Powieść wyróżniona w konkursie zorganizowanym przez Komendę Główną Milicji Obywatelskiej i Państwowe Wydawnictwo ,,Iskry”
śmierć
czeka
przed
oknem
JERZY EDIGEY
ŚMIERĆ CZEKA PRZED OKNEM
Państwowe Wydawnictwo Iskry Warszawa 1973
W LISTOPADZIE
Nad ranem przestało padać. Ale ciężkie, ołowiane chmury, nabrzmiałe deszczem czy może nawet śniegiem, sunęły nisko po niebie. Zda się tuż, tuż nad wysokimi topolami rosnącymi za murem cmentarnym.
Od samego domu trumnę nieśli koledzy i przyjaciele zmarłego. A także ci spośród mieszkańców Podleśnej, którzy znali starszego sierżanta MO, Władysława Kwaskowiaka, i zapewne nieraz korzystali z jego pomocy i opieki. Co kilkadziesiąt metrów ludzie przy trumnie zmieniali się i nie zabrakło ochotników do tej tak smutnej ostatniej posługi, oddawanej dzisiaj kierownikowi posterunku Milicji Obywatelskiej w podwarszawskim osiedlu, jakim jest Podleśna.
Za trumną szła trójka małych dzieci. To dwóch synów i córka zmarłego. Żonę, okrytą wielkim czarnym welonem, prowadził pod rękę komendant powiatowy MO z Ruszkowa. Z drugiej strony wdowy ten młody człowiek z jasnymi włosami, lekko utykający na prawą nogę, to brat zmarłego, Janusz Kwaskowiak. Znany miejscowy piłkarz. Kuleje, bo przed dwoma tygodniami na meczu z „Huraganem” z Wołomina odniósł kontuzję.
W kondukcie szło najmniej trzysta osób. Jak na Podleśną, bardzo wiele. Co dziesiąty mieszkaniec osiedla był na cmentarzu, mimo że ceremonia odbywała się przed południem zwykłego roboczego dnia. No, ale Władysława Kwaskowiaka znano i lubiano w Podleśnej. A poza tym pogrzeb ofiary morderstwa zawsze budzi sensację i zwabia tłum ciekawych, co dopiero kiedy jest nią komendant posterunku MO. Gapiów zresztą w Podleśnej, jak i w całej Polsce, nigdy i nigdzie nie brakuje. Nawet wówczas, kiedy powodem ich ciekawości jest cudza tragedia.
Trumna minęła bramę cmentarną. Jeszcze kilkadziesiąt metrów i smutny pochód zatrzymał się nad świeżo wykopanym grobem. Zaczęły się normalne uroczystości. W imieniu kolegów pożegnał zmarłego zastępca komendanta wojewódzkiego MO, pułkownik Niegolewski. Mówił o zasługach zmarłego, o jego walce z przestępczością, walce, którą starszy sierżant przypłacił własnym życiem. Pułkownik zaznaczył, że i ta zbrodnia nie pozostanie bezkarna. Przestępca zostanie ujęty i będzie mu wymierzona sprawiedliwość.
Następnie przemawiali: w imieniu Osiedlowej Rady
Narodowej jej przewodniczący, Adam Rembowski, a w imieniu Towarzystwa Przyjaciół Podleśnej doktor Zygmunt Workucki.
Potem zapanowała cisza. Słychać było jedynie głuchy odgłos grud ziemi rzucanych na trumnę. Reszty dokonali grabarze formując nową mogiłę z żółtego piachu, którą pokryły wieńce i wiązanki kwiatów. Do wdowy podchodzili znajomi i nieznajomi. Wypowiadali konwencjonalne słowa współczucia, całowali w rękę i pojedynczo lub grupkami opuszczali cmentarz.
Nieco z boku, zasłonięty przez krzyże i pomniki, stał mężczyzna w ciemnoszarym płaszczu. Wysoki, o szpakowatych włosach i twarzy pokrytej zmarszczkami. Na pierwszy rzut oka mógł mieć jakieś sześćdziesiąt pięć lat albo i więcej. A przecież zaledwie cztery lata temu przekroczył pięćdziesiątkę. Dopiero kiedy nieznajomy zrobił kilka kroków, żeby lepiej przyjrzeć się ludziom otaczającym półkolem postawioną na górce piachu trumnę, ktoś obserwujący tego mężczyznę mógłby zauważyć ruchy sprężyste i energiczne, charakteryzujące osoby silne i wysportowane.
