WIECZNY OGIEC

I

— Ty świnio! Ty zapowietrzony śpiewaku! Ty oszuście!

Geralt, zaciekawiony, pociągnął klacz za róg uliczki. Zanim jeszcze zlokalizował źródło wrzasków, dołączył się do nich głęboki, lepko szklany brzęk. Słój wiśniowych konfitur, pomyślał wiedźmin. Taki odgłos wydaje słój wiśniowych konfitur, gdy rzucić nim w kogoś z dużej wysokości lub z dużą siłą. Pamiętał to dobrze, Yennefer, gdy mieszkali razem, zdarzało się niekiedy w gniewie rzucać w niego słojami konfitur. Tymi, które dostawała od klientów. Yennefer pojęcia bowiem nie miała o wyrobie konfitur, a magia była pod tym względem zawodna.

Za rogiem uliczki, pod wąskim, pomalowanym na różowo domkiem zebrała się spora grupka gapiów. Na maleńkim, ukwieconym balkonie, tuż pod spadzistym okapem dachu, stała młoda, jasnowłosa kobieta w nocnej koszuli. Wyginając pulchniutkie i okrąglutkie ramię, widoczne spod falbanek, kobieta z rozmachem cisnęła w dół obtłuczoną doniczkę.

Szczupły mężczyzna w śliwkowym kapelusiku z białym piórkiem odskoczył jak oparzony, doniczka mlasnęła o ziemię tuż przed nim, rozpryskując się w kawały.

— Proszę cię, Vespula! — krzyknął mężczyzna w kapelusiku z piórkiem. - Nie dawaj wiary plotkom! Byłem ci wierny, niech skonam, jeśli to nieprawda!

- Łajdaku! Diabli synu! Przybłędo! — wrzasnęła pulchniutka blondynka i skryła się w głębi domu, niewątpliwie w poszukiwaniu dalszych pocisków.

— Hej, Jaskier — zawołał wiedźmin, ciągnąc na plac boju opierającą się i prychającą klacz. - Jak się masz? Co się dzieje?

— Normalnie — rzekł trubadur, wyszczerzywszy zęby. - Jak zwykle. Witaj, Geralt. Co tu porabiasz? Cholera, uważaj!

Cynowy pucharek świsnął w powietrzu i z brzękiem odbił się od bruku. Jaskier podniósł go, obejrzał i cisnął do rynsztoka.

— Zabieraj te łachmany! — wrzasnęła jasnowłosa, wdzięcznie falując falbankami na pulchniutkich piersiach. - I precz z moich oczu! Żeby noga twoja tu więcej nie postała, ty grajku!

— To nie moje — zdziwił się Jaskier, podnosząc z ziemi męskie spodnie o różnych kolorach nogawek. - W życiu nie miałem takich spodni.

— Wynoś się! Nie chcę cię widzieć! Ty… ty… Wiesz, jaki ty jesteś w łóżku? Do niczego! Do niczego, słyszysz? Słyszycie, ludzie?

Następna doniczka świsnęła, zafurkotała wyrastającym z niej suchym badylem. Jaskier ledwo zdążył się uchylić. Za doniczką, wirując, pofrunął w dół miedziany sagan o pojemności minimum dwóch i pół galona. Tłum gapiów, trzymający się poza zasięgiem ostrzału, zataczał się ze śmiechu. Co więksi dowcipnisie bili brawo i niegodnie podżegali blondynkę do czynu.

— Czy ona nie ma w domu kuszy? — zaniepokoił się wiedźmin.

— Tego nie można wykluczyć — powiedział poeta, zadzierając głowę w stronę balkonu. - Ona ma w domu straszną rupieciarnię. Widziałeś te spodnie?

— Może więc lepiej chodźmy stąd? Wrócisz, gdy się uspokoi.

— Diabła tam — skrzywił się Jaskier. - Nie wrócę do domu, z którego rzuca się na mnie kalumnie i miedziane garnki. Nietrwały ów związek uważam za zerwany. Poczekajmy tylko, niech wyrzuci moją… O matko, nie! Vespula! Moja lutnia!

Rzucił się, wyciągając ręce, potknął, upadł, złapał instrument w ostatniej chwili, tuż nad brukiem. Lutnia przemówiła jękliwie i śpiewnie.

— Uff — westchnął bard, zrywając się z ziemi. - Mam ją. Dobra jest, Geralt, teraz już możemy iść. Mam u niej, co prawda, jeszcze płaszcz z kunim kołnierzem, ale trudno, niech będzie moja krzywda. Płaszczem, jak ją znam, nie rzuci.

— Ty kłamliwa łajzo! — rozdarła się blondynka i rozbryzgliwie splunęła z balkonu. - Ty włóczęgo! Ty zachrypnięty bażancie!

— Za co ona ciebie tak? Coś przeskrobał, Jaskier?

— Normalnie — wzruszył ramionami trubadur. - Wymaga monogamii, jedna z drugą, a sama rzuca w człowieka cudzymi spodniami. Słyszałeś, co o mnie wykrzykiwała? Na bogów, ja też znam takie, które ładniej odmawiają, niż ona daje, ale nie krzyczę o tym po ulicach. Idziemy stąd.

— Dokąd proponujesz?

— A jak myślisz? Do świątyni Wiecznego Ognia? Chodź, wpadniemy pod "Grot Włóczni". Muszę uspokoić nerwy.

Wiedźmin, nie protestując, pociągnął klacz za Jaskrem, raźno ruszającym w ciasny zaułek. Trubadur podkręcił w marszu kołki lutni, dla próby pobrzdąkał po strunach, wziął głęboki, rozwibrowany akord.

Zapachniało powiewem jesieni

Z wiatrem zimnym uleciał stów sens

Tak być musi, niczego nie mogą już zmienić

Brylanty na końcach twych rzęs…

Urwał, wesoło pomachał ręką dwóm smarkulom, przechodzącym obok z koszykami pełnymi warzyw. Smarkule zachichotały.

— Co cię sprowadza do Novigradu, Geralt?

— Zakupy. Uprząż, trochę ekwipunku. I nowa kurtka — wiedźmin obciągnął na sobie szeleszczącą, pachnącą nowością skórę. - Jak ci się wodzi moja nowa kurtka, Jaskier?

— Nie nadążasz za modą — skrzywił się bard, strzepując kurze piórko z rękawa swego połyskliwego, chabrowego kaftana o bufiastych rękawach i kołnierzu powycinanym w ząbki. - Ach, cieszę się, że się spotkaliśmy. Tu, w Novigradzie, stolicy świata, centrum i kolebce kultury. Tutaj człowiek światły może odetchnąć pełną piersią!

— Przejdźmy może oddychać uliczkę dalej — zaproponował Geralt, patrząc na obdartusa, który kucnąwszy i wybałuszywszy oczy wypróżniał się w bocznym zaułku.

— Denerwujący staje się ten twój wieczny sarkazm — Jaskier skrzywił się znowu. - Novigrad, powiadam ci, to stolica świata. Prawie trzydzieści tysięcy mieszkańców, Geralt, nie licząc przyjezdnych, wyobrażasz sobie? Murowane domy, główne ulice brukowane, morski port, składy, cztery młyny wodne, rzeźnie, tartaki, wielka manufaktura produkująca ciżmy, do tego wszelkie wyobrażalne cechy i rzemiosła. Mennica, osiem banków i dziewiętnaście lombardów. Zamek i kordegarda, że aż dech zapiera. I rozrywki — szafot, szubienica z zapadnią, trzydzieści pięć oberży, teatrum, zwierzyniec, bazar i dwanaście zamtuzów. I świątynie, nie pamiętam, ile. Dużo. No, i te kobiety, Geralt, umyte, utrefione i pachnące, te atłasy, aksamity i jedwabie, te fiszbiny i tasiemki… Och, Geralt! Wiersze same cisną się na usta:

Tam, gdzie mieszkasz, już biało od śniegu

Szklą się lodem jeziorka i błota

Tak być musi, już zmienić nie można niczego

Zaczajona w twych oczach tęsknota…

— Nowa ballada?

— Aha. Nazwę ją: «Zima». Ale jeszcze niegotowa, nie mogę skończyć, przez Vespulę cały jestem roztrzęsiony i rymy mi się nie składają. Aha, Geralt, zapomniałem spytać, jak tam z Yennefer?

— Nijak.

— Rozumiem.

— Gówno rozumiesz. No, gdzie ta karczma, daleko jeszcze?

— Za rogiem. O, już jesteśmy na miejscu. Widzisz szyld?

— Widzę.

— Witam i pięknie się kłaniam! — Jaskier wyszczerzył zęby do panienki zamiatającej schody. - Czy ktoś już mówił waćpannie, że jest śliczna?

Panienka poczerwieniała i mocno ścisnęła miotłę w dłoniach. Geralt przez chwilę sądził, że przyłoży trubadurowi kijem. Mylił się. Panienka uśmiechnęła się mile i zatrzepotała rzęsami. Jaskier, jak zwykle, nie zwrócił na to żadnej uwagi.

— Witam i pozdrawiam! Dobry dzień! - zagrzmiał, wchodząc do oberży i ostro pociągając kciukiem po strunach lutni. - Mistrz Jaskier, najsławniejszy poeta w tym kraju, odwiedził twój niechlujny lokal, gospodarzu! Nabrał albowiem ochoty napić się piwa! Czy doceniasz zaszczyt, jaki ci robię, wydrwigroszu?

— Doceniam — rzekł ponuro karczmarz, wychylając się zza kontuaru. - Rad jestem was widzieć, panie śpiewak. Widzę, że w istocie wasze słowo nie dym. Obiecaliście wszak wpaść zaraz z rana i zapłacić za wczorajsze wyczyny. A ja, pomyśleć tylko, sądziłem, że łżecie, jak zwykle.

Wstyd mi, jako żywo.

— Zupełnie niepotrzebnie się sromasz, dobry człowieku — powiedział niefrasobliwie trubadur. - Albowiem nie mam pieniędzy. Później o tym pogwarzymy.

— Nie — rzekł zimno karczmarz. - Zaraz o tym pogwarzymy. Kredyt się skończył, wielmożny panie poeto. Dwa razy pod rząd nikt mnie nie okpi.

Jaskier zawiesił lutnię na sterczącym ze ściany haku, usiadł za stołem, zdjął kapelusik i przygładził w zamyśleniu przypięte do niego piórko egreta.

— Masz pieniądze, Geralt? — spytał z nadzieją w głosie.

— Nie mam. Wszystko, co miałem, poszło na kurtkę.

— Niedobrze, niedobrze — westchnął Jaskier. - Cholera, ani żywej duszy, nikogo, kto mógłby postawić. Gospodarzu, co tak pusto dziś u ciebie?

— Za wcześnie na zwykłych gości. A czeladnicy murarscy, ci, co remontują świątynię, zdążyli już być i wrócili na budowę, zabrawszy majstra.

— I nikogo, nikogutko?

— Nikogo oprócz wielmożnego kupca Biberveldta, który śniada w dużym alkierzu.

— Dainty jest? — ucieszył się Jaskier. - Trzeba było tak od razu. Chodź do alkierza, Geralt. Znasz Dainty Biberveldta, niziołka?

— Nie.

— Nie szkodzi. Poznasz. Oho! — zawołał trubadur, zmierzając w stronę bocznej izby. - Czuję od zachodu powiew i tchnienie zupy cebulowej, miłe mym nozdrzom. A kuku! To my! Niespodzianka!

Przy centralnym stole alkierza, pod słupem, udekorowanym girlandami czosnku i pękami ziół, siedział pucołowaty, kędzierzawy niziołek w pistacjowozielonej kamizeli. W prawej dłoni dzierżył drewnianą łyżkę, lewą przytrzymywał glinianą miskę. Na widok Jaskra i Geralta niziołek zamarł w bezruchu, otworzywszy usta, a jego duże, orzechowe oczy rozszerzyły się ze strachu.

— Cześć, Dainty — powiedział Jaskier, wesoło machając kapelusikiem. Niziołek wciąż nie zmieniał pozycji i nie zamykał ust. Ręka, jak zauważył Geralt, drżała mu lekko, a zwisające z łyżki długie pasemko gotowanej cebuli kołysało się jak wahadło.

— Wwwi… wwwitaj, Jaskier — wyjąkał i głośno przełknął ślinę.

— Masz czkawkę? Przestraszę cię, chcesz? Uważaj: na rogatkach widziano twoją żonę! Zaraz tu będzie! Gardenia Biberveldt we własnej osobie! Ha, ha, ha!

— Aleś ty głupi, Jaskier — rzekł z wyrzutem niziołek. Jaskier znowu roześmiał się perliście, biorąc jednocześnie dwa skomplikowane akordy na strunach lutni.

— No, bo minę masz, bracie, wyjątkowo głupią, a wybałuszasz się na nas, jakbyśmy mieli rogi i ogony. A może wystraszyłeś się wiedźmina? Co? Może myślisz, że otwarto sezon polowania na niziołków? Może…

— Przestań — nie wytrzymał Geralt, podchodząc do stołu. - Wybacz, przyjacielu. Jaskier przeżył dziś ciężką tragedię osobistą, jeszcze mu nie przeszło. Usiłuje dowcipem zamaskować smutek, przygnębienie i wstyd.

— Nie mówcie mi — niziołek wysiorbał wreszcie zawartość łyżki. - Sam zgadnę. Vespula wyrzuciła cię wreszcie na zbity łeb? Co, Jaskier?

— Nie wdaję się w rozmowy na delikatne tematy z osobnikami, którzy sami żrą i piją, a przyjaciołom każą stać — powiedział trubadur, po czym, nie czekając, usiadł. Niziołek naczerpał łyżkę zupy i oblizał zwisające z niej nitki sera.

— Co prawda, to prawda — rzekł ponuro. - Zapraszam więc. Siadajcie, i czym chata bogata. Zjecie polewki cebulowej?

— W zasadzie nie jadam o tak wczesnych porach — zadarł nos Jaskier. - Ale niech będzie, zjem. Tyle że nie na pusty żołądek. Hola, gospodarzu! Piwa, jeśli łaska! A chyżo!

Dziewczę z imponującym, grubym warkoczem, sięgającym pośladków, przyniosło kubki i miski z zupą. Geralt, przyjrzawszy się jej okrągłej, pokrytej meszkiem buzi stwierdził, że miałaby ładne usta, gdyby pamiętała o ich domykaniu.

— Driado leśna! — krzyknął Jaskier, chwytając rękę dziewczęcia i całując ją we wnętrze dłoni. - Sylfido! Wróżko! Boska istoto o oczach jak bławe jeziora! Pięknaś jak poranek, a kształt ust twoich rozwartych podniecająco…

— Dajcie mu piwa, szybko — jęknął Dainty. - Bo będzie nieszczęście.

