Rozdział trzeci




Interesująca heraldyka:
ŻÓŁTA DYNIA NA POLU TRAWY


Podczas mej nieobecności ani na podwórzu, ani w ogrodzie nic się nie zmieniło. Na grządkach nie było ani jednego pyłku. Dojrzałe warzywa opadły z krzewów i leżały poukładane na ścieżkach - poddając się działaniu wyjątkowo pomysłowego zaklęcia. Nad ścieżką roiły się muchy. Płody mojego urodzaju zaczęły niestety podgniwać.

Gdy tylko odpocząłem po podróży, wysłałem kruka z posłaniem do Jatera. Iw przygalopował w te pędy, długo jednak przywiązywał konia. Jeszcze dłużej szedł od wrót do progu mego domostwa. W drzwiach zupełnie się zatrzymał, jakby przypomniał sobie, że zostawił w domu coś ważnego i absolutnie niezbędnego. Spojrzał spode łba, postanowił jednak przywitać się pierwszy:

- Witaj, czarodzieju!

I zaciął się, uważnie mi się przyglądając. Gdyby tylko miał taką możliwość, wkręciłby się w moje myśli, niczym larwa w korę drzewa; z czym przyjechałeś, pytały napięte oczy. Znalazłeś złoczyńcę, ukarałeś go? I czy pamiętasz to wszystko, co ci tu na progu wygarnąłem podczas naszego ostatniego spotkania?

Doskonale to oczywiście pamiętałem, nie spieszyłem się jednak z wypominaniem mu tego. Zawsze zdążę.

- Wejdź - zaprosiłem go zmęczonym głosem. - Porozmawiamy.

Rozsiedliśmy się w fotelach naprzeciw siebie. Jater roztaczał zapach potu, kurzu i jakichś” powalającej mocy perfum.

- Przy gruchałeś sobie jakąś dziewkę?

Jater się nachmurzył.

- Skąd... co ty, siedzisz mnie, czarodzieju?!

- Jakbym nie miał nic innego do roboty - zmarszczyłem się. - Przyjrzyj się temu. - I wysypałem na stół garść kamieni.

Iw pochylił się nad stertą kamyków, po czym odskoczył z przesądnym przerażeniem. Długo przyglądał się, nie decydując na dotknięcie; w końcu wziął w dwa palce jasnoniebieski kamyczek z wyrzeźbioną w nim psią mordą (a może nie psią, lecz wilczą, zależy jak spojrzeć).

- Widzę, że nie marnowałeś czasu, czarodzieju.

W głosie Iwa słychać było słabo skrywany zachwyt; przekładał kamyki niczym rozpalone węgielki; wydawało się, że za chwilę zacznie dmuchać na koniuszki palców. Gdy baron w końcu uniósł wzrok, w skierowanych na mnie oczach wyczytać można było euforię i lęk: Jater patrzył na mnie, jak chłopiec na wędrownego sztukmistrza.

- Co to jest?

- Kamienie - wyjaśniłem. Jater zachmurzył się, podejmując aktywność umysłową, będącą najwyraźniej ponad jego siły. - I... co?

- Co? - zdziwiłem się.

- Kto - z trudem wydusił z siebie Jater. - Kto jest... Czyja to sprawka? Kto zapłaci za śmierć mojego ojca? A może już zapłacił?

- Nie tak szybko - rzekłem z westchnieniem. - Widzisz, jak się sprawy potoczyły. On oprócz twego ojca skrzywdził wielu innych.

- A co mnie obchodzą inni? - zdziwił się Iw, wydymając wargi.

- Szukam go - rzekłem ponuro. - Złapałem już ślad... Zapłaci za to, możesz być pewien. To wielki mag... Lecz się nie wymknie, wierz mi.

Euforia w oczach barona przygasła.

- Hort... Ostatnim razem nagadałem ci... Wybacz mi, tępakowi. Jesteś znakomitym czarodziejem... wybacz, proszę...


* * *


Pożegnawszy się z Jaterem, wziąłem ze sobą unoszącą się w powietrzu lampę i zszedłem do piwnicy.

Słoik znajdował się w klatce z żelaznymi drzwiami. W rzeczywistości nie był to nawet słój, a okrągła misa z szaroniebieskiego szkła, tak grubego, że przez jego zakurzone ścianki nie dało się niczego zobaczyć. Słoik zamknięty był na żelazną zakrętkę z monogramem Taborów. Pod zakrętką przez wiele już wieków ukryty był cały kapitał naszej rodziny.

Odkręciłem zakrętkę - ważyła tyle, co dobry rycerski hełm. Z naczynia powiało błotem. Zatęchłym, zimnym, bez jednej żaby.

Przywołałem lampkę - tak, by zawisła nad samą wodą - i zajrzałem do środka.

Tak. Niewiele. Całkiem niewiele i, widzi sowa, nie ma się czemu dziwić - pieniądze się rozmnażają, kiedy się o nie dba. Gdy się je codziennie przelicza, codziennie zmienia wodę, gdy się o nich przynajmniej myśli.

A ja, zbierając środki na opłatę składek członkowskich, zbyt wiele zaczerpnąłem ze słoja. Niemal niczego nie zostawiłem do rozmnożenia, choć doskonale wiedziałem, że im więcej się w słoju pozostawi - tym bardziej odczuwalny będzie przyrost.

Jaki tam zresztą przyrost, jeśli karma w tekturowym pudełeczku zbryliła się jak glina, a woda nie była zmieniana od kilku miesięcy. I bez względu na to jak bardzo wydawało by się to obrzydliwe, trzeba się tym będzie zająć osobiście - myć, wymieniać, przeliczać; i wszystko to robić ręcznie, gdyż pieniądze z jakiegoś powodu nie lubią zaklęć. Trzeba się będzie przemóc, zwalczyć odrazę - cóż robić, pieniądze są wszak potrzebne.

Tak przekonując samego siebie, zanurzyłem ręce w brudnej wodzie - aż do łokci. Zabulgotały, podnosząc się z dna, cuchnące bąbelki; krzywiąc się, położyłem na zakrętce dwie garście złotych monet.

Same drobniaki. Trzeba się będzie tym zająć.


* * *


Wieczór spędziłem w bibliotece; spadek po moich przodkach magach zajmował tylko kilka półek - cóż to były jednak za książki!

Ostrożnie, tom za tomem, książka za książką wyłożyłem je na rozścielone wcześniej wilcze skóry. Pod sufitem wisiało pięć rozpalonych na pełną moc lampek; w ich świetle kłębił się nieosiadający kurz.

Sapiąc i marszcząc się od mrowienia w końcówkach palców, powołałem do życia wielką, włochatą szukajkę. Podobne do szczura stworzenie zaczęło pełzać po grzbietach, po złotych brzegach, po otwartych żółtych stronicach, dotykając nosem, wyszukując, węsząc. Tam, gdzie mogła znajdować się interesująca mnie informacja, szukajka zatrzymywała się, by zostawić znaki-ekskrementy - twarde, pozbawione zapachu i lekko świecące w ciemności.

Całe poszukiwania zajęły stworzeniu około pół godziny. Pod koniec zaczęła poruszać się wolniej, potykać o grzbiety książek i gubić sierść; z żalem zakończywszy wypełnianie rozkazu, szukajka wydała pisk i rozpadła się w próchno.

Podniosłem oznaczone przez szukajkę książki - dwa ogromne, zakurzone tomy („Mądrość Wieków” i „Heraldyka, historia, korzenie, drzewo”), jeden malutki, lecz bardzo ciężki tomik bez tytułu i jeszcze jedną książkę, z wyglądu niezbyt starą, pod optymistycznym tytułem „Sąsiedztwo”.

Po przywróceniu w bibliotece porządku - a na pozostawienie wszystkiego, tak jak jest, nie pozwalało mi wychowanie - przetaszczyłem zdobycz do gabinetu. Tu, na biurku, stworzyłem nieco mniejszą szukajkę - miała wielkość konika polnego, przy czym silne tylne nogi służyły stworzeniu do szybkiego odwracania kartek. Na mym stole rozległ się szelest. W twarz powiało kurzem książkowego wiatru; ledwie nadążałem wsuwać zakładki. Gdybym nie był dość szybki, stworzenie samo zagięłoby róg oznaczonej stronicy, do czego za żadną cenę nie można było dopuścić (zawsze gardziłem ludźmi, którzy nie szanują książek).

Po zakończeniu pracy szukajka nie zdechła, jak należało, lecz niczym prawdziwy konik polny zeskoczyła ze stołu i zanurkowała w jakąś szczelinę. Nie zacząłem jej gonić, stwierdziłem jedynie, że siłę życiową wyczarowanych stworzeń należy dokładniej dozować. Nie ma żadnego pożytku z przypadkowej szczodrości.

Przysuwając lampkę bliżej, zagłębiłem się w lekturze.

Zegar w salonie wybił jedenastą, potem dwunastą, wreszcie pierwszą; moje oczy, odwykłe od długiego czytania, zaczęły się kleić.

Mądrość wieków jest bezmyślna, jeśli pożyteczną informację trzeba znaleźć teraz, dokładnie w tej sekundzie. Heraldyka, korzenie, drzewo genealogiczne, wszystko to jest bardzo interesujące; tak - istnieje rodzina Gorofów, niewątpliwie znamienita i liczna...

Lecz o obecnie żyjącym Gorofie imieniem Mart, niepozornym magu ponad rangą, którym wstrząsnęła moja przynęta, o tym interesującym człowieku nie było napisane ani słowa!

W rozdrażnieniu odsunąłem oba olbrzymie tomy. Zajrzałem do „Sąsiedztwa”. Okazało się ono zbiorem porad i podręcznikiem dobrych manier. Szukajka wybrała dla mnie tę książkę tylko dlatego, że na sto trzydziestej piątej stronie wymienione było słowo „Iglica”. „Jeśli twój sąsiad jest do tego stopnia zarozumiały, że buduje zamek na wzgórzu i ozdabia wieżę złotą iglicą, nie obnoś się ze swoją pogardą. Być może przypadkowa burza złamie iglicę - nie będzie wówczas powodu, by podejrzewać, że było to twoje dzieło. Nawet jeśli sam stworzyłeś tę burzę aż do najmniejszego podmuchu wiatru, cha-cha...”

Cha-cha.

Gdyby szukajka nie zdechła, sowa świadkiem, zadusiłbym ją własnymi rękami.