Prawie nikt z zebranych na cmentarzu, z wyjątkiem kilku pracowników milicji, nie znał tego uczestnika smutnej ceremonii. On jeden nie zbliżył się do otwartego grobu i nie rzucił symbolicznej grudki ziemi na trumnę. Za to z zainteresowaniem obserwował wszystkich obecnych. Można by przypuszczać, że przywiodła go tutaj nie pamięć o zmarłym, lecz ciekawość, kto przyszedł pożegnać komendanta posterunku MO. Wpatrywał się w każdą twarz, jak gdyby chciał
ją zapamiętać.
W pewnej chwili, na odgłos piasku uderzającego o wieko trumny, nieznajomy skrzywił twarz w dziwnym uśmiechu i powiedział ni to do siebie, ni to do stojącego obok jakiegoś młodego człowieka:
Może morderca także jest na cmentarzu i również rzucił garść ziemi na grób swojej ofiary?
- Chyba by rzucił, ale kamień — odpowiedział młody człowiek.
- Kamień? Dlaczego kamień?
- No, nie wie pan? — zdziwił się zagadnięty. — Jeszcze ze średniowiecza wywodzi się legenda, że ziemię na trumnę rzucają przyjaciele i ludzie życzliwi zmarłemu, a jego wrogowie kładą na mogile kamienie.
- Rzeczywiście — z pewnym roztargnieniem potwierdził nieznajomy.
- Ale to tylko u Słowian — młody człowiek najwyraźniej chciał się popisać swoją erudycją — bo na przykład u Persów do dziś dnia zachował się obowiązujący zwyczaj kładzenia kamyka na każdą mijaną, choćby przydrożną, mogiłę. Wywodzi się to stąd, że tam groby trzeba było zabezpieczać kamieniami, żeby szakale nie wykopały ciała.
Nieznajomy nic nie odpowiedział. Młody człowiek odczekał trochę, a zorientowawszy się, że jego rozmówca nie chce kontynuować tematu, także podszedł do otwartej mogiły i rzucił na trumnę garść piasku. Potem razem z innymi skierował się w stronę wrót cmentarza.
Powoli tłumek rozchodził się. Wreszcie nawet rodzina i najbliżsi koledzy zmarłego podążyli do wyjścia. Na cmentarzu pozostała tylko mogiła i nieznajomy mężczyzna. Wolnym krokiem podszedł do pagórka pokrytego kwiatami i długo wpatrywał się w grób, jak gdyby czekał, że zmarły da mu jakiś znak lub odpowie na wszystkie pytania, cisnące się na usta wysokiego mężczyzny.
Ale na cmentarzu było cicho. Zmarły znalazł się już poza zasięgiem ludzkiej władzy. Major Bronisław Niewarowny, od dziś nowy komendant posterunku MO w Podleśnej, wiedział, że nikt nie odpowie na jego pytania. Sam musi rozwiązać tę
zagadkę.
Czy potrafi?
Czasy świetności i sławy majora Niewarowne- go, kiedy to był postrachem przestępców i kiedy powierzano mu najtrudniejsze sprawy, minęły przed kilkunastu laty. Jeden, drugi, trzeci błąd... A może nawet nie błąd, lecz zwykły pech? Jedna czy druga niewykryta sprawa, którą później rozwiązał ktoś inny... I to wcale nie dlatego, żeby Niewarowny przy prowadzeniu dochodzenia czegoś zaniedbał. Po prostu miał zbyt mało danych do rozwiązania zagadnienia. Jego następca skorzystał nie tylko z pracy swojego poprzednika, ale i z nowych okoliczności, które przypadkiem ujawniono. Naturalnie jemu przypisywano całą zasługę.
A poza tym zmieniły się i warunki pracy, i metody działania służby dochodzeniowej. Kiedy Bronisława Nie- warownego, prosto z partyzantki, w 1945 roku skierowano do powstającej właśnie w Radomsku placówki milicji, inaczej się wtedy pracowało. Nikt nie słyszał o promieniach infraczerwonych i najrozmaitszych metodach oraz „mądrych” aparatach i maszynach Zakładu Kryminalistyki. Własna intuicja, spostrzegawczość, a przede wszystkim własna odwaga, dochodząca nieraz do brawury, musiała wystarczyć za wszystko.
