Alternatywne zakończenia do części 3
[AGNIESZKA J.]
Co czuję? Nie wiem. Gdybym wiedziała, nie zastanawiałabym się nad tym. Mój staruszek
potrafił pisać takie rzeczy!
Mój staruszek potrafił pewnie pisać takie rzeczy, od których mój mózg wykonałby podwójne salto w tył, gdyby tylko dane mu było zarejestrować pogawędki staruszka z Magi. Wiem, jestem wstrętna, ale w przypływie nienazwanych uczuć, zaraz po przeczytaniu e – maila od Magdy, przewertowałam wnikliwie archiwum komunikatora ojca w poszukiwaniu namacalnych dowodów ich romansu. Znalazłam szydzącą ze mnie pustkę. Nawet to potrafił. Potrafił pewnie wiele więcej. Stanęły mi zaraz przed oczami te wszystkie magdzine „wiesz?”, „wiedziałaś?” i zrobiło mi się niedobrze. Zaraz potem z premedytacją zniszczyłam płytę Dido. Nie ze złości. Uznałam, że Garou bardziej pasowałby jako podkład muzyczny do słownych, urokliwych wynurzeń mojej Magi, słowem pisanym przekazywanych mojemu ojcu. Polubiła francuski. Ciekawe czy w każdej postaci?
Cholera!
Wróciła do domu, by odbudować swój zrujnowany świat, tymczasem dopiero teraz runął na dobre. E – mail od Magdy zostawiła bez odpowiedzi, dlatego jej skrzynka pękata w szwach. Komórkę wyłączyła i schowała do szuflady Telefonu nie odbierała. Magda nie dawała za wygraną, pisała coraz bardziej rozpaczliwe e – maile, niemal tak rozpaczliwe jak wzrok ojca wodzący za snującą się po domu Martyną. A ona była jak te drzewa za oknem. Zmarznięta i ogołocona z wszelkich oznak życia. Bez czucia. Nie wiedziała. Już nic nie wiedziała. Była jedną wielką totalną niewiedzą.
Zbliżały się święta, czas nadziei, radości, pojednania. I pięknych słów wypowiadanych przy łamaniu się opłatkiem. A ona była bez czucia. I nic nie wiedziała i nie rozumiała niczego. I potrzebowała kogoś, kto jej to wszystko wyjaśni tak, by pojęła. Kogoś, kto użyje odpowiednich stów. Słów, które mają w sobie magię, które dokonają w niej przemiany, jak dokonało przemiany to słynne „LLO” na komputerze w Los Angeles po 20 października 1969 roku. Ale ojciec zamilkł. Pewnie w myśl zasady, że prawda nie potrzebuje wielu słów. Więc ona też milczała. Bo wszelkie słowa z niej uleciały, jak powietrze z dmuchanej piłki plażowej. Tylko Magda wciąż jeszcze próbowała dokonać rewolucji słownej, molestując komputer Martyny.
Stała w oknie wpatrując się w cienką warstwę lodu na jeziorze. Matka pewnie biegała po Amsterdamie kupując dla niej kolejną pocztówkę. Będzie piękna jak każda poprzednia i jak każda poprzednia zaraz po świętach wyląduje w pudełku. Miała tylko te pocztówki i trochę wspomnień o opłatku w kredensie, owiniętych watą lampkach, zapachu choinki i smażonego karpia. Poza tym miała świadomość własnej bezsilności i niewiedzy. Nic więcej.
Usłyszała delikatny dźwięk rozbitego szkła. Przy stole stał ojciec i z wielkiego, zakurzonego kartonu wyciągał bombki. Jedna z nich rozsypała się na podłodze w kolorowy pył.
Skaleczyłeś się – podeszła do niego powoli i ujęta w dłoń jego lekko krwawiący palec. – Pokaż.
To nic takiego, Marty… Do wesela się zagoi. Spojrzała jak ktoś gotowy popełnić morderstwo.
To też już ustaliliście? – z trudem siliła się, by zatrzymać cisnące się pod powiekami łzy.
Nie. O tym nie było mowy. Martynko…
Martynko, Martynko, Martynko! Tak, Martynka rozumie. Co ma nie rozumieć. W końcu sama zakochała się w starszym od siebie mężczyźnie. I nawet z nim spała, wiedząc, że jest żonaty i dzieciaty, z głupią nadzieją, że wszystko samo się ułoży. Jasne, że Martynka rozumie. Miłość. Cudowne uczucie. Każdy ma do niej prawo… nawet ty… nawet wy… – glos drżał jej coraz bardziej. – Nic Martynka nie rozumie, słyszysz? Czemu tak podle mnie oszukiwaliście, nie rozumiem! Całe życie i wszyscy. Mama, ty… Andrzej, Tomasz… Magda…
Objął ją mocno, jak małą zlęknioną dziewczynkę, a ona przylgnęła do niego całą sobą i spazmatycznie płakała. Tak jak wtedy, gdy matka oświadczyła, że odchodzi i tak jak wtedy, gdy chciała ją zabrać ze sobą do Amsterdamu, a ona, choć prawie dorosła, nie mogła pojąć, dlaczego to wszystko spotyka właśnie ją, dlaczego uczestniczy w tym właśnie ona, dlaczego każą jej wybierać, dlaczego nie może żyć jak większość normalnych dziewczyn w jej wieku, dlaczego święta stracą urok, matka nie wyjdzie z sypialni odświętnie ubrana, a ojciec jej nie przytuli.
Trzymał ją teraz w ramionach jak wtedy i jak wtedy milczał. A przecież tak pięknie potrafił mówić o słowach. Ale nie do niej.
Do niej kiedyś, dawno temu, w Zielonce powiedziała coś babcia. Miała dwanaście lat, gdy zmarła matka jej koleżanki. Osierociła piątkę dzieci. 6 grudnia, w dniu św. Mikołaja. W dniu, w którym nawet najmniejszy cukierek osładza życie, za oknem leży pierwszy śnieg, a wszystkie dziecięce twarzyczki jaśnieją uśmiechami. W takim dniu Bóg zabrał matkę piątce dzieci, które dzień wcześniej wystawiły przed drzwi wspólnego pokoju swoje buciki. I Martyna nie zrozumiała tego do dzisiaj. Ale babcia powiedziała jej wtedy: „Martynko, musimy sobie zadawać pytanie o sens życia, dlaczego jest tak, dlaczego nie inaczej, dlaczego nie rozumiem. I nie dziw się, jeśli nigdy nie będziesz spokojna i nie znajdziesz odpowiedzi. Nie możesz jej znać. Nikt jej nie zna. Ale możesz wierzyć. Każdego dnia wstaje słońce”.
Zapamiętała te słowa i przypomniała je sobie właśnie teraz, tulona przez ojca głaszczącego jej włosy. Stłumiła szloch. Na podłodze błyszczał kolorowy pył, w którym tysiącem barw odbijało się światło. Nie zrozumie. Ani tego, że matka za dwa dni będzie smażyć karpia w Amsterdamie, ani tego, dlaczego Andrzej plakat siedząc przed jej komputerem, ani tego, po co Tomasz przystał kartkę z ośnieżonych Tatr i napisał na niej jedno słowo „Pamiętam”. Nie pojmie. Teraz nie. Może pod koniec życia. A jutro wstanie słońce. I pojutrze też. A potem zajdzie i pojawi się pierwsza gwiazdka. Ojciec wyciągnie opłatek z kredensu. Położy go na wyszczerbionym talerzyku. Zapali lampki na choince. Te same, które ona co roku owijała watą. I przytuli Magdę.
Pukanie do drzwi zabrzmiało delikatnie jak odgłos stłuczonej bombki. Wyglądała tak ładnie. Zupełnie inaczej niż zwykle. Dojrzalej, piękniej. Ojciec drgnął i uśmiechnął się kącikami ust.
Martyna… – drżał jej głos. Jak dziecku, które próbuje powiedzieć, że rozsypało cukier w kuchni, a przecież wcale nie chciało. Samo się stało.
Witaj, Magi – szepnęła Martyna. – Nic nie mów. Im więcej stów, tym mniej treści przypada na każde, l nie próbujcie zrozumieć.
A na początku było słowo… „Wszystko przez Nie się stało, a bez Niego nic się nie stało, co się stało”.
[ATENA]
Minęły święta. Zaczął się nowy rok. Rok… Jedna wiosna. Jedno lato.
Jedna jesień.
Jedna zima. Jedne urodziny. Jedna Gwiazdka. Odchorowałam ten „romans”. Grypa złamała moje ciało, jak profesor połamał duszę.
Nie mogłam się na to zgodzić. Ciało mówiło TAK. Rozum mówił NIE. Można uznać to za wytarty banał, ale ja wierzę, że nie wolno budować swojego szczęścia na cudzym nieszczęściu. Zbyt wiele tez. Ciało buntowało się przeciw rozumowi dyskutując z nim długimi godzinami, czasami dopuszczając do głosu Serce.
Serce przekrzykując Rozum i Ciało mówiło: pomóżcie mi, błagam, bo za chwilę rozsypię się na maleńkie kawałeczki. I kto mnie potem poskleja?
A i ono było bezsilne.
Do twarzy mi było w Smutku. Zaprzyjaźniłam się z nim nawet. Z Tęsknotą także.
Wiedziałam teraz, że tęsknota to nie tylko przebieranie ziarnek maku. Nie tylko nasłuchiwanie jego kroków za drzwiami. Czekanie na dzwonek lub zgrzyt klucza w zamku. Bo „tęsknić” i „czekać” to prawie to samo. Pod warunkiem że czekając się tęskni, a tęskniąc czeka.
Z tęsknoty można przestać jeść. Można też umyć podłogę w całym domu szczoteczką do zębów. Można wytapetować mieszkanie. Umrzeć można. Wieczorami, w blasku świec, przy muzyce, w absolutnej ciszy przychodziło do mnie Zrozumienie.
Zatem było nas siedmioro… Ciało, Serce, Rozum, Tęsknota, Czekanie, Smutek, Zrozumienie.
I ja. Chociaż miałam do powiedzenia najmniej. I jeszcze Dusza. Ale ona się nie liczy, bo leży potłuczona cicho w kącie.
Ale to już było. I nie wróci więcej.
Nic nie dzieje się w życiu bez przyczyny. Dzięki temu zrozumiałam, co czuł Andrzej.
Andrzej…
Czy mężczyźni czują inaczej? Czy ich mniej boli? Jeśli nie, to oznaczałoby, że jego serce pękło już dawno. Pierwszy raz, gdy dotykał ustami jej szyi. Gdy siedzieli na wersalce, a ona obserwowała w szkle monitora odbicie jego głowy Do dziś czuła ciepło jego oddechu, które zostawało po każdym pocałunku. Pamięta drżenie jego ciała. Ale także pamięta siebie – zastygłą w oczekiwaniu.
Teraz bardzo chciała wrócić do tych pocałunków. Na szyi, uchu i swetrze. I drugi raz serce pękło, gdy ona była na „koloniach” w Toruniu. A wtedy nawet nie zauważyła, jak gasła jego obecność. Jak świeca, która się wypala. Nie dostrzegła tego, oślepiona ogromnym neonem z Gdańska. Andrzej wiedział. Cierpiał, ale czekał. Miał nadzieję, że Martyna spojrzy kiedyś na wszystko w innym świetle.
I spojrzała. A po profesorze, wbrew jej obawom, wcale nie został w jej sercu lej jak po wybuchu bomby atomowej, lecz malutka rana, która szybko się zabliźni. Szybko, bo z Andrzejem.
Pragnęła jego pocałunków za uchem. Drżącego dotyku jego palców, gdy delikatnie przesuwał dłońmi po jej ramionach.
Bo różnica między Andrzejem a profesorem polegała na tym, że Martyna miała wrażenie, że przy tym pierwszym czuje się jak dziecko stawiające pierwsze w życiu kroki, malutkie, drobniutkie, troskliwie podtrzymywane przez wzruszoną matkę. Natomiast przy profesorze te kroki były jak w siedmiomilowych butach. Na dłuższą metę daleko nie ujdziesz. Bo po prostu się zmęczysz. A jeśli nawet się nie zmęczysz, to zbyt szybko skończy ci się droga.
Martyna chciała odkrywać ciągle nowe ścieżki. Mogła to zrobić tylko z kimś, kto okazywał jej morze cierpliwości, miłości, zrozumienia. Bez przerwy. Konsekwentnie. Niezmiennie.
Andrzej…
Z Magdą nadal co jakiś czas wrzucały szprotki do stoika. Tak na wszelki wypadek. Żeby już nic w ich życiu się nie zmieniło. Nic na gorsze, oczywiście. Ale nie prosiły ryb o nic nowego. Nie można przecież być zachłannym.
Teraz Magda bywała w Szczytnie częściej od Martyny i w ogóle zanosiło się na to, że wkrótce się przeprowadzi. Studiować może w Olsztynie, jeśli nadal będzie jej się chciało.
Nie miała do niej żalu. Bo i o co? Nie można zapanować nad sercem, nawet jeśli początkowo wydaje nam się, że tak. Magda próbowała. I próbował ojciec. Ale jak długo można oszukiwać samego siebie?
Po historycznym e – mailu Magdy do Martyny powstał kolejny.
Madame
Nie powiem, że z łatwością oddycham. Raczej chwytam łapczywie powietrze, jak astmatyk.
Bo nie jest to proste. Ale nic nie jest w życiu proste.
Zadaję sobie pytanie: o co tak naprawdę chodzi w tym naszym całym życiu?
Przy założeniu, że żyjąc tracimy życie. Może o to, by stracić go jak najmniej? Albo przeżyć jak najwięcej? Przecież trzeba pamiętać, że życie to przystanek. Tylko przystanek. Chwila. Kilka chwil, l nie wolno nam ani jednej zmarnować. Bo nigdy byśmy sobie tego nie wybaczyli.
Widzisz, ja wierzę w Boga. Ale mam trudniej, bo muszę częściej szukać usprawiedliwienia dla siebie samej. Dla innych, l często go nie znajduję, l wtedy ogarnia mnie zwątpienie, czy moja wiara jest wystarczająco mocna. Można wierzyć w różne rzeczy.
Ja teraz wierzę na przykład, że nie skrzywdzisz mojego ojca. Jeśli tak by się stało, to Cię po prostu zabiję. Mówię poważnie. Miłosierdzie tu nie będzie się liczyło.
Pewne jest natomiast to, że ojciec nie potłucze Ci duszy, nie podetnie skrzydeł i nie uśpi motyli. Gwarantuję. To jedyna rzecz, której jestem pewna. No… nie jedyna.
Przyjedź proszę. Znowu zapalimy świece. Wypijemy wino (weź jakieś od niedożywionego Teo).
Jest o czym rozmawiać. Chcę się do Ciebie przytulić. Mocno.
Andrzej…
Tylko przy nim czulą się naprawdę bezpieczna.
Będą uczyli się mówić. Jeśli on nadal będzie chciał.
Tak jak powiedział ojciec: na początku było słowo.
Literka po literce. Wyraz po wyrazie. Zdanie po zdaniu.
Aby dojść do tego najważniejszego.
Bo Miłości uczymy się całe życie.
[ATENA]
Śnieg prószył tak równo, jakby ktoś, tam na górze, wysypywał go z ogromnej poduchy. Przysypywał ciepłą puchową pierzyną nieco odchudzone korony drzew. Płatki spadały nieśmiało na tafle skutego lodem jeziora. Widziała to dokładnie zza okna, nawet nie wstając z łóżka. Dzięki krótszym firankom, które założył ojciec. Specjalnie po to, by zaraz po przebudzeniu mogła oglądać jezioro.
Bez względu na porę roku widok był zachwycający.
Wstała i przeciągnęła się leniwie. Ech, ty życie, życie!
Ktoś powiedział, że myślenie ma przyszłość.
Martyna nic innego nie robiła od kilku tygodni, tylko myślała.
I jakoś mimo to nie dostrzegała jeszcze swojej przyszłości. Chwilami miała wrażenie, że widzi jakiś niewyraźny zarys, ale znikał on jak fatamorgana.
Z kuchni roznosił się przyjemny zapach tostów oraz jajecznicy, które przygotowywała Magda do spółki z ojcem. Ich wspólne śniadania byty już jak rytuał. Ta sama godzina. Te same słowa. Ta sama czułość. Tylko składniki czasami inne. Na szczęście, bo inaczej nie mogłaby patrzeć na jajka. Poza tym Magda dbała o poziom cholesterolu we krwi ojca, a ojciec dbał o odpowiedni poziom czułości.
Wzruszały Martynę te codzienne rozmowy w kuchni. Rozczulała ją nieopisana radość, która bita od jej ojca, gdy patrzy} na Magdę. Jak on na nią patrzył!
Jeśli tak wygląda miłość, to Martyna chciała ją widzieć. Choćby miała ją tylko oglądać z daleka.
Reflektor z Gdańska zgasł. Tak nagle jak się zaświecił. Martyna świadomie go wyłączyła. Tak było bezpiecznie. Inaczej mogłoby się coś zapalić od krótkiego spięcia. A tak tylko się troszkę przykopciło. Serce się osmaliło. Wprawdzie trudno je było z początku doszorować, ale się udało.
Szorowała je razem z ojcem, Magdą, Tonym i złotymi szprotkami.
Szorowała z Romkiem i Teo, któremu przy tej okazji sprawdzała ilość pigmentu, czyniąc to na podstawie jakości przynoszonego przez Teo wina.
Jeśli wino było przednie, oznaczało to, że Teo nadal ma sporo pigmentu, tak jak większość południowców.
Doprali jej serce.
Ale ostateczny, właściwy kolor odzyskało pewnego piątku.
Martyna, łap – usłyszała znajomy glos za plecami.
Odwróciła się i instynktownie wyciągnęła przed siebie ręce. W samą porę. Inaczej ogromny bukiet z polnych kwiatów przytachany przez Remka wylądowałby w śnieżnej zaspie. Jak kwiatek przy kożuchu.
Co ty Remek, zwariowałeś? Kwiatami we mnie rzucasz?
A czym mam rzucać? Śniegowymi kulkami? Absolutnie nie nadają się na tę okazję.
O, więc jest okazja. Powiedz…
Martyno, kobieto, przyszła anglistko. Niebieskooka blondynko, łamaczko męskich serc…
Remik, jeszcze jedno słowo i zmuszona będę użyć brzytwy. Mów natychmiast – spojrzała na niego uważniej i spostrzegła lekki rumieniec. „Boże, chyba nie będzie mi się oświadczał” – przemknęło jej przez głowę.
Chłopie, poważna sprawa. Ty się czerwienisz.
Martynko, nie wiem, jak mam ci to powiedzieć…
Normalnie. Literka po literce. Może być po angielsku, byleby pełnym zdaniem.
Widzisz Martynko… Ja już nie będę chodził z tobą do kina.
Rozumiem, zwłaszcza po akcencie na „z tobą”. Remek, wariacie, to cudowna wiadomość. Ale musisz mi obiecać, że jedno wyjście na dziesięć zaliczasz ze mną, OK? To dla kogo te kwiaty? I skąd je wziąłeś? Spod śniegu wykopałeś? Biegnij z tym bukietem do niej!
Kwiaty są dla ciebie. Ona już dostała. Przed tobą.
No tak. Przed nią…
Wszystko działo się albo przed nią, albo za nią. Za późno lub za wcześnie.
Z Andrzejem było za wcześnie. A także za późno. Jakie to skomplikowane! Najpierw za wcześnie, bo nie czuła tego co on, a potem za późno, bo nie wiedziała, czy Andrzej czuje jeszcze to, co ona zaczynała czuć.
Paradoksalnie, gdy poznała profesora było za późno i za wcześnie zarazem.
Późno, bo żona. A za wcześnie, bo jednak czuła się trochę za młoda, by wiązać się na stałe z mężczyzną starszym prawie o 20 lat. Co innego romans, a co innego proza życia.
Dlatego tak bardzo cieszył ją sukces Remka na „polu sercowym”. Okazuje się, że nawet chłopak tak mało seksowny jak biurowy wieszak (cytując Magdę) może uwieść dziewczynę, Remek, oprócz niskiego wzrostu, nadwagi i okularów ma przecież TEN MÓZG. I wrażliwość. Optymizm. Radość z samego tylko faktu, że się urodził.
Martynko, to ja już pójdę. Pozdrów Magdę i ojca. Co u nich słychać?
Oj, Remik! Słychać, słychać. Co ja ci będę dużo mówić. Dobrze słychać. Ja tylko jestem prawie bezdomna, bo Magda zdobyta szturmem nie tylko serce ojca, ale i mieszkanie. Pozdrowię ich oczywiście. Jeśli tylko uda mi się dotrzeć do Szczytna.
Od kiedy postanowiła żyć bez mężczyzn, wyostrzyło jej się poczucie humoru.
Dlaczego mężczyźni tak „zaciemniali” jej obraz?
Wszystkim dookoła życie ułożyło się jakoś. Profesor wyjechał z rodziną na pięcioletni kontrakt na Uniwersytet w Kanadzie.
Ojciec przeżywa drugą młodość z Magdą.
Remek będzie chodził do kina z inną.
Nawet Tony poderwał podobno całkiem przyjemną sunię.
Nie wiedziała tylko, co z Andrzejem. Gdyby tylko pozwolił się przeprosić. Wyjaśniłaby. Pozwoliłaby całować swoją szyję. Pozwoliłaby zdjąć sobie stanik. I nie musiałby zapomnieć o tym zaraz za drzwiami.
Andrzej…
Wszystko miało swój bieg. Swój plan. To nieprawda, że codzienność zaczynająca się siedem razy w tygodniu myciem zębów rano i zmywaniem makijażu wieczorem, jest nudna. W tym czasie można też mieć normalne życie. Ciekawe. Pełne zdarzeń. Regularne. Bez erupcji, ale także bez poparzeń i grzechu. Kolokwia, egzamin, biblioteka, książki. Czasami wino wieczorem. Dużo muzyki.
Na to wino Martyna wpadała już sama do Teo, kontrolując poziom jego pigmentu. Teo, nie wina.
Słuchaj Teo, dlaczego wy, mężczyźni jesteście tacy niezdecydowani? – My? Niezdecydowani? – powtórzył głosem pełnym szczerego zdziwienia pomieszanego ze świętym oburzeniem. I natychmiast „zaszeleścił” znad deski do prasowania: – Martyna, którą mam założyć? Niebieszką czy żeloną? Wiesz, nie mogę szę żdeczydowacz.
Martyna podniosła się z podłogi, chwyciła do potowy pełną butelkę i bez żadnych wyrzutów sumienia, związanych z kradzieżą wina, wyszła z pokoju.
Jezu, chyba już nic się w moim życiu nie zmieni!
Muszę do Szczytna. Teraz, dzisiaj, natychmiast! Nad jezioro. Pooddychać zapachem wody. Wciągnąć głęboko powietrze. Prawie się nim zachłysnąć. Wsłuchać się w odgłos skrzypiącego pod butami śniegu. Pogłaskać Tony'ego. Przytulić się do ojca. Powrzucać z Magdą szprotki do słoika. Sprawdzić, czy dworzec autobusowy ma nadal rozmiary parkingu dla rowerów. Wtopić się we mgłę. Zniknąć w niej. Tak jak się znika w czapce – niewidce. Oj, gdyby tak znikały nasze problemy! Autobus. Ostatni do Szczytna dzisiaj. Piątek. Żeby tylko zdążyć. W ostatniej chwili wbiegła na dworzec. Autobus już ruszał. Wskoczyła, jak zwykle bez bagażu. Od progu jej radość ostudził kierowca:
Nie ma miejsc. To nie autobus na dziatki. Jutro będzie następny.
Jutro? Jakie jutro??? Ona musi teraz. Dzisiaj. Jutro już może być za późno. Mgła opadnie! Śnieg stopnieje! Magda zje całą zupę grzybową! Szprotki umrą!
Proszę pana, ja mogę siedzieć na podłodze. Mogę stać… niech pan zrozumie, ja muszę dojechać dzisiaj do Szczytna, proszę…
W tym momencie chłopak w zielonej kurtce stanął przy kierowcy i, podając mu swój bilet, powiedział:
Niech pan weźmie tę panią. Ja mogę jechać jutro. Niech pan otworzy bagażnik żebym mógł zabrać bagaż.
Andrzej szepnął do Martyny:
Nie zwracaj na niego uwagi. Masz miejsce przy środkowym wejściu. Ja pojadę jutro. Na mnie nikt nie czeka.
Martyna stała skamieniała, jakby ktoś odlał ją z brązu. Nie miała czucia ani w rękach, ani w nogach. Boże! To się chyba nazywa dejavu? Ale teraz będzie mądrzejsza. Dzisiaj wie, czego pragnie. Powoli, z namysłem powiedziała:
Ja na ciebie czekam. I albo jedziemy nad Małe i Duże razem, albo wysiadam teraz z tobą!
Kierowca zmełł przekleństwo pod nosem i machnął zrezygnowany ręką. Autobus ruszył. Wyjechał na szeroką równą drogę. Martyna zamknięta w ramionach Andrzeja wierzyła, że od tej chwili także i ona zaczyna stąpać po nowej, równej ścieżce. Niby znajomej, a obcej. Obcej, a znajomej. Serce radośnie łomotało w piersi, a tuż za uchem czuła ciepłe pocałunki Andrzeja. Tak było. Kilka tygodni temu.
Z zamyślenia wytrącił ją cichy głos:
Martynko, wracaj do łóżka, bo się przeziębisz. Stoisz bosymi stopami na podłodze. Chodź do mnie. Ogrzeję cię. Przecież nie chcemy, żebyś była chora, prawda?
Prawda Andrzejku. Nie chcemy – najbardziej teraz pragnęła, by ją dotykał. By zamykał w ustach jej kolczyk z kawałkiem ucha. By wodził opuszkami palców po jej ramionach. I ona pragnęła dotykać jego. Jak to kiedyś powiedziała Magda o Bon Jovim?: „chciałabym ssać jego mózg. To znaczy jego mózg także”. Martyna tak teraz miała. Pragnęła, by był. Teraz. Jutro. Zawsze.