Jako ostatni wziąłem do ręki maleńki tomik bez tytułu. Sterczała z niego samotnie jedyna zakładka; przewróciłem szorstkie, lepiące się do palców stronice.

Lampa pod sufitem zamigotała - albo miałem złudzenie, że litery skaczą, pojawiają się i znikają, a linijki pełzają po kartce, niczym powolne gąsienice?

Szybko zamknąłem książkę; mój palec został przy tym między stronami niczym zakładka, a papierowe kleszcze ścisnęły go nieco mocniej, niż można było oczekiwać po tak małym tomiku.

Skóra na pozbawionym tytułu grzbiecie drżała, jakby wstrząsana dreszczami.

Widocznie przez dziesięciolecia spokojnego życia stara sabaja utraciła czujność. Wszak od czasu, gdy próbował ją odszukać mój ojciec, nikomu nie przychodziło do głowy brać się za poważne poszukiwania. W ostatnich latach życia ojciec był pewien, że sabaja w jakiś sposób opuściła dom - takie rzeczy się zdarzają, choć niezwykle rzadko. A ona, jak się okazało, ani myślała nigdzie znikać; gdy poszukiwania zostały na dłuższy czas przerwane, wyszła z ukrycia i urządziła się wśród książek, w niemal najbardziej widocznym miejscu; wszyscy przecież wiedzą, że sabaja czuje się najwygodniej w otoczeniu książek.

I niewątpliwie tylko dobrze stworzona i w odpowiednim czasie wypuszczona szukajka jest w stanie złapać sabaję ot tak, z zaskoczenia.

Grzbiet był rzeczywiście lekko ciepły. Stygł jednak z każdą sekundą.

Pochwaliłem podobne do szczura stworzonko, które złożyło swe krótkie życie na ołtarzu informacji, i powtórnie, z lekki drżeniem, otworzyłem sabaję. Jej nazwa w staromagicznym języku oznaczała: „Ta sama”, „Wyjątkowa”, „Żyjąca własnym życiem”. Książka, której nikt nie pisał.

Otwarła się niemal bez sprzeciwu. Mój palec trafił na właściwy akapit. Jest!

„Mart zi Gorof. Mag ponad rang., za praw. spadk. uzn. star. syn., rodowe dobra - zamek Wyp, znajd, się w okol. miast. Drekol, u ujścia rz. Wyri. Dobra ocen. się jako znaczne. Na służbie nie pozost., od 10 lat nal. do Klubu Smoka. Dzieci: ofi. - Wel zi Gorof, mag ponad rang., akt. zm. Bęk. - Aggej (bez tyt.), mag 3. st.”

Sabaja gorączkowo oszczędzała miejsce na stronie. Nic dziwnego; w każdej sekundzie musiała przecież zamieszczać taką ilość informacji, a ile jeszcze przyjdzie jej zamieścić! Klub Smoka. Zobaczmy, czy nie ma gdzieś rozdziału o klubach... Jest! Najmilsza sowo, jest! Klub Kary, Klub Karnawału, Klub Lalkarzy, Klub Wiernych Serc... Klub Smoka. Założony... przekształcony... „członkowie klubu trzymają smoki w niewoli, w tym: łańcuchowe, karłowate, rasowe...”

Oderwałem wzrok od tańczącej linijki.

„Pamięta, jak ją porwali. I dokąd zawieźli - zamek z fosą i umocnieniami, z łańcuchowym smokiem na moście. I ktoś - nie pamięta jego twarzy - coś z nią robił...”

Żona jubilera. Jako jedyna pamiętała, co się z nią działo po porwaniu. Pozostali albo nie pamiętali niczego, albo - jeśli udawało mi się rozwiązać im języki - mamrotali coś o „Ciemności... Wrotach... Moście... Murze...”

Żona jubilera wspominała o łańcuchowym smoku. Znak sam w sobie na tyle istotny, że można go uznać za poszlakę. Miłośników smoków nie ma znowu aż tak wielu. Nawet sabaja to potwierdza: „W chwil. ob. klub liczy 9 czł. rzecz.”

Dobrze, Marcie zi Gorof. Być może tobie pierwszemu złożę wizytę. Tak, najpewniej tobie, gdyż w sabai wymieniony jest tylko jeden Ondra. Bez przydomka. „Pochodź, niezn. Przodk. niezn. Na służ. u ks. Driwegocjusa...” Linijka zadrżała. Wprost na moich oczach na stronie pojawiły się słowa „pełń. służb.” i „zamord.”. „Pełń. służ. u zamord. ks. Driwegocjusa”. O miejscu zamieszkania, rodzicach, czy zainteresowaniach, ani słowa. Bardzo zagadkowy typ, ten Naga Iglica. No i dobrze; na pierwszy ogień pójdzie miłośnik smoków. A potem zobaczymy.

Odetchnąłem głęboko. Odszukałem wśród innych imion swoje własne: „Hort zi Tabor, mag ponad rang., praw. spadk., starsz. i jed. syn, dobra rodowe w okol. miast. Hodowod, znajd, się w rej. Trzech Wzgórz. Dobra ocen. się jako znacz., członek Klubu Kary przez dziedzicz., właścić. jednor. zakl. Kary na okres 6 mieś. Dzieci: brak”. Oto cały ja - trzy linijki tekstu i pesymistyczne, jak uderzenie toporem, zakończenie: „Dzieci: brak”.

Ale będą, pomyślałem posępnie.

Westchnąłem ponownie i zacząłem szukać wśród imion na literę „C”.

Szantalia był jeden. „Liw Szantalia. nie żyj. Mag 1. st. prawo, spadk., jedyn. syn. Miejsc, poch. niezn. Dzieci: brak”.

Przez jakiś czas wlepiałem oczy w książkę, próbując zrozumieć, czy to sabaja kłamie, czy mnie oczy mylą.

I nie udało mi się zrozumieć.

Odchyliłem się na oparcie fotela.

Była samozwańcem?

Możliwe. Ale po co?

A może sabaja nie marnuje bezcennych stron na wspominanie o córkach? Jako że córki nie dziedziczą naturalnej magii. I dlatego dla sabai nie istnieją?

Być może.

Zacząłem przeglądać stronę za stroną i nie znalazłem wzmianki o czyjejkolwiek córce. Albo synowie, albo „Dzieci: brak”. Te kilka kobiet, które dostąpiły zaszczytu być tu wymienionymi, było mianowanymi magami drugiego-trzeciego stopnia.

Ach, jest i ona. „Ora Szantalia, mian. mag 3. st.” I to wszystko. Sześć krótkich słów. Jedna cyfra. Dla kobiety trzeci stopień to nawet zaszczyt.

I to wszystko. Zamknąłem sabaję. Teraz musiałem zatroszczyć się o jej bezpieczeństwo. Mój ojciec kiedyś o to nie zadbał; nie zamierzałem powtarzać jego błędów.

Z ciężkim tomem pod pachą zszedłem do piwnicy; onegdaj moi przodkowie trzymali tu więźniów. Wyciągnąłem nieruszony przez rdzę łańcuch z wbitej w ścianę obręczy. Pobrzękując stalowymi ogniwami wróciłem do domu. W swoim gabinecie mocno obwiązałem sabaję łańcuchem, którego swobodny koniec okręciłem wokół nogi dębowego stołu, założyłem zamek, zaś całość wzmocniłem solidnym zaklęciem zamykającym.

Po chwili zastanowienia obłożyłem więźniarkę książkami.

Miałem nadzieję, że ukryją one sabaję przed postronnym wzrokiem i nadadzą jej uwięzieniu coś w rodzaju komfortu.


* * *


Powóz zatrzymał się przed domem. Z okna gabinetu miałem możliwość obserwować, jak dama w czerni podnosi się z poduszek i rozgląda nerwowo. Jak pochmurnieje, przyglądając się zamkniętym okiennicom parteru, i jak rozjaśnia się jej twarz na widok mojej zdziwionej - lekko powiedziane! - fizjonomii.

- Przemiła sowo - słowa te raczej wyczytałem z jej warg, gdyż mówiła pod nosem. - Przemiła sowo, przynajmniej jest pan w domu; w końcu mi się udało...

Przyglądałem się, jak płaci woźnicy. Jak, chwytając bagaże, idzie w stronę domu; jak zatrzymuje się przed gankiem i zadzierając głowę, patrzy mi w oczy:

- Więc jak? Może raczy pan zejść i powitać przybyłą?

Wstrzymałem oddech i raczyłem. Po kilku minutach Ora Szantalia siedziała w salonie i, klnę się na sowę, jej wzrok był tak wyczekujący, jakbym to ja pojawił się bez żadnej ku temu przyczyny w jej zacisznym domostwie.

- Co się stało, pani Szantalio? - zapytałem tak uprzejmie, jak to było możliwe.

Milczała, wykrzywiając wargi.

- A więc nic się nie stało i tak po prostu, po starej przyjaźni, znalazła pani mój adres... Mogę wiedzieć, jak go pani zdobyła?

- W klubie - odparła, ledwie rozlepiając wargi.

- W klubie... No tak. I w imię starej przyjaźni postanowiła mnie pani odwiedzić?

- Czy zdarzyło się panu kiedyś - rzekła Ora powoli - odczuwać czyjś wzrok na karku? Czyjeś uważne, mroczne zainteresowanie?

Powiedziała to takim tonem, że, wstyd przyznać, na sekundę zrobiło mi się zimno.

- Co ma pani na myśli?

Uśmiechnęła się sucho.

- Po tym, jak tak świetnie wypełniłam pana zadanie... Odegrałam wyznaczoną rolę damy z kamykami... Nie dawali mi spokoju. Prześladowali mnie nieznajomi, grozili przesłuchaniami na temat tych idiotycznych... Potem zorientowałam się, że podczas mojej nieobecności, ktoś przeszukiwał pokój, chociaż pokojówka przysięgała, że nikogo nie było. Potem na głowę niemal spadła mi cegła. Codziennie czuję się coraz bardziej niepewnie... Czy może mi pan wyjaśnić, w jaką parszywą sytuacją mnie pan wplątał? Komu się przez pana naraziłam? A może to taki zwyczaj współczesnych kawalerów? - zostawiać wykorzystaną damę do dyspozycji konkurentów?

- Niech się pani zmiłuje, Oro - wymamrotałem. - Jacy konkurenci?

- Pan wie lepiej, jacy. - Ora odchyliła się na oparcie fotela.

- Narobił mi pan poważnych kłopotów, Hort. Wystawił mnie pan.

Milczałem.