Czasy się zmieniły, epoka „bohaterstwa” minęła bezpowrotnie. Miejsce może nawet „genialnych” detektywów zajął nigdy niemylący się aparat lub komputer. W walce z przestępczością indywidualne wyczyny zastąpione zostały kolegialną pracą wyspecjalizowanej grupy biegłych, z dyplomami wyższych uczelni w kieszeni, a nierzadko i z tytułem naukowym.
Bronisław Niewarowny nie umiał i nie chciał tego zrozumieć. Prowadząc dochodzenie bardziej uwierzył w swój nieomylny instynkt i swoje szczęście niż w te wszystkie nowe, „diabła warte wynalazki". Nikt majorowi Niewarownemu nie negował jego zasług i nie pomniejszał dawnych sukcesów. Ale powoli, powoli odsuwano go od bardziej skomplikowanych spraw i zlecano jakieś zajęcia administracyjne. Zbiegło się to z ciężkimi przeżyciami rodzinnymi i długotrwałą chorobą. Była ona następstwem dwuletniego pobytu w partyzanckim lesie i później ciężkiej kontuzji, kiedy to kula wystrzelona z pistoletu pewnego bandyty dosłownie zrykoszetowała na głowie pracownika milicji.
Trudno nawet powiedzieć, czy major Niewarowny został „wymanewrowany” ze służby dochodzeniowej, czy też sam do tego doprowadził. Faktem jest, że we współżyciu z innymi ludźmi nie umiał być ani dyplomatą, ani nigdy nie miał zbyt giętkiego karku.
Kogoś innego już dawno przeniesiono by na rentę lub przesunięto do innej roboty, poza aparatem. Z Niewarownym sprawa była znacznie trudniejsza. O rencie nie chciał słyszeć. A znaleźć mu zajęcie w innym zawodzie? Człowiekowi, który zaraz po zdaniu matury w 1938 roku nałożył mundur i nie zdjął go przez przeszło trzydzieści lat? Najpierw służba czynna, później wojna i ucieczka z obozu, następnie partyzantka w lasach pod Radomskiem i z kolei lata spędzone w MO.
Nie, ani komendant wojewódzki, zresztą kolega i przyjaciel Nie warownego z tamtych lat, jak też i „góra” z Komendy Głównej MO nigdy z taką propozycją nie wystąpili. Wiedzieli doskonale, że Niewarowny nie potrafi pracować gdzie indziej, a przeniesienie na rentę oznacza dla niego koniec. Zarówno w znaczeniu moralnym, jak i fizycznym. Trzeba było znaleźć jakieś inne wyjście.
Znaleziono. W komendzie istniała komórka zajmująca się statystyką. Prowadziła ją pewna pani porucznik z pomocą dwóch urzędniczek i jednego kaprala. Z tej komórki wyłoniono „samodzielny referat” badania rozwoju chuligaństwa w województwie. Dlatego samodzielny, bo przecież major nie może podlegać służbowo pani porucznik. Do pokoju wstawiono jeszcze jedno biurko i na drzwiach przybito dodatkową tabliczkę.
Niewarowny uważał, że tę fikcję stworzono po to, aby go zwekslować na boczny tor. Więc jeszcze bardziej sposępniał, stał się bardziej nerwowy i jeszcze mniej uprzejmy dla kolegów i przyjaciół. Rano przychodził do komendy, bez słowa wieszał w szatni swój płaszcz i, mruknąwszy coś na kształt powitania, zasiadał przy swoim biurku. Przez cały dzień składał i rozwijał rozmaite papierki dostarczone mu z różnych wydziałów. Wiedział doskonale, że jego robotę mógłby wykonać milicjant bez żadnej belki na ramieniu.
Z końcem urzędowania major zamykał swoją szufladę, brał płaszcz i nie żegnając się z nikim, bez słowa opuszczał gmach komendy. Od wielu lat nikt nigdy go nie widział na żadnej akademii lub w kasynie, chociaż dawniej był człowiekiem wesołym i niepozbawionym talentów towarzyskich. Wracał prosto do swojej kawalerki przy ulicy Kaszyńskiej i coś tam sobie pichcił na obiad. A potem szedł na samotny spacer.
