MIECZ PRZEZNACZENIA

I

Pierwszego trupa znalazł około południa.

Widok zabitych rzadko kiedy wstrząsał wiedźminem, znacznie częściej zdarzało mu się patrzeć na zwłoki zupełnie obojętnie. Tym razem nie był obojętny.

Chłopiec miał około piętnastu lat. Leżał na wznak, z szeroko rozrzuconymi nogami, na ustach zastygło mu coś niby grymas przerażenia. Pomimo tego Geralt wiedział, że chłopiec zginął natychmiast, nie cierpiał i prawdopodobnie nawet nie wiedział, że umiera. Strzała trafiła w oko, głęboko ugrzęzła w czaszce, w kości potylicy. Strzała była opierzona pręgowanymi, barwionymi na żółto lotkami kury bażanta. Brzechwa sterczała ponad miotły traw.

Geralt rozejrzał się, szybko i bez trudu znalazł to, czego szukał. Drugą strzałę, identyczną, utkwioną w pniu sosny, o jakieś sześć kroków z tyłu. Wiedział, co zaszło. Chłopiec nie zrozumiał ostrzeżenia, słysząc świst i stuk strzały przeraził się i zaczął biec w niewłaściwym kierunku. W stronę tej, która nakazała mu zatrzymać się i natychmiast wycofać. Syczący, jadowity i pierzasty świst, krótki stuk grotu wcinającego się w drewno. Ani kroku dalej, człowieku, mówi ten świst i ten stuk. Precz, człowieku, natychmiast wynoś się z Brokilonu. Zdobyłeś cały świat, człowieku, wszędzie cię pełno, wszędzie wnosisz ze sobą to, co nazywasz nowoczesnością, erą zmian, to, co nazywasz postępem. Ale my nie chcemy tutaj ani ciebie, ani twojego postępu. Nie życzymy sobie zmian, jakie przynosisz. Nie życzymy sobie niczego, co przynosisz. Świst i stuk. Precz z Brokilonu!

Precz z Brokilonu. pomyślał Geralt. Człowieku. Nieważne, czy masz piętnaście lat i przedzierasz się przez las oszalały ze strachu, nie mogąc odnaleźć drogi do domu. Nieważne, że masz lat siedemdziesiąt i musisz pójść po chrust, bo za nieprzydatność wygonią cię z chałupy, nie dadzą żreć. Nieważne, że masz lat sześć i przyciągnęły cię kwiatki niebieszczące się na zalanej słońcem polanie. Precz z Brokilonu! Świst i stuk.

Dawniej, pomyślał Geralt, zanim strzeliły, by zabić, ostrzegały dwa razy. Nawet trzy.

Dawniej, pomyślał, ruszając w dalszą drogę. Dawniej.

Cóż, postęp.

Las nie wydawał się zasługiwać na straszną sławę, jaką się cieszył. Prawda, był przerażająco dziki i uciążliwy do marszu, ale była to zwyczajna uciążliwość matecznika, w którym każdy prześwit, każda słoneczna plama przepuszczona przez konary i liściaste gałęzie wielkich drzew wykorzystywana była natychmiast przez dziesiątki młodych brzóz, olch i grabów, przez jeżyny, jałowce i paprocie pokrywające gęstwiną pędów chrupliwe grzęzawisko próchna, suchych gałęzi i zbutwiałych pni drzew najstarszych, tych, które przegrały w walce, tych, które dożyły swego żywota. Gęstwina nie milczała jednak złowieszczym, ciężkim milczeniem, które bardziej pasowałoby do tego miejsca. Nie, Brokilon żył. Bzyczały owady, szeleściły pod nogami jaszczurki, pomykały tęczowe żuki biegacze, targało lśniącymi od kropel pajęczynami tysiące pająków, dzięcioły roztętniły pnie ostrymi seriami stuków, wrzeszczały sójki.

Brokilon żył.

Ale wiedźmin nie dawał się zwieść. Wiedział, gdzie jest. Pamiętał o chłopcu ze strzałą w oku. Wśród mchu i igliwia widział niekiedy białe kości, po których biegały czerwone mrówki.

Szedł dalej, ostrożnie, ale szybko. Siady były świeże. Liczył na to. że zdąży, że zdoła zatrzymać i zawrócić idących przed nim ludzi. Łudził się, że nie jest za późno.

Było.

Drugiego trupa nie zauważyłby, gdyby nie refleks słońca na klindze krótkiego miecza, który zabity ściskał w dłoni. Ten był dojrzałym mężczyzną. Prosty strój w użytkowo burym kolorze wskazywał na niskie pochodzenie. Strój — jeśli nie liczyć plam krwi otaczających dwie wbite w pierś strzały — był czysty i nowy, nie mógł to zatem być zwykły pachołek.

Geralt rozejrzał się i zobaczył trzeciego trupa, ubranego w skórzaną kurtkę i krótki, zielony płaszcz. Ziemia wokół nóg zabitego była poszarpana, mech i igliwie zryte aż do piachu. Nie było wątpliwości — ten człowiek umierał długo.

Usłyszał jęk.

Szybko rozgarnął jałowce, dostrzegł głęboki wykrot, który maskowały. W wykrocie, na odsłoniętych korzeniach sosny leżał mężczyzna potężnej budowy, o czarnych, kręconych włosach i takiejż brodzie, kontrastujących z przeraźliwą, wręcz trupią bladością twarzy. Jasny kaftan z jeleniej skóry był czerwony od krwi.

Wiedźmin wskoczył do wykrotu. Ranny otworzył oczy.

— Geralt… — jęknął. - O, bogowie… Ja chyba śnię…

— Freixenet? — zdumiał się wiedźmin. - Ty tutaj?

— Ja… Oooch…

— Nie ruszaj się — Geralt ukląkł obok. - Gdzie dostałeś? Nie widzę strzały…

— Przeszła… na wylot. Odłamałem grot i wyciągnąłem… Słuchaj, Geralt…

— Milcz, Freixenet, bo zachłyśniesz się krwią. Masz przebite płuco. Zaraza, muszę cię stąd wyciągnąć. Co wy, do diabła, robiliście w Brokilonie? To tereny driad, ich sanktuarium, stąd nikt żywy nie wychodzi. Nie wiedziałeś o tym?

— Później… — zajęczał Freixenet i splunął krwią. - Później ci opowiem… Teraz wyciągnij mnie… Och, zaraza! Ostrożniej… Oooch…

— Nie dam rady — Geralt wyprostował się, rozejrzał. - Za ciężki jesteś…

— Zostaw mnie — stęknął ranny. - Zostaw mnie, trudno… Ale ratuj ją… na bogów, ratuj ją…

— Kogo?

— Księżniczkę… Och… Znajdź ją, Geralt…

— Leź spokojnie, do diabła! Zaraz coś zmontuję i wywlokę cię.

Freixenet zakasłał ciężko i znowu splunął, gęsta, ciągnąca się nitka krwi zawisła mu na brodzie. Wiedźmin zaklął, wyskoczył z wykrotu, rozejrzał się. Potrzebował dwóch młodych drzewek. Ruszył szybko w stronę skraju polany, gdzie poprzednio widział kępy olszyn.

Świst i stuk.

Geralt zamarł w miejscu. Strzała, wbita w pień na wysokości jego głowy, miała na brzechwie pióra jastrzębia. Spojrzał w kierunku wytyczonym przez jesionowy pręt, wiedział, skąd strzelano. O jakieś pięćdziesiąt kroków był kolejny wykrot, zwalone drzewo, stercząca w górę plątanina korzeni, wciąż jeszcze ściskających w objęciu ogromną bryłę piaszczystej ziemi. Gęstniała tam tarnina i ciemność pręgowata jaśniejszymi pasami brzozowych pni. Nie widział nikogo. Wiedział, że nie zobaczy.

Uniósł obie ręce, bardzo powoli.

— Ceadmil! Va an Eithne meath e Duen Canell! Essea Gwynbleidd!

Tym razem usłyszał cichy szczęk cięciwy i zobaczył strzałę, wystrzelono ją bowiem tak, by ją widział. Ostro w górę. Patrzył, jak wzbija się, jak załamuje lot, jak spada po krzywej. Nie poruszył się. Strzała wbiła się w mech prawie pionowo, o dwa kroki od niego. Prawie natychmiast utkwiła obok niej druga, pod identycznym kątem. Bał się, ze następnej może już nie zobaczyć.

— Meath Eithne! — zawołał ponownie. - Essea Gwynbleidd!

— Glaeddyv vort! — głos, niby powiew wiatru. Głos, nie strzała. Żył. Powoli rozpiął klamrę pasa, wyciągnął miecz daleko od siebie, odrzucił. Druga driada bezszelestnie wyłoniła się zza otulonego jałowcami pnia jodły, nie więcej niż dziesięć kroków od niego. Chociaż była mała i bardzo szczupła, pień wydawał się cieńszy. Nie miał pojęcia, Jak mógł nie zauważyć jej, gdy podchodził. Być może maskował ją strój — nie szpecąca zgrabnego ciała kombinacja zszytych dziwacznie kawałków tkaniny w mnóstwie odcieni zieleni i brązu, usiana liśćmi i kawałkami kory. Jej włosy, przewiązane na czole czarną chustką, miały kolor oliwkowy, a twarz była poprzecinana pasami wymalowanymi łupiną orzecha.

Rzecz jasna, łuk miała napięty i mierzyła w niego.

— Eithne… — zaczął.

— Thaess aep!

Zamilkł posłusznie, stojąc bez ruchu, trzymając ręce z dala od tułowia. Driada nie opuściła luku.

— Dunca! — krzyknęła. - Braenn! Caemm vort!

Ta, która strzelała poprzednio, wyprysnęła z tarniny, przesmyknęła po zwalonym pniu, zręcznie przeskakując wykrot. Chociaż leżała tam sterta suchych gałęzi, nie słyszał, by choć jedna trzasnęła pod jej stopami. Za sobą, blisko, usłyszał leciutki szmer, coś niby szelest liści na wietrze. Wiedział, że trzecią ma za plecami.

Właśnie ta trzecia, wysuwając się błyskawicznie z boku, podniosła jego miecz. Ta miała włosy w kolorze miodu, ściągnięte opaską z sitowia. Kołczan pełen strzał kołysał się na jej plecach.

Tamta najdalsza, z wykrotu, zbliżyła się szybko. Jej strój nie różnił się niczym od ubioru towarzyszek. Na matowych, ceglastorudych włosach nosiła wianek spleciony z koniczyny i wrzosu. Trzymała łuk, nie napięty, ale strzała była na cięciwie.

— Ten thesse in maeth aep Eithne llev? — spytała, podchodząc blisko. Głos miała niezwykle melodyjny, oczy ogromne i czarne. - Ess' Gwynbleidd?

— Ae… aessea… — zaczął, ale słowa brokilońskiego dialektu, brzmiące jak śpiew w ustach driady, jemu więzły w gardle i drażniły wargi. - Żadna z was nie mówi wspólnym? Niezbyt dobrze znam…

— Ań vaill. Vort Ilinge — ucięła.

— Jestem Gwynbleidd, Biały Wilk. Pani Eithne mnie zna. Idę do niej z poselstwem. Bywałem już w Brokilonie. W Duen Canell.

— Gwynbleidd — ceglasta zmrużyła oczy. - Vatt'ghern?

— Tak — potwierdził. - Wiedźmin.

Oliwkowa parsknęła gniewnie, ale opuściła łuk. Ceglasta patrzyła na niego szeroko rozwartymi oczami, a jej poznaczona zielonymi pręgami twarz była zupełnie nieruchoma, martwa, jak twarz posągu. Nieruchomość ta nie pozwalała sklasyfikować tej twarzy jako ładną czy brzydką — zamiast takiej klasyfikacji nasuwała się myśl o obojętności i bezduszności, jeśli nie okrucieństwie. Geralt w myślach zrobił sobie wyrzut z tej oceny, łapiąc się na wiodącym na manowce uczłowieczaniu driady. Powinien był wszakże wiedzieć, że była po prostu starsza od tamtych dwu. Pomimo pozorów, była od nich znacznie, znacznie starsza.

Stali wśród niezdecydowanego milczenia. Geralt słyszał, jak Freixenet jęczy, stęka i kaszle. Ceglasta też musiała to słyszeć, ale jej twarz nie drgnęła nawet. Wiedźmin oparł ręce o biodra.

— Tam, w wykrocie — powiedział spokojnie — leży ranny. Jeśli nie otrzyma pomocy, umrze.

— Thaess aep! — oliwkowa napięła łuk, kierując grot strzały prosto w jego twarz.

— Dacie mu zdechnąć? - nie podniósł głosu. - Pozwolicie mu, tak po prostu, powoli zadławić się krwią? W takim razie lepiej go dobić.

— Zawrzyj gębę! - szczeknęła driada, przechodząc na wspólny. Ale opuściła łuk i zwolniła napięcie cięciwy. Spojrzała na tę drugą pytająco. Ceglasta kiwnęła głową, wskazała na wykrot. Oliwkowa pobiegła, szybko i bezszelestnie.

— Chcę się widzieć z panią Eithne — powtórzył Geralt. - Niosę poselstwo…

— Ona — ceglasta wskazała na miodową — zaprowadzi cię do Duen Canell. Idź.

— Frei… A ten ranny?

Driada spojrzała na niego, mrużąc oczy. Wciąż bawiła się strzałą, zaczepioną na cięciwie.

— Nie frasuj się — powiedziała. - Idź. Ona cię zaprowadzi.

— Ale…

— Va'en vort! — ucięła, zaciskając usta.

Wzruszył ramionami, odwrócił się w stronę tej o włosach w kolorze miodu. Wydawała się najmłodsza z całej trójki, ale mógł się mylić. Zauważył, że oczy ma niebieskie.

— Chodźmy tedy.

— Ano — powiedziała cicho miodowa. Po krótkiej chwili wahania oddała mu miecz. - Chodźmy.

— Jak masz na imię? - spytał.

— Zawrzyj gębę.

Szła przez matecznik bardzo szybko, nie oglądając się. Geralt musiał się mocno wysilić, by za nią nadążyć. Wiedział, że driada robi to celowo, wiedział, że chce, aby idący za nią człowiek z jękiem ugrzązł w chaszczach, by zwalił się na ziemię wyczerpany, niezdolny do dalszego marszu. Oczywiście, nie wiedziała, że ma do czynienia z wiedźminem, nie z człowiekiem. Była za młoda, by wiedzieć, kim jest wiedźmin.

Dziewczyna — Geralt wiedział już, ze nie jest czystej krwi driadą — zatrzymała się nagle, odwróciła. Widział, ze piersi ostro falują jej pod łaciatym kubraczkiem, ze z trudem powstrzymuje się, by nie oddychać ustami.

— Zwolnimy? — zaproponował z uśmiechem.

— Yea — spojrzała na niego niechętnie. - Aeen esseath Sidh?

— Nie, nie jestem elfem. Jak masz na imię?

— Braenn — odpowiedziała, wznawiając marsz, ale już wolniejszym krokiem, nie starając się wyprzedzać go. Szli obok siebie, blisko. Czuł zapach jej potu, zwykłego potu młodej dziewczyny. Pot driad miał zapach rozcieranych w dłoniach wierzbowych listków.

— A jak nazywałaś się przedtem? Spojrzała na niego, usta skrzywiły się jej nagle, myślał, że żachnie się lub nakaże mu milczenie. Nie zrobiła tego.

— Nie pamiętam — powiedziała z ociąganiem. Nie sądził, żeby to była prawda.

Nie wyglądała na więcej niż szesnaście lat, a nie mogła być w Brokilonie dłużej niż sześć, siedem — gdyby trafiła tu wcześniej, maleńkim dzieckiem lub wręcz niemowlęciem, nie rozpoznałby już w niej człowieka. Niebieskie oczy i naturalnie jasne włosy zdarzały się i u driad. Dzieci driad, poczynane w celebrowanych kontaktach z elfami lub ludźmi, przejmowały cechy organiczne wyłącznie od matek i były to wyłącznie dziewczynki. Niezmiernie rzadko, i z reguły w którymś z następnych pokoleń, rodziło się jednak niekiedy dziecko o oczach lub włosach anonimowego męskiego protoplasty. Ale Geralt był pewien, że Braenn nie miała w sobie ani kropli krwi driad. Nie miało to zresztą większego znaczenia. Krew czy nie, obecnie była driadą.

— A ciebie — spojrzała na niego koso — jak zwać?

— Gwynbleidd. Kiwnęła głową.

— Pójdziem tedy… Gwynbleidd.

Szli wolniej niż poprzednio, ale nadal szybko. Braenn, rzecz jasna, znała Brokilon — gdyby był sam, Geralt nie byłby w stanie utrzymać ani tempa, ani właściwego kierunku. Braenn przemykała przez zaporę matecznika krętymi, zamaskowanymi ścieżkami, pokonywała wąwozy, biegnąc zwinnie, jak po mostach, po zwalonych pniach, śmiało chlupotała przez zielone od rzęsy, lśniące połacie trzęsawisk, na które wiedźmin nie odważyłby się wkroczyć i traciłby godziny, jeśli nie dni, na ich obejście.

Nie tylko przed dzikością lasu chroniła go obecność Braenn — były miejsca, w których driada zwalniała kroku, szła bardzo ostrożnie, macając stopą ścieżkę, trzymając go za rękę. Wiedział, z jakiego powodu. O pułapkach Brokilonu krążyły legendy — mówiono o dołach, pełnych zaostrzonych palików, o samostrzałach, o walących się drzewach, o straszliwym jeżu — kolczastej kuli na linie, spadającej znienacka, wymiatającej ścieżkę. Bywały też miejsca, w których Braenn zatrzymywała się i gwizdała melodyjnie, a z zarośli odpowiadały jej gwizdy. Bywały tez miejsca, w których przystawała z ręką na strzale w kołczanie, nakazując mu ciszę, i czekała w napięciu, aż coś, co szeleściło w gąszczu, oddali się.

Pomimo szybkiego marszu, musieli zatrzymać się na noc. Braenn wybrała miejsce bezbłędnie — na pagórku, na który różnice temperatur niosły podmuchy ciepłego powietrzą. Spali na uschłych paprociach, bardzo blisko siebie, zwyczajem driad. W środku nocy Braenn objęła go, przytuliła się mocno. I nic więcej. Objął ją. I nic więcej. Była driadą. Chodziło tylko o ciepło.

O brzasku, jeszcze prawie po ciemku, wyruszyli w dalszą drogę.

II

Pokonywali pas rzadziej zalesionych wzgórz, klucząc kotlinkami, wypełnionymi mgłą, idąc przez rozległe, trawiaste polany, przez wiatrołomy.

Braenn po raz kolejny zatrzymała się, rozejrzała. Sprawiała wrażenie, jakby zgubiła drogę, ale Geralt wiedział, że to niemożliwe. Korzystając jednak z przerwy w marszu, przysiadł na zwalonym pniu.

I wtedy usłyszał krzyk. Cienki. Wysoki. Rozpaczliwy.

Braenn przyklęknęła błyskawicznie, wyciągając z kołczana jednocześnie dwie strzały. Jedną chwyciła w zęby, drugą zaczepiła o cięciwę, napięła łuk, celując na ślepo, przez krzaki, na głos.

— Nie strzelaj! — krzyknął.

Przeskoczył przez pień, przedarł się przez zarośla.

Na niewielkiej polanie u podnóża kamienistego urwiska stała mała istotka w szarym kubraczku przyciśnięta plecami do pnia uschniętego grabu. Przed nią, o jakieś pięć kroków, coś poruszało się powoli, rozgarniając trawy. To coś miało około dwóch sążni długości i było ciemnobrązowe. W pierwszej chwili Geralt pomyślał, że to wąż. Ale spostrzegł żółte, ruchliwe, haczykowate odnóża, płaskie segmenty długiego tułowia i zorientował się, ze to nie wąż. Ze to coś znacznie gorszego.

Przytulona do pnia istotka pisnęła cienko. Olbrzymi wij uniósł ponad trawy długie, drgające czułki, łowił nimi zapach i ciepło.

— Nie ruszaj się! - wrzasnął wiedźmin i tupnął, by zwrócić na siebie uwagę skolopendromorfa. Ale wij nie zareagował, jego czułki uchwyciły już woń bliższej ofiary. Potwór poruszył odnóżami, zwinął się esowato i ruszył do przodu. Jego jaskrawożółte łapy migały wśród traw, równo, jak wiosła galery.

— Yghern! — krzyknęła Braenn.

Geralt dwoma susami wpadł na polanę, w biegu wyszarpując miecz z pochwy na plecach, z rozpędu, biodrem, uderzył skamieniałą pod drzewem istotkę, odrzucając ją w bok, w krzaki jeżyn. Skolopendromorf zaszeleścił w trawie, zadrobił odnóżami i rzucił się na niego, unosząc przednie segmenty, szczękając ociekającymi jadem kleszczami. Geralt zatańczył, przeskoczył przez płaskie cielsko i z półobrotu rąbnął mieczem, mierząc w miększe miejsce, pomiędzy pancerne płyty tułowia. Potwór był jednak zbyt szybki, miecz uderzył w chitynową skorupę, nie przecinając jej — gruby dywan mchu zamortyzował uderzenie. Geralt odskoczył, ale nie dość zwinnie. Skolopendromorf owinął tylną część cielska wokół jego nóg, z potworną siłą. Wiedźmin upadł, przekręcił się i spróbował wyrwać.

Bezskutecznie.

Wij wygiął się i obrócił, by dosięgnąć go kleszczami, przy czym gwałtownie zadrapał pazurami o drzewo, przewinął się po nim. W tym momencie nad głową Geralta syknęła strzała, z trzaskiem przebijając pancerz, przygważdżając stwora do pnia. Wij zwinął się, złamał strzałę i uwolnił się, ale natychmiast ugodziły go dwa dalsze pociski. Wiedźmin kopniakiem odrzucił od siebie trzepoczący odwłok, odturlał się w bok.

Braenn, klęcząc, szyła z łuku w nieprawdopodobnym tempie, pakując w skolopendromorfa strzałę po strzale. Wij łamał brzechwy i uwalniał się, ale kolejna strzała znowu przygważdżała go do pnia. Płaski, błyszczący, ciemnorudy łeb stwora kłapał i szczękał kleszczami przy miejscach, gdzie trafiały groty, bezmyślnie usiłując dosięgnąć raniącego go wroga.

Geralt przyskoczył z boku i ciął mieczem z szerokiego zamachu, kończąc walkę jednym uderzeniem. Drzewo podziałało jak katowski pień.

Braenn zbliżyła się powoli, z napiętym łukiem, kopnęła wijący się wśród traw, przebierający odnóżami tułów, splunęła na niego.

— Dzięki — rzekł wiedźmin, miażdżąc ucięty łeb wiją. uderzeniami obcasa.

— Ee?

— Uratowałaś mi życie.

Driada spojrzała na niego. Nie było w tym spojrzeniu ani zrozumienia, ani emocji.

— Yghern — powiedziała, trącając butem skręcające się cielsko. - Połamał mi szypy.

— Uratowałaś życie i mnie, i tej małej driadzie — powtórzył Geralt. - Psiakrew, gdzie ona jest?

Braenn zręcznie odgarnęła krzaki jeżyn, zagłębiła ramię wśród kolczatych pędów.

— Takem myślała — powiedziała, wyciągając z chaszczy istotkę w szarym kubraczku. - Obacz sam, Gwynbleidd.

To nie była driada. Nie był to też elf, sylfida, puk ani niziołek. To była najzwyklejsza w świecie ludzka dziewczynka. W środku Brokilonu, najniezwyklejszym miejscu dla zwykłych, ludzkich dziewczynek.

Miała jasne, mysiopopielate włosy i wielkie, jadowicie zielone oczy. Nie mogła mieć więcej niż dziesięć lat.

— Kim jesteś? - spytał. - Skąd się tu wzięłaś? Nie odpowiedziała. Gdzie ja ją już widziałem, pomyślał. Gdzieś już ją widziałem. Ją lub kogoś bardzo do niej podobnego.

— Nie bój się — powiedział niepewnie.

— Nie boję się — burknęła niewyraźnie. Najwidoczniej miała katar.

— Dyrdajmy stąd — odezwała się nagle Braenn, rozglądając się dookoła. - Gdzie jest jeden yghem, wraz patrzeć drugiego. A ja już mało szypów mam.

Dziewczynka spojrzała na nią, otworzyła usta, otarła buzię wierzchem dłoni, rozmazując kurz.

— Kim ty, do diabła, jesteś? - powtórzył Geralt, pochylając się. - Co robisz w… W tym lesie? Jak się tu dostałaś?

Dziewczynka opuściła głowę i pociągnęła zakatarzonym nosem.

— Ogłuchłaś? Kim jesteś, pytam? Jak się nazywasz?

— Ciri — smarknęła.

Geralt odwrócił się. Braerm, oglądając łuk, łypała okiem na niego.

— Słuchaj, Braenn…

— Czego?

— Czy to możliwe… Czy to możliwe, żeby ona… uciekła wam z Duen Canell?

— Ee?

— Nie udawaj kretynki — zdenerwował się. - Wiem, że porywacie dziewczynki. A ty sama, co, z nieba spadłaś do Brokilonu? Pytam, czy to możliwe…

— Nie — ucięła driada. - Nigdym jej na oczy nie widziała.

Geralt przyjrzał się dziewczynce. Jej popielatoszare włosy były potargane, pełne igliwia i listków, ale pachniały czystością, nie dymem, nie oborą ani tłuszczem. Ręce, choć nieprawdopodobnie brudne, były małe i delikatne, bez szram i odcisków. Chłopięce ubranie, kubraczek z czerwonym kapturkiem, jakie nosiła, na nic nie wskazywało, ale wysokie buciki zrobione były z miękkiej, drogiej, cielęcej skóry. Nie, z pewnością nie było to wiejskie dziecko. Freixenet, pomyślał nagle wiedźmin. To jej szukał Freixenet. Za nią poszedł do Brokilonu.

— Skąd jesteś, pytam, smarkulo?

— Jak mówisz do mnie! — dziewczynka hardo zadarła głowę i tupnęła nóżką. Miękki mech zupełnie zepsuł efekt tego tupnięcia.

— Ha — powiedział wiedźmin i uśmiechnął się. - W samej rzeczy, księżniczka. Przynajmniej w mowie, bo wygląd nikczemny. Jesteś z Verden, prawda? Wiesz, że cię szukają? Nie martw się, odstawię cię do domu. Słuchaj, Braenn…

Gdy odwrócił głowę, dziewczynka błyskawicznie zakręciła się na pięcie i puściła biegiem przez las, po łagodnym zboczu wzgórza.

— Bloede turd! — wrzasnęła driada, sięgając do kołczana. - Caemm 'erę!

Dziewczynka, potykając się, pędziła na oślep przez las, trzeszcząc wśród suchych gałęzi.

— Stój! — krzyknął Geralt. - Dokąd, zaraza!

Braenn błyskawicznie napięła łuk. Strzała zasyczała jadowicie, mknąc po płaskiej paraboli, grot ze stukotem wbił się w pień, nieledwie muskając włosy dziewczynki. Mała skuliła się i przypadła do ziemi.

— Ty cholerna idiotko — syknął wiedźmin, zbliżając się do driady. Braenn zwinnie dobyła z kołczanu następną strzałę. - Mogłaś ją zabić!

— Tu jest Brokilon — powiedziała hardo.

— A to jest dziecko!

— No to co?

Spojrzał na brzechwę strzały. Były na niej pręgowane pióra z lotek kury bażanta barwione na żółto w wywarze z kory. Nie powiedział ani słowa. Odwrócił się i szybko poszedł w las. Dziewczynka leżała pod drzewem, skulona, ostrożnie unosząc głowę i patrząc na strzałę tkwiącą w pniu. Usłyszała jego kroki i poderwała się, ale dopadł jej w krótkim skoku, chwycił za czerwony kapturek kubraczka. Odwróciła głowę i spojrzała na niego, potem na rękę, trzymającą kapturek. Puścił ją.

— Dlaczego uciekałaś?

— Nic ci do tego — smarknęła. - Zostaw mnie w spokoju, ty… ty…

— Głupi bachorze — syknął wściekle. - Tu jest Brokilon. Mało ci było wija? Sama nie dożyjesz w tym lesie do rana. Jeszcze tego nie pojęłaś?

— Nie dotykaj mnie! — rozdarła się. - Ty pachołku, ty! Jestem księżniczką, nie myśl sobie!

— Jesteś głupią smarkulą.

— Jestem księżniczką!

— Księżniczki nie łażą same po lesie. Księżniczki mają czyste nosy.

— Głowę ci każę ściąć! I jej też! - dziewczynka otarła nos dłonią i wrogo spojrzała na podchodzącą driadę. Braenn parsknęła śmiechem.

— No, dobrze, dość tych wrzasków — przerwał wiedźmin. - Dlaczego uciekałaś, księżniczko? I dokąd? Czego się boisz?

Milczała, pociągając nosem.

— Dobrze, jak chcesz — mrugnął do driady. - My idziemy. Chcesz zostać sama w lesie, twoja wola. Ale na drugi raz, gdy dopadnie cię yghern, nie wrzeszcz. Księżniczkom to nie przystoi. Księżniczki umierają nawet nie pisnąwszy, wytarłszy uprzednio nosy do czysta. Idziemy, Braenn. Żegnaj, wasza wysokość.

— Za… zaczekaj.

— Aha?

— Pójdę z wami.

— Zaszczyceniśmy wielce. Prawda, Braenn?

— Ale nie zaprowadzisz mnie znowu do Kistrina? Przyrzekasz?

— Kto to jest… — zaczął. - Ach, psiakrew. Kistrin. Książę Kistrin? Syn króla Ervylla z Verden?

Dziewczynka wydęła małe usteczka, smarknęła i odwróciła głowę.

— Dość tych igrów — odezwała się ponuro Braenn. - Idziem.

— Zaraz, zaraz — wiedźmin wyprostował się i spojrzał na driadę z góry. - Plany ulegają pewnej zmianie, moja śliczna łuczniczko.

— Ee? — Braenn uniosła brwi.

— Pani Eithne zaczeka. Muszę odprowadzić tę małą do domu. Do Verden.

Driada zmrużyła oczy i sięgnęła do kołczana.

— Nikaj nie pójdziesz. Ani ona. Wiedźmin uśmiechnął się paskudnie.

— Uważaj, Braenn — powiedział. - Ja nie jestem szczeniakiem, któremu wczoraj wpakowałaś strzałę w oko z zasadzki. Ja umiem się bronić.

— Bloede arss! — syknęła, unosząc łuk. - Idziesz do Duen Canell, ona takoż! Nie do Verden!

— Nie! Nie do Verden! — popielatowłosa dziewuszka, przypadła do driady, przycisnęła się do jej szczupłego uda. - Idę z tobą! A on niech sobie idzie sam do Verden, do głupiego Kistrina, jeśli tak chce!

Braenn nawet nie spojrzała na nią, nie spuszczała oka z Geralta. Ale opuściła łuk.

— Ss turd! — splunęła mu pod nogi. - Ano! A idź, gdzie cię oczy poniosą! Obaczym, czy zdołasz. Zdechniesz, nim wyjdziesz z Brokilonu.

Ma rację, pomyślał Geralt. Nie mam szans. Bez niej ani nie wyjdę z Brokilonu, ani nie dotrę do Duen Canell. Trudno, zobaczymy. Może uda się wyperswadować Eithne…

— No, Braenn — powiedział pojednawczo, uśmiechnął się. - Nie wściekaj się, ślicznotko. Dobrze, niech będzie po twojemu. Idziemy wszyscy do Duen Canell. Do pani Eithne.

Driada burknęła coś pod nosem, zdjęła strzałę z cięciwy.

— W drogę tedy — powiedziała, poprawiając opaskę na włosach. - Dość się czasu zwlekło.

— Oooj… — jęknęła dziewczynka, robiąc krok.

— Czego tam?

— Coś mi się stało… W nogę.

— Zaczekaj, Braenn! Chodź, smarkulo, wezmę cię na barana.

Była cieplutka i pachniała jak mokry wróbel.

— Jak masz na imię, księżniczko? Zapomniałem.

— Ciri.

— A twoje włości, gdzie leżą, jeśli wolno spytać?

— Nie powiem ci — burknęła. - Nie powiem i już.

— Przeżyję. Nie wierć się i nie smarkaj mi nad uchem. Co robiłaś w Brokilonie? Zgubiłaś się? Zabłądziłaś?

— Akurat! Ja nigdy nie błądzę.

— Nie wierć się. Uciekłaś od Kistrina? Z zamku Nastrog? Przed czy po ślubie?

— Skąd wiesz? — smarknęła przejęta.

— Jestem niesamowicie mądry. Dlaczego uciekałaś akurat do Brokilonu? Nie było bezpieczniejszych kierunków?

— Głupi koń poniósł.

- Łżesz, księżniczko. Przy twojej posturze mogłabyś dosiąść najwyżej kota. I to łagodnego.

— To Marek jechał. Giermek rycerza Voymira. A w lesie koń się wywalił i złamał nogę. I pogubiliśmy się.

— Mówiłaś, że ci się to nie zdarza.

— To on zabłądził, nie ja. Była mgła. I pogubiliśmy się.

Pogubiliście się, pomyślał Geralt. Biedny giermek rycerza Ybymira, który miał nieszczęście nadziać się na Braenn i jej towarzyszki. Szczeniak, nie wiedzący zapewne, co to kobieta, pomaga w ucieczce zielonookiej smarkuli, bo nasłuchał się rycerskich opowieści o dziewicach zmuszanych do małżeństwa. Pomaga jej uciec, po to, by paść od strzały farbowanej driady, która zapewne nie wie, co to mężczyzna. Ałe już umie zabijać.

— Pytałem, zwiałaś z zamku Nastrog przed ślubem czy po ślubie?

— Zwiałam i już, co ci do tego — zaburczała. - Babka powiedziała, że mam tam jechać i poznać go. Tego Kistri-na. Tylko poznać. A ten jego ojciec, ten brzuchasty król…

— Ervyll.

— … od razu ślub i ślub. A ja jego nie chcę. Tego Kistrina. Babka powiedziała…

— Taki ci wstrętny książę Kistrin?

— Nie chcę go — oświadczyła hardo Ciri, pociągając nosem, w którym grało aż miło. - Jest gruby, głupi i brzydko pachnie mu z buzi. Zanim tam pojechałam, pokazali mi obrazek, a na obrazku on gruby nie był. Nie chcę takiego męża. W ogóle nie chcę męża.

— Ciri — rzekł wiedźmin niepewnie. - Kistrin jest jeszcze dzieckiem, tak jak i ty. Za parę lat może być z niego całkiem przystojny młodzian.

— To niech mi przyślą drugi obrazek, za parę lat — prychnęła. - I jemu też. Bo powiedział mi, że na obrazku, który jemu pokazali, ja byłam dużo ładniejsza. I przyznał się, że kocha Alvinę, damę dworu, i chce być jej rycerzem. Widzisz? On mnie nie chce i ja jego nie chcę. To po co ślub?

— Ciri — mruknął wiedźmin. - On jest księciem, a ty księżniczką. Książęta i księżniczki tak właśnie się żenią, nie inaczej. Taki jest zwyczaj.

— Mówisz jak wszyscy. Myślisz, że jeśli jestem mała, to można mi nakłamać.

— Nie kłamię.

— Kłamiesz.

Geralt zamilkł. Braenn, idąca przed nimi, obejrzała się, zapewne zdziwiona ciszą. Wzruszywszy ramionami, podjęła marsz.

— Dokąd my idziemy? — odezwała się ponuro Ciri. - Chcę wiedzieć! Geralt milczał.

— Odpowiadaj, jak cię pytają! - rzekła groźnie, popierając rozkaz głośnym smarknięciem. - Czy wiesz, kto… Kto na tobie siedzi?

Nie zareagował.

— Bo ugryzę cię w ucho! — wrzasnęła. Wiedźmin miał dosyć. Ściągnął dziewczynkę z karku i postawił na ziemi.

— Słuchaj no, smarkulo — powiedział ostro, mocując się z klamrą pasa. - Zaraz przełożę cię przez kolano, ściągnę gacie i dam po tyłku rzemieniem. Nikt mnie przed tym nie powstrzyma, bo tu nie królewski dwór, a ja nie jestem twoim dworakiem ani sługą. Zaraz pożałujesz, że nie zostałaś w Nastrogu. Zaraz zobaczysz, że jednak lepiej być księżną niż zagubionym w lesie usmarkańcem. Bo księżnej, i owszem, wolno zachowywać się nieznośnie. Księżnej nawet wtedy nikt nie leje w tyłek rzemieniem, co najwyżej książę pan, osobiście.

Ciri skurczyła się i kilkakrotnie pociągnęła nosem. Braenn, oparta o drzewo, beznamiętnie przyglądała się.

— No jak? — spytał wiedźmin, owijając pas wokół na-pięstka. - Będziemy już zachowywać się godnie i powściągliwie? Jeżeli nie, przystąpimy do łojenia zadka jej wysokości. No? Tak czy nie?

Dziewczynka zachlipała i pociągnęła nosem, po czym skwapliwie pokiwała głową.

— Będziesz grzeczna, księżniczko?

— Będę — burknęła.

- Ćma wnet będzie — odezwała się driada. - Dyrdajmy, Gwynbleidd.

Las zrzedł. Szli przez piaszczyste młodniaki, przez wrzosowiska, przez zasnute mgłą łąki, na których pasły się stada jeleni. Robiło się chłodniej.

— Szlachetny panie… — odezwała się Ciri po długim, długim milczeniu.

— Nazywam się Geralt. O co chodzi?

— Jestem okropecznie głodna.

— Zaraz się zatrzymamy. Wkrótce zmierzch.

— Nie wytrzymam — zachlipiała. - Nic nie jadłam od…

— Nie maż się — sięgnął do sakwy, wyciągnął kawał słoniny, mały krążek sera i dwa jabłka. - Masz.

— Co to jest, to żółte?

— Słonina.

— Tego jeść nie będę — burknęła.

- Świetnie się składa — rzekł niewyraźnie, pakując słoninę do ust. - Zjedz ser. I jabłko. Jedno.

— Dlaczego jedno?

— Nie wierć się. Zjedz oba.

— Geralt?

— Mhm?

— Dziękuję.

— Nie ma za co. Jedz na zdrowie.

— Ja nie… Nie za to. Za to też, ale… Uratowałeś mnie przed tą stonogą… Brrr… O mało nie umarłam ze strachu…

— O mało nie umarłaś — potwierdził poważnie. O mało nie umarłaś w wyjątkowo bolesny i paskudny sposób, pomyślał. - A dziękować powinnaś Braenn.

— Kim ona jest?

— Driadą.

— Dziwożoną?

— Tak.

— To ona nas… One porywają dzieci! Ona nas porwała? Eee, ty przecież nie jesteś mały. A czemu ona tak dziwnie mówi?

— Mówi, jak mówi, to nieważne. Ważne jest, jak strzela. Nie zapomnij jej podziękować, gdy się zatrzymamy.

— Nie zapomnę — smarknęła.

— Nie wierć się, księżniczko, przyszła księżno Verden.

— Nie będę — burknęła — żadną księżną.

— Dobrze, dobrze. Nie będziesz księżną. Zostaniesz chomikiem i zamieszkasz w norce.

— Nieprawda! Ty nic nie wiesz!

— Nie piszcz mi nad uchem. I nie zapominaj o rzemieniu!

— Nie będę księżną. Będę…

— No? Czym?

— To jest tajemnica.

— Ach, tak, tajemnica. Świetnie — uniósł głowę. - Co się stało, Braenn?

Driada, zatrzymawszy się, wzruszyła ramionami, popatrzyła w niebo.

— Ustałam — rzekła miękko. - I tyś pewnie ustał, niosąc ją, Gwynbleidd. Tu staniemy. Ćma wraz.

III

— Ciri?

— Mhm? — pociągnęła nosem dziewczynka, szeleszcząc gałązkami, na których leżała.

— Nie zimno ci?

— Nie — westchnęła. - Dzisiaj jest ciepło. Wczoraj… Wczoraj to okropecznie zmarzłam, ojej.

— Dziw — odezwała się Braenn, rozluźniając rzemienie długich, miękkich butów. - Tycia kruszynka, a zaszła tyli szmat lasu. I przez czaty przeszła, przez młakę, przez gęstwę. Krzepka, zdrowa i dzielna. Zaprawdę, nada się… Nada się nam.

Geralt szybko rzucił okiem na driadę, na jej błyszczące w półmroku oczy. Braenn oparła się plecami o drzewo, zdjęła opaskę, rozrzuciła włosy szarpnięciem głowy.

— Weszła do Brokilonu — mruknęła, uprzedzając komentarz. - Jest nasza, Gwynbleidd. Idziem do Duen Canell.

— Pani Eithne zdecyduje — odrzekł cierpko. Ale wiedział, że Braenn miała rację.

Szkoda, pomyślał, patrząc na wiercącą się na zielonym posłaniu dziewczynkę. Taki rezolutny skrzat. Gdzie ja ją już widziałem? Nieważne. Ale szkoda. Świat jest taki wielki i taki piękny. A jej światem będzie już Brokilon, do końca jej dni. Być może, niewielu dni. Może tylko do dnia, gdy zwali się między paprocie, wśród krzyku i świstu strzał, walcząc w tej bezsensownej wojnie o las. Po stronie tych, które muszą przegrać. Muszą. Wcześniej czy później.

— Ciri?

— Aha?

— Gdzie mieszkają twoi rodzice?

— Nie mam rodziców — pociągnęła nosem. - Utonęli w morzu, jak byłam malutka.

Tak, pomyślał, to wyjaśnia wiele. Księżniczka, dziecko nie żyjącej książęcej pary. Kto wie, czy nie trzecia córka po czterech synach. Tytuł w praktyce znaczący mniej od tytułu szambelana czy koniuszego. Kręcące się przy dworze popielatowłose i zielonookie coś, co trzeba jak najprędzej wypchnąć, wydać za mąż. Jak najprędzej, zanim dojrzeje i stanie się małą kobietą, groźbą skandalu, mezaliansu czy incestu, o jaki nietrudno we wspólnej zamkowej sypialni.

Jej ucieczka nie dziwiła wiedźmina. Spotykał już wielokrotnie księżniczki, a nawet królewny, włóczące się z trupami wędrownych aktorów i szczęśliwe, że zdołały zbiec przed zgrzybiałym, ale wciąż spragnionym potomka królem. Widywał królewiczów, przedkładających niepewny los najemnika nad upatrzoną przez ojca kulawą czy ospowatą królewnę, której zasuszone lub wątpliwe dziewictwo miało być ceną sojuszu i dynastycznej koligacji.

Położył się obok dziewczynki, okrył ją swoją kurtką.

- Śpij — powiedział. - Śpij, mała sierotko.

— Akurat! — zaburczała. - Jestem księżniczką, a nie sierotką. I mam babkę. Moja babka jest królową, nie myśl sobie. Jak jej powiem, że chciałeś mnie zbić pasem, moja babka każe ci ściąć głowę, zobaczysz.

— Potworne! Ciri, miej litość!

— Akurat!

— Jesteś przecież dobrą dziewczynką. Ucinanie głowy okropnie boli. Prawda, że nic nie powiesz?

— Powiem.

— Ciri.

— Powiem, powiem, powiem! Boisz się, co?

— Strasznie. Wiesz, Ciri, jak człowiekowi utną głowę, to można od tego umrzeć.

— Naśmiewasz się?

— Gdzieżbym śmiał.

— Jeszcze ci mina zrzednie, zobaczysz. Z moją babką nie ma żartów, jak tupnie nogą, to najwięksi woje i rycerze klękają przed nią, sama widziałam. A jak któryś jest nieposłuszny, to ciach, i głowy nie ma.

— Straszne. Ciri?

— Ehe?

— Chyba utną ci głowę.

— Mnie?

— Jasne. Przecież to twoja babka królowa uzgodniła małżeństwo z Kistrinem i wysłała cię do Verden, do Nastroga. Byłaś nieposłuszna. Jak tylko wrócisz… Ciach! I głowy nie ma.

Dziewczynka zamilkła, przestała się nawet wiercić. Słyszał, jak cmoka, przygryzając dolną wargę ząbkami, jak pociąga zakatarzonym nosem.

— Nieprawda — powiedziała. - Babka nie pozwoli uciąć mi głowy, bo… Bo to moja babka, no nie? Eee, najwyżej dostanę…

— Aha — zaśmiał się Geralt. - Z babką żartów nie ma? Bywała już w robocie rózga, co? Ciri parsknęła gniewnie.

— Wiesz co? — powiedział. - Powiemy twojej babce, że ja już cię sprałem, a dwa razy za tę samą winę karać nie wolno. Umowa stoi?

— Chyba niemądry jesteś! - Ciri uniosła się na łokciach, szeleszcząc gałązkami. - Jak babka usłyszy, ze mnie zbiłeś, to głowę ci utną jak nic!

— A więc jednak żal ci mojej głowy? Dziewczynka zamilkła, znowu pociągnęła nosem.

— Geralt…

— Co, Ciri?

— Babka wie, że muszę wrócić. Nie mogę być żadną księżną ani żoną tego głupiego Kistrina. Muszę wrócić, i już.

Musisz, pomyślał. Niestety, nie zależy to ani od ciebie ani od twojej babki. Zależy to od humoru starej Eithne. I od moich umiejętności przekonywania.

— Babka to wie — ciągnęła Ciri. - Bo ja… Geralt, przysięgnij, że nikomu nie powiesz. To straszna tajemnica. Okropeczna, mówię ci. Przysięgnij.

— Przysięgam.

— No, to ci powiem. Moja mama była czarownicą, nie myśl sobie. I mój tata też był zaczarowany. To wszystko opowiedziała mi jedna niania, a jak babka się o tym dowiedziała, to była straszna awantura. Bo ja jestem przeznaczona, wiesz?

— Do czego?

— Nie wiem — rzekła Ciri z przejęciem. - Ale jestem przeznaczona. Tak mówiła niania. A babka powiedziała, że nie pozwoli, że prędzej cały chorrel… chorremy zamek zawali się. Rozumiesz? A niania powiedziała, że na przeznaczenie to choćby nie wiem co, nic nie pomoże. Ha! A potem niania się popłakała, a babka wrzeszczała. Widzisz? Jestem przeznaczona. Nie będę żoną głupiego Kistrina. Geralt?

- Śpij — ziewnął, aż zatrzeszczała żuchwa. - Śpij, Ciri.

— Opowiedz mi bajkę.

— Co?

— Bajkę mi opowiedz — fuknęła. - Jak mam spać bez bajki? Eee tam!

— Nie znam, psiakrew, żadnej bajki. Śpij.

— Nie kłam. Bo znasz. Jak byłeś mały, to co, nikt ci nie opowiadał bajek? Z czego się śmiejesz?

— Z niczego. Coś sobie przypomniałem.

— Aha! Widzisz. No, to opowiedz.

— Co?

— Bajkę.

Zaśmiał się znowu, podłożył ręce pod głowę, patrząc na gwiazdy, mrugające zza gałęzi nad ich głowami.

— Był sobie pewnego razu… kot — zaczął. - Taki zwykły, pręgowaty myszołowca. I pewnego razu ten kot poszedł sobie, sam jeden, na daleką wyprawę do strasznego, ciemnego lasu. Szedł… Szedł… Szedł…

— Nie myśl sobie — mruknęła Ciri, przytulając się do niego — że zasnę, zanim on dojdzie.

— Cicho, smarkulo. Tak… Szedł, szedł, aż napotkał lisa. Rudego lisa.

Braenn westchnęła i położyła się obok wiedźmina, z drugiej strony, też przytulając się lekko.

— No — Ciri pociągnęła nosem. - Opowiadaj, co było dalej.

— Popatrzył lis na kota. Ktoś ty, pyta. Jestem kot, odpowie na to kot. Ha, powiada lis, a nie boisz się, kocie, łazić sam po lesie? A jak będzie król jechał na łowy, to co? Z psami, z osacznikami, na koniach? Powiadam ci, kocie, mówi lis, łowy to straszna bieda dla takich, jak ty i ja. Ty masz futro, ja mam futro, łowcy nigdy nie darują takim jak my, bo łowcy mają narzeczone i kochanki, a tym łapy marzną i szyje, to i robią z nas kołnierze i mufki dla tych dziwek do noszenia.

— Co to są mufki? — spytała Ciri.

— Nie przerywaj. I dodał lis: Ja, kocie, umiem ich przechytrzyć, mam na tych myśliwych tysiąc dwieście osiemdziesiąt sześć sposobów, taki jestem przebiegły. A ty, kocie, ile masz sposobów na łowców?

— Och, jaka to ładna bajka — powiedziała Ciri, przytulając się do wiedźmina jeszcze mocniej. - Opowiadaj, co kot?

— Aha — szepnęła z drugiej strony Braenn. - Co kot? Wiedźmin odwrócił głowę. Oczy driady błyszczały, usta miała półotwarte i przesuwała po nich językiem. Jasne, pomyślał. Małe driady spragnione są bajek. Tak, jak mali wiedźmini. Bo i jednym, i drugim rzadko kto opowiada bajki przed zaśnięciem. Małe driady usypiają wsłuchane w szum drzew. Mali wiedźmini usypiając wsłuchani w ból mięśni. Nam też świeciły się oczy, tak jak Braenn, gdy słuchaliśmy bajki Vesemira, tam, w Kaer Morhen. Ależ to było dawno… Tak dawno…

— No — zniecierpliwiła się Ciri. - Co dalej?

— A kot na to: Ja, lisie, nie mam żadnych sposobów. Ja umiem tylko jedno — hyc na drzewo. To powinno wystarczyć, prawda? Lis w śmiech. Ech, mówi, ależ z ciebie głupek. Zadzieraj twój pręgowaty ogon i zmykaj stąd, zginiesz tu, jeśli cię łowcy osaczą. I nagle, ni z tego ni z owego, jak nie zagrają rogi! I wyskoczyli z krzaków myśliwi, zobaczyli kota i lisa, i na nich!

— Ojej! — smarknęła Ciri, a driada poruszyła się gwałtownie.

— Cicho. I na nich, wrzeszcząc, dalejże, obedrzeć ich ze skóry! Na mufki ich, na mufki! I poszczuli psami lisa i kota. A kot hyc na drzewo, po kociemu. Na sam czubek. A psy lisa cap! Zanim rudzielec zdążył użyć któregokolwiek ze swych chytrych sposobów, już był z niego kołnierz. A kot z czubka drzewa namiauczał i naparskał na myśliwych, a oni nic mu nie mogli zrobić, bo drzewo było wysokie jak cholera. Postali na dole, poklęli, na czym świat stoi, ale musieli odejść z niczym. A wówczas kot zlazł z drzewa i spokojnie wrócił do domu.

— I co dalej?

— Nic. To koniec.

— A morał? - spytała Ciri. - Bajki mają morały, no nie?

— Ee? — odezwała się Braenn, przytulając się mocniej do Geralta. - Co to morał?

— Dobra bajka ma morał, a zła nie ma morału — rzekła Ciri z przekonaniem, pociągając nosem.

— Ta była dobra — ziewnęła driada. - Tedy ma, co ma mieć. Trza było, kruszynko, przed yghernem na drzewo, jak ów umny kocur. Nie dumać, jeno aby wraz na drzewo. Ot, cała mądrość. Przeżyć. Nie dać się.

Geralt zaśmiał się cicho.

— Nie było drzew w zamkowym parku, Ciri? W Nastrogu? Zamiast do Brokilonu, mogłaś wleźć na drzewo i siedzieć tam, na samym czubku, dopóki Kistrinowi nie przeszłaby ochota do żeniaczki.

— Naśmiewasz się?

— Aha.

— To wiesz, co? Nie cierpię cię.

— To straszne. Ciri, ugodziłaś mnie w samo serce.

— Wiem — przytaknęła poważnie, pociągając nosem, po czym przytuliła się do niego mocno.

- Śpij dobrze, Ciri — mruknął, wdychając jej miły, wróbli zapach. - Śpij dobrze. Dobranoc, Braenn.

— Dearme, Gwynbleidd.

Nad ich głowami Brokilon szumiał miliardem gałęzi i setkami miliardów liści.

IV

Następnego dnia dotarli do Drzew. Braenn uklękła, pochyliła głowę. Geralt czuł, że powinien zrobić to samo. Ciri westchnęła z podziwu.

Drzewa — głównie dęby, cisy i hikory — miały po kilkanaście sążni w obwodzie. Nie sposób było ocenić, jak wysoko sięgały ich korony. Miejsca, gdzie potężne, powyginane korzenie przechodziły w równy pień, znajdowały się jednak wysoko ponad ich głowami. Mogli iść szybciej ~ olbrzymy rosły rzadko, a w ich cieniu nie utrzymała się żadna inna roślinność — był tylko dywan butwiejących liści.

Mogli iść szybciej. Ale szli wolno. Cicho. Schyliwszy głowy. Byli tu, wśród Drzew, mali, nieważni, nieistotni. Nie liczący się. Nawet Ciri zachowała ciszę — nie odzywała się blisko pół godziny.

A po godzinie marszu minęli pas Drzew, znowu zagłębili się w wąwozy, w mokre bukowiny.

Katar gnębił Ciri coraz mocniej. Geralt nie miał chusteczki, mając zaś dość jej nieustannego pociągania nosem, nauczył ją smarkać w palce. Dziewczynce ogromnie się to spodobało. Patrząc na jej uśmieszek i błyszczące oczy, wiedźmin był głęboko przekonany, że cieszy się myślą, że wkrótce będzie mogła popisać się nową sztuczką na dworze, podczas uroczystej uczty lub audiencji zamorskiego ambasadora.

Braenn zatrzymała się nagle, odwróciła.

— Gwynbleidd — powiedziała, odmotując zieloną chustkę okręconą wokół łokcia. - Chodź. Zawiążę ci oczy. Tak trzeba.

— Wiem.

— Będę cię wiodła. Daj rękę.

— Nie — zaprotestowała Ciri. - Ja go będę prowadziła. Braenn?

— Dobrze, kruszynko.

— Geralt?

— Aha?

— Co to znaczy Gwyn… bleidd?

— Biały Wilk. Tak nazywają mnie driady.

— Uważaj, korzeń. Nie potknij się! Nazywają cię tak, bo masz białe włosy?

— Tak… Psiakrew!

— Przecież mówiłam, że korzeń.

Szli. Powoli. Pod nogami było ślisko od opadłych liści. Poczuł na twarzy ciepło, blask słońca przedarł się przez zasłaniającą mu oczy chustkę.

— Och, Geralt — usłyszał głos Ciri. - Tak tu pięknie… Szkoda, że nie możesz widzieć. Tyle tu kwiatów. I ptaków. Słyszysz, jak śpiewają? Och, ile tu ich jest. Mnóstwo. O, i wiewiórki. Uważaj, będziemy przechodzić przez rzeczkę, po kamiennym mostku. Nie wpadnij do wody. Och, ile tu rybek! Pełno. Pływają w wodzie, wiesz? Tyle tu zwierzątek, ojej. Nigdzie chyba tyle nie ma…

— Nigdzie — mruknął. - Nigdzie. Tu jest Brokilon.

— Co?

— Brokilon. Ostatnie Miejsce.

— Nie rozumiem…

— Nikt nie rozumie. Nikt nie chce zrozumieć.

V

— Zdejmij chustkę, Gwynbleidd. Już można. Jesteśmy na miejscu.

Braenn stała po kolana w gęstym kobiercu z mgły.

— Duen Canell — wskazała ręką.

Duen Canell, Miejsce Dębu. Serce Brokilonu.

Geralt był tu już kiedyś. Dwukrotnie. Ale nie opowiadał o tym nikomu. Nikt by nie uwierzył.

Kotlina zamknięta koronami wielkich, zielonych drzew. Skąpana w mgłach i oparach bijących z ziemi, ze skał, z gorących źródeł. Kotlina…

Medalion na jego szyi drgał lekko.

Kotlina skąpana w magii. Duen Canell. Serce Brokilonu.

Braenn podniosła głowę, poprawiła kołczan na plecach.

— Pójdziem. Daj rączkę, kruszynko.

Początkowo kotlina zdawała się wymarła. Otłuszczona.

Nie na długo. Rozległ się głośny, modulowany gwizd, a po ledwie zauważalnych stopniach z hub, spiralnie otaczających najbliższy pień, zwinnie zsunęła się smukła, ciemnowłosa driada, ubrana, jak wszystkie, w łaciaty, maskujący strój.

— Cead, Braenn.

— Cead, Sirssa. Va'n vort meath Eithne a?

— Neen, aefder — odparła ciemnowłosa, mierząc wiedźmina powłóczystym spojrzeniem. - Ess' ae'n Sidh?

Uśmiechnęła się, błysnęła białymi zębami. Była niezwykle urodziwa, nawet według ludzkich standardów. Geralt poczuł się niepewnie i głupio, świadom, że driada bez skrępowania taksuje go.

— Neen — pokręciła głową Braenn. - Ess' vatt'ghern, Gwynbleidd, a vaen meagh Eithne va, a'ss.

— Gwynbleidd? — piękna driada skrzywiła wargi. - Bloede caerme! Aen'ne caen n'wedd vort! Tess foile! Braenn zachichotała.

— O co chodzi? — spytał wiedźmin, robiąc się zły.

— Nic — zachichotała znowu Braenn. - Nic. Pójdźmy.

— Och — zachwyciła się Ciri. - Spójrz, Geralt, jakie śmieszne domki!

W głębi kotliny zaczynało się właściwe Duen Canell — "śmieszne domki", przypominające kształtem olbrzymie kule jemioły, oblepiały pnie i konary drzew na różnej wysokości, zarówno nisko, tuż nad ziemią, jak i wysoko, a nawet bardzo wysoko — pod samymi koronami. Geralt dostrzegł też kilka większych, naziemnych konstrukcji, szałasów z posplatanych, wciąż pokrytych liśćmi gałązek. Widział ruch w otworach sadyb, ale samych driad prawie nie było widać. Było ich znacznie mniej niż wtedy, gdy był tu poprzednio.

— Geralt — szepnęła Ciri. - Te domki rosną. Mają listki!

— Są z żywego drzewa — kiwnął głową wiedźmin. -Tak właśnie mieszkają driady, tak budują swoje domy. Żadna driada, nigdy, nie skrzywdzi drzewa, rąbiąc je czy piłując. One kochają drzewa. Potrafią jednak sprawić, by gałęzie rosły tak, by powstały domki.

- Śliczne. Chciałabym mieć taki domek w naszym parku.

Braenn zatrzymała się przed jednym z większych szałasów.

— Wejdź, Gwynbleidd — powiedziała. - Tutaj zaczekasz na panią Eithne. Va faill, kruszynko.

— Co?

— To było pożegnanie, Ciri. Powiedziała: do widzenia.

— Ach. Do widzenia, Braenn.

Weszli. Wnętrze «domku» migotało, jak kalejdoskop, od słonecznych plam, przeciśniętych i przesianych przez strukturę dachu.

— Geralt!

— Freixenet!

- Żyjesz, niech mnie diabli! — ranny błysnął zębami, unosząc się na posłaniu ze świerczyny. Zobaczył uczepioną uda wiedźmina Ciri i oczy mu się rozszerzyły, a rumieniec uderzył na twarz.

— Ty mała cholero! — rozdarł się. - Życia przez ciebie o mało nie postradałem! Och, masz ty szczęście, że wstać nie mogę, już ja bym ci skórę wygarbował!

Ciri wydęła usteczka.

— To już drugi — powiedziała, marszcząc śmiesznie nos — który chce mnie bić. Ja jestem dziewczynką, a dziewczynek bić nie wolno!

— Już ja bym et pokazał… co wolno — rozkaszlał się Freixenet. - Ty zarazo jedna! Eryyll tam od zmysłów odchodzi… Wici rozsyła, cały w strachu, że twoja babka ruszy na niego z wojskiem. Kto mu uwierzy, żeś sama zwiała? Wszyscy wiedzą, jaki jest Ervyll i co lubi. Wszyscy myślą, że ci… coś zrobił po pijanemu, a potem kazał utopić w stawie! Wojna z Nilfgaardem wisi na włosku, a traktat i sojusz z twoją babką diabli wzięli przez ciebie! Widzisz, co narobiłaś?

— Nie podniecaj się — ostrzegł wiedźmin — bo możesz dostać krwotoku. Jak się tu dostałeś tak szybko?

— Licho wie, większość czasu byłem bez ducha. Wlały mi coś obrzydliwego do gardła. Przemocą. Zacisnęły mi nos i… Taki wstyd, psia mać…

- Żyjesz dzięki temu, co wlały ci do gardła. Przyniosły cię tu?

— Wlokły na saniach. Pytałem o ciebie, nic nie mówiły. Byłem pewien, żeś dostał strzałę. Tak nagle wtedy zniknąłeś… A ty zdrów i cały, nawet nie w pętach, a do tego, proszę, ocaliłeś księżniczkę Cirillę… Niech mnie zaraza, ty radzisz sobie wszędzie, Geralt, zawsze spadasz na cztery łapy jak kot.

Wiedźmin uśmiechnął się, nie odpowiedział. Freixenet zakasłał ciężko, odwrócił głowę, splunął różową śliną.

— Ano — dodał. - I to, że mnie nie dokończyły, też ani chybi tyś sprawił. Znają cię, cholerne dziwożony. Już drugi raz ratujesz mnie z opresji.

— Daj pokój, baronie.

Freixenet, stękając, spróbował usiąść, ale zrezygnował.

— Gówno z mojej baronii — sapnął. - Baronem byłem w Hamm. Teraz jestem czymś w rodzaju wojewody u Ervylla, w Verden. To znaczy, byłem. Nawet jeśli wykarabskam się jakoś z tego lasu, w Verden nie ma już dla mnie miejsca, chyba że na szafocie. To spod mojej ręki i straży nawiała ta mała łasica, Cirilla. Myślisz, że co, z fantazji poszedłem samotrzeć do Brokilonu? Nie, Geralt, ja też wiałem, na litość Eryylla mogłem liczyć tylko wtedy, gdybym przyprowadził ją z powrotem. No i nadzialiśmy się na przeklęte dziwożony… Gdyby nie ty, skapiałbym tam, w wykrocie. Uratowałeś mnie znowu. To przeznaczenie, to jasne jak słońce.

— Przesadzasz. Freixenet pokręcił głową.

— To przeznaczenie — powtórzył. - Musiało być w górze zapisane, że się znów spotkamy, wiedźminie. Że to znowu ty uratujesz mi skórę. Pamiętam, mówiono o tym w Hamm po tym, jak zdjąłeś ze mnie tamten ptasi urok.

— Przypadek — rzekł zimno Geralt. - Przypadek, Freixenet.

— Jaki tam przypadek. Psiakrew, przecież gdyby nie ty, do dziś dzień byłbym pewnie kormoranem…

— Ty byłeś kormoranem? — krzyknęła Ciri w podnieceniu. - Prawdziwym kormoranem? Ptakiem?

— Byłem — wyszczerzył zęby baron. - Zaczarowała mnie jedna taka… dziwka… Psia jej… Z zemsty.

— Pewnie nie dałeś jej futra — stwierdziła Ciri, marszcząc nos. - Na tę, no… mufkę.

— Był inny powód — zaczerwienił się lekko Freixenet, po czym groźnie łypnął na dziewczynkę. - Ale co to ciebie obchodzi, ty pędraku!

Ciri zrobiła obrażoną minę i odwróciła głowę.

— Tak — odkaszlnął Freixenet. - Na czym to ja… Aha, na tym, jak odczarowałeś mnie w Hamm. Gdyby nie ty, Geralt, zostałbym kormoranem do końca życia, latałbym dookoła jeziora i obsrywał gałęzie, łudząc się, że uratuje mnie koszulka z pokrzywowego łyka tkana przez moją siostrunię z uporem godnym lepszej sprawy. Psiakrew, co sobie przypomnę tę jej koszulkę, mam ochotę kogoś kopnąć. Ta idiotka…

— Nie mów tak — uśmiechnął się wiedźmin. - Chęci miała jak najlepsze. Źle ją poinformowano, to wszystko. O odczynianiu uroków krąży mnóstwo bezsensownych mitów. I tak miałeś szczęście, Freixenet. Mogła kazać ci dać nura we wrzące mleko. Słyszałem o takim wypadku. Nakrycie koszulką z pokrzywy, jakby na to nie spojrzeć, jest mało szkodliwe dla zdrowia, nawet jeśli mało pomaga.

— Ha, może i prawda. Może za wiele wymagam od niej. Eliza zawsze była głupia, od dziecka była głupia i śliczna, w samej rzeczy, świetny materiał na żonę dla króla.

— Co to jest śliczny materiał? - spytała Ciri. - I dlaczego na żonę?

— Nie wtrącaj się, pędraku, mówiłem. Tak, Geralt, miałem szczęście, żeś się wtedy pojawił w Hamm. I że szwagrunio król skłonny był wydać tę parę dukatów, których zażądałeś za zdjęcie uroku.

— Wiesz, Freixenet — rzekł Geralt, uśmiechając się jeszcze szerzej — że wieść o tym wydarzeniu rozeszła się szeroko?

— Prawdziwa wersja?

— Nie bardzo. Po pierwsze, dodano ci dziesięciu braci.

— No nie! — baron uniósł się na łokciu, zakasłał. — A zatem, wliczając Flizę, miało nas być dwanaście sztuk? Co za cholerny idiotyzm! Moja mamusia nie była królicą!

— To nie wszystko. Uznano, że kormoran jest mało romantyczny.

— Bo jest! Nic w nim nie ma romantycznego! — baron skrzywił się, macając pierś owiązaną łykiem i płatami brzozowej kory. - W co więc byłem zaklęty, według opowieści?

— W łabędzia. To znaczy, w łabędzie. Było was jedenastu, nie zapominaj.

— A w czym, do jasnej zarazy, łabędź jest romantyczniejszy od kormorana?

— Nie wiem.

— Ja też nie. Ale założę się, że w opowieści to Fliza odczarowała mnie za pomocą jej straszliwego koszuliszcza z pokrzyw?

— Wygrałeś. A co słychać u Flizy?

— Ma suchoty, bidulka. Długo nie pociągnie.

— Smutne.

— Smutne — potwierdził Freixenet beznamiętnie, patrząc w bok.

— Wracając do uroku — Geralt oparł się plecami o ścianę z posplatanych, sprężynujących gałęzi. - Nawrotów nie masz? Pióra ci nie rosną?

— Chwalić bogów, nie — westchnął baron. - Wszystko w porządku. Jedno, co mi zostało z tamtych czasów, to smak na ryby. Nie ma dla mnie, Geralt, lepszego żarcia niż ryba. Czasami z samego rana idę sobie do rybaków, na przystań, a zanim wyszukają mi coś szlachetniejszego, to ja sobie jedną, drugą garść uklejek prosto z sadza, parę piskorzy, jelca albo klenia… Rozkosz, nie żarcie.

— On był kormoranem — powiedziała powoli Ciri, patrząc na Geralta. - A ty go odczarowałeś. Ty umiesz czarować!

— To chyba oczywiste — rzekł Freixenet — że umie. Każdy wiedźmin umie.

— Wiedź… Wiedźmin?

— Nie wiedziałaś, że to wiedźmin? Sławny Geralt Riv? Prawda, skąd taki pędrak, jak ty, ma wiedzieć, kto to wiedźmin. Teraz to nie to co dawniej. Teraz jest mało wiedźminów, prawie nie uświadczysz. Pewnie w życiu nie widziałaś wiedźmina?

Ciri wolno pokręciła głową, nie spuszczając z Geralta wzroku.

— Wiedźmin, pędraku, to ta… — Freixenet urwał i zbladł, widząc wchodzącą do chatki Braenn. - Nie, nie chcę! Nie dam sobie niczego wlewać do gęby, nigdy, nigdy więcej! Geralt! Powiedz jej…

— Uspokój się.

Braenn nie zaszczyciła Freixeneta niczym więcej oprócz przelotnego spojrzenia. Podeszła od razu do Ciri siedzącej w kucki obok wiedźmina.

— Chodź — powiedziała. - Chodź, kruszynko.

— Dokąd? — wykrzywiła się Ciri. - Nie pójdę. Chcę być z Geraltem.

— Idź — uśmiechnął się wymuszenie wiedźmin. - Pobawisz się z Braenn i młodymi driadami. Pokażą ci Duen Canell…

— Nie zawiązała mi oczu — powiedziała Ciri bardzo wolno. - Gdyśmy tu szli, nie zawiązała mi oczu. Tobie zawiązała. Żebyś nie mógł tu trafić, gdy odejdziesz. To znaczy…

Geralt spojrzał na Braenn. Driada wzruszyła ramionami, potem objęła i przytuliła dziewczynkę.

— To znaczy… — głos Ciri załamał się nagle. - To znaczy, że ja stąd nie odejdę. Tak?

— Nikt nie ujdzie przed swym przeznaczeniem. Wszyscy odwrócili głowy na dźwięk tego głosu. Cichego, ale dźwięcznego, twardego, zdecydowanego. Głosu wymuszającego posłuch, nie uznającego sprzeciwu. Braenn skłoniła się. Geralt przyklęknął na jedno kolano.

— Pani Eithne…

Władczyni Brokilonu nosiła powłóczystą, zwiewną, jasnozieloną szatę. Jak większość driad, była niewysoka i szczupła, ale dumnie uniesiona głowa, twarz o poważnych, ostrych rysach i zdecydowane usta sprawiały, że wydawała się wyższa i potężniejsza. Jej włosy i oczy miały kolor roztopionego srebra.

Weszła do szałasu eskortowana przez dwie młodsze driady uzbrojone w łuki. Bez słowa skinęła na Braenn. a ta natychmiast chwyciła Ciri za rączkę i pociągnęła w stronę wyjścia, pochylając nisko głowę. Ciri stąpała sztywno i niezgrabnie, blada i oniemiała. Gdy przechodziła obok Eithne, srebrnowłosa driada szybkim ruchem ujęła ją pod brodę, uniosła, długo patrzyła w oczy dziewczynki. Geralt widział, że Ciri drży.

— Idź — powiedziała wreszcie Eithne. - Idź, dziecko. Nie lękaj się niczego. Nic nie jest już w stanie odmienić twego przeznaczenia. Jesteś w Brokilonie.

Ciri posłusznie podreptała za Braenn. W wyjścia odwróciła się. Wiedźmin spostrzegł, że usta jej drżą, a zielone oczy szklą się od łez. Nie powiedział ani słowa. Klęczał nadal, pochyliwszy głowę.

— Wstań, Gwynbleidd. Witaj.

— Witaj, Eithne, Pani Brokilonu.

— Ponownie mam przyjemność gościć cię w moim Lesie. Jakkolwiek przybywasz tu bez mojej wiedzy i zgody. Wchodzenie do Brokilonu bez mojej wiedzy i zgody jest ryzykowne, Biały Wilku. Nawet dla ciebie.

— Przybywam z poselstwem.

— Ach… — uśmiechnęła się lekko driada. - To stąd twoja śmiałość, której nie chciałabym określić innym, bardziej dosadnym słowem. Geralt, nietykalność posłów to zwyczaj przyjęty wśród ludzi. Ja go nie akceptuję. Nie uznaję niczego, co ludzkie. Tu jest Brokilon.

— Eithne…

— Milcz — przerwała, nie podnosząc głosu. - Kazałam cię oszczędzić. Wyjdziesz z Brokilonu żywy. Nie dlatego, ze jesteś posłem. Z innych powodów.

— Nie interesuje cię, czyim jestem posłem? Skąd przychodzę, w czyim imieniu?

— Mówiąc szczerze, nie. Tu jest Brokilon. Ty przychodzisz z zewnątrz, ze świata, który mnie nie obchodzi. Dlaczego miałabym tracić czas na wysłuchiwanie poselstw? Czym mogą być dla mnie jakieś propozycje, jakieś ultimatum wymyślone przez kogoś, kto myśli i czuje inaczej niż ja? Cóż może mnie obchodzić, co myśli król Venzlav?

Geralt ze zdumieniem pokręcił głową.

— Skąd wiesz, że przychodzę od Venzlava?

— To przecież jasne — rzekła driada z uśmiechem. - Ekkehard jest za głupi. Ervyll i Viraxas zbyt mnie nienawidzą. Włości innych z Brokilonem nie graniczą.

— Wiesz mnóstwo o tym, co dzieje się poza Brokilonem, Eithne.

— Wiem bardzo wiele, Biały Wilku. To przywilej mojego wieku. Teraz zaś, jeżeli pozwolisz, chciałabym załatwić poufną sprawę. Czy ten mężczyzna o aparycji niedźwiedzia — driada przestała się uśmiechać i spojrzała na Freixeneta — jest twoim przyjacielem?

— Znamy się. Odczarowałem go kiedyś.

— Problem polega na tym — rzekła zimno Eithne — że nie wiem, co z nim począć. Przecież nie mogę go teraz kazać dobić. Pozwoliłabym, by wyzdrowiał, ale stanowi zagrożenie. Na fanatyka nie wygląda. A zatem łowca skalpów. Wiem, ze Ervyll płaci za każdy skalp driady. Nie pamiętam, ile. Zresztą, cena rośnie wraz ze spadkiem wartości pieniądza.

— Mylisz się. On nie jest łowcą skalpów.

— Po co więc wlazł do Brokilonu?

— Szukać dziewczynki, którą powierzono jego opiece. Zaryzykował życiem, by ją odnaleźć.

— Bardzo głupio — rzekła zimno Eithne. - To nawet trudno nazwać ryzykiem. Szedł na pewną śmierć, to, że żyje, zawdzięcza wyłącznie końskiemu zdrowiu i wytrzymałości. Jeżeli zaś chodzi o to dziecko, to ono też ocalało przypadkiem. Moje dziewczęta nie strzelały, bo myślały że to puk albo leprekaun.

Spojrzała jeszcze raz na Freixeneta, a Geralt zobaczył, że jej usta straciły nieprzyjemną twardość.

— No, dobrze. Uczcijmy jakoś ten dzień.

Podeszła do posłania z gałęzi. Obie towarzyszące jej driady zbliżyły się również. Freixenet pobladł i skurczył się, wcale nie robiąc się przez to mniejszy.

Eithne patrzyła na niego przez chwilę, lekko mrużąc oczy.

— Masz dzieci? — spytała wreszcie. - Do ciebie mówię, klocu.

— Hę?

— Chyba wyrażam się jasno.

— Nie jestem… — Freixenet odchrząknął, zakasłał. - Nie jestem żonaty.

— Mało obchodzi mnie twoje życie rodzinne. Interesuje mnie, czy zdolny jesteś wykrzesać coś z twoich otłuszczonych lędźwi. Na Wielkie Drzewo! Czyś uczynił kiedy kobietę brzemienną?

— Eee… Tak… Tak, pani, ale…

Eithne machnęła niedbale ręką, odwróciła się do Ge-raita.

— Zostanie w Brokilonie — powiedziała — do pełnego wyleczenia, i jeszcze jakiś czas. Potem… Niech idzie, dokąd chce.

— Dziękuję ci, Eithne — skłonił się wiedźmin. - A… Dziewczynka? Co z nią?

— Dlaczego pytasz? — driada spojrzała na niego zimnym spojrzeniem swych srebrnych oczu. - Przecież wiesz.

— To nie jest zwykłe, wiejskie dziecko. To księżniczka.

— Nie robi to na mnie wrażenia. Ani różnicy.

— Posłuchaj…

— Ani słowa więcej, Gwynbleidd. Zamilkł, przygryzł wargi.

— Co z moim poselstwem?

— Wysłucham go — westchnęła driada. - Nie, nie z ciekawości. Zrobię to dla ciebie, byś mógł wykazać się przed Venzlavem i odebrać zapłatę, którą ci pewnie obiecał za dotarcie do mnie. Ale nie teraz, teraz będę zajęta. Przyjdź wieczorem do mojego Drzewa.

Gdy wyszła, Freixenet uniósł się na łokciu, jęknął, kaszlnął, splunął na dłoń.

— O co tu chodzi, Geralt? Dlaczego mam tu zostać? I o co szło z tymi dziećmi? W co ty mnie ubrałeś hę? Wiedźmin usiadł.

— Ocalisz głowę, Freixenet — powiedział zmęczonym głosem. - Zostaniesz jednym z niewielu, który wyszedł stąd żywy, przynajmniej ostatnio. I zostaniesz ojcem małej driady. Może kilku.

- Że jak? Mam być… rozpłodowcem?

— Nazwij to sobie, jak chcesz. Wybór masz ograniczony.

— Pojmuję — mruknął baron i uśmiechnął się obleśnie.

— Cóż, widywałem jeńców pracujących w kopalniach i kopiących kanały. Z dwojga złego wolę… Byle mi tylko sił starczyło. Trochę ich tutaj jest…

— Przestań się głupio uśmiechać — skrzywił się Geralt — i snuć marzenia. Niech ci się nie roją hołdy, muzyka, wino, wachlarze i rój wielbiących cię driad. Będzie jedna, może dwie. I nie będzie wielbienia. Potraktują całą sprawę bardzo rzeczowo. A ciebie jeszcze bardziej.

— Nie sprawia im to przyjemności? Ale chyba nie sprawia przykrości?

— Nie bądź dzieckiem. Pod tym względem one niczym nie różnią się od kobiet. Przynajmniej fizycznie.

— To znaczy?

— Od ciebie zależy, czy będzie to dla driady przyjemne, czy przykre. Ale nie zmieni to faktu, że jej chodzić będzie wyłącznie o efekt. Twoja osoba ma znaczenie drugorzędne. Nie oczekuj wdzięczności. Aha, i pod żadnym pozorem nie próbuj niczego z własnej inicjatywy.

— Z własnego czego?

— Jeżeli spotkasz ją rano — wyjaśnił cierpliwie wiedźmin — ukłoń się, ale, do diabła, bez uśmieszków czy mrugnieć. Dla driady to sprawa śmiertelnie poważna. Jeżeli ona się uśmiechnie albo podejdzie do ciebie, możesz z nią porozmawiać. Najlepiej o drzewach. Jeśli nie znasz się na drzewach, to o pogodzie. Ale jeżeli ona uda, że cię nie widzi, trzymaj się od niej z daleka. I trzymaj się z daleka od innych driad i uważaj na ręce. Dla driady, która nie jest gotowa, te sprawy nie istnieją. Dotkniesz jej i dostaniesz nożem, bo nie zrozumie intencji.

— Obeznanyś — uśmiechnął się Freixenet — z ich obyczajem godowym. Zdarzało ci się?

Wiedźmin nie odpowiedział. Przed oczyma miał piękną, smukłą driadę, jej bezczelny uśmiech. Vatt'ghern, bloede caerme. Wiedźmin, cholerny los. Coś ty nam przyprowadziła, Braenn? Po co on nam? Żadnego pożytku z wiedźmina…

— Geralt?

— Co?

— A księżniczka Cirilla?

— Zapomnij o niej. Będzie z niej driada. Za dwa, trzy lata wpakuje strzałę w oko własnemu bratu, gdyby spróbował wejść do Brokilonu.

— Psiakrew — zaklął Freixenet, krzywiąc się. - Eryyll będzie wściekły. Geralt? A nie dałoby się…

— Nie — uciął wiedźmin. - Nawet nie próbuj. Nie wyszedłbyś żywy z Duen Canell.

— Znaczy, dziewuszka jest stracona.

— Dla was, tak.

VI

Drzewem Eithne był, ma się rozumieć, dąb, a właściwie trzy zrośnięte razem dęby, wciąż jeszcze zielone, nie zdradzające żadnych objawów usychania, choć Geralt obliczał je na co najmniej trzysta lat. Dęby były wewnątrz puste, a dziupla miała rozmiary sporej izby o wysokim, zwężającym się w stożek pułapie. Wnętrze było oświetlone nie kopcącym kagankiem i skromnie, ale nie prymitywnie, zamienione na wygodną kwaterę.

Eithne klęczała pośrodku, na czymś w rodzaju włóknistej maty. Przed nią, wyprostowana i nieruchoma, jak gdyby skamieniała, siedziała na podwiniętych nogach Ciri, umyta i wyleczona z kataru, szeroko otwierająca swe wielkie, szmaragdowe oczy. Wiedźmin zauważył, że jej twarzyczka, teraz, gdy znikł z niej brud i grymas złośliwego diablęcia, była wcale ładna.

Eithne czesała długie włosy dziewczynki, powoli i pieszczotliwie.

— Wejdź, Gwynbleidd. Usiądź.

Usiadł, ceremonialnie przyklękając najpierw na jedno kolano.

— Wypocząłeś? - spytała driada, nie patrząc na niego, nie przerywając czesania. - Kiedy możesz wyruszyć w drogę powrotną? Co powiesz na jutro rano?

— Kiedy tylko rozkażesz — powiedział zimno — Pani Brokilonu. Wystarczy jednego twego słowa, bym przestał drażnić cię moją obecnością w Duen Canell.

— Geralt — Eithne powoli odwróciła głowę. - Nie zrozum mnie źle. Znam cię i szanuję. Wiem, żeś nigdy nie skrzywdził driady, rusałki, sylfidy czy nimfy, wręcz przeciwnie, zdarzało ci się występować w ich obronie, ratować życie. Ale to nie zmienia niczego. Za wiele nas dzieli. Należymy do innych światów. Nie chcę i nie mogę robić wyjątków. Dla nikogo. Nie będę pytała, czy to rozumiesz, bo wiem, że tak jest. Pytam, czy to akceptujesz.

— Co to zmieni?

— Nic. Ale chcę wiedzieć.

— Akceptuję — potwierdził. - A co z nią? Z Ciri? Ona też należy do innego świata.

Ciri spojrzała na niego płochliwie, potem rzuciła okiem w górę, na driadę. Eithne uśmiechnęła się.

— Już nie na długo — powiedziała.

— Eithne, proszę. Zastanów się.

— Nad czym?

— Oddaj mi ją. Niech wraca ze mną. Do świata, do którego należy.

— Nie, Biały Wilku — driada ponownie zagłębiła grzebień w popielate włosy dziewczynki. - Nie oddam jej. Kto jak kto, ale ty powinieneś to zrozumieć.

— Ja?

— Ty. Nawet do Brokilonu docierają wieści ze świata. Wieści o pewnym wiedźminie, który za świadczone usługi wymusza niekiedy dziwne przysięgi. "Dasz mi to, czego nie spodziewasz się zastać w domu". "Dasz mi to, co już masz, a o czym nie wiesz". Brzmi znajomie? Wszakże od pewnego czasu próbujecie w ten sposób pokierować przeznaczeniem, szukacie chłopców wyznaczonych przez los na waszych następców, chcecie bronić się przed wymarciem i zapomnieniem. Przed nicością. Dlaczego więc dziwisz się mnie? Ja troszczę się o los driad. To chyba sprawiedliwie? Za każdą zabitą przez ludzi driadę jedna ludzka dziewczynka.

— Zatrzymując ją, obudzisz wrogość i pragnienie zemsty, Eithne. Obudzisz zapiekłą nienawiść.

— Nic to dla mnie nowego, ludzka nienawiść. Nie, Geralt. Nie oddam jej. Zwłaszcza że zdrowa. To ostatnio nieczęste.

— Nieczęste?

Driada utkwiła w nim swe wielkie, srebrne oczy.

— Podrzucają mi chore dziewczynki. Dyfteryt, szkarlatyna, krup, ostatnio nawet ospa. Myślą, że nie mamy immunitetu, że epidemia nas zniszczy albo przynajmniej zdziesiątkuje. Rozczaruj ich, Geralt. Mamy coś więcej niż immunitet. Brokilon dba o swoje dzieci.

Zamilkła, pochylając się, ostrożnie rozczesała pasemko splątanych włosów Ciri, pomagając sobie drugą ręką.

— Czy mogę — odchrząknął wiedźmin — przystąpić do poselstwa, z którym przysyła mnie tu król Venzlav?

— A nie szkoda na to czasu? — uniosła głowę Eithne. - Po co masz się wysilać? Przecież ja doskonale wiem, czego chce król Venzlav. Do tego bynajmniej nie potrzeba proroczych zdolności. Chce, bym oddała mu Brokilon, zapewne aż po rzeczkę Vdę, którą, jak mi wiadomo, uważa, lub chciałby uważać za naturalną granicę pomiędzy Brugge a Verden. W zamian, jak przypuszczam, oferuje mi enklawę, mały i dziki zakątek lasu. I zapewne gwarantuje królewskim słowem i królewską opieką, że ten mały i dziki zakątek, ten skrawek puszczy, będzie należał do mnie po wieki wieków i że nikt nie ośmieli się niepokoić tam driad. Ze tam driady będą mogły żyć w pokoju. Co, Geralt? Venzlav chciałby zakończyć trwającą dwa stulecia wojnę o Brokilon. I aby ją zakończyć, driady miałyby oddać to, w obronie czego giną od dwustu lat? Tak po prostu — oddać? Oddać Brokilon?

Geralt milczał. Nie miał nic do dodania. Driada uśmiechnęła się.

— Czy tak właśnie brzmiała królewska propozycja, Gwynbleidd? Czy też może była bardziej szczera, mówiąca: "Nie zadzieraj głowy, leśne straszydło, bestio z puszczy, relikcie przeszłości, lecz posłuchaj, czego chcemy my, król Venzlav. A my chcemy cedru, dębu i hikory, chcemy mahoniu i złotej brzozy, cisu na łuki i masztowych sosen, bo Brokilon mamy pod bokiem, a musimy sprowadzać drewno zza gór. Chcemy żelaza i miedzi, które są pod ziemią. Chcemy złota, które leży na Craag Ań. Chcemy rąbać i piłować, i ryć w ziemi, nie musząc nasłuchiwać świstu strzał. I co najważniejsze — chcemy nareszcie być królem, któremu podlega wszystko w królestwie. Nie życzymy sobie w naszym królestwie jakiegoś Brokilonu, lasu, do którego nie możemy wejść. Taki las drażni nas, złości i spędza nam sen z powiek, bo my jesteśmy ludźmi, my panujemy nad światem. Możemy, jeśli zechcemy, tolerować na tym świecie kilka elfów, driad czy rusałek. Jeśli nie będą zbyt zuchwałe. Podporządkuj się naszej woli, Wiedźmo Brokilonu. Lub zgiń".

— Eithne, sama przyznałaś, że Venzlav nie jest głupcem ani fanatykiem. Z pewnością wiesz, że to król sprawiedliwy i miłujący pokój. Jego boli i martwi przelewana tu krew…

— Jeśli będzie trzymał się z dala od Brokilonu, nie popłynie ani kropla krwi.

— Dobrze wiesz… — Geralt uniósł głowę. - Dobrze wiesz, że to nie tak. Zabijano ludzi na Wypalankach, na Ósmej Mili, na Sowich Wzgórzach. Zabijano ludzi w Brugge, na lewym brzegu Wstążki. Poza Brokilonem.

— Miejsca, które wymieniłeś — odrzekła spokojnie driada — to Brokilon. Ja nie uznaję ludzkich map ani granic.

— Ale tam wyrąbano las sto lat temu! — Cóż znaczy sto lat dla Brokilonu? I sto zim? Geralt zamilkł.

Driada odłożyła grzebień, pogłaskała Ciri po popielatych włosach.

— Przystań na propozycję Venzlava, Eithne. Driada spojrzała na niego zimno.

— Co nam to da? Nam, dzieciom Brokilonu?

— Możliwość przetrwania. Nie, Eithne, nie przerywaj. Wiem, co chcesz powiedzieć. Rozumiem twoją dumę z niezależności Brokilonu. Świat się jednak zmienia. Coś się kończy. Czy tego chcesz, czy nie, panowanie człowieka nad światem jest faktem. Przetrwają ci, którzy się z ludźmi zasymilują. Inni zginą. Eithne, są lasy, gdzie driady, rusałki i elfy żyją spokojnie, ułożywszy się z ludźmi. Jesteśmy przecież sobie tak bliscy. Przecież ludzie mogą być ojcami waszych dzieci. Co daje ci wojna, którą prowadzisz? Potencjalni ojcowie waszych dzieci padają pod waszymi strzałami. I jaki jest skutek? Ile spośród driad Brokilonu jest czystej krwi? Ile z nich to porwane, przerobione ludzkie dziewczęta? Nawet z Freixeneta musisz skorzystać, bo nie masz wyboru. Jakoś mało widzę tu maleńkich driad, Eithne. Widzę tylko ją — ludzką dziewczynkę, przerażoną i otępiałą od narkotyków, sparaliżowaną ze strachu…

— Wcale się nie boję! - krzyknęła nagle Ciri, przybierając na chwilę swą zwykłą minę małego diabełka. - I nie jestem opępiała! Nie myśl sobie! Mnie się nic nie może tu stać. Akurat! Nie boję się! Moja babka mówi, ze driady nie są złe, a moja babka jest najmądrzejsza na świecie! Moja babka… Moja babka mówi, że powinno być więcej takich lasów jak ten…

Zamilkła, opuściła głowę. Eithne zaśmiała się.

— Dziecko Starszej Krwi — powiedziała. - Tak, Geralt. Ciągle jeszcze rodzą się na świecie Dzieci Starszej Krwi, o których mówią przepowiednie. A ty mówisz, że coś się kończy… Martwisz się, czy przetrwamy…

— Smarkula miała wyjść za mąż za Kistrina z Verden — przerwał Geralt. - Szkoda, że nie wyjdzie. Kistrin obejmie kiedyś rządy po Ervyllu, pod wpływem żony o takich poglądach może zaprzestałby rajdów na Brokilon?

— Nie chcę tego Kistrina! — krzyknęła cienko dziewczynka, a w jej zielonych oczach coś błysnęło. - Niech sobie Kistrin znajdzie śliczny i głupi materiał! Ja nie jestem żaden materiał! Nie będę żadną księżną!

— Cicho, Dziecko Starszej Krwi — driada przytuliła Ciri. - Nie krzycz. Oczywiście, że nie będziesz księżną…

— Oczywiście — wtrącił kwaśno wiedźmin. - I ty, Eithne, i ja dobrze wiemy, czym ona będzie. Widzę, że to już postanowione. Trudno. Jaką odpowiedź mam zanieść królowi Venzlavowi, Pani Brokilonu?

- Żadnej.

— Jak to, żadnej?

- Żadnej. On to zrozumie. Już dawniej, już bardzo dawno temu, gdy Venzlava nie było jeszcze na świecie, pod Brokilon podjeżdżali heroldowie, ryczały rogi i trąby, błyszczały zbroje, powiewały proporce i sztandary. "Ukorz się, Brokilonie!" krzyczano. "Król Koziząbek, władca Łysej Górki i Podmokłej Łąki żąda, byś się ukorzył, Brokilonie!" A odpowiedź Brokilonu była zawsze taka sama. Gdy już opuścisz mój Las, Gwynbleidd, obróć się i posłuchaj. W szumie liści usłyszysz odpowiedź Brokilonu. Przekaż ją Venzlavowi i dodaj, że innej nie usłyszy nigdy, póki stoją dęby w Duen Canell. Póki rośnie tu choć jedno drzewo i żyje choć jedna driada.

Geralt milczał.

— Mówisz, ze coś się kończy — ciągnęła wolno Eithne. - Nieprawda. Są rzeczy, które nie kończą się nigdy. Mówisz mi o przetrwaniu? Ja walczę o przetrwanie. Bo Brokilon trwa dzięki mojej walce, bo drzewa żyją dłużej niż ludzie, trzeba tylko chronić je przed waszymi siekierami. Mówisz mi o królach i książętach. Kim oni są? Ci, których znam, to białe szkielety, leżące w nekropoliach Craag Ań, tam, w głębi lasu. W marmurowych grobowcach, na stosach żółtego metalu i błyszczących kamyków. A Brokilon trwa, drzewa szumią nad ruinami pałaców, korzenie rozsadzają marmur. Czy twój Venzlav pamięta, kim byli ci królowie? Czy ty to pamiętasz, Gwynbleidd? A jeżeli nie to jak możesz twierdzić, że coś się kończy? Skąd wiesz, komu przeznaczona jest zagłada, a komu wieczność? Co upoważnia cię, by mówić o przeznaczeniu? Czy ty chociaż wiesz, czym jest przeznaczenie?

— Nie — zgodził się. - Nie wiem. Ale…

— Jeśli nie wiesz — przerwała — na żadne «ale» nie ma iuz miejsca. Nie wiesz. Po prostu nie wiesz.

Zamilkła, dotknęła ręką czoła, odwróciła twarz.

— Gdy byłeś tu po raz pierwszy, przed laty — podjęła — też nie wiedziałeś. A Morenn… Moja córka… Geralt, Morenn nie żyje. Zginęła nad Wstążką, broniąc Brokilonu. Nie poznałam jej, gdy ją przyniesiono. Miała twarz zmiażdżoną kopytami waszych koni. Przeznaczenie? I dzisiaj ty, wiedźmin, który nie mogłeś dać Morenn dziecka, przyprowadzasz mi ją, Dziecko Starszej Krwi. Dziewczynkę, która wie, czym jest przeznaczenie. Nie, nie jest to wiedza, która odpowiadałaby tobie, którą mógłbyś zaakceptować. Ona po prostu wierzy. Powtórz, Ciri, powtórz to, co powiedziałaś mi, zanim wszedł tu ten wiedźmin, Geralt z Rivii, Biały Wilk. Wiedźmin, który nie wie. Powtórz, Dziecko Starszej Krwi.

— Wielmoż… Szlachetna pani — rzekła Ciri łamiącym się głosem. - Nie zatrzymuj mnie tu. Ja nie mogę… Ja chcę… do domu. Chcę wrócić do domu z Geraltem. Ja muszę… Z nim…

— Dlaczego z nim?

— Bo on… On jest moim przeznaczeniem. Eithne odwróciła się. Była bardzo blada.

— I co ty na to, Geralt?

Nie odpowiedział. Eithne klasnęła w dłonie. Do wnętrza dębu, wyłaniając się jak duch z panującej na zewnątrz nocy, weszła Braenn, niosąc oburącz wielki, srebrny puchar. Medalion na szyi wiedźmina zaczął szybko, rytmicznie drgać.

— I co ty na to? — powtórzyła srebrnowłosa driada, wstając. - Ona nie chce zostać w Brokilonie! Ona nie życzy sobie być driadą! Ona nie chce zastąpić mi Morenn, chce odejść, odejść za swoim przeznaczeniem! Czy tak, Dziecko Starszej Krwi? Czy tego właśnie chcesz?

Gin pokiwała pochyloną głową. Jej ramiona drżały. Wiedźmin miał dość.

— Dlaczego znęcasz się nad tym dzieckiem, Eithne? Za chwilę przecież dasz jej Wody Brokilonu i to, czego ona chce, przestanie mieć jakiekolwiek znaczenie. Dlaczego to robisz? Dlaczego robisz to w mojej obecności?

— Chcę pokazać ci, czym jest przeznaczenie. Chcę udowodnić ci, że nic się nie kończy. Ze wszystko dopiero się zaczyna.

— Nie, Eithne — powiedział, wstając. - Przykro mi, zepsuję ci ten popis, ale nie mam zamiaru na to patrzeć. Poszłaś trochę za daleko, Pani Brokilonu, chcąc podkreślić przepaść, która nas dzieli. Wy, Starszy Lud, lubicie powtarzać, że obca jest wam nienawiść, że to uczucie znane wyłącznie ludziom. Ale to nieprawda. Wiecie, czym jest nienawiść i potraficie nienawidzić, tylko okazujecie to trochę inaczej, mądrzej i mniej gwałtownie. Ale może przez to bardziej okrutnie. Przyjmuję twoją nienawiść, Eithne, w imieniu wszystkich ludzi. Zasługuję na nią. Przykro mi z powodu Morenn.

Driada nie odpowiedziała.

— I to właśnie jest odpowiedź Brokilonu, którą mam przekazać Venzlavowi z Brugge, prawda? Ostrzeżenie i wyzwanie? Naoczny dowód drzemiącej wśród tych drzew nienawiści i Mocy, z woli których za chwilę ludzkie dziecko wypije niszczącą pamięć truciznę, biorąc ją z rąk innego, ludzkiego dziecka, którego psychikę i pamięć już zniszczono? I tę odpowiedź ma zanieść Venzlawowi wiedźmin, który zna i polubił obydwoje dzieci? Wiedźmin, winien śmierci twojej córki? Dobrze, Eithne, stanie się wedle twej woli. Venzlav usłyszy twoją odpowiedź, usłyszy mój głos, zobaczy moje oczy i wszystko z nich wyczyta. Ale patrzeć na to, co ma się tu stać, nie muszę. I nie chcę.

Eithne milczała nadal.

- Żegnaj, Ciri — Geralt uklęknął, przytulił dziewczynkę. Ramiona Ciri zadrżały silnie. - Nie płacz. Przecież wiesz, nic złego nie może ci się tu stać.

Ciri pociągnęła nosem. Wiedźmin wstał.

- Żegnaj, Braenn — powiedział do młodszej driady. - Bądź zdrowa i uważaj na siebie. Przeżyj, Braenn, żyj tak długo jak twoje drzewo. Jak Brokilon. I jeszcze jedno…

— Tak, Gwynbleidd? — Braenn uniosła głowę, a w jej oczach coś mokro zalśniło.

- Łatwo zabija się z łuku, dziewczyno. Jakże łatwo spuścić cięciwę i myśleć, to nie ja, nie ja, to strzała. Na moich rękach nie ma krwi tego chłopca. To strzała zabiła, nie ja. Ale strzale nic nie śni się w nocy. Niech i tobie nic nie śni się w nocy, niebieskooka driado. Żegnaj, Braenn.

— Mona… — powiedziała niewyraźnie Braenn. Puchar, który trzymała w dłoniach, drżał, przepełniający go przezroczysty płyn falował.

— Co?

— Mona! — jęknęła. - Jestem Mona! Pani Eithne! Ja…

— Dość tego — rzekła ostro Eithne. - Dość. Panuj nad sobą, Braenn.

Geralt zaśmiał się sucho.

— Masz twoje przeznaczenie, Leśna Pani. Szanuję twój upór i twoją walkę. Ale wiem, że wkrótce będziesz walczyć sama. Ostatnia driada Brokilonu posyłająca na śmierć dziewczęta, które jednak wciąż pamiętają swoje prawdziwe imiona. Mimo wszystko, życzę ci szczęścia, Eithne. Żegnaj.

— Geralt… — szepnęła Ciri, siedząc nadal nieruchomo, z opuszczoną głową. - Nie zostawiaj mnie… samej…

— Biały Wilku — powiedziała Eithne, obejmując zgarbione plecy dziewczynki. - Musiałeś czekać, aż ona cię o to poprosi? O to, byś jej nie opuszczał? Byś wytrwał przy niej do końca? Dlaczego chcesz opuścić ją w takiej chwili? Zostawić samą? Dokąd chcesz uciekać, Gwynbleidd? I przed czym?

Ciri jeszcze bardziej pochyliła głowę. Ale nie rozpłakała się.

— Aż do końca — kiwnął głową wiedźmin. - Dobrze, Ciri. Nie będziesz sama. Będę przy tobie. Nie bój się niczego. Eithne wyjęła puchar z drżących rąk Braenn, uniosła go.

— Umiesz czytać Starsze Runy, Biały Wilku?

— Umiem.

— Przeczytaj, co jest wyryte na pucharze. To puchar z Craag An. Pili z niego królowie, których już nikt nie pamięta.

— Duettaeann aef cirran Caerme Glaeddyy. Yn a esse-ath.

— Czy wiesz, co to oznacza?

— Miecz przeznaczenia ma dwa ostrza… Jednym jesteś ty.

— Wstań, Dziecko Starszej. Krwi — w głosie driady szczęknął stalą rozkaz, któremu nie można było się przeciwstawić, wola, której nie można było się nie poddać. - Pij. To Woda Brokilonu.

Geralt zagryzł wargi wpatrzony w srebrzyste oczy Eithne. Nie patrzył na Ciri, powoli zbliżającą usta do brzegu pucharu. Widział to już, kiedyś, dawniej. Konwulsje, drgawki, niesamowity, przerażający, gasnący powoli krzyk. I pustka, martwota i apatia w otwierających się powoli oczach. Widział to już.

Ciri piła. Po nieruchomej twarzy Braenn powoli toczyła się łza.

— Wystarczy — Eithne odebrała jej puchar, postawiła na ziemi, oburącz pogładziła włosy dziewczynki opadające na ramiona popielatymi falami.

— Dziecko Starszej Krwi — powiedziała. - Wybieraj. Czy chcesz pozostać w Brokilonie, czy podążyć za twoim przeznaczeniem?

Wiedźmin z niedowierzaniem pokręcił głową. Ciri oddychała nieco szybciej, dostała rumieńców. I nic więcej. Nic.

— Chcę podążyć za moim przeznaczeniem — powiedziała dźwięcznie, patrząc w oczy driady.

— Niech więc tak się stanie — rzekła Eithne zimno i krótko. Braenn westchnęła głośno.

— Chcę zostać sama — powiedziała Eithne, odwracając się do nich plecami. - Odejdźcie, proszę.

Braenn chwyciła Ciri dotknęła ramienia Geralta, ale wiedźmin odsunął jej rękę.

— Dziękuję ci, Eithne — powiedział. Driada odwróciła się powoli.

— Za co mi dziękujesz?

— Za przeznaczenie — uśmiechnął się. - Za twoją decyzję. Bo przecież to nie była Woda Brokilonu, prawda? Przeznaczeniem Ciri było wrócić do domu. A to ty, Eithne, odegrałaś rolę przeznaczenia. I za to ci dziękuję.

— Jak ty mało wiesz o przeznaczeniu — powiedziała gorzko driada. - Jak ty mało wiesz, wiedźminie. Jak ty mało widzisz. Jak ty mało rozumiesz. Dziękujesz mi? Dziękujesz za rolę, którą odegrałam? Za jarmarczny popis? Za sztuczkę, za oszustwo, za mistyfikację? Za to, że miecz przeznaczenia był, jak sądzisz, z drewna, pociągniętego pozłotką? Dalejże więc, nie dziękuj, ale zdemaskuj mnie. Postaw na swoim. Udowodnij, ze racja jest po twojej stronie. Rzuć mi w twarz twoją prawdę, pokaż, jak tryumfuje trzeźwa, ludzka prawda, zdrowy rozsądek, dzięki którym, w waszym mniemaniu, opanujecie świat. Oto Woda Brokilonu, jeszcze trochę zostało. Odważysz się? Zdobywco świata?

Geralt, choć rozdrażniony jej słowami, zawahał się, ale tylko na chwilę. Woda Brokilonu, nawet autentyczna, nie miała na niego wpływu, na zawarte w niej toksyczne, halucynogenne taniny był całkowicie uodporniony. Ale to przecież nie mogła być Woda Brokilonu, Ciri piła jąi nic się nie stało. Sięgnął po puchar, oburącz, spojrzał w srebrne oczy driady.

Ziemia uciekła mu spod nóg, momentalnie, i zwaliła mu się na plecy. Potężny dąb zawirował i zatrząsł się. Z trudem macając dookoła drętwiejącymi rękoma, otworzył oczy, a było to tak, jak gdyby odwalał marmurową płytę grobowca. Zobaczył nad sobą maleńką twarzyczkę Braenn, a za nią błyszczące jak rtęć oczy Eithne. I jeszcze inne oczy, zielone, jak szmaragdy. Nie, jaśniejsze. Jak trawa wiosną. Medalion na jego szyi drażnił, wibrował.

— Gwynbleidd — usłyszał. - Patrz uważnie. Nie, nic ci nie pomoże zamykanie oczu. Patrz, patrz na twoje przeznaczenie.

— Pamiętasz?

Nagły, rwący kurtynę dymu wybuch jasności, wielkie, ciężkie od świec kandelabry ociekające festonami wosku.

Kamienne ściany, strome schody. Schodząca po schodach zielonooka i popielatowłosa dziewczyna w diademiku z misternie rzeźbioną gemmą, w srebrnobłękitnej sukni z trenem podtrzymywanym przez pazia w szkarłatnym kubraczku.

— Pamiętasz?

Jego własny głos mówiący… Mówiący…

Wrócę tu za sześć lat…

Altana, ciepło, zapach kwiatów, ciężkie jednostajne brzęczenie pszczół. On sam, na kolanach, podający różę kobiecie o popielatych włosach rozsypanych lokami spod wąskiej, złotej obręczy. Na palcach dłoni, biorącej różę z jego ręki, pierścienie ze szmaragdami, wielkie, zielone kaboszony.

— Wróć tu — mówi kobieta. - Wróć tu, jeśli zmienisz zdanie. Twoje przeznaczenie będzie czekało.

Nigdy nie wróciłem, pomyślał. Nigdy tam… nie wróciłem. Nigdy nie wróciłem do…

Dokąd?

Popielate włosy. Zielone oczy.

Znowu jego głos, w ciemności, w mroku, w którym ginie wszystko. Są tylko ognie, ognie aż po horyzont. Kurzawa iskier w purpurowym dymie. Belleteyn! Noc Majowa! Z kłębów dymu patrzą ciemne, fiołkowe oczy, płonące w bladej, trójkątnej twarzy przesłoniętej czarną, sfalowaną burzą loków.

Yennefer!

— Za mało — wąskie usta widziadła skrzywione nagle, po bladym policzku toczy się łza. szybko, coraz szybciej, jak kropla wosku po świecy.

— Za mało. Trzeba czegoś więcej.

— Yennefer!

— Nicość za nicość — mówi widziadło głosem Eithne. - Nicość i pustka, która jest w tobie, zdobywco świata, który nie potrafisz nawet zdobyć kobiety, którą kochasz. Który odchodzisz i uciekasz, mając przeznaczenie w zasięgu ręki. Miecz przeznaczenia ma dwa ostrza. Jednym jesteś ty. A co jest drugim. Biały Wilku?

— Nie ma przeznaczenia — jego własny głos. - Nie ma.

Nie ma. Nie istnieje. Jedynym, co jest przeznaczone wszystkim, jest śmierć.

— To prawda — mówi kobieta o popielatych włosach i zagadkowym uśmiechu. - To prawda, Geralt.

Kobieta ma na sobie srebrzystą zbroję, zakrwawioną, pogiętą, podziurawioną ostrzami pik lub halabard. Krew wąską strużką cieknie jej z kącika zagadkowo i nieładnie uśmiechniętych ust.

— Ty drwisz z przeznaczenia — mówi, nie przestając się uśmiechać. - Drwisz sobie z niego, igrasz z nim. Miecz przeznaczenia ma dwa ostrza. Jednym jesteś ty. Drugim… jest śmierć? Ale to my umieramy, umieramy przez ciebie. Ciebie śmierć nie może doścignąć, więc zadowala się nami. Śmierć idzie za tobą krok w krok, Biały Wilku. Ale to inni umierają. Przez ciebie. Pamiętasz mnie?

— Ca… Calanthe!

— Możesz go uratować — głos Eithne, zza zasłony dymu. - Możesz go uratować, Dziecko Starszej Krwi. Zanim pogrąży się w nicości, którą pokochał. W czarnym lesie, który nie ma końca.

Oczy, zielone jak trawa wiosną. Dotyk. Głosy, krzyczące niezrozumiałym chórem. Twarze.

Nie widział już nic, leciał w przepaść, w pustkę, w ciemność. Ostatnim, co usłyszał, był głos Eithne.

— Niech więc tak się stanie.

VII

— Geralt! Obudź się! Obudź się, proszę!

Otworzył oczy, zobaczył słońce, złoty dukat o wyraźnych krawędziach, w górze, nad wierzchołkami drzew, za mętną zasłoną porannej mgły. Leżał na mokrym, gąbczastym mchu, twardy korzeń uwierał go w plecy.

Ciri klęczała przy nim, szarpiąc za połę kurtki.

— Zaraza… — odkaszlnął, rozejrzał się. - Gdzie ja jestem? Jak się tu znalazłem?

— Nie wiem — powiedziała. - Obudziłam się przed chwilką, tutaj, obok ciebie, okropecznie zmarznięta. Nie pamiętam, jak… Wiesz, co? To są czary!

— Zapewne masz rację — usiadł, wyciągając sosnowe igły zza kołnierza. - Zapewne masz rację, Ciri. Woda Brokilonu, cholera… Zdaje się, ze driady zabawiły się naszym kosztem.

Wstał, podniósł swój miecz leżący obok, przerzucił paś przez plecy.

— Ciri?

— Aha?

— Ty tez zabawiłaś się moim kosztem.

— Ja?

— Jesteś córką Payetty, wnuczką Calanthe z Cintry. Wiedziałaś od samego początku, kim ja jestem?

— Nie — zaczerwieniła się. - Nie od początku. Ty odczarowałeś mego tatę, prawda?

— Nieprawda — pokręcił głową. - Zrobiła to twoja mama. I twoja babka. Ja tylko pomogłem.

— Ale niania mówiła… Mówiła, ze jestem przeznaczona. Bo jestem Niespodzianka. Dziecko Niespodzianka. Geralt?

— Ciri — popatrzał na nią, kręcąc głową i uśmiechając się. - Wierz mi, jesteś największą niespodzianką, jaka mogła mnie spotkać.

— Ha! — twarz dziewczynki pojaśniała. - To prawda! Jestem przeznaczona. Niania mówiła, ze przyjdzie wiedźmin, który ma białe włosy i zabierze mnie. A babka wrzeszczała… Ach, co tam! Dokąd mnie zabierzesz, powiedz?

— Do domu. Do Cintry.

— Ach… A ja myślałam, że…

— Pomyślisz w drodze. Chodźmy, Ciri, trzeba wyjść z Brokilonu. To nie jest bezpieczne miejsce.

— Ja się nie boję!

— Ale ja się boję.

— Babka mówiła, ze wiedźmini nie boją się niczego.

— Babka mocno przesadziła. W drogę, Ciri. Żebym ja jeszcze wiedział, gdzie my… Spojrzał na słońce.

— No, zaryzykujmy… Pójdziemy tędy.

— Nie — Ciri zmarszczyła nos, wskazała w kierunku przeciwnym. - Tędy. Tam.

— A ty skąd to niby wiesz?

— Wiem — wzruszyła ramionami, spojrzała na niego bezbronnym i zdziwionym, szmaragdowym spojrzeniem. - Jakoś… Coś, tam… Nie wiem.

Córka Pavetty, pomyślał. Dziecko… Dziecko Starszej Krwi? Możliwe, ze odziedziczyła coś po matce.

— Ciri — rozchełstał koszulę, wyciągnął medalion. - Dotknij tego.

— Och — otworzyła usta. - Ale straszny wilk. Ale ma kły..

— Dotknij.

— Ojej!!!

Wiedźmin uśmiechnął się. Też poczuł gwałtowne drgnięcie medalionu, ostrą falę biegnącą po srebrnym łańcuszku.

— Poruszył się! - westchnęła Ciri. - Poruszył!

— Wiem. Idziemy, Ciri. Prowadź.

— To czary, prawda?

— Jasne.

Było tak, jak się spodziewał. Dziewczynka wyczuwała kierunek. Jakim sposobem, nie wiedział. Ale szybko, szybciej, niż oczekiwał, wyszli na drogę, na widłowate, trójstronne rozstaje. To była granica Brokilonu — przynajmniej według ludzi. Eithne, jak pamiętał, nie uznawała tego.

Ciri przygryzała wargę, zmarszczyła nos, zawahała się, patrząc na rozstaje, na piaszczyste, wyboiste drogi, zryte kopytami i kołami wozów. Ale Geralt wiedział już, gdzie jest, nie musiał i nie chciał polegać na jej niepewnych zdolnościach. Ruszył drogą prowadzącą na wschód, ku Brugge. Ciri, wciąż zmarszczona, obejrzała się na drogę zachodnią.

— Tamtędy idzie się do zamku Nastrog — zadrwił. - Stęskniłaś się za Kistrinem?

Dziewczynka zaburczała, poszła za nim posłusznie, ale jeszcze kilka razy oglądała się wstecz.

— O co chodzi, Ciri?

— Nie wiem — szepnęła. - Ale to zła droga, Geralt.

— Dlaczego? Idziemy do Brugge, do króla Venzlava, który mieszka w pięknym zamku. Wykąpiemy się w łaźni, wyśpimy w łóżku z pierzyną…

— To zła droga — powtórzyła. - Zła.

— Fakt, widywałem lepsze. Przestań kręcić nosem, Ciri. Idziemy, żwawo.

Minęli zakrzaczony zakręt. I okazało się, że Ciri miała rację.

Obstąpili ich nagle, szybko, ze wszystkich stron. Ludzie w stożkowatych hełmach, kolczugach i ciemnosinych tunikach ze złoto-czarną szachownicą Verden na piersiach. Otoczyli ich, ale żaden nie zbliżył się, nie dotknął broni.

— Skąd i dokąd to? — szczeknął krępy osobnik w wytartym, zielonym stroju, stając przed Geraltem na szeroko rozstawionych, pałąkowatych nogach. Twarz miał ciemną i pomarszczoną jak suszona śliwka. Łuk i białopierzaste strzały sterczały mu zza pleców, wysoko nad głową.

— Z Wypalanek — zełgał gładko wiedźmin, ściskając znacząco rączkę Ciri. - Wracam do siebie, do Brugge. A co?

— Królewska służba — rzekł ciemnolicy grzeczniej, jakby dopiero teraz zobaczył miecz na plecach Geralta. -

My…

— Dawaj no go tu, Junghans! — krzyknął ktoś stojący dalej, na drodze. Żołdacy rozstąpili się.

— Nie patrz, Ciri — powiedział Geralt szybko. - Odwróć się. Nie patrz.

Na drodze leżało zwalone drzewo blokujące przejazd plątaniną konarów. Nadcięta i złamana część pnia bielała w przydrożnej gęstwinie długimi promieniami drzazg. Przed drzewem stał wóz nakryty płachtą zakrywającą ładunek. Małe, kosmate konie leżały na ziemi zaplątane w dyszle i powody, naszpikowane strzałami, szczerząc żółte zęby. Jeden żył jeszcze, chrapał ciężko, wierzgał.

Byli tam też i ludzie leżący w ciemnych plamach wsią-klej w piach krwi, przewieszeni przez burtę wozu, pokurczeni u kół.

Spomiędzy zgromadzonych dookoła wozu uzbrojonych ludzi wyszło powoli dwóch, potem dołączył do nich trzeci. Pozostali — było ich około dziesięciu — stali nieruchomo, trzymając konie.

— Co tu się stało? — spytał wiedźmin, stając tak, by zasłonić przed wzrokiem Ciri scenę masakry. Kosooki mężczyzna w krótkiej kolczudze i wysokich butach popatrzył na niego badawczo, potarł trzeszczący od zarostu podbródek. Na lewym przedramieniu miał wytarty i wybłyszczony skórzany mankiet, jakiego używali łucznicy.

— Napad — powiedział krótko. - Wybiły kupców leśne dziwożony. My tu śledztwo czynimy.

— Dziwożony? Napadły na kupców?

— Widzisz przecie — wskazał ręką kosooki. - Nadziani strzałami niby jeże. Na gościńcu! Coraz bezczelniejsze robią się leśne wiedźmy. Już nie tylko w las nie można wejść, już nawet drogą wzdłuż lasu nie można.

— A wy — zmrużył oczy wiedźmin. - Kim jesteście?

— Evryllowa drużyna. Z nastrogskich dziesiątek. Pod baronem Freixenetem służyliśmy. Ale baron padł w Brokilonie.

Ciri otworzyła usta, ale Geralt mocno ścisnął jej rączkę, nakazując milczenie.

— Krew za krew, mówię! - zagrzmiał towarzysz kosookiego, olbrzym w nabijanym mosiądzem kaftanie. - Krew za krew! Tego płazem puścić nie wolno. Najpierw Freixenet i porwana księżniczka z Cintry, teraz kupcy. Na bogów, mścić, mścić, powiadam! Bo jak nie, zobaczycie, jutro, pojutrze zaczną ubijać ludzi na progach własnych chałup!

— Brick dobrze mówi — powiedział kosooki. - Prawda? A tyś, bracie, że zapytam, skąd?

— Z Brugge — skłamał wiedźmin.

— A ta mała, córka?

— Córka — Geralt ponownie ścisnął dłoń Ciri.

— Z Brugge — zmarszczył się Brick. - A to ci powiem, bracie, że to twój król, Venzlav, potworzyce rozzuchwala właśnie. Nie chce z naszym Ervyllem się sprząc, i z Viraxasem z Kerack. A gdyby ze trzech stron na Brokilon pójść, wygnietlibyśmy to plugastwo wreszcie…

— Jak doszło do tej rzezi? — spytał powoli Geralt. - Ktoś wie? Przeżył któryś z kupców?

- Świadków nie ma — powiedział kosooki. - Ale wiemy, co się przydarzyło. Junghans, leśniczy, czyta w śladach niby w księdze. Powiedz mu, Junghans.

— Ano — powiedział ten z pomarszczoną twarzą. - Tak to było: Jechali kupce gościńcem. Najechali na zasiek. Widzicie, panie, w poprzek drogi obalona sosna, zrąbana świeżo. W gąszczu ślady są, chcecie obaczyć? No, a jak kupce stanęli, by drzewo odwalić, wystrzelano ich w try miga. Stamtąd, z zarośli, gdzie owa krzywa brzoza. I tam ślady są. A strzały, baczcie, wszystko dziwożonia robota, pióra klejone żywicą, brzechwy kręcone łykiem…

— Widzę — przerwał wiedźmin, patrząc na zabitych. - Kilku, zdaje mi się, przeżyło ostrzał, ci dostali po gardle. Nożami.

Zza pleców stojących przed nim żołdaków wyłonił się jeszcze jeden — chudy i niewysoki, w łosiowym kaftanie. Miał czarne, bardzo krótko strzyżone włosy, policzki sine od gładko zgolonego, czarnego zarostu. Wiedźminowi wystarczyło jednego spojrzenia na małe, wąskie dłonie w krótkich, czarnych rękawiczkach bez palców, na blade, rybie oczy, na miecz, na rękojeści sztyletów, sterczące zza pasa i z cholewy lewego buta. Geralt widział zbyt wielu morderców, by natychmiast nie rozpoznać jeszcze jednego.

— Bystre masz oko — powiedział czarny, bardzo powoli. - Zaiste, wiele widzisz.

— I dobrze to — rzekł kosooki. - Co widział, niech królowi swojemu opowie, Venzlav wszak ciągle klnie się, że nie trza dziwożon zabijać, bo one miłe i dobre. Pewnikiem chodzi do nich majową porą i chędoży je. Po temu to one może i dobre. Co sami sprawdzim, jeśli którą żywcem weźmiemy.

— A choćby i półżywcem — zarechotał Brick. - No, zaraza, gdzie ten druid? Południe niedługo, a jego ani śladu. Pora ruszać.

— Co zamierzacie? — spytał Geralt, nie puszczając ręki Ciri.

— A tobie co do tego? — syknął czarny.

— No, po co zaraz tak ostro, Levecque — uśmiechnął się brzydko kosooki. - My ludzie uczciwi, sekretów nie mamy. Ervyll przysyła nam druida, wielkiego magika, — który nawet z drzewami potrafi gadać. Ówże poprowadzi nas w las mścić Freixeneta, spróbować odbić księżniczkę. To nie byle szysz, bracie, a karna eks… eks…

— Ekspedycja — podpowiedział ten czarny, Levecque.

— Ano. Z ust mnie wyjąłeś. Tak tedy, ruszaj w swoją drogę, bracie, bo tu wkrótce może być gorąco.

— Taak — rzekł przeciągle Levecque, patrząc na Ciri. - Niebezpiecznie tu, zwłaszcza z dziewczątkiem. Dziwożony tylko czyhają na takie dziewczątka. Co, mała? Mama w domu czeka?

Ciri, trzęsąc się, kiwnęła głową.

— Byłoby fatalnie — ciągnął czarny, nie spuszczając z niej oka — gdyby się nie doczekała. Pewnie pognałaby do króla Venzlava i rzekła: pobłażałeś driadom, królu, i oto proszę, moja córka i mój mąż na twoim sumieniu. Kto wie, może Venzlav wówczas ponownie przemyślałby sojusz z Eryyllem?

— Ostawcie, panie Levecque — warknął Junghans, a pomarszczona twarz zmarszczyła mu się jeszcze bardziej.

— Niech idą.

— Bywaj, malutka — Levecque wyciągnął rękę, pogłaskał Ciri po głowie. Ciri zatrzęsła się i cofnęła.

— Cóż to? Boisz się?

— Masz krew na ręku — powiedział cicho wiedźmin.

— Ach — Levecque uniósł dłoń. - Faktycznie. To ich krew. Kupców. Sprawdzałem, czy któryś nie ocalał. Ale niestety, dziwożony strzelają celnie.

— Dziwożony? — odezwała się drżącym głosem Ciri, nie reagując na ścisk dłoni wiedźmina. - Och, szlachetni rycerze, mylicie się. To nie mogły być driady!

— Co tam popiskujesz, mała? — blade oczy czarnego zwęziły się. Geralt rzucił okiem na prawo, na lewo, ocenił

odległości.

— To nie były driady, panie rycerzu — powtórzyła Ciri.

— To przecież jasne!

— Hę?

— Przecież to drzewo… To drzewo jest zrąbane! Siekierą! A driada nigdy nie zrąbałaby drzewa, prawda?

— Prawda — powiedział Levecque i popatrzył na kosookiego. - Och, jaka mądra z ciebie dziewczynka. Za mądra.

Wiedźmin już wcześniej widział jego wąską, urękawiczoną rękę pełznącą niby czarny pająk ku rękojeści sztyletu. Chociaż Levecque nie odrywał wzroku od Ciri, Geralt wiedział, ze cios będzie wymierzony w niego. Odczekał do momentu, gdy Levecque dotknął broni, a kosooki wstrzymał oddech.

Trzy ruchy. Tylko trzy. Opancerzone srebrnymi ćwiekami przedramię gruchnęło czarnego w bok głowy. Zanim upadł, wiedźmin już stał między Junghansem a kosookim, a miecz, z sykiem wyskakując z pochwy, zawył w powietrzu, rozwalając skroń Bricka, olbrzyma w nabijanym mosiądzem kaftanie.

— Uciekaj, Ciri!

Kosooki, dobywając miecza, skoczył, ale nie zdążył. Wiedźmin ciął go przez pierś, skośnie, z góry w dół, i natychmiast, wykorzystując energię ciosu, z dołu w górę, przyklękając, rozchlastując żołdaka w krwawy X.

— Chłopy! — wrzasnął Junghans do reszty, skamieniałej w zaskoczeniu. - Do mnie!

Ciri dopadła krzywego buka i jak wiewiórka smyknęła w górę po konarach, znikając w listowiu. Leśnik posłał za nią strzałę, ale chybił. Pozostali biegli, rozsypując się w półkole, wyciągając łuki i strzały z kołczanów. Geralt, wciąż klęcząc, złożył palce i uderzył Znakiem Aard, nie w łuczników, bo byli za daleko, ale w piaszczystą drogę przed nimi, zasypując ich kurzawą.

Junghans, odskakując, zwinnie wyciągnął z kołczana drugą strzałę.

— Nie! — wrzasnął Levecque, zrywając się z ziemi z mieczem w prawej, ze sztyletem w lewej ręce. - Zostaw go Junghans!

Wiedźmin zawirował płynnie, odwracając się ku niemu.

— Jest mój — powiedział Levecque, potrząsając głową, ocieraiąc przedramieniem policzek i usta. - Tylko moi!

Geralt, pochylony, ruszył półkolem, ale Levecque nie krążył, zaatakował od razu, dopadając w dwóch skokach.

Dobry jest, pomyślał wiedźmin, z trudem wiążąc klingę zabójcy krótkim młyńcem, unikając półobrotem pchnięcia sztyletu. Celowo nie zripostował, odskoczył, licząc na to, że Levecque spróbuje dosięgnąć go długim, wyciągniętym uderzeniem, że straci równowagę. Ale zabójca nie był nowicjuszem. Zgarbił się i też poszedł półkolem, miękkim, kocim krokiem. Niespodzianie skoczył, zamłynkował mieczem, zawirował, skracając dystans. Wiedźmin nie wyszedł na spotkanie, ograniczył się do szybkiej, górnej finty, która zmusiła zabójcę do odskoku. Levecque zgarbił się, składając kwartę, kryjąc rękę ze sztyletem za plecami. Wiedźmin i tym razem nie zaatakował, nie skrócił dystansu, poszedł znowu w półkole, okrążając go.

— Aha — wycedził Levecque, prostując się. - Przedłużamy zabawę? Czemu nie. Nigdy dość dobrej zabawy!

Skoczył, zawirował, uderzył, raz, drugi, trzeci, w szybkim rytmie — górne cięcie mieczem i natychmiast, od lewej, płaski, koszący cios sztyletu. Wiedźmin nie zakłócał rytmu — parował, odskakiwał i znowu szedł półkolem, zmuszając zabójcę do obracania się. Levecque cofnął się nagle, ruszył półkolem w przeciwnym kierunku.

— Każda zabawa — syknął przez zaciśnięte zęby — musi mieć swój koniec. Co powiesz na jedno uderzenie, spryciarzu? Jedno uderzenie, a potem zestrzelimy z drzewa twojego bękarta. Co ty na to?

Geralt widział, że Levecque obserwuje swój cień, że czeka, aż cień dosięgnie przeciwnika, dając znać, ze ten ma słońce w oczy. Zaprzestał krążenia, by ułatwić zabójcy zadanie.

I zwęził źrenice w pionowe szpareczki, dwie wąziutkie kreski.

Aby zachować pozory, zmarszczył lekko twarz, udając oślepionego.

Levecque skoczył, zawirował, utrzymując równowagę ręką ze sztyletem wyciągniętą w bok, uderzył z niemożliwego wręcz wygięcia przegubu, z dołu, mierząc w krocze. Geralt wyprysnął do przodu, obrócił się, odbił cios, wyginając ramię i przegub równie niemożliwie, odrzucił zabójcę impetem parady i chlasnął go, końcem klingi, przez lewy policzek. Levecque zatoczył się, chwytając za twarz. Wiedźmin wykręcił się w półobrót, przerzucił ciężar ciała na lewą nogę i krótkim ciosem rozrąbał mu tętnicę szyjną. Levecque skulił się, brocząc krwią, upadł na kolana, zgiął się i zarył twarzą w piach.

Geralt powoli obrócił się w stronę Junghansa. Ten, wykrzywiając pomarszczoną twarz we wściekły grymas, wymierzył z łuku. Wiedźmin pochylił się, ujmując miecz oburącz. Pozostali żołdacy również unieśli łuki, w głuchej ciszy.

— Na co czekacie! — ryknął leśnik. - Szyć! Szyć w nie… Potknął się, zachwiał, podreptał do przodu i upadł na twarz, z karku sterczała mu strzała. Strzała miała na brzechwie pręgowane pióra z lotek kury bażanta barwione na żółto w wywarze z kory.

Strzały leciały ze świstem i sykiem po długich, płaskich parabolach od strony czarnej ściany lasu. Leciały pozornie wolno i spokojnie, szumiąc piórami, i wydawało się, że nabierają pędu i siły dopiero uderzając w cele. A uderzały bezbłędnie, kosząc nastrogskich najemników, zwalając ich w piasek drogi, bezwładnych i ściętych, niby słoneczniki uderzone kijem.

Ci, którzy przeżyli, runęli ku koniom, potrącając się nawzajem. Strzały nie przestawały świszczeć, dosięgały ich w biegu, dopadały na kułbakach. Wyłącznie trzech zdołało poderwać konie do galopu i ruszyć, wrzeszcząc, krwawiąc ostrogami boki wierzchowców. Ale i ci nie ujechali daleko.

Las zamknął, zablokował drogę. Nagle nie było już skąpanego w słońcu, piaszczystego gościńca. Była zwarta, nieprzebita ściana czarnych pni.

Najemnicy spięli konie, przerażeni i osłupiali, usiłowali zawrócić, ale strzały leciały bezustannie. I dosięgały ich, zwaliły z siodeł wśród tupu i rżenia koni, wśród wrzasku.

A potem zrobiło się cicho.

Zamykająca gościniec ściana lasu zamrugała, zamazała się, zaświeciła tęczowo i znikła. Znowu widać było drogę, a na drodze stał siwy koń, a na siwym koniu siedział jeździec — potężny, z płową, miotłowatą brodą, w kubraku z foczej skóry przepasanym na skos szarfą z kraciastej wełny.

Siwy koń, odwracając łeb i gryząc wędzidło, postąpił do przodu, wysoko podnosząc przednie kopyta, chrapiąc i bocząc się na trupy, na zapach krwi. Jeździec, wyprostowany w siodle, uniósł rękę i nagły poryw wiatru uderzył po gałęziach drzew.

Z zarośli na oddalonych skraju lasu wyłoniły się małe sylwetki w obcisłych strojach kombinowanych z zieleni i brązu, o twarzach pasiastych od smug wymalowanych łupiną orzecha.

— Ceadmil, Wedd Brokiloene! — zawołał jeździec. - Fśill, Ana Woedwedd!

— Faill! — głos od lasu niby powiew wiatru. Zielonobrunatne sylwetki zaczęły znikać, jedna po drugiej, roztapiać się wśród gęstwiny boru. Została tylko jedna o rozwianych włosach w kolorze miodu. Ta postąpiła kilka kroków, zbliżyła się.

— Va faill, Gwynbleidd! — zawołała, podchodząc jeszcze bliżej.

- Żegnaj, Mona — powiedział wiedźmin. - Nie zapomnę cię.

— Zapomnij — odrzekła twardo, poprawiając kołczan na plecach. - Nie ma Mony. Mona to był sen. Jestem Braenn. Braenn z Brokilonu.

Jeszcze raz pomachała mu ręką. I znikła.

Wiedźmin odwrócił się.

— Myszowór — powiedział, patrząc na jeźdźca na siwym koniu.

— Geralt — kiwnął głową jeździec, mierząc go zimnym wzrokiem. - Interesujące spotkanie. Ale zacznijmy od rzeczy najważniejszych. Gdzie jest Ciri?

— Tu! — wrzasnęła dziewczynka skryta w listowiu. - Czy mogę już zejść?

— Możesz — powiedział wiedźmin.

— Ale nie wiem jak!

— Tak samo jak wlazłaś, tylko odwrotnie.

— Boję się! Jestem na samym czubku!

— Złaź, mówię! Mamy ze sobą do porozmawiania, moja panno!

— Niby o czym?

— Dlaczego, do cholery, wlazłaś tam, zamiast uciekać w las? Uciekłbym za tobą, nie musiałbym… Ach, zaraza. Złaź!

— Zrobiłam jak kot w bajce! Cokolwiek zrobię, to zaraz źle! Dlaczego, chciałabym wiedzieć?

— Ja też — powiedział druid, zsiadając z konia — chciałbym to wiedzieć. I twoja babka, królowa Calanthe, też chciałaby to wiedzieć. Dalej, złaź, księżniczko.

Z drzewa posypały się liście i suche gałązki. Potem rozległ się ostry trzask rwanej tkaniny, a na koniec objawiła się Ciri, zjeżdżająca okrakiem po pniu. Zamiast kapturka przy kubraczku miała malowniczy strzęp.

— Wuj Myszowór!

— We własnej osobie — druid objął, przytulił dziewczynkę.

— Babka cię przysłała? Wuju? Bardzo się martwi?

— Nie bardzo — uśmiechnął się Myszowór. - Zbyt zajęta jest moczeniem rózeg. Droga do Cintry, Ciri, zajmie nam trochę czasu. Poświęć go na wymyślenie wyjaśnienia dla twoich uczynków. Powinno to być, jeśli zechcesz skorzystać z mojej rady, bardzo krótkie i rzeczowe wyjaśnienie. Takie, które można wygłosić bardzo, bardzo szybko. A i tak sądzę, że końcówkę przyjdzie ci wykrzyczeć, księżniczko. Bardzo, bardzo głośno.

Ciri skrzywiła się boleśnie, zmarszczyła nos, fuknęła z cicha, a dłonie odruchowo pobiegły jej w kierunku zagrożonego miejsca.

— Chodźmy stąd — rzekł Geralt, rozglądając się. - Chodźmy stąd, Myszowór.

VIII

— Nie — powiedział druid. - Calanthe zmieniła plany, nie życzy już sobie małżeństwa Ciri z Kistrinem. Ma swoje powody. Dodatkowo, chyba nie muszę ci wyjaśniać, że po tej paskudnej aferze z pozorowanym napadem na kupców król Ervyll poważnie stracił w moich oczach, a moje oczy liczą się w królestwie. Nie, nawet nie zajrzymy do Nastroga. Zabieram małą prosto do Cintry. Jedź z nami, Geralt.

— Po co? — wiedźmin rzucił okiem na Ciri, drzemiącą pod drzewem, otuloną kożuchem Myszowora.

— Dobrze wiesz, po co. To dziecko, Geralt, jest ci przeznaczone. Po raz trzeci, tak, po raz trzeci krzyżują się wasze drogi. W przenośni, oczywiście, zwłaszcza jeżeli chodzi o dwa poprzednie razy. Chyba nie nazwiesz tego przypadkiem?

— Co za różnica, jak to nazwę — wiedźmin uśmiechnął się krzywo. - Nie w nazwie rzecz, Myszowór. Po co mam jechać do Cintry? Byłem już w Cintrze, krzyżowałem już, jak to określiłeś, drogi. I co z tego?

— Geralt zażądałeś wówczas przysięgi od Calanthe, od Pavetty i jej męża. Przysięga jest dotrzymana. Ciri jest Niespodzianką. Przeznaczenie żąda…

— Abym zabrał to dziecko i przerobił na wiedźmina? Dziewczynkę? Przyjrzyj mi się, Myszowór. Wyobrażasz mnie sobie jako hoże dziewczę?

— Do diabła z wiedźmiństwem — zdenerwował się druid. - O czym ty w ogóle mówisz? Co jedno ma z drugim wspólnego? Nie, Geralt, widzę, że ty niczego nie rozumiesz, muszę sięgnąć do prostych słów. Słuchaj, każdy dureń, w tej liczbie i ty, może zażądać przysięgi, może wymóc obietnicę, i nie stanie się przez to niezwykły. Niezwykłe jest dziecko. I niezwykła jest więź, która powstaje, gdy dziecko się rodzi. Jeszcze jaśniej? Proszę bardzo, Geralt, od momentu narodzin Ciri przestało się liczyć, czego ty chcesz i co planujesz, nie ma też żadnego znaczenia, czego ty nie chcesz i z czego rezygnujesz. Ty się, cholera jasna, nie liczysz! Nie rozumiesz?

— Nie krzycz, obudzisz ją. Nasza niespodzianka śpi. A gdy się obudzi… Myszowór, nawet z niezwykłych rzeczy można… Trzeba niekiedy rezygnować.

— Przecież wiesz — druid spojrzał na niego zimno — że własnego dziecka nie będziesz miał nigdy.

— Wiem.

— I rezygnujesz?

— Rezygnuję. Chyba mi wolno?

— Wolno — rzekł Myszowór. - A jakże. Ale ryzykownie. Jest taka stara przepowiednia, mówiąca, że miecz przeznaczenia… — …ma dwa ostrza — dokończył Geralt. - Słyszałem.

— A, rób, jak uważasz — druid odwrócił głowę, splunął. - Pomyśleć, że gotów byłem nadstawić za ciebie karku…

— Ty?

— Ja. W przeciwieństwie do ciebie ja wierzę w przeznaczenie. I wiem, że niebezpiecznie jest igrać z obosiecznym mieczem. Nie igraj, Geralt. Skorzystaj z szansy, jaka się nadarza. Zrób z tego, co wiąże cię z Ciri, normalną, zdrową więź dziecka i opiekuna. Bo jeśli nie… Wtedy ta więź może objawić się inaczej. Straszniej. W sposób negatywny i destrukcyjny. Chcę przed tym uchronić i ciebie, i ją. Gdybyś chciał ją zabrać, nie oponowałbym. Wziąłbym na siebie ryzyko wytłumaczenia Calanthe, dlaczego.

— Skąd wiesz, że Ciri chciałaby ze mną pójść? Ze starych przepowiedni?

— Nie — powiedział poważnie Myszowór. - Stąd, że usnęła dopiero wtedy, gdy ją przytuliłeś. Że mruczy przez sen twoje imię i szuka rączką twojej ręki.

— Wystarczy — Geralt wstał — bo gotówem się wzruszyć. Bywaj, brodaczu. Ukłony dla Calanthe. A na użytek Ciri… Wymyśl coś.

— Nie zdołasz uciec, Geralt.

— Przed przeznaczeniem? — wiedźmin dociągnął popręg zdobycznego konia.

— Nie — powiedział druid, patrząc na śpiącą dziewczynkę. - Przed nią.

Wiedźmin pokiwał głową, wskoczył na siodło. Myszowór siedział nieruchomo, grzebiąc patykiem w wygasającym ognisku.

Odjechał wolno, przez wrzosy, sięgające strzemion, po zboczu, wiodącym w dolinę, ku czarnemu lasowi.

— Geraaalt!

Obejrzał się. Ciri stała na szczycie wzgórza, maleńka, szara figurka z rozwianymi, popielatymi włosami.

— Nie odchodź! Pomachał ręką.

— Nie odchodź! - wrzasnęła cienko. - Nie odchoooodź! Muszę, pomyślał. Muszę, Ciri. Dlatego, że… Ja zawsze odchodzę.

— Nie uda ci się i tak! — krzyknęła. - Nie myśl sobie! Nie uciekniesz! Jestem twoim przeznaczeniem, słyszysz?

Nie ma przeznaczenia, pomyślał. Nie istnieje. Jedyne, co jest przeznaczone wszystkim, jest śmierć. To śmierć jest drugim ostrzem obosiecznego miecza. Jednym jestem ja. A drugim jest śmierć, która idzie za mną krok w krok. Nie mogę, nie wolno mi narażać cię, Ciri.

— Jestem twoim przeznaczeniem! — dobiegło go ze szczytu wzgórza, ciszej, rozpaczliwiej.

Trącił konia piętą i ruszył przed siebie, zagłębiając się, jak w otchłań, w czarny, zimny i podmokły las, w przyjazny, znajomy cień, w mrok, który zdawał się nie mieć końca.

Загрузка...