— Nie będzie, nie będzie — zapewnił bard. - Prawda, Geralt? Trudno o bardziej spokojnych ludzi niż my dwaj. Jam, panie kupcze, jest poeta i muzyk, a muzyka łagodzi obyczaje. A obecny tu wiedźmin groźny jest wyłącznie dla potworów. Przedstawiam ci: to Geralt z Rivii, postrach strzyg, wilkołaków i wszelkiego plugastwa. Słyszałeś chyba o Geralcie, Dainty?

— Słyszałem — niziołek łypnął na wiedźmina podejrzliwie. - Cóż to… Cóż to porabiacie w Novigradzie, panie Geralt? Czyżby pojawiły się tu jakieś straszne monstra? Jesteście… hem, hem… wynajęci?

— Nie — uśmiechnął się wiedźmin. - Jestem tu dla rozrywki.

— O — rzekł Dainty, nerwowo przebierając owłosionymi stopami wiszącymi pół łokcia nad podłogą. - To dobrze…

— Co dobrze? — Jaskier przełknął łyżkę zupy i popił piwem. - Zamierzasz może wesprzeć nas, Biberveldt? W rozrywkach, ma się rozumieć? To się świetnie składa. Tu, pod "Grotami Włóczni", zamierzamy się podchmielić. A potem planujemy skoczyć do «Passiflory», to bardzo drogi i dobry dom rozpusty, gdzie możemy sobie zafundować półelfkę, a kto wie, może i elfkę pełnej krwi. Potrzebujemy jednak sponsora.

— Kogo?

— Tego, kto będzie płacił.

— Tak sądziłem — mruknął Dainty. - Przykro mi. Po pierwsze, jestem umówiony na handlowe rozmowy. Po drugie, nie mam środków na fundowanie takich rozrywek. Po trzecie, do «Passiflory» wpuszczają wyłącznie ludzi.

— A my co jesteśmy, sowy pójdźki? Ach, rozumiem. Nie wpuszczają tam niziołków. To prawda. Masz rację, Dainty. Tu jest Novigrad. Stolica świata.

— Tak… — powiedział niziołek, wciąż patrząc na wiedźmina i dziwnie krzywiąc usta. - To ja już sobie pójdę. Jestem umówiony…

Drzwi alkierza otwarły się z hukiem i do środka wpadł…

Dainty Biberveldt.

— Bogowie! — wrzasnął Jaskier.

Stojący w drzwiach niziołek niczym nie różnił się od niziołka, siedzącego za stołem, jeśli nie liczyć faktu, że ten za stołem był czysty, a ten w drzwiach brudny, potargany i wymięty.

— Mam cię, suczy chwoście! — ryknął brudny niziołek, rzucając się w kierunku stołu. - Ty złodzieju!

Jego czysty bliźniak zerwał się, obalając zydel i strącając naczynia. Geralt zareagował odruchowo i błyskawicznie — porwawszy z ławy miecz w pochwie, smagnął Biberveldta przez kark ciężkim pasem. Niziołek runął na podłogę, poturlał się, zanurkował pomiędzy nogi Jaskra i na czworakach popędził do wyjścia, a ręce i nogi wydłużyły mu się nagle jak łapy pająka. Na ten widok brudny Dainty Biberveldt zaklął, zawył i odskoczył, z hukiem waląc plecami w drewniane przepierzenie. Geralt odrzucił pochwę miecza i kopniakiem usunął z drogi krzesło, rzucając się w pościg. Czysty Damty Biberveldt, w niczym już, poza kolorem kamizelki, niepodobny do Dainty Biberveldta, przesadził próg niczym pasikonik, wpadł do sali ogólnej, zderzając się z panienką o półotwartych ustach. Widząc jego długie łapy i rozlaną, karykaturalną fizjonomię, panienka otwarła usta na pełną szerokość i wydała z siebie świdrujący uszy wrzask. Geralt, korzystając z utraty — tempa, jakie spowodowało zderzenie z dziewczyną, dopadł stwora na środku izby i obalił na podłogę zręcznym kopniakiem w kolano.

— Ani drgnij, braciszku — syknął przez zaciśnięte zęby, przykładając dziwadłu do karku sztych miecza. - Ani drgnij.

— Co tu się dzieje? — zaryczał oberżysta, podbiegając z trzonkiem od łopaty w garści. - Co to ma być? Straż! De-czka, leć po straż!

— Nieee! — zawył stwór, płaszcząc się do podłogi i jeszcze bardziej deformując. - Litości, nieeeee!

- Żadnej straży! — zawtórował mu brudny niziołek, wypadając z alkierza. - Łap dziewczynę, Jaskier!

Trubadur chwycił wrzeszczącą Deczkę, pomimo pośpiechu starannie wybierając miejsca do chwytu. Deczka zapiszczała i kucnęła na podłodze przy jego nogach.

— Spokojnie, gospodarzu — wydyszał Dainty Biberveldt. - To sprawa osobista, nie będziemy wzywać straży. Zapłacę za wszystkie szkody.

— Nie ma żadnych szkód — rzekł trzeźwo karczmarz, rozglądając się.

— Ale będą — zgrzytnął pękaty niziołek. - Bo zaraz go będę lał. I to jeszcze jak. Będę go lał okrutnie, długo i zapamiętale, a on wtedy wszystko tu porozbija.

Rozpłaszczona na podłodze długołapa i rozlana karykatura Dainty Biberveldta zachlipała żałośnie.

— Nic z tego — rzekł zimno oberżysta, mrużąc oczy i unosząc lekko trzonek łopaty. - Lejcie go sobie na ulicy albo na podwórzu, panie niziolku. Nie tu. A ja wzywam straż. Mus mi, głowa moja w tym. Toć to… to przecie potwór jakowyś!

— Panie gospodarzu — rzekł spokojnie Geralt, nie zmniejszając nacisku klingi na kark cudaka. - Zachowajcie spokój. Nikt niczego nie porozbija, nie będzie żadnych zniszczeń. Sytuacja jest opanowana. Jestem wiedźminem, a potwora, jak widzicie, mam w garści. Ponieważ jednak rzeczywiście wygląda to na sprawę osobistą, wyjaśnimy ją spokojnie w alkierzu. Puść dziewczynę, Jaskier i chodź tutaj. W torbie mam srebrny łańcuch. Wyjmij go i zwiąż porządnie łapy tego tu jegomościa, w łokciach, za plecami. Nie ruszaj się, bratku. Stwór zaskomlił cichutko.

— Dobra, Geralt — powiedział Jaskier. - Związałem go. Chodźcie do alkierza. A wy, gospodarzu, co tak stoicie? Zamawiałem piwo. A ja, jak zamawiam piwo, to macie je podawać w kółko dopóty, dopóki nie zakrzyknę: "Wody".

Geralt popchnął związanego stwora do alkierza i niedelikatnie posadził pod słupem. Dainty Biberveldt usiadł także, spojrzał z niesmakiem.

— Okropność, jak toto wygląda — powiedział. - Iście kupa kwaśniejącego ciasta. Patrz na jego nos, Jaskier, zaraz mu odpadnie, psia mać. A uszy ma jak moja teściowa tuż przed pogrzebem. Brrr!

— Zaraz, zaraz, — mruknął Jaskier. - Ty jesteś Biberveldt? No, tak, bez wątpienia. Ale to, co siedzi pod słupem, przed chwilą było tobą. Jeśli się nie mylę. Geralt! Wszystkie oczy zwrócone są ku tobie. Jesteś wiedźminem. Co tu się, do diabła, dzieje? Co to jest?

— Mimik.

— Sam jesteś mimik — powiedział gardłowo stwór, kołysząc nosem. - Nie jestem żaden mimik, tylko doppler, a nazywam się Tellico Lunngrevink Letorte. W skrócie Pen-stock. Przyjaciele mówią na mnie Dudu.

— Ja ci zaraz dam Dudu, skurwysynu jeden! — wrzasnął Dainty, zamierzając się na niego kułakiem. - Gdzie moje konie? Złodzieju!

— Panowie — upominał oberżysta, wchodząc z dzbankiem i naręczem kufli. - Obiecywaliście, że będzie spokojnie.

— Och, piwo — westchnął niziołek. - Alem jest spragniony, cholera. I głodny!

— Też bym się napił — oświadczył bulgotliwie Tellico Lunngreyink Letorte. Został całkowicie zlekceważony.

— Co to jest? — zapytał karczmarz, spoglądając na stwora, który na widok piwa wysunął długi jęzor zza obwisłych, ciastowatych warg. - Co to takiego jest, panowie?

— Mimik — powtórzył wiedźmin, nie bacząc na grymasy potwora. - Ma zresztą wiele nazw. Mieniak, podwójniak, vexling, bedak. Lub doppler, jak sam siebie określił.

— Vexling! — wykrzyknął oberżysta. - Tu, w Novigradzie? W moim lokalu? Chyżo, trzeba wezwać straż! I kapłanów! Głowa moja w tym…

— Powoli, powoli — charknął Dainty Biberveldt, pospiesznie wyjadając zupę Jaskra z cudem ocalałej miski. -Zdążymy wezwać kogo trzeba. Ale później. Ten tu łajdak okradł mnie, nie mam zamiaru oddać go tutejszemu prawu przed odzyskaniem mojej własności. Znam ja was, novigradczyków, i waszych sędziów. Dostałbym może jedną dziesiątą, nie więcej.

— Miejcie litość — zajęczał rozdzierająco doppler. - Nie wydawajcie mnie ludziom! Czy wiecie, co oni robią z takimi, jak ja?

— Pewnie, że wiemy — kiwnął głową oberżysta. - Nad złapanym dopplerem kapłani odprawiają egzorcyzmy. Potem zaś wiąże się takiego w kij i oblepia grubo, w kulę, gliną zmieszaną z opiłkami i piecze w ogniu, dopóki glina nie stwardnieje na cegłę. Tak przynajmniej robiło się dawniej, gdy te potwory trafiały się częściej.

— Barbarzyński obyczaj, iście ludzki — skrzywił się Dainty, odsuwając pustą już miskę. - Ale może to i sprawiedliwa kara za bandytyzm i złodziejstwo. No, gadaj, łajdaku, gdzie moje konie? Prędko, bo przeciągnę ci ten twój nos między nogami i wtłoczę do rzyci. Gdzie moje konie, pytam?

— Sprze… sprzedałem — wyjąkał Tellico Lunngrevink Letorte p obwisłe uszy skurczyły mu się nagle w kulki, przypominające miniaturowe kalafiory.

— Sprzedał! Słyszeliście? — pienił się niziołek. - Sprzedał moje konie!

— Jasne — rzekł Jaskier. - Miał czas. Jest tu od trzech dni. Od trzech dni widuję cię… to znaczy, jego… Cholera, Dainty, czy to znaczy…

— Pewnie, że to znaczy! — zaryczał kupiec, tupiąc włochatymi nogami. - On obrabował mnie w drodze, o dzień drogi od miasta! Przyjechał tu jako ja, rozumiecie? I sprzedał moje konie! Ja go zabiję! Uduszę tymi rękoma!

— Opowiedzcie nam, jak to się stało, panie Biberveldt.

— Geralt z Rivii, jeśli się nie mylę? Wiedźmin? Geralt potwierdził skinieniem głowy.

— Bardzo dobrze się składa — powiedział niziołek. - Jestem Dainty Biberveldt z Rdestowej Łąki, farmer, hodowca i kupiec. Mów mi Dainty, Geralt.

— Opowiadaj, Dainty.

— Ano, to było tak. Ja i moje koniuchy wiedliśmy konie na sprzedaż, na targ do Diablego Brodu. O dzień drogi od miasta wypadł nam ostatni postój. Zanocowaliśmy, sprawiwszy się wcześniej z antałeczkiem przepalania. W środku nocy budzę się, czuję, mało mi pęcherza nie rozsadzi, zlazłem więc z wozu, a przy okazji rzucę, myślę, okiem, co tam porabiają koniki na łące. Wychodzę, mgła jak zaraza, patrzę nagle, idzie ktoś. Kto tu, pytam. On nic. Podchodzę bliżej i widzę… siebie samego. Jak w zwierciadle. Myślę, nie trzeba było pić przepalanki, przeklętego trunku. A ten tu… bo przecież to był on, jak mnie nie walnie w łeb! Zobaczyłem gwiazdy i nakryłem się nogami. Rano budzę się w jakimś cholernym gąszczu, z guzem niczym ogórek na głowie, dookoła ani żywej duszy, po naszym obozie również ni śladu. Błąkałem się cały dzień, nimem wreszcie szlak odnalazł, dwa dni się wlokłem, żarłem korzonki i surowe grzyby. A on… ten zafajdany Dudulico, czy jak mu tam, pojechał tymczasem do Novigradu jako ja i opędzlował moje konie! Ja go zaraz… A tych moich koniuchów oćwiczę, po sto bizunów dam każdemu na gołą rzyć, ślepym komendom! Żeby własnego pryncypała nie poznać, żeby się tak dać okpić! Durnie, łby kapuściane, moczymordy…

— Nie miej im za złe, Dainty — powiedział Geralt. - Nie mieli szans. Mimik kopiuje tak dokładnie, że nie sposób odróżnić go od oryginału, czyli od ofiary, którą sobie upatrzy. Nigdy nie słyszałeś o mimikach?

— Słyszeć słyszałem. Ale sądziłem, że to wymysły.

— To nie wymysły. Dopplerowi wystarczy bliżej przyjrzeć się ofierze, by błyskawicznie i bezbłędnie zaadaptować się do potrzebnej struktury materii. Zwracam uwagę, że to nie iluzja, ale pełna, dokładna zmiana. W najmniejszych szczegółach. W jaki sposób mimiki to robią, nie wiadomo. Czarodzieje podejrzewają, że działa tu ten sam składnik krwi, co przy łykantropii, ale ja myślę, że to albo coś zupełnie innego, albo tysiąckrotnie silniejszego. W końcu wilkołak ma tylko dwie, góra trzy postacie, a doppler może się zmienić we wszystko, co zechce, byle tylko mniej więcej zgadzała się masa ciała.

— Masa ciała?

— No, w mastodonta to on się nie zamieni. Ani w mysz.

— Rozumiem. A łańcuch, którym go związałeś, po co?

— Srebro. Dla lykantropa zabójcze, dla mimika, jak widzisz, wyłącznie powstrzymujące przemiany. Dlatego siedzi tu we własnej postaci.

Doppler zacisnął rozklejające się usta i łypnął na wiedź-mina złym spojrzeniem mętnych oczu, które już zatraciły orzechowy kolor tęczówek niziołka i zrobiły się żółte.