Nieraz dawni przyjaciele usiłowali tłumaczyć Niewarownemu, że stał się dziwakiem, że najwyższy czas zmienić zarówno tryb życia, jak i sposób postępowania z ludźmi. Co bardziej energiczni „na siłę” próbowali zaciągnąć go do siebie z okazji jakichś świąt lub imienin. Jeśli się im to udało, gorzko tego żałowali. Posępną miną i milczeniem major umiał bardzo szybko zmrozić najbardziej rozbawione towarzystwo.
Tak było aż do wczoraj. Aż do momentu, kiedy zadzwonił telefon, a major usłyszał w słuchawce głos panny Krysi, sekretarki komendanta wojewódzkiego.
- Pułkownik prosi obywatela majora, aby zaraz do niego przyszedł w bardzo ważnej sprawie.
DLACZEGO ZGINĄŁ TEN CZŁOWIEK?
Bronisław Niewarowny wysłuchał polecenia przekazanego mu przez sekretarkę komendanta wojewódzkiego, odłożył słuchawkę i podnosząc się zza biurka powiedział do koleżanki w randze porucznika, która prowadziła statystykę:
- Idę do starego. Nie wiem, kiedy wrócę.
Dziewczyna przyjęła te słowa z niedowierzaniem. Przywykła już, że jej sąsiad cały dzień siedzi kamieniem przy swoim stole, nikt do niego nie telefonuje i on z nikim się nie kontaktuje. Spędził w tym pokoju przeszło trzy lata, ale żaden ze zwierzchników nie zainteresował się ani jego pracą, ani osobą. A tu raptem wezwanie aż do samego pułkownika!
Panna Krysia obdarzyła wchodzącego majora uśmiechem przeznaczonym tylko dla tych, którzy jej się podobają lub też są w dobrych stosunkach z jej szefem, i rzekła:
- Pułkownik czeka.
Niewarowny skierował się w stronę drzwi obitych brązową dźwiękoszczelną dermą, zaś sekretarka zdążyła dorzucić przestrogę:
- Komendant jest dzisiaj w niezbyt dobrym nastroju.
Ale pułkownik powitał swojego podwładnego niezwykle serdecznie.
- Proszę, siadajcie, majorze. Może papierosa?
- Dziękuję, nie palę — odpowiedział Niewarowny zajmując wskazany mu fotel.
- To bardzo dobrze. Ja też chciałbym się odzwyczaić. Jak tam wasze zdrowie, majorze?
- Dziękuję. Myślę, że do renty jakoś wytrzymam.
- Dawno nie widzieliśmy się — ciągnął pułkownik — major tak się zakopał w swoich studiach nad chuligaństwem, że nie można go nigdzie spotkać.
- To nie ja się zakopałem. To mnie zakopali — major nie miał zbyt wielkiego respektu dla swojego zwierzchnika. — Pułkownik najlepiej wie, jak to było.
Stary zmienił temat.
- Znacie, majorze, Podleśną?
- Byłem tam chyba dwa czy trzy razy w życiu. Ostatni raz przed dziesięciu laty.
- Piękna miejscowość. Blisko Warszawy. Doskonały dojazd zarówno kolejką elektryczną, jak też i koleją z pobliskiego Rzęsowa.
- Zwykła podmiejska dziura. Trochę domów i, jak to się mówi, laski i piaski.
- Widać, że major dawno tam nie był. Ostatnio Podleśna bardzo się rozbudowała. Dużo ładnych willi. Mieszka sporo ciekawych ludzi. Malarze, literaci, lekarze...
- A także najrozmaitsi kombinatorzy, którzy nie wiadomo jak się dorobili i skąd mają ciężką forsę.
- Nie brakuje i takich — zgodził się pułkownik
- jak w każdym środowisku.
- W Podleśnej takich chyba więcej niż gdzie indziej.
- Nic dziwnego. Okolica ładna i zdrowa. A jednocześnie miejscowość, chociaż zaciszna, położona tuż pod Warszawą. Kolejką pół godziny, własnym autem zaledwie dwadzieścia minut drogi od stolicy. Kto ma pieniądze, tam się buduje. Między innymi i różni kombinatorzy. Ale większość mieszkańców na pewno dorobiła się swoich domków uczciwą pracą. Ja osobiście bardzo lubię Podleśną.
Major nie podjął tematu, zaś komendant nie- zrażony tym mówił dalej:
- Myślę, że dobrze wam by zrobiło przeniesienie się do Podleśnej.