- Dlaczego nie opowiedział mi pan tego wszystkiego od razu, Hort?

W rozdrażnieniu zaskrzypiałem fotelem.

- Dlatego, że - przysięgam na sowę - nie przypuszczałem, iż mogą pojawić się najmniejsze problemy!

Ora zamilkła. Uśmiechnęła się kącikami wąskich ust.

- Przecież czuje pan, że te kamyki... jaką siłą są one otoczone? Cieniem siły. A może sądzi pan, że ten, kto je stworzył, kto jest w stanie tak po prostu, dla przyjemności porywać i zmieniać ludzi...

- A co pani ma z tym wspólnego? - przerwałem z rozdrażnieniem. - To moja sprawa i moje ryzyko. Pani była, proszę wybaczyć, jedynie... - Zająknąłem się.

- Jedynie narzędziem - ze zrozumieniem przytaknęła Ora i w jej piwnych oczach mignęły dwie brzoskwiniowe iskierki.

Policzyłem w myślach do dziesięciu.

- Baron Iw de Jater uratował mi kiedyś życie. Jeśli pani to wystarczy, jestem z nim związany Prawem Wagi. Dlatego właśnie uznałem, że powinienem rozpocząć to niebezpieczne śledztwo. Pani nie ma z tym nic wspólnego. Proszę panią o wybaczenie, Oro. Proszę o nie bez przerwy już od dwóch godzin.

- Prawo Wagi to poważna sprawa - mruknęła i nie byłem w stanie stwierdzić, czy naśmiewa się ze mnie, czy mówi to poważnie.

Sytuacja robiła się coraz bardziej idiotyczna. Westchnąłem.

- Nie wiem, naprawdę nie wiem, co mamy teraz robić. Jestem gotów zaproponować pani... - znowu się zająknąłem. Chciałem powiedzieć - „Zaproponować pani dach nad głową”, jednak całe moje jestestwo protestowało przeciwko takiemu rozwojowi wydarzeń.

Chociaż, koniec końców, mogę jej wynająć domek we wsi.

- Jestem gotów zapewnić pani ochronę - wydusiłem w końcu z siebie.

Moja rozmówczyni zmrużyła oczy.

- Dziękuję. Jednak obawiam się, że przede wszystkim będzie pan musiał zatroszczyć się o własne bezpieczeństwo. Jestem, jak oboje wiemy, jedynie narzędziem, wędką, a rybakiem w tej historii, jest pan... Co pan zrobi, jeśli mistrz kamieni urządzi na pana polowanie?

- Jest pani w błędzie, Oro - oznajmiłem łagodnie. - Posiadam żakiecie Kary, co automatycznie czyni zwierzyną tego, kto wejdzie mi w drogę.


* * *


Polowanie.

Wróciłem o zmierzchu. Smak krwi w ustach, przylepione do podbródka pióra, euforyczny dygot; nie spiesząc się z podnoszeniem na dwie nogi, ocierałem się bokiem o ganek i czułem na długim, zwierzęcym pysku niemal ludzki uśmiech. Jak lekko...

Lekki szelest sukni sprawił, że znieruchomiałem.

Ora Szantalia stała w progu. Po raz pierwszy zobaczyłem ją nie w czerni, lecz w bieli, gdyż była w nocnej koszuli. Włosy barwy wypłowiałej bawełny; biała, jakby posypana mąką twarz - widziana oczami zwierzęcia kobieta wyglądała niczym płynący po niebie obłok.

Zjeżyły mi się wąsy. Sierść się nastroszyła. Przybieranie ludzkiej postaci w obecności świadka to jak publiczne załatwianie potrzeby.

- Nie mogę tu zasnąć - rzekła Ora, jak gdyby nigdy nic. - Wciąż zastanawiam się, jak wykaraskać się z sytuacji, w którą mnie pan wpakował.

Cofnąłem się, nie spuszczając z niej oczu. Krew w ustach utraciła swój wyszukany posmak - teraz był to jedynie ostry, drażniący nerwy smak.

- ...i wie pan, Hort, co wymyśliłam?

Cofnąłem się jeszcze o krok.

W miejscu, gdzie jeszcze przed sekundą stała Ora, spełzał po schodkach mały czarny tchórz. Samiczka, jak momentalnie podpowiedział mi węch.

Zwierzątko zanurkowało w łopiany pod gankiem. Nie mając czasu na rozmyślania, zanurkowałem za nią. Łopiany zamykały się przed moim nosem. Do zapachów ziemi i liści - oraz zaschniętej krwi - dołączył zagłuszający je subtelny zapach biegnącego przede mną zwierzątka.

Łopiany zamykały się i znów przede mną rozchylały; zamykały i rozchylały, niczym niekończące się zielone portiery. Rosa obmywała mi pyszczek, zmywała krew, zalepiała oczy. Ciężkie krople spadały z potrąconych łodyg, smak krwi rozpuścił się w smaku rosy; jednak nawet ona nie była w stanie zagłuszyć zapachu biegnącego przodem zwierzątka.

Warknąłem i przyspieszyłem kroku. Wlecieliśmy do ogrodu; niczym dwa wichry przemknęliśmy przez grządki i przesączyliśmy się przez dziurę w plocie. Jeszcze tylko chwila - śpiewał we mnie obcy, radosny głos - jeszcze tylko chwila.

Jej ogon zamiótł powietrze o włos od mojego nosa. Serce, które także do tej pory miotało się w niemożliwym dla człowieka tempie, zaczęło trzepotać niczym wyciągnięta z wody rybka. Cudowny zapach zatopił mnie całego. Na sekundę oderwałem się od ziemi, by wylądować wprost na zwierzątku; przednimi łapkami przycisnąłem ją do ziemi i dla pewności złapałem za ucho.

Samiczka pisnęła; trzymałem ją mocno. Zaczęła wydawać z siebie oburzone, choć jednocześnie pieszczotliwe odgłosy i nagle urosła do rozmiarów góry; oszalały tchórz siedział na białym ramieniu półnagiej dziewczyny, jednak odurzający zapach nie zniknął - po prostu się zmienił.

Sturlałem się w wysokie łodygi jakiegoś zboża. Odpełznąwszy jak najdalej, przemieniłem się także. Byłem mokry od rosy i nie miałem na sobie żadnego odzienia. Ora się śmiała. Turlała się po ziemi, bezlitośnie dewastując czyjeś pole, i chichotała na cale gardło.

Wstawał świt.


W ciemnokasztanowych oczach migotały brzoskwiniowe ogniki. Ora Szantalia jadła śniadanie; jakby nic się nie wydarzyło. Jej czarna suknia utraciła większość ze swej surowości. Pod szyją była rozchylona, odsłaniając dołeczek między obojczykami.

Ta damulka doprowadzała mnie do obłędu. Do szaleństwa pragnąłem jej dotknąć. I gdziekolwiek bym patrzył, o czymkolwiek bym myślał, moje myśli i wzrok wciąż wracały do tego przeklętego dołeczka. Zupełnie nieznaczącej, mogło by się wydawać, części jej ciała.

Usta Ory, z niezmiennie opuszczonymi kącikami warg, teraz się uśmiechały. I uchylając się od czasu do czasu, ukazywały światu nienaganną biel zębów.

Tam, na polu, pozostały pomięte łodygi czyjegoś zboża. Mało prawdopodobne, by miały się kiedykolwiek podnieść. Było to tym bardziej przykre, że posiewy ucierpiały tak naprawdę bez żadnego powodu. Między mną i Orą do niczego poważniejszego nie doszło. Najpierw ona chichotała, a potem ja skrzypiąc zębami patrzyłem, jak biegnie z powrotem do domu, podtrzymując kraj nocnej koszuli, by nie plątał jej się pod nogami. I w ruchach biegnącej kobiety wyraźnie było coś ze zwinnego zwierzątka, kokieteryjnej samiczki tchórza. A ja zaciskałem zęby i tylko patrzyłem za nią, gdyż pościg po polu, tak naturalny dla tchórza, w wykonaniu nagiego arystokraty wyglądałby raczej dziwacznie.

A potem po nieszczęsnym zbożu turlałem się już tylko ja; złorzecząc na siebie na czym świat stoi, ze wstydu i z rozczarowania. I tylko strach przed tym, że w takim stanie ciała i ducha zastaną mnie wieśniacy, zmusił mnie, bym podniósł się na nogi i wciąż złorzecząc powlókł się do domu.

Teraz Ora Szantalia jadła śniadanie, a słońce iskrzyło się w jej wybielonych włosach. Powietrze falowało, nagrzewając się, i cienie tych fal tańczyły w dołeczku między jej obojczykami.

- Dlaczego pan nie je, Hort?

- Jestem najedzony - oznajmiłem przez zęby.

- A ja jestem głodna. - Oblizała się drapieżnie i ten ruch znowu przypomniał mi o porannej pogoni. Krople rosy...

- Nie pozwolę bawić się moim kosztem - rzekłem ochryple. - Nie jestem małym chłopcem.

- Nie tylko dzieci się bawią. - Znów się oblizała. - I nie tylko zwierzęta... Nie odczuwa pan radości z gry? Czy po prostu boi się pan przegrać?

- Przywykłem do ustalania reguł!

- A nie zawsze jest to możliwe. - Ora przestała się uśmiechać.

- Podoba mi się pan, panie Hort... Jest w panu coś... coś z rozpieszczonego, a jednocześnie niezwykle utalentowanego dziecka. Może przemawia przeze mnie instynkt macierzyński?

- Przemawia przez panią chuć - odparłem i od razu pożałowałem tych słów.

Lecz Ora się nie obraziła.

- Widzi pan, Hort... A zresztą. Proszę mi po prostu uwierzyć na słowo, że zaspokoić wyżej wymienioną chuć mogę zawsze i wszędzie; tak jak rybak zaspokaja pragnienie, zaczerpując po prostu wody zza burty. Wystarczy, że kiwnę palcem, by zbiegli się kochankowie, przy czym nie z tych najmarniejszych, zapewniam pana... Był pan zresztą na królewskim balu i sam pan wszystko widział.

Westchnąłem. Myśl o królewskim balu wywoływała nie najlepsze wspomnienia.

- Gra - Ora przeciągnęła się jak kotka, brzoskwiniowe płomyki zabłysły jaśniej. - To jedyna rzecz, jaka sprawia mi jeszcze przyjemność. Rozpoczął pan grę z nieznanym panu magiem, właścicielem kamieni. Mało tego, bez mojej wiedzy wciągnął mnie pan w tę grę. Lecz ja już tego niemal nie żałuję. W ostateczności zawsze mogę usunąć się na bok; jestem wszak tylko narzędziem. Ale za to jakim narzędziem; jakim pożytecznym i efektywnym narzędziem! A na początek niech mnie pan zapozna ze swym przyjacielem z dzieciństwa. Nie będzie z tym chyba problemów?


* * *


Baronowa de Jater nie ucieszyła się na widok gości. Mnie, „okropnego czarodzieja”, bała się już z przyzwyczajenia. Zaś widok Ory - jej perłowobiałe włosy i wyniosłe spojrzenie podmalowanych oczu - natychmiast wpędził baronową w stan ciężkiej depresji.

Czułem się niczym sprzedawca osobliwości, który prosi obecnych o ocenę czegoś niezwykle egzotycznego i cennego. Odczułem nawet, szlachetna sowo, coś w rodzaju dumy; szczególnie, kiedy przyglądałem się wyciągniętej twarzy mego przyjaciela. Iwa. Mało mu szczęka nie opadła. Wyglądał jak wioskowy chłopiec, któremu na jarmarku pokazano wielkiego cukierka. Patrząc na jego twarz zrozumiałem nagle, że mój przyjaciel jest najzwyklejszym wieśniakiem, a i ja niewiele się od niego różnię, i że w oczach Ory jesteśmy prostymi pastuszkami.

Stół miał rozmiary niewielkiego placu.

Posadzono mnie obok baronowej. Iw usiadł przy Orze. Rozdzielało nas białe pole obrusu, po którym w srebrnych półmiskach płynęły dania: duszony łabędź z wymyślnie wygiętą szyją, miody prosiak z jakimś dziwacznym warzywem w pysku, mięsny pieróg z oliwkami, sałata ozdobiona naturalnymi płatkami róży i jeszcze coś, czemu nie chciało mi się przyglądać. Tak czy inaczej z całego tego dobra mogłem uraczyć się jedynie warzywami z zupy.

- Jest pan na diecie? - spytała baronowa niemrawym głosem.

Już od dziesięciu lat doskonale wiedziała, że jestem na diecie. Moja obecność sprawiała jej niewysłowione męki; widziałem, jak od czasu do czasu robi lewą dłonią znak odganiający złe duchy. Przez bladą skórę myszowatej twarzyczki prześwitywały sine cienie. A kiedyś była piękną kobietą, pomyślałem bez współczucia.

Rozmawiając przez stół, trzeba było niemal krzyczeć. W końcu między lwem i Orą zawiązała się prywatna, niemal niesłyszana przeze mnie rozmowa. Cała moja rozrywka sprowadziła się w końcu do prób zrozumienia, o czym tak beztrosko gawędzą.

Baronowa ze sztucznym uśmiechem wydawała służbie niepotrzebne polecenia. Jedyny syn i spadkobierca Jatera, posadzony za stołem razem z dorosłymi, wiercił się w fotelu; widocznie dostał niedawno lanie. Przeżuwałem gotowaną marchewkę i patrzyłem, jak rozkwita mój przyjaciel, okrutny sobiepan i pogromca kobiet.

- ...natura...

- ...i położyłem jednym strzałem!

- ...Z przyjemnością! Niedawno wzbogacił się o nowe trofeum!...

- ...trofeum...

- ...Trofeum! Najwspanialsze ze wszystkich!

Oczy barona przypominały dwa krążki masła. Ora jaśniała niczym podświetlony słońcem sopelek; była atrakcyjna. Była zdecydowanie pociągająca. Była pikantna. Dotychczas taka nie była - albo to ja patrzyłem na nią inaczej? A może wciąż bytem otumaniony zapachem, który, niedostępny dla człowieczego węchu, tak poraża młode tchórze?

Baronowa patrzyła w swój talerz.

- Iw jest niezwykle ożywiony - rzekłem, tłumiąc w sobie rozdrażnienie. - Nie wydaje się pani, baronowo?

Nie podnosząc głowy baronowa wydala z siebie zaprzeczający pomruk.

- Moi drodzy! - Iw zerwał się, rozchlapując wino z kielicha. - Pani Szantalia zażyczyła sobie obejrzeć mój salonik myśliwski! Zajmij się Hortem, moja droga, na pewno nie zainteresuje go nasza mała wycieczka; wszak gardzi polowaniem.

- Ma inne zainteresowania - lekko się uśmiechając, oznajmiła Ora. - Woli prawdziwe polowanie!

Baron głośno się roześmiał i śmiało chwytając Orę pod rękę wyprowadził ją z sali.

Zrobiło mi się w ustach sucho. Sucho i parszywie. Zdążyłem zauważyć, jak przy drzwiach ręka barona objęła Orę w talii; i że złośnica nie zaprotestowała, przeciwnie, roześmiała się w odpowiedzi.

Baronet odprowadzał barona długim spojrzeniem. Podczas nieobecności ojca jego plecy wyraźnie się wyprostowały; przestał się nawet wiercić. Iw hoduje sobie niebezpiecznego dziedzica, pomyślałem, patrząc w migdałowe oczy niedojedzonego prosięcia. Migdałowe pod każdym względem - z dwóch orzechów migdała.

- Czas na ciebie, Gel - rzekła baronowa, jakby budząc się z transu. - Pora spać. Masz jutro zajęcia.

Widziałem, jak zatrzęsło dzieciakiem; znalazł w sobie jednak siłę na uprzejme kiwnięcie. Wstał z krzesła, pocałował bladą rękę matki, ukłonił mi się i oddalił w towarzystwie lokaja.

W sali zapadła cisza. Bezgłośnie drgały języki świec - gdzieś za gobelinami ukryte były tajne drzwi, ciągnęło od nich przeciągiem. Słudzy - zostało ich dwóch - zastygli za oparciami foteli. Baronowa cierpiała w milczeniu. Metodycznie opróżniałem talerz z kawałkami gotowanej marchewki.

Rosa. Łopiany. Ruchliwe, niczym strumyk, czarne zwierzątko. Ścielący się ponad ziemią tren - zew zapachu.

Ręka barona na jej talii, podkreślonej męskim, szerokim pasem. Drwiący śmiech.

Zrozumiałem, że jestem zazdrosny i to odkrycie było niczym smagnięcie rózgi.

Jeszcze przed dwoma dniami zapatrzona w siebie pani Szantalia była mi doskonale obojętna! Niemal doskonale - by wyrażać się jasno. Z jakiej racji miałbym zmieniać swój stosunek do niej? Tylko dlatego, że jeden raz zachciało jej się ze mną zabawić?!

Baronowa małymi łyczkami sączyła wino - białe i przezroczyste jak ona sama. Zrozumiałem, że czuję do tej kobiety odrazę. Iw...

Iw!

Tu nie chodzi o Szantalię, podpowiedziało mi poczucie sprawiedliwości i jej spokojny głos na sekundę zagłuszył wewnętrzny jęk rozczarowania. Tu nie chodzi o dziewczynę. Chodzi o to, że Iw jest moim przyjacielem. Może niezbyt bliskim, ale jednak przyjacielem... Przyjacielem z dzieciństwa! Dla niego i na jego prośbę naraziłem się na niebezpieczeństwo! A teraz on, ten przyjaciel, na moich oczach odbija mi kobietę!

To nieważne, że tak naprawdę ona nie jest moja. To nieważne, że Ora się jedynie drażni. Ważne jest to, że ze mnie, z Horta zi Tabora, próbuje się tu zrobić durnia!

Rozejrzałem się. W wielkiej sali nie było nikogo oprócz mnie z baronową i dwóch lokai.

- Wynoście się - rzekłem, wkładając w swe słowa odrobinę magicznej perswazji.

Pochylając się w zwyczajowym pokłonie słudzy się oddalili. Baronowa, zdziwiona i przestraszona, wlepiła we mnie przezroczyste, rybie oczy.

- Panie zi Tabor.

Była uległa, niczym mokry śnieg. Od dawna nie miała już własnej woli.

- Najdroższa - wymamrotałem, wpatrując się w wodniste oczy. - Rozpala panią namiętność. Cała pani płonie. Jest pani moja. A ja jestem pani. Kocham panią. Już od dawna. Jest pani znudzona. Pragnie pani pieszczot - podaruję je pani... Nie zwlekajmy!

Jej oczy od razu utraciły przytomny wyraz. Rysy twarzy rozmiękły, jak rozpuszczony wosk. Moje ręce objęły bezwolną lalkę; zarzuciłem ją na ramię i skierowałem się do tajnych drzwi.

Była to najprawdopodobniej ukryta alkowa - ta, w której Jater oddawał się pozamałżeńskim uciechom. Rzuciłem baronową na szerokie łoże; panowała całkowita ciemność. Moja ofiara była całkowicie ślepa, podczas gdy ja widziałem ją wyraźnie. W brunatnych odcieniach nocnego wzroku moja zdobycz wyglądała nieco atrakcyjniej, niż w pełnym świetle.

Ofiara była opleciona moją wolą i ani myślała o stawianiu oporu. Mało tego, wątpię, by baron podejrzewał nawet, jaka burza temperamentu kryje się w zmaltretowanej duszyczce jego wiernej żonki; baronowa przywoływała mnie do siebie, próbując jednocześnie uwolnić się z odzienia; co nie było takie proste, biorąc pod uwagę nieobecność pokojówki.

Nie była po prostu chuda - była koścista. I jamka między jej obojczykami wyglądała jak ślad kaczej łapy.

Pachniała książkowym kurzem.

Jakimś cudem udało jej się ściągnąć suknię, koszulę, sądząc po dźwięku, po prostu rozerwała. Rozszerzonymi w ciemności źrenicami patrzyła gdzieś ponad moim ramieniem i wyciągała drżące, chude ręce.

- Pójdź do mnie, luby... Ooooch...

Nie mogąc się mnie doczekać, rozciągnęła się na łożu w pozie, którą niewątpliwie uważała za niezwykle ponętną.

- Gdzie pan jest... gdzie...

Zauważyłem w kącie kozetkę i usiadłem na niej, zakładając nogę na nogę.

- Gdzie jesteś... mój upragniony... mój gołąbeczku...

Pauza się przeciągała. Baronowa mięła pościel chudymi, kościstymi bokami. Czekałem.

- Pójdź do mnie, ukochany.

Westchnąłem ciężko. Odpowiedzią na me westchnienie był powiew przeciągu, niosący ze sobą zapach rozgrzanego wosku.

Baronowa powoli uwalniała się spod wpływu mojej woli.

Wydała jeszcze kilka namiętnych jęków i nagle zamilkła. Usiadła na łożu; wyraz rozmarzenia na jej twarzy powoli zmieniał się w zdziwienie.

- Och... Gdzie pan jest?

Po chwili na podłogę alkowy padł żółty blask.

- Dlaczego jestem...? - wyszeptała baronowa, a po chwili żółta portiera zakrywająca wejście odchyliła się i w pomieszczeniu od razu zrobiło się jasno, gdyż baron de Jater i moja cudowna Ora przynieśli ze sobą po świeczce.

W końcu zrozumiałem, po co potrzebna mi była cała ta komedia. Jedynie dlatego, by zobaczyć teraz wyraz twarzy Jatera.

Niestety, twarz Ory była ukryta za potężnym ramieniem barona.

Pierwsza przyszła do siebie baronowa. Nie będąc już pod wpływem mojej woli, naga i przyłapana na gorącym uczynku biedulka zaczęła się miotać, jak mysz na patelni. W końcu zawinęła się w prześcieradło i nie myśląc nawet o ucieczce wydała z siebie niewyraźny, rozpaczliwy jęk.

- Cóż za niespodzianka, Iw - spokojnie rzekła Ora, cofając się z powrotem do korytarza. Może mi się tylko zdawało, lecz w jej glosie słychać było złośliwość.

Iw de Jater w końcu zamknął usta i jego oczy wróciły do oczodołów - minęło w każdym razie niebezpieczeństwo, że gałki oczne wypadną mu na podłogę.

- Odpłacam pięknym za nadobne - rzekłem, pomijając cały szereg retorycznych pytań. - Czy dama zwiedziła już salonik myśliwski? A cóż takiego zamierza pan pokazać jej w tym pokoju, drogi przyjacielu?

- Przynieście mi broń! - ochryple wykrzyknął Jater. - Ludzie! Do mnie! Przynieście mi broń!

- Niech pan przestanie histeryzować - rzekłem chłodno. - A może chce pan, bym poraził jego ludzi paraliżem?

- Bądź przeklęty, czarowniku - wyszeptał Jater i pod jego spojrzeniem zrobiło mi się nieswojo. - Bądź przeklęty!

Jęki spod prześcieradła nieco przycichły. Baronowa ochrypła.

- Moim zdaniem jesteście kwita, panowie - radośnie oznajmiła Ora. - Nie zaprzeczy pan, baronie, że skandaliczne zachowanie pana Tabora zostało przez pana sprowokowane, a ponadto...

- Wynoście się z mojego domu - cichym, świszczącym głosem rzekł Jater. - Wyzywam cię na pojedynek, czarodzieju. I jeśli zrejterujesz - klnę się piorunem - pożałujesz, że się urodziłeś.


* * *


- Miał pan ciężkie dzieciństwo, Hort?

Zerknąłem na nią, nic jednak nie odparłem.

- Jeśli takich ma pan „przyjaciół z dzieciństwa”, to i dzieciństwo chyba miodem nie było. Tak mi się wydaje, w każdym razie.

Odchyliła się na oparcie fotela. Wydęła wargi i podmuchała na swą filiżankę. W takt przełykania poruszał się dołeczek na jej szyi.

- Niech pan nie milczy, Hort. Nie gniewam się na pana, proszę mi wierzyć.

Zakrztusiłem się. Z trudem opanowałem kaszel; obrzuciłem łajdaczkę wściekłym spojrzeniem.

- Pani?! Pani się na mnie nie gniewa?!

- Dlaczego pan to zrobił, Hort? - spokojnie zapytała Ora.

- Nawet gdyby pokryć baronową czekoladową glazurą, nie zrobiłoby to na panu wrażenia, przyjacielu. Rzucił pan urok na tę nieszczęsną kobietę... po co? Na kim pan się mścił?

- Na nikim - odparłem przez zęby. - I niech się pani nie zapomina. Przebywa pani w moim domu i sam nie wiem, dlaczego jeszcze panią toleruję.

- Dlatego, że jesteśmy wspólnikami. - Ora uśmiechnęła się, błyskając brzoskwiniowymi iskierkami na dnie oczu. - Wspólnikami, a nie kochankami, rozumie pan? A ten pana kompan to szczerze mówiąc zwykły wioskowy sobiepan. Głupawy, samolubny i sprośny.

Ora wymądrzała się, przyglądając się swej pustej filiżance. Wzór, biegnący po zewnętrznej krawędzi, składał się z powtarzających się monogramów mojego pradziadka i prababki.

- Nie powinna pani osądzać człowieka, którego w ogóle pani nie zna - rzekłem przez zęby.

- Oczywiście, oczywiście - zgodziła się ironicznie. - Pan rzeczywiście zamierza podjąć jego wyzwanie?

- Mój honor nie dopuszcza innego wyboru - rzekłem sucho.

- Poza tym, będę walczył bez pomocy magii.

- To także wymóg pańskiego honoru? - spytała Ora z rozczarowaniem.

- Mój honor nie pozwala...

- Hipokryzja! - Ora stuknęła filiżanką o podstawkę. - Honor jakoś nie zabraniał panu używania magii w historii z baronową, a tu, proszę...

- Ostrożniej z filiżanką! - warknąłem, aż zadrżał żyrandol. - I proszę nie rozwodzić się nad czymś, o czym nie ma pani pojęcia.


* * *


Walczyliśmy nad rzeką. Jater zawczasu polecił swym ludziom odgrodzić brzeg oraz okoliczne pola i nie dopuszczać do miejsca pojedynku nawet myszy, nie mówiąc o ciekawskich wieśniakach. Przed walką przez chwilę poćwiczyłem z mieczem - mięśnie coś jeszcze pamiętały; co prawda nie trenowałem od kilku lat i doskonale wiedziałem, że Jater codziennie poci się w specjalnej sali trenując walkę z bronią i bez. Ja liczyłem na zręczność i szybkość reakcji, gdyż w tych cechach - już od wczesnego dzieciństwa - byłem od swego byłego przyjaciela lepszy.

Cały wieczór myśli zaprzątała mi sabaja; przez te kilka dni, kiedy jej nie doglądałem, dwa ogniwa w oplatającym księgę łańcuchu przerdzewiały i niebezpiecznie osłabły, choć był on zamówiony przed rdzą. Ani całe wieki, ani wilgoć podziemia nie zdołały uporać się z tym, co zdziałało dążenie sabai do wolności. Zmieniłem łańcuch i zamek, a potem przez jakiś czas siedziałem, trzymając ciężką książkę w dłoniach i przemawiając do niej pieszczotliwym tonem. Namawiałem ją, by została ze mną, zaspokoiła mą żądzę wiedzy i podzieliła się ze mną radością informacji. Jakich głupot ja tej nocy nie wygadywałem. Dopóki nie zaczęły mi się kleić oczy. Wreszcie zawaliłem sabaję książkami, podwoiłem zaklęcie strażnicze i udałem się na spoczynek.

Zasnąłem w mgnieniu oka; poranek powitałem dziarski i wypoczęty. We wzroku Ory, która wyszła mnie odprowadzić, widniał jawny wyrzut.

- Czy pan w ogóle nie ma sumienia, Hort? Ani krzty sumienia?

Wzruszyłem ramionami.

- A pani nie jest mnie żal? Ani trochę żal? A jeśli Iw mnie zabije?

Uśmiechnęła się. Jej naprężone wargi, wyglądające niczym napięty łuk, wzbudziły we mnie wspomnienie tamtego zapachu. Porannego pościgu w rosie i łopianach.

- Niech pan się postara, by pana nie zabił, Hort. Gdyż sprawiłoby mi to olbrzymi smutek.

- To kłamstwo - rzekłem, odwracając się. - Jednak, na wszelki wypadek, żegnam.

I wskoczyłem na siodło.

Potem odwróciłem się po raz ostatni i zdążyłem zauważyć w jej oczach cień prawdziwego, nieudawanego przerażenia.

Iw stał oparty o miecz swego dziadka; pamiętam, jak w dzieciństwie podkradaliśmy się do zbrojowni, by choć rzucić okiem na to cudo. Miecz był nadzwyczaj podobny do narzędzia, którym posługuje się kat miejski - obraziłbym jednak Iwa, mówiąc to na głos. Dziadunio twierdził, że przywiózł to ostrze z dalekiej, chwalebnej wyprawy; być może tak właśnie było. W tych niespokojnych czasach ani mnie, ani Iwa nie było jeszcze na świecie, historię miecza musieliśmy więc przyjmować na wiarę.

Iw stał, opierając się o miecz, a jego twarz była niczym udeptana kwietniowa zaspa - równie zgaszona, sina i pozbawiona nadziei.

Sekundanci nie byli przewidziani. Słudzy barona na wszelki wypadek odeszli jak najdalej. Rzuciłem na trawę płaszcz, kapelusz i pochwę z bandoletem; po chwili wahania zdjąłem także futerał z glinianym uosobieniem Kary. Zdjąłem go, rezygnując ze stanu zmniejszonej podatności i, sowa mi świadkiem, własna szlachetność omal mnie nie zemdliła.

Baron zachmurzył się jeszcze bardziej. Z wysiłkiem wyszarpnął miecz z ziemi i wytarł ostrze o rękaw białej koszuli.

- Cóż... Zegnaj, czarodzieju.

Pierwszy cios był straszliwy; gdybym się w porę nie uchylił, zostałbym rozrąbany na pół. Następny cios przyjąłem na dolną część ostrza i natychmiast uderzyłem sam; atak mi się nawet udał, baron odparował go w ostatniej chwili i z opóźnionym przerażeniem uświadomiłem sobie, że o mały włos nie zabiłem Iwa. Mało brakowało, a wyprałbym swemu przyjacielowi flaki.

Byłemu przyjacielowi.

- Jesteś martwy, czarodzieju! Jesteś trupem!

Jater potwierdził swe słowa kolejnym ciosem. Ostrza ponownie się skrzyżowały; rozległ się ogłuszający szczęk. Sapaliśmy, walcząc na możliwie najbliższym dystansie, patrząc sobie w oczy i bijąc ostrzem w ostrze. Tracąc siły i rozumiejąc, że nie wygram tej walki, minimalnie zmniejszyłem dystans do barona i resztkami sił wykonałem coś w rodzaju podcięcia.

Choć mój manewr był daleki od doskonałości, jego cel został niemal osiągnięty i Iw na sekundę stracił równowagę. Zachwiał się, lecz udało mu się utrzymać na nogach i chwilę później ledwie uchyliłem się przed podstępnym, wymyślnym wypadem. Magom wszystka wolno

Mój były przyjaciel był wytrenowany i silny. Jego miecz pamiętał lepsze czasy; legenda głosiła, że ostrze to ścinało dwie głowy naraz. Sprytnym manewrem baron ustawił mnie twarzą pod słońce i w jednej chwili niemal oślepłem.

Był to niewątpliwie najmniej przyjemny moment naszej walki. Widziałem jedynie sylwetkę przeciwnika i smugę białego światła w miejscu miecza. W panice odskoczyłem do tyłu, jednak o ułamek chwili za późno. Rodzinne ostrze barona cięło mnie w pierś. Odniosłem wrażenie, że jestem już martwy, że jestem trupem, lecz wówczas z białej, słonecznej mgły wynurzyła się wyszczerzona twarz Iwa, na której zamiast triumfu malowało się rozczarowanie. Chwyciłem ręką zakrwawioną na piersi koszulę i zorientowałem się, że rana jest powierzchowna.

Draśnięcie.

- Kontynuujmy, baronie!

Barona nie trzeba było namawiać.

Parowałem cios za ciosem, cofałem się, robiłem uniki. Jater był wytrzymały, ja zaś odczuwałem już zmęczenie. Utraciłem też swą przewagę szybkości. Z każdą minutą moje życie wisiało na coraz cieńszym włosku.

Wówczas Jater popełnił błąd!

Zdradziła go zawziętość, rodzinna zawziętość Jaterów. W gorączce walki Iw na sekundę odkrył lewy bok. Zrozumiałem, że jest to moja ostatnia szansa i rzuciłem się do ataku.

By pośliznąć się na równej drodze. Na suchej trawie!

Świst stali nad moją głową, rozpaczliwa obrona, utrata równowagi, upadek; wystarczyło mi jeszcze sil, by odturlać się na bok. W miejsce, gdzie przed chwilą leżałem, z chrzęstem wbiło się ostrze Jatera.

Uderzyłem Iwa nogą. Nie trafiłem i mój cios ześliznął się po jego udzie. Z krótkim okrzykiem „Hop” Iw wyciągnął miecz z ziemi; znów się przeturlałem. Iw krótko i celnie uderzył mnie po nadgarstku czubkiem buta i w tym samym momencie nastąpił na mój leżący na ziemi miecz.

Pojedynek był niewątpliwie zakończony.

Szlachetny baron Iw de Jater wzniósł nade mną sławne ostrze swego wojowniczego dziadka.

Za plecami Jatera wisiało słońce, maleńkie i złe. Na tle słonecznych promieni monumentalna figura mego przyjaciela zabójcy wydawała się płaska, jak wycięta z blachy. Poczułem, jak mięsnie brzucha spina mi skurcz - tak bardzo chciały one odparować spadające z nieba żelazo.

Ułamek sekundy.

Wykorzystanie magii w uczciwym pojedynku jest równoznaczne z okryciem się hańbą.

Ułamek sekundy.

Pojedynek pojedynkiem, ale już za chwilę na pokrytej rosą trawce będą walać się dwie połówki Horta zi Tabora, a to jest niesłuszne i niesprawiedliwe; to się w ogóle nie mieści w głowie, nie jestem przecież samobójcą ani głupcem. Żarty się skończyły, sytuacja stawała się niedorzeczna.

I wtedy bezgłośnie poruszyłem wargami.

Moje zaklęcie „przed żelazem” było w stanie powstrzymać padający młot kowalski. Czekałem, napinając brzuch.

Świerszcze zamilkły wyczekująco.

Iw westchnął głośno i cofnął się, opuszczając broń. W pierwszej chwili pomyślałem, że zauważył moją ochronę i że zaraz oburzy się tak jawnym naruszeniem reguł. Byłem w błędzie. Iw nie był magiem i nie mógł zauważyć niedozwolonej ochrony.

Iw po prostu się rozmyślił. Zrezygnował z zabicia mnie.

Wydał z siebie nieartykułowany ryk, odwrócił się i odszedł; jego szerokie plecy miały zmęczony i przygaszony wygląd.

Jeszcze przez chwilę leżałem na ziemi, po czym ostrożnie, bojąc się spłoszyć siedzącego opodal motyla, zlikwidowałem zaklęcie „przed żelazem”.

Iw odchodził, wściekle depcząc polne kwiaty. Za jego plecami świerszcze zaczęły kontynuować swój koncert, a na przeciwległym brzegu rzeki w krzakach naradzały się ptaki.

Iw niczego nie zrozumiał i niczego nie zauważył. Był prowincjonalnym baronem, a co za tym idzie, zapalonym miłośnikiem pojedynków. A ja walczyłem z takim buhajem niemal na równych szansach, co przynosiło cześć moim fechtunkowym umiejętnościom, sile, zręczności i koniec końców - odwadze! Dotrzymywałem pola wystarczająco długo, a walka z lwem to nie mordobicie ze stołecznymi magami.

Iw zatrzymał się nad wodą. Rozdrażnionym gestem rozkazał wynosić się biegającym wokół niego sługom.

Stanąłem za jego plecami - w odległości pięciu metrów.

- Bydlak z ciebie - odezwał się Jater. - Od dawna o tym wiedziałem. Jeszcze z czasów, kiedy wrzuciłeś mi węgielek w spodnie.

Milczałem.

- To wszystko przez tę twoją babę - wymamrotał Jater z przygnębieniem. - Rzuciła na mnie urok. Najprawdziwszy urok. Przypomniałem sobie... ojca. Jak za tą swoją suczką, Etą, pełzał na kolanach. I tak, jak Efa na ojca, tak ta twoja na mnie urok rzuciła. I na ciebie!

Odwrócił się gwałtownie. Zauważyłem, że jego twarz utraciła już swoją bladość, zachowała jednak wyraz beznadziei.

- Ona jest podobna do Efy. Nie z twarzy... Z zachowania. Wszystkie te suczki są do siebie podobne. Precz mi z oczu, czarodzieju. Nie chcę cię oglądać.


Na mojej piersi krwawiło spore zadrapanie, prawy nadgarstek był całkowicie fioletowy, łamało mnie w stawach i rwały mnie mięśnie - ogólnie jednak wyszedłem z tego obronną ręką. Tylko koszula była do wyrzucenia.

Pani Szantalia czekała na mnie na drodze, przy bramie. Na jej twarzy malował się niepokój; rzekłbym, przesadzony niepokój.

- Żyje pan, chwała sowie.

Zmierzyłem ją uważnym spojrzeniem.

„Rzuciła na mnie urok”. Dobrze wiemy, jak stołeczne damy rzucają uroki na niezbyt rozgarniętych baronów. Tra-la-la, dwatrzy uśmieszki, i już ojciec rodziny porywa nową znajomą, by obejrzeć z nią myśliwskie trofea.

A co? Ma prawo. Baron. I wszyscy w zamku, od kucharki do pani baronowej, z pełnym przekonaniem potwierdzą to prawo: tak, ma...

Lecz co ja mam z tym wspólnego?! Kim ona jest dla mnie - żoną? Narzeczoną? Nie. Jest po trochu narzędziem, po trochu ciężarem, po trochu... zwierzątkiem. Pościgiem przez pokrytą rosą trawę, tym zapachem...

- Co z panem, Hort? Jest pan ranny?!

„Rzuciła na mnie urok. I na ciebie”.

Przecież to niedorzeczne. Kokietować nikt jej oczywiście nie zabroni - wszystkie te gierki, trawa, rosa, brzoskwiniowe iskierki...

Ale próbę zawładnięcia mną za pomocą magii wyczułbym wcześniej, niż Ora by się na nią zdecydowała. Nie ma więc racji, myli się mój przyjaciel, Jater.

- Czemu mi się pan tak przygląda, Hort?

- Zi Tabor - rzekłem wyschłymi wargami. - A najlepiej, panie Hort zi Tabor.

Zatrzepotała rzęsami; miała w tym momencie taki bezbronny, taki niewinnie urażony wygląd.

Niedotykalska.

Miałem olbrzymią ochotę zdjąć z pasa gliniane uosobienie Kary - nie po to, by oderwać mu głowę, lecz by choć raz zobaczyć, jak zmienia się wyraz jej oczu. Żeby naprawdę ją wystraszyć. Choćby ten jeden raz.

Wszedłem do domu - Szantalia odsunęła mi się z drogi. Pojękując z bólu ściągnąłem kurtkę; do zdejmowania butów służyła specjalna podstawka przy drzwiach; była sprawniejsza od każdego lokaja, wystarczyło wyciągnąć nogę.

Należało dobrze rozpalić w łaźni i porządnie się umyć. Bytem jednak kompletnie wyzuty z sił i stwierdziłem, że najpierw odpocznę, a dopiero potem... Wyrzeźbione w drzewie sowy podtrzymujące łoże błyszczały w półmroku sypialni okrągłymi, brązowymi oczami.

Iw jest tak samo nieprzewidywalny i impulsywny, jak jego ojciec. Ora pojawiła się w zamku w charakterze mojej towarzyszki, co znaczyło, że jest dla Iwa nietykalna! Zachował się podle i podobną podłością mu odpłacono. Potem, wytrąciwszy miecz z mej osłabłej dłoni, nie wiadomo dlaczego postanowił okazać miłosierdzie.

Nie wiedziałem jednak, że Iw tak postąpi! Gdybym wiedział, nie nałożyłbym zaklęcia „przed żelazem”... Chociaż nie. Lepiej się zabezpieczyć, gdyż przerąbany na pól trup nie jest już magiem; jest padliną. Mag powinien być żywy, przynajmniej dopóki ma taką możliwość.

I walcząc o życie, mag ma prawo skorzystać z podstępu.


- Czym panu zawiniłam, Hort?!

Milczałem, gładząc ranną rękę.

- Niech będzie - westchnęła Ora ze znużeniem. - W porządku. Mogę przecież choćby zaraz spakować się i stąd wyjechać. Na pewno uda mi się znaleźć maga ponad rangą, który będzie potrafił mnie obronić... przed tym mistrzem kamieni. Jeśli ten się mną w ogóle zainteresuje. A najprawdopodobniej już go nie obchodzę, jestem jedynie narzędziem, nie jestem mu potrzebna. Dobrze, dzisiaj odjadę. Lecz niech mi pan wyjaśni, Hort, co takiego uczyniłam?

Milczałem. Sinożółta opuchlizna malała, poddając się działaniu balsamu z oleju rokitnika z dodatkiem pszczelego jadu.

Ora siedziała naprzeciw mnie, naburmuszona, bez makijażu, z włosami w nieładzie. Wargi, dotąd wąskie, wydęty się kapryśnie, niepodmalowane oczy były zmęczone i zaszczute. Tę młodą, nieszczęsną kobietę można by uznać teraz za młodszą siostrę tej nadętej, wyniosłej damy, którą poznałem onegdaj w Klubie Kary.

- Wciąż pan milczy, Hort... Dobrze. Byłoby rzeczywiście dziwne, gdyby... żegnam pana.

Podniosła się lekko; zadźwięczały błyskotki na wytartym męskim pasie.

W drzwiach odwróciła się.

- Proszę mi wybaczyć tę historię z tchórzami. Nie powinnam była... Proszę mi też wybaczyć za barona. Tak, sprowokowałam... nie sądziłam, że tak to pana poruszy. Gdyby pan... Krótko mówiąc, gdybym przypuszczała, że jest pan zdolny... do zazdrości... Gdyby pan choć napomknął... Jestem przecież pana narzędziem, nawet nie przyjacielem! Trzeba było... Zresztą, teraz to nieważne. Zdrowia pańskiej sowie.

Wyszła; przez jakiś czas patrzyłem za nią, potem, postękując, wstałem i wyszedłem na próg.

Świtało.

Drogą wiodącą w pole oddalała się czarna, wyprostowana figurka z kufrem podróżnym w opuszczonej ręce.


Jest ogólnie przyjętym faktem, że centrum aktywności magicznej mieści się u magów mianowanych w mózgu, zaś u magów dziedzicznych w rdzeniu kręgowym. Magowie dziedziczni uważają tę hipotezę za obraźliwą i dyskryminującą, jednak przemawiają za nią liczne laboratoryjne dane, eksperymenty i badania anatomopatologiczne. Jednym z następstw tej anatomicznej anomalii jest zdolność uczenia się u magów naznaczonych oraz całkowita niezdolność u dziedzicznych. Dziedziczny mag rodzi się ze swoim stopniem - zwykle wysokim (drugim, pierwszym, ponad rangą). Mag mianowany musi poświęcać na naukę i treningi całe lata swojego życia, ma jednak możliwość przechodzenia z niższego stopnia na wyższy - choć prawdę mówiąc życie najczęściej jest zbyt krótkie nawet na przejście z czwartego stopnia na drugi.

Tak zwani „magowie prehistoryczni” są jedynie legendą. Najstarszy z żyjących obecnie magów mianowanych ma sto pięćdziesiąt lat, jest słaby, chory i praktycznie niezdolny do magicznej aktywności.


* * *


Żółte ściany nieskoszonego jeszcze zboża kołysały się uspokajająco.

Wysychała rosa, wiądł błękitny chaber zaciśnięty w białych zębach Ory Szantalii.

- Czego pan chce, Hort? Tak, lubię pana... Wykorzystał mnie pan... Sprzedał mnie... I znów by mnie pan sprzedał, gdyby to było konieczne.

- Ora, wtedy, na królewskim balu, naprawdę nie wiedziałem, że tak to się skończy. Lubi pani czuć się ofiarą, to wszystko.

Przypomniał mi się wieczór, gdy przyszła do mojego numeru, by uczciwie wypełnić Prawo Wagi. Powstrzymałem się wówczas, gdyż potrzebowałem od niej innej usługi; co by się jednak wydarzyło, gdybym nie był wówczas taki wyrachowany?

Zwierzątko.

Nie wychodzi mi to zwierzątko z głowy. Najbardziej nie lubię być od czegoś zależnym - od innego człowieka, od warunków, od własnego uczucia. Mag jest samotny z natury; towarzysz maga powinien całkowicie do niego należeć. Jak należała, według opowieści, matka do mojego ojca.

A Szantalia? Czy ona jest w stanie należeć? Jest mimo wszystko magiem, choć marniutkim.

Więc niech sobie idzie... po polu?

Ora milczała. Chaber w jej zębach był ogryziony do samej błękitnej główki. Wlekliśmy się po jakiejś ścieżce, z dala od drogi, nogi zapadały się w pulchnej ziemi, żółte ściany zbóż zmieniły się w zarosła wysokiej trawy, przed nami rósł kasztan.

- Wie pani co, Oro - rzekłem z wysiłkiem. - Zostawmy wzajemne obwinienia. Nie powinna pani teraz wyruszać. Proszę się najpierw uspokoić i jeśli nie zmieni pani zdania, zamówimy powóz. Za kilka dni, kiedy tylko mi zdrowie pozwoli, sam chcę się wybrać w podróż. Gdzieś czeka na moją wizytę mistrz kamieni.

- Nie powinien pan go szukać - szybko odparła Ora. - Jest od pana silniejszy, Hort. Znacznie...

I zamilkła, gdyż w basztanie ukrywał się wiejski chłopiec, który kradł dynie.

Usłyszał nasze głosy wcześniej i bez trudu mógłby wziąć nogi za pas, lecz najwidoczniej ze strachu odjęło mu władzę w tychże nogach. Chłopiec przykucnął i zamarł zwinięty w kłębek; na rozpostartym worku leżała złota górka obciążających go owoców.

- Co on wyprawia? - zapytała Ora po chwili milczenia.

- A jak się pani wydaje? - odparłem pytaniem na pytanie.

Chłopiec czknął.

- Podejdź tutaj - przykazałem mu.

Na jaką sowę zdała mi się ta praca wychowawcza? Miał piętnaście czy szesnaście lat i ledwie trzymał się na trzęsących nogach.

- Jak masz na imię?

- Sz-sztas...

- Uczyli cię, Sztasiku, że nie wolno kraść?

Cicho zajęczał.

Poznał mnie. Nie wątpił, że natychmiast przemienię go w żabę. Albo w pluskwę. Nie wiedział, jak uniknąć tak strasznej kary, więc po prostu położył się na ziemi i zaczął pełzać jak żaba. Gdybym nie odsunął nogi, moje buty zostałyby do czysta wylizane.

- Proszę, Ora - rzekłem cicho. - Widzi pani tego... Sztasa? Zaklęcie Kary jest w stanie zmienić najpotężniejszego maga w takiego właśnie pełzającego smarkacza... Zryj ziemię! - rozkazałem chłopakowi i ten pospiesznie napchał do ust garść czarnej ziemi i krztusząc się, próbował ją połknąć.

- Nie trzeba, Hort - rzekła Ora za moimi plecami. - Niech go pan zostawi.

Chłopak objadał się ziemią, cicho pojękując i nie śmiejąc podnieść na mnie wzroku; czekałem.

- Myli się pan, Hort - rzekła Ora. - Nie każdego można pokonać zaklęciem Kary. Nie każdy będzie pełzał jak ten, na brzuchu. I nie należy, podając przykład, męczyć głupiego chłopaka.

- A założymy się, że każdego? - zapytałem, głaszcząc futerał Z glinianą figurką.

- Nie będę się z panem zakładać - odparła Ora ze smutkiem.

Sztas ciągle wył, z nosem wbitym w ziemię.

- Zmiataj stąd - rozkazałem przez zęby. Chłopak przez sekundę nie wierzył we własne szczęście, a potem zaczął uciekać. Biegł niezgrabnie, co chwilę się potykając i nie oglądając za siebie, dopóki nie zniknął w zaroślach; przez jakiś czas donosił się z nich jeszcze oddalający się trzask.

Rozejrzałem się.

Ora powoli ruszyła do przodu. Przeszła po basztanie, zostawiając w pulchnej ziemi głębokie siady obcasów. Uklęknęła obok górki dyni, błysnęła w słońcu składanym nożykiem i nacięła największy, najbardziej soczysty owoc.

Zręcznie nabiła na ostrze spływający sokiem miąższ.

Stałem i patrzyłem, jak je. Jak błyszczy gęsty sok na niegdyś zaciętych i ciemnych, a teraz prężnych i różowych ustach.

- Ma pan ochotę na dynię, Hort?

Podszedłem i usiadłem obok. Ziemia była ciepła. Zapach dyni był tak intensywny, że dzwoniło od niego w uszach.

- Od dawna należy pani do Klubu Kary, Oro?

Uśmiechnęła się, zlizując sok z podbródka.

- Proszę posłuchać bajki... Kiedyś, bardzo dawno temu, Rdzenne zaklęcie Kary należało do odważnego rycerza, który wędrował po ziemi i karał niegodziwców. Im gorsi byli to złoczyńcy, im kara bardziej sprawiedliwa, tym sławniejszy, potężniejszy i silniejszy duchem stawał się ów rycerz. Pewnego razu jednak ukarał biednego karczmarza, w gniewie i niesprawiedliwie, i sam podupadł duchem. Rozmienił jedyne Rdzenne zaklęcie na nieskończoną ilość zaklęć jednorazowych i handlując nimi, założył nasz klub. Od tamtej pory życie jego było spokojne i dostatnie, umarł zaś w miękkiej pościeli. A czy pana, Hort, zupełnie nie zawstydza fakt, że popełniamy to samo przestępstwo, za które pan tak sponiewierał chłopaka? Że także kradniemy dynie?

- Przecież jesteśmy magami - rzekłem, zdziwiony nieoczekiwaną zmianą tematu. - A magom, jak wiadomo, wszystko wolno.

- Tak - przymknęła oczy; cienie, leżące na prawej powiece, były błękitne; na lewej - szare. - Magom wszystko...

I wgryzła się w półokrągły kawałek dyni. Zamruczała z zadowolenia. Kiedy - nie od razu - odsunęła dynię od twarzy, dostrzegłem na wielkim półokręgu owocu mniejszy półokrąg - siady jej zębów.

- Ma pan ochotę, Hort?

Patrzyła mi w oczy. Korciło mnie, by wyciągnąć rękę i dotknąć maleńkiego dołeczka między jej obojczykami.

- Ma pan ochotę?

I podała mi nadgryzioną dynię.

W tym spokojnym, pewnym geście nie było nawet siadu miłosnej magii. Ani cienia zaklęcia - od razu bym je poczuł; nie odrywając oczu od maleńkiego półokrągłego śladu po odgryzionym przez Orę kawałeczku, przyjąłem od niej kawałek owocu i podniosłem go do ust.

