Rozdział 12

Wchodząc po schodkach, czuła się, jakby wstępowała na szubienicę. Amelie stała po jednej stronie i wpatrywała się w Myrnina. Ujął jej bladą, piękną dłoń i ucałował.

– Och, nie patrz z takim niepokojem, moja droga przyjaciółko – powiedział. – Czuję się naprawdę znakomicie.

– Nie – powiedziała Amelie. – Nieprawda. I poczujesz się znacznie gorzej. – Zwróciła się w stronę Bishopa. – Żałuję, ale pan Myrnin źle się czuje. Powinien stąd wyjść ze względu na zdrowie.

Wygląda zupełnie dobrze – odparł Bishop. – Pozwól mu podejść.

– Ty durniu – szepnęła Amelie do Myrnina, który wykonał piruet Pierrota i zakończył go idealnym ukłonem tancerza aż do podłogi. – Och, mój miły idioto. – Claire nie umiała stwierdzić, czy ona jest oburzona, zła czy smutna. Być może wszystkie trzy rzeczy naraz.

Bishop zdawał się rozbawiony.

– Ileż to już lat minęło? – powiedział. – I jak ci się wiodło, Myrnin?

– Tak dobrze, jak można było oczekiwać – odparł Myrnin.

– Pierrot. Jakie to dziwne… Uważam, że o wiele lepiej pasuje do ciebie Arlekin.

– Zawsze uważałem ze Pierrot jest niebezpieczny – powiedział Myrnin. – Pod tą niewinnością po prostu musi się cos kryć.

Bishop się roześmiał.

– Tęskniłem za tobą, błaźnie.

– Naprawdę? Dziwne/ Ja za tobą, panie, nie tęskniłem wcale.

Bishop z miejsca przestał się śmiać a Claire poczuła wielki strach.

– Ach, pamiętam już teraz czemu Przestałeś być zabawy, Myrnin. Używasz szczerości jak maczugi.

– Sądziłem, że raczej jak rapiera, panie.

Bishop znudził się juz wymianą błyskotliwych uwag.

– Przysięgniesz?

– Jasne. – Po czym wyrecytował stek przekleństw. Zakończył, mówiąc: – Zaplute zidiociałe stare jabłuszko, wandalski krętacz, co profanuje psie truchła! – A Potem jeszcze kręcił się wokół własnej osi i złożył ukłon.~ Czy o to ci chodziło, panie?

Claire sapnęła, kiedy czyjeś zimne dłonie chwyciły ją za gardło. Ktoś ją pociągnął w tył. Trzymała Ją Ysandre i teraz wampirzyca nachyliła się, żeby szepnąć:

– Tak, proszę, stawiaj opór. Straciłam twojego chłopaka, zanim go mogłam skosztować. Zadowolę się zamiast niego tobą.

Claire się nie wahała. Sięgnęła Pod tunikę, wyjęła starą buteleczkę po perfumach, którą dał jej Myrnim i Wyjęła korek.

A potem wylała święconą wodę na głowę Ysandre.

Ysandre wrzasnęła tonem tak wysokim, ze kryształy na stolikach zadźwięczały. Odsunęła się, szarpiąc Się za włosy, strząsając z siebie krople. Poleciały one na François, który właśnie do niej podbiegł. On też krzyknął. Tam, gdzie krople padały na ich skórę, woda ją wyżerała. Claire nie mogła oderwać wzroku, przerażona. Oberwało im się, rzeczywiście. I to mocno.

Myrnin roześmiał się niskim, gardłowym śmiechem i wyjął wąski sztylet, który miał u boku. Kiedy Bishop zbliżył się niego, ciął go, nadal się śmiejąc.

Zwarli się.

Zranił Bishopa w ramię, ale to było tylko płytkie skaleczenie. Claire widziała jednak rozdartą szatę wampira i cienką warstewkę krwi na ostrzu.

Bishop zdziwił się na tyle, że przystanął, by obejrzeć zniszczony kostium.

Śmiech Myrnina wznosił się coraz wyżej i wyżej i wampir znów zaczął się obracać wokół własnej osi, coraz szybciej.

– Myrnin! – wrzasnęła Claire. Cofała się przed Ysandre, oparzoną i wściekłą, a ta szła w jej kierunku. Potknęła się i przewróciła na plecy. – Myrnin, zrób coś!

Przestał wirować i spojrzał na zakrwawiony sztylet w swojej dłoni.

– Jak mówiłem wcześniej Samowi, trzeba wiedzieć, kiedy się wycofać – powiedział. – Claire, już czas. – Przesłał jej dłonią pocałunek i przeskoczył stół.

A potem wybiegł, nadal się śmiejąc i wymachując trzymanym w ręku sztyletem.

Przez kilka sekund nikt się nie poruszył. Claire patrzyła na Ysandre, która wydawała się równie zaskoczona jak ona i obejrzała się na Bishopa.

A ten przesunął palcami po rozcięciu w szacie i zachichotał.

– Mój błazen – powiedział niemal z sympatią. – Szaleńcy śmieją się śmiechem bogów, nie sądzicie?

Usiadł na tronie z uśmiechem.

– Ysandre, zostaw to dziecko. Jestem dziś wieczorem skłonny zezwolić naszym przyjaciołom na te małe akty oporu.

– Ona mnie sparzyła! – warknęła Ysandre.

– Zagoi się. Nie piszcz mi tu jak skopany psiak. Masz to, na co sobie zasłużyłaś.

Amelie podeszła i pomogła Claire wstać na nogi.

– Dość tego – powiedziała. – Już się zabawiłeś, ojcze. Zakończ to.