- Dziękuję, ale nie mam pieniędzy na wybudowanie willi. Poza tym nie widzę potrzeby rozstawania się z Warszawą. Na Kaszyńskiej mieszka mi się wygodnie.
- Nie mówię o rozstawaniu się na zawsze ze stolicą. Po prostu sądziłem, że klimat Podleśnej ma walory lecznicze, a major przecież chorował, i to ciężko.
- Wiem o tym, że chorowałem. Wiem też, że przebywałem nawet niedaleko Podleśnej. Ta miejscowość nazywa się, a przynajmniej nazywała się przedtem „Tworki”. Czy to pułkownik chciał zaakcentować?
- Daj spokój, Bronek. Naprawdę jesteś przewrażliwiony na swym punkcie — komendant z oficjalnego „wy” przeszedł na mówienie po imieniu staremu przyjacielowi jeszcze z lat okupacji.
- Bo wszyscy usiłujecie ze mnie zrobić wariata.
- Ty znowu swoje. Ja do ciebie z sercem, a ty nawet nie chcesz mnie wysłuchać do końca.
- Bardzo przepraszam, panie komendancie.
Pułkownik wzruszył ramionami.
- Siedzisz tutaj nad tymi wykazami statystycznymi jak borsuk w norze, a ja postanowiłem ciebie z niej wyciągnąć. Byłem przekonany, że Podleśna będzie ci odpowiadała.
- Jak to Podleśna?
- No... Mianowałbym cię, naturalnie tylko chwilowo, komendantem tamtejszego posterunku MO.
- To już zabrakło na taką funkcję sierżantów i plutonowych?
- Na pewno nie zabrakło. Uważam jednak, że w tej sytuacji ty byś się najlepiej nadawał na to miejsce.
- Już się do niczego nie nadaję. „Major Niepotrzebny”, jak mnie w tym gmachu nazywają — głos Niewarownego drżał lekko. — Macie mnie dosyć nawet w tej statystyce. Dziękuję, że chociaż widzicie mnie na stanowisku kaprala w Podleśnej, a nie na przykład jako nocnego stróża w którymś z domów wczasowych. Choćby w „Mazurskim Dworku" pod Ełkiem.
- Oj, Bronek, Bronek! Z tobą trzeba mieć świętą cierpliwość!
- Po prostu powiedz mi, że zawadzam w tym gmachu i żebym się wynosił do wszystkich diabłów, a nie zajmował niepotrzebnie etat.
- Ja ci daję najpoważniejszą robotę, jaką mamy w komendzie, a ty mi jeszcze wymyślasz.
- Ładna poważna robota! Czterech ludzi na posterunku i raz na tydzień w sobotę pilnowanie, aby na dworcu kolejki nikt nie zrobił burdy.
- Słuchaj, Bronek, czyś ty nic nie słyszał? Gazet nie czytałeś?
- Co miałem słyszeć?
- Że komendant posterunku w Podleśnej został przedwczoraj zamordowany przez nieznanych sprawców. Jutro pogrzeb tego człowieka.
Przecież w całej komendzie nikt o niczym innym nie mówi.
- Coś tam w moim pokoju pytlowały dziewuchy. Mówiły o zabójstwie jakiegoś Krakowiaka. Ale nie mam zwyczaju podsłuchiwania cudzych rozmów.
- Nie Krakowiaka, Kwaskowiaka. Tak się ten biedak nazywał. Znaleziono go przedwczoraj rano w lasku, tam gdzie kończy się ulica Różana. Zabito go uderzeniem w głowę. Najprawdopodobniej siekierą albo łomem żelaznym.
- Co ustaliło dochodzenie?
- Niewiele. Właściwie tylko godzinę popełnienia zbrodni. Lekarz ustalił, że Kwaskowiak zginął pomiędzy godziną czwartą trzydzieści a piątą trzydzieści. To zresztą potwierdzają fakty. Ciało znaleziono o godzinie szóstej, zaś żona sierżanta stwierdziła, że mąż wyszedł z domu po czwartej.
- Tak rano szedł na posterunek?