Ależ go pożerałem! Nigdy w życiu nie jadłem dyni w ten sposób. Ochlapując się sokiem, zachwycając się niezwykłą słodyczą, gotów byłem nawet skórę zgryźć do samych włókien, gdyby Ora Z uśmiechem nie podała mi nowego nadgryzionego kawałka.

Odrzucam dynię. Chwytam Orę za ramiona. Jednym ruchem zrywam z białej niczym śnieg kobiety jej kruczoczarną suknię, powalam ją na miękką ciepłą ziemię...

Nie. Siedzę i żuję na siłę żółty miąższ dyni, a kobieta już odchodzi - lekko i szybko, chociaż obcasy jej czarnych pantofelków przy każdym kroku więzną w czarnoziemie.


* * *


„Mój szanowny sąsiedzie, szlachetny baronie de Jater!

Jest mi nieskończenie przykro z powodu incydentu, brzemiennego w tak opłakane skutki. Oraz z powodu niezgody, która zagościła w tak niegdyś życzliwych sobie sercach.

Pragnę najpokorniej przeprosić za to, że stałem się powodem tak niefortunnej zmiany losu...”

Odłożyłem pióro. Przez jakiś czas przyglądałem się stercie kamyków, w których matowo przelewało się popołudniowe światło, po czym westchnąłem i kontynuowałem pisanie:

„...Nie bacząc na niespodziewaną niezgodę, która zmusiła nas do skrzyżowania broni, uważam za swój obowiązek kontynuowanie śledztwa związanego z tajemniczym zaginięciem, a następnie powrotem pańskiego szlachetnego ojca, utratą przez niego zmysłów i jego tragiczną śmiercią. Za punkt honoru poczytuję sobie zakończenie tego śledztwa, ukaranie przestępcy i, jeśli to możliwe, dostarczenie panu jego głowy”.

Zastanowiłem się przez chwilę i złożyłem podpis.

Włożyłem list do koperty i odcisnąłem pieczęć; musiałem już tylko wysłać go za pomocą kruka i, nie czekając na odpowiedź, zabrać się za spełnienie obietnicy.

Wychodząc z pokoju spojrzałem raz jeszcze na kamyki i stanąłem jak wryty.

Delikatny welon cudzej woli, który niczym obłok otaczał kamienie, napuchł niczym wytrzeszczone z oczodołu, przekrwione oko. Wciągnąłem powietrze przez usta - miałem wrażenie, jakby ktoś bezceremonialnie złapał mnie za twarz; diabelskie uczucie znikło po sekundzie.

Wstrzymałem oddech. Dowlokłem się do fotela i drżącą dłonią dotknąłem kamyków. Emanująca z nich obca wola nie znikła, lecz była teraz jedynie cieniem, szeptem; podczas gdy to chwilowe spojrzenie było niczym eksplozja, wybuch, ogłuszający cios.

„Czy zdarzyło się panu odczuwać czyjś wzrok na karku? Czyjeś uważne, mroczne zainteresowanie?”

- Sssowa - zasyczałem przez zęby.



Milion lat temu
(początek cytatu)


Stolik w kawiarni był plastikowy, kulawy i jaskrawo niebieski. Alik jawnie się nudził. Staś rozmawiał z Irą i Aleksiejem, a dla Julii czas między zamówieniem szaszłyka i pojawieniem się dymiących kawałków mięsa na plastykowym, powyginanym talerzyku wydał się nieskończenie długi.

Gdy pojawił się szaszłyk, zrobiło się lżej. Po pierwsze Alik zainteresował się jedzeniem i przestał jęczeć, po drugie Julia mogła nie podtrzymywać rozmowy.

Rozmawiali o polityce. Julia nie znosiła podobnych tematów.

Aleksiej na wszystkie kwestie miał swoje zdanie, bezgranicznie autorytatywne, uzasadnione do najdrobniejszego punktu. Staś słuchał i potakiwał. On też miał swoje zdanie. I Ira miała swoje zdanie. Tylko Julia nie miała żadnego zdania, gdyż za pół godziny trzeba było położyć Alika spać, a od kawiarni do domu było czterdzieści minut marszu przez park.

Ira się jej nie podobała. Nie podobał się jej Aleksiej. Nie podobało się jej, że Staś znowu zamawia dwieście gramów wódki.

Staś, na nas już chyba czas. Jest późno...

- Czemu się tak gorączkujesz? Czemu się denerwujesz? Siedzisz jak na szpilkach. Szaszłyk dopiero co przynieśli!

- Alik chce spać.

- Wcale nie chcę spać - oznajmił rozdrażniony Alik i dla potwierdzenia kopnął nóżkę stołu. Szklanki podskoczyły, a napełnione, plastikowe talerzyki ciężko drgnęły.

- Co ty wyprawiasz?! - krzyknął Staś. - Siedź spokojnie.

Alik zmarszczył się, zamierzając wybuchnąć płaczem.

- Staś - powiedziała Julia tak spokojnie, jak tylko mogła.

- Zróbmy tak: my z Alikiem pójdziemy pierwsi...

- Zróbmy tak: najpierw przestaniesz opowiadać głupstwa. Nie będziecie sami chodzić po nocy. Wszyscy spokojnie zjemy i pójdziemy razem.

Ira przyglądała im się z lekkim uśmieszkiem.

Julia milczała. Staś mówił spokojnie i wesoło, ale wyraz jego oczu zaniepokoił ją, gdyż przypominał jej pewne nieprzyjemne wydarzenie. Do tego stopnia nieprzyjemne, że Julia wolała go nie wspominać.

Była to historia z Saszką.

Saszka był szkolnym przyjacielem Stasa. Pamiętała, że kiedy Staś zapoznał ją z Saszką, była bardzo zaskoczona; nieczęsto spotyka się tak długą szkolną przyjaźń. Pamiętała, że w pewnym momencie zrobiła się nawet zazdrosna; Saszka wiedział o Stasie o wiele więcej, niż ona, jego własna żona. Pamiętała też, że z trudem się powstrzymała, by podczas rozmowy z Saszką nie zwrócić się do nowego znajomego z pytaniami o pierwszą żonę Stasa; chwała bogu, wystarczyło jej rozumu, aby tego nie robić.

Saszka okazał się „swoim człowiekiem” - łatwo znajdowali interesujące ich oboje tematy do rozmów, czytali te same książki i mieli podobne poglądy na życie. Saszka podarował nowo narodzonemu Alikowi dwadzieścia pięć par wspaniałych śpioszków, dwadzieścia pięć niemowlęcych koszulek, cztery paczki pampersów i wielkiego, żółtego lwa z lateksową grzywą. Julia przyzwyczaiła się do głosu Saszki w słuchawce, zaczęli razem planować wolne dni. Julii podobało się, a nawet napełniało ją dumą, to, że jej mąż ma prawdziwego przyjaciela i że ona - jego młoda żona - tak pomyślnie wpisuje się w wieloletnią znajomość dwóch mężczyzn, że nie tylko nie spowodowała napięć, ale sama zyskała przyjaciela.

A potem wydarzyło się to.

Było jakieś święto, uroczyście nakryty stół; trzyletni Alik siedział na podłodze, jeździł po dywanie samochodzikiem o trzech kółkach i buczał z przejęciem. W kącie szumiał telewizor; Julia tolerowała go, gdyż mężczyźni - Staś i Saszka - czekali na ostatnie wiadomości. Potem Julia zadawała sobie pytanie - a jeśliby zgasło światło? Gdyby zagadali się i przepuścili wiadomości? Gdyby tego dnia nie mogli się spotkać? Co by wtedy było?

Stało się to na oczach Julii. Rozmawiali o jakiejś dalekiej wojnie; Staś upierał się przy swoim punkcie widzenia, a Saszka się sprzeciwiał. Julia, nieinteresująca się politycznymi niuansami, intuicyjnie czuła, że Saszka ma jednak rację.

Dawniej też się spierali.

Ale właśnie tego wieczoru z oczu nieco podchmielonego Stasa wyjrzał obcy, złowieszczy gnom. Nieznanym jej wcześniej, chłodnym, autorytarnym tonem Staś oznajmi! Saszce, że jest albo głupi albo podły, i że albo na dobre otumaniła go telewizja, albo kompletnie się zdegradował moralnie. W każdym razie nie jest zainteresowany kontynuacją rozmowy.

Alik uchwyci! zmianę w tonie rozmowy, odstawił samochodzik i zaczął płakać. Julia nie potrafiła go uspokoić, chyba dlatego, że sama denerwowała się coraz bardziej. Ten ktoś, patrzący z oczu jej męża, wywoływał w niej bezgraniczne przerażenie.

Pożegnali się chłodno i Saszka wyszedł.

I nigdy więcej - nigdy! - Staś nie spotka! się z byłym szkolnym przyjacielem, ani z nim nie rozmawiał.

Kilka tygodni później Julia zadzwoniła do Saszki. Ten odpowiadał monosylabami i tylko pod koniec rozmowy nie wiadomo czemu poprosił Julię o wybaczenie. Powiedział, że więcej nie będzie dzwonił do Stasa, że „wczorajszy telefon wystarczył mu w zupełności” i poradził, by „nie brała sobie tego do serca”. Rada mądra, lecz niemożliwa do wypełnienia. Julia już wcześniej znała smak tabletek uspokajających, jednak w te dni tykała je jak cukierki.

Stasowi nic nie powiedziała. W jej stosunkach z mężem pojawił się jeszcze jeden zakazany temat, przy czym ten zakaz Julia ustanowiła sama. Panicznie bała się, że na wspomnienie imienia Saszki zły gnom powróci.

Teraz, siedząc za chwiejnym, plastykowym stołem, Julii zrobiło się zimno na samą myśli, że on tu jest.

„Wszyscy spokojnie zjemy i pójdziemy razem”.

Julia w milczeniu potakiwała.

Jutro. Jutro, kiedy Staś wróci do normalnego stanu ducha, kiedy gnom wróci do siebie, do jaskini... będzie mogła z nim porozmawiać na spokojnie. Ze Stasem, a nie z tym. I zrobi wszystko, aby wieczorów podobnych do dzisiejszego, nigdy już więcej nie było w miasteczku nad morzem...

Ira coś mówiła, a Julia kiwała, nie słuchając. Dużo ważniejsze było to, że Aleksiej zgadza się ze Stasem w sprawach polityki na Bliskim Wschodzie. Niech się zgadza. Tym lepiej dla niego.


(koniec cytatu)
Загрузка...