– Bardzo dobrze – powiedział. – Czas na test, moje dziecko. Przysięgnij mi wierność i będzie po wszystkim.

– Jeśli przysięgnę ci wierność, nic się nigdy nie skończy – poprawiła go Amelie. – Nigdy nie składałam ci żadnej przysięgi. Naprawdę uważałeś, że to się może zmienić?

– Krwawa zdrajczyni – syknął. – Suka. Witasz mnie w swoim małym miasteczku? Pozwalasz mi chodzić jego ulicami i brać twoich poddanych? Pewnie się nie ośmielisz. Za dobrze mnie znasz.

– Na nic ci nie zezwalam. Nie przysięgnę ci lojalności. Nie dam ci nic, ojcze. – Wydawało się, że to niemożliwe, ale przy tych słowach Amelie w oczach Claire wyglądała jakoś… po ludzku. Była bezbronna, krucha i narażona na zniszczenie.

– Dasz mi jedną rzecz, jeśli chcesz zachować to, co tu zbudowałaś – powiedział. – Chcę moją książkę. Tą, którą mi ukradłaś, składając mnie do pospiesznie wykopanego grobu, córko.

Zamarła. Amelie, której nie sposób było zaskoczyć, tym razem wyglądała na zupełnie zbitą z tropu.

– Książkę.

– Myślisz, że potrzebne mi jest to twoje żałosne miasteczko? Twoi śmieszni poddani? – Bishop obrzucił pogardliwym spojrzeniem Claire, a potem resztę sali. – Chcę odzyskać moją własność. Oddaj mija, a odejdę. Co powiesz?

– Książka nie należy do ciebie – powiedziała Amelie.

– Wyjąłem jaz rąk martwego rywala – powiedział Bishop. – To ją czyni moją. Prawo podboju. – Przyjrzał jej się niespiesznie i chłodno. – Tak samo, jak ty odebrałaś ją mnie, o ile pamiętasz, tyle że ja nie byłem jeszcze wystarczająco martwy. Szkoda, że się nie upewniłaś, prawda?

Wszystko szło na opak. Myrnin uciekł, chociaż powinien był zostać, powinien był walczyć. Amelie nie mogła sobie poradzić z Bishopem bez wsparcia; sam tak powiedział.

A pozostałe wampiry stały z boku i pozwalały, żeby to się działo.

– Amelie – powiedział Bishop. – Zniszczę cię, jeśli mi odmówisz. Nie jesteś tego świadoma? Nie zdawałaś sobie z tego sprawy, od kiedy tu przyjechałem?

Claire podeszła i stanęła obok niej.

– Ona chce, żeby pan wyjechał – powiedziała. – Musi pan wyjechać. Natychmiast.

Bishop się roześmiał.

– Grozi mi mały, ujadający piesek. Co, zjesz mnie, kundelku?

– Nie – powiedział Sam Glass. Stanął obok Amelie. – A w każdym razie nie bez pomocy.

Michael dołączył do niego, pokonując dzielący ich dystans jednym skokiem, a Shane i Eve stanęli na schodach.

Przez jedną pełną napięcia chwilę nic się nie działo, a potem inni ruszyli się z miejsc. Oliver. Monica. Charles i Miranda.

Tata Claire podszedł, wziął jej matkę za rękę i odprowadził j ą na bok.

Nadchodzili kolejni.

Wampiry i ludzie z Morganville stawali obok siebie, tłoczyli się na podeście naprzeciwko Bishopa, Ysandre i François. Nie wszyscy, ale ponad połowa sali.

– Nie jesteś tu mile widziany – powiedział Oliver. – Panie Bishopie, to nasze miasto i nasi ludzie. Pora, żebyś stąd wyjechał.

– To rebelia – powiedział Bishop. – Jakie to odświeżająco nowoczesne.

Skinął głową Ysandre i François.

Ysandre udała, że rzuca się na Shane'a, a potem złapała Jasona Rossera i zatopiła kły w jego szyi.

Chaos. Sam i Michael uderzyli François, kiedy próbował ukąsić wrzeszczącą Jennifer, i Claire niemal natychmiast straciła ich z oczu. Bishop poderwał się i zaczął przepychać się z Oliverem.

Amelie złapała Ysandre za kark i odciągnęła ją od Jasona.

– To moja własność – rzuciła ostro i przytrzymała wyrywającą się i syczącą Ysandre na odległość ramienia. – Chłopcze. Chłopcze! – Pochyliła się nad Jasonem, bladymi palcami dotykając jego twarzy:

Jason otworzył oczy. Płakał, uznała Claire, ale potem zobaczyła jego twarz i zorientowała się, że on jednak wcale nie płacze. On się śmiał.

– Frajerka – powiedział.

– Nie! – krzyknęła Claire, ale było już za późno.

`Jason wyjął spomiędzy fałd mnisiego habitu kołek i pchnął nim Amelie w serce.

Wszystko się zatrzymało.

Amelie zatoczyła się w tył. Ten drewniany kołek w jej piersi wyglądał groteskowo, nierealnie, dziwacznie.

Amelie była przecież niezniszczalna. Nie można jej było skrzywdzić.

Plama czerwieni wykwitła na białym materiale wokół kołka i zaczęła rosnąć Claire w oczach.

Sam krzyknął. Porzucił François, widząc osuwającą się Amelie, i podtrzymał ją, delikatnie kładąc na drewnianych deskach podestu. Ten wyraz jego twarzy… Claire jeszcze nigdy nie widziała u nikogo takiego bólu.

Oliver uderzył Bishopa tak mocno, że starzec zatoczył się w tył na tron, a potem Oliver podbiegł do Amelie.