- Raczej nie. Jeżeli nie miał dyżuru lub nie pełnił innej funkcji, zjawiał się w lokalu posterunku około godziny siódmej. Zwykle przedtem wstępował na dworzec kolejki elektrycznej i kupował tam gazetę, a także sprawdzał, czy panuje porządek. W Podleśnej stacja kolejki stanowi centralny punkt. Tam się wszyscy spotykają. Tam też najczęściej dochodzi do różnych rozróbek lub kradzieży. Milicja ma ten punkt na uwadze, zwłaszcza w godzinach porannych i po południu, kiedy ludzie wyjeżdżają do pracy i powracają z niej do domu.
- Dlaczego więc wyszedł z domu o świcie?
- Właśnie tego nie umiemy wytłumaczyć. Żona zabitego twierdzi, że w ostatnich czasach Kwaskowiak bardzo często wychodził z domu około czwartej rano i po godzinie wracał. Co jednak robił, z tego nikomu się nie zwierzał.
- Broń mu zabrano?
- Nie. Nie miał jej przy sobie. Wyszedł z domu w dresie.
- Zajmował się sportem? Może trenował biegi?
- Na pewno nie. Skończył trzydzieści pięć lat i był raczej dość
tęgi.
- Więc dlaczego dres?
- Pytań, na które nie potrafimy odpowiedzieć, jest wiele w tej sprawie — rzekł pułkownik. — Wiemy, że były komendant posterunku w Podleśnej zawsze rano wychodził w dresie. Jeżeli padał deszcz, narzucał na dres ortalion. Dopiero po powrocie mył się, golił, jadł śniadanie, przebierał w mundur i szedł do pracy.
- Znaleziono go daleko od domu?
- W Podleśnej nigdzie nie jest daleko. Różana to trzecia równoległa ulica do Rezedowej, przy której mieszkał Kwaskowiak. Zresztą nawet nie jesteśmy pewni, czy zamordowano go na Różanej. Pewne ślady wskazują, że ciało zostało tam przeniesione, a zbrodnię popełniono gdzie indziej?
- Jakieś ślady walki?
- Nic z tych rzeczy. Prawdopodobnie został zaskoczony.
- A więc musiał znać mordercę i nie spodziewał się napaści ze strony tego człowieka.
Pułkownik uśmiechnął się i zauważył:
- Tak się, Bronek, gniewałeś na mnie, kiedy ci proponowałem Podleśną, a teraz zaczynasz prowadzić dochodzenie. Masz rację. Podleśna nie jest wielkim miastem i wszyscy wszystkich znają. Kwaskowiak był w Podleśnej przeszło osiem lat. Tam awansował na starszego sierżanta i tam też został komendantem MO. Jego poprzednika skierowano na przeszkolenie do Iwicznej, a potem przeniesiono do służby ruchu przy naszej komendzie. W ciągu ośmiu lat Kwaskowiak zdążył na pewno poznać wszystkich mieszkańców osiedla.
- Przypuszczam jednak, że gdyby spotkał kogoś podejrzanego, nie dałby się zaskoczyć; na przykład jakiemuś znanemu w Podleśnej chuliganowi.
- I tak, i nie — odpowiedział pułkownik. — Ktoś mógł zrobić na sierżanta zasadzkę. Ukryć się, choćby za pniem grubej sosny, a następnie z tyłu zaatakować przechodzącego.
- To nie jest wykluczone. Jakaś zemsta. Komendant takiego posterunku ma zapewne dużo wrogów.
- W tym też kierunku prowadzi dochodzenie kapitan
Lewandowski. Znasz go przecież?
Niewarowny skrzywił się.
- Zarozumiały smarkacz. Myśli, że skoro skończył szkołę w Szczytnie i jest magistrem prawa, to już zjadł rozumy całego świata.
- Za surowo go oceniasz. Nie można Lewandowskiemu odmówić zdolności. Ma w swojej pracy poważne osiągnięcia. Wróćmy jednak do Kwaskowiaka. Był on na swoim terenie popularny i dość łubiany. Ludzie byli mu wdzięczni, że okolicę oczyścił z różnych mętów.
- A te męty go wykończyły?
- To byli raczej przyjezdni na „gościnnych występach” z Warszawy albo z pobliskiego Rzęsowa lub nieco dalszego Ruszkowa. Tam z chuliganerią są stałe kłopoty. W Podleśnej jest jej znacznie mniej. Nie zapominaj, że to osiedle raczej zamieszkałe przez inteligencję, i to tę zamożniejszą.
- Za to dużo „złotych dzieci" i urodzonych w niedzielę.
