Część pierwsza

Do dzisiaj nie wie, dlaczego wrócił tamtego wieczoru. Wszedł cicho, bez słowa zsunął na podłogę książki leżące za nią na wersalce, usiadł za jej plecami, podniósł włosy z karku i zaczął dotykać ustami szyi. Siedziała bez ruchu, wpatrując się w odbicie jego głowy w szkle monitora stojącego na stoliku naprzeciwko. Ręce, aby jej choćby przypadkiem nie dotknąć, oparł obok ud; oddychał niespokojnie, ogrzewając wydychanym powietrzem miejsca, które całował. Zesztywniała jak ktoś, kto oczekuje ciosu. Dłonie zacisnęła w pięści. Zbliżył usta do jej ucha, zamknął kolczyk z kawałkiem ciała pomiędzy wargami. Drżał.

Martynko moja – wyszeptał.

Wyprostował się. Poprawił jej włosy, pocałował sweter na ramieniu. Wstał i wyszedł. Siedziała dalej bez ruchu. W pewnym momencie podniosła rękę, dotknęła ucha, które on miał przed chwilą w ustach, i przesunęła palce do warg.

Andrzej…

Od pierwszej chwili byt dla niej, gdy go potrzebowała. I zawsze znikał, gdy czuła do niego wdzięczność. Już tam, na dworcu, dwa lata temu, gdy przybiegła w ostatniej chwili na autobus do Szczytna i kierowca powiedział jej drwiąco, że „to nie autobus na działki” i że „już jutro jest następny”. Miała łzy w oczach, bo „jutro” to było o całą wieczność za późno. Bo to dzisiaj ojciec czeka na nią w domu pełnym jej zdjęć. Bo zrobił dla niej jej ulubioną zupę grzybową; opowiadał od kilku dni psu, że przyjeżdża do nich Martynka; będzie stał na progu dwie godziny przed czasem i czekał, aby wnieść walizki, których nigdy nie miała; pomalował jej pokój, przesunął łóżko do okna i zmienił firanki na krótsze, żeby zaraz po przebudzeniu mogła spojrzeć na jezioro.

Proszę pana, ja mogę siedzieć na podłodze, mogę stać… ja muszę dojechać dzisiaj do Szczytna, proszę…

W tym momencie chłopak w zielonej kurtce stanął przy kierowcy i, podając mu swój bilet, powiedział:

To może ja pojadę dzisiaj na działki, a pan weźmie tę panią. Niech pan otworzy bagażnik, żebym mógł zabrać bagaż. Kierowca spojrzał na niego rozdrażniony i, nie wyjmując papierosa z ust, podniesionym głosem skomentował:

Panie, trzeba wiedzieć, co się chce. Ja muszę teraz przewalać cały bagaż, żeby wyciągnąć pana towar. Cholera, dżentelmen się znalazł… Chłopak odwrócił się plecami do kierowcy i, patrząc jej w oczy, powiedział cicho:

Nie zwracaj na niego uwagi. Masz miejsce przy środkowym wejściu. Ja mogę pojechać jutro. Na mnie nikt nie czeka.

Ale… Dlaczego? Ile kosztował bilet? Proszę, powiedz. Zaczekaj!

Nie słuchał. Odwrócił się i odszedł.

Spotkała go dwa miesiące później. Zupełnie przypadkowo. Ojciec dał jej pieniądze na komputer. Dwa razy więcej niż potrzebowała. Odkąd wyprowadziła się z domu – jeszcze na długo przed rozwodem rodziców – miała uczucie, że chciał wynagrodzić jej to, że nie ma go pod tym samym adresem. Że ją „zostawił”. Jak gdyby chciał zmazać winę, której tak naprawdę wcale nie było. Nigdy nie uważała, że ją zostawił. Był dla niej zawsze. Pod „tym samym adresem” i pod wszystkimi innymi. Jeśli wyjeżdżał na dłużej niż jeden dzień, natychmiast dzwonił, aby podać jej numer telefonu, pod którym będzie osiągalny.

Czasami rozmawiała o tym z Magdą, przyjaciółką ze stancji. Starsza od niej o sześć lat, „emerytowana studentka”, jak się czasami nazywała, rozpoczęta studia, gdy jej rówieśnicy je kończyli. Magda tak naprawdę nie miała ojca. Umarł przed jej urodzeniem i znała go tylko z fotografii. I ta Magda, której stówo „wzruszenie” było tak obce jak plaża Eskimosom, potrafiła zamilknąć i słuchać, patrząc jej w oczy. Magda uwielbiała ojca Martyny. Jego wizyta na stancji była zawsze wydarzeniem. Magda potrafiła bez wahania zmienić wszystkie plany, odwołać nawet randkę, aby tylko móc usiąść z nimi przy świecach i słuchać, jak on opowiada. Pewnego razu, gdy zostały wieczorem same po jednej z takich wizyt, Magda wyciągnęła z metalowej kasety, którą trzymała w nocnej szafce, zapisaną drobnym pismem kartkę. Napełniła winem szklankę po herbacie, wypita duszkiem, usiadła na podłodze i zaczęta czytać. Nie, wcale nie czytała. Zamknęła oczy i recytowała. List, który ojciec napisał do niej przed jej urodzeniem. List do nienarodzonego jeszcze dziecka, na które czeka i za którym tęskni. Spały razem tej nocy. Tak naprawdę zaprzyjaźniły się właśnie wtedy, wtulone w siebie.

Dwa miesiące po wizycie w Szczytnie wzięła pieniądze, które dostała od ojca, i weszła w sobotni wieczór do pierwszego sklepu, na którego wystawie stały komputery. Przechodziła powoli wzdłuż półek, czytając opisy stojące przy szarych metalowych skrzynkach. Nie rozumiała zbyt wiele; tak naprawdę podobał się jej tylko jeden. Był zupełnie inny. Wyglądał jak futurystyczny telewizor z fioletowego pleksiglasu. Po prostu śliczny. Chciała taki mieć, nawet jeśli nie byt komputerem. Nachyliła się, aby zobaczyć cenę, i w tym momencie usłyszała cichy głos:

Czy nad jeziorami była mgła, kiedy byłaś w Szczytnie?

Odwróciła się gwałtownie. Stał za nią, uśmiechając się przyjaźnie. W zielonym fartuchu, z plakietką sprzedawcy na prawej piersi i ołówkiem za uchem. Wydał się jej o wiele wyższy niż wtedy, przy tym autobusie. Ciemne włosy, zaczesane do góry odsłaniały szeroką bliznę na czole. Dłonią dotykał nerwowo prawego ucha i wydawał się zawstydzony, choć to on ją zagadnął. Uśmiechnęła się.

Wieczorem była tylko nad Małym, ale rano była i nad Małym, i nad Dużym. Gdy przechodziłam mostkiem, znikłam we mgle.

Byłem tam w zeszłym tygodniu. Było dokładnie tak samo.

Tak poznała Andrzeja.

Studiował telekomunikację na politechnice. Przyjechał, tak jak ona, ze Szczytna, znał najbardziej wzruszające wiersze Poświatowskiej na pamięć, wiedział wszystko o komputerach i byt „przystojny do bólu ud”, jak określiła to Magda. Kiedy pierwszy raz przyprowadziła go na stancję, Magda bezwstydnie go uwodziła, a jak tylko zamknął drzwi wychodząc, powiedziała podekscytowana:

Słuchaj, jak na niego patrzyłam, to mi się stringi z tyłu do przodu przesuwały i robiłam się wilgotna. Gdzie ty go znalazłaś?!

Podeszła do okna i, patrząc za Andrzejem idącym do przystanku autobusowego, zapytała poważnym głosem:

Martyna, słuchaj, chcesz go mieć?

Wtedy jeszcze nie wiedziała, czy chce. I tego wieczoru, gdy wrócił i całował jej szyję, także nie. Chociaż chciała go mieć – na chwilę. Tak, żeby zdjął jej sweter i dotykał pleców ustami, i chociaż raz musnął piersi. I żeby wychodząc do domu natychmiast o tym zapomniał. Ale on nie zapomniałby tego nigdy i dlatego też nie zdjął jej swetra. A tak bardzo chciała, żeby to zrobił. I to pragnienie wynikało głównie z podziwu. To idiotyczne – myślała – czy można kogoś pragnąć „na chwilę”, i to tylko z podziwu?

Wstała z wersalki, podeszła do ławy zastawionej przepełnionymi popielniczkami, szklankami z resztkami herbaty i kieliszkami po winie. Schyliła się, szukając butelki, w której byłoby jeszcze cokolwiek. Piwo, wino. Obojętne. Potrzebowała etanolu. Uruchomiła komputer i włączyła modem. Chciała rozmawiać. Z kimkolwiek. To zawsze pomagało. Nawet jeśli była to rozmowa z sobą. Kiedyś pisała pamiętnik. W niebieskich zeszytach obłożonych dla kamuflażu w okładki z napisem „Zadania z fizyki”; chowała je między sprężynami a materacem łóżka. Zupełny bezsens. Nikt przecież nie chowa „Zadań z fizyki” w łóżku.

Ale to było dawno. Wtedy ciągle było tak… tak bezpiecznie. Tak cudownie bezpiecznie, kiedy zawstydzona przyłapywała rodziców w kuchni, gdy całowali się, myśląc, że ona już dawno śpi. Teraz nie chcą nawet wejść razem do kuchni.

Kiedyś Magda zawołała ją do komputera. Czytała na głos, poruszona, publikowany w Internecie pamiętnik jakiejś alkoholiczki. szczegółowo, dzień po dniu opisującej walkę z uzależnieniem. Tak dowiedziała się o blogu. Dwa tygodnie później założyła własny. Zeszyty spod sprężyn dane do przeczytania całej elektronicznej wiosce. Po co czekać, aż ktoś w końcu znajdzie – na co tak naprawdę liczy każda mała dziewczynka – ten pamiętnik. Można go przecież samemu podrzucić światu.

Dzisiaj, po wieczorze pełnym ludzi, winie, cieple oddechu Andrzeja na jej szyi i jego nagłym wyjściu, czuła się osamotniona. Opuszczona. Blog pomagał na to. Szczególnie gdy nie było w pobliżu Magdy Na blogu można było wyrzucić z siebie cały zgiełk rozterek, myśli i wątpliwości. Wyspowiadać się, wymyślić sobie pokutę i nie musieć przyrzekać poprawy, trochę usprawiedliwić, trochę się pożalić, ale przede wszystkim przekonać się, że to nieprawda, iż ona jest z Księżyca, a cala reszta z Jupitera. Zaczęła pisać.


12.10.2002

(Nie) odwzajemnienie


Mam wrażenie, że zatrzaskuję przed nosem drzwi komuś, kto przyniósł torby z moimi zakupami i kogo sama zaprosiłam, aby je ze mną zrobił. Był stoicko cierpliwy, doradzał, odradzał, wystawał przed przymierzalniami, stał ze mną we wszystkich kolejkach do kasy we wszystkich sklepach tego miasta, oglądał ze mną wszystkie książki we wszystkich księgarniach, potem niósł wszystkie ciężkie torby, a gdy podeszliśmy pod drzwi mojego mieszkania, wzięłam te torby od niego i zatrzasnęłam drzwi przed nosem. Już nie był mi potrzebny. I nawet mu nie podziękowałam, głównie ze strachu, że moją wdzięczność mógłby pomylić z przyzwoleniem i mieć nadzieję na następne zakupy. Tak się teraz czuję. Wrednie, okropnie. Cuchnę na odległość egoizmem i obłudą, l przy tym wszystkim wiem, że on dołożył do tych toreb swoje serce i teraz bez niego jedzie autobusem do domu. Ale jutro będzie miał nowe. Po to, aby mi je dać, gdybym kiedyś po zakupach zechciała wpuścić go do środka.


Nieodwzajemnienie


Nie potrafię sobie z nim poradzić. Z tym nieodwzajemnieniem. Pewnie dlatego, że zapraszam go na te zakupy, robiąc nadzieję. Ale to akurat jest uczciwe. Odwzajemnione. Bo ja też robię sobie nadzieję. Na to, że go pokocham. Zapragnę. Zatęsknię. Że któregoś dnia, stojąc w przymierzalni, stwierdzę, że chcę, aby on wszedł tam za mną i powiedział mi, czy ten stanik jest dobry i czy taki właśnie najbardziej chciałby ze mnie zdjąć. Że wypłaczę się z tego grzesznego zadurzenia, także zupełnie nieodwzajemnionego, w mężczyźnie, który darowuje mi czasami w pośpiechu pięć minut, chodzi na zakupy z zupełnie inną kobietą i także robi mi nadzieję.


Sceny z życia stancyjnego


Magda, pseudo Madame, moja przyjaciółka ze stancji z przerażeniem ostatnio stwierdziła, że nasz adres jest dla wielu w „zakładzie” (tak Magda nazywa uniwersytet) adresem „bezpłatnego centrum pomocy upośledzonym językowo”, l że to jest wprawdzie lepiej, niż bycie kojarzonym z adresem agencji towarzyskiej, ale mimo to jest rozczarowana, bo myślała, że ci wszyscy faceci przychodzą do nas, aby się „napatrzeć, podniecić i przeżyć coś chemicznego”, a oni tymczasem przychodzą tak naprawdę na korepetycje i na dodatek wypijają nasze wino.

Oczywiście Magda przesadza, ale coś w tym jest. Ja studiuję anglistykę. Magda romanistykę, a Teo, Hiszpan, który mieszka dwa piętra pod nami, tak naprawdę, gdy tylko nie jest u swojej Ani, którą kocha, odkąd zobaczył ją na plaży w Loret de Mar, wychodzi od nas dopiero gdy na pytanie, czy ma sobie już pójść, Magda, trzepocząc rzęsami i oblizując prowokująco językiem wargi, mówi: – Si, quiero. To znaczy: – Tak, chcę – i znane jest hiszpańskich ceremonii ślubnych.

Teo śmieje się wtedy serdecznie i wychodzi. Teo jest przykładem mężczyzny, który zostawił bez wahania cały swój wygodny i dekadencki dobrobyt, jakiego doświadczał, Jako syn bogatego wydawcy, w Madrycie, i przyjechał do Polski za miłością swojego życia. Zatrudnił się w prywatnej szkole językowej za psie pieniądze, zamieszkał w wynajętym pokoju i uczy się polskiego, aby w przyszłości móc po polsku opowiadać bajki na dobranoc swoim dzieciom. Zarówno Magda, jak i ja mamy na studiach hiszpański jako drugi język, więc często tłumaczymy Teo nasze rozmowy z gośćmi. Gdy nie wystarczy nam hiszpański, przechodzę z Teo na angielski. Ponadto Magda perwersyjnie kokietuje nowych gości, odbierając telefony po francusku, nawet od dziadka, który wynajmuje nam te dwa po koje na poddaszu, i nie dosłyszy polskiego, nie mówiąc o znajomości francuskiego. Poza tym na standardowe pytanie, co studiuje, odpowiada, że „bardzo lubi po francusku”, więc romanistykę. Zwłaszcza, dodaje, przydaje się to w barze hotelu Mercure, gdzie, aby móc zapłacić swoją część czynszu i utrzymać się na powierzchni, jest barmanką i gdzie tak naprawdę ma „najważniejsze wykłady w swoim życiu. I ćwiczenia czasami także”.


Mężczyźni


Ostatnio rozmawiałyśmy z Magdą o Teo. Dla mnie jest on zjawiskowy w tej swojej determinacji, aby pójść na całość za swoim uczuciem. Jest wierny sobie, romantyczny, czuły, dobry i w tym uznaniu miłości za coś świętego i najważniejszego przypomina mi bohaterów książek Remarque'a. Magda uważa, że Teo jest po prostu non stop na rauszu, na jakiejś chemii, i że to wszystko przez te blond włosy Ani, jej duże, ciężkie i sterczące piersi, i że to mu minie prędzej niż ważność paszportu. Przyspawają się do siebie obrączkami i gdy skończy się im ta chemia, będą szukali piłki do metalu.

Nie wiem, skąd ten sarkazm u Magdy. Ona nie wierzy w miłość. Nawet tę do Boga. Uważa, że ludzie religijni to ci niepogodzeni z koniecznością odejścia z tego świata i pełni lęku przed karą za grzechy. Dlatego udają uwielbienie dla Sądu Najwyższego już za życia. Kłócę się z nią o to nieustannie. Ale nieskutecznie. Ona uważa, że nie ma takich mężczyzn, dla których zechciałaby zmienić makijaż, a co dopiero kraj. I że Teo to naćpany miłością przystojny kosmita, l że zupełnie nie pasuje do tych czasów. Bo teraz są nie tylko dobre czasy na preparaty typu wash'n'go, ale także na męskie preparaty typu fuck'n'go. Wie to zarówno od „proli z kasą” ze swojego baru, jak i od „mądrali bez kasy” z uniwersyteckiego pubu. A ona się po prostu dostosowuje do świata. I do preparatów także.

Ale to nie jest prawdziwa Magda. Gdy nie „fazuje”, jest wrażliwa i wsysa jak gąbka wszystkie nieszczęścia tego świata, i pochyla się nad każdym chudym kotem. Całkowicie wyzbyta cynizmu, którego używa tak, jak Diogenes używał swojej beczki.

Potem doszłyśmy do wspólnego wniosku, że kręci nas u facetów głównie mądrość, bo tylko mądry facet potrafi być interesujący, nawet gdy utyje i wyłysieje. Najgorzej gdy ma bardziej pomarszczony brzuch niż mózg. Jest wtedy jeszcze gorszy niż te panienki, które przychodzą czasami do klubów studenckich, aby pokazać nową biżuterię w pępku i opaleniznę z solarium. One są o tyle mądrzejsze, że nie udają, że chodzi im o coś innego.

Poza tym mężczyzna powinien mieć pewien minimalny poziom czułości. Tyle, żeby chciało się z nim popłakać w ciemnym kinie. Albo chociaż chcieć nazwać wszystkie kolory mijanych na spacerze kwiatów lub kupować czekoladowe bzdety na Wielkanoc. Albo słuchać Mozarta.

Gdy to mówiłam, Magda wychodziła powoli ze swojej beczki, cały czas potakując głową. A na końcu powiedziała:

Wiesz co, Martyna, weź ty kiedyś idź w tym swoim Szczytnie nad jedno z tych jezior i złap sobie złotą rybkę. Przekonasz się, że nawet ona nie załatwi ci takiego faceta.


Czy kiedyś polski dziekanat wejdzie do zjednoczonej Europy?


Jeśli rację ma Reymont, który napisał, że siłę człowieka mierzy się liczbą jego nieprzyjaciół, to panie z dziekanatu są supermocarstwem. Mój ojciec uważa, że nie wiem, co mówię, bo nie muszę jeszcze chodzić do Urzędu Skarbowego.

Byłam wczoraj w supermocarstwie. Przyszłam bez wizy, to znaczy dokładnie wtedy, gdy panie z dziekanatu miały poranną kawę i granice miały być zamknięte. Musiałam przyjść. W nagrodę za esej o twórczości Oskara Wilde'a, który napisałam na konkurs rozpisany przez British CounciI, dostałam trzymiesięczne stypendium na Wydziale Filologicznym University of Kent w Canterbury w Anglii. Sam dziekan mi gratulował. l rektor także, a Magda opowiadała o tym na mieście jak o najważniejszym wydarzeniu kulturalnym w Polsce od czasu Nobla Szymborskiej. Tylko panie z dziekanatu nic o tym nie wiedziały. Miałam tylko wydostać niepozorne zaświadczenie o zgodzie mojego uniwersytetu na wyjazd. Miało być po angielsku i miały być wszystkie potrzebne pieczątki.

Najpierw, stojąc za drewnianą ladą przez 15 minut, dowiedziałam się o najważniejszych wątkach trzech polskich seriali aktualnie emitowanych w telewizji. Potem panie przeszły płynnie na reality show. Dowiedziałam się, że w „Barze” Ewelina wyraża się „jak dziwka”, że naprawdę ładna jest tylko niejaka Dobrosława i że „one swoich córek nigdy i w ogóle”. Gdy przeszły do omawiania długości spódnicy nowej asystentki rektora, zaczęłam chrząkać. Nic to nie zmieniło. Nie byłam nawet powietrzem. Co najwyżej próżnią, l to bez wizy. Uratował mnie dziekan, który wyszedł nieoczekiwanie ze swojego gabinetu. Zobaczywszy mnie uśmiechnął się i wykrzyknął:

O, nasza literatka.

I wyszedł.

Panie odwróciły się jak na komendę. Jedna nawet poczuła się zobowiązana zapytać, czego chcę. Chciałam o wiele za dużo. Pani powiedziała, że mam napisać podanie do dziekana. Przynieść zaświadczenie z British CounciI i opinię opiekuna roku. Przetłumaczyć zgodę na wyjazd na angielski i przyjść we wtorek lub w czwartek. Ale nie w następny czwartek, bo mają obronę doktoratu. Po czym bezceremonialnie wróciła do rozmowy o spódnicy asystentki. Byłam znowu próżnią.


Wyłączyła komputer. Wcale nie czuła się lepiej. Wzięta szklankę z winem, włączyła Grechutę, usiadła na wersalce i otulona kocem oparta się o poduszki. Myślała o Andrzeju.

Umówili się z potową grupy u niej w domu na cały wieczór, aby przygotować się do seminarium u Bon Jovi. Tak nazywali młodego Amerykanina, prowadzącego wykłady z literatury amerykańskiej. Anglistyka zatrudniała kilku takich nawiedzonych wędrowców, którzy porzucali swoje wygodne życie w Stanach, w Australii, w Zjednoczonym Królestwie lub Irlandii i przyjeżdżali do Polski, aby „podjąć nowy oryginalny projekt” ich życia, jak to nazywali. Mieszkali w blokach, jedli w stołówkach, spali z polskimi kobietami i zakochiwali się w polskiej mentalności. Bon Jovi nie sprawiał wrażenia, że wie coś o tym projekcie. Może nie wiedział nawet, że jest w Polsce. Ktoś z jej grupy powiedział kiedyś, że Jovi tak naprawdę olewa, gdzie mieszka, ważne, aby była tam biblioteka. Ze swoją chłopięcą czupryną wyglądał lepiej niż prawdziwy Bon Jovi – grał nawet na gitarze – i sprawiał wrażenie, że obudzony w środku nocy zacznie rozważać analogie między literaturą Faulknera a filozofią Junga. Magda, skuszona opowiadaniami o nim, wybrała się kiedyś na jeden z jego wykładów, który tak naprawdę był rozmową z salą. Siedziała oniemiała, a po wykładzie, gdy jechały autobusem do domu, powiedziała, śmiejąc się lubieżnie:

Słuchaj Martyna, krótko mówiąc, chciałabym ssać jego mózg. To znaczy, jego mózg także.

Seminarium Jovi było jak wyzwanie, dlatego wieczorem przyszli do niej na stancję bez wyjątku wszyscy. Magda odmeldowała się na ca – tą noc, zostawiając pokój do dyspozycji.

Andrzej zjawił się przypadkiem. Odkąd fioletowy futurystyczny telewizor ze sklepu, w którym dorabiał do stypendium jako sprzedawca, okazał się „najbardziej seksownym komputerem od czasu wynalezienia liczydła”, Andrzej przejął opiekę nad nim i regularnie przychodził coś „instalować” lub „aktualizować”. Dzięki niemu jej iMac miał najpełniejsze oprogramowanie w mieście. Zupełnie nie interesowało ją to, co on robi. Wystarczyło w zupełności, gdy zapraszał ją po wszystkim do komputera i opowiadał podniecony o tym, gdzie ma kliknąć, co otworzyć i co może „uruchomić w tle”.

Tego wieczoru coś jak zwykle „aktualizował” w drugim pokoju, podczas gdy oni przygotowywali referat na temat „Ewolucji pojęcia duszy w literaturze amerykańskiej”. Czasami przechodził przez ich pokój, aby zabrać coś z plecaka, który zostawił w przedpokoju. Nie mogła nie zauważyć, jak patrzyły na niego koleżanki z grupy, zgodnie poprawiające włosy, gdy tylko wchodził do pokoju. Pili wino, żartowali. Ale i pracowali. Zadymiony pokój i płomienie świec – tak właśnie wyobrażała sobie studia. O takich opowiadał jej ojciec.

W pewnym momencie doszli do ściany. Nikt nie potrafił zacytować czegokolwiek na temat duszy ze współczesnej literatury amerykańskiej. Wiedzieli, że Jovi im tego nie przepuści. W tym momencie z drugiego pokoju dotarł glos Andrzeja:

Moore, Thomas Moore, ten mnich z dwójką dzieci i doktoratem z muzykologii. Pisał o intymności jako spotkaniu dusz, a rozmowę traktował jako ich akt seksualny. On jest w wieku ojca Martyny.

Zapadła cisza. Wszyscy spojrzeli na nią.

Andrzej, chodź tutaj na chwilę! – krzyknęła.

Chcesz wina? – wstała z krzesła i podała mu kieliszek. – Powiesz coś i o nim?

Stał oparty o framugę drzwi, zawstydzony jak mały chłopiec, którego przyłapano na podsłuchiwaniu dorosłych.

Dwanaście lat był mnichem katolickim. Napisał rozprawę o duszy. O tym, że przywiązuje się do ludzi i wydarzeń, że jest jak winogrono zamieniające się w wino, że listonosz jest, jak Hermes, jej posłańcem, a Merkury, opiekun korespondencji, dba, aby słowa docierały do jej najgłębszych zakamarków. I że na duszę nie można patrzeć z punktu widzenia inżyniera.

W tym momencie cofnął się do pokoju z komputerem. Po chwili wrócił i podając jej kilka kartek papieru, powiedział:

Zassałem z sieci. Może się wam przydać…

I wtedy właśnie poczuła ten podziw, z którego powodu pozwoliłaby sobie dzisiaj zdjąć stanik – pod warunkiem, że zaraz za drzwiami zapomniałby o tym.

On jednak nie zapomniałby o tym. Dlatego przez dwa lata byt w pobliżu, ale nigdy blisko. Magda nie mogła tego pojąć. „Słuchaj – mówiła – ten facet ma wszystkie współczynniki. Zjedz z nim spaghetti, umyj rano z nim zęby przy jednej umywalce i przekonasz się, że to ten. On dotyka twojego komputera, jak gdyby dotykał twoich piersi. Sama widziałam. On cię ubóstwia, chociaż jesteście z jednej wioski”. A gdy wpadła w ten swój lubieżny nastrój po winie, potrafiła wstać z łóżka, przyjść do jej pokoju i powiedzieć: „Głupia jesteś jak sanki i na dodatek zdejmujesz z rynku naprawdę dobry towar”.

Ale Magda taka była. Jak mówił Andrzej: „wrażliwość z odkrytym brzuchem zaraz za Firewallem”. Niedostępna i niebezpieczna. Potrafiła na tydzień wyjechać z jakimś facetem w góry i słać jej SMS – y, takie jak ten: „Słuchaj, on ma algorytm w mózgu, Leśmiana w duszy i Cohe – na w sercu. I prześlicznego penisa”. Potem wracała i stwierdzała po mniej niż miesiącu, że „odciął jej skrzydła, uśpił motyle i potłukł duszę”; płakała, nie odbierała telefonów. Potem się nagie podnosiła i, jak to sama określała, zaczynała znowu „łapać karpia, czyli carpe dżem”. Bywała jej absolutnym przeciwieństwem. Tylko raz potłukła swoją duszę; motyle miała do dzisiaj.

Miał trzydzieści dziewięć lat, gdy go poznała. Wie to dokładnie, bo sama wpisywała dane z karty jego zameldowania. Miał trzydziestoletnią żonę i pięcioletnią córkę Monikę. Ich karty zameldowania także wprowadzała do komputera. Przyjechał jako wykładowca z Gdańska na Letnią Szkołę Języka do Torunia. Ona także tam była. Ich koło naukowe było współorganizatorem. Poza tym, że płacili nieźle, można było jeszcze posłuchać najlepszych językoznawców z Polski. Mieszkała w akademiku na terenie miasteczka, przy rektoracie.

Gdyby miała wierzyć w zbiegi okoliczności, to tam, w Toruniu, uwierzyłaby bez wahania. On to do dzisiaj tłumaczy inaczej, ale dla niej to były przypadki. Meldując się, przez nieuwagę zostawił okulary. Szukała go, ale zniknął w tłumie gości. Wywiesiła kartkę na tablicy ogłoszeń, a gdy nie zgłosił się do czasu zamknięcia recepcji, wzięła okulary do akademika. Krótko przed północą ktoś zapukał do drzwi. Nie było jej w pokoju. Brała akurat prysznic w łazience. Gdy wróciła, okryta krótkim ręcznikiem, z mokrymi włosami, siedział w fotelu. Zamarła na chwilę.

Strasznie panią przepraszam – zerwał się z fotela. – Nie mogę czytać, a mam jutro wykład. Powiedziano mi, że pani ma moje okulary. Bardzo przepraszam, nie powinienem wchodzić. Sądziłem, że wyszła pani na chwilę…

Stała półnaga, oparta o drzwi. Schylił głowę, starając się nie patrzeć.

I tak nie widzę pani bez okularów… Proszę mi wybaczyć.

Był taki bezradny. Rozczulający nawet. Nie czulą wstydu. Zresztą do dzisiaj nie czuje przy nim.

Proszę zaczekać. Zaraz je panu dam. Roześmiał się. Tak serdecznie, jak tylko on potrafi.

No tak… Abym lepiej widział.

Schyliła się do torby stojącej pod lawą, przy której przed chwilą siedział. Ręcznik opadł na podłogę. Zupełnie naga schyliła się, aby wyjąć jego okulary z torby On też się schylił. Podniósł ręcznik z podłogi. I wcale jej nim nie okrył. Narzucił go sobie na głowę. Stała zupełnie naga i śmiała się głośno, porażona komicznością tego widoku.

Sięgnęła po jego dłoń i wcisnęła mu te okulary. Wyszedł po omacku, z ręcznikiem na głowie. Gdy znalazł się za drzwiami, zapukał i oddał jej ręcznik.

Od tego wieczoru nagle byt wszędzie. I zawsze przekraczał jakieś granice.

Następnego dnia rano przygotowywała z Kariną, koleżanką z roku, salę do wykładu inauguracyjnego szkoły. Po raz pierwszy w życiu przeklinała, że świeci słońce i istnieje jasność. Organizatorzy przeznaczyli na wykład salę, która wprawdzie miała żaluzje, ale nie pomyśleli o tym, aby sprawdzić, czy można nimi cokolwiek zaciemnić. A ciemno być musiało, prowadzący wykład miał bowiem prezentację z PowerPointa i wyraźnie w liście do organizatorów prosił o zaciemnioną salę. Tymczasem żaluzje, nieużywane prawdopodobnie od lat, nie dawały się opuścić. Najpierw Karina przybiegła z olejem z pobliskiej stołówki. Myślały, że gdy nasmarują nim pordzewiałe mechanizmy, żaluzje puszczą. Nie puszczały. Potem zaczęły tłuc w nie żeliwną podstawą stojaka od mikrofonu, bo byt to jedyny twardy przedmiot, który znajdował się w sali. Potem w krańcowej desperacji ona wspięła się po parapecie i dosłownie uwiesiła na listwie żaluzji, Ucząc, że własnym ciężarem ściągnie ją na dół. To, co stało się w tym momencie, przypomina jej do dzisiaj scenę z kiczowatego filmu akcji. Gdyby nie ewentualny scenariusz tego, co mogło się stać, śmiałaby się sama z siebie. Listwa, na której wisiała, trzasnęła i zaczęła powoli odrywać się od reszty mechanizmu, a jej nogi obsunęły się poza wysoki parapet. Karina wrzasnęła histerycznie. W tym momencie poczuła silny uścisk na obu pośladkach i po chwili jakieś ramię objęto ją wpół, podnosząc spódnicę do góry i rozrywając zapinki tak nieszczęśliwie, że spódnica zsunęła się i opadła na podłogę przy kaloryferze.

Niech pani natychmiast puści tę listwę – usłyszała jego głos.

Puściła. Postawił ją na podłodze. Odwróciła się, on zaś odsunął się i stanął przy Karinie. Oparta o parapet, stała przed nimi w swoich czarnych koronkowych majtkach i białej koszulowej bluzce bez wyrwanych przed chwilą guzików, otwartej na całej szerokości. Karina zakryta usta obiema rękami i patrzyła na nią przerażona. On stał i przyglądał się jej rozbawiony. Gdy schyliła się po spódnicę leżącą na podłodze, powiedział:

Dzisiaj ma pani chociaż majtki na sobie.

Okazał się tym wykładowcą, dla którego Karina uderzyła się żeliwnym stojakiem w stopę, a ona wspięta pod sufit i omal nie spadła. Przyszedł sprawdzić przed wykładem, jak wygląda sala, zobaczył ją wiszącą na listwie i rzucił się na ratunek.

Wykład odbył się w innej sali. Zadzwonił do rektora i zażądał drugiej. Słuchały tego wykładu razem z Kariną. Ona przebrana w sukienkę, koleżanka w sportowych butach. Przebierając się przed wykładem poczuta, że bardzo chce mu się podobać. Nie zabrała wiele rzeczy, jadąc do Torunia, ale mimo to długo się zastanawiała, co włożyć. Gdy prasowała czarną krótką sukienkę, przypomniała sobie to, co zawsze w takich sytuacjach powtarzała jej Magda: „Jeśli kilka razy nurkujesz do szafy dla faceta, to tak naprawdę już chcesz, aby zdjął ci majtki. To na nich powinnaś się skupić i zapomnieć o reszcie”.

Pomyślała wtedy, chichocząc, że akurat w jego przypadku, zważywszy w jakich okolicznościach go nieustannie spotyka, Magda ma zupełną rację, jeśli chodzi o te majtki.

Stała przed lustrem, delikatnie rozprowadzając perfumy za uchem. Czarna sukienka z niesymetryczną górą, odsłaniającą ramiączko stanika. Czarne pończochy z koronkowym ściągaczem na udach. Szpilki, Jeszcze nowe okulary przeciwsłoneczne, które ojciec przywiózł dla niej ostatnio z Rzymu; przesunęła je z oczu na włosy, odsłaniając czoło. Wiedziała, że wygląda lepiej z odsłoniętym czołem. Andrzej nie mógł czasami oderwać od niego wzroku. Poza tym uważała, że okulary słoneczne we włosach nawet w zadymionym, ciemnym klubie dodają tajemniczości. Na usta nałożyła malinowy błyszczyk. Pierwszy raz szła na wykład w szpilkach.

Przez te szpilki nie mogła iść szybko. Gdy dotarta do auli, do której przeniesiono wykład, jakiś opasły profesor strasznym angielskim kończył powitalne przemówienie. Sala była pełna ludzi. Poszukała wzrokiem Kariny. Siedziała w pierwszym rzędzie. Gdy ją dostrzegła, wstała i kiwnęła, aby zeszła. Grubas skończy}, odczekał krótkie, anemiczne oklaski i natychmiast zaprosił do pulpitu „mistrza ceremonii”, jak to określił. Jego.

Wszedł na podium i stanął obok grubasa, który zaczął odczytywać z kartki jego biografię. Doktor habilitowany, absolwent Uniwersytetu Warszawskiego i UCLA w Los Angeles, autor ośmiu książek z zakresu semantyki języka, poeta, członek redakcji uznanego czasopisma literackiego wydawanego w Irlandii, zapalony żeglarz. Po…zapalonym żeglarzu” zaczęta schodzić. Jej szpilki głośno stukały o wypolerowane stopnie schodów. Widziała kątem oka odwracające się w jej stronę głowy ludzi siedzących w fotelach. Grubas przestał czytać i także spojrzał w jej kierunku. Zanim dotarła do miejsca obok Kariny, była czerwona ze wstydu. I wtedy stało się coś niezwykłego: on zszedł z podwyższenia i nachylając się do jej ucha, wyszeptał:

Czy wszystko u pani w porządku? Nie zrobiła sobie pani nic złego, spadając z tego okna?

Nie! Naprawdę nie. Przepraszam. Nie chciałam panu przeszkadzać.

Nie przeszkadza pani. Cieszę się, że pani przyszła.

Wyprostował się i wrócił spokojnie na scenę. Grubas nie mógł ukryć konsternacji. Ona rozejrzała się dyskretnie, aby zobaczyć, gdzie siedzi jego żona. Nie było jej. W tym momencie Karina nachyliła się do niej i szepnęła:

Marty, zakręciłaś nim. Czułaś, jak pachnie!?

Nic nie czuła. Oprócz dreszczy, zaciśniętych kurczowo ud, spojrzenia na plecach wszystkich obecnych na sali i podniecenia pomieszanego z uniesieniem, wracających uporczywie z myślą, że przed chwilą stało się coś bardzo ważnego. Słyszała jego głos, ale skupić się na tym, co mówi, mogła dopiero po kwadransie.

Rzadko który wykład byt tak… nieprzewidywalny i pełen poskręcanych misternie fabuł. I to o semantyce! Być może niektóre z tych wygłaszanych przez Jovi były podobne. Jeśli jednak wykłady Jovi porównałaby do intelektualnych klipów podobnych do tych z MTV, to jego wykład – do nastrojowego koncertu. Dotychczas wydawało się jej, że nie może być nic nudniejszego niż semantyka, którą na jej uczelni prowadziła wiecznie obrażona pani profesor z Krakowa, usypiająca wszystkich na sali swoim monotonnym głosem, nie wspominając już o tym, co opowiadała, a raczej odczytywała z pisanych ręcznie, poplamionych i pomarszczonych od używania całymi latami folii.

Jeśli nawet było to subiektywne – po tym, co się stało, nie mogło być pewnie inaczej – wydawało się jej, że o semantyce języka opowiadał trochę jak o poezji, a trochę jak o powieści detektywistycznej.

Karina skupiona była na czymś zupełnie innym. Nachyliła się do niej w pewnym momencie i szepnęła do ucha:

Słuchaj, on ma głos jak Joe Cocker. Widziałaś? Ma obrączkę na prawej dłoni.

Po chwili nachyliła się jeszcze raz i dodała:

Ale może to sygnet…

To była obrączka. Wiedziała na pewno. Zauważyła ją, gdy podpisywał kartę zameldowania wczoraj, tuż po przyjeździe. Tylko że wczoraj było jej to zupełnie obojętne. Dzisiaj – teraz, w tej ciemnej sali, gdy patrzyła na niego w trakcie wykładu – z niepokojem skonstatowała, że już nie. Że jest ważne. Bardzo ważne. Miała wrażenie, że grzeszy. Czuła oczarowanie.


***

[Mariusz Makowski]

Wiedziała, że coś się zdarzy. Już wtedy w pokoju, gdy spotkały się ich oczy, a ona, mniej lub bardziej świadomie pozwoliła opaść ręcznikowi na podłogę – wiedziała. On też wiedział. Ta obrączka na jego palcu była wyrzutem i jednocześnie grzeszną, perwersyjną podnietą. Czuła, że robi coś złego, coś, czego nikt by się po niej nie spodziewał i… podobało jej się to. Nigdy jej nie zdejmował, nigdy o niej nie wspominał. Ale zawsze była. Jak zamek w drzwiach do świata, do którego ona nigdy nie będzie miała wstępu. Czasem o niej zapominała. Wyrzucała ją z pamięci w chwilach, które spędzali razem w hotelu w Toruniu, gdy budzili się razem w środku nocy, patrzyli na miasto, na gołębie śpiące na gzymsie. Świat był dla niej, całe to piękno, jego oddech na karku. Wszystko było dla niej. Przyjmowała te chwile jak dar. Istnieli tylko oni oboje i nie istniał świat. Czasem w nocy chodzili nad Wisłę. Mieszkała w Toruniu przez trzy miesiące tej szkoły i w każdym tygodniu odkrywała jakieś magiczne miejsce, które zaznaczała na mapie wiszącej na ścianie w akademiku. Pokazała mu je wszystkie, razem odkryli kolejne.

Na weekendy wracał do Gdańska. Do Niej. Wiedziała, jak ma na imię, wiedziała, jak ma na imię jego córeczka. W trakcie jednego takiego weekendu, pod koniec września, gdy on był w Gdańsku, ona pojechała do Magdy. Magda nie miała wakacji. Pracowała w tym swoim barze od „wykładów z życia”. Płakała wtedy w poduszkę na łóżku Magdy.

Czego ryczysz kretynko! Głupia jesteś i tyle. Tak jak wszystkie blond idiotki wyobrażasz sobie, że rzuci dla ciebie wszystko i będzie tylko twój? Bawi się tobą i, do cholery, on ma 39 lat. Myślisz, że jest taki wyjątkowy, bo wie, o czym marzą dwudziestodwuletnie panienki?

Ja go kocham! – krzyczała przez łzy

A on ciebie? – pytanie zawisło w nagiej ciszy pokoju.

Nigdy się nad tym głębiej nie zastanawiała, podświadomie przyjęta, że to oczywiste. Tak samo jak oczywista stała się od pewnego dnia intymność z nim. Po prostu któregoś wieczoru, kilka tygodni po tym pamiętnym wykładzie, przyszedł do niej wieczorem do akademika, zapukał, wszedł do pokoju i bez jednego słowa zaczął ją całować.

Nie były ważne deklaracje, nie mogła – a przede wszystkim nie chciała – myśleć o przyszłości i o niej nie myślała. Liczyły się tylko chwile, które mogli spędzić razem. Jego cudowny dotyk, którym wynajdywał i odsłaniał w niej pokłady rozkoszy, o których istnieniu nie miała pojęcia. Zapominała się w seksie z nim. Bezwstydnie i całkowicie. Była taka, jaką zawsze pragnęła być, i nie musiała mu nic mówić. Wiedział. Krzyczała, drapała go boleśnie, to znowu tuliła i obdarzała najdelikatniejszymi pieszczotami Nigdy nie usnął przed nią, spędzali całe noce na rozmowach. Tak naprawdę to on nauczył ją szeptu. Odkrywał przed nią swoje najskrytsze myśl i pragnienia. Ale także lęki. W jego oczach była jedyną kobietą na ziemi. Obdarzyła go całkowitym zaufaniem, oddała mu całą siebie nic zostawiając miejsca na nic innego. Każde jego słowo padało w najodpowiedniejszym momencie. Po tygodniu znajomości podarował jej album z reprodukcjami obrazów Tadeusza Makowskiego. Nie mógł wiedzieć, że kochała malarstwo, a obrazy Makowskiego byty jak powrót do dzieciństwa.

Wiedziałem, że ci się spodoba. Masz w sobie tę ciekawość dziecka i pociągającą wrażliwość.

Czuła, że przy nim nie musi nawet nic mówić. Wiedział. Nigdy nie wierzyła, że spotka kogoś, kto znałby ją tak dobrze. I znowu czuła zauroczenie. Jak każdego dnia, tam w Toruniu.

A potem potłukł jej duszę.

W piątek Magda wyjeżdżała do domu, a Tomasz w ten weekend przyjechał specjalnie dla niej. Mieli całe trzy dni tylko dla siebie. Martyna postanowiła, że przygotuje dla nich kolację. Taka odrobina wspólnej codzienności. Razem przemierzali olbrzymie przestrzenie hipermarketów, oboje wybrzydzali nad każdą pietruszką na straganie i śmiali się do łez.

Wyglądał komicznie z masą toreb w rękach, ale jak najprawdziwszy dżentelmen nie pozwolił jej wziąć nawet najmniejszej siatki. Weszli do pokoju, Tomasz z wyrazem ulgi postawił zakupy na podłodze. Przy -. tulił ją mocno.

Dziękuję, że pozwalasz mi wnosić zakupy do domu – szepnął jej do ucha.

Zamarła.

Dlaczego tak powiedziałeś? – odsunęła się, by spojrzeć mu w oczy.

Co?

To o zakupach.

To twoje słowa. Andrzejowi nie pozwalasz wejść do środka z siatkami.

Nigdy nie mówiłam ci o Andrzeju.

Poczuła, że cały świat zaczyna się jej walić. Zrozumiała wszystko. Jego oczy mówiły jej, że ma rację.

Czytasz mój blog, a potem udajesz, że tak świetnie mnie znasz i rozumiesz?! Czytasz w moich myślach? Kłamco! Dlaczego? Żeby zaimponować naiwnej małolacie, żeby być kimś wyjątkowym, by zaciągnąć ją do łóżka i mieć o czym opowiadać kolegom przy wódce?

To nie tak Marty, zupełnie nie tak – próbował ją objąć.

Odsunęła się gwałtownie.

Wyjdź. Proszę cię, wyjdź! Nic nie mów… Wyjdź!

Wyszedł bez słowa. Nie wrócił. Jak mógł nie wrócić!?

Nie mogła myśleć. Mogła tylko płakać. Przypomniała sobie, jak na czacie jakiś chłopak chciał jej udowodnić, że mimo iż nie jest przystojny, umie uwieść każdą kobietę. „Po prostu ich słucham i mówię im to, co chcą usłyszeć” – napisał. Oburzyła się wtedy okropnie. A przecież taka właśnie była. Chciała, by mężczyzna jej słuchał, by rozumiał ją bez słów… By mówił tylko to, co chce usłyszeć. Idiotka. Słowa są największym oszustwem, na które faceci nas nabierają. Myślałaś, że poznałaś anioła, bo mówi do ciebie te wszystkie cholernie ważne słowa? Głupia. Anioły po prostu są, nie muszą nic mówić, nie udają, że cię znają. Nie muszą. Są, gdy ich potrzebujesz i nie wyjeżdżają do żony i dziecka Anioły są tylko dla ciebie.

Tak jak Andrzej.

Przez cały czas byt, nigdy niczego nie oczekiwał, nie udawał. Kochał ją i nigdy nie dat po sobie poznać, jak musi cierpieć z powodu jej obojętności…

Na łóżko wyrzuciła całą zawartość torebki. Znalazła notes. Drżąc wybrała numer telefonu Andrzeja. W automatycznej sekretarce odezwał się kobiecy, radosny glos:

Cześć. Tu Ola i Andrzej. Są dwie możliwości: albo nas nie ma, albo nie mamy ochoty teraz z nikim rozmawiać. Zostaw wiadomość, a oddzwonimy.


***
Загрузка...