– Nie! – rzucił ostro, kiedy Sam ujął kołek, chcąc go wyciągnąć. – Ona jest stara. Wytrzyma, póki nie zabierzemy jej w bezpieczne miejsce. Zabierzcie ją!

A potem obrócił się w samą porę, bo Jason skoczył w jego stronę z kolejnym kołkiem. Oliver złapał go w powietrzu i złamał mu rękę bez najmniejszego wysiłku, odrzucając go na podest, gdzie zderzył się z François, który walczył z Michaelem w parterze.

– Mamo! Tato! Uciekajcie stąd! – wrzasnęła Claire. Tata ruchem ręki pokazał jej, żeby poszła z nimi, ale tylko pokręciła głową. Nie miała zamiaru zostawić przyjaciół. Nie w taki sposób, w jaki Myrnin zostawił ją.

Rodzice ruszyli w stronę drzwi. Inni też biegli, głównie ci, którzy nie zdecydowali się od początku stanąć przeciwko Bishopowi. Claire zobaczyła Marię Theresę wymykającą się bocznymi drzwiami i ciągnącą za ramię swojego ludzkiego towarzysza. Wydawał się przerażony i usiłował jej się wyrwać.

Z ciemności poza salą dobiegł ją krzyk.

Amelie zamrugała powiekami, chwyciła oddech i szepnęła coś do Sama. Podniósł oczy na Claire, a jego twarz była tak twarda i biała jak marmur.

– Końcówka rozgrywki – powiedział. – Bishop kontratakuje.

Claire spojrzała i zobaczyła, że niektórzy z wychodzących zaczęli rzucać się na towarzyszących im ludzi albo na inne wampiry. Bishop sprowadził tu własnych uśpionych agentów i było teraz tylko kwestią czasu, zanim przedrą się do podestu. Zapowiadała się ogólna walka.

Michael dołączył do nich. Ubranie miał podarte, a na jednym policzku długą, bezkrwawą szramę.

– Zabierz, ich stąd! – wrzasnął do niego Oliver. – Ale już!

Oliver rzucił się na Bishopa, zmuszając starego wampira do oparcia się o tron, a potem sięgnął w głąb swojego kostiumu stracha na wróble. Wyciągnął długi, ostry jak igła sztylet i przeszył nim tors Bishopa, przyszpilając go do drewna tronu.

Bishopa bardziej to rozzłościło, niż zraniło. Wyrwał się i wyciągnął sztylet z piersi, a potem uderzył Olivera tak mocno, że drugi wampir spadł z podestu i znikł w mroku sali bankietowej.

– Sam! – krzyknął Michael.

Sam porwał Amelie w ramiona i zeskoczył z podestu. Większość pozostałych ruszyła za nim. Michael złapał Eve i Shane'a, a Claire chciała zbiec za nimi po stopniach podestu.

Zatrzymała ją Ysandre.

– Nie tak szybko – powiedziała. Jej głos już nie brzmiał jak koci pomruk; to był warkot, niski i złowrogi. – Ciebie to ja chcę.

Claire zaczęła szukać jakiejś broni. Trafiła ręką na widelec, który spadł ze stołu, i wbiła go w ramię Ysandre. Wampirzyca wrzasnęła, wyrwała go i zacisnęła dłoń na gardle Claire, prawie ją kładąc na stół. Claire nie mogła złapać tchu. Uderzała wampirzycę po silnej jak żelazo dłoni i próbowała się wyrwać, ale bezskutecznie.

Czuła, że umiera.

Oliver skoczył na Ysandre i zbił ją z nóg. Wpadła na Bishopa i oboje się przewrócili. Zanim jeszcze zdążyli upaść na podłogę, Oliver złapał Claire za nadgarstek i pociągnął po schodach. Nie nadążała za nim, więc porwał ją na ręce, a potem świat wkoło nich zawirował.

Wampirza prędkość.

Wrzaski zlały się w jeden ogólny hałas, potem Claire usłyszała jakieś trzaski i syreny, a potem nic.

Dziwne, czuć się bezpiecznie w ramionach Olivera.

Kiedy się ocknęła, jej głowa spoczywała na kolanach Shane'a, a on gładził japo włosach. Usłyszała szmer głosów.

– Co… – Gardło ją bolało. Bardzo bolało. A jej głos brzmiał dziwnie.

– Hej – powiedział Shane i uśmiechnął się, spoglądając na nią. Coś było nie tak z tym uśmiechem. – Nic nie mów. Jesteśmy w domu… Wszystko jest zabezpieczone. Nic się nie martw.

Niedowierzała mu. Słyszała odgłos syren samochodów przejeżdżających ulicą. Jakieś głosy w domu, i to liczne. Spróbowała usiąść, ale Shane ją powstrzymał. – Sam jest na górze z Amelie, w pokoju rekreacyjnym. – Shane tak nazywał osobistą kryjówkę Amelie.

– Miasto jest sparaliżowane. Bishop miał już na swojej liście płac wielu ludzi. Sporo było niespodzianek. Bynajmniej nie próżnował.

Bezgłośnie zapytała.

– Kto tu jest?

– Tak, no cóż, mamy dziś wieczorem trochę gości – odparł. – Nie mogli się dostać do siebie, więc schronili się tutaj. Są tu twoi rodzice.

I faktycznie byli, bo odsunęli Shane'a na bok. Mama płakała, głaszcząc Claire po twarzy. Tata zachowywał więcej stoicyzmu, ale jego twarz była zaczerwieniona, a szczęka mocno zaciśnięta.

– Jak się czujesz, mała? – spytał.

– Świetnie – szepnęła i wskazała na nich.

– My się czujemy znakomicie, kochanie – powiedziała jej matka i pocałowała jaw czoło. Nadal ubrana była w długą białą suknię, ale anielskie skrzydła miała zmięte i przekrzywione. – Kiedy Oliver cię tu przyniósł, myślałam… Myślałam, że jest za późno. Myślałam…

Myśleli, że zginęła. Claire poczuła się winna, chociaż przecież wcale nie chciała zemdleć.

– Nic mi nie jest – udało jej się powiedzieć. Próbowała przełknąć i przekonała się, że to nie był zły pomysł; to był pomysł fatalny. Zakaszlała. To zabolało jeszcze gorzej.

Żałosne.

– Oliver? – szepnęła. Tata skinął głową w stronę kogoś stojącego za kanapą, na której leżała.

– Rozmawia przez telefon – powiedział. – To dość energiczny gość, nieprawdaż?

Światła w domu zgasły i ludzie zaczęli krzyczeć. Niemal natychmiast pozapalały się latarki; Eve i Shane mieli je pod ręką, Michael również.

– Uspokójcie się – powiedział Michael. – Proszę wszystkich o spokój! Dom jest bezpieczny.

Nic nie jest bezpieczne przed Bishopem, chciała mu powiedzieć Claire. Ysandre i François już tu byli i jeśli zechcą, znów się tu dostaną. Czuła wokół siebie ciężkie, przytłaczające przygnębienie. Jeśli w tym domu były jakieś duchy – inne niż duch, którym był kiedyś Michael – to dzisiaj wyległy wszystkie, ściągnięte lękiem i gniewem.

– Hej – odezwała się Eve. Stała przy frontowych oknach i wyglądała na zewnątrz. – Tam coś się pali.

Obok przejechał wóz strażacki, a za nim sznur samochodów policyjnych. Służby miejskie mają trudną noc – pomyślała Claire na wpół przytomnie. Wstała mimo protestów matki.

Pokój trochę zawirował wkoło niej, ale potem znieruchomiał. Stanęła obok Eve, przy oknie. Eve otoczyła j ą ramieniem i przytuliła, nie odrywając oczu od pożaru. Był spory, trzy przecznice dalej. Płomienie strzelały na kilka metrów w górę.

– Jak się czujesz? – spytała Eve.

Claire w milczeniu pokazała jej uniesiony kciuk i zobaczyła, że Eve się uśmiecha.

– Tak, zamieniłaś się tam w prawdziwego Spartakusa. Byłam z ciebie bardzo dumna, wiesz. Dopóki nie dałaś sobie skopać tyłka.

Claire próbowała wykrztusić z siebie oburzenie:

– Hej!

– No dobra, może to nie była twoja wina. – Eve znów ją uściskała. – Święcona woda. Fajny pomysł. Prawie mi zaimponowałaś.

– Czyj dom? – Claire udało się wykrztusić szeptem dwa słowa na raz. To już postęp. – Się pali?

– Chyba to dom Melville'ów – odparła Eve, próbując spojrzeć pod nieco innym kątem. – Cholera. Widzę następne.

Niedobrze.

Dołączył do nich Michael.

– To część planu Bishopa – powiedział. – Tak mi się wydaje. Wywołać chaos. Zbić Amelie z tropu.

Claire mogła się założyć, że awaria prądu też stanowiła część tego planu.

– Ilu tu jest?

– W naszym domu? Ze trzydzieści osób. – Eve przewróciła oczami. – Połowa z nich to wampiry. Super, nie? Po tym wszystkim.

Claire wytrzeszczyła na nią oczy.

– Trzydzieści?

Eve pokiwała głową.

– A co?

– To nas czyni niezłym celem.

– Ona ma rację – powiedział Michael. – Musimy być czujni.

Shane wcisnął się obok Claire. Nadal miał na sobie skórzane spodnie, ale włożył też swoją starą, zniszczoną koszulkę z Marylin Mansonem, która wyglądała tak, jakby wyjął jaz kosza na brudy.

Było jej wszystko jedno. Shane objął ją i przez tę jedną chwilę czuła, że wszystko jest w porządku.

– Królik zabójca – powiedział do niej czule i pocałował ją. – A ten kostium to co?

– Arlekin – wychrypiała. – Myrnin… – Wróciło do niej wspomnienie tego, jak Myrnin się zachował. Jak prowokował Bishopa. Jak zostawił Amelie, żeby sobie z tym poradziła i ciekł. Ją też tam zostawił, na pewną śmierć.

– To był Myrnin? Ten szaleniec? Claire, jak ty mogłaś mu w ogóle zaufać? – Shane ujął jej twarz w dłonie. – On namówił cię na to, prawda?

Niezupełnie. Chciała wierzyć Myrninowi. Chciała wierzyć w tę niewinną, łagodną duszę, którą czasem w nim dostrzegała, ale teraz nie była pewna jej istnienia.

Albo, jeśli istniała, to być może jej lekarstwo ją zniszczyło.

– Nie mogłam… – Claire próbowała zebrać słowa, ale było jej za trudno, a oczy Shane'a były zbyt wyrozumiałe. Pocałował ją mimo wszystkich okoliczności, mimo obecności jej rodziców w tym samym pokoju, mimo że dom był pełen wampirów, a połowa Morganville znalazła się w niebezpieczeństwie, pomyślała, że mogłaby stać tu tak w jego ramionach przez całą noc i cały dzień.

– Ja wiem – mruknął z ciepłymi, wilgotnymi ustami przy jej ustach. – Wiem.

Prawie uwierzyła, że zrozumiał.

– Przepraszam, że wam przerywam – odezwał się Michael sucho zza pleców Claire – ale zdaje się, że musimy zrobić mały obchód okolicy.

– Niezły pomysł – powiedział Shane i odsunął się. – Skoro podpalają domy, żeby wywabić ludzi na ulicę. Pewnie łatwiej im ich w ten sposób wyłapać.

– Właśnie. – Michael podał mu łom. Shane zakręcił nim i wsadził go sobie pod ramię. – Jak powiedziała Claire, stanowimy niezły cel. Tak jak wszystkie Domy Założycielki. Ja sprawdzę na tyłach, ty od frontu.

– Pomogę – zaproponowała Claire. Shane i Michael złapali Ją pod ramiona i odprowadzili na kanapę, gdzie ją bez większych ceremonii posadzili. – Hej!

Shane zwrócił się do jej rodziców.

– Zadbajcie, żeby się stąd nie ruszała.

– Tak dokładnie zrobimy – powiedziała jej matka i usiadła obok Claire. – Serio, Claire, co ty sobie wyobrażasz? Tam jest niebezpiecznie!

Dokładnie to samo myślała Claire o Shanie. Ale wiedziała, że w obecnej formie nie na wiele im się przyda. Nie do tego celu w każdym razie.

– Łazienka. – Westchnęła. Jej rodzice wymienili spojrzenia.

Tata wzruszył ramionami.

– Pójdę z tobą – zaproponowała mama.

– Mamo, jestem już na tyle duża, żeby do łazienki chodzić sama. – Głos z chwili na chwilę miała coraz mocniejszy i tylko ze dwa razy zacięła się, wypowiadając to zdanie. Nadal jednak jej głos brzmiał, jakby codziennie wypalała paczkę papierosów.

Ale podobno tak! zachrypnięty głos jest seksowny, prawda?

Mama miała wątpliwości, ale została na kanapie. Popatrzyli po sobie z tatą i wzruszyli ramionami. Claire wyminęła grupkę obcych osób – wampirów o chłodnych, podejrzliwych oczach – i poszła na górę.

Na podeście schodów siedziała Miranda, chowając w dłoniach twarz obrzeżoną wężowatymi włosami.

– Nic ci nie jest? – zapytała Claire i przysiadła obok niej.

Miranda pokręciła głową.

– Mówiłam wam – powiedziała. – Krew. Ogień. Wszystko się kończy.

– A widzisz coś na nasz temat? Co z tym domem?

Miranda zaprzeczyła ruchem głowy.

– Jestem zbyt zmęczona.

– Chodź – powiedziała Claire i pomogła Mirandzie wstać. – Mam tam łóżko. Ktoś może się w nim położyć.

Ułożyła dziewczynę, która natychmiast zaczęła zasypiać, a potem – zgodnie z obietnicą daną mamie i tacie – poszła do łazienki. Była tam kolejka. Potem mogła swobodnie zastanowić się, co dalej.

Przecież nie obiecywała, że z wróci łazienki.

Drogę tam, gdzie chciała iść, blokował jeden z ochroniarzy Amelie – ten, który przy poprzedniej wizycie skinął jej głową. Miał nieco mniej nieprzystępną twarz niż pozostali służący Amelie, ale i tak wzbudzał przerażenie. Claire popatrzyła na niego, doskonale świadoma, że siniaki na jej szyi zaczęły już przybierać fioletowy odcień.

– Mogę tam wejść? – spytała. Przez długą chwilę ochroniarz przyglądał się jej, ale potem skinął głową i odstąpił na bok.

Zapukał. Ukryte drzwi otworzyły się i Claire wślizgnęła się do środka, zamykając je za sobą.

U stóp schodów stał kolejny wampir ochroniarz, wcale nie taki przyjazny, ale po krótkiej, prowadzonej szeptem rozmowie u szczytu schodów, przepuścił j ą na górę.

Na górze była tylko Amelie, leżąca na sofie w zamrożonym wodospadzie białego jedwabiu, Sam i Oliver.

Kołek nadal tkwił w jej piersi, a oczy miała szeroko otwarte i puste.

Gdy tylko weszła na górę, Oliver warknął do niej:

– Odejdź stąd!

Zawróciłaby, ale Sarn szybko się wtrącił.

– Nie – powiedział. – Zasłużyła na to. Ona pierwsza stanęła u boku Amelie, nie ty. Nawet nie ja.

Oliver chyba się zirytował, ale spojrzał na nieruchomą, bladą twarz Amelie.

Nachylił się bardzo nisko, patrząc w jej otwarte oczy bez ruchu. Sekundy mijały, Sam czekał.

– Teraz – szepnął Oliver.

Sam złapał za kołek i pociągnął jednym szybkim ruchem. Ciało Amelie wygięło się spazmatycznie, a usta szeroko otworzyły. W świetle zabłysły ostre zęby.

Nie wydała żadnego dźwięku.

Sam miał udręczoną minę. Oliver coś szeptał, ale zbyt cicho, żeby Claire mogła wychwycić słowa, pochylając głowę tak nisko, że prawie stykała się z głową Amelie. Kiedy Sam wyciągnął ręce w jej stronę, Oliver uniósł wzrok i pokręcił głową. Sam zamarł.

– Potrzymaj ją – powiedział Oliver i puścił jej twarz. Sam szybko zajął jego miejsce. Oliver podciągnął rękaw szarej bluzy, wziął głęboki oddech i podsunął przedramię pod usta Amelie.

Claire drgnęła, kiedy Amelie ugryzła. Oliver nie drgnął. Sam patrzył na przemian to na Amelie, to na niego, jakby sprawdzając coś, czego Claire do końca nie pojmowała, a potem puścił Amelie i złapał Olivera za rękę, żeby go od niej oderwać.

Oliver zatoczył się, przysiadł i schował twarz w dłoniach. Z otwartych ran na jego ręce krew sączyła się kroplami, plamiąc podłogę. Potem krople padały wolniej, aż ustały, a rana się zagoiła.

Amelie zamrugała i spojrzała w stronę Claire. Wyglądałaby zupełnie jak martwa, gdyby nie to, że się poruszała; jej oczy nadal patrzyły nieruchomo, źrenice były rozszerzone, a skóra przybrała dziwny, błękitnawy odcień.

– Ta dziewczyna – szepnęła. – Musi iść. Głód.

Sam pokiwał głową i obejrzał się przez ramię na Claire.

– Idź i przynieś jej trochę krwi – powiedział. – W lodówce powinna być krew.

A Claire zdała sobie sprawę, że krew się im skończyła.

– Cholera – sapnął Shane, kiedy razem przeglądali zawartość lodówki. Na półkach były resztki chili, jakiś makaron, hamburgery. Wystarczająco dużo dla nich na jakieś dwa dni. Ale na pewno nie dosyć dla wszystkich znajdujących się w domu, nawet licząc tylko ludzi. – Myślisz to samo, co ja?

– Myślę, że mamy tu z piętnaście wampirów i brak krwi – powiedziała Claire. – O to chodziło?

– Nie, myślałem, że skończyły nam się chipsy. Oczywiście, że o to chodziło. – Shane poprzesuwał butelki z sosami, po raz trzeci bez skutku szukając jakiejś zapomnianej butelki z krwią. – Powiedziałem: cholera?

– Tak, parę razy. Nie powinieneś wracać przed dom?

– Zamieniłem się na warcie z jednym wampirem. Lepiej, żeby to one patrolowały teren po ciemku. Poza tym im mniej ich się teraz kręci po domu…

– Tym lepiej – dokończyła. – Zgadzam się. Ale Sam powiedział, że Amelie musi zaspokoić głód, czyli napić się krwi.

Zresztą nie ona jedna. A co z Centrum Krwiodawstwa?

– Nie dostarczają do domu – powiedział Shane, a potem strzelił palcami. – Zaraz. Zaraz. Dowożą.

– Co?

Złapał telefon z uchwytu na ścianie, ale potem go odwiesił.

– Nie działa.

Claire wyjęła swoją komórkę.

– Mam zasięg. – Podała mu ją i patrzyła, jak wystukuje jakiś numer. – Dokąd dzwonisz?

– Do Pizza Hut.

– Wariat.

Uniósł palec.

– Hej, Richard? – Nie, jak zauważyła Claire, Dick. Obecna sytuacja awansowała go do osobnika zasługującego na pełne imię. – Słuchaj, stary, mamy tu problem w Domu Glassów.

Claire mogła sobie wyobrazić drugą stronę tej rozmowy i reakcję Richarda Morrella niemal co do słowa. „A tobie się wydaje, że co ja tu mam, jak całe miasto zwariowało?”

– Skończyła nam się krew – powiedział Shane. – Amelie jest ranna. Sam sobie przekalkuluj. Nie zaszkodziłoby, gdyby dzielna policja z Morganville zabawiła się w domowego dostawcę.

Cokolwiek powiedział Richard, nie było to stwierdzenie pełne entuzjazmu.

– Żartujesz – powiedział Shane zupełnie innym, zmartwionym tonem. – Nie żartujesz. O Boże. – Na chwilę umilkł. – Stary, rozumiem. Rozumiem. Dobra, jasne. Trzymaj się.

Pomyślała, że tak grzecznie Richard i Shane jeszcze nigdy nie rozmawiali. Niemal przyjaźnie.

Shane zamknął klapkę telefonu i rzucił go Claire z wystudiowanym spokojem na twarzy.

– Co jest?

– Centrum Krwiodawstwa się pali – powiedział. – I co teraz myślisz o głodzie?

Krwiobus przystanął przed ich domem dokładnie kwadrans później – błyszczący, czarny i groźny. Pojawił się w otoczeniu obstawy złożonej z wozów policyjnych. Policjanci w kamizelkach kuloodpornych pozajmowali posterunki u obu wylotów ulicy.

Claire spojrzała na zegarek. Dochodziła prawie czwarta rano. Do świtu mieli jeszcze parę godzin, chociaż przy pożarach trudno byłoby odróżnić noc od dnia. Straż pożarna Morganville nie dawała sobie rady. Seryjni podpalacze zatrudnieni przez Bishopa dzielnie wywiązywali się ze swoich zadań.

Claire zastanowiła się, co robi teraz Bishop. Pewnie czeka. Nic innego mu nie pozostało. Morganville popadło w chaos po atakach na węzły komunikacyjne, Centrum Krwiodawstwa i – zgodnie z plotką przez kogoś jej powtórzoną – szpital. Jak na razie uniwersytet był chyba bezpieczny. W kampusie mieli zapasy krwi, ale trudno byłoby się tam dostać w tym zamieszaniu.

Michael wyszedł przed dom na spotkanie z wampirem prowadzącym krwiobus. Wrócił, kręcąc głową. – Nic nie zostało – powiedział. – Dzisiejsze zapasy już odwieźli do Centrum. Nie mają żadnych więcej. Powiedział, że zapasy szpitalne też zostały zniszczone.

– Jak nie zaczniemy chodzić od drzwi do drzwi i prosić o butelki i torebki, to nic nie będziemy mieli – dorzucił wampir o ponurej twarzy. – A mówiłem Radzie, że musimy rozbudować system zapasów.

– A co z zapasami na uniwersytecie?

– Wystarczą na parę dni – powiedział kierowca krwiobusu. – O żadnych innych nie wiem.

– Ja wiem – powiedziała Claire i z trudem przełknęła ślinę, kiedy na nią popatrzyli. – Ale musiałabym dostać zezwolenie od Amelie, żeby was tam zabrać.

– Amelie nie jest w stanie wydawać żadnych zezwoleń. Może Oliver?

Claire pokręciła głową.

– To musi być Amelie. Przykro mi.

Kierowca krwiobusu wydawał się zmęczony i mocno zdenerwowany. Ścisnął teraz palcami grzbiet nosa.

– Dobrze – powiedział. – Ale zanim ona będzie mogła wydać zgodę, musi się najeść. Potrzebuję dawców.

Eve, jak na siebie dziwnie milcząca, wysunęła się naprzód.

– Ja oddam – powiedziała.

– Ja też. – To była Monica Morrell. Zdjęła perukę Marii Antoniny i położyła ją na ziemi. Claire przypomniała sobie, co mówił Richard Morrell o burmistrzu, który chciał zwrócić ten kostium i odzyskać pieniądze, i o mały włos nie parsknęła śmiechem. Plan burmistrza właśnie trafiał szlag. – Giną! Jennifer!

Chodźcie tu! I przyprowadźcie, kogo się da!

Monica, równie władcza jak francuska królowa, raz dla odmiany wykorzystała umiejętność dowodzenia i komenderowania ludźmi w dobrej sprawie. Po dziesięciu minutach mieli całą kolejkę chętnych do oddania krwi, a wszystkie cztery stanowiska krwiobusu były zajęte.

Claire wśliznęła się do domu. Wszystkie wampiry wyglądały przez okna, wypatrując jakichś niespodzianek. Większość ludzi była na zewnątrz i oddawała krew.

Przyjrzała się fragmentowi gołej ściany w salonie, obok stołu. Muszę to zrobić szybko.

Ściana zamieniła się w mgłę, a Claire przeszła przez nią i znikła niemal, jeszcze zanim portal na dobre się otworzył.

Znalazła się w więzieniu, sięgnęła pod bluzę kostiumu Arlekina i wyjęła zaostrzony krzyż, który dostała od Myrnina. Używaj go tylko w samoobronie.

Miała zamiar się do tego dostosować.

Cela Myrnina była pusta, telewizor włączony i nastawiony na jakiś program rozrywkowy. Claire zajrzała do więziennej lodówki. Były tam niezłe zapasy, gdyby udało jej się przetransportować je, gdzie trzeba.

Myrnin mógł być wszędzie.

Nie, pomyślała. Myrnin może być w dwudziestu innych miejscach w Morganville, o ile używa tych portali.

Podeszła z powrotem do portalu, skoncentrowała się, otworzyła przejście do laboratorium i weszła.

I tam go znalazła.

Pracował gorączkowo, pozapalał wszystkie możliwe lampy i świece w całym pomieszczeniu. Nie przebrał się z kostiumu, tyle że zgubił gdzieś stożkowaty kapelusz. Teraz, na oczach Claire, przysunął jeden zbyt długi rękaw za blisko świecy i kostium zajął mu się ogniem.

Cachiad! – zaklął, oddarł rękaw i cisnął go na ziemię, żeby zdeptać płomień. Zirytowany, zerwał z siebie całą szeroką tunikę i ją też rzucił na podłogę.

Podniósł oczy, na wpół nagi, oszalały, i zobaczył, że Claire mu się przygląda.

Przez chwilę żadne z nich się nie poruszyło, a potem Myrnin powiedział:

– To nie tak, jak myślisz.

Claire weszła do środka. Zatrzasnęła drzwi i domknęła zasuwę.

– Jeśli nie chciałeś, żeby ktoś tu za tobą wszedł, trzeba było się zamknąć.

– Nie mam na to czasu, i ty też nie. Chcesz mi pomóc?

– Już ci nie będę pomagała! – krzyknęła. Zmęczony głos załamał się wpół zdania jak stłuczone szkło i usłyszała, że skrzeczy w ślepej furii. – Uciekłeś! Zostawiłeś nas wszystkich na śmierć!

Myrnin się skrzywił. Odwrócił wzrok, popatrzył na to, co robił na laboratoryjnym stole. Zobaczyła, że przygotowywał zestaw próbek mikroskopowych.

– Miałem swoje powody – powiedział. – To długa rozgrywka, Claire. Amelie zrozumie.

– Amelie dostała kołkiem w serce – powiedziała.

Powoli uniósł głowę.

– Co takiego?

– Bishop przekupił jej partnera, Jasona. Jason przebił ją kołkiem.

– Nie. – Ledwie słyszalne słowo. Myrnin zamknął oczy. – Nie, to niemożliwe. Ona wiedziała… Mówiłem jej…

– Zostawiłeś ją na śmierć!

Pod Myrninem ugięły się nogi. Opadł na kolana i ukrył twarz w dłoniach, pogrążony w milczącym żalu.

Claire mocniej chwyciła krzyż i trzymając go u boku, podeszła do niego. Nie poruszył się.

– Ona żyje? – spytał.

– Nie wiem. Może.

– Zatem to moja wina. To się nie powinno było zdarzyć.

– A reszta powinna była?

– Długa rozgrywka – szepnął Myrnin. – Nie zrozumiesz.

W kącie, gdzie zwykle Myrnin czytał, stała rozłożona szachownica. Jakąś grę przerwano wpół ataku. Claire popatrzyła na planszę i przez moment widziała oczyma wyobraźni Amelie, siedzącą tam z Myrninem i przesuwającą figury swoimi chłodnymi, białymi palcami.

– Ona wiedziała – powiedziała. – Pomogła ci. Prawda?

Myrnin wstał, a Claire uniosła między nimi krzyż. Myrnin nawet na niego nie spojrzał. Przysunęła go bliżej. Może to kwestia odległości?

Myrnin położył dłoń na jej dłoni i odebrał jej krzyż. Trzymał go gołą ręką.

Żadnego syku. Żadnej reakcji.

– Krzyże nie działają – powiedział. – Wszyscy udajemy, że działają, ale tak nie jest.

Otworzyła usta ze zdumienia.

– Dlaczego? – No i super. Jej ostatnie słowa to będą, jak zwykle, pytania.

To powstrzymuje ludzi przed szukaniem czegoś, co nam faktycznie zaszkodzi. – Myrnin uniósł brwi, ale jego ciemne oczy były smutne i ostrożne. – Claire, ja tam wcale nie miałem zostawać. Miałem tylko rozproszyć ich uwagę, zdobyć próbkę i uciec.

– Próbkę.

Wskazał na laboratoryjny stół i na to, czym się zajmował. Claire zobaczyła tam sztylet o srebrzystym połysku, ten, który wziął na ucztę – teraz już czysty, bez żadnych śladów krwi.

Ale krew starannie przeniesiono na laboratoryjne szkiełka leżące szeregiem.

– Krew Bishopa?

Myrnin pokiwał głową.

– Nigdy nie udało nam się zdobyć próbki krwi żadnego wampira mieszkającego poza Morganville. Popatrz.

Claire mu nie ufała. Cofnął się dość daleko od stołu i wskazał mikroskop z przepraszającym ukłonem.

– Mogę to potrzymać? – spytała i porwała ze stołu nóż.

– O ile nie będziesz nim celowała we mnie – odparł. Sztylet w dłoni nieco ją uspokoił. Jednak sporo czasu jej zajęło skupienie wzroku na próbce pod mikroskopem, żeby ją porządnie obejrzeć, zamiast ciągle sprawdzać, gdzie stoi Myrnin.

Kiedy obejrzała próbki, natychmiast dostrzegła różnicę. Komórki krwi Bishopa były – jak na wampira – zdrowe. Odsunęła się i popatrzyła na Myrnina.

– On nie jest zainfekowany.

– Jest jeszcze lepiej – powiedział Myrnin i skinął głową w stronę rzędu próbek. – Zerknij na numer osiem.

Zamieniła próbki.

– Nie widzę żadnej różnicy.

– Właśnie – powiedział. – A to moja krew, zmieszana z krwią Bishopa. I popatrz na siódemkę. Moja krew bez domieszek.

Była koszmarna. Jeszcze gorsza niż kiedykolwiek. Cokolwiek to serum wyczyniało z Myrninem, zabijało go. Jeszcze raz sprawdziła próbkę numer osiem. I siedem.

– On stanowi lek – powiedziała.

– Teraz rozumiesz – stwierdził Myrnin – dlaczego gotów byłem zaryzykować wszystko i wszystkich, żeby to sprawdzić.

Po kolejnej godzinie Myrnin znów poczuł się gorzej. I tak trwało to dłużej, niż oczekiwała Claire po obejrzeniu pod mikroskopem próbek. Kiedy zaczął się męczyć i przekręcać słowa, otworzyła drzwi celi i zabrała go do niej z powrotem.

– Cholera. – Westchnęła, przypominając sobie wyłamany zamek. – Musimy cię przenieść.

Trochę to potrwało, chociaż złapała tylko rzeczy, które Myrnin wskazał jako najniezbędniejsze – ubrania, koce, dywanik, książki. Zanim przeniosła wszystko do sąsiedniej, pustej celi i wymieniła starą, brudną pryczę na czystą kozetkę, Myrnin siedział już w kącie, skulony w kłębek. Powoli kołysał się w przód i w tył.

Podeszła do niego ostrożnie.

– Już gotowe – powiedziała. – Chodź. Przyniosę ci coś do jedzenia.

Myrnin podniósł wzrok i nie mogła się zorientować, czy ją rozumie, ale z trudem dźwignął się i machnięciem drżącej ręki kazał jej zejść sobie z drogi.

Zamknął drzwi celi i sprawdził zamek, a potem rzucił się na posłanie.

– Amelie – powiedział. – Zajmijcie się Amelie.

– Tak zrobimy – obiecała Claire. Podała mu paczkę z krwią. Nie rzucała jej, ale mu ją podała.

– Przepraszam cię. Nie rozumiałam.

Jego skinienie głową przypominało konwulsyjny odruch. Krew przyciągała jego wzrok, ale zmusił się, żeby znów spojrzeć jej w twarz.

– Długa rozgrywka – powiedział. – Wykorzystaj to, czego chce Bishop. Pozwól mu myśleć, że wygrywa. Graj na czas.

Sprowadź doktora.

– Doktora Millsa?

– Potrzebuję pomocy.

– Jakoś go tu ściągnę. – Claire nie chciała zostawiać Myrnina, ale miał rację. Były rzeczy, które należało zrobić. – Nic ci nie będzie?

Uśmiech Myrnina był znów smutny, ale piękny.

– Nie – powiedział cicho. – Dziękuję ci za zaufanie. Dziękuję za to, że wierzyłaś.

Nie wierzyła. Ale teraz już uwierzyła.

A kiedy się odwracała, dosłyszała jego szept:

– Bardzo mi przykro, dziecko. Tak bardzo mi przykro, że cię zostawiłem.

Udała, że nie słyszy.

Загрузка...