- Niewątpliwie — zgodził się pułkownik — są i tacy, ale Kwaskowiak umiał ich ująć w karby.
Nie patyczkował się z nimi ani też nie dał się zastraszyć ustosunkowanym tatusiom. Doprowadził do tego, że Podleśna stała się najspokojniejszą oazą wśród podwarszawskich miejscowości.
- Dlatego miał wielu wrogów i dlatego go zamordowano.
- Gdyby to morderstwo zdarzyło się cztery lub pięć lat temu, niewątpliwie miałbyś słuszność. Nie odrzucajmy tej tezy, kapitan Lewandowski uważa ją za punkt wyjścia swojego dochodzenia, ale obawiam się, że sprawa nie jest taka prosta.
Niewarowny zamyślił się.
- Tak — przyznał — poranne spacery komendanta, i to tylko w dresie, dają dużo do myślenia. Gdyby się kogoś obawiał, nie opuszczałby domu bez broni. Nie było mu trudno włożyć pistolet do kieszeni dresu.
- Wszystko wskazuje na to, że Kwaskowiak nie czuł się zagrożony. Pora, w jakiej wybierał się na swoje dziwne wyprawy, jest najbardziej dogodna dla przestępcy. Ciemno, zimno, ludzie jeszcze nie wychodzą z domów do pracy. W całej
Podleśnej o tej porze trudno kogoś spotkać.
- A pomimo to komendant MO codziennie właśnie w tym czasie spaceruje po ulicach osiedla. Od jak dawna nabrał podobnych zwyczajów?
- Żona stwierdziła, że trwało to ponad trzy miesiące. Cztery, pięć razy w tygodniu jej mąż nastawiał budzik na godzinę czwartą rano, zrywał się z łóżka, nakładał dres i wychodził. Czasem wracał po dziesięciu minutach, czasem ten spacer trwał przeszło godzinę.
- Ciekawe. I nigdy żony w nic nie wtajemniczał?
- Nie zwierzał jej się ze spraw służbowych, a ona nawet go nie pytała.
- Dobra zasada dla żony milicjanta, ale tym razem skomplikuje dochodzenie.
- Sądzę — zauważył pułkownik — że Kwaskowiak nie wychodził z domu jedynie dla porannego spaceru i przewietrzenia się przed pracą. Ten człowiek na pewno coś lub kogoś obserwował.
- Powinien był zrobić notatkę służbową.
- Nie sporządził jej. Przetrząsnęliśmy cały posterunek i przeprowadziliśmy szczegółową rewizję w domu. Szukaliśmy jakiegoś zapisku na temat porannych promenad w dresie. Nie znaleźliśmy niczego.
- A świadkowie?
- To też charakterystyczne. Przesłuchaliśmy prawie wszystkich mieszkańców ulicy Różanej, a także sporo osób z sąsiedztwa. Nikt nigdy nie widział starszego sierżanta w czasie jego wczesnych spacerów.
- Ten, kto go zabił, na pewno widział.
- Jeżeli przypadkowo przesłuchaliśmy i mordercę, to był na tyle przezorny, że nie przyznał się do spotkań z Kwaskowiakiem.
- Przez te dwa dni zrobiono ogromną robotę - stwierdził Niewarowny.
—Ale bez żadnego rezultatu. Cała komenda powiatowa z Ruszkowa uczestniczyła we wstępnych czynnościach dochodzenia, nie mówiąc już o naszych ekipach. Akta sprawy mają paręset stron i można je wycisnąć jak wodę. Nie pozostaje w nich nic.
- Czuję, że kapitan Lewandowski będzie miał ciężki orzech do zgryzienia. — Niewarowny uśmiechnął się z pewną satysfakcją. Właśnie Lewandowski przejął kiedyś po majorze pewną sprawę i zakończył ją błyskawicznym sukcesem. Nie dlatego, że major coś zaniedbał, lecz po prostu ujawniono później nowe fakty. Niemniej pewien żal pozostał i teraz Niewarowny bez przykrości myślał, że jego młodszy kolega sam się przekona, co to znaczy prowadzić śledztwo, w którym nie można trafić na żaden ślad.
- Tak, sprawa jest bardzo ciężka — zgodził się pułkownik. — Dlatego bardzo liczę na ciebie.
- Na mnie? Nie rozumiem...