— I dobrze, że siedzi, bezczelny sukinsyn — warknął Dainty. - Pomyśleć tylko, zatrzymał się nawet tu, pod «Grotem», gdzie sam zwykłem na kwaterze stawać! Już mu się ubzdurało, że jest mną!

Jaskier pokręcił głową.

— Dainty — powiedział. - On był tobą. Ja się z nim tu spotykam od trzech dni. On wyglądał jak ty i mówił jak ty. On myślał jak ty. Gdy zaś przyszło do stawiania, był skąpy jak ty. A może jeszcze bardziej.

— To ostatnie mnie nie martwi — rzekł niziołek — bo może odzyskam część swoich pieniędzy. Brzydzę się go dotykać. Zabierz mu sakiewkę, Jaskier, i sprawdź, co jest w środku. Powinno tam być sporo, jeśli ten koniokrad rzeczywiście sprzedał moje koniki.

— Ile miałeś koni, Dainty?

— Dwanaście.

— Licząc według cen światowych — powiedział trubadur, zaglądając do trzosa — tego, co tu jest, starczy może na jednego, o ile trafi się stary i ochwacony. Licząc zaś według cen novigradzkich, jest tego na dwie, góra trzy kozy.

Kupiec nic nie powiedział, ale wyglądał, jakby się miał rozpłakać. Tellico Lunngrevink Letorte opuścił nos nisko, a dolną wargę jeszcze niżej, po czym cichutko zabulgotał.

— Jednym słowem — westchnął wreszcie niziołek — ograbiło mnie i zrujnowało stworzenie, istnienie którego wkładałem między bajki. To się nazywa mieć pecha.

— Nic dodać, nic ująć — rzekł wiedźmin, obrzucając spojrzeniem kurczącego się na zydlu dopplera. - Ja również byłem przekonany, że mimiki wytępiono już dawno temu. Dawniej, jak słyszałem, sporo ich żyło w tutejszych lasach i na płaskowyżu. Ale ich zdolności do mimikry bardzo niepokoiły pierwszych osadników i zaczęto na nie polować. Dość skutecznie. Rychło wytępiono prawie wszystkie.

— I szczęście to — powiedział oberżysta. - Tfu, tfu, klnę się na Wieczny Ogień, wolę już smoka albo diabła, któren zawżdy jest smokiem albo diabłem i wiadomo, czego się trzymać. Ale wilkołactwo, owe przemiany i odmiany, to ohydny, demoni proceder, oszukaństwo i podstęp zdradziecki, ludziom na szkodę i zgubę przez te paskudy wymyślony! Powiadam wam, wezwijmy straż i do ognia z tą wstręcizną!

— Geralt? — zaciekawił się Jaskier. - Radbym usłyszeć zdanie specjalisty. Rzeczywiście te mimiki są takie groźne i agresywne?

— Ich zdolności do kopiowania — rzekł wiedźmin — to właściwość służąca raczej obronie niż agresji. Nie słyszałem…

— Zaraza — przerwał gniewnie Dainty, waląc pięścią w stół. - Jeśli walenie kogoś po łbie i grabież nie jest agresją, to nie wiem, co nią jest. Przestańcie się wymądrzać. Sprawa jest prosta: zostałem napadnięty i ograbiony, nie tylko ze zdobytego ciężką pracą majątku, ale i — własnej postaci. Żądam zadośćuczynienia, nie spocznę…

— Straż, straż trzeba wezwać — powiedział oberżysta. -I kapłanów trzeba wezwać! I spalić to monstrum, tego nieludzia!

— Przestańcie, gospodarzu — poderwał głowę niziołek. - Nudni się robicie z tą waszą strażą. Zwracam wam uwagę, że wam ów nieludź niczego nie zrobił, jeno mnie. A tak nawiasem mówiąc, to ja też jestem nieludź.

— Co też wy, panie Biberveldt — zaśmiał się nerwowo karczmarz. - Gdzie wy, a gdzie on. Wyście są bez mała człek, a ten to monstrum przecie. Dziwię się, panie wiedźmin, że tak spokojnie siedzicie. Od czego, z przeproszeniem, jesteście? Wasza rzecz zabijać potwory, czyż nie?

— Potwory — rzekł Gerald zimno. - Ale nie przedstawicieli rozumnych ras.

— No, panie — powiedział oberżysta. - Teraz toście przesadzili krzynę.

— Jako żywo — wtrącił Jaskier. - Przegiąłeś pałę, Geralt, z tą rozumną rasą. Spójrz tylko na niego.

Tellico Lunngrevink Letorte, w rzeczy samej, nie przypominał w tej chwili przedstawiciela myślącej rasy. Przypominał kukłę ulepioną z błota i mąki, patrzącą na wiedźmina błagalnym spojrzeniem mętnych, żółtych oczu. Również smarkliwe odgłosy, jakie wydawał sięgającym blatu stołu nosem, nie przystawały przedstawicielowi rasy rozumnej.

— Dość tego pustego pieprzenia! — ryknął nagle Dainty Biberveldt. - Nie ma o czym dyskutować! Jedno, co się liczy, to moje konie i moja strata! Słyszysz, maślaku cholerny? Komu sprzedałeś moje koniki? Coś zrobił z pieniędzmi? Mów zaraz, bo cię skopię, stłukę i obedrę ze skóry!

Deczka, uchylając drzwi, wetknęła do alkierza płową główkę.

— Goście są w karczmie, ojciec — szepnęła. - Mularczykowie z budowy i insi. Obsługuję ich, ale wy tu tak gromko nie krzykajcie, bo się zaczynają dziwować na alkierz.

— Na Wieczny Ogień! - wystraszył się oberżysta, patrząc na rozlanego dopplera. - Jeśli tu ktoś zajrzy i oba-czy go… oj, będzie licho. Jeśli mamy nie wołać straży, to… Panie wiedźmin! Jeśli to prawdziwie vexling, to rzeknijcię onemu, niechże zmieni się w coś przyzwoitego, dla niepoznaki niby. Na razie.

— Racja — rzekł Dainty. - Niech on się w coś zmieni, Geralt.

— W kogo? — zagulgotał nagle doppler. - Mogę przybrać postać, której się dokładnie przyjrzę. W którego z was mam się zatem zmienić?

— We mnie nie — powiedział prędko karczmarz.

— Ani we mnie — żachnął się Jaskier. - Zresztą, to byłby żaden kamuflaż. Wszyscy mnie znają, więc widok dwóch Jaskrów przy jednym stole wywołałby większą sensację niż ten tu we własnej postaci.

— Ze mną byłoby podobnie — uśmiechnął się Geralt. -Zostajesz ty, Dainty. I dobrze się składa. Nie obrażaj się, ale sam wiesz, że ludzie z trudem odróżniają jednego niziołka od drugiego.

Kupiec nie zastanawiał się długo.

— Dobra — powiedział. - Niech będzie. Zdejmij mu łańcuch, wiedźminie. No już, zmieniaj się we mnie, rozumna raso.

Doppler po zdjęciu łańcucha roztarł ciastowate łapy, pomacał nos i wytrzeszczył ślepia na niziołka. Obwisła skóra na twarzy ściągnęła się i nabrała kolorów. Nos skurczył się i wciągnął z głuchym mlaśnięciem, na łysym czerepie wyrosły kędzierzawe włosy. Dainty wybałuszył oczy, oberżysta otwarł gębę w niemym podziwie, Jaskier westchnął i jęknął.

Ostatnim, co się zmieniło, był kolor oczu. Dainty Biberveldt Drugi odchrząknął, sięgnął przez stół, chwycił kufel Dainty Biberveldta Pierwszego i chciwie przywarł do niego ustami.

— Być nie może, być nie może — powiedział cicho Jaskier. - Spójrzcie tylko, skopiował wiernie. Nie do odróżnienia. Wszyściuteńko. Tym razem nawet bąble po komarach i plamy na portkach… Właśnie, na portkach! Geralt, tego nie potrafią nawet czarodzieje! Pomacaj, to prawdziwa wełna, to żadna iluzja! Niebywałe! Jak on to robi?

— Tego nie wie nikt — mruknął wiedźmin. - On też nie. Mówiłem, że ma pełną zdolność dowolnego zmieniania struktury materii, ale to zdolność organiczna, instynktowna…

— Ale portki… Z czego zrobił portki? I kamizelkę?

— To jego własna, zaadaptowana skóra. Nie sądzę, żeby on chętnie pozbył się tych spodni. Zresztą, natychmiast utraciłyby cechy wełny…

— Szkoda — wykazał bystrość Dainty. - Bo już zastanawiałem się, czy nie kazać mu zmienić wiaderka materii na wiaderko złota.

Doppler, obecnie wierna kopia niziołka, rozparł się wygodnie i uśmiechnął szeroko, rad widać z faktu, że jest centrum zainteresowania. Siedział w identycznej pozycji jak Dainty i tak samo majtał włochatymi stopami.

— Sporo wiesz o dopplerach, Geralt — rzekł, po czym pociągnął z kufla, zamlaskał i beknął. - Zaiste, sporo.

— Bogowie, głos i maniery też Biberveldta — powiedział Jaskier. - Nie ma któryś czerwonej kitajki? Trzeba go oznaczyć, psiakrew, bo może być bieda.

— Coś ty, Jaskier — obruszył się Dainty Biberveldt Pierwszy. - Chyba mnie z nim nie pomylisz? Na pierwszy… — …rzut oka widać różnice — dokończył Dainty Biberveldt Drugi i ponownie beknął z wdziękiem. - Zaprawdę, żeby się pomylić, trzeba by być głupszym niż kobyla rzyć.

— Nie mówiłem? — szepnął Jaskier w podziwie. - Myśli i gada jak Biberveldt. Nie do odróżnienia…

— Przesada — wydął wargi niziołek. - Gruba przesada.

— Nie — zaprzeczył Geralt. - To nie przesada. Wierz lub nie, ale on jest w tej chwili tobą, Dainty. Niewiadomym sposobem doppler precyzyjnie kopiuje również psychikę ofiary.

— Psy co?

— No, właściwości umysłu, charakter, uczucia, myśli.

Duszę. Co potwierdzałoby to, czemu przeczy większość czarodziejów i wszyscy kapłani. To, że dusza to również materia.

— Bluźnierstwo… — sapnął oberżysta.

— I bzdura — rzekł twardo Dainty Biberveldt. - Nie opowiadaj bajek, wiedźminie. Właściwości umysłu, dobre sobie. Skopiować czyjś nos i portki to jedno, ale rozum to nie w kij pierdział. Zaraz ci to udowodnię. Gdyby ten wszawy doppler skopiował mój kupiecki rozum, to nie sprzedałby koni w Novigradzie, gdzie nie ma na nie zbytu, ale pojechał do Diablego Brodu, na koński targ, gdzie ceny są aukcyjne, kto da więcej. Tam się nie traci…

— Właśnie, że się traci — doppler sparodiował obrażoną minę niziołka i parsknął w charakterystyczny sposób. - Po pierwsze, cena na aukcji w Diablim Brodzie równa w dół, bo kupcy zmawiają się, jak licytować. Dodatkowo zaś trzeba zapłacić prowizję aukcjonerom.

— Nie ucz mnie handlu, dupku — oburzył się Biberveldt. - Ja w Diablim Brodzie wziąłbym dziewięćdziesiąt albo i sto za sztukę. A ty ile dostałeś od novigradzkich cwaniaków?

— Sto trzydzieści — powiedział doppler.

- Łżesz, wywłoko.

— Nie łżę. Pognałem konie prosto do portu, panie Dainty, i tam znalazłem zamorskiego handlarza futer. Kuśnierze nie używają wołów, formując karawany, bo woły są za wolne. Futra są lekkie, ale cenne, trzeba więc podróżować szybko. W Novigradzie nie ma zbytu na konie, więc koni też nie ma. Ja miałem jedyne dostępne, więc podyktowałem cenę. To proste…

— Nie ucz mnie, powiedziałem! — wrzasnął Dainty, czerwieniejąc. - No, dobra, zarobiłeś więc. A pieniądze gdzie?

— Obróciłem — rzekł dumnie Tellico, naśladując typowe dla niziołka przeczesywanie palcami gęstej czupryny. - Pieniądz, panie Dainty, musi krążyć, a interes musi się kręcić.

— Uważaj, żebym ja ci łba nie ukręcił! Gadaj, co zrobiłeś z forsą za konie?

— Mówiłem. Nakupowałem towarów.

— Jakich? Coś kupił, pokrako?

— Ko…koszenilę — zająknął się doppler, a potem wyrecytował szybko. - Pięćset korcy koszenili, sześćdziesiąt dwa cetnary kory mimozowej, pięćdziesiąt pięć garncy olejku różanego, dwadzieścia trzy baryłki tranu, sześćset glinianych misek i osiemdziesiąt funtów wosku pszczelego. Tran, nawiasem mówiąc, kupiłem bardzo tanio, bo był cokolwiek zjełczały. Aha, byłbym zapomniał. Kupiłem jeszcze sto łokci bawełnianego sznura.

Zapadło długie, bardzo długie milczenie.

— Zjełczały tran — rzekł wreszcie Dainty, bardzo wolne wypowiadając poszczególne słowa. - Bawełniany sznurek. Różany olejek. Ja chyba śnię. Tak, to koszmar. W Novigradzie można kupić wszystko, wszelkie cenne i pożyteczne rzeczy, a ten tu kretyn wydaje moje pieniądze na jakieś gówno. Pod moją postacią. Jestem skończony, przepadły moje pieniądze, przepadła moja kupiecka reputacja. Nie, mam tego dość. Pożycz mi miecza, Geralt. Zarąbię go na miejscu.

Drzwi alkierza otwarły się, skrzypiąc.

— Kupiec Biberveldt! — zapiał wchodzący osobnik w purpurowej todze, wiszącej na chudej postaci jak na kiju. Na głowie miał aksamitną czapkę w kształcie odwróconego nocnika. - Czy jest tu kupiec Biberveldt?

— Tak — odrzekli jednocześnie obaj niziołkowie. W następnej chwili jeden z Dainty Biberveldtów chlusnął zawartością kufla w twarz wiedźmina, zręcznie wykopał zydel spod Jaskra i przemknął pod stołem w stronę drzwi, obalając po drodze osobnika w śmiesznej czapce.

— Pożar! Ratunku! — zawył, wypadając do ogólnej izby. - Mordują! Pali się!

Geralt, otrząsając się z piany, rzucił się za nim, ale drugi z Biberveldtów, również pędzący ku drzwiom, pośliznął się na trocinach i upadł mu pod nogi. Obaj wywalili się w parnym progu. Jaskier, gramoląc się spod stołu, klął ohydnie.

— Napaaaad! — zawrzeszczał z podłogi chudy osobnik, zaplątany w purpurową togę. - Naaapaaaaaad!!! Bandyciiii!

Geralt przeturlał się po niziołku, wpadł do karczmy, zobaczył, jak doppler, roztrącając gości, wypada na ulicę. Rzucił się za nim, po to tylko, by utknąć na elastycznym, lecz twardym murze ludzi zagradzających mu drogę. Jednego, umorusanego gliną i śmierdzącego piwem, udało mu się przewrócić, ale pozostali unieruchomili go w żelaznym uścisku krzepkich ramion. Szarpnął się wściekle, czemu zawtórował suchy trzask pękających nici i dartej skóry, a pod prawą pachą zrobiło się luźno. Wiedźmin zaklął, przestając się wyrywać.

— Mamy go! — wrzasnęli mularze. - Mamy zbója! Co robić, panie majster?

— Wapno! — zawył majster, podrywając głowę z blatu stołu i wodząc dookoła niewidzącymi oczyma.

— Straaaż! - ryczał purpurowy, na czworakach karabkając się z alkierza. - Napad na urzędnika! Straż! Pójdziesz za to na szubienicę, złoczyńco!

— Mamy go! — krzyknęli mularze. - Mamy go, panie!

— To nie ten! — zawył osobnik w todze — Łapać łotra! Gońcie go!

— Kogo?

— Biberveldta, niziołka! Gonić go, gonić! Do lochu z nim!

— Zaraz, zaraz — rzekł Dainty, wyłaniając się z alkierza. - Coście to, panie Schwann? Nie wycierajcie sobie gęby moim nazwiskiem. I nie wszczynajcie alarmu, nie ma potrzeby.

Schwann zamilkł, patrząc na niziołka ze zdumieniem. Z alkierza wyłonił się Jaskier, w kapelusiku na bakier, oglądając swoją lutnię. Mularze, poszeptawszy między sobą, puścili wreszcie Geralta. Wiedźmin, choć bardzo zły, ograniczył się do soczystego splunięcia na podłogę.

— Kupcze Biberveldt! — zapiał Schwann, mrużąc krótkowzroczne oczy. - Co to ma znaczyć? Napaść na urzędnika miejskiego może was drogo… Kto to był? Ten niziołek, który umknął?

— Kuzyn — rzekł szybko Dainty. - Mój daleki kuzyn…

— Tak, tak — poparł go szybko Jaskier, czując swój żywioł. - Daleki kuzyn Biberveldta. Znany jako Czubek-Biberveldt. Czarna owca w rodzinie. Dzieckiem będąc, wpadł do studni. Wyschniętej. Ale nieszczęściem ceber spadł mu prosto na głowę. Zwykle jest spokojny, tylko widok purpury go rozwściecza. Ale nie ma co się martwić, bo uspokaja się na widok rudych włosków na damskim łonie. Dlatego popędził prosto do «Passifiory». Mówię wam, panie Schwann…

— Dosyć, Jaskier — zasyczał wiedźmin. - Zamknij się, do licha.

Schwann obciągnął na sobie togę, otrzepał ją z trocin i wyprostował się, przybierając wyniosłą minę.

— Taak — powiedział. - Baczcie uważniej na krewnych, kupcze Biberveldt, bo sami wszak wiecie, jesteście odpowiedzialni. Gdybym wniósł skargę… Ale czasu mi nie staje. Ja tu, Biberveldt, po sprawach służby. W imieniu władz miejskich wzywam was do zapłaty podatku.

— Hę?

— Podatku — powtórzył urzędnik i wydął wargi w grymasie podpatrzonym zapewne u kogoś znacznie znaczniejszego. - Cóżeście to? Udzieliło się wam od kuzyna? Jeśli robi się interesy, trzeba płacić podatki. Albo do ciemnicy się idzie siedzieć.

— Ja!? - ryknął Dainty. - Ja, interesy? Ja same straty mam, kurwa mać! Ja…

— Uważaj, Biberveldt — syknął wiedźmin, a Jaskier ukradkiem kopnął niziołka w owłosioną kostkę. Niziołek kaszlnął.

— Jasna rzecz — powiedział, z wysiłkiem przywołując uśmiech na pucołowatą twarz. - Jasna rzecz, panie Schwann. Jeśli robi się interesy, trzeba płacić podatki. Dobre interesy, duże podatki. I odwrotnie, jak mniemam.

— Nie mnie oceniać wasze interesy, panie kupcze — urzędnik zrobił kwaśną minę, usiadł za stołem, z przepastnych zakamarków togi dobył liczydła i zwój pergaminów, które rozłożył na blacie, przetarłszy go wprzód rękawem. - Mnie aby liczyć i inkasować. Taak… Uczyńmy tedy rachubę… To będzie… hmmm… Spuszczam dwa, jeden mam w rozumie… Taak… Tysiąc pięćset pięćdziesiąt trzy korony i dwadzieścia kopperów.

Z gardła Dainty Biberveldta wyrwało się głuche rzężenie. Mularze zamruczeli w podziwie. Oberżysta upuścił miskę. Jaskier westchnął.

— No, to do widzenia, chłopcy — rzekł niziołek gorzko. - Gdyby ktoś o mnie pytał, to jestem w ciemnicy.

II

— Do jutra, do południa — jęczał Dainty. - A to sukinsyn, ten Schwann, żeby go pokręciło, wstrętnego dziada, mógł mi bardziej sprolongować. Ponad półtora tysiąca koron, skąd ja wytrzasnę do jutra tyle forsy? Jestem skończony, zrujnowany, zgniję w kryminale! Nie siedźmy tu, cholera, mówię wam, łapmy tego drania dopplera! Musimy go złapać!

Siedzieli wszyscy trzej na marmurowej cembrowinie basenu nieczynnej fontanny, zajmującego środek niedużego placyku wśród okazałych, ale wyjątkowo niegustownych kupieckich kamieniczek. Woda w basenie była zielona i potwornie brudna, pływające wśród odpadków złote orfy ciężko pracowały skrzelami i otwartymi pyszczkami łapały powietrze z powierzchni. Jaskier i niziołek żuli racuchy, które trubadur przed chwilą gwizdnął z mijanego straganu.

— Na twoim miejscu — powiedział bard — zaniechałbym pościgu, a zaczął się rozglądać za kimś, kto pożyczy ci pieniędzy. Co ci da złapanie dopplera? Myślisz może, że Schwann przyjmie go jako ekwiwalent?

— Głupiś, Jaskier. Schwytawszy dopplera, odbiorę mu moje pieniądze.

— Jakie pieniądze? To, co miał w sakiewce, poszło na pokrycie szkód i łapówkę dla Schwanna. Więcej nie miał.

— Jaskier — skrzywił się niziołek. - Na poezji to ty się może i znasz, ale w sprawach handlowych, wybacz, to ty jesteś kompletny bałwan. Słyszałeś, ile podatku wyliczył mi Schwann? A od czego płaci się podatki? Hę? Od czego?

— Od wszystkiego — stwierdził poeta. - Ja nawet od śpiewania płacę. I guzik ich obchodzą moje tłumaczenia, że śpiewałem z wewnętrznej potrzeby.

— Głupiś, mówiłem. Podatki w interesach płaci się od zysku. Od zysku. Jaskier! Pojmujesz? Ten łobuz doppler podszył się pod moją osobę i wdał w jakieś interesy, niechybnie oszukańcze. I zarobił na nich! Miał zysk! A ja będę musiał zapłacić podatek, a do tego zapewne kryć długi tego łachmyty, jeżeli narobił długów! A jeśli nie zapłacę, to pójdę do lochu, napiętnują mnie publicznie żelazem, ześlą do kopalni! Zaraza!

— Ha — rzekł wesoło Jaskier. - Nie masz więc wyjścia, Dainty. Musisz potajemnie uciekać z miasta. Wiesz, co? Mam pomysł. Okręcimy cię całego w baranią skórę. Przekroczysz bramę, wołając: "Owieczka jestem, bee, bee". Nikt cię nie rozpozna.

— Jaskier — powiedział ponuro niziołek. - Zamknij się, bo cię kopnę. Geralt?

— Co, Dainty?

— Pomożesz mi schwytać dopplera?

— Posłuchaj — rzekł wiedźmin, wciąż bezskutecznie usiłując zafastrygować rozerwany rękaw kurtki. - Tu jest Novigrad. Trzydzieści tysięcy mieszkańców, ludzi, krasno-ludów, półelfów, niziołków i gnomów, zapewne drugie tyle przyjezdnych. Jak chcesz odnaleźć kogoś w takiej ćmie narodu?

Dainty połknął racuch, oblizał palce.

— A magia, Geralt? Te wasze wiedźmińskie czary, o których krąży tyle opowieści?

— Doppler jest wykrywalny magicznie tylko we własnej postaci, a we własnej to on nie chodzi po ulicach. A nawet gdyby, magia byłaby na nic, bo dookoła pełno jest słabych, czarodziejskich sygnałów. Co drugi dom ma magiczny zamek przy drzwiach, a trzy czwarte ludzi nosi amulety, najrozmaitsze, przeciw złodziejom, pchłom, zatruciom pokarmowym, zliczyć nie sposób.

Jaskier przesunął palcami po gryfie lutni, brzdąknął po strunach.

— Wróci wiosna, deszczem ciepłym pachnąca! — zaśpiewał. - Nie, niedobrze. Wróci wiosna, słońcem… Nie, psiakrew. Nie idzie mi. Ani w ząb…

— Przestań skrzeczeć — warknął niziołek. - Działasz mi na nerwy.

Jaskier rzucił orfom resztkę racucha i splunął do basenu.

— Patrzcie — powiedział. - Złote rybki. Podobno takie rybki spełniają życzenia.

— Te są czerwone — zauważył Dainty.

— Co tam, drobiazg. Cholera, jest nas trzech, a one spełniają trzy życzenia. Wychodzi po jednym na każdego. Co, Dainty? Nie życzyłbyś sobie, żeby rybka zapłaciła za ciebie podatek?

— Owszem. Oprócz tego, żeby coś spadło z nieba i walnęło dopplera w łeb. I jeszcze…

— Stój, stój. My też mamy życzenia. Ja chciałbym, żeby rybka podpowiedziała mi zakończenie ballady. A ty, Geralt?

— Odczep się, Jaskier.

— Nie psuj zabawy, wiedźminie. Powiedz, czego byś sobie życzył?

Wiedźmin wstał.

- Życzyłbym sobie — mruknął — żeby to, że nas właśnie próbują otoczyć, okazało się nieporozumieniem.

Z zaułka na wprost fontanny wyszło czterech czarno odzianych osobników w okrągłych, skórzanych czapkach, wolno kierując się w stronę basenu. Dainty zaklął z cicha, oglądając się.

Z uliczki za ich plecami wyszło następnych czterech. Ci nie podchodzili bliżej, rozstawiwszy się, zablokowali zaułek. W rękach trzymali dziwnie wyglądające krążki, jak gdyby kawałki zwiniętych lin. Wiedźmin rozejrzał się, poruszył barkami, poprawiając przewieszony przez plecy miecz. Jaskier jęknął.

Zza pleców czarnych osobników wyłonił się niewysoki mężczyzna w białym kaftanie i krótkim, szarym płaszczu. Złoty łańcuch na jego szyi połyskiwał w rytm kroków, śląc żółte refleksy.

— Chappelle… — sieknął Jaskier. - To jest Chappelle… Czarni osobnicy za ich plecami wolno ruszyli w stronę fontanny. Wiedźmin sięgnął po miecz. -

— Nie, Geralt — szepnął Jaskier, przysuwając się do niego. - Na bogów, nie wyciągaj broni. To straż świątynna. Jeśli stawimy im opór, nie wyjdziemy żywi z Novigradu. Nie dotykaj miecza.

Człowiek w białym kaftanie szedł w ich stronę szpar-kim krokiem. Czarni osobnicy szli za nim, w marszu otaczając basen, zajmując strategiczne, precyzyjnie dobrane pozycje. Geralt obserwował ich czujnie, zgarbiwszy się lekko. Dziwne krążki, które trzymali w rękach, nie były, jak sądził początkowo, zwykłymi batami. To były lamie. Człowiek w białym kaftanie zbliżył się.

— Geralt — szeptał bard. - Na wszystkich bogów, zachowaj spokój…

— Nie dam się dotknąć — mruknął wiedźmin. - Nie dam się dotknąć, kimkolwiek by byli. Uważaj, Jaskier… Jak się zacznie, wiejcie, ile sił w nogach. Ja ich zajmę… na jakiś czas…

Jaskier nie odpowiedział. Zarzuciwszy lutnię na ramię, skłonił się głęboko przed człowiekiem w białym kaftanie bogato haftowanym złotymi i srebrnymi nićmi w drobny, mozaikowy wzór.

— Czcigodny Chappelle…

Człowiek zwany Chappelle zatrzymał się, powiódł pa nich wzrokiem. Jego oczy, jak zauważył Geralt, były paskudnie zimne i miały kolor stali. Czoło miał blade, chorobliwie spocone, na policzkach czerwone, nieregularne plamy rumieńców.

— Pan Dainty Biberyeldt, kupiec — powiedział. - Utalentowany pan Jaskier. I Geralt z Rivii, przedstawiciel jakże rzadkiego, wiedźmińskiego fachu. Spotkanie starych znajomych? U nas, w Novigradzie?

Nikt nie odpowiedział.

— Za wielce niefortunny — ciągnął Chappelle — uważam fakt, że złożono na was doniesienie.

Jaskier pobladł lekko, a niziołek zaszczekał zębami. Wiedźmin nie patrzył na Chappelle. Nie odrywał oczu od broni otaczających fontannę czarnych osobników w skórzanych czapkach. W większości znanych Geraltowi krajów wyrób i posiadanie kolczastej lamii, zwanej mayheńskim batogiem, było surowo zakazane. Novigrad nie był wyjątkiem. Geralt widział ludzi, których uderzono łamią w twarz. Twarzy tych nie sposób było zapomnieć.

— Właściciel zajazdu pod "Grotem Włóczni" — kontynuował Chappelle — miał czelność zarzucić waszmościom konszachty z demonem, potworem, którego zwie się mieniakiem lub vexlingiem.

Nikt nie odpowiedział. Chappelle splótł ręce na piersi i spojrzał na nich zimnym wzrokiem.

— Czułem się obowiązany uprzedzić was o tym doniesieniu. Informuję też, że pomieniony oberżysta został zamknięty w lochu. Zachodzi podejrzenie, że bredził, będąc pod wpływem piwska lub gorzały. Zaiste, czegóż to ludzie nie wymyślą. Po pierwsze, vexlingów nie ma. To wymysł zabobonnych kmiotków.

Nikt nie skomentował.

— Po drugie, jakiż vexling ośmieliłby się zbliżyć do wiedźmina — uśmiechnął się Chappelle — i nie został natychmiast zabity? Prawda? Oskarżenie karczmarza byłoby więc śmiechu warte, gdyby nie pewien istotny szczegół.

Chappelle pokiwał głową, robiąc efektowną pauzę. Wiedźmin usłyszał, jak Dainty powoli wypuszcza powietrze wciągnięte do płuc w głębokim wdechu.

— Tak, pewien istotny szczegół — powtórzył Chappelle. - Mianowicie, mamy do czynienia z herezją i świętokradczym bluźnierstwem. Wiadomo bowiem, że żaden, absolutnie żaden vexling, jak też żaden inny potwór nie mógłby nawet zbliżyć się do murów Novigradu, bo tu w dziewiętnastu świątyniach płonie Wieczny Ogień, którego święta moc chroni miasto. Kto twierdzi, że widział vexlinga pod "Grotem Włóczni", o rzut kamieniem od głównego ołtarza Wiecznego Ognia, ten jest bluźnierczym heretykiem i swoje twierdzenie będzie musiał odwołać. Gdyby zaś odwołać nie chciał, to mu się w tym dopomoże w miarę sił i środków, które, wierzcie mi, mam w lochach pod ręką. Jak zatem widzicie, nie ma się czym przejmować.

Wyraz twarzy Jaskra i niziołka świadczył dobitnie, że obaj są innego zdania.

— Absolutnie nie ma się czym frasować — powtórzył Chappelle. - Mogą panowie opuścić Novigrad bez przeszkód. Nie będę was zatrzymywał. Muszę jednak nalegać, aby o pożałowania godnych wymysłach oberżysty nie rozpowiadali waszmościowie, nie komentowali głośno tego wydarzenia. Wypowiedzi podważające boską moc Wiecznego Ognia, niezależnie od intencji, my, skromni słudzy kościoła, musielibyśmy traktować jako herezję, ze wszystkimi konsekwencjami. Własne przekonania religijne waszmościów, jakie by one nie były, a jakie szanuję, nie mają znaczenia. Wierzcie sobie, w co chcecie. Ja jestem tolerancyjny dopóty, dopóki ktoś czci Wieczny Ogień i nie bluźni przeciw niemu. A jak będzie bluźnił, to go każę spalić i tyle. Wszyscy w Novigradzie są równi wobec prawa. I prawo jest równe dla wszystkich — każdy, kto bluźni przeciw Wiecznemu Ogniowi, idzie na stos, a jego majątek się konfiskuje. Ale dość o tym. Powtarzam, możecie bez przeszkód przekroczyć bramy Novigradu. Najlepiej…

Chappelle uśmiechnął się lekko, wessał policzek w chytrym grymasie, powiódł wzrokiem po placyku. Nieliczni przechodnie, obserwujący zajście, przyspieszali kroku, szybko odwracali głowy.

— …najlepiej — dokończył Chappelle — najlepiej natychmiast. Niezwłocznie. Oczywista rzecz, że w odniesieniu do szanownego kupca Biberveldta owo "niezwłocznie" oznacza "niezwłocznie po uregulowaniu spraw podatkowych". Dziękuję panom za poświęcony mi czas.

Dainty, odwróciwszy się, bezgłośnie poruszył ustami. Wiedźmin nie miał wątpliwości, że owym bezgłośnym słowem było «skurwiel». Jaskier opuścił głowę, uśmiechając się głupkowato.

— Panie wiedźminie — rzekł nagle Chappelle. - Jeśli łaska, stówko na osobności.

Geralt zbliżył się, Chappelle lekko wyciągnął rękę. Jeśli dotknie mojego łokcia, walnę go, pomyślał wiedźmin. Walnę go, choćby nie wiem co.

Chappelle nie dotknął łokcia Geralta.

— Panie wiedźminie — powiedział cicho, odwracając się plecami do innych. - Wiadomo mi, że niektóre miasta, w przeciwieństwie do Novigradu, pozbawione są boskiej opieki Wiecznego Ognia. Załóżmy więc, że stwór podobny vexlingowi grasuje po jednym z takich miast. Ciekawość, za ile podjęlibyście się wówczas schwytania vexlinga żywcem?

— Nie najmuję się do polowań na potwory w ludnych miastach — wzruszył ramionami wiedźmin. - Mógłby bowiem ucierpieć ktoś postronny.

— Aż tak obchodzi cię los postronnych?

— Aż tak. Bo to z reguły mnie obciąża się odpowiedzialnością za ich los. I grozi konsekwencjami.

— Rozumiem. A nie byłabyż troska o los postronnych odwrotnie proporcjonalna do wysokości zapłaty?

— Nie byłabyż.

— Twój ton, wiedźminie, niezbyt mi się podoba. Ale mniejsza z tym, rozumiem, co sugerujesz tym tonem. Sugerujesz, że nie chcesz zrobić tego… o co mógłbym cię poprosić, przy czym wysokość zapłaty nie ma znaczenia. A rodzaj zapłaty?

— Nie rozumiem.

— Nie sądzę.

— Jednak.

— Czysto teoretycznie — powiedział Chappelle, cicho, spokojnie, bez złości czy groźby w głosie — byłoby możliwym, że zapłatą za twoją usługę byłaby gwarancja, że ty i twoi przyjaciele wyjdziecie żywi z… z teoretycznego miasta. Co wtedy?

— Na to pytanie — uśmiechnął się paskudnie wiedźmin — nie da się odpowiedzieć teoretycznie. Sytuację, o której mówicie, czcigodny Chappelle, należałoby przerobić w praktyce. Nie pilno mi do tego wcale, ale jeśli będzie trzeba… Jeśli nie będzie innego wyjścia… Gotów jestem to przećwiczyć.

— Ha, może i masz rację — odpowiedział beznamiętnie Chappelle. - Za dużo teoretyzujemy. Zaś co do praktyki, to widzę, że współdziałania nie będzie. Może to i dobrze? W każdym razie żywię nadzieję, że nie będzie to powodem do konfliktu między nami.

— I ja — rzekł Geralt — żywię taką nadzieję.

— Niech więc pali się w nas ta nadzieja, Geralcie z Rivii. Czy wiesz, czym jest Wieczny Ogień? Nie gasnący płomień, symbol przetrwania, droga wskazana w mroku, zapowiedź postępu, lepszego jutra? Wieczny Ogień, Geralcie, jest nadzieją. Dla wszystkich, dla wszystkich bez wyjątku. Bo jeżeli jest coś, co jest wspólne… Dla ciebie, dla mnie… dla innych… to tym czymś jest właśnie nadzieja. Pamiętaj o tym. Miło było cię poznać, wiedźminie.

Geralt skłonił się sztywno, milcząc. Chappelle patrzył na niego przez chwilę, potem energicznie odwrócił się i pomaszerował przez placyk, nie oglądając się na swoją eskortę. Ludzie uzbrojeni w lamie ruszyli za nim, formując porządny szyk.

— O, mamuniu moja — zakwilił Jaskier, oglądając się płochliwie za odchodzącymi. - Ale mieliśmy szczęście. O ile to koniec. O ile nas zaraz nie capną…

— Uspokój się — rzekł wiedźmin — i przestań jęczeć. Przecież nic się nie stało.

— Wiesz, kto to był, Geralt?

— Nie.

— To był Chappelle, namiestnik do spraw bezpieczeństwa. Tajna służba Novigradu podlega kościołowi. Chappelle nie jest kapłanem, ale to szara eminencja hierarchy, najpotężniejszy i najniebezpieczniejszy człowiek w mieście. Wszyscy, nawet Rada i cechy, trzęsą przed nim portkami, bo to pierwszej wody łajdak, Geralt, opity władzą, jak pająk muszą krwią. Chociaż po cichu, ale mówi się w mieście, co on potrafi. Ludzie przepadający bez śladu. Fałszywe oskarżenia, tortury, skrytobójstwa, terror, szantaż i zwykła grabież. Wymuszenia, szwindle i afery. Na bogów, w ładną historię wpędziłeś nas, Biberveldt.

— Daj pokój, Jaskier — prychnął Dainty. - Akurat ty masz się czego bać. Nikt nie ruszy trubadura. Z niewiadomych mi powodów jesteście nietykalni.

— Nietykalny poeta — jęczał Jaskier, wciąż blady — też może w Novigradzie wpaść pod rozpędzony wóz, śmiertelnie zatruć się rybą albo nieszczęśliwie utopić w fosie. Chappelle jest specjalistą od takich wypadków. To, że z nami w ogóle rozmawiał, uważam za niebywałe. Jedno jest pewne, bez powodu tego nie zrobił. Coś knuje. Zobaczycie, zaraz w coś nas wplączą, zakują i powloką na tortury w majestacie prawa. Tak się tu robi!

— W tym, co on mówi — rzekł niziołek do Geralta — jest sporo prawdy. Musimy uważać. Że też tego łotra Chappelle jeszcze ziemia nosi. Od lat gadają o nim, że chory, że mu krew uderza i wszyscy czekają, kiedy wykituje…

— Zamilcz, Biberveldt — syknął bojaźliwie trubadur, rozglądając się — bo gotów ktoś usłyszeć. Patrzcie, jak wszyscy gapią się na nas. Wynośmy się stąd, mówię wam. I radzę, poważnie potraktujmy to, co powiedział nam Chappelle o dopplerze. Ja, dla przykładu, w życiu nie widziałem żadnego dopplera, jeśli będzie trzeba, zaprzysięgnę to przed Wiecznym Ogniem.

— Patrzcie — rzekł nagle niziołek. - Ktoś biegnie ku nam.

— Uciekajmy! — zawył Jaskier.

— Spokojnie, spokojnie — uśmiechnął się szeroko Dainty i przeczesał czuprynę palcami. - Znam go. To Piżmak, tutejszy kupiec, skarbnik Cechu. Robiliśmy razem interesy. Hej, spójrzcie, jaką ma minę! Jakby zerżnął się w portki. Hej, Piżmak, mnie szukasz?

— Na Wieczny Ogień klnę się — wysapał Piżmak, odsuwając na tył głowy lisią czapę i wycierając czoło rękawem. - Byłem pewien, że zawloką cię do barbakanu. Iście, cud to. Dziwię się…

— Miło z twojej strony — przerwał niziołek z przekąsem — że się dziwisz. Uraduj nas jeszcze bardziej, mówiąc dlaczego.

— Nie udawaj głupiego, Biberveldt — zmarszczył się Piżmak. - Całe miasto już wie, jakiś to interes zrobił na koszenili. Wszyscy już o tym gadają, to i widno do hierarchy doszło, i do Chappelle, jakiś to sprytny, jakeś to chytrze wygrał na tym, co stało się w Poviss.

— O czym ty bredzisz, Piżmaku?

— O, bogowie, przestałbyś, Dainty, zamiatać ogonem niby liszka. Kupiłeś koszenilę? Za pół darmo, po pięć dwadzieścia za korzec? Kupiłeś. Korzystając z chudego popytu zapłaciłeś awalizowanym wekslem, ni grosza gotówki nie wyłożyłeś. I co? W ciągu jednego dnia opyliłeś cały ładunek po czterokroć wyższej cenie, za gotowiznę na stół. Będziesz miał może czelność twierdzić, że to przypadek, że to szczęście niby? Że kupując koszenilę niceś nie wiedział o przewrocie w Poviss?

- Że co? O czym ty gadasz?

— Przewrót był w Poviss! — ryknął Piżmak. - I ta, jak jej tam, no… Leworucja! Obalono króla Rhyda, nynie rządzi tam klan Thyssenidów! Dwór, szlachta i wojsko Rhyda nosiło się na niebiesko, to i tamtejsze tkalnie jeno indygo kupowały. A barwa Thyssenidów to szkarłat, tedy indygo staniało, a koszenila poszła w górę, a tedy na jaw wyszło, że to ty, Biberveldt, trzymasz łapę na jedynym dostępnym właśnie ładunku! Ha! Dainty milczał, zasępiwszy się.

— Chytrze, Biberveldt, nie ma co — ciągnął Piżmak. - I nikomu ani słowa, nawet przyjaciołom. Gdybyś mi co rzekł, możeby wszyscy zarobili, nawet faktorię można by założyć wspólną. Ale ty wolałeś sam, cichcem-chyłkiem. Twoja wola, ale i na mnie zasię też już nie licz. Na Wieczny Ogień, prawda to, że każdy niziołek to samolubny drań i pies posraniec. Mnie to Vimme Vivaldi nigdy awalu na wekslu nie daje, a tobie? Od ręki. Boście jedna banda są, wy nieludzkie, zapowietrzone niziołki i krasnoludy. Niech was cholera!

Piżmak splunął, odwrócił się na pięcie i odszedł. Dainty, zamyślony, drapał się w głowę, aż chrzęściła czupryna.

— Coś mi świta, chłopcy — rzekł wreszcie. - Już wiem, co nam trzeba uczynić. Idziemy do banku. Jeżeli ktoś może połapać się w tym wszystkim, to tym ktosiem jest właśnie mój znajomy bankier, Vimme Vivaldi.

III

— Inaczej wyobrażałem sobie bank — szepnął Jaskier, rozglądając się po pomieszczeniu. - Gdzie oni tu trzymają pieniądze, Geralt?

— Diabli wiedzą — odrzekł cicho wiedźmin, zasłaniając rozerwany rękaw kurtki. - Może w piwnicy?

— Gówno. Rozejrzałem się. Tu nie ma piwnicy.

— To pewnie na strychu.

— Pozwólcie do kantorka, panowie — powiedział Vimme Vivaldi.

Siedzący przy długich stołach młodzi ludzie i krasnoludy niewiadomego wieku zajęci byli pokrywaniem arkuszy pergaminu rzędami cyferek i literek. Wszyscy bez wyjątku garbili się i mieli lekko wysunięte języki. Praca, jak ocenił wiedźmin, była diablo monotonna, ale zdawała się pochłaniać pracujących bez reszty. W kącie, na niskim zydlu, siedział dziadunio o wyglądzie żebraka zajęty ostrzeniem piór. Szło mu niesporo.

Bankier zamknął starannie drzwi kantorka, przygładził długą, białą, wypielęgnowaną brodę, tu i ówdzie poplamioną inkaustem, poprawił bordowy, aksamitny kubrak, z trudem dopinający się na wydatnym brzuchu.

— Wiecie, panie Jaskier — powiedział, siadając za ogromnym, mahoniowym stołem, zawalonym pergaminami. - Zupełnie inaczej was sobie wyobrażałem. A znam wasze piosenki, znam, słyszałem. O królewnie Vandzie, która utopiła się w rzece Duppie, bo nikt jej nie chciał. I o zimorodku, co wpadł do wychodku…

— To nie moje — Jaskier poczerwieniał ze wściekłości. - Nigdy nie napisałem czegoś podobnego!

— A. A to przepraszam.

— Możebyśmy tak przeszli do rzeczy? — wtrącił Dainty. - Czas nagli, a wy o głupstwach. Jestem w poważnych tarapatach, Vimme.

— Obawiałem się tego — pokiwał głową krasnolud. - Jak pamiętasz, ostrzegałem cię, Biberveldt. Mówiłem ci trzy dni temu, nie angażuj pieniędzy w ten zjełczały tran. Co z tego, że tani, cena nominalna nie jest ważna, ważna jest stopa zysku na odsprzedaży. Tak samo ten olejek różany i ten wosk, i te gliniane miski. Co ci odbiło, Dainty, żeby kupować to gówno, i to w dodatku za żywą gotówkę, zamiast rozumnie płacić akredytywą lub wekslem? Mówiłem ci, koszty składowania są w Novigradzie diabelnie wysokie, w ciągu dwóch tygodni trzykrotnie przekroczą wartość tego towaru. A ty…

— No — jęknął z cicha niziołek. - Mów, Vivaldi. Co ja?

— A ty na to, że nie ma strachu, że sprzedasz wszystko w ciągu dwudziestu czterech godzin. I teraz przychodzisz i oświadczasz, że jesteś w tarapatach, uśmiechając się przy tym głupio i rozbrajająco. Nie idzie, prawda? A koszty rosną, co? Ha, niedobrze, niedobrze. Jak mam cię z tego wyciągnąć, Dainty? Gdybyś chociaż ubezpieczył ten chłam, posłałbym zaraz kogoś z kancelistów, żeby cichcem podpalił skład. Nie, kochany, jedno, co można zrobić, to podejść do rzeczy filozoficznie, czyli powiedzieć sobie: "srał to pies". To jest handel, raz się zyska, raz się straci. Co to zresztą za pieniądze, ten tran, wosk i olejek. Śmiechu warte. Mówmy o poważniejszych interesach. Powiedz mi, czy mam już sprzedawać korę mimozową, bo oferty zaczęły się stabilizować na pięć i pięć szóstych.

— Hę?

— Głuchy jesteś? - zmarszczył się bankier. - Ostatnia oferta to równo pięć i pięć szóstych. Wróciłeś, mam nadzieję, żeby przybić? Siedmiu i tak nie dostaniesz, Dainty.

— Wróciłem?

Vivaldi pogładził brodę i wyskubał z niej okruszki strucli.

— Byłeś tu przed godziną — rzekł spokojnie — z poleceniem, aby trzymać do siedmiu. Siedmiokrotne przebicie przy cenie, jaką zapłaciłeś, to dwie korony czterdzieści pięć kopperów za funt. To zbyt wysoko, Dainty, nawet jak na tak doskonale trafiony rynek. Garbarnie już musiały się dogadać i będą solidarnie trzymać cenę. Głowę daję…

Drzwi otworzyły się i do kantorka wpadło coś w zielonej, filcowej czapce i futerku z łaciatych królików, przepasanym konopnym powrósłem.

— Kupiec Sulimir daje dwie korony piętnaście! — za-kwiczało.

— Sześć i jedna szósta — obliczył szybko Vivaldi. - Co robić, Dainty?

— Sprzedawać! - krzyknął niziołek. - Sześciokrotne przebicie, a ty się jeszcze zastanawiasz, cholera?

Do kantorka wpadło drugie coś, w żółtej czapce i opończy przypominającej stary worek. Jak i pierwsze coś, miało około dwóch łokci wzrostu.

— Kupiec Biberveldt poleca nie sprzedawać poniżej siedmiu! — wrzasnęło, wytarło nos-rękawem i wybiegło.

— Aha — powiedział krasnolud po długiej chwili ciszy. - Jeden Biberveldt każe sprzedawać, drugi Biberveldt każe czekać. Ciekawa sytuacja. Co robimy, Dainty? Od razu przystąpisz do wyjaśnień, czy też zaczekamy, aż jakiś trzeci Biberveldt poleci ładować korę na galery i wywieźć do Krainy Psiogłowców? Hę?

— Co to jest? — wyjąkał Jaskier, wskazując na coś w zielonej czapce, wciąż stojące przy drzwiach. - Co to jest, do cholery?

— Młody gnom — powiedział Geralt.

— Niewątpliwie — potwierdził sucho Vivaldi. - Nie jest to stary troll. Nieważne zresztą, co to jest. No, Dainty, słucham.

— Vimme — rzekł niziołek. - Bardzo cię proszę. Nie zadawaj pytań. Stało się coś strasznego. Załóż i przyjmij, że ja, Dainty Biberveldt z Rdestowej Łąki, uczciwy kupiec, nie mam pojęcia, co tu się dzieje. Opowiedz mi wszystko, ze szczegółami. Wydarzenia ostatnich trzech dni. Proszę, Vimme.

— Ciekawe — powiedział krasnolud. - No, ale za prowizję, jaką biorę, muszę spełniać życzenia pryncypała, jakie by one nie były. Słuchaj tedy. Wpadłeś tu trzy dni temu, zdyszany, dałeś mi w depozyt tysiąc koron i zażądałeś awalu na wekslu opiewającym na dwa tysiące pięćset dwadzieścia, na okaziciela. Dałem ci ten awal.

— Bez gwarancji?

— Bez. Lubię cię, Dainty.

— Mów dalej, Vimme.

— Na drugi dzień z rana wpadłeś z rumorem i tupotem, żądając, bym otworzył akredytywę na bank w Wyzimie. Na niebagatelną sumę trzech tysięcy pięciuset koron. Beneficjentem miał być, o ile pamiętam, niejaki Ther Lu-kokian, alias Trufel. No, to i otworzyłem taką akredytywę.

— Bez gwarancji — rzekł niziołek z nadzieją w głosie.

— Moja sympatia do ciebie, Biberveldt — westchnął bankier — kończy się około trzech tysięcy koron. Tym razem wziąłem od ciebie pisemne zobowiązanie, że w razie niewypłacalności młyn jest mój.

— Jaki młyn?

— Młyn twojego teścia, Arno Hardbottoma, w Rdestowej Łące.

— Nie wracam do domu — oświadczył Dainty ponuro, lecz zdecydowanie. - Zaciągnę się na jakiś okręt i zostanę piratem.

Vimme Vivaldi podrapał się w ucho i spojrzał na niego podejrzliwie.

— Eee — powiedział. - Już dawno przecież odebrałeś i podarłeś to zobowiązanie. Jesteś wypłacalny. Nie dziwota, przy takich zyskach…

— Zyskach?

— Prawda, zapomniałem — mruknął krasnolud. - Miałem się niczemu nie dziwić. Zrobiłeś dobry interes na koszenili, Biberveldt. Bo widzisz, w Poviss doszło do przewrotu…

— Wiem już — przerwał niziołek. - Indygo staniało, a koszenila zdrożała. A ja zarobiłem. To prawda, Vimme?

— Prawda. Masz u mnie w depozycie sześć tysięcy trzysta czterdzieści sześć koron i osiemdziesiąt kopperów. Netto, po odliczeniu mojej prowizji i podatku.

— Zapłaciłeś za mnie podatek?

— A jakżeby inaczej — zdziwił się Vivaldi. - Przecież godzinę temu byłeś tu i kazałeś zapłacić. Kancelista już zaniósł całą sumę do ratusza. Coś około półtora tysiąca, bo sprzedaż koni była tu, rzecz jasna, wliczona.

Drzwi otworzyły się z hukiem i do kantorka wpadło coś w bardzo brudnej czapce.

— Dwie korony trzydzieści! — wrzasnęło. - Kupiec Hazelquist!

— Nie sprzedawać! - zawołał Dainty. - Czekamy na lepszą cenę! Jazda, obaj z powrotem na giełdę!

Oba gnomy chwyciły rzucone im przez krasnoluda miedziaki i znikły.

— Taak… Na czym to ja stanąłem? — zastanowił się Vivaldi, bawiąc się ogromnym, dziwacznie uformowanym kryształem ametystu, służącym jako przycisk do papierów. - Aha, na koszenili kupionej za weksel. A list kredytowy, o którym napomykałem, potrzebny był ci na zakup wielkiego ładunku kory mimozowej. Kupiłeś tego sporo, ale dość tanio, po trzydzieści pięć kopperów za funt, od zangwebarskiego faktora, owego Trufla czy Smardza. Galera wpłynęła do portu wczoraj. I wówczas się zaczęło.

— Wyobrażam sobie — jęknął Dainty.

— Do czego jest komuś potrzebna kora mimozowa? — nie wytrzymał Jaskier.

— Do niczego — mruknął ponuro niziołek. - Niestety.

— Kora z mimozy, panie poeto — wyjaśnił krasnolud — to garbnik używany do garbowania skór.

— Jeśli ktoś byłby na tyle głupi — wtrącił Dainty — by kupować korę mimozową zza mórz, jeśli w Temerii można kupić dębową za bezcen.

— I tu właśnie leży wampir pogrzebany — rzekł Vivaldi. - Bo w Temerii druidzi właśnie ogłosili, że jeżeli natychmiast nie zaprzestanie się niszczenia dębów, ześlą na kraj plagę szarańczy i szczurów. Druidów poparły driady, a tamtejszy król ma słabość do driad. Krótko: od wczoraj jest pełne embargo na temerską dębinę, dlatego mimoza idzie w górę. Miałeś dobre informacje, Dainty.

Z kancelarii dobiegł tupot, po czym do kantorka wdarło się zdyszane coś w zielonej czapce.

— Wielmożny kupiec Sulimir… — wydyszał gnom — kazał powtórzyć, że kupiec Biberveldt, niziołek, jest wieprzem dzikim i szczeciniastym, spekulantem i wydrwigroszem, i że on, Sulimir, życzy Biberveldtowi, aby oparszywiał. Daje dwie korony czterdzieści pięć i to jest ostatnie słowo.

— Sprzedawać — wypalił niziołek. - Dalej, mały, pędź i potwierdź. Licz, Vimme.

Vivaldi sięgnął pod zwoje pergaminu i wydobył krasnoludzkie liczydełko, istne cacko. W odróżnieniu od liczydeł stosowanych przez ludzi, krasnoludzkie liczydełka miały kształt ażurowej piramidki. Liczydełko Vivaldiego wykonane było jednak ze złotych drutów, po których przesuwały się graniaste oszlifowane, pasujące do siebie bryłki rubinów, szmaragdów, onyksów i czarnych agatów. Krasnolud szybkimi, zwinnymi ruchami grubego palucha przesuwał przez chwilę klejnoty, w górę, w dół, na boki.

— To będzie… hmm, hmm… Minus koszty i moja prowizja… Minus podatek… Taak. Piętnaście tysięcy sześćset dwadzieścia dwie korony i dwadzieścia pięć kopperów.

Nieźle.

— Jeżeli dobrze liczę — rzekł powoli Dainty Biberveldt.

— To łącznie, netto, powinienem mieć u ciebie…

— Dokładnie dwadzieścia jeden tysięcy dziewięćset sześćdziesiąt dziewięć koron i pięć kopperów. Nieźle.

— Nieźle? — wrzasnął Jaskier. - Nieźle? Za tyle można kupić dużą wieś albo mały zamek! Ja w życiu nie widziałem naraz tylu pieniędzy!

— Ja też nie — powiedział niziołek. - Ale bez ferworu, Jaskier. Tak się składa, że tych pieniędzy jeszcze nikt nie widział i nie wiadomo, czy zobaczy.

— Ejże, Biberveldt — żachnął się krasnolud. - Skąd takie ponure myśli? Sulimir zapłaci gotówką lub wekslem, a weksle Sulimira są pewne. O co więc chodzi? Boisz się straty na śmierdzącym tranie i wosku? Przy takich zyskach śpiewająco pokryjesz straty…

— Nie w tym rzecz.

— W czymże więc?

Dainty chrząknął, opuścił kędzierzawą głowę.

— Vimme — powiedział, patrząc w podłogę. - Chappelle węszy za nami.

Bankier zacmokał.

— Kiepsko — wycedził. - Należało się jednak tego spodziewać. Widzisz, Biberveldt, informacje, którymi się posłużyłeś przy transakcjach, mają nie tylko znaczenie handlowe, ale i polityczne. O tym, co się kroi w Poviss i w Temerii, nie wiedział nikt, Chappelle też nie, a Chappelle lubi wiedzieć pierwszy. Teraz więc, jak sobie wyobrażasz, głowi się nad tym, skąd wiedziałeś. I myślę, że się już domyślił. Bo i ja się domyślam.

— Ciekawe.

Vivaldi powiódł wzrokiem po Jaskrze i Geralcie, zmarszczył perkaty nos.

— Ciekawe? Ciekawa to jest ta twoja spółka, Dainty — powiedział. - Trubadur, wiedźmin i kupiec. Gratuluję. Pan Jaskier bywa tu i ówdzie, nawet na królewskich dworach, i pewnie nieźle nadstawia ucha. A wiedźmin? Straż osobista? Straszak na dłużników?

— Pospieszne wnioski, panie Vivaldi — rzekł zimno Geralt. - Nie jesteśmy w spółce.

— A ja — poczerwieniał Jaskier — nie nadstawiam nigdzie ucha. Jestem poetą, nie szpiegiem!

— Różnie mówią — wykrzywił się krasnolud. - Bardzo różnie, panie Jaskier.

— Kłamstwo! — wrzasnął trubadur. - Gówno prawda!

— Dobrze już, wierzę, wierzę. Tylko nie wiem, czy Chappelle uwierzy. Ale, kto wie, może to wszystko rozejdzie się po kościach. Powiem ci, Biberveldt, że po ostatnim ataku apopleksji Chappelle bardzo się zmienił. Może to strach przed śmiercią zajrzał mu do rzyci i zmusił do zastanowienia? Słowem, to już nie ten sam Chappelle. Zrobił się jakiś grzeczny, rozumny, spokojny i… i uczciwy, jakby.

— Eeee — powiedział niziołek. - Chappelle, uczciwy?

Grzeczny? To niemożliwe.

— Mówię, jak jest — odparł Vivaldi. - A jest, jak mówię. Dodatkowo, teraz kościół ma na głowie inny problem, któremu na imię Wieczny Ogień.

— Jak niby?

— Wszędzie ma płonąć Wieczny Ogień, jak się mówi. Wszędzie, w całej okolicy, mają być stawiane ołtarze temu ogniowi poświęcone. Mnóstwo ołtarzy. Nie pytaj mnie o szczegóły, Dainty, nie bardzo orientuję się w ludzkich zabobonach. Ale wiem, że wszyscy kapłani, a także Chappelle, nie zajmują się praktycznie niczym, jak tylko tymi ołtarzami i tym ogniem. Robi się wielkie przygotowania. Podatki pójdą w górę, to pewne.

— No — rzekł Dainty. - Marna pociecha, ale… Drzwi kantorka otwarły się znowu i do środka wpadło znane już wiedźminowi coś w zielonej czapce i króliczym futerku.

— Kupiec Biberveldt — oświadczyło — przykazuje dokupić garnków, gdyby zabrakło. Cena nie gra roli.

- Świetnie — uśmiechnął się niziołek, a uśmiech ten przywołał na myśl skrzywiony pyszczek wściekłego żbika. - Kupimy mnóstwo garnków, wola pana Biberveldta jest dla nas rozkazem. Czego jeszcze mamy dokupić? Kapusty? Dziegciu? Grabi żelaznych?

— Ponadto — wychrypiało coś w futerku — kupiec Biberveldt prosi o trzydzieści koron gotówką, bo musi dać łapówkę, zjeść coś i napić się piwa, a pod "Grotem Włóczni" jacyś trzej obwiesie ukradli mu sakiewkę.

— Ach. Trzej obwiesie — rzekł Dainty przeciągle. - Tak, to miasto pełne zdaje się być obwiesiów. A gdzież to, jeśli wolno spytać, jest teraz wielmożny kupiec Biberveldt?

— A gdzieżby — powiedziało coś, pociągając nosem — jak nie na Zachodnim Bazarze.

— Vimme — rzekł Dainty złowrogo. - Nie zadawaj pytań, ale znajdź mi tu gdzieś solidną, grubą lagę. Wybieram się na Zachodni Bazar, ale bez lagi pójść tam nie mogę. Zbyt wielu tam obwiesiów i złodziei.

— Lagę, powiadasz? — Znajdzie się. Ale, Dainty, jedno chciałbym wiedzieć, bo mnie to gnębi. Miałem nie zadawać pytań, nie zapytam więc, ale zgadnę, a ty potwierdzisz albo zaprzeczysz. Dobra?

— Zgaduj.

— Ten zjełczały tran, ten olejek, wosk i miski, ten cholerny powróz, to była zagrywka taktyczna, prawda? Chciałeś odwrócić uwagę konkurencji od koszenili i mimozy? Wywołać zamieszanie na rynku? Hę, Dainty?

Drzwi otwarły się gwałtownie i do kantorka wbiegło coś bez czapki.

— Szczawiór melduje, że wszystko gotowe! — wrzasnęło cienko. - Pyta, czy nalewać?

— Nalewać! - zagrzmiał niziołek. - Natychmiast nalewać!

— Na ryżą brodę starego Rhundurina! — zawył Vimme Vivaldi, gdy tylko za gnomem zamknęły się drzwi. - Nic nie rozumiem! Co tu się dzieje? Co nalewać? W co nalewać?

— Pojęcia nie mam — wyznał Dainty. - Ale interes, Vimme, musi się kręcić.

IV

Przepychając się z trudem przez ciżbę, Geralt wyszedł prosto na stragan, obwieszony miedzianymi rondlami, kociołkami i patelniami, skrzącymi się czerwono w promieniach przedwieczornego słońca. Za straganem stał rudobrody krasnolud w oliwkowym kapturze i ciężkich butach z foczej skóry. Na twarzy krasnoluda malowało się widoczne zniechęcenie — mówiąc zwięźle, wyglądał, jakby za chwilę zamierzał opluć przebierającą w towarze klientkę. Klientka falowała biustem, potrząsała złotymi kędziorka-mi i raziła krasnoluda bezustannym potokiem wymowy, pozbawionej ładu i składu.

Klientką, ni mniej, ni więcej, była Vespula, znana Geraltowi jako miotaczka pocisków. Nie czekając, aż go rozpozna, szybko wtopił się w tłum.

Zachodni Bazar tętnił życiem, droga przez zbiegowisko przypominała przeprawę przez krzaki głogu. Co i rusz coś czepiało się rękawów i nogawek — już to dzieci, które zgubiły się mamom, gdy te odciągały ojców od namiotu z wyszynkiem, już to szpicle z kordegardy, już to pokątni oferenci czapek niewidek, afrodyzjaków i świńskich scen rzeźbionych w cedrowym drewnie. Geralt przestał się uśmiechać i zaczął klnąc, robiąc stosowny użytek z łokci.

Usłyszał dźwięki lutni i znany mu, perlisty śmiech. Dźwięki dobiegały od strony bajecznie kolorowego straganu, ozdobionego napisem: "Tutaj cuda, amulety i przynęty na ryby".

— Czy ktoś już mówił pani, że jest pani śliczna? — wrzeszczał Jaskier, siedząc na straganie i wesoło machając nogami. - Nie? Nie może to być! To miasto ślepców, nic, tylko miasto ślepców. Dalejże, dobrzy ludzie! Kto chce usłyszeć balladę o miłości? Kto chce się wzruszyć i wzbogacić duchowo, niechaj wrzuci monetę do kapelusza. Z czym, z czym tu się pchasz, zasrańcze? Miedź zachowaj dla żebraków, nie obrażaj mi tu miedzią artysty. Ja ci to może wybaczę, ale sztuka nigdy!

— Jaskier — rzekł Geralt, podchodząc. - Zdaje się, że rozdzieliliśmy się, aby szukać dopplera. A ty urządzasz koncerty. Nie wstyd ci śpiewać po jarmarkach jak proszalny dziad?

— Wstyd? — zdziwił się bard. - Ważne jest, co i jak się śpiewa, a nie gdzie się śpiewa. Poza tym, głodny jestem, a właściciel straganu obiecał mi obiad. Co się zaś tyczy dopplera, to szukajcie go sobie sami. Ja nie nadaję się do pościgów, bijatyk i samosądów. Jestem poetą.

— Lepiej byś zrobił, unikając rozgłosu, poeto. Jest tu twoja narzeczona, mogą być kłopoty.

— Narzeczona? — Jaskier zamrugał nerwowo. - O kogo chodzi? Mam ich kilka.

Vespula, dzierżąc w dłoni miedzianą patelnię, przedarła się przez tłum słuchaczy z impetem szarżującego tura. Jaskier zerwał się ze straganu i rzucił do ucieczki, zwinnie przeskakując nad koszami z marchwią. Vespula odwróciła się w stronę wiedźmina, rozdymając chrapki. Geralt cofnął się, napotykając plecami na twardy opór ściany straganu.

— Geralt! — krzyknął Dainty Biberveldt, wyskakując z tłumu i potrącając Vespulę. - Prędko, prędko! Widziałem go! O, o tam, ucieka!

— Jeszcze was dopadnę, rozpustnicy! — wrzasnęła Vespula, łapiąc równowagę. - Jeszcze porachuję się z całą waszą świńską bandą! Ładna kompania! Bażant, oberwaniec i karzełek o włochatych piętach! Popamiętacie mnie!

— Tędy, Geralt! — ryknął Dainty, w biegu roztrącając grupkę żaków, zajętych grą w "trzy muszelki". - Tam, tam, zwiał między wozy! Zajdź go od lewej! Prędko!

Rzucili się w pościg, sami ścigani przekleństwami poszturchiwanych przekupniów i kupujących. Geralt cudem tylko uniknął potknięcia się o zaplątanego pod nogi usmar-kanego berbecia. Przeskoczył nad nim, ale wywrócił dwie beczułki śledzi, za co rozwścieczony rybak chlasnął go po' plecach żywym węgorzem, którego właśnie demonstrował klientom.

Dostrzegli dopplera, usiłującego zemknąć wzdłuż zagrody dla owiec.

— Z drugiej strony! — wrzasnął Dainty. - Zajdź go z drugiej strony, Geralt!

Doppler przemknął jak strzała wzdłuż płotu, migając zieloną kamizelką. Robiło się oczywiste, dlaczego nie zmieniał się w kogoś innego. Nikt nie mógł zwinnością dorównać niziołkowi. Nikt. Oprócz drugiego niziołka. I wiedźmina.

Geralt zobaczył, jak doppler zmienia raptownie kierunek, wzbijając chmurę kurzu, jak zręcznie nurkuje w dziurę w parkanie, ogradzającym wielki namiot służący jako rzeźnia i jatka. Dainty też to zobaczył. Przeskoczył przez żerdzie i zaczął przebijać się przez stłoczone w zagrodzie stado beczących baranów. Widać było, że nie zdąży. Geralt skręcił i rzucił się w ślad za dopplerem pomiędzy deski parkanu. Poczuł nagłe szarpnięcie, usłyszał trzask rwącej się skóry, a kurtka również pod drugą pachą zrobiła się nagle bardzo luźna.

Wiedźmin zatrzymał się. Zaklął. Splunął. I jeszcze raz zaklął.

Dainty wbiegł do namiotu za dopplerem. Ze środka dobiegały wrzaski, odgłosy razów, klątwy i okropny rumor.

Wiedźmin zaklął po raz trzeci, wyjątkowo plugawię, po czym zgrzytnął zębami, uniósł prawą rękę, złożył palce w Znak Aard, kierując go prosto na namiot. Namiot wydął się jak żagiel podczas huraganu, a z wewnątrz rozległo się potępieńcze wycie, łoskot i ryki wołów. Namiot oklapł.

Doppler, pełzając na brzuchu, wysmyknął spod płachty i rzucił w kierunku drugiego, mniejszego namiotu, prawdopodobnie chłodni. Geralt bez namysłu skierował ku niemu dłoń i dziabnął go w plecy Znakiem. Doppler zwalił się na ziemię jak rażony gromem, przekoziołkował, ale natychmiast zerwał się i wpadł do namiotu. Wiedźmin deptał mu po piętach.

W namiocie śmierdziało mięsem. I było ciemno.

Tellico Lunngrevink Letorte stał tam, dysząc ciężko, oburącz obejmując wiszącą na żerdzi świńską półtuszę. Z namiotu nie było drugiego wyjścia, a płachta była solidnie i gęsto przykołkowana do ziemi.

— Czysta przyjemność znowu cię spotkać, mimiku — powiedział Geralt zimno.

Doppler dyszał ciężko i chrapliwie.

— Zostaw mnie w spokoju — stęknął wreszcie. - Dlaczego mnie prześladujesz, wiedźminie?

— Tellico — powiedział Geralt — Zadajesz głupie pytania. Aby wejść w posiadanie koni i postaci Biberveldta, rozbiłeś mu głowę i porzuciłeś na pustkowiu. Nadal korzystasz z jego osobowości i drwisz sobie z kłopotów, jakie mu tym sprawiasz. Diabli wiedzą, co jeszcze planujesz, ale przeszkodzę ci w tych planach, tak czy inaczej. Nie chcę cię ani zabijać, ani wydawać władzom, ale z miasta musisz się wynieść. Dopilnuję, byś się wyniósł.

— A jeżeli nie zechcę?

— To wywiozę cię na taczkach, w worku. Doppler rozdął się raptownie, potem nagle wyszczuplał i zaczął rosnąć, jego kędzierzawe, kasztanowate włosy zbielały i wyprostowały się, sięgając ramion. Zielona kamizelka niziołka oleiście zabłysła, stając się czarną skórą, na ramionach i mankietach zaskrzyły się srebrne ćwieki. Pucołowata, rumiana twarz wydłużyła się i pobladła.

Sponad prawego ramienia wysunęła się rękojeść miecza.

— Nie podchodź — rzekł chrapliwie drugi wiedźmin i uśmiechnął się. - Nie zbliżaj się, Geralt. Nie pozwolę się dotknąć.

Ależ ja mam paskudny uśmiech, pomyślał Geralt, sięgając po miecz. Ależ ja mam paskudną gębę. Ależ ja paskudnie mrużę oczy. Więc tak wyglądam? Zaraza.

Ręka dopplera i ręka wiedźmina jednocześnie dotknęły rękojeści, oba miecze jednocześnie wyskoczyły z pochew. Obaj wiedźmini jednocześnie wykonali dwa szybkie, miękkie kroki — jeden do przodu, drugi w bok. Obaj jednocześnie unieśli miecze i wywinęli nimi krótkiego, syczącego młyńca.

Obaj jednocześnie znieruchomieli, zamarli w pozycji.

— Nie możesz mnie pokonać — warknął doppler. - Bo jestem tobą, Geralt.

— Mylisz się, Tellico — powiedział cicho wiedźmin. - Rzuć miecz i wracaj do postaci Biberveldta. Inaczej pożałujesz, uprzedzam.

— Jestem tobą — powtórzył doppler. - Nie uzyskasz nade mną przewagi. Nie możesz mnie pokonać, bo jestem tobą!

— Nie masz nawet pojęcia, co to znaczy być mną, mimiku.

Tellico opuścił rękę zaciśniętą na mieczu.

— Jestem tobą — powtórzył.

— Nie — zaprzeczył wiedźmin. - Nie jesteś. A wiesz, dlaczego? Bo jesteś małym, biednym, dobrotliwym dopplerem. Dopplerem, który wszakże mógł zabić Biberveldta i zakopać jego ciało w zaroślach, zdobywając przez to absolutne bezpieczeństwo i absolutną pewność, że nie zostanie zdemaskowany, nigdy, przez nikogo, wliczając w to małżonkę niziołka, słynną Gardenię Biberveldt. Ale nie zabiłeś go, Tellico, bo nie było cię na to stać. Bo jesteś małym, biednym, dobrotliwym dopplerem, którego przyjaciele nazywają Dudu. I w kogokolwiek byś się nie zmienił, zawsze jesteś taki sam. Umiesz skopiować tylko to, co w nas dobre, bo tego, co w nas złe, nie rozumiesz. Taki właśnie jesteś, dopplerze.

Tellico cofnął się, wpierając plecami w płachtę namiotu.

— Dlatego — ciągnął Geralt — zamienisz się teraz w Bberveldta i grzecznie podasz mi łapy do związania. Nie jesteś w stanie stawić mi oporu, bo ja jestem tym, czego skopiować nie potrafisz. Wiesz o tym bardzo dobrze, Dudu. Bo przecież na chwilę przejąłeś moje myśli.

Tellico wyprostował się raptownie, rysy jego twarzy, będącej twarzą wiedźmina, rozmazały się i rozlały, białe włosy zafalowały i zaczęły ciemnieć.

— Masz rację, Geralt — powiedział niewyraźnie, bo jego wargi zmieniały kształt. - Przejąłem twoje myśli. Na krótko, ale wystarczyło. Czy wiesz, co teraz zrobię?

Skórzana, wiedźmińska kurtka nabrała połyskliwej, chabrowej barwy. Doppler uśmiechnął się, poprawił śliwkowy kapelusik z piórkiem egreta, podciągnął pasek lutni, zarzuconej na ramię. Lutni, która przed chwilą była mieczem.

— Powiem ci, co zrobię, wiedźminie — zaśmiał się dźwięcznym i perlistym śmiechem Jaskra. - Pójdę sobie, wcisnę się w tłum i zmienię cichcem w byle kogo, choćby w żebraka. Bo wolę być żebrakiem w Novigradzie niż dopplerem na pustkowiu. Novigrad jest mi coś winien, Geralt. To powstanie miasta skaziło środowisko, w którym moglibyśmy żyć, żyć w naszych naturalnych postaciach. Wyniszczono nas, polując na nas jak na wściekłe psy. Jestem jednym z niewielu, którzy przeżyli. Chcę przeżyć i przeżyję. Dawniej, gdy ścigały mnie w zimie wilki, zamieniałem się w wilka i biegałem ze stadem po kilka tygodni. I przeżyłem. Teraz też tak zrobię, bo nie chcę już tłuc się po uroczyskach i zimować po wykrotach, nie chcę być wiecznie głodny, nie chcę być bez przerwy celem strzał. Tu, w Novigradzie, jest ciepło, jest żarcie, można zarobić i bardzo rzadko strzelają tu do siebie nawzajem z łuków. Novigrad to stado wilków. Przyłączę się do tego stada i przeżyję. Rozumiesz? Geralt z ociąganiem kiwnął głową.

— Daliście — ciągnął doppler, krzywiąc wargi w bezczelnym, Jaskrowym uśmiechu — skromną możliwość asymilacji — krasnoludom, niziołkom, gnomom, elfom nawet. Dlaczego ja mam być gorszy? Dlaczego odmawia mi się tego prawa? Co mam zrobić, żeby móc żyć w tym mieście? Zamienić się w elfkę o sarnich oczach, jedwabistych włosach i długich nogach? Co? Czym jest elfka lepsza ode mnie? Tym, że na widok elfki przebieracie nogami, a na mój widok chce się wam rzygać? Wypchać się każcie takim argumentem. Ja i tak przeżyję. Wiem jak. Jako wilk biegałem, wyłem i gryzłem się z innymi o samicę. Jako mieszkaniec Novigradu będę handlował,-plótł koszyki z wikliny, żebrał lub kradł, jako jeden z was będę robił to, co zwykle robi jeden z was. Kto wie, może się nawet ożenię?

Wiedźmin milczał.

— Tak, jak powiedziałem — kontynuował spokojnie Tellico. - Wychodzę. A ty, Geralt, nie będziesz próbował mnie zatrzymać, nie ruszysz się nawet. Bo ja, Geralt, przez chwilę znałem twoje myśli. W tym także te, do których nie chcesz się przyznać, które ukrywasz nawet przed sobą. Bo żeby mnie zatrzymać, musiałbyś mnie zabić. A ciebie przecież myśl o zabiciu mnie z zimną krwią napawa wstrętem. Prawda?

Wiedźmin milczał.

Tellico ponownie poprawił rzemień lutni, odwrócił się i ruszył ku wyjściu. Szedł śmiało, ale Geralt widział, że kurczy kark i garbi ramiona w oczekiwaniu na świst klingi. Wsunął miecz do pochwy. Doppler zatrzymał się w pół kroku, obejrzał.

— Bywaj, Geralt — powiedział. - Dziękuję ci.

— Bywaj, Dudu — odpowiedział wiedźmin. - Powodzenia.

Doppler odwrócił się i ruszył w stronę ludnego bazaru, raźnym, wesołym, rozkołysanym krokiem Jaskra. Tak jak Jaskier wymachiwał ostro lewą ręką i tak jak Jaskier szczerzył zęby do mijanych dziewek. Geralt powoli ruszył za nim. Powoli.

Tellico w marszu chwycił lutnię, zwolniwszy kroku wziął dwa akordy, po czym zręcznie wybrzęczał na strunach znaną Geraltowi melodię. Odwróciwszy się lekko, zaśpiewał.

Zupełnie jak Jaskier.

Wróci wiosna, deszcz spłynie na drogi Ciepłem słońca serca się ogrzeją Tak być musi, bo ciągle tli się w nas ten ogień Wieczny ogień, który jest nadzieją

— Powtórz to Jaskrowi, jeśli zapamiętasz — zawołał. -I powiedz mu, że «Zima» to kiepski tytuł. Ta ballada powinna się nazywać "Wieczny Ogień". Bywaj, wiedźminie!

— Hej! — rozległo się nagle. - Bażancie!

Tellico odwrócił się zaskoczony. Zza straganu wyłoniła się Vespula, gwałtownie falując biustem, mierząc go złowróżbnym spojrzeniem.

— Za dziewkami się oglądasz, oszuście? — zasyczała, falując coraz bardziej podniecająco. - Pioseneczki śpiewasz, łajdaku?

Tellico zdjął kapelusik i ukłonił się, uśmiechając szeroko charakterystycznym, Jaskrowym uśmiechem.

— Vespula, moja droga — powiedział przymilnie. - Jakem rad, że cię widzę. Wybacz mi, moja słodka. Winien ci jestem…

— A jesteś, jesteś — przerwała Vespula głośno. - A to, co jesteś mi winien, teraz zapłacisz! Masz!

Ogromna, miedziana patelnia rozbłysła w słońcu i z głębokim donośnym brzękiem wyrżnęła w głowę dopplera. Tellico z nieopisanie głupim grymasem, zastygłym na twarzy, zachwiał się i padł, rozkrzyżowawszy ręce, a jego fizjonomia zaczęła się nagle zmieniać, rozpływać i tracić podobieństwo do czegokolwiek. Widząc to, wiedźmin skoczył ku niemu, w biegu zrywając ze straganu wielki kilim. Rozścielając kilim na ziemi, dwoma kopniakami wturlał nań dopplera i szybko, acz ciasno zrolował.

Usiadłszy na pakunku, wytarł czoło rękawem. Vespula, ściskając patelnię, patrzyła na niego złowrogo, a tłum gęstniał dookoła.

— Jest chory — rzekł wiedźmin i uśmiechnął się wymuszenie. - To dla jego dobra. Nie róbcie ścisku, dobrzy ludzie, biedakowi trzeba powietrza.

— Słyszeliście? — spytał spokojnie, ale dźwięcznie Chappelle, przepychając się nagle przez tłum. - Proszę nie robić tu zbiegowiska! Proszę się rozejść! Zbiegowiska są zabronione. Karane grzywną!

Tłum w mgnieniu oka rozpierzchnął się na boki, po to tylko, by ujawnić Jaskra, nadchodzącego szparkim krokiem. przy dźwiękach lutni. Na jego widok Vespula wrzasnęła przeraźliwie, rzuciła patelnię i biegiem puściła się przez plac.

— Co się jej stało? — spytał Jaskier. - Zobaczyła diabła? Geralt wstał z pakunku, który zaczął się słabo ruszać. Chappelle zbliżył się powoli. Był sam, jego straży osobistej nigdzie nie było widać.

— Nie podchodziłbym — rzekł cicho Geralt. - Jeśli byłbym wami, panie Chappelle, to nie podchodziłbym.

— Powiadasz? — Chappelle zacisnął wąskie wargi, patrząc na niego zimno.

— Gdybym był wami, panie Chappelle, udałbym, że niczego nie widziałem.

— Tak, to pewne — rzekł Chappelle. - Ale ty nie jesteś mną.

Zza namiotu nadbiegł Dainty Biberveldt, zdyszany i spocony. Na widok Chappelle zatrzymał się, pogwizdując, założył ręce za plecy i udał, że podziwia dach spichlerza.

Chappelle podszedł do Geralta, bardzo blisko. Wiedźmin nie poruszył się, zmrużył tylko oczy. Przez chwilę patrzyli na siebie, potem Chappelle pochylił się nad pakunkiem.

— Dudu — powiedział do sterczących ze zrolowanego kilimu kurdybanowych, dziwacznie zdeformowanych butów Jaskra. - Kopiuj Biberveldta, szybko.

- Że co? — krzyknął Dainty, przestając gapić się na spichlerz. - Że jak?

— Ciszej — rzekł Chappelle. - No, Dudu, jak tam?

— Już — rozległo się z kilimu stłumione sieknięcie. - Już… Zaraz…

Sterczące z rolki kurdybanowe buty rozlały się, rozmazały i zmieniły w owłosione, bose stopy niziołka.

— Wyłaź, Dudu — powiedział Chappelle. - A ty, Dainty, bądź cicho. Dla ludzi każdy niziołek wygląda tak samo. Prawda?

Dainty mruknął coś niewyraźnie. Geralt, wciąż mrużąc oczy, patrzył na Chappelle podejrzliwie. Namiestnik zaś wyprostował się i rozejrzał dookoła, a wówczas po gapiach, którzy jeszcze wytrwali w najbliższej okolicy, ostał się jeno cichnący w oddali stukot drewnianych chodaków.

Dainty Biberveldt Drugi wygramolił się i wyturlał z pakunku, kichnął, usiadł, przetarł oczy i nos. Jaskier przysiadł na leżącej obok skrzyni, brzdąkał na lutni z wyrazem umiarkowanego zaciekawienia na twarzy.

— Kto to jest, jak myślisz, Dainty? — spytał łagodnie Chappelle. - Bardzo podobny do ciebie, nie uważasz?

— To mój kuzyn — wypalił niziołek i wyszczerzył zęby. - Bardzo bliska rodzina. Dudu Biberveldt z Rdestowef Łąki, wielka głowa do interesów. Postanowiłem właśnie…

— Tak, Dainty?

— Postanowiłem mianować go moim faktorem w Novigradzie. Co ty na to, kuzynie?

— Och, dziękuję, kuzynie — uśmiechnęła się szeroko bardzo bliska rodzina, chluba klanu Biberveldtów, wielka głowa do interesów. Chappelle też się uśmiechnął.

— Spełniło się marzenie? — mruknął Geralt. - O życiu w mieście? Co też wy widzicie w tym mieście, Dudu… i ty, Chappelle?

— Pomieszkałbyś na wrzosowiskach — odmruknął Chappelle — pojadłbyś korzonków, zmoknął i zmarznął, to byś wiedział. Nam też się coś należy od życia, Geralt. Nie jesteśmy gorsi od was.

— Nie — kiwnął głową Geralt. - Nie jesteście. Bywa nawet, że jesteście lepsi. Co z prawdziwym Chappelle?

— Szlag go trafił — szepnął Chappelle Drugi. - Będzie ze dwa miesiące temu. Apopleksja. Niech mu ziemia lekką będzie, a Ogień Wieczny niech mu świeci. Akurat byłem w pobliżu… Nikt nie zauważył… Geralt? Nie będziesz chyba…

— Czego nikt nie zauważył? - spytał wiedźmin z nieruchomą twarzą.

— Dziękuję — mruknął Chappelle.

— Jest was tu więcej?

— Czy to ważne?

— Nie — zgodził się wiedźmin. - Nieważne. Zza furgonów i straganów wypadła i podbiegła truchtem wysoka na dwa łokcie figurka w zielonej czapce i futerku z łaciatych królików.

— Panie Biberveldt — sapnął gnom i zająknął się, rozglądając, wodząc oczami od jednego niziołka do drugiego.

— Sądzę, mały — powiedział Dainty — że masz sprawę do mego kuzyna, Dudu Biberveldta. Mów. Mów. Oto on.

— Szczawiór donosi, że poszło wszystko — powiedział gnom i uśmiechnął się szeroko, ukazując szpiczaste ząbki. - Po cztery korony sztuka.

— Zdaje się, że wiem, o co idzie — rzekł Dainty. - Szkoda, że nie ma tu Vivaldiego, ten migiem obliczyłby zysk.

— Pozwolisz, kuzynie — odezwał się Tellico Lunngrevink Letorte, w skrócie Penstock, dla przyjaciół Dudu, a dla całego Novigradu członek licznej rodziny Biberveldtów. - Pozwolisz, że ja policzę. Mam niezawodną pamięć do cyfr. Jak i do innych rzeczy.

— Proszę — ukłonił się Dainty. - Proszę, kuzynie.

— Koszta — zmarszczył czoło doppler — były niewysokie. Osiemnaście za olejek, osiem pięćdziesiąt za tran, hmm… Wszystko razem, wliczając sznurek, czterdzieści pięć koron. Utarg: sześćset po cztery korony, czyli dwa tysiące czterysta. Prowizji żadnej, bo bez pośredników…

— Proszę nie zapominać o podatku — upomniał Chappelle Drugi. - Proszę nie zapominać, że stoi przed wami przedstawiciel władz miasta i kościoła, który poważnie i sumiennie traktuje swoje obowiązki.

— Zwolnione od podatku — oświadczył Dudu Biberveldt. - Bo to sprzedaż na święty cel.

— Hę?

— Zmieszany w odpowiednich proporcjach tran, wosk, olejek zabarwiony odrobiną koszenili — wyjaśnił doppler — wystarczyło nalać do glinianych misek i zatopić w każdej kawał sznurka. Zapalony sznurek daje piękny, czerwony płomień, który pali się długo i mało śmierdzi. Wieczny Ogień. Kapłani potrzebowali zniczy na ołtarze Wiecznego Ognia. Już nie potrzebują.

— Cholera… — mruknął Chappelle. - Racja… Potrzebne były znicze… Dudu, jesteś genialny.

— Po matce — rzekł skromnie Tellico.

— A jakże, wykapana matka — potwierdził Dainty. - Spójrzcie tylko w te mądre oczy. Wykapana Begonia Biberveldt, moja ukochana ciocia.

— Geralt — jęknął Jaskier. - On w ciągu trzech dni zarobił więcej niż ja śpiewaniem przez całe życie!

— Na twoim miejscu — rzekł wiedźmin poważnie — rzuciłbym śpiewanie i zajął się handlem. Poproś go, może weźmie cię do terminu.

— Wiedźminie — Tellico pociągnął go za rękaw. - Powiedz, jak mógłbym ci się… odwdzięczyć…

— Dwadzieścia dwie korony.

— Co?

— Na nową kurtkę. Zobacz, co zostało z mojej.

— Wiecie, co? — wrzasnął nagle Jaskier. - Chodźmy wszyscy do domu rozpusty! Do «Passiflory»! Biberveldtowie stawiają!

— A wpuszczą niziołków? — zatroskał się Dainty.

— Niech spróbują nie wpuścić — Chappelle przybrał groźną minę. - Niech tylko spróbują, a oskarżę cały ten ich bordel o herezję.

— No — zawołał Jaskier. - To w porządku. Geralt? Idziesz?

Wiedźmin zaśmiał się cicho.

— A wiesz, Jaskier — powiedział — że z przyjemnością.

Загрузка...