmyślając o spędzeniu nocy na krzesłach. Nie miał zamiaru przedzierać się z powrotem przez Starą Farmę po to, żeby narzekać.
Kiedy ogień buzował w kominku i w pokoju zrobiło się cieplej, przestał użalać się nad sobą. Jego rzeczy wyschły i odczuł niemal uniesienie. Uprzejmy pan Petty z kancelarii „Petty, Smilodon i Ruth” udzielał dziwnie pokrętnych wyjaśnień, gdy mowa była o spadku, ale z ochotą wypłacił mu zaliczkę. Auberon miał więc gotówkę w kieszeni. Przyjechał do Miasta i nie zginął ani nie został pobity. Miał pieniądze i widoki na większą kwotę. Zaczynało się prawdziwe życie. Dwuznaczność Edgewood, dusząca atmosfera tajemniczości i pojawianie się ciągle nowych sekretów, które nigdy nie były ujawniane, niekończące się oczekiwanie na to, by cele zostały jasno przedstawione, a kierunki określone — wszystko to miał już za sobą. Wziął życie w swoje ręce. Jest wolnym strzelcem, zarobi grube pieniądze, zdobędzie miłość i nigdy więcej nie będzie wracał do domu, gdy pora spać. Poszedł do małej kuchenki, ulokowanej przy składanej sypialni. Zepsuty piec i masywna lodówka, z pewnością też niesprawna, dzieliły przestrzeń ze zlewem i wanną. Wygrzebał biały, zupełnie popękany kubek do kawy, wymiótł z niego zasuszonego robaka i wyciągnął swoją butelkę rumu Doňa Mariposa. Trzymał kubek z rumem na kolanach i z uśmiechem na twarzy wpatrywał się w ogień, kiedy rozległo się pukanie do drzwi.
Minęło kilka chwil, nim pojął, że ciemnoskóra, nieśmiała dziewczyna stojąca na progu, to ta sama, która rano, ubrana w złotą suknię, potłukła jajka. Teraz miała na sobie wypłowiałe, miękkie dżinsy i tak energicznie poklepywała się dla rozgrzewki, że jej fantastyczne kolczyki podskakiwały. Wydawała się teraz mniejsza, ponieważ nie rozpierała jej energia, dzięki której zdawało się, że jest duża i nie mieści się w swoim ciele.
— Sylvie — powiedział.
— Taaak. — Popatrzyła na ciemny korytarz, a potem znowu na niego, jak gdyby się spieszyła albo czymś niepokoiła. — Nie wiedziałam, że ktoś tu jest. Myślałam, że pokój jest pusty.
Jego obecność w pokoju była tak oczywista, że nie znalazł na to żadnej odpowiedzi.
— Okay — powiedziała. Wyciągnęła jedną zimną dłoń spod pachy. Przyciskając palcem wargę, przygryzała ją. Znowu popatrzyła na korytarz, jak gdyby Auberon zmuszał ją, żeby tu została, a ona niecierpliwie czekała, żeby odejść.
— Czy coś tu zostawiłaś? — Nie odpowiedziała. — Jak się miewa twój syn? — Na te słowa dłoń, która przyciskała wargę, zasłoniła usta. Wydawało się, że dziewczyna płacze albo się śmieje, albo robi obie te rzeczy naraz. Ciągle spoglądała przy tym na korytarz, chociaż wydawało się oczywiste, że nie ma dokąd pójść. W końcu to pojął.
— Wejdź — powiedział, odsuwając się na bok, żeby mogła przejść, i wykonując zapraszający ruch głową.
— Czasem tu przychodzę — wyjaśniła, kiedy weszła do pokoju. — Kiedy chcę być sama.
Rozejrzała się wokół siebie, a w jej wzroku malowało się, jak przypuszczał Auberon, usprawiedliwienie albo żal. Był intruzem. Zastanawiał się, czy powinien jej to powiedzieć i pójść spać na ulicę. Jednak zamiast tego zaproponował:
— Napijesz się rumu?
Nie dosłyszała jego słów.
— Więc posłuchaj — zaczęła i urwała.
Auberon nie wiedział jeszcze, że te słowa były w miejskim języku jedynie wtrętem i wcale nie miały na celu przykuć jego uwagi, chociaż tak się mogło wydawać. Czekał, co dziewczyna powie. Usiadła na aksamitnym krześle i powiedziała wreszcie jakby do siebie:
— Przytulnie tu.
— Mmm.
— Przyjemny ogień. Co pijesz?
— Rum. Chcesz trochę?
— Pewnie.
Okazało się, że w kuchni jest tylko jedna filiżanka, więc musieli podawać ją sobie z rąk do rąk.
— On nie jest moim synem — wyjaśniła Sylvie.
— Przykro mi, jeśli…
— To dzieciak mojego brata. Mam stukniętego brata. Bruno mu na imię. Tak jak dziecku. — Zamyśliła się, wpatrzona w ogień. — Co za dziecko. Takie słodkie. I bystre. I złe? — Uśmiechnęła się. — Takie jak jego papo. — Objęła się mocniej, podciągając kolana niemal do piersi. Zauważył, że wzbiera w niej szloch i tylko obejmując się mocno, jest w stanie go powstrzymać.
— Wygląda na to, że dobrze wam ze sobą — zauważył Auberon i zdał sobie sprawę, że kiwa głową w idiotycznie uroczysty sposób. — Myślałem, że jesteś jego matką.
— Och, jego matka, stary — powiedziała, a na jej twarzy odmalowała się pogarda przemieszana z odrobiną współczucia. — Jest żałosna. Jest smutnym przypadkiem. Godna pożałowania. — Zamyśliła się. — Jak oni go traktują. Będzie dokładnie taki jak jego ojciec.
Najwyraźniej nie była to dobra perspektywa. Auberon żałował, że nie potrafi wymyślić pytania, które pozwoliłoby jej wyrzucić z siebie tę historię.
— No cóż, synowie wdają się w ojców — stwierdził, zastanawiając się, czy jest to prawdą w jego wypadku. — W końcu, dużo z nimi przebywają.
Prychnęła ze wstrętem.
— Cholera, Bruno nie widział tego dzieciaka od roku. Teraz zjawia się i mówi: „Hej, synku” i tak dalej. Tylko dlatego, że ma religię.
— Hm.
— Nie religię, tylko tego faceta, dla którego pracuje. Albo popiera. Russell jakiś tam, nie pamiętam, wyleciało mi. W każdym razie mówi „miłość, rodzina” bla, bla, bla. I zjawia się w progu.
— Hm.
— Zabiją dzieciaka. — Łzy napłynęły jej do oczu, ale żadna nie spłynęła. — Cholerny George Mouse. Jak mógł być taki tępy?
— A co on zrobił?
— Mówi, że był pijany. Miał nóż.
— Och. — Ponieważ Sylvie przestała używać imion, Auberon szybko się pogubił i nie miał pojęcia, kto miał nóż i kto powiedział, że kto był pijany. Musiał wysłuchać tej historii jeszcze dwukrotnie w ciągu następnych dni, żeby wreszcie zrozumieć, że brat Bruno przyszedł pijany do Starej Farmy i pod wpływem swej nowej wiary czy filozofii zażądał od George’a wydania syna Bruna. Ponieważ Sylvie była nieobecna, George po przedłużającej się dyskusji i pod groźbą użycia siły wydał mu dziecko. I teraz bratanek Bruno znajdował się w rękach kochających i głupich krewniaczek, które będą nim poniewierać (brat Bruno na pewno z nim nie został), które wychowają go tak, jak został wychowany jej brat po odejściu ojca. Stanie się próżny, dziki, krnąbrny i słodki i żadna kobieta nie będzie mogła mu się oprzeć. I tylko niewielu mężczyzn, nawiasem mówiąc. Nawet jeśli mały Bruno uniknie domu dziecka, plan Sylvie, żeby ocalić małego, i tak się nie powiódł. George zakazał jej krewnym wstępu na farmę, ma dosyć kłopotów.
— I dlatego nie mogę już z nim żyć — powiedziała, tym razem bez wątpienia mając na myśli George’a. Auberona przepełniła dziwna nadzieja. — To nie jego wina. Nie jego wina, naprawdę. Po prostu nie mogłabym. Zawsze bym o tym myślała, a poza tym… — Ścisnęła skronie, jak gdyby chciała tam coś wcisnąć. — Cholera, gdybym miała odwagę, nagadałabym im wszystkim. Wszystkim. — Jej żal i udręka osiągnęły punkt kulminacyjny. — Nigdy więcej nie chcę ich widzieć. Nigdy, nigdy, nigdy. — Niemal się roześmiała. — I to jest zupełnie głupie, bo jeśli stąd odejdę, to nie będę miała dokąd pójść. Zupełnie.
Nie miała zamiaru płakać, ten nastrój już minął. Kiedy wpatrywała się w ogień, skrywając policzki w dłoniach, w jej oczach malowała się bezdenna rozpacz.
Auberon złożył ręce na plecach i starając się nadać swemu głosowi dobrosąsiedzki ton, powiedział od niechcenia:
— No, jeśli chcesz tu zostać, to proszę bardzo. — Zdał sobie sprawę, że proponuje jej pobyt w miejscu, które należało bardziej do niej niż do niego, i zaczerwienił się. — To znaczy, możesz tu oczywiście zostać, jeśli nie przeszkadza ci, że ja też tu będę.
Popatrzyła na niego z namysłem, który był całkowicie zrozumiały, zważywszy na nagłą przemianę w jego uczuciach, którą próbował ukryć.
— Naprawdę? — upewniła się. Uśmiechała się teraz. — Nie zajmę dużo miejsca.
— Prawdę mówiąc, nie ma tu zbyt wiele miejsca. — Zamieniając się w gospodarza, rozejrzał się z namysłem po pokoju. — Nie wiem, jak to zorganizujemy, ale jest krzesło i mój płaszcz już prawie wysechł, mogłabyś go użyć jako koca…
Zdawał sobie sprawę, że on sam, zwinięty w kącie, prawdopodobnie wcale nie zmruży oka. Kiedy tak gościnnie organizował jej nocleg, twarz Sylvie dziwnie spochmurniała. Nie wiedział, co jeszcze może jej zaproponować.
— Czy nie mogłabym po prostu skimnąć się na skrawku łóżka? — zapytała. — Na przykład w nogach. Jak się zwinę, to jestem naprawdę mała.
— Łóżka?
— Łóżka! — powtórzyła niecierpliwie.
— Jakiego łóżka?
Nagle zrozumiała, w czym rzecz, i roześmiała się.
— No nie — powiedziała — no nie, nie miałeś chyba zamiaru spać na podłodze? Nie do wiary! — Podeszła do masywnej szafy, która stała pod ścianą, wyciągnęła do góry rękę i przekręciła klamkę albo pociągnęła za dźwignię w ukrytej ścianie. Nie potrafiąc ukryć rozbawienia, opuściła na podłogę całą przednią ścianę (szuflady atrapy skrywały ołowiane ciężarki), która swobodnie opadła. W lustrze mignęła podłoga. W obu górnych narożnikach pojawiły się mosiężne gałki i kiedy ściana opadała, wysuwały się i zmieniały w nóżki, lokując się na miejscu dzięki mechanizmowi pracującemu na zasadzie siły ciężkości. (Będzie się później zachwycał jego genialnością). Łóżko miało ozdobny zagłówek. W górnej części szafy mieściły się teraz nogi łóżka. Był w nim materac, prześcieradła i dwie puchate poduszki. Śmiał się razem z Sylvie. Rozłożone łóżko zajmowało większą część pokoju. Składana sypialnia.
— Czy to nie jest świetne? — zapytała.
— O tak.
— Starczy miejsca dla dwóch osób, prawda?
— Pewnie. Właściwie… — Miał zamiar zaproponować jej całe łóżko. To było jedyne dobre rozwiązanie i zrobiłby to natychmiast, gdyby wiedział, że szafa skrywa łóżko. Ale zrozumiał, że ona sądzi, iż nie jest na tyle dżentelmeński, żeby przypuszczać, że będzie wdzięczna chociaż za pół łóżka, i przypuszcza, że on przypuszcza, że ona… Nagły przypływ sprytu zamknął mu usta…
— Naprawdę nie masz nic przeciwko temu? — zapytała.
— Nie.
— Nigdy nie sypiałam sama. Spałam z babcią przez wiele lat, także z moją siostrą. — Usiadła na łóżku. Było takie wysokie, że musiała się podciągnąć na rękach, a jej stopy nie sięgały do ziemi. Uśmiechnęła się do niego, a on odwzajemnił uśmiech. — No i… — powiedziała.
Przemiana pokoju była przemianą reszty jego życia, przemianą wszystkiego, co nie zmieniło się na skutek wyjazdu, podróży autobusem, Miasta, prawników i deszczu. Nic już nie będzie takie jak dawniej. Zdał sobie sprawę, że wpatruje się w nią błędnym wzrokiem i że ona opuściła oczy.
— Napijesz się jeszcze? — zapytał, trzymając w górze filiżankę.
— Okay. — Kiedy nalewał rum, powiedziała: — Dlaczego przyjechałeś do Miasta?
— Żeby szukać szczęścia.
— Hę?
— Chcę zostać pisarzem. — Rum i intymny nastrój sprawiły, że powiedzenie tego przyszło mu z łatwością. — Mam zamiar rozejrzeć się za pracą. Związaną z pisaniem. Może dla telewizji.
— Hej, świetnie. Wielka forsa.
— Mmm.
— Mógłbyś pisać coś takiego jak Inny świat.
— Co to jest?
— Serial.
Nie wiedział o tym. Zdał sobie sprawę z absurdalności swoich ambicji, kiedy rozmawiał o nich z Sylvie. Wracały do niego, odbite od niej, zamiast tak jak dotąd wybiegać nieskończenie w przyszłość.
— Prawdę mówiąc, nigdy nie mieliśmy telewizora — wyznał.
— Naprawdę? Ja będę mieć. — Sączyła rum, który jej dał. — Nie było was stać? George mi mówił, że jesteście bogaczami.
— Cóż, bogaczami. Nic mi o tym nie wiadomo. — Tak! Przecież to był ton, jaki przybierał Smoky, ale Auberon po raz pierwszy usłyszał to we własnym głosie: stawianie w myśli cudzysłowów. Czyżby się starzał? — Pewnie, że moglibyśmy kupić telewizor… Jaki jest ten serial?
— Inny świat. To taka mydlana opera.
— Aha.
— Bez końca. Przebrnie się przez jeden problem i zaczyna się następny. W większości głupie. Ale można się wciągnąć. — Znowu zaczęła drżeć. Podciągnęła nogi na łóżko, odsunęła kołdrę i owinęła nią stopy. Auberon podsycił ogień.
— Jest tam taka dziewczyna, która przypomina mnie samą — powiedziała, śmiejąc się z dezaprobatą. — Ale ona ma problemy. Ma być Włoszką, ale gra ją aktorka z P.R.[9] I jest piękna. — Powiedziała to takim tonem, jakby mówiła, że aktorka ma jedną nogę i w tym ją właśnie przypomina. — I ma swoje przeznaczenie i czasem pokazują, jak po prostu patrzy zamglonymi oczami, a w tle śpiewają jakieś głosy „aaaaaaaaach” i wiadomo, że myśli o swoim przeznaczeniu.
— Hm. — Całe drewno w skrzyni pochodziło z rozbiórki, były to przeważnie kawałki mebli, także ze zdobieniami. Lakier na wyżłobionym drewnie skwierczał i pokrywał się pęcherzami. Auberon odczuwał radość: stanowił cząstkę społeczności obcych, spalał, nieznany im, ich meble i inne przedmioty, tak samo jak oni, nie znając go, pobierali od niego pieniądze na straganach i robili mu miejsce w autobusach. — Przeznaczenie, ha.
— Taaak. — Wypatrywała się w lokomotywę na abażurze lampy, przemierzającą swój skrawek krajobrazu. — Ja mam przeznaczenie — oznajmiła.
— Ty?
— Tak. — Wypowiedziała tę sylabę w taki sposób, z takim wyrazem twarzy i drgnieniem ramion, jakby chciała powiedzieć: tak, to prawda, to długa historia i dlaczego ma mi przynosić zaszczyt coś, z czym nie mam nic wspólnego i co jest nawet trochę kłopotliwe, jak aureola. Wpatrywała się w srebrny pierścionek, który nosiła na palcu.
— Skąd wiadomo — odezwał się Auberon — że ktoś ma przeznaczenie?
Łóżko było takie wysokie, że siedząc na małym aksamitnym krześle u jego stóp, znajdował się absurdalnie nisko. Nienaturalnie ożywiony, wdrapał się na łóżko obok niej. Zrobiła mu miejsce. Zajmowali przeciwległe narożniki, opierając się na oparciach, które wystawały z zagłówka.
— Espiritista przeczytała moje — powiedziała Sylvie. — Wiele lat temu.
— Kto?
— Espiritista. Taka pani, która ma zdolności. No wiesz. Stawia karty i robi różne dziwne rzeczy, nadprzyrodzone.
— Och.
— Ta kobieta była kimś w rodzaju mojej ciotki, niezupełnie mojej, nie pamiętam, czyją była ciotką. Nazywaliśmy ją Titi, ale wszyscy mówili na nią La Negra. Miała ze mnie przepędzić nieczyste duchy. W jej mieszkaniu zawsze paliły się świece na takich małych ołtarzykach, zasłony były zaciągnięte i unosiły się takie dziwne zapachy, a na zewnątrz, na schodach przeciwpożarowych, trzymała dwa kurczaki. Nie wiem, co z nimi robiła i nie chcę wiedzieć. Była duża, nie gruba, ale miała takie silne, małpie ramiona i małą głowę i była czarna. Jakby błękitnoczarna, wiesz? Nie mogła naprawdę należeć do mojej rodziny. Więc kiedy byłam małym dzieckiem, byłam naprawdę strasznie niedożywiona. Nie chciałam jeść. Mama nie potrafiła mnie zmusić, byłam taka chuda, o taka. — Podniosła w górę mały palec z paznokciem pomalowanym na czerwono. — Doktor powiedział, że mam jeść wątróbkę. Wątróbkę! Rozumiesz? W każdym razie babunia doszła do wniosku, że może ktoś rzucił na mnie zły urok. Brujeria. Z daleka. — Poruszyła palcami jak hipnotyzer. — Z zemsty czy coś. Mama żyła wtedy z cudzym mężem. Więc może jego żona wynajęła espiritistę, żeby się na niej zemścić w ten sposób. — Dotknęła lekko jego ramienia, ponieważ odwrócił wzrok. Dotykała jego ramienia za każdym razem, kiedy odwracał spojrzenie i zaczynało go to trochę niepokoić, nie mógł już bardziej skupić uwagi. Pomyślał, że to pewnie jakiś jej dziwny nawyk, dopiero później stwierdził, że mężczyźni, którzy grali na ulicach w domino i kobiety, które pilnowały dzieci i plotkowały na rogu, również miały taki zwyczaj. Był to więc nawyk związany z rasą, sposób podtrzymywania kontaktu.
— No więc babunia zabrała mnie do La Negry, żeby to wypędzić czy coś. Nigdy w życiu się tak nie bałam. Zaczęła mnie cisnąć i macać tymi wielkimi, czarnymi rękoma i jakby jęczała i śpiewała i mówiła te wszystkie rzeczy, a oczy jej gdzieś uciekły i powieki drżały… Okropność. A potem ruszyła do tego małego palnika i rzuciła coś w niego, jakiś proszek czy coś takiego, i czuć było naprawdę silny zapach, i odsunęła się, jakby tańcząc, i znowu mnie dotykała. Robiła też jakieś inne rzeczy, ale już nie pamiętam co. Nagle przerwała to wszystko i zachowywała się tak normalnie jak po pracy, robota skończona, jak u dentysty. I powiedziała babuni, że nikt nie rzucił na mnie uroku, po prostu jestem chuda i muszę więcej jeść. Babuni bardzo ulżyło. Tak… — Znowu dotknęła jego nadgarstka, bo przez chwilę zagapił się we wnętrze kubka. — Więc siedzą sobie i popijają kawę i babunia płaci, a La Negra cały czas się na mnie gapi. Po prostu patrzy. Umierałam ze strachu. Na co ona się tak gapi? Potrafiła przeszyć cię spojrzeniem na wylot, zobaczyć twoje serce. Serce twojego serca. Potem robi tak — Sylvia wykonała ręką gest nakazujący dziecku zbliżyć się — i zaczyna do mnie mówić, bardzo powoli, pyta, jakie mam sny i o inne rzeczy, których już nie pamiętam. I wygląda, jakby bardzo głęboko myślała. Potem wyjmuje tę talię kart, bardzo starych i zniszczonych. I kładzie na nich moją dłoń, i przykrywa ją swoją dłonią. Jej oczy znowu uciekają, wygląda jak w transie. Och — wróciła do rzeczywistości — już nic nie ma.
— Jest jeszcze dużo. — Wstał i poszedł po rum.
— No więc posłuchaj, posłuchaj. Stawia te karty, dzięki. — Pociągnęła łyk z kubka, uniosła oczy i przez moment wyglądała jak dziecko, o którym opowiadała. — I zaczyna czytać moją przyszłość z kart. Właśnie wtedy zobaczyła moje przeznaczenie.
— I co to było? — Znowu usiadł koło niej na łóżku. — Coś wielkiego?
— Największego — odparła, przybierając poufny ton, jakby przekazywała najświeższe wieści. — Naj-, największego. — Roześmiała się. — Nie mogła w to uwierzyć. Takie chude, niedożywione dziecko w sukience uszytej w domu. I takie wielkie przeznaczenie. Gapiła się i gapiła. Wpatrywała się we mnie, wpatrywała się w karty. Moje oczy zrobiły się okrągłe jak spodki i pomyślałam, że zaraz się rozpłaczę, a babunia się modliła, a La Negra wydawała jakieś dźwięki. Chciałam uciec…
— Ale jakie dokładnie — spytał Auberon — było to przeznaczenie?
— Ona nie wiedziała dokładnie. — Sylvia roześmiała się, cała historia wydała się głupia. — W tym cały kłopot. Powiedziała o przeznaczeniu, i to wielkim, ale nie powiedziała, co to ma być. Gwiazda filmowa. Królowa. Królowa świata. Cokolwiek. — Zatopiła się nagle w myślach. — Oczywiście, to się jeszcze nie spełniło — wyjaśniła. — Ale czasem sobie to wyobrażam. W przyszłości. Wyobrażam sobie, jak się spełnia. Widzę ten obraz. Stół w lesie? Długi stół biesiadny, nakryty białym obrusem. A na nim pełno wszystkiego. Od końca do końca zawalony smakołykami. Ale w lesie. Dookoła drzewa i tak dalej. I jest tam puste miejsce pośrodku.
— I?
— To wszystko. Po prostu to widziałam. Myślałam o tym. — Spojrzała na niego. — Założę się, że nigdy wcześniej nie spotkałeś nikogo, kto miałby jakieś wielkie przeznaczenie — powiedziała, uśmiechając się szeroko.
Nie chciał jej mówić, że właściwie nie znał nikogo, kto nie miałby przeznaczenia. Przeznaczenie stanowiło wstydliwą tajemnicę, którą dzielili wszyscy w Edgewood, ale do czego nikt by się nie przyznał, chyba że w najbardziej zawoalowany sposób i tylko z konieczności. Uciekł od tego. Był pewien, że prześcignął to, tak jak gęsi prześcigają Północny Wiatr dzięki swym silnym skrzydłom. Nie mogło go to dosięgnąć. Jeśli pragnąłby teraz mieć przeznaczenie, to sam by je wybrał. Chciałby, na przykład, to takie proste, chciałby mieć Sylvie, chciałby należeć do Sylvie.
— Czy zabawnie jest mieć przeznaczenie? — zapytał.
— Niezbyt — odparła. Znowu zaczęła obejmować się ramionami, chociaż w pokoju było ciepło od ognia w kominku.
— Kiedy byłam dzieckiem, wszyscy się ze mnie nabijali. Oprócz babuni. Ale nie mogła się powstrzymać i rozpowiadała wszystkim o moim przeznaczeniu. La Negra też mówiła. A ja byłam ciągle wychudzonym dzieciakiem, który nic nadzwyczajnego nie zrobił. — Poruszyła się pod pościelą, zakłopotana, i obracała srebrny pierścionek na palcu. — Wielkie przeznaczenie Sylvie. Żartowali sobie. Kiedyś — odwróciła wzrok — kiedyś stary Cygan zjawił się w okolicy. Mama nie chciała go wpuścić, ale powiedział, że przybył z Brooklynu, żeby mnie zobaczyć. Więc wpuściła go. Był przygarbiony, spocony i strasznie gruby. I mówił tak śmiesznie po hiszpańsku. I wyciągnęli mnie, i pokazali mu. Jadłam skrzydełko kurczaka. I wpatrywał się we mnie przez chwilę tymi wielkimi wybałuszonymi oczami i otworzył usta. I wtedy — och, to było takie dziwne — padł na kolana. Zabrało mu to sporo czasu, wiesz? I mówi: „Pamiętaj o mnie, kiedy udasz się do swojego królestwa”. I dał mi to. — Podniosła dłoń, żeby pokazać mu srebrny pierścionek. — Potem wszyscy musieli pomagać mu wstać.
— I co potem?
— Wrócił do Brooklynu. — Przerwała. — Nie podobał mi się. — Roześmiała się. — Kiedy wychodził, wsadziłam mu do kieszeni skrzydełko kurczaka. Nie zauważył. Do kieszeni. W zamian za pierścionek.
— Skrzydełko za pierścionek.
— Tak. — Roześmiała się, ale szybko umilkła. Wyglądała na wyczerpaną i stropioną. Była zmienna: wydawało się, że jej nastroje zmieniają się szybciej niż nastroje większości ludzi. — Wielkie rzeczy — powiedziała. — Zapomnij o tym.
Piła szybko wielkimi łykami, a potem gwałtownie chwytała powietrze i machała dłonią przed otwartymi ustami, żeby ostudzić palące działanie rumu. Oddała mu kubek i zakopała się głębiej w pościeli.
— Dlaczego zawsze akurat ją? Nie potrafię nawet zatroszczyć się o siebie. Gorzej niż inni.
Jej głos stawał się ledwo słyszalny. Kręciła się, jakby próbowała zniknąć, potem przewróciła się na bok i szeroko ziewnęła. Widział wnętrze jej ust: język wygięty w łuk, nawet migdałki. Nie miało bladoróżowego koloru jak u białych ludzi, lecz intensywniejszą barwę: koralową. Zastanawiał się…
— To dziecko było pewnie szczęśliwe — powiedziała, kiedy przestała ziewać. — Że uciekło ode mnie.
— Nie wierzę — wtrącił. — Tak dobrze się zgadzaliście.
Nic nie odrzekła, tylko przyglądała się swoim myślom.
— Chciałabym — zaczęła, ale nic nie dodała. Żałował, że nie może jej nic zaofiarować. Oprócz wszystkiego.
— No cóż — powiedział — możesz zostać tu tak długo, jak zechcesz. Tak długo, jak chcesz.
Odrzuciła nagle kołdrę i wygramoliła się z łóżka, a Auberon miał dziką ochotę schwycić ją i powstrzymać.
— Pipi — powiedziała. Przetoczyła się po jego nogach i zeszła na podłogę. Otworzyła drzwi do toalety (otwierały się tylko na tyle, żeby można było prześlizgnąć się do środka, potem zatrzymywały się o skraj łóżka) i zapaliła światło.
Słyszał, jak rozpina zamek błyskawiczny.
— Ojej! Ale ta klapa zimna! — Nastąpiła cisza, a potem głośny odgłos siusiania. Kiedy skończyła, powiedziała: — Miły z ciebie facet, wiesz?
I jakakolwiek odpowiedź, której mógłby udzielić (gdyby potrafił coś wymyślić), utonęłaby w szumie wody.
Przygotowaniom wspólnego łoża towarzyszyło mnóstwo śmiechu (Auberon żartował, że powinni położyć między sobą nagi miecz, a ona uważała, że to bardzo zabawne, nigdy o tym nie słyszała), ale kiedy wszystko ucichło i otoczyły ich ciemności, usłyszał jej płacz. Leżała na swojej połowie łóżka i płakała cicho, tłumiąc szloch.
Przypuszczał, że żadne z nich nie będzie spało, ale Sylvie, która długo się wierciła i wykrzyknęła kilka razy „ach”, jak gdyby przestraszona własnymi myślami, znalazła wreszcie ścieżkę do krainy snów. Łzy na jej czarnych rzęsach obeschły. Zasnęła. Podczas bezsennej walki okręciła wokół siebie pościel, a on nie śmiał przeciągać kołdry na swoją stronę (nie wiedząc, że gdy Sylvie już raz znajdzie się po drugiej stronie, to przez wiele godzin jest jak martwa). Ubrała się do snu w bawełnianą koszulkę, stanowiącą upominek dla dzieci zwiedzających Miasto. Widniały na niej jaskrawe i niezbyt wierne rysunki czterech czy pięciu wielkich atrakcji Miasta. Miała na sobie tylko to i majtki: paski cienkiego jedwabiu podtrzymywane elastycznym materiałem, nie większe niż opaska na oczy. Przez długi czas leżał koło niej rozbudzony, podczas gdy ona oddychała regularnie. Zasnął na krótko i śniło mu się, że jej dziecinna koszulka, wielki smutek, pościel owinięta wokół jej brązowych nóg i jej seksowna, prawie nieistniejąca bielizna, stanowią rebus. Roześmiał się, zrozumiawszy we śnie proste kalambury skryte w tych przedmiotach i zadziwiającą, ale oczywistą odpowiedź. Ten śmiech obudził go.
Ukradkowo, jak jeden z kotów Daily Alice próbujący ukryć się w cieple, nie budząc śpiących ludzi, przesunął ręką pod przykryciem i objął Sylvie. Leżał tak przez długi czas, nieporuszony i czujny. Znowu zapadł w półsen, teraz śniło mu się, że jego ramię, pod wpływem kontaktu z jej ciałem, zamienia się powoli w złoto. Obudził się i stwierdził, że ręka jest ciężka i martwa. Wyciągnął ją, mrowiła, jakby ktoś wbijał szpileczki. Rozmasował ją, zapominając dlaczego właśnie ta ręka wydawała mu się we śnie tak cenna. Zasnął ponownie. Obudził się znowu. Sylvie obok niego stała się bardzo ciężka, zdawała się obciążać swoją połowę łóżka jak skarb, tym cenniejszy, że zupełnie nieświadomy własnej wartości.
Kiedy wreszcie zasnął na dobre, nie śniło mu się nic, co miało związek ze Starą Farmą, lecz najwcześniejsze dzieciństwo, Edgewood i Lilac.
Jedna myśl, jeden wdzięk, jeden cud
Których słowami wyrazić nie sposób.
Dom, w którym Auberon dorastał, nie był tym samym domem, w którym spędziła dzieciństwo Alice, jego matka. Kiedy Smoky i Daily Alice wzięli go w posiadanie, a naturalnymi zarządcami gospodarstwa stały się ich dzieci i rodzice Alice, dawne zwyczaje zostały rozluźnione. Daily Alice lubiła koty, a jej matka nie, i kiedy Auberon dorastał, liczba kotów w domu rosła w porządku geometrycznym. Leżały całymi stadami przed kominkiem, ich meszek pokrywał meble i dywany jak wysuszony, wieczny szron, ich pyski małych diablików ukazywały się Auberonowi w najdziwniejszych miejscach. Był wśród nich kot, którego pasiasta tygrysia sierść tworzyła nad ślepiami fałszywe krzaczaste brwi, dwa czarne koty, a może trzy, biały w czarne łaty, które zlewały się ze sobą jak na szachownicy z wymieszanymi kwadratami. W zimne noce Auberon budził się nagle z niepokojem, ponieważ coś kotłowało się w jego pościeli, i wyrzucał trzy albo cztery zbite cielska z miejsca, gdzie spoczywały w błogości.
Oprócz kotów w domu przebywał także pies Spark. Był potomkiem długiej linii psów, z których wszystkie (jak mawiał Smoky) wyglądały jak naturalni synowie Bustera Keatona: nad ślepiami Sparka widniały jasne plamy, które nadawały jego twarzy ten sam wyraz lekkiego wyrzutu i ogromnej trwogi. Kiedy Spark był już niesamowicie stary, pokrył kuzynkę składającą wizytę i został ojcem trzech psów bezimiennych i następnego Sparka. Gdy ciągłość rodu była już tym sposobem zapewniona, zwinął się w kłębek na ulubionym krześle doktora przed kominkiem i spędził tam resztę życia.
Nie tylko zwierzęta oddaliły mamę i doktora od siebie (opinia doktora była dostatecznie jasna, choć nigdy wprost nie powiedział, że nie lubi domowych zwierzaków). Zdawało się, że chociaż nie utracili nic ze swego dostojeństwa i pozycji, pożeglowali w przeszłość na szybkich i wzbierających falach zabawek, ciasteczek, ptasich gniazd, pieluszek, pierwszej pomocy i nosidełek. Kiedy Alice również została matką, przechrzczono mamę na mamę Drinkwater, potem na Mamę D, a wreszcie na Mamade i choć nic nie mogła na to poradzić, czuła się tak, jakby odsunięto ją na boczny tor, ją — osobę, która zawsze dobrze i ciężko pracowała dla wszystkich. W ciągu wielu lat zegary, których zawsze było w domu bez liku, zaczęły wybijać godziny o innych porach, chociaż doktor, zwykle z jednym lub dwojgiem dzieci kręcących się koło jego kolan, nastawiał je, konserwował i często zaglądał do ich mechanizmów.
Sam dom się postarzał i choć czynił to z wdziękiem, a jego serce nadal mocno biło, to obwisł i przekrzywił się tu i ówdzie, jego utrzymanie było ogromną i niewdzięczną pracą. Trzeba było zamknąć pokoje na obrzeżach, wieżę i szklaną oranżerię, której bursztynowe szybki leżały porozrzucane pomiędzy rabatami kwiatów — kwadraty wycięte diamentem, wyrwane z żelaznych ramek, w których umieścił je John Drinkwater. Spośród wielu ogrodów i klombów otaczających dom, najwolniej przebiegał upadek ogrodu przy kuchni, a jego dekadencja trwała najdłużej. Chociaż wapno odchodziło płatami ze ścian zgrabnej werandy i liście winorośli wspinały się po ozdobnych łukach, chociaż schody obwisły, a ścieżka z płyt chodnikowych zniknęła wśród szczawiu i mleczy, wciskających się na siłę przez każdą szczelinkę, ciotka Cloud, póki jej sił starczało, dbała o przepiękne rabaty kwiatowe. Trzy dzikie jabłonie, które wyrosły na skraju ogrodu, zrzucały na ziemię twarde owoce, a gdy te gniły, upajały się nimi osy. Mamade przerabiała część jabłek na galaretkę. Później, kiedy Auberon zaczął kolekcjonować słowa, przymiotnik „cierpki” przywodził mu na myśl te pomarszczone jabłka, obumierające w swej bezużytecznej cierpkości pomiędzy zielskiem.
Nadeszła w końcu wiosna, kiedy Cloud doszła do wniosku, że lepiej pozwolić, by wszystko zarosło, niż forsować schorowane nogi i plecy. Właśnie wtedy Auberon polubił ogród, a rabaty kwiatowe nie były już zakazanymi miejscami. I kiedy nikt nie dbał już o ogród, roślinność i budynki nabrały uroku ruin: narzędzia w zaroślach pachnących ziemią były zakurzone i obce, a pająki rozpięły pajęczyny na otworach polewaczek, nadając im znamię baśniowej starożytności — wyglądały niczym hełmy wśród ukrytego skarbu. Pompownia z malutkimi, zupełnie zbędnymi okienkami, ze spadzistym dachem, miniaturowymi okapami i gzymsami zawsze wydawała mu się barbarzyńskim miejscem. Była to pogańska świątynia, a żelazna pompa uosabiała bożka z długim grzebieniem i wielkim językiem. Stawał na palcach, żeby dosięgnąć do rączki pompy, podnosił ją i opuszczał z całej siły, a bożek krztusił się ochryple, aż w końcu coś chwytało go za gardło, gdy dźwignia napotykała tajemniczy opór. I Auberon musiał niemal oderwać stopy od ziemi, żeby ściągnąć ją w dół. W końcu z nagłą magiczną łatwością i ulgą woda spływała po szerokim języku pompy i rozpryskiwała się nieprzerwanymi strugami na zniszczonych kamieniach.
Ogród wydawał mu się wtedy ogromny. Oglądany z rozległego, nieco falistego pokładu werandy, rozpościerał się na olbrzymiej przestrzeni jak ocean, dosięgając jabłoni, a potem rozbijał się wysokimi falami przerośniętych kwiatów i nieposkromionego zielska o kamienny mur i bramę zamkniętą na wieki, prowadzącą do parku. To było morze i dżungla. Tylko on jeden wiedział, co stało się z kamienną ścieżką, ponieważ mógł chodzić na czworakach pod zwieszającymi się liśćmi do tajemniczych miejsc. Kamienie na dróżce były tak chłodne, szare i śliskie jak woda.
Wieczorem pojawiały się robaczki świętojańskie. Ich widok zawsze go zaskakiwał. Wydawało się, że wcale ich nie widać, a w chwilę potem, kiedy zapadał błękitny zmrok, a Auberon przerywał jakieś pasjonujące zajęcie i unosił głowę, błyskały już w aksamitnych ciemnościach. Pewnego wieczoru postanowił siedzieć na werandzie, kiedy dzień będzie zamieniał się w noc, siedzieć i patrzeć, i nic więcej nie robić, i dostrzec pierwsze światełko, następne i wszystkie kolejne po to, by osiągnąć spełnienie, za którym zawsze tęsknił — za którym zawsze będzie tęsknił.
Schodki werandy były tego lata jego tronem. Tak więc siedział, opierając solidnie stopy w tenisówkach, ale jego uwaga nie była aż tak napięta, by nie mógł spojrzeć na księżyc, wijący sobie gniazdko w krokwiach werandy czy na srebrny pas niewidocznego odrzutowca. Podśpiewywał, ale nie była to określona melodia, raczej pozbawiona znaczenia onomatopeja na cześć zapadającego zmierzchu. Przez cały czas nie przerywał obserwacji. A jednak to Lilac dojrzała pierwszego robaczka świętojańskiego.
— Tam — powiedziała swoim cichym szorstkim głosem. I rzeczywiście, w dżungli paproci błyskało światełko, jak gdyby wykreowane w momencie, gdy wskazała palcem w tamtym kierunku. Kiedy zaświeciło się następne, Lilac wskazała je palcem od nogi. Lilac nawet w zimie nie nosiła butów. Miała na sobie tylko bladoniebieską sukienkę bez rękawów i pasek, który opadał wzdłuż jej satynowych ud. Kiedy powiedział o tym matce, zapytała, czy Lilac nigdy nie jest zimno, i nie potrafił znaleźć na to odpowiedzi. Widocznie nie, skoro nie dygotała. Wydawało się, że ta niebieska sukienka jest wystarczającym ubraniem, Lilac nie potrzebowała niczego więcej.
Jej sukienka, w przeciwieństwie do flanelowych koszul Auberona, nie stanowiła tylko przykrycia czy przebrania, lecz cząstkę jej samej.
Cała gromada robaczków świętojańskich budziła się do życia. Gdy tylko Lilac wskazała palcem i powiedziała „tam”, kolejne robaczki zapalały swoje blade świece: bladozielone jak fosforyzujący koniuszek sznurka, za który matka pociąga, zapalając światło w szafie. Kiedy już wszystkie unosiły się w powietrzu, tworząc jedyną jasność w ogrodzie, niewyraźną i bezkształtną, Lilac zakreśliła palcem kółko w powietrzu i robaczki świętojańskie zaczęły się zbierać powoli i skokami, jak gdyby niechętnie, w miejscu, które Lilac zakreśliła w powietrzu. I kiedy się zgromadziły, zaczęły krążyć w ślad za palcem Lilac, tworząc koło, uroczystą pawanę. Zdawało mu się nawet, że słyszy muzykę.
— Lilac nakazała robaczkom tańczyć — powiedział matce, kiedy w końcu przyszedł do domu. Obracał palcem w powietrzu tak jak Lilac i nucił jakąś melodię.
— Tańczyć? — zdziwiła się matka. — Nie sądzisz, że już czas spać?
— Lilac nie chodzi spać — powiedział, nie mając zamiaru porównywać się do niej — ona nie przestrzegała żadnych reguł — ale tylko kojarząc siebie z nią. Chociaż musiał chodzić spać, gdy błękitne światło oblewało jeszcze niebo i nie wszystkie ptaki spały, to jednak znał osobę, która nie musiała tego robić, która przesiadywała w ogrodzie do późnej nocy, kiedy on już dawno był pogrążony we śnie, albo spacerowała po parku i obserwowała nietoperze i wcale nie musiała spać, jeśli tak jej się podobało.
— Poproś Sophie, żeby przygotowała ci kąpiel — poleciła matka. — Powiedz jej, że zaraz przyjdę.
Stał przez chwilę, patrząc na matkę, i zastanawiał się, czy ma zaprotestować. Kąpiel to była kolejna rzecz, której Lilac nigdy nie musiała robić, ale często siadywała na brzegu wanny, wpatrując się w niego, daleka i bez skazy. Ojciec zaszeleścił gazetą i chrząknął, a Auberon wyszedł z kuchni — posłuszny, mały żołnierzyk.
Smoky odłożył gazetę. Daily Alice zamilkła przy zlewie ze ściereczką do naczyń w dłoni. Jej oczy błądziły.
— Wiele dzieci ma wymyślonych przyjaciół — powiedział Smoky — Albo braci czy siostry.
— Lilac — powiedziała Alice. Westchnęła i wzięła filiżankę. Popatrzyła na fusy od herbaty, jak gdyby chciała z nich powróżyć.
Sophie pozwoliła mu wziąć do kąpieli kaczkę. Często łatwiej było uzyskać od niej zgodę na takie przyjemności, ale nie dlatego, że była bardziej życzliwa niż matka. Nie była po prostu tak czujna i nieraz wydawało mu się, że nie poświęca mu zbyt wiele uwagi. Kiedy siedział zanurzony po szyję w gotyckiej wannie (tak dużej, że mógłby w niej prawie pływać), odwinęła kaczkę z papieru. Zauważył, że w pudełku zostało jeszcze pięć sztuk.
Kaczki zostały wykonane z twardego mydła, tak pomyślała Cloud, która kupiła je dla niego, i dlatego pływały. To mydło, powiedziała, jest bardzo czyste i nie szczypie w oczy. Kaczki zostały starannie wyrzeźbione z jasnocytrynowego mydła, które istotnie wydawało mu się bardzo czyste i tak delikatne, że budziło to w nim nienazwane uczucia: przemieszanie czci i głębokiej, zmysłowej przyjemności.
— Czas zacząć mycie — powiedziała Sophie.
Puścił kaczkę na wodę, rozmyślając o niemożliwym do zrealizowania marzeniu: chciałby spuścić wszystkie kaczki naraz na wodę, obserwować flotyllę boskiej, gładkiej, wyrzeźbionej czystości.
— Lilac nakazała robaczkom świętojańskim tańczyć — powiedział.
— Tak? Umyj się za uszami.
Dlaczego, dziwił się, a właściwie nie całkiem się dziwił, zawsze kazano mu robić to czy tamto, kiedy wspominał o Lilac? Kiedyś matka powiedziała mu, że byłoby lepiej nie rozmawiać za wiele o Lilac z Sophie, ponieważ może jej to sprawić przykrość. Ale on uważał, że wystarczy, jeśli się postara odróżniać jedną Lilac od drugiej.
— Nie twoja Lilac.
— Wiem.
— Twoja Lilac odeszła.
— Tak.
— Zanim się urodziłem.
— Właśnie.
Lilac, która siedziała na okazałym sedesie, patrzyła tylko to na niego, to na Sophie, zupełnie nieporuszona, jak gdyby to jej wcale nie interesowało. Auberonowi cisnęło się na usta mnóstwo pytań dotyczących obu Lilac — a może były trzy? — i za każdym razem, kiedy pomyślał o Lilac Sophie, nowe pytanie wykwitało na rozłożystym krzewie. Ale wiedział, że są tajemnice, których nigdy nie pozna. Tylko że kiedy dorósł, miał z tego powodu żal.
— Betsy Bird wychodzi za mąż — powiedział. — Znowu.
— Skąd o tym wiesz?
— Tacey tak mówiła. Lily powiedziała, że wychodzi za Jerry’ego Thorne’a, a Lucy powiedziała, że będzie miała dziecko. Już.
Naśladował zaintrygowany, nieznacznie oceniający ton, jakim mówiły jego siostry.
— Pierwsze słyszę. No, wychodź — powiedziała Sophie.
Niechętnie odłożył kaczkę. Jej ostre rysy zaczęły się już rozmazywać. W następnej kąpieli straci oczy, potem całkowicie zatraci rysy. Jej szeroki dziób zmniejszy się do rozmiaru dzióbka wróbelka, potem rozpłynie się zupełnie. Następnie kaczka straci głowę (będzie się starał nie złamać jej coraz cieńszej szyi, nie chcąc uczestniczyć w roztapianiu się kaczki). Na końcu zamieni się w bezkształtną masę, nie będzie już przypominała kaczki, a jedynie serce kaczki, nadal czyste, nadal unoszące się na wodzie.
Wycierała go energicznie, ziewając. Jej pora snu następowała często wcześniej niż jego. W przeciwieństwie do jego matki zostawiała zwykle wilgotne miejsca na łopatkach i na kostkach.
— Dlaczego nigdy nie wyszłaś za mąż? — zapytał. To by rozwiązało jeden z problemów dotyczących jednej z Lilac.
— Nikt mi się nigdy nie oświadczył.
To nie była prawda.
— Rudy Flood ci się oświadczył. Kiedy umarła mu żona.
— Nie byłam w nim zakochana. Ale skąd o tym wiesz?
— Tacey mi powiedziała. Byłaś kiedyś zakochana?
— Raz.
— W kim?
— To tajemnica.
Lilac opuściła Auberona dopiero, gdy skończył siedem lat, chociaż na długo przedtem przestał komukolwiek wspominać o jej istnieniu. Kiedy był dorosły, zastanawiał się czasami, czy nie jest tak, że większość dzieci, które mają wymyślonych przyjaciół, przestaje się do tego przyznawać; czy nie jest tak, że nawet gdy dziecko przestaje nalegać, by przygotowywano nakrycie dla jego przyjaciela, by ludzie nie siadali na krzesłach, na których siedzi jego przyjaciel, nie oznacza to, że nadal ma z nim jakiś związek? Zastanawiał się, czy wymyślony przyjaciel po prostu odchodzi powoli, nabierając kształtu zjawy, gdy rzeczywisty świat staje się bardziej realny, czy też zwykle pewnego szczególnego dnia znika, by już nigdy więcej się nie pojawić — tak jak uczyniła to Lilac? Ludzie, których o to pytał, mówili, że nie pamiętają. Ale Auberon sądził, że mogli nadal ukrywać w sobie stare duszki i być może napawało ich to wstydem. Czemu wobec tego on sam pamięta wszystko tak dokładnie? Ten wyjątkowy dzień w czerwcu, gdy powietrze było przezroczyste jak woda, dzień w pełni lata, wymarzony na piknik: dzień, w którym Auberon przestał być dzieckiem.
Poranek spędził w bibliotece, wyciągnięty na chesterfieldzie, którego skóra ziębiła mu nogi. Czytał, a w każdym razie trzymał na piersi ciężką księgę i przypatrywał się kolejnym, gęsto zadrukowanym linijkom. Auberon zawsze uwielbiał czytać, ta pasja zrodziła się w nim na długo przedtem, nim faktycznie posiadł tę umiejętność. Zrodziła się wtedy, gdy siadywał z ojcem i Tacey przy kominku i odwracał niezrozumiałe stronice wielkiej książki z obrazkami, gdy oni je odwracali. Czuł się wtedy niezwykle wyciszony i spokojny. Gdy nauczył się odczytywać słowa, pogłębiło to przyjemność trzymania okładek, przewracania stron, odmierzania kciukiem drogi, która pozostała jeszcze do końca tej podróży i ślęczenia nad frontyspisami. Książki! Otwierane z trzaskiem starego kleju, uwalniające zapach perfum, zamykane z mocnym hukiem. Lubił te największe. Najbardziej te, które liczyły wiele tomów, jak trzynastotomowe, złocistobrązowe, niezrozumiałe dzieło Gregoroviusa Średniowieczny Rzym, stojące na niskiej półce.
Te grube i stare książki były wprost stworzone do przechowywania tajemnic. Chociaż czytał paragrafy i rozdziały skrupulatnie i wnikliwie (nie należał do osób, które czytają po łebkach), nie mógł w pełni zgłębić tych sekretów. I książka okazywała się dla niego (w istocie większość książek taka właśnie jest) głupia, nudna i przestarzała. Nie ujawniała swej magiczności. Półki uginały się zawsze pod ich ciężarem. Okultystyczne tomy, zbierane przez Johna Drinkwatera, były dla jego praprawnuka tak samo nieodparte jak liczne tomy, które kupował na metry, żeby zapełnić półki. W tej chwili Auberon czytał ostatnie wydanie Architektury domów wiejskich Johna Drinkwatera. Lilac, znudzona, przemykała z kąta w kąt biblioteki, przybierając różne pozy.
— Hej — powiedział Smoky do podwójnych drzwi, które stały otworem. — Czemu się tu dusisz? — zapytał słowami Cloud. — Byłeś na dworze? Co za dzień! — Nie uzyskał odpowiedzi. Auberon wolno przewrócił kartkę. Z miejsca, w którym stał, Smoky widział tylko tył wyskubanej głowy syna (jego własne strzyżenie) z dwoma wyraźnie zaznaczonymi ścięgnami i wrażliwym zagłębieniem pomiędzy nimi oraz czubek książki i dwie skrzyżowane stopy w wielkich tenisówkach. Nie musiał patrzeć, żeby stwierdzić, że Auberon ma na sobie flanelową koszulę zapiętą na przegubach dłoni. Nigdy nie nosił innych koszul ani nie rozpinał mankietów, bez względu na to, jak ciepły był dzień. Smoky’ego przepełniło zniecierpliwienie przemieszczane ze współczuciem. — Hej — zagadnął ponownie.
— Tato — odezwał się chłopiec — czy w tej książce napisali prawdę?
— Co to za książka?
Auberon podniósł księgę, pokazując ojcu okładkę. Smoky’ego ogarnęło nagłe znajome intensywne uczucie: właśnie w takim dniu jak ten — być może był to nawet ten sam dzień roku — dawno temu otworzył tę książkę. Od tamtej pory do niej nie zaglądał, ale teraz znał jej zawartość o wiele lepiej.
— Cóż, „prawda” — odparł — „prawda”, nie wiem dokładnie, co rozumiesz przez „prawdę”. — Za każdym razem, gdy wymawiał to słowo, wyraźniej ujmował je w niewidoczne cudzysłowy. — Twój prapradziadek to napisał, wiesz? — powiedział, podchodząc do sofy, żeby na niej usiąść. — Pomogła mu trochę praprababcia i twój praprapradziadek.
— Mhm. — Auberona to nie zainteresowało. Zaczął czytać: — „Tam, to królestwo dokładnie tak duże jak to, którego obszar nie może zostać — zawahał się — zredukowany na skutek ekspansji ani powiększony na skutek zagarnięcia Tutaj. A jednak w ostatnim czasie z pewnością musiano dokonać najazdu na to królestwo. Siły zwane przez nas Postępem, rozwojem Handlu, poszerzeniem możliwości Rozumu spowodowały, że ludzie ci skrywali się jeszcze głębiej w granicach swego królestwa. Tak więc (chociaż mają — z natury rzeczy muszą mieć — nieograniczoną przestrzeń do ucieczki) ich dawny zakres posiadania został w znacznym stopniu zredukowany. Czy są źli z tego powodu? Nie potrafimy odpowiedzieć. Czy planują zemstę? Czy też są, tak jak amerykańscy Indianie, jak ludy afrykańskie, tak pozbawieni siły i ducha, tak osłabieni liczebnie, że w końcu zostaną — następne trudne słowo — wytrzebieni całkowicie nie dlatego, że nie mają już dokąd uciec, ale dlatego, że straty terytorialne i ograniczenie władzy, jakie sprowadziła na nich nasza zachłanność, napawają ich żałością nie do zniesienia. Nie potrafimy tego stwierdzić, jeszcze nie…”
— Co za zdanie — powiedział Smoky. Troje mistyków, przemawiając jednocześnie, odebrało prozie lekkość.
Auberon odsunął książkę od oczu.
— Czy to prawda? — spytał.
— Cóż — powiedział Smoky, zmieszany jak rodzic złapany w pułapkę przez dziecko żądające wyjaśnień na temat seksu albo śmierci.
— Nie wiem. Nie wiem, czy to właściwie rozumiem. To nie mnie powinieneś o to pytać…
— Ale czy to jest wymyślone? — nalegał Auberon. Takie proste pytanie.
— Nie — odparł Smoky. — Nie, ale są na świecie rzeczy, które nie zostały wymyślone, ale które nie są również prawdą w ścisłym znaczeniu tego słowa, nie są tak prawdziwe jak fakt, że niebo jest na górze, a ziemia na dole, że dwa i dwa to cztery, to nie są tego typu rzeczy… — Auberon utkwił w nim spojrzenie, w którym nie malowało się pocieszenie płynące z tej kazuistyki. Smoky to widział. — Posłuchaj, może byś zapytał mamę albo ciotkę Cloud? One wiedzą o tych rzeczach o wiele więcej ode mnie. — Schwycił Auberona za kostkę. — A wiesz, że dzisiaj szykuje się wielki piknik?
— Co to jest? — zapytał Auberon, odkrywszy mapę narysowaną na papierze cienkim jak skórka cebuli, przymocowaną do pleców książki. Zaczął ją rozwijać — z początku niewłaściwie, tak że rozdarł kawałek — i przez chwilę Smoky potrafił przeniknąć myśli swego syna: zrozumiał jego oczekiwanie na rewelacje, które obiecuje każda mapa czy diagram, a ta nawet bardziej niż inne; dostrzegł żądzę zrozumienia i wiedzy; dostrzegł obawę przed nieznanym, przed tym, co było dotąd ukryte, a za chwilę miało zostać ujawnione.
Auberon zszedł w końcu z kanapy i położył książkę na podłodze, żeby całkowicie rozłożyć mapę, która trzeszczała jak polana w ogniu. Czas wyżłobił małe dziurki w miejscach, gdzie krzyżowały się załamania. Smoky’emu mapa wydawała się o wiele starsza i delikatniejsza niż piętnaście czy szesnaście lat temu, kiedy oglądał ją po raz pierwszy. Pokrywały ją figury i linie, których nie pamiętał, skomplikowane tak jak i wtedy. Ale to była (musiała być) dokładnie ta sama mapa. Kiedy uklęknął obok syna (który studiował już uważnie mapę, pożerając ją rozpalonym wzrokiem i wodząc palcem po liniach), stwierdził, że wcale nie rozumie jej teraz lepiej, chociaż przez wszystkie te lata nauczył się (czy nauczył się czegoś prócz tego? och, wielu rzeczy), jak najlepiej sobie radzić, nie rozumiejąc jej.
— Chyba wiem, co to jest — oznajmił Auberon.
— Ach tak?
— To bitwa.
— Hm.
Auberon studiował mapy w starych książkach historycznych: podłużne bloki oznakowane małymi flagami, rozrzucone na terenie pokrytym pasami utworzonymi z linii topograficznych; szare bloki naprzeciw symetrycznych czarnych bloków (to ci źli faceci); na następnej stronie ten sam teren kilka godzin później: niektóre bloki odsunięte na bok, spenetrowane przez przeciwległe bloki, nakłute szerokimi grotami strzałek oznaczających postępy wroga, inne odwrócone całkowicie i podążające za szerokimi strzałkami oznaczającymi odwrót, wyłaniające się po jednej stronie.
Wielka, wyblakła mapa spoczywająca na podłodze biblioteki była trudniejsza do rozszyfrowania niż tamte mapy. Wyglądało to tak, jakby cały przebieg ogromnej bitwy (pozycje o świcie, pozycje o 14.30, pozycje o zachodzie słońca) został wyrysowany na jednej mapie, odwroty nakładały się na zdobycze, a uporządkowane szeregi na przełamane linie. Linie topograficzne nie wiły się i nie oddawały wyniosłości i pochyłości pola bitwy, ale biegły regularnie i krzyżowały się, przeplatały się w sposób geometryczny i zmieniały subtelnie swój bieg, tak że cała mapa migotała jak jedwab, a oko gubiło się w tym labiryncie i wydawało fałszywą ocenę. Czy ta linia jest prosta? Czy ta jest zakrzywiona? Czy to są koła, jedno w drugim, czy też nieprzerwana spirala?
— Tu jest legenda — powiedział Smoky ze znużeniem. Istotnie była. Znajdowały się tam też — co dostrzegł Auberon — maleńkie bloki usytuowane tu i ówdzie (zagubione regimenty sojuszników), róża wiatrów, ale nie wskazująca kierunków oraz skala, chociaż nie w milach. Z legendy wynikało, że grubsze linie oznaczają Tutaj, a cieńsze Tam. Ale nie sposób było stwierdzić z całą pewnością, które linie na mapie są rzeczywiście grube, a które cienkie. Pod legendą widniała nota napisana kursywą i podkreślona dla uwypuklenia ważności: „Obwód = nigdzie, centralny punkt = wszędzie”.
Nie mogąc sprostać piętrzącym się trudnościom i odczuwając nagłe zagrożenie, Auberon spojrzał na ojca. Zdawało mu się, że dostrzega w jego twarzy i spustoszałych oczach (właśnie taką twarz Smoky’ego będzie po latach widywał we snach) smutną rezygnację i rozczarowanie, jak gdyby ojciec chciał wyjaśnić: „Próbowałem ci powiedzieć, próbowałem, nie chciałem, żebyś posunął się tak daleko, próbowałem cię ostrzec, ale jesteś wolny, a ja nie mam nic przeciwko temu, tylko że teraz sam już wiesz, już rozumiesz, teraz już stało się i jest to częściowo moja wina, ale w większym stopniu twoja”.
— Co… — zaczął Auberon, czując, że coś go ściska za gardło. — Co… co jest… — Musiał przełknąć ślinę i wtedy stwierdził, że nie ma nic do powiedzenia. Mapa zdawała się wzniecać hałas, który zagłuszał jego własne myśli. Smoky ścisnął ramię syna i wstał.
— Posłuchaj — powiedział. Może Auberon niewłaściwie odczytał wyraz jego twarzy. Kiedy strzepywał ze spodni nitki z dywanu, wydawał się jedynie znudzony. Być może, prawdopodobnie.
— Nie wydaje mi się, naprawdę nie sądzę, żeby to był dobry dzień na to, wiesz? Lepiej daj spokój. Jedziemy na piknik. — Wcisnął ręce do kieszeni, pochylił się nieznacznie nad synem i przybierając inny ton, dodał: — Może nie jesteś w tej chwili zachwycony tym pomysłem, ale myślę, sądzę, że mama ucieszyłaby się, gdybyś jej trochę pomógł w przygotowaniach. Czy chcesz jechać samochodem czy rowerem?
— Samochodem — odparł Auberon, nadal wbijając wzrok w podłogę. Nie wiedział, czy był zadowolony, czy nie, że przez chwilę, przez krótką chwilę ojciec i on odpłynęli razem do dziwnych lądów. Teraz zapanował między nimi dawny dystans. Czekał, aż ojciec odwróci wzrok (czuł jego spojrzenie na plecach) i chciał jak najszybciej usłyszeć odgłos jego oddalających się kroków. Dopiero potem podniósł głowę znad mapy, która nie była już teraz tak nieodparta, choć nie mniej zagadkowa, jak nierozwikłana łamigłówka. Złożył mapę, zamknął książkę i zamiast odstawić ją z powrotem do oszklonej biblioteczki, gdzie stała w towarzystwie swoich kuzynów, schował ją pod przykryciem fotela, skąd później będzie mógł ją zabrać.
Ale jeśli to bitwa, zastanawiał się, to pomiędzy kim a kim?
— Jeśli to bitwa — powiedziała Lilac siedząca w fotelu.
Tacey pierwsza dotarła do miejsca, które zostało jakiś czas temu wybrane na tegoroczny piknik. Gnała starymi drogami i nowymi ścieżkami na swoim dobrze utrzymanym rowerze, a w ślad za nią podążał Tony Buck, którego zaproszenie na piknik wybłagała. Lily i Lucy miały przyjechać z innej strony, z porannej wizyty o dużej randze. Tacey sama je tam wysłała. Tak więc w starej drewnianej furgonetce za kierownicą siedziała Alice, a pasażerami byli: cioteczna babka Cloud, siedząca obok kierowcy, Smoky przy drzwiach, doktor i Mamade z tyłu, Sophie obok nich, zaś na samym końcu Auberon i pies Spark, który miał dziwny zwyczaj chodzenia w tę i z powrotem podczas jazdy samochodem (być może nie był w stanie zaakceptować przesuwających się za oknem krajobrazów, gdy jego nogi pozostawały w bezruchu). Nie zabrakło również miejsca dla Lilac, chociaż ona wcale nie potrzebowała przestrzeni.
— Szkarłatna tanagra — powiedział Auberon do doktora.
— Nie, pleszka — poprawił go doktor.
— Czarna, z czerwonymi…
— Nie — przerwał doktor i podniósł palec. — Tanagra jest cała czerwona, ale ma czarne skrzydła. Pleszka jest prawie całkiem czarna, ma tylko czerwone plamki. — Poklepał się po kieszeniach na piersiach.
Furgonetka podskoczyła, a każde jej złącze jęczało w proteście, gdy trzęsła się na wyboistej drodze prowadzącej do wybranego miejsca. Daily Alice utrzymywała, że tylko ustawiczne dreptanie Sparka sprawia, że ten stary gruchot w ogóle jeszcze jedzie (wierzył w to także sam Spark). Z pewnością w ostatnich latach służyła im tak dobrze, że każdy inny tak wyeksploatowany wehikuł już dawno popadłby w bezruch i milczenie. Drewniane ściany były tak szare jak drewno wyrzucone przez morskie fale, a skórzane siedzenia tak pomarszczone jak twarz Cloud, ale serce auta biło nadal jak dzwon. Ojciec nauczył Alice rozpoznawać przyzwyczajenia wozu. Sam znał jego zwyczaje tak dobrze (wbrew temu co sądził George Mouse) jak zwyczaje pleszek i rudych wiewiórek. Musiała się tego nauczyć, żeby zaopatrywać w niezbędne wiktuały swą powiększającą się rodzinę. Zaginął już obyczaj sporządzania listy zakupów raz na pół miesiąca; minęły dni sześcionogich kurczaków, pudełek tego i tuzinów tamtego, olbrzymich, dziesięciofuntowych pudeł proszku do prania, kanistrów oliwy, wielkich butli mleka. Furgonetka dźwigała to wszystko wiele razy i znosiła to niemal tak cierpliwie jak Alice.
— Czy nie uważasz, kochanie — powiedziała Mamade — że nie powinnaś się już dalej zapuszczać? Czy będziesz mogła stąd wyjechać?
— Myślę, że możemy jeszcze kawałek podjechać — odparła Daily Alice.
To głównie z powodu artretyzmu Mamade i starych nóg Cloud zabierali samochód. Dawniej… Przejechali przez koleinę i wszyscy, oprócz Sparka, podskoczyli na siedzeniach. Zanurzyli się w oceanie cienia. Alice zwolniła, czując delikatne muskanie liści o dach samochodu. Zapomniała o dawnych dniach, pogrążona w słodkiej fali letniego szczęścia. Pierwsza cykada zaczęła nucić swą melodię. Alice pozwoliła, żeby samochód zatrzymał się. Spark przestał przedreptywać.
— Czy dojdziecie stąd? — zapytała.
— No jasne.
— Cloud?
Nie było odpowiedzi. Wszyscy zamilkli ukojeni ciszą i zielenią.
— Co? A tak — odpowiedziała Cloud. — Auberon mi pomoże. Będę zamykać pochód. — Auberon zarechotał, a Cloud mu zawtórowała.
— Czy to nie jest… — odezwał się Smoky, kiedy ruszyli w grupkach po dwie, trzy osoby zakurzoną drogą. — Czy to nie jest droga… — Poprawił uchwyt rączki wiklinowego koszyka, który niósł razem z Alice. — Czy nie szliśmy tą drogą, kiedy…
— Tak — odparła Alice. Popatrzyła na niego z ukosa i uśmiechnęła się. — Tak, to ta droga. — Ścisnęła rączkę koszyka, tak jakby to była jego dłoń.
— Tak mi się zdawało.
Drzewa, stojące na wzniesieniu ponad przydrożnym rowem, niezwykle urosły, wydawały się teraz nawet bardziej nobliwe i promieniujące mądrością drzew. Ich gałęzie znacznie zgrubiały i dławiły się w zwojach rozrośniętego bluszczu. Drogę, od dawna nieużywaną, porosło ich potomstwo.
— Gdzieś tutaj — powiedział Smoky — był skrót do Woodsów.
— Tak. Skręciliśmy tam.
Torba od Gladstone’a, którą niósł razem z Alice, ześlizgnęła się z jego ramienia i utrudniała marsz.
— Tego skrótu pewnie już nie ma — powiedział. Torba od Gladstone’a? Przecież to wiklinowy koszyk, ten sam, w który Mamade zapakowała ich ślubne śniadanie.
— Nie ma jej kto utrzymywać — stwierdziła Alice, oglądając się na ojca, który skierował wzrok na te same chaszcze. — Nie ma potrzeby. — Tego lata minęło dziesięć lat od śmierci Amy Woods i jej męża Chrisa.
— Zawsze mnie dziwi — powiedział Smoky — że tak niewiele z tej geografii jestem w stanie zapamiętać.
— Hm — mruknęła Alice.
Cloud, opierając się jedną ręką na ramieniu Auberona, a drugą na ciężkiej lasce, omijała ostrożnie kamienie na drodze. Nabrała zwyczaju poruszania ustami tak, jakby stale żuła gumę.
I gdyby sądziła, że inni to zauważają, czułaby się niezmiernie zakłopotana, przekonywała więc samą siebie, że nikt tego nie dostrzega (ponieważ nic na to nie mogła poradzić), chociaż w istocie wszyscy to widzieli.
— To miło z twojej strony, że tak się siłujesz ze starą ciotką — powiedziała.
— Ciociu Cloud — odezwał się Auberon — ta książka, którą napisał twój ojciec i twoja matka, czy to naprawdę oni napisali?
— O jakiej książce mówisz, kochanie?
— Tej o architekturze, tylko że ona jest właściwie o czym innym.
— Myślałam — powiedziała Cloud — że te książki są w szafce zamykanej na mały kluczyk.
— Czy to wszystko, co tam piszą, to prawda? — spytał Auberon, nie zwracając uwagi na jej słowa.
— Wszystko, to znaczy co?
Niemożliwością było to streścić.
— Na końcu jest taki plan. Czy to plan bitwy?
— Cóż! Nigdy tak nie pomyślałam. Plan bitwy! Tak uważasz?
Jej zdziwienie odebrało mu pewność siebie.
— A co to właściwie jest?
— Nie mogę powiedzieć.
Oczekiwał, że usłyszy przynajmniej jej opinię, jakąś sugestię, ale ona już nic więcej nie powiedziała, tylko poruszała ustami i kuśtykała z wysiłkiem. Pozostało mu domyślać się, co chciała powiedzieć. Doszedł do wniosku, że jej uwaga oznacza, iż jest w stanie odpowiedzieć, ale nie wolno jej tego uczynić.
— Czy to tajemnica?
— Tajemnica! Hm. — Znowu zdziwienie, jak gdyby wcześniej nie poświęcała tym sprawom najmniejszej uwagi. — Tajemnica. Tak myślisz? No, no, może właśnie tak to jest… Ojej, wysforowali się do przodu, prawda?
Auberon zrezygnował z dalszych pytań. Czuł ciężar dłoni Cloud na swoim ramieniu. Przed nimi, tam, gdzie droga wznosiła się i znowu opadała, ukazał się srebrzystozielony pejzaż w obramowaniu wyniosłych drzew, które zdawały się pochylać i zapraszającym gestem wyciągać liściaste ręce, oferując spacerowiczom ten zakątek. Auberon i Cloud patrzyli, jak pozostali docierają do szczytu wzniesienia, przechodzą pod portalami drzew i roztapiają się w słonecznym blasku, po czym rozglądają wokół siebie i schodząc w dół, znikają.
— Kiedy byłam małą dziewczynką — powiedziała Mamade — zwykliśmy spacerować troszkę w tę i z powrotem. — Obrus w czarno-białą kratkę, wokół którego się rozsiedli, został rozłożony w pełnym słońcu, teraz jednak tonął w cieniu wielkiego samotnego klonu. Widoczne spustoszenia dotknęły szynki, pieczonych kurczaków i czekoladowego ciasta. Dwie butelki leżały przewrócone, a trzecia, niemal opróżniona, przechylała się. Szwadron czarnych mrówek zdobył właśnie pierwsze przyczółki na brzegu obrusa i przekazywał wieści pozostałym: ogromnie nam się poszczęściło.
— Rodziny Hillów i Dale’ów — ciągnęła Mamade — zawsze miały powiązania z Miastem. Hill to nazwisko mojej matki — wyjaśniła Smoky’emu, który o tym wiedział. — Och, w latach trzydziestych było tak zabawnie: podróże pociągiem, lunch, wizyty u kuzynów. Hillowie nie zawsze mieszkali w Mieście…
— Czy to ci Hillowie, którzy nadal mieszkają w górach? — zapytała Sophie spod słomkowego kapelusza, który spuściła na twarz, żeby osłonić się przed hojnym słońcem.
— To jest odgałęzienie — odparła Mamade. — Moi Hillowie nigdy nie mieli wiele wspólnego z Highland Hills. Historia jest…
— Historia jest długa — wtrącił doktor. Wzniósł kieliszek pod słońce (zawsze nalegał, żeby zabierać na pikniki prawdziwe szkło i srebrną zastawę — te luksusy sprawiały, że piknik zamieniał się w ucztę) i patrzył, jak łapie jego promienie.
— Nie tak bardzo — powiedziała Mamade. — Skąd wiesz, jaką historię mam na myśli?
— Szepnęła mi mała ptaszyna — zachichotał doktor. Oparł się plecami o klon, nasuwając na oczy panamę (prawie tak starą jak on sam) i miał zamiar uciąć sobie drzemkę. W ostatnich latach wspomnienia Mamade wydłużały się, plątały i były wielokrotnie powtarzane, a jej słuch się pogarszał. Ale nigdy się nie gniewała, kiedy jej to wypominano.
— Hillowie w Mieście — ciągnęła swą opowieść — byli dobrze sytuowani. Oczywiście, w tamtych czasach posiadanie dwóch czy trzech służących nie było niczym dziwnym, ale oni mieli cały tłum. Miłe irlandzkie dziewczęta. Wszystkie miały na imię Mary albo Bridget, albo Kathleen. Hillowie z Miasta właściwie w większości wymarli. Niektórzy przenieśli się na zachód, w Góry Skaliste. Oprócz jednej dziewczyny mniej więcej w wieku Nory, która poślubiła niejakiego pana Townesa, oni zostali. To był wspaniały ślub. Pierwszy, na którym płakałam. Ona nie była piękna i nie była żadną młódką, miała już córkę po pierwszym mężu, jak mu było na imię, który zmarł, tak więc ten Townes (jak mu było na imię?) to była niezła partia, och, dzisiaj już się tak nie mówi, prawda, i te wszystkie panny służące ubrane w wykrochmalone stroje, gratulacje… Jej rodzina była taka szczęśliwa…
— Wszyscy Hillowie — powiedział Smoky — tańczyli z radości.
— I to właśnie ich córka, a raczej jej córka Phyllis nieco później, mniej więcej wtedy, kiedy wyszłam za mąż, poznała Stanleya Mouse’a i tak właśnie tamta rodzina i moja rodzina w taki okrężny sposób spokrewniły się. Phyllis. Była Hill ze strony matki. Matka George’a i Franza.
— Paturient montes — zażartował bez powodzenia Smoky — et nascetur ridiculus mus.
Mamade pokiwała głową z zadumą.
— Irlandia była w tamtych czasach bardzo biednym krajem, oczywiście…
— Irlandia — powiedział doktor, wznosząc oczy. — W jaki sposób doszliśmy do Irlandii?
— Jedna z tych dziewcząt, chyba Bridget — kontynuowała Mamade, zwracając się do męża — Bridget albo Mary? Poślubiła później Jacka Hilla, kiedy jego żona zmarła. Z kolei jego żona…
Smoky odsunął się, żeby nie słyszeć dalszego ciągu jej wywodu. Ani doktor, ani Cloud nie słuchali jej również zbyt uważnie, ale ponieważ przybierali pozy świadczące o zainteresowaniu, Mamade nie zauważyła jego dezercji.
Auberon siedział z dala od nich ze skrzyżowanymi nogami i wydawał się czymś pochłonięty. Smoky zastanawiał się, czy widział go kiedykolwiek zajętego w inny sposób. W tej chwili turlał jabłko po ręce. Spojrzał ostro na ojca, a Smoky pomyślał, że może zechce cisnąć w niego jabłkiem. Uśmiechnął się, pomyślał o zrobieniu kawału, ale ponieważ wyraz twarzy Auberona nie zmienił się, zrezygnował z tego pomysłu i znowu się przesiadł. (W rzeczywistości Auberon wcale na niego nie patrzył. Lilac siedziała pomiędzy nim a ojcem, zasłaniając mu Smoky’ego i to w jej twarz się wpatrywał. Nosiła szczególny wyraz: nazwałby to smutkiem, ponieważ nie znał lepszego słowa, i zastanawiał się, co to może znaczyć).
Smoky usiadł obok Alice. Leżała na trawie, opierając głowę na naturalnym wzniesieniu, a dłonie splotła na pełnym brzuchu. Smoky wyrwał źdźbło trawy i przygryzał je.
— Czy mogę cię o coś zapytać? — odezwał się.
— Co? — Lekko potarła zaspane oczy.
— Kiedy braliśmy ślub… — powiedział. — Pamiętasz ten dzień?
— Mhm. — Uśmiechnęła się.
— Chodziliśmy wśród gości, dawali nam prezenty.
— Mhm.
— I wielu z nich mówiło wtedy dziękuję. — Zielone źdźbło kiwało się w rytm jego słów. Widział to. — Zastanawiałem się, dlaczego to oni dziękowali nam, a nie odwrotnie.
— My też dziękowaliśmy.
— Ale dlaczego oni dziękowali? O to mi chodzi.
— No cóż — powiedziała i zamyśliła się. Przez wszystkie te lata zadawał tak niewiele pytań, że kiedy już o coś spytał, zastanawiała się głęboko nad właściwą odpowiedzią, po której nie musiałby niczego dociekać. Nie żeby chciał dociekać. Często dziwiła się, że tego nie robi. — Ponieważ — odparła — małżeństwo zostało jakby obiecane.
— Tak? I co?
— Cieszyli się, że przyszedłeś. I że obietnica się spełniła.
— Och.
— Że wszystko pójdzie tak, jak ma pójść. Przecież nie musiałeś. — Położyła dłoń na jego dłoni. — Nie musiałeś.
— Nie patrzyłem na to w ten sposób — powiedział Smoky i zamyślił się. — Dlaczego tak bardzo przejmowali się tym, co zostało obiecane? Jeśli zostało obiecane tobie.
— No wiesz. Wielu z nich to krewni. Cząstka rodziny. Chociaż lepiej o tym nie wspominać. To znaczy są przyrodnimi braćmi lub siostrami tatusia albo ich dziećmi, albo dziećmi ich dzieci.
— No tak.
— August.
— O tak.
— Więc ich to interesuje.
— Mhm. — To nie była dokładnie taka odpowiedź, jakiej oczekiwał, ale Daily Alice powiedziała to tak, jakby to właśnie było wyjaśnienie.
— To jest bardzo skomplikowane — powiedziała.
— Krew nie woda — powiedział Smoky, chociaż to przysłowie wydawało mu się zawsze jednym z głupszych przysłów. — Oczywiście, że krew to nie woda, i co z tego? Czy ktoś był kiedykolwiek spokrewniony przez tę wodę, a nie przez krew?
— To zagmatwane — powtórzyła Alice, a oczy jej się zamykały. — Na przykład Lilac. — Za dużo wina i słońca, pomyślał Smoky, inaczej nie wymknęłoby jej się to imię. — Podwójne pokrewieństwo, podwójna kuzynka w pewnym sensie. Sama była swoją kuzynką.
— Co masz na myśli?
— No wiesz, kuzynowie kuzynów.
— Nie rozumiem. — Smoky pogubił się. — Przez małżeństwo?
— Co? — Alice otworzyła oczy. — Och nie! Oczywiście, że nie. Masz rację. — Jej oczy znowu się zamknęły. — Zapomnij o tym.
Spojrzał na nią. Pomyślał: ścigasz jednego zająca, a tymczasem pojawia się następny i kiedy patrzysz, jak ten pierwszy znika ci z oczu, ten drugi też ucieka. Zapomnij o tym. Czemu nie? Wyciągnął się koło niej, opierając głowę na jej ramieniu. Wyglądali w tej pozie jak kochankowie: głowa przy głowie, on spoglądał na nią, a ona pławiła się w promieniach jego spojrzenia. Pobrali się w młodym wieku, nadal byli młodzi… Tylko zaawansowani w miłości. Rozległa się melodia, podniósł oczy. Na kamieniu niedaleko nich siedziała Tacey i słuchała magnetofonu. Zatrzymywała raz po raz taśmę, żeby zapamiętać melodię, i odgarniała z twarzy długi lok jasnych włosów. U jej stóp przycupnął Tony Buck, który był tak odmieniony, jak osobnik nawrócony na jakąś nową, dopiero co objawioną religię. Nie zdawał sobie sprawy, że Lily i Lucy, znajdujące się w pewnym oddaleniu, szepczą o nim. Dostrzegał tylko Tacey. Czy dziewczęta tak chude jak Tacey, zastanawiał się Smoky, mające tak długie nogi, powinny nosić krótkie i obcisłe szorty? Jej nagie opalone stopy wybijały rytm. A otaczające ich wzgórza tańczyły.
Doktor tymczasem oddalił się od swej żony i jej przemowy, pozostawiając w roli słuchaczy tylko Sophie (która spała) i ciotkę Cloud (która również spała, choć Mamade o tym nie wiedziała). Poszedł z Auberonem śladem karawany mrówek dźwigających towary do mrowiska. Ich wzgórze było teraz nowe i duże, odkąd znalazły takie doskonałe źródło.
— Magazyny, dostawy, inwentarz — tłumaczył doktor z wyrazem spokojnego przejęcia na twarzy i uchem nastawionym na dźwięki dobiegające z małego miasteczka. — Uważaj, jak chodzisz, patrz za siebie. Szlaki, komendy, łańcuch rozkazów, płotki, upuść to, zapomnij o tym, w dwuszeregu, podaj robaka, marsz, niech George to zrobi, do szeregu, stare kopalnie soli, do roboty, zagubiony, odnaleziony, do środka, na zewnątrz. Polecenia, plany, sprawdzanie, majsterkowanie. Prawie to samo. — Zachichotał. — Prawie to samo.
Auberon, opierając dłonie na kolanach, obserwował, jak miniaturowe pojazdy opancerzone (kierowca i pojazd w jednej postaci i jeszcze antena radiowa) wtaczają się do środka i wytaczają na zewnątrz. Wyobrazić sobie wnętrze: nieustanna krzątanina w ciemnościach. Potem dostrzegł coś dziwnego, ale niewyraźnego, tak jakby fragment jego wizji tonął w ciemności lub w jasności. Wreszcie stało się to tak duże, że mógł to dostrzec wyraźnie. Rozejrzał się wokół siebie. Nie tyle coś widział, ile dostrzegł, że czegoś brakuje. Nie było Lilac.
— Teraz do góry albo na dół, u Królowej, to coś nowego — powiedział doktor.
— Tak, rozumiem — odezwał się Auberon, rozglądając się dookoła. Gdzie? Gdzie ona jest? Chociaż zdarzało się już, że przez długi czas jej nie widywał, to jednak był zawsze świadom jej obecności, zawsze czuł, że jest przy nim. Ale teraz odeszła.
— To bardzo ciekawe — powiedział doktor.
Auberon zauważył ją u stop wzgórza. Okrążała właśnie grupkę drzew stanowiących przedsionek lasów. Obejrzała się (widząc, że ją zauważył), popędziła przed siebie.
— Tak — powiedział Auberon, zostawiając doktora i ruszając za nią.
— W górę, u Królowej — powtórzył doktor. — Co to może być?
— Tak — raz jeszcze rzekł Auberon i pobiegł do miejsca, gdzie zniknęła Lilac. W jego sercu zagościł lęk. Nie widział jej, kiedy wszedł pomiędzy tamte drzewa. Nie miał pojęcia, którą drogą powinien dalej podążać i ogarnęła go panika: spojrzenie, które mu rzuciła, skręcając do lasu, było spojrzeniem uciekiniera. Słyszał głos nawołującego go dziadka. Ostrożnie stawiał kroki. Bukowy las, w którym się znalazł, miał gładką wyściółkę i kształt tak regularny, jak sala kolumnowa. Otwierał przed nim tuzin dróg, którymi mogła pobiec…
Zobaczył ją. Wyłoniła się zza drzewa. Szła bardzo spokojnie, trzymała nawet w dłoni coś, co wyglądało jak bukiecik fiołków, i rozglądała się, szukając jakby następnych kwiatków. Nie odwróciła się i nie spojrzała na niego, więc stał zakłopotany, wiedząc w głębi serca, że od niego uciekła, chociaż teraz nie zachowywała się jak uciekinier. Po chwili znowu zniknęła, zmyliła go tym bukietem. Stał w miejscu za długo o ułamek sekundy. Pognał do miejsca, gdzie zniknęła, wiedząc teraz, że odeszła na dobre, ale wołając: „Lilac, nie odchodź!” Lasy, w których zniknęła, odznaczały się bogactwem roślinności, były gęste i ciemne jak wnętrze kościoła. Nie ukazywały żadnych dróg. Błąkał się po nich na oślep, potykając się i kalecząc. Bardzo szybko znalazł się w tak głębokim lesie, jak nigdy dotąd, jak gdyby przeszedł przez drzwi, nie zauważając, że znajdują się za nimi schody wiodące do piwnicy, po czym spadł z tych schodów na złamanie karku.
— Nie — wołał zagubiony. — Nie odchodź! — wołał rozkazującym tonem, jakiego nigdy przedtem nie używał w stosunku do niej, jakiego nie musiał używać, tonem, jakiego nie mogłaby zlekceważyć. Ale nie usłyszał żadnej odpowiedzi.
— Nie odchodź — powtórzył łagodniej. Zagubiony w ciemnym lesie, odczuwał strach. Jego młodą duszę ogarnęło poczucie tak gwałtownego osierocenia, jakiego nawet nie uznałby za możliwe. — Nie odchodź, Lilac, proszę. Nie odchodź. Jesteś jedynym sekretem, jaki mam!
Starcy, olbrzymi, chłodni i nieporuszeni, bez niepokoju, ale z pewnym zainteresowaniem pochylali się jak drzewa nad małym człowieczkiem, który tak nagle i gwałtownie wbiegł pomiędzy nich. Opierając ręce na ogromnych kolanach, przyglądali się mu, o ile w ogóle mogli przyglądać się komuś lub czemuś tak przemijającemu. Jeden z nich przyłożył palec do ust. Patrzyli w milczeniu, jak potyka się o ich palec. Przystawiali wielkie dłonie do uszu i z chytrymi uśmieszkami podsłuchiwaczy upajali się żalem i płaczem, którego Lilac nie była w stanie usłyszeć.
„Kochani rodzice — Auberon pisał te słowa w składanej sypialni, wystukując je z wysiłkiem na starej maszynie, którą tam znalazł — zima w Mieście to dopiero doświadczenie! Cieszę się, że nie będzie trwała wiecznie. Chociaż dzisiaj temperatura wynosi minus dwadzieścia pięć stopni, a wczoraj znowu padał śnieg. U was jest pewno gorzej (ha, ha!)”. — Przerwał na chwilę, wystukawszy starannie ten wykrzyknik z pojedynczego cudzysłowu i kropki. — „Byłem już dwa razy u pana Petty, to prawnik dziadka, jak wiecie, i był tak uprzejmy, że dał mi jeszcze jedną zaliczkę na poczet spadku. Nie jest tego dużo i nie potrafię powiedzieć, kiedy ta zakichana sprawa zostanie wreszcie wyjaśniona. Ale jestem pewny, że wszystko pójdzie dobrze”. — Nie był pewny, był wściekły. Krzyczał na bezduszną sekretarkę pana Petty i o mały włos zgniótłby czek i cisnął w nią tym papierem. Ale osoba wystukująca ten list, przygryzająca język i szukająca liter napiętymi palcami, nie czyniła takich wyznań. Wszystko było w porządku w Edgewood i tutaj też wszystko było w porządku. Zaczął od nowego akapitu. — „Zniszczyłem już prawie buty, w których tu przyjechałem. Te miejskie ulice! Jak wiecie, wszystko jest tutaj bardzo drogie i kiepskiej jakości. Czy moglibyście przysłać mi moje sznurowane buty, te, które stoją w mojej szafie? Nie są zbyt eleganckie, ale większość czasu będę przecież pracował tutaj na farmie. Teraz w zimie jest dużo pracy, trzeba sprzątać, karmić zwierzęta i tak dalej. George wygląda śmiesznie w swoich kaloszach. Ale był dla mnie bardzo dobry i doceniam to, nawet jeśli wychodzą mi pęcherze. I mieszkają tu także inni mili ludzie”. — Przerwał, jak gdyby stanął na skraju przepaści, jego palec zawisł nad literą „S”. Taśma maszyny była brązowa i stara, blade literki, jakby pijane, nie potrafiły trzymać się linii. Ale Auberon nie chciał, żeby Smoky widział jego charakter pisma. Jego szkolna kaligrafia popsuła się, ostatnio pisywał długopisami i podobnymi przyborami. Co napisać o Sylvie? — „Są wśród nich” — Przebiegł w myślach wszystkich lokatorów Old Law Farm. Żałował, że w ogóle poruszył ten temat. — „dwie siostry z Puerto Rico, bardzo piękne”. — Po co to, do diabła, zrobił? Stare nawyki tajnego agenta. Lepiej nic nie pisać. Oparł się, nie mając ochoty pisać dalej. W tym momencie rozległo się pukanie do drzwi składanej sypialni. Wyciągnął kartkę z maszyny, skończy później (nigdy tego nie zrobi), i podszedł do drzwi — jego długim nogom wystarczyły dwa kroki — żeby wpuścić do środka dwie piękne siostry z Puerto Rico, stopione w jedną, która cała należała do niego.
Ale na progu stał George Mouse (Auberon nauczy się wkrótce nie mylić Sylvie z nikim innym, ponieważ zamiast pukać, zawsze skrobała w drzwi paznokciami jak małe zwierzątko). George zarzucił na ramiona stare futro, a na głowie miał staromodny damski kapelusz. Dźwigał dwie torby na zakupy.
— Nie ma Sylvie? — spytał.
— Nie, wyszła.
Wykorzystując wszystkie umiejętności, które leżały w jego skrytej naturze, Auberon zdołał uniknąć spotkania z George’em w jego własnym domu przez cały tydzień, wchodząc i wychodząc z przezornością i szybkością myszy. Ale w końcu kuzyn zjawił się tutaj. Auberon nigdy nie czuł się tak zmieszany i nie doświadczył strasznego uczucia człowieka, którego przyłapano na gorącym uczynku. Nigdy nie odniósł też okropnego wrażenia, że cokolwiek powie, nie zmniejszy to ciężaru krzywdy i czyjegoś poczucia odtrącenia; i że obojętnie, czy przybierze poważny, czy lekki ton, i tak nie uśmierzy bólu.
Jego gospodarz! Jego kuzyn! Tak stary, że mógłby być jego ojcem. I chociaż zazwyczaj Auberon nie potrafi sobie wyobrazić, co czują inni ludzie, teraz uświadomił sobie, co musi odczuwać jego kuzyn, i to z taką ostrością, jakby znalazł się w jego skórze.
— Wyszła. Nie wiem dokąd.
— Ach tak? To jej rzeczy. — Postawił na podłodze plastikowe torby i zsunął z głowy kapelusz. Jego siwe włosy były nastroszone.
— Zostało tego jeszcze trochę. Może sobie odebrać. No to mam to z głowy. — Rzucił futro na krzesło obite aksamitem. — Nie przejmuj się. To nie ma nic wspólnego ze mną.
Auberon uświadomił sobie, że stoi sztywno w rogu pokoju, twarz ma napiętą i nie jest w stanie wyobrazić sobie, jaka mina pasuje do tej sytuacji. Chciał tylko powiedzieć George’owi, że jest mu przykro, ale miał dość pomyślunku, żeby pojąć, iż nic nie byłoby bardziej obraźliwe. A poza tym wcale nie było mu przykro.
— Niezła z niej dziewczyna — powiedział George, rozglądając się (majtki Sylvie wisiały na kuchennym krześle, jej mazidła i szczoteczka do zębów stały na zlewie). — Niezła dziewczyna. Mam nadzieję, że wam dobrze. — Ścisnął ramię Auberona i uszczypnął go mocno w policzek. — Ty sukinsynu! — Uśmiechał się, ale w jego oczach pojawił się błysk szaleństwa.
— Uważa, że jesteś wspaniały — powiedział Auberon.
— To fakt.
— Powiedziała, że nie wie, co by zrobiła bez ciebie. Gdybyś jej nie pozwolił tu zostać.
— Tak. Też mi to mówiła.
— Myśli o tobie jak o ojcu. Tylko że lepiej.
— Jak o ojcu, hę? — George przeszywał go na wskroś czarnymi oczami i nie odwracając spojrzenia, znowu zaczął się śmiać. — Jak o ojcu. — Śmiał się coraz głośniej, wybuchając niepohamowanymi salwami.
— Z czego się śmiejesz? — zapytał Auberon, nie wiedząc, czy ma się przyłączyć, czy też to on jest obiektem wesołości George’a.
— Z czego? — George śmiał się coraz głośniej. — Z czego? A co, do diabła, mam robić? Płakać? — Odrzucił głowę, ukazując białe zęby, i ryknął śmiechem. Auberon nie mógł się powstrzymać i ostrożnie przyłączył się do kuzyna, ale wtedy śmiech George’a umilkł. Przeszedł w chichot i gasł małymi falami. — Jak o ojcu, ha. To świetne. Dobre sobie. — Podszedł do okna i wyjrzał na stalowy dzień. Ostatni chichot zamilkł. Złożył dłonie na plecach i westchnął. — To kapitalna dziewczyna. Za wiele dla takiego starego pierdziela jak ja. — Spojrzał przez ramię na Auberona. — Wiesz, że ma przeznaczenie?
— Tak mówi.
— Tak. — Zamykał i otwierał dłonie na plecach. — Wygląda na to, że mnie w nim nie ma. I dobrze, bo jest w nim brat z nożem i babcia, i stuknięta matka… I jakieś dzieci. — Milczał przez chwilę. Auberon miał ochotę zapłakać nad nim. — Stary George — powiedział George. — Zawsze zostaje z dziećmi. Proszę, George, zrób coś z tym. Wysadź to, wyrzuć. — Znowu się roześmiał. — I czy ktoś to docenia? Jak cholera. Ty sukinsynu, wysadziłeś moje dziecko.
O czym on mówił? Czy ze smutku popadł w obłęd? Czy utrata Sylvie może być taka straszna? Jeszcze tydzień temu taka myśl nie przyszłaby mu do głowy. Przejął go nagły chłód, gdy przypomniał sobie, że kiedy ciotka Cloud stawiała mu ostatnim razem karty, wywróżyła, iż na jego drodze stanie ciemnoskóra dziewczyna, która pokocha go nie dla jego zalet i porzuci, ale nie z jego winy. Wówczas to zlekceważył, ponieważ lekceważył wszystko, co miało związek z Edgewood, z jego wróżbami i tajemnicami. Teraz ze strachem odsunął od siebie tę myśl.
— No cóż, wiedz, jak jest — powiedział George. Wyciągnął z kieszeni mały kołonotatnik i zajrzał do niego. — W tym tygodniu na ciebie wypada dojenie. W porządku?
— W porządku.
— Dobra — odłożył notes. — Słuchaj, udzielić ci rady?
Auberon nie chciał słuchać rad, tak samo jak wróżb. Stał i czekał. George popatrzył na niego uważnie, a potem rozejrzał się po pokoju.
— Urządź to miejsce — powiedział i mrugnął do Auberona. — Lubi, jak jest ładnie, wiesz? Ładnie. — Znowu zaczął wzbierać w nim śmiech, który gulgotał w głębi gardła, kiedy wręczał Auberonowi garść biżuterii wyjętej z jednej kieszeni i garść drobnych z drugiej. — I dbaj o czystość — dodał. — Ona uważa, że my, biali, jesteśmy na ogół niechlujni. — Skierował się do drzwi. — Dość mądremu po słowie — powiedział i wyszedł chichocząc. Auberon stał, trzymając biżuterię w jednej dłoni, a drobne w drugiej, i słyszał, jak w korytarzu Sylvie, idąc na górę, mija George’a. Słyszał, jak wymieniają żarciki i pocałunki.
Często w danym momencie nie można sobie czegoś przypomnieć,
Lecz można tego dotknąć, gdy się go szuka —
Wtedy rzeczywiście się je odnajduje (…)
Dla tej przyczyny niekiedy odzyskują (ludzie) wspomnienia.
Gdy zaczynają od tzw. „miejsc wspólnych”;
W takim bowiem wypadku szybko przechodzą z jednej rzeczy do drugiej,
Np. z mleka do białości, z białości do powietrza, z powietrza do wilgoci;
Ta ostatnia rzecz przywiedzie im na pamięć jesień,
Jeśli tej pory roku szukali.[10]
Ariel Hawksquill, największy mag swoich czasów (i równy, jak bez skromności myślała, wielu sławom z tak zwanej przeszłości, z którymi od czasu do czasu prowadziła dyskusję), nie posiadała kryształowej kuli, wiedziała, że tradycyjna astrologia to oszustwo, chociaż potrafiła zrobić użytek ze starego planetarium; pogardzała zaklęciami i wszelkimi rodzajami wróżb, które stosowała tylko w ostateczności; pozostawiała w spokoju śpiących snem wiecznym i ich sekrety. Jej jedna wielka sztuka — wszystko co było jej potrzebne — była największą sztuką ze wszystkich i nie wymagała stosowania prymitywnych narzędzi, ksiąg, różdżek, zaklęć. Można było ją praktykować przed kominkiem (tak jak czyniła to pewnego deszczowego popołudnia, kiedy to Auberon przybył na Starą Farmę), mając nogi oparte na podnóżku, a pod ręką tosty i filiżankę herbaty Sztuka ta nie wymagała niczego prócz wnętrza jej czaszki oraz koncentracji umysłu i zaakceptowania niemożliwego, co święci uznaliby za godne podziwu, a mistrzowie szachowi za trudne.
Sztuka pamięci, jak piszą starożytni autorzy, jest to metoda pozwalająca znacznie udoskonalić naturalną pamięć, z którą przychodzimy na świat. Starożytni są zgodni co do tego, że najłatwiej jest zapamiętać żywe obrazy pojawiające się w ściśle określonym porządku. Dlatego też po to, żeby skonstruować sztuczną pamięć o wielkich możliwościach, należy po pierwsze (Kwintylian i inni autorzy zgadzają się w tym punkcie, chociaż różnią się w poglądach na inne sprawy) wybrać miejsce: na przykład świątynię albo ulicę miasta ze sklepami i bramami, albo wnętrze domu — jakiekolwiek miejsce, którego elementy odznaczają się regularnym porządkiem. To miejsce osoba zapamiętująca powinna tak dokładnie utrwalić w pamięci, żeby mogła na zawołanie przemieszczać się w jego obrębie w dowolny sposób. Następnym krokiem jest stworzenie symboli lub obrazów oznaczających rzeczy, które chce się zapamiętać — im bardziej szokujące i przerysowane, tym lepiej, zdaniem znawców: zgwałcona zakonnica, na przykład, ma symbolizować pojęcie świętokradztwa, a postać w płaszczu trzymająca bombę — rewolucję. Symbole te należy następnie rozlokować w różnych częściach zapamiętanego miejsca, w jego drzwiach, niszach, oknach, szafach i innych elementach. A potem wystarczy, że osoba zapamiętująca przejdzie się po miejscu pamięci w taki sposób, w jaki tylko chce, i z każdego miejsca zabierze rzecz symbolizującą pojęcie, które pragnie zapamiętać. Oczywiście, im więcej chce zapamiętać, tym większy musi stworzyć dom pamięci. Zwykle przestaje to być prawdziwym miejscem, ponieważ realne miejsca są zbyt pospolite i ciasne. Staje się natomiast miejscem wyobraźni, tak obszernym i zróżnicowanym, jak tylko pozwalają na to zdolności osoby zapamiętującej. Można dodać do tego gmachu skrzydła zgodnie z własną wolą (i doświadczeniem). Style architektoniczne mogą być różnorodne w zależności od tego, jaki przedmiot mają zawrzeć. Istniały nawet próby udoskonalenia systemu, polegające na tym, że nie tylko pojęcia, ale również słowa i poszczególne litery miały być symbolizowane i zapamiętywane dzięki skomplikowanym emblematom. Na przykład zestawienie sierpa, kamienia milowego i piły do metalu miało natychmiast przywodzić na myśl słowo „Bóg”, wyciągnięte z odpowiedniego zakątka umysłu. Cały ten proces był niesłychanie skomplikowany i nudny i okazał się w większości przestarzały, kiedy wynaleziono sekretarzyk.
Ale najwięksi praktycy starej sztuki odkrywali pewne dziwne rzeczy w swych domach pamięci, im dłużej je zamieszkiwali, a współcześni praktycy (albo w istocie jedna Hawksquill, ponieważ tylko ona posiadała te umiejętności i trzymała to w tajemnicy) jeszcze bardziej udoskonalili i skomplikowali system dla własnych celów.
Okazało się, na przykład, że wyraziste symboliczne postacie, raz zainstalowane na swoim miejscu, są przedmiotem subtelnych zmian, gdy tak stoją, czekając na przywołanie. Kiedy mija się po raz kolejny zgwałconą zakonnicę, symbolizującą świętokradztwo, okazuje się, że na jej twarzy widoczne są oznaki zdeprawowania, których przedtem na pewno tam nie było, a dezabil nadaje jej wygląd rozwiązły, przez co nasuwa się skojarzenie, iż wszystko było zamierzone, iż do niczego jej nie zmuszano. Świętokradztwo przeistacza się w hipokryzję, albo przynajmniej zapożycza niektóre jej aspekty, i tym sposobem wspomnienie, które ma symbolizować zakonnica, zmienia być może swój sens. Również gdy dom pamięci zaczyna się powiększać, tworzą się połączenia i perspektywy, o których nie śniło się jego budowniczemu. Kiedy tworzy się nowe skrzydło, musi się ono w jakiś sposób stykać z głównym miejscem. Tak więc drzwi, które w starym domu otwierały się na zachwaszczony ogród, mogą teraz zostać uchylone od przeciągu i ukazać zdumionemu właścicielowi wielką, nową galerię pełną dopiero co zainstalowanych wspomnień zapasowych, jeśli można się tak wyrazić, zwróconych w niewłaściwą stronę — ale również mających swe znaczenia. I ta nowa galeria może się okazać skrótem do zamrażalni, gdzie została ulokowana odległa zima, o której potem zapomniano.
Tak: zapomniano, ponieważ charakterystyczną cechą domu pamięci jest to, iż jego budowniczy i mieszkaniec może gubić rzeczy, tak jak gubi się je w każdym domu — na przykład kłębek sznurka, który na pewno schowaliśmy razem ze znaczkami i taśmą w szufladzie biurka albo w szafie w korytarzu razem z młotkiem i drutem, nie znajduje się w żadnym z tych miejsc, gdy zaczynamy go szukać. W zwykłej lub naturalnej pamięci takie rzeczy po prostu znikają, nie pamięta się nawet, że się o nich zapomniało. Korzyść, wynikająca z posiadania domu pamięci, polega na tym, że wiadomo, iż dana rzecz musi się gdzieś znajdować.
Ariel Hawksquill krążyła właśnie po jednej z najstarszych części swego domu pamięci, szukając czegoś, o czym zapomniała, ale co, jak wiedziała, musi się tam znajdować. Czytała po raz kolejny ars memorativa Giordana Bruna zatytułowane De umbris idearum — obszerną rozprawę o symbolach i znakach, których można używać, gdy posiądzie się wyższy stopień wtajemniczenia. Na egzemplarzu pierwszego wydania, który posiadała, widniały notatki na marginesach, sporządzone starannym pochyłym pismem. Często były one pouczające, ale jeszcze częściej zagadkowe. Na stronie, na której Bruno pisze o rozmaitym uporządkowaniu symboli, z jakiego użytkownik może korzystać stosownie do rozmaitych potrzeb, komentator zanotował: „Jak w ye kartach o ye powrocie R.C. są iiiij Osoby, Miejsca, Rzeczy etc, których elementy służą po to, by zapamiętać, przepowiadać i odkrywać małe światy”. Ten skrót R.C. mógł oznaczać Kościół Rzymski[11] albo — co równie prawdopodobne — różokrzyżowców. Ale to osoby, miejsca i rzeczy pobrzmiewały jak odległy dzwoneczek, dzwoneczek, pomyślała, w którego dźwięku przechowywała minione dzieciństwo.
Poruszała się ostrożnie, ale z narastającym zniecierpliwieniem pośród tej zbieraniny: jej pies Spark, wycieczka do Rockaway, pierwszy pocałunek. Zaintrygowała ją zawartość kufrów i powędrowała bezużytecznymi korytarzami wspomnień. W jednym miejscu położyła powyginany dzwoneczek, z początku nie miała pojęcia dlaczego. Potem potrząsnęła nim delikatnie. To był dzwoneczek, który słyszała, i natychmiast przypomniała sobie dziadka (do którego — oczywiście! — należał, miał przecież reprezentować jego życie od czasu, gdy był parobkiem na farmie w Anglii, aż do czasu, gdy wyemigrował do wielkiego miasta, w którym nie było krów). Widziała go teraz wyraźnie, był tam, gdzie go ulokowała. Siedział w fotelu przy kominku, na którym stały kubeczki. One też miały go przypominać. Obracał w dłoniach dzwoneczek, tak jak zwykle obracał fajkę.
— Czy opowiadałeś mi kiedyś o kartach z osobami i miejscami, i rzeczami? — zadała mu pytanie.
— Być może.
— W związku z czym?
Milczenie.
— Chyba małymi światami.
Na strychu, oświetlonym minionym słońcem, zrobiło się jaśniej. Siedziała u stóp dziadka w starym mieszkaniu.
— To była jedyna wartościowa rzecz, jaką posiadałem — powiedział — i oddałem je głupiej dziewczynie. Dostałbym za nie dwadzieścia kawałków u każdego kupca, tyle ci powiem, takie były stare i ładne. Znalazłem je w wiejskiej chatce, którą dziedzic chciał rozebrać. A ta dziewczyna mówiła, że widzi wróżki i chochliki, i takie tam, a jej ojciec był taki sam jak ona. Miała na imię Violet. I powiedziałem: „To przepowiedz mi przyszłość, skoro potrafisz”. I przerzucała je, były na nich obrazki ludzi, miejsc i rzeczy, i roześmiała się, i powiedziała, że umrę w samotności na czwartym piętrze. I nie oddała mi tych kart, które znalazłem.
Więc tak to było. Odłożyła dzwoneczek na swoje miejsce w porządku jej dzieciństwa (postawiła go obok zniszczonej talii kart Kamiennej Pokojówki, pochodzących z tego samego roku, po prostu, żeby związek był wyraźny) i zamknęła ten pokój.
Małe światy, pomyślała, wyglądając przez zachlapane deszczem okno salonu. Po to, by odkryć małe światy. Nigdy nie słyszała o tych kartach w powiązaniu z czymkolwiek innym. Osoby, miejsca i rzeczy przypominały sztukę pamięci, w której wzniesione jest miejsce, wyobrażona żywa osoba, trzymająca symboliczne przedmioty. I „powrót R.C.”: jeśli oznacza to różokrzyżowców, to należałoby umiejscowić karty w czasach pierwszej fali entuzjazmu różokrzyżowców. Mogłoby to nadać jakiś sens małym światom. Odstawiła tacę z herbatą i tostem i wytarła palce. Wiedza tajemna z tamtych lat wspominała o wielu.
Podstawowa myśl alchemików, na przykład, jajko filozoficzne, wewnątrz którego miała się odbywać przemiana metali nieszlachetnych w złoto — czy to nie był mikrokosmos, mały świat? Gdy w księgach czarnej magii wspomniano, że dzieło należy rozpocząć w znaku Wodnika, a zakończyć je w znaku Skorpiona, to nie chodziło o znaki zodiaku pojawiające się na niebie, ale pojawiające się we wszechświecie samego jajka, mającego kształt świata, zawierającego świat. Dzieło nie było niczym innym jak Genesis; Czerwony Człowiek i Biała Dama, kiedy się pojawili, mikroskopijni w jajku, stanowili duszę samego filozofa jako przedmiot jego myśli, będący sam w sobie wytworem jego duszy, i tak dalej, regressus ad infinitum. I sztuka pamięci: czy nie wprowadzała wszechmocnych kręgów niebios w obręb skończonego wnętrza jej, Hawksquill, czaszki? I czy ten kosmiczny silnik, mieszczący się w jej wnętrzu, nie mógł porządkować pamięci, a także jej postrzegania rzeczy ziemskich, niebiańskich i nieskończonych? Czy serdeczny śmiech Bruna, gdy zrozumiał, że Kopernik odwrócił zasady rządzące wszechświatem, nie był wyrazem radości z potwierdzenia własnej wiedzy, że umysł, znajdujący się w centrum wszystkiego, zawiera wszystko, czego centrum stanowi? Jeśli Ziemia, dawne centrum, miała się teraz obracać gdzieś w połowie drogi między centrum a resztą wszechświata, a Słońce, które poprzednio krążyło wokół niej, było teraz centrum, to wtedy pół obrotu, jak to we wstędze Möbiusa, zostało rzucone na pasmo gwiazd. Co się wówczas stało ze starym obwodem? Było to wprost niewyobrażalne: wszechświat rozrósł się w nieskończoność, w koło, którego umysł, centrum, znajdowało się wszędzie, a obwodu nie było wcale. Oszukańcze lusterko nieskończoności zostało rozbite w drobny mak, śmiał się Bruno, gwieździste królestwa stały się bransoletką na ręce, wykładaną klejnotami.
Ale to wszystko stara historia. Każdy uczeń (w tych szkołach, w których kształciła się Hawksquill) wiedział, że małe światy są wielkie. Gdyby te karty znalazły się w jej ręku, to bez wątpienia szybko by się dowiedziała, jakie światy miały one ujawnić. Nie miała natomiast całkowitej pewności, czy ona sama po nich podróżowała. Ale czy te karty były tymi samymi kartami, które jej dziadek odnalazł, a potem utracił? I czy były to również te karty, w których miał się znajdować Russell Eigenblick, zgodnie z jego własnymi słowami? Zbieg okoliczności o tej wadze nie wydawał się Hawksquill całkowicie nieprawdopodobny, jednak w jej wszechświecie nie było miejsca na przypadki. Ale nie miała pojęcia, jak szukać kart, jak się dowiedzieć. Ta aleja wydawała jej się w tej chwili ślepa i postanowiła nie podążać nią dalej. Eigenblick nie był wyznania rzymskokatolickiego, a różokrzyżowcy, jak wszyscy wiedzieli, byli tajnym stowarzyszeniem — a kimkolwiek jest Russell Eigenblick, z pewnością ujawnia swoje istnienie.
— Do diabła z tym — zamruczała pod nosem, kiedy zadźwięczał dzwonek u drzwi.
Spojrzała na zegarek. Kamienna Pokojówka jeszcze spała, chociaż dzień był już prawie tak ciemny jak noc. Hawksquill wyszła do holu, wzięła ze stojaka ciężką laskę i otworzyła drzwi. Przestraszyła się w pierwszej chwili, widząc ciemną postać na progu, odzianą w płaszcz i kapelusz z szerokim rondem.
— „Skrzydlaty Posłaniec” do usług — powiedział osobnik. — Dzień dobry pani.
— Dzień dobry, Fred — odparła. — Przestraszyłeś mnie. Po raz pierwszy zrozumiała znaczenie wyrazu „zjawa”. — Wejdź, wejdź.
Wszedł tylko do holu, ponieważ ociekał wodą. Stał tak i czekał, aż Hawksquill przyniesie mu pełny kieliszek whisky.
— Ponure dni — odezwał się, biorąc kieliszek.
— Dni świętej Łucji — powiedziała Hawksquill. — Najciemniejsze ze wszystkich.
Zachichotał, wiedząc doskonale, że zdaje sobie sprawę, iż ma na myśli coś więcej niż tylko pogodę. Jednym haustem opróżnił kieliszek i z torby okrytej folią wyjął zaadresowaną do niej kopertę. Nie było nazwiska nadawcy. Złożyła podpis w księdze Freda.
— Niedobry dzień na pracę — stwierdziła. — Nie zostaniesz na chwilę? W kominku jest napalone.
— Gdybym został na chwilę — odparł Fred Savage, przechylając się w jedną stronę — zostałbym na godzinę — przechylił się w drugą stronę, a deszcz skapywał mu z kapelusza. — Tak by to było. — Wyprostował się i pożegnał ukłonem.
Nie było człowieka bardziej sumiennego niż Fred, kiedy pracował, co nie zdarzało się często. Hawksquill zamknęła za nim drzwi (myśląc o tym, jak jego ciemna postać przedziera się przez Miasto skąpane w deszczu), po czym wróciła do salonu.
Gruba koperta zawierała plik nowych banknotów o wysokich nominałach i krótką notatkę napisaną na papierze firmowym Klubu Strzeleckiego: „Uzgodniona zapłata za sprawę R.E. Czy doszłaś do jakichś wniosków?”. Nie było żadnego podpisu.
Rzuciła karteczkę na otwarty tom Bruna, który studiowała, i podeszła do kominka, przeliczając swoją wysoką, aczkolwiek jeszcze niezasłużoną wypłatę, kiedy w jej świadomości pojawiła się mętna konkluzja. Podeszła do stołu, zapaliła jasne światło i spojrzała uważnie na notatkę na marginesie, która spowodowała długi tok myśli, przerwany przez wiadomość od klubu. Pochyłe pismo słynie ze swej czytelności, ale tu i ówdzie mogą pojawić się litery, które, jeśli są napisane pośpiesznie, budzą niejasności. A jednak kiedy przyjrzała się uważnie pismu, nie miała wątpliwości, że to, co wzięła początkowo za „powrót R.C.” brzmiało w istocie: „powrót R.E.” Gdzie, u diabła, znajdują się te karty?
Kiedy Nora Cloud postarzała się, ci, którzy ją otaczali, odnosili wrażenie, że stała się duża i masywna. Jej samej również zdawało się, że robi się coraz większa, chociaż nie przybierała na wadze. Kiedy jej wiek zbliżał się do trzech cyferek i poruszała się powoli po Edgewood, wspierając swoje wiekowe ciało na dwóch laskach, to zdawało się, iż przygarbienie sylwetki nie wynika ze starości, ale z potrzeby dopasowania się do wąskich korytarzy domu.
Zeszła z ostrożnością czworonoga ze swego pokoju do pokoju muzycznego, gdzie pod mosiężną lampą z zielonym, szklanym abażurem czekały na nią karty spoczywające w woreczku i pudełku i gdzie również czekała na nią Sophie — jej uczennica od dobrych kilkunastu lat.
Cloud opadła na krzesło, jej laski i kości w kolanach trzaskały głośno. Zapaliła brązowego papierosa i ulokowała go w popielniczce. Dym z papierosa unosił się jak wstęga i wił jak myśl.
— Jakie pytanie? — spytała.
— Tak jak wczoraj — odparła Sophie. — Po prostu kontynuujemy.
— Nie ma pytania — powiedziała Cloud. — W porządku.
Obie zamilkły — moment cichej modlitwy. Cloud była uradowana i zdziwiona, dowiedziawszy się, że Smoky tak to nazwał. Moment na rozważenie pytania, albo i nie, tak jak dzisiaj. Sophie, zakrywszy oczy smukłą, delikatną dłonią, nie myślała o żadnej konkretnej sprawie. Rozmyślała o kartach, spoczywających w woreczku i pudełku. Nie myślała o nich jednostkowo, jako o odrębnych kawałkach papieru, nie potrafiłaby już tak o nich myśleć, nawet gdyby chciała. Nie myślała też o nich jak o ideach, osobach, miejscach, rzeczach. Dla niej karty stanowiły jedną całość, jak opowiadanie albo wnętrze, coś utworzonego z przestrzeni i czasu, długie i obszerne, albo zwarte, powiązane, wymiarowe, zawsze przynoszące coś nowego.
— No dobrze — Cloud zakończyła łagodnie moment ciszy. Jej dłoń, pokryta starczymi plamami, zawisła nad pudełkiem. — Czy mam ułożyć różę?
— A czy ja mogę? — zapytała Sophie. Cloud cofnęła dłoń znad pudełka, nie dotknąwszy go, bo mogłoby to osłabić kontrolę Sophie. Naśladując oszczędne ruchy Cloud i jej spokojną uwagę, Sophie układała różę.
Szóstka kielichów i czwórka buław, Zawiniątko, Sportowiec, as kielichów, Kuzyn, czwórka denarów i królowa denarów. Róża rozkwitała na stoliku z żelazną konsekwencją. Jeśli nie miały żadnego pytania tak jak dzisiaj, pozostawało zawsze pytanie, na co róża stanowi odpowiedź. Sophie położyła środkową kartę.
— Znowu Głupiec — powiedziała Cloud.
— Sprzeczka z Kuzynem — dodała Sophie.
— Tak — zgodziła się Cloud. — Ale z czyim kuzynem? Jego własnym czy naszym?
Karta w centrum róży, Głupiec, przedstawiała mężczyznę z długą brodą, odzianego w zbroję i przeprawiającego się przez strumień. Jego głowa była odchylona, a nogi wyprostowane i lada moment miał spaść ze swego silnego konia jak Biały Rycerz. Na jego twarzy malowała się łagodność, nie patrzył na strumień, do którego spadał, ale na obserwatora, jakby to, co robił, było umyślne, stanowiło sztuczkę albo ilustrację czegoś: może grawitacji? W jednej ręce trzymał muszlę, a w drugiej sznur kiełbasek.
Cloud uczyła Sophie, że zanim zacznie się dokonywać interpretacji jakiegokolwiek układu, trzeba zdecydować, jak należy w danym momencie rozumieć karty.
— Możesz je traktować jak opowiadanie i wtedy musisz odszukać początek, rozwinięcie i zakończenie. Możesz je traktować jak zdanie i wtedy musisz zrobić rozbiór gramatyczny. Albo jak utwór muzyczny — wówczas musisz ustalić klucz i tonację. Możesz je traktować jak cokolwiek, co składa się z części i ma sens.
— Możliwe — powiedziała, spoglądając na różę z Głupcem w centrum — że mamy tutaj nie tyle historię albo wnętrze, ile geografię.
Sophie zapytała ją, co przez to rozumie, a Cloud odrzekła, że nie jest pewna. Oparła policzek na dłoni. To nie mapa ani krajobraz, ale geografia. Sophie również opierała policzek na dłoni i przez długi czas wpatrywała się w różę, którą ułożyła. Pomyślała: geografia i zastanawiała się, czy może być tak, że tutaj, że to, że… — ale potem zamknęła oczy i przerwała tok myśli, nie, dzisiaj nie ma pytania, proszę, zwłaszcza tego pytania.
Życie — w każdym razie jej życie, jak zwykła myśleć Sophie, kiedy już miała swoje lata — przypominało jeden z tych wielopiętrowych domów ze snów, które kiedyś potrafiła budować, domów, w których śniący w nagłym lub powolnym przypływie zrozumienia, przypominającym obmycie chłodną wodą, wie, że zasnął, że przedsięwziął bezcelowe zadanie, ponury hotel, schody. Wszystko odpływa, rozmazane i nierealne. Śniący budzi się z uczuciem ulgi we własnym łóżku (chociaż łóżko to, z powodu, którego nie może sobie przypomnieć, znajduje się na ruchliwej ulicy bądź dryfuje po spokojnym morzu) i wstaje, ziewając, i ma dziwne przygody, które trwają dopóty, dopóki się nie obudzi, on tylko tu zasnął w tym opuszczonym miejscu (och, tak, pamiętam) albo (tak, rozumiem) w tym holu pałacowym i już czas wstawać i zająć się codzienną krzątaniną. I tak dalej. Jej życie było właśnie takie.
Miała taki sen o Lilac, w którym Lilac była realna, była znowu jej dzieckiem. Wtedy budziła się i Lilac przestawała być jej Lilac. Sophie zaczynała rozumieć, że zdarzyło się coś strasznego, ale nie potrafiła sobie przypomnieć ani wyobrazić żadnej przyczyny tego, iż Lilac nie była już sobą ani jej dzieckiem, ale czymś zupełnie innym. Ten sen — jeden z tych okropnych snów, w których zdarza się coś okropnego i nieodwracalnego, coś, co przytłacza duszę dziwnym, nieutulonym żalem — śnił jej się prawie dwa lata i nie zakończył się tak naprawdę tej nocy (na myśl o niej nadal ogarniało ją drżenie i wydawała niekontrolowane jęki, nawet po dwudziestu latach), kiedy była w rozpaczy i nic nikomu nie mówiąc, zaniosła George’owi tę fałszywą rzecz, potem kominek, eksplozje, kolorowe błyski i deszcz, gwiazdy i syreny.
Ale, przebudzona czy nie, nie miała już żadnej Lilac. Wtedy jej sen zmienił się w niekończące się poszukiwanie, w którym cele ciągle się oddalają albo zmieniają, kiedy człowiek się do nich zbliża, wciąż trzeba do nich dążyć, wciąż pochłaniają naszą uwagę, nigdy nie można ich osiągnąć. To właśnie wtedy zaczęła szukać odpowiedzi u Cloud, w jej kartach, chciała wiedzieć nie tylko „dlaczego”, ale również „jak”. Przypuszczała, że wie, „kto”, nie wiedziała „gdzie”. Ale najważniejsze było jedno pytanie: czy kiedykolwiek zobaczy, czy będzie trzymać w objęciach swoją prawdziwą córkę i kiedy? Cloud, choć bardzo się starała, nie potrafiła udzielić jasnych odpowiedzi na te pytania. Ale utrzymywała, że odpowiedź musi być zawarta w tej talii kart i ich układach. Tak więc Sophie zaczęła sama studiować poszczególne układy, czując, że siła jej pragnień pozwoli jej odkryć to, czego nie potrafiła odkryć Cloud. Ale ona również nie uzyskała żadnej odpowiedzi i wkrótce dała za wygraną i wróciła do łóżka.
Ale w życiu zdarzają się nieoczekiwane i zdumiewające przebudzenia. Pewnego popołudnia w listopadzie, dwanaście lat temu, obudziła się z drzemki (dlaczego w tym dniu, dlaczego z tej drzemki?) i sen ją opuścił: Sophie, wiecznie śpiąca i wtulona w poduszki, obudziła się lub została obudzona na dobre. Opuściły ją umiejętności zasypiania i ucieczki do małych snów w obrębie dużego, tak jakby ktoś je skradł. Sophie, zaskoczona i zagubiona, musiała od tej pory śnić, że nie śpi i że otacza ją świat, i musiała pomyśleć, co ma począć w tej sytuacji. To właśnie wtedy zajęła się kartami (nie miała zamiaru stawiać żadnych trudnych pytań, zupełnie żadnych pytań), podchodząc do nich z pokorą. Zrobiła to dlatego, że musiała czymś zająć swój przebudzony umysł.
A jednak chociaż się budzimy, chociaż nie ma końca przebudzeniu i mówieniu „och, rozumiem” (Sophie o tym wiedziała i była cierpliwa), to nadal we śnie, w którym jesteśmy pogrążeni, zagnieżdżony jest każdy kolejny sen, każdy, z którego się budziliśmy. Trudne pytanie Sophie skierowane do kart nie pozostało całkowicie bez odpowiedzi, podlegało przemianie w pytanie o pytanie. Rozrosło się i rozgałęziło jak drzewo, nowe pytania wykwitały na nim jak pączki i w pewnym momencie wszystkie te pytania zlały się w jedno: jakie to drzewo? I kiedy jej studia postępowały, kiedy tasowała i układała w geometryczne figury przetłuszczone, pozaginane, mówiące karty — pytanie zaintrygowało ją, wciągnęło i wreszcie zaabsorbowało całkowicie. Jakie to drzewo? I zawsze u jego podstawy, pomiędzy korzeniami, pod gałęziami, leżało uśpione zaginione dziecko, nadal nieodnalezione, niemożliwe do odszukania.
Szóstka kielichów i czwórka buław, Zawiniątko, Sportowiec, królowa denarów odwrócona. Kuzyn: sprzeczka z Głupcem w środku talii. Geografia: nie mapa ani widok, ale właśnie geografia. Sophie wpatrywała się w zagadkę, usiłując ją przeniknąć myślą, z uwagą, ale w istocie nieuważnie, wsłuchując się we własne myśli i uwalniając je, gdy z talii kart wypływały i z powrotem się kryły bełkotliwe aluzje.
Wreszcie:
— Och — powiedziała Sophie. — Och — jak gdyby nagle otrzymała złą wiadomość. Cloud spojrzała na nią pytająco i zauważyła, że Sophie jest blada i wystraszona i spogląda szeroko otwartymi oczyma, w których kryje się zdziwienie i współczucie dla niej, Cloud. Cloud spojrzała na geografię i w jednej chwili wszystko przybrało konkretny kształt, tak jak pod wpływem optycznej iluzji kielich staje się nagle dwiema twarzami widzianymi z profilu. Cloud była przyzwyczajona do tych wybryków, ale Sophie najwyraźniej nie.
— Tak — powiedziała miękko i uśmiechnęła się do Sophie, chcąc jej dodać otuchy. Miała nadzieję, że to poskutkowało. — Nie widziałaś tego jeszcze?
— Nie — odrzekła Sophie, potwierdzając, a jednocześnie zaprzeczając temu, co ujrzała w kartach. — Nie.
— Ja to już widziałam. — Dotknęła dłoni Sophie. — Ale wydaje mi się, że nie musimy o tym nikomu mówić, prawda? Jeszcze nie.
Sophie cichutko płakała, ale Cloud postanowiła nie zwracać na to uwagi.
— To trudna rzecz, bardzo trudna, ta tajemnica — powiedziała, jak gdyby odrobinę zaniepokojona tym faktem. Ale w istocie zamierzała przekazać Sophie w jedyny sposób, jaki znała, ostatnią najważniejszą lekcję na temat czytania kart.
— Och, ciociu Cloud.
— Czy będziemy studiować naszą geografię? — zapytała Cloud i podniosła do ust papierosa. Zaciągnęła się dymem z wdzięcznością i rozkoszą, po czym wypuściła go.
Cloud poruszała się rakiem pomiędzy meblami, pokonała trzy ciągi schodów (odgłos uderzeń jej lasek zmieniał się, kiedy z drewnianej podłogi wchodziła na kamienną), przeszła przez labirynt salonu wyobraźni, w którym obicia na ścianach falowały od przeciągu jak nawiedzone przez duchy, a następnie ruszyła schodami na górę.
W Edgewood było trzysta sześćdziesiąt pięć stopni, tak utrzymywał jej ojciec. Lewa laska, prawa stopa, prawa laska, lewa laska, lewa stopa. Było tu również siedem kominów, pięćdziesiąt dwie pary drzwi, cztery piętra i dwanaście — dwanaście czego? Musi być czegoś dwanaście, nie mogła tego przeoczyć. Prawa laska, lewa stopa, a potem podest, gdzie znajdowało się ostrołukowe okno, przez które wlewało się perłowe zimowe światło i osiadało na ciemnym drewnie. Smoky widział w magazynie reklamę czegoś, co przypominało połączenie krzesła z windą. Urządzenie służyło do transportowania starszych ludzi na górę i na dół. Przechylało się nawet, żeby złożyć wiekowe ciało na wybranym piętrze. Smoky pokazał to Cloud, ale nic nie powiedziała. Urządzenie pozostawało poza kręgiem jej zainteresowań. Dlaczego pokazał to akurat jej? Właśnie tak należało interpretować jej milczenie.
I znowu na górę. Podstopnie — dokładnie dziewięć cali — stawały się coraz bardziej strome bez względu na to, jak duża była, bez względu na to, że poręcze napierały na jej ramiona, a kasetonowy sufit opierał się na zgiętej szyi. Źle zrobiła, myślała, wspierając się mozolnie, że nie ostrzegła Sophie przed tym, co pobrzmiewało jak powtarzające się obliggato, ilekroć stawiała ostatnio karty. To memento mori mogło się pojawić w jakimkolwiek układzie, tworzonym obojętnie dla kogo. Ale ostatnio zdarzało się to tak często, że Cloud naprawdę przestała zwracać na to uwagę. Była w tak zaawansowanym wieku, że karty nie musiały przypominać jej o tym, co każdemu wydawało się oczywiste, a szczególnie jej samej. To nie żadna tajemnica. Była spakowana i gotowa.
Na tych skarbach, których jeszcze nikomu nie podarowała, przyczepiła karteczki z nazwiskami tych, dla których były przeznaczone: biżuteria, rzeczy Violet, przedmioty, których nigdy tak naprawdę nie uważała za swoją własność. Karty przypadną oczywiście w udziale Sophie. Co za ulga. Scedowała dom, grunty i dzierżawy na Smoky’ego, który tego nie chciał. Będzie gospodarzem, dobry, sumienny człowiek. Co nie znaczyło, że dom nie potrafi sam się o siebie zatroszczyć.
Nie mógł rozpaść się na kawałki dopóty, dopóki toczy się Opowieść, jeśli w ogóle kiedykolwiek miało to nastąpić. Nie znajdowała jednak wymówki, która uzasadniałaby niepodjęcie prawnych kroków, niespisanie testamentu i niedokonanie napraw.
Tylko ona jedna ze wszystkich, stara ciotka Cloud, pamiętała polecenie Violet: zapomnij. Tak sumiennie wykonywała to polecenie, że przypuszczalnie jej siostrzenice i siostrzeńcy oraz ich potomkowie istotnie zapomnieli albo nigdy nie wiedzieli, o czym mieli zapomnieć. Być może, tak jak Daily Alice, myśleli, że to wszystko znalazło się w jakiś sposób poza ich zasięgiem, że w miarę jak wolno, ale nieubłaganie płynący czas zmienia pola w popiół, a popiół w zimne węgielki, każde pokolenie traciło cząstkę tego, co posiadali jego poprzednicy: ścisły kontakt, łatwy dostęp, łatwość rozumienia. Czasy, kiedy Auberonowi udawało się ich fotografować, a Violet potrafiła błądzić po ich królestwie i wracać z wiadomościami, należały do bajecznej przeszłości. A mimo to (Cloud wiedziała, że tak jest) każde pokolenie zbliżało się do tego, ale przestało poszukiwać czy w ogóle zajmować się tym, ponieważ widzieli coraz mniejszy związek pomiędzy nimi a samymi sobą. Ponieważ i tak się tam znajdą.
Opowieść skończy się na nich: na Tacey, Lily i Lucy i na Lilac, gdziekolwiek jest, oraz na Auberonie. W ostateczności na ich dzieciach. To przekonanie narastało w niej wraz z wiekiem, nic nie mogło go osłabić. I to właśnie była wskazówka, której mogła zaufać. A jednak odczuwała wstyd, ogromny wstyd, że przeżyła prawie sto lat (był to wielki wysiłek i to nie tylko z jej strony), a jednak nie doczeka końca. Ostatni stopień. Postawiła na nim laskę, jedną stopę i drugą stopę. Stała bez ruchu, podczas gdy utrudzenie opuszczało jej ciało. Głupiec i Kuzyn. Geografia i śmierć. Miała rację, że każdy układ jest powiązany z innym. Jeśli czytała przeszłość George’owi Mouse’owi i widziała perspektywę korytarzy albo wróżyła Auberonowi i widziała ciemnoskórą dziewczynę, którą pokocha i utraci, to nie różniło się to niczym od poszukiwania zaginionej Lilac lub wyłapywania niewyraźnych rysów Opowieści bądź przepowiadania przyszłości Wielkiego Świata. Nie wiedziała, dlaczego tak się dzieje, dlaczego w każdej ujawnionej tajemnicy kryje się następna zaszyfrowana tajemnica lub wszystkie kolejne tajemnice, dlaczego w układzie, który ukazał wielką Geografię — cesarstwa, granice, ostateczną bitwę — pojawiła się śmierć jednej starej kobiety. Prawdopodobnie nie było na to odpowiedzi. Jej przerażenie zostało złagodzone dzięki postanowieniu, obietnicy danej Violet: że nie powie, nawet gdyby mogła.
Spojrzała na dół, na ciąg schodów, które z wielkim mozołem pokonała. I osłabiona smutnym zrozumieniem, bardziej niż artretyzmem, skierowała się do swojego pokoju. Była pewna, że już nigdy nie zejdzie na dół.
Następnego dnia zjawiła się Tacey, spakowana jak do długiej wizyty, przyniosła też robótkę na drutach, która miała zająć jej czas. Lily z bliźniętami już tam była, Lucy przyszła wieczorem i nie zdziwiła się na widok sióstr. Rozgościła się tak jak i one z robótką w ręce po to, żeby pomagać, patrzeć i czekać.
Zanim ktokolwiek był w stanie dostrzec nadchodzący poranek w posępnym powietrzu, które spowijało Starą Farmę, zapiał kogut i obudził Sylvie. Auberon, leżący obok niej, poruszył się. Była przytulona do jego długiego uśpionego ciepła i fakt, że budzi się obok niego, uważała za cud. Rozkoszowała się tym, penetrując delikatnie ciepłe miejsce, myśląc, że dziwnie jest zdawać sobie sprawę, iż jest przebudzona, podczas gdy on nadal śpi i nie wie o niczym. I rozmyślając tak, zasnęła ponownie. Ale kogut zapiał jej imię.
Przewróciła się ostrożnie na drugi bok, żeby nie dotknąć zimniejszej strony łóżka, i wystawiła głowę. Powinna go obudzić. Jego kolej na dojenie, ostatni dzień. Ale nie mogła się do tego zmusić. A gdyby zrobiła to za niego, w prezencie? Wyobraziła sobie, jaki byłby wdzięczny i rozważała, czy to wystarczy, żeby zejść na dół i wyjść na zimny świat, pomaszerować do obory i wziąć się do pracy. Jego wdzięczność zdawała się przechylać szalę, czuła to intensywnie, wydawało jej się niemal, że to ona jest mu wdzięczna.
— Auuu — ziewnęła, zadowolona z własnej dobroci, i wyślizgnęła się z łóżka.
Przeklinając straszliwie, ale po cichu, usiadła na sedesie w ubikacji, starając się, żeby jej ciało nie dotknęło lodowatej klapy. Następnie, krzątając się szybciutko i szczękając zębami, wyłowiła swoje rzeczy i ubrała się. Ręce drżały jej z zimna i z pośpiechu, kiedy zapinała guziki.
Twarde życie, myślała z przyjemnością, schodząc zejściem przeciwpożarowym, wdychając mgliste powietrze i nakładając ogrodowe rękawice, twarde życie, życie parobka. Zeszła na dół. Za drzwiami sieni, sąsiadującej z kuchnią George’a, znajdował się worek z przebranymi odpadkami dla kóz, należało tylko zmieszać je z paszą. Zarzuciła worek na ramię i poczłapała przez podwórko do siedziby kóz. Słyszała ich poruszenie.
— Cześć, zwierzaki — powiedziała. Kozy: Punchita i Nuni, Blanca i Negrita, Guapo i La Grani oraz wszystkie bezimienne (George nigdy nie nadawał im imion, a pomysłowość Sylvie nie objęła jeszcze dwóch czy trzech, oczywiście wszystkie muszą mieć imiona, ale odpowiednie) podniosły łby, zatupotały na linoleum i zabeczały. Zapach ich mieszkania był bardzo intensywny. Sylvie zastanawiała się, czy nie zapamiętała tego zapachu z dzieciństwa, bo wcale jej nie drażnił.
Zabrała się do karmienia kóz. Nasypała na oko trochę ziarna i odpadków do koryta i wymieszała je starannie, jak gdyby przygotowywała kleik dla dziecka. Przemawiała przy tym do kóz, na równi krytykując wady i chwaląc zalety, ale specjalne uczucia rezerwowała dla czarnego maleństwa i najstarszej ze stada: La Grani, która istotnie była babunią: pozostały z niej jedynie skóra i kości. Sylvie oparła się następnie o futrynę drzwi do łazienki, założyła ręce i patrzyła, jak zwierzęta przeżuwają, poruszając na boki szczękami, podnoszą głowy, żeby na nią spojrzeć, i znowu pochylają je nad śniadaniem.
Światło poranka zaczęło wnikać do mieszkania. Ożywiły się kwiaty na papierowych tapetach i nawet te na linoleum — zaniedbane klomby, które z roku na rok stawały się coraz bledsze, skryte pod brudem pomimo wysiłków Browniego, który nocami zamiatał i zmywał podłogę.
Ziewnęła szeroko.
— Dlaczego te zwierzaki tak wcześnie wstają? Wstają i jedzą, ha — stwierdziła. — Tępota.
Kiedy przygotowywała się do dojenia, pomyślała: „Do czego też skłania mnie miłość” i zamyśliła się na chwilę. Stanęła bez ruchu, czując, jak nagle ciepło wypełnia jej serce i żyły. Nigdy przedtem nie nazwała tym słowem swoich uczuć do Auberona. Miłość, powtórzyła do siebie, tak, znowu to czuje, to słowo działa jak łyk rumu. Do George’a — kumpla na całe życie bez względu, co się stanie, człowieka, który przygarnął ją, kiedy nie miała dokąd pójść — żywiła głęboką wdzięczność i wiele innych poplątanych uczuć, w większości dobrych. Ale nigdy nie ogarniało jej takie ciepło, płomień, w którego sercu ukryty był klejnot: słowo „miłość”. Roześmiała się. Miłość. Przyjemnie być zakochanym. Miłość skłoniła ją do włożenia płaszcza i brązowych rękawic, miłość przywiodła ją do kóz i rozgrzała jej dłonie wciśnięte pod pachy, żeby mogły dotknąć kozich wymion.
— Okay, okay, spokojnie — przemawiała łagodnie do zwierząt i do miłości ukrytej w pracy. — Spokojnie, już idę. — Pogładziła wymiona Punchity. — Hej, ale nabrzmiałe cycki.
Pracowała, myśląc o Auberonie śpiącym w łóżku i George’u, również pogrążonym we śnie. Tylko ona była na nogach, nikomu nieznana. Znaleziona pod krzakiem: podrzutek. Ocalona przed Miastem, ukryta w tych murach i zmuszona do pracy. W książkach podrzutek zawsze okazuje się jakąś dobrze urodzoną osobą, którą uznano za zmarłą lub coś w tym rodzaju, księżniczką, której nikt nie znał. Księżniczka: George zawsze tak ją nazywał. Cześć, księżniczko. Zaginiona księżniczka, na którą rzucono urok i odebrano jej pamięć o tym, że jest księżniczką, dziewczyna do kóz, ale gdyby ktoś zdarł z niej ten roboczy ubiór, to ukazałby się znak, klejnot, znamię, srebrny pierścionek, wszyscy byliby zdumieni, śmialiby się. Strumienie mleka uderzały o kankę i z sykiem roztapiały się w pianie: lewa, prawa, lewa, prawa. To ją uspokajało i wprawiało w stan zamroczenia. I potem przybywa do swojego królestwa, po przepracowaniu tylu lat: wdzięczna za skromne schronienie i sama skromna, ponieważ znalazła tam prawdziwą miłość, więc wszyscy mężczyźni będą wolni i dostaną złoto. I rękę księżniczki. Oparła głowę o miękki i ciepły bok Punchity. Jej myśli zamieniały się w mleko, w wilgotne liście, małe zwierzątka, skorupy ślimaków, stopy faunów.
— To ci księżniczka — powiedziała Punchita. — Dużo pracy.
— Co powiedziałaś? — spytała Sylvie, podnosząc głowę, ale Punchita tylko zwróciła na nią swą podłużną twarz i dalej żuła wieczną gumę.
Sophie wyszła na podwórko z kanką świeżego mleka i dopiero co zniesionym brązowym jajkiem, wyjętym spod kury, która rozsiadła się na rozwalonej sofie stojącej w mieszkaniu kóz. Przecięła poletko warzywne, kierując się do budynku po drugiej stronie domu porośniętego dzikim winem. Miał on wysokie, zaślepione okna, z których wyzierał smutek, i schody, które nie prowadziły do żadnych drzwi. Pod schodami znajdowało się małe wilgotne przejście wiodące do piwnicy. Do drzwi wejściowych i okien przybito gwoździami niejednolite płyty i szare listewki. Można było zerknąć do środka, lecz i tak wszystko spowijały ciemności. Kiedy Sylvie zbliżyła się, z piwnicy wyroiło się kilkanaście miauczących kotów — część kocich oddziałów na farmie. Georgie mawiał czasami, że na farmie uprawia się tylko cegły i hoduje koty. Wielki, jednooki zbir o płaskiej głowie był tu królem. Nie raczył się pojawić, ale wychynęła łaciata, delikatna kotka, która ostatnim razem była w zaawansowanej ciąży. Teraz jednak nie: chuda, zmizerowana, miała sflaczały brzuch i wielkie, różowe sutki.
— Masz kociaki, co? — powiedziała Sylvie z przyganą. — I nikt nie wie, co? Ty! — Pogłaskała ją i nalała im mleka, po czym przykucając, zerknęła do środka między listewkami. — Szkoda, że nic nie widać — powiedziała. — Kociaki.
Koty kręciły się koło niej przez jakiś czas, kiedy zaglądała do środka, ale widziała jedynie parę wielkich, żółtych oczu: może kociego króla? Może Browniego?
— Cześć, Brownie — odezwała się, ponieważ wiedziała, że jest to również dom Browniego, chociaż nikt go tu nigdy nie widział.
— Zostaw go w spokoju — powtarzał George. — Nic mu nie jest.
Ale Sylvie zawsze się z nim witała. Zamknęła kankę z mlekiem, do połowy opróżnioną i razem z jajkiem postawiła ją na półce w piwnicy.
— W porządku, Brownie, już sobie idę — powiedziała. — Dzięki.
Był to w pewnym sensie podstęp, ponieważ nadal czekała, mając nadzieję, że uda jej się coś zobaczyć. Pojawił się następny kot. Wówczas wstała i przeciągając się, ruszyła z powrotem do składanej sypialni. Na farmę zawitał mglisty i wilgotny poranek, ale nie było już tak zimno. Zatrzymała się na chwilę na środku miejskiego ogrodu, otoczonego wysokim murem. Ogarnęło ją słodkie uczucie szczęścia. Księżniczka. Akurat. Pod brudnym przyodziewkiem dziewczyny od kóz miała tylko wczorajszą bieliznę. Będzie musiała się rozejrzeć za jakąś pracą, coś zaplanować, zrobić ze swoim życiem. Ale w tej chwili była zakochana i szczęśliwa, wykonała to, co do niej należało, i miała wrażenie, że wcale nie musi nigdzie iść ani nic robić, a jej historia i tak będzie się szczęśliwie toczyć dalej. I tak bez końca. Wiedziała teraz, że jest to niekończąca się opowieść, w większym stopniu niż jakakolwiek bajka dla dzieci, bardziej nieskończona niż Inny świat z wszystkimi komplikacjami fabuły. Nieskończona. Jakimś sposobem. Sylvie kroczyła po farmie poklepując się, wdychając powietrze, w którym unosiły się wyziewy zwierząt i roślin, i uśmiechając się. Brownie, ukryty w głębi swego domu, patrzył na Sylvie i również się uśmiechał. Długimi rękoma zdjął bezgłośnie kankę mleka i jajko z półki, na której zostawiła je Sylvie. Zabrał pożywienie do domu, wypił mleko, wyssał jajko, z całego serca błogosławił swoją królową.
Rozebrała się tak szybko, jak przedtem ubrała. Nie zdjęła tylko majteczek. Auberon, przebudzony, obserwował ją z łóżka. Następnie, wydając ciche okrzyki, szybko wspięła się na łóżko i zagrzebała w cieple, na które zasługiwała jak nikt inny, w cieple, którego nigdy nie powinna opuszczać. Auberon ze śmiechem odsuwał się od jej zimnych rąk i stóp, które szukały jego ciała, miękkiego od snu i bezbronnego. Wreszcie poddał się. Wcisnęła zimny nos w zagłębienie na jego szyi i gruchała jak gołębica, kiedy jego dłonie objęły elastyczne majteczki.
W Edgewood Sophie położyła jedną kartę na drugiej: rycerz buław i królowa denarów.
Sylvie spytała później:
— Czy o czymś myślisz?
— Hm? — mruknął. Okrył swą nagość płaszczem i usiłował rozpalić ogień.
— Czy myślisz o czymś? — powtórzyła Sylvie. — Wtedy. To znaczy, gdy to robisz. Ja mam bardzo dużo myśli, to prawie cała historia.
Zrozumiał, o czym mówi Sylvie, i roześmiał się.
— Ach, myśli — powiedział. — Wtedy. Pewnie. Zwariowane myśli.
Chcąc szybko rozpalić ogień, wrzucił do kominka większość drewna, które pozostało w skrzynce. Chciał, żeby w składanej sypialni było gorąco, na tyle gorąco, żeby Sylvie wyszła spod kołder, w których się zagrzebała. Chciał ją zobaczyć.
— Na przykład tym razem wędrowałam — powiedziała.
— Tak. — On również wędrował.
— Dzieci — mówiła dalej. — Dzieci albo małe zwierzęta, tuziny, różnych kolorów i wielkości.
— Tak. — On także je widział. — Lilac — dodał.
— Kto?
Auberon zaczerwienił się i dźgnął ogień kijem golfowym, który służył właśnie do tego celu.
— Przyjaciółka. Mała dziewczynka. Wymyślona przyjaciółka.
Sylvie nic nie powiedziała, tylko nadal błądziła myślami, nie wróciła jeszcze do składanej sypialni.
— Więc kto to taki? — zapytała ponownie. Auberon wszystko jej wyjaśnił.
W Edgewood Sophie położyła następną kartę: Zawiniątko. Szukała — chociaż wcale nie miała takiego zamiaru — zaginionego dziecka, które los zesłał jej i George’owi Mouse’owi. Ale nie mogła go znaleźć. Zamiast niego odnalazła — im dłużej patrzyła, tym lepiej ją widziała — inną dziewczynkę, która nie zaginęła, ale sama czegoś poszukiwała. Obok niej maszerowali królowie i królowe, szereg za szeregiem, a każdy wypowiadał swoje przesłanie: jestem Nadzieją, jestem Żalem, jestem Lenistwem, jestem Nieposzukiwaniem Miłości, uzbrojeni i na koniach, uroczyści i groźni, kroczyli przez ciemny las kart atutowych, ale oprócz nich, niewidziana przez nich, dostrzeżona tylko w ułamku sekundy przez Sophie, wśród groźnych niebezpieczeństw maszerowała odważnie księżniczka, której nikt nie znał. Ale gdzie jest Lilac? Sophie położyła następną kartę: to był Bankiet.
— Więc co się z nią stało? — zapytała Sylvie. Ogień buzował coraz mocniej, a w pokoju robiło się cieplej.
— Tak jak ci powiedziałem — odparł Auberon, odsuwając poły płaszcza, żeby ogrzać sobie pośladki. — Nigdy już jej nie zobaczyłem po tym dniu na pikniku…
— Nie myślę o niej — powiedziała Sylvie. — Nie o tej wymyślonej. Chodzi mi o prawdziwą. O dziecko.
— Och. — Wydawało mu się, że minęło kilka wieków, odkąd przybył do Miasta. Przypomnienie sobie Edgewood wymagało teraz wielkiego wysiłku, a odgrzebywanie dzieciństwa przypominało odkopywanie Troi. — Wiesz, że właściwie nie wiem. To znaczy chyba nigdy nikt mi nie opowiedział całej historii.
— No, ale co się zdarzyło? — Poruszyła się rozkosznie pod kołdrą, rozgrzana. — Czy umarła?
— Chyba nie — odparł Auberon, zaszokowany tym pomysłem.
Przez chwilę widział całą tę historię oczyma Sylvie i wydała mu się groteskowa. Jak jego rodzina mogła zgubić dziecko? A jeśli nie zginęło? Jeśli istniało jakieś proste wyjaśnienie (adopcja, nawet śmierć), to dlaczego o tym nie wiedział? W historii rodziny Sylvie plątało się kilkoro zaginionych dzieci. Były w sierocińcach albo zostały adoptowane. O każdym z nich przypominano sobie od czasu do czasu, wszystkie zostały odżałowane. Gdyby był w stanie odczuwać cokolwiek oprócz uczuć do Sylvie, związanych z planami, jakie miał na kilka następnych minut, odczuwałby gniew z powodu własnej niewiedzy. Ale to nie miało znaczenia.
— To nieważne — powiedział, zadowolony, że istotnie tak jest. — Kładę na tym krechę.
Ziewnęła szeroko, próbując powiedzieć coś w tym samym momencie, i roześmiała się.
— Więc nie wracasz?
— Nie.
— Nawet jak znajdziesz szczęście?
Nie powiedział: „już je znalazłem”, chociaż była to prawda.
Wiedział o tym, odkąd zostali kochankami. Zostali kochankami: to przypominało czary, żaby zamienione w księżniczki.
— Nie chcesz, żebym wrócił? — zapytał, zdejmując płaszcz i wchodząc do łóżka.
— Poszłabym za tobą — odparła. — Naprawdę.
— Ciepło? — spytał, odsuwając kołdrę, pod którą leżała.
— Hej! — zawołała. — Ay, que grande.
— Ciepło — powiedział i zaczął całować jej szyję i ramiona, które wyłoniły się spod przykrycia. Cmokał i mlaskał jak kanibal. Ciało. Żywe, takie żywe.
— Roztopię się — powiedziała. Oplatał ją sobą, jak gdyby jego smukłe ciało chciało ją wchłonąć; nieskończony kęs. Pochylił się nad jej nagością — uczta.
— Gotuję się — powiedziała i była to prawda. Rozgrzewała się coraz bardziej doskonałym ciepłem rozżarzonego klejnotu, który skrywała w swym wnętrzu. Utkwiła przez moment spojrzenie w Auberonie, zdumiona i wdzięczna. Patrzyła, jak bez końca zapełnia nią swe puste serce. Potem zaczęła wędrować i on również: oboje znaleźli się w tym samym królestwie (potem porozmawiają o tym, porównają miejsca, w których byli, i stwierdzą, że były takie same), w królestwie, do którego prowadziła ich, jak sądził Auberon, Lilac. Gdy kochali się, nadal wędrując, prowadzono ich ścieżkami wytyczonymi przez zielsko po bezkresnej krainie, pośród zawiłości i zakrętów bardzo długiej historii, pośród niekończących się „a wtedy”. Wreszcie znaleźli się w miejscu przypominającym to, które Sophie dostrzegła w Edgewood na ciemnej karcie zwanej Bankietem: długi stół przykryty dopiero co rozwiniętym obrusem, jego nogi tonęły w kwiatach rosnących pod sękatymi drzewami; wysoka kompotiera; symetryczne świeczniki; wielki stół, przy którym było wiele miejsc, ale nikt przy nim nie siedział.