- Chcę, żebyście, majorze — pułkownik znowu mówił oficjalnym tonem jak przełożony do podwładnego — objęli chwilowo kierownictwo posterunku w Podleśnej i poprowadzili dochodzenie.
- Przecież to robi kapitan Lewandowski. Sam pułkownik przed chwilą o tym mówił.
- Lewandowski prowadzi tę sprawę w Warszawie, a wy będziecie ją badali na miejscu, w Podleśnej.
- Nie rozumiem, po co ten dualizm? Poza tym... wolałbym nie pracować z kapitanem Lewandowskim... Od razu powstałyby nie kończące się spory o kompetencje.
- Nie będzie żadnych sporów.
- Obawiam się jednak...
- Po prostu dlatego — dokończył pułkownik - że każdy z was zajmie się sprawą niezależnie od drugiego. Lewandowski jest dobry do prowadzenia dochodzenia z całą ekipą ludzi. Wy, majorze, jesteście indywidualistą i w Podleśnej będziecie mieli pole do wykazania, że wasze metody nie ustępują nowym.
- Ale w ten sposób każdy z nas będzie robił masę niepotrzebnych rzeczy, które już przedtem inny rozwiązał. Choćby przesłuchania.
- Wszystkie przesłuchania są w zasadzie zakończone. To nam nic nie dało i nawet nie potrzebujecie, majorze, przeglądać arkuszy z protokołami zeznań. Natomiast chodzi mi o to, żeby ktoś tak bystry jak wy przyjrzał się na miejscu mieszkańcom Podleśnej. Posłuchał, co plotkują na temat zabójstwa, jak i z czego żyją. Trzeba poznać klimat tej miejscowości. Tego Lewandowski nie zrobi, choćby miał trzy razy więcej współpracowników, niż mogę mu teraz dać. Za to wy, jako komendant posterunku MO w tej podwarszawskiej osadzie, będziecie mieli znacznie większą łatwość działania i zawierania różnych znajomości. Dla mnie nie ulega wątpliwości, że starszy sierżant Kwaskowiak został zamordowany przez jednego z mieszkańców Podleśnej.
- Związek morderstwa z tymi tajemniczymi spacerami jest bardzo prawdopodobny — zgodził się Niewarowny. — Jednakże trochę inaczej zapatruję się na moje możliwości w Podleśnej. Mianowanie komendantem małego posterunku milicji oficera w stopniu majora, podczas gdy jego poprzednik na tym stanowisku był zaledwie starszym sierżantem, od razu obudzi czujność przestępcy.
- Ten, kto zabił Kwaskowiaka, doskonale zdaje sobie sprawę, że po morderstwie funkcjonariusza milicji i tak cały nasz aparat postawiono na nogi. To nawet dobrze, że będzie was uważał za jedynego prowadzącego śledztwo. Dzięki temu Lewandowski pozostanie w cieniu. Nie przypuszczam zresztą, żeby na długo. Kapitan prowadzi zazwyczaj swoje dochodzenia z wielkim rozmachem. Masowe akcje, częste wzywanie świadków do gmachu komendy. Po początkowym okresie wystrzegania się przede wszystkim was, przestępca uzna, że major jest mniej szkodliwy niż ci z Warszawy. Może popełni jakąś niezręczność?
- Nie sądzę — Niewarowny bynajmniej nie był zachwycony strategią swojego zwierzchnika.
- Jakie tu błędy można popełnić? Wystarczy, że nic nie będzie robił, cicho siedział, a wtedy nie uda nam się go zdemaskować.
- Z tym się zgodzę, ale jednocześnie jestem pewien, że zabójca nie przyjmie, bo nie może przyjąć, tej taktyki. Miał na pewno bardzo ważny powód, aby usunąć Kwaskowiaka. Ostatecznie ludzie bez żadnej przyczyny nie mordują swoich
bliźnich, a cóż dopiero milicjantów.
- To mógł być zwykły chuligański wyczyn faceta, który w czasie rozróby nadział się na starszego sierżanta.
- Teoretycznie mogło tak być. Ale wątpię. Od dość długiego czasu żadnych „rozrób” w Podleśnej nie było. A tym bardziej tamtej nocy, kiedy zginął Kwaskowiak. To raczej skrytobójstwo. Takich zbrodni chuligani na ogół nie popełniają.
A poza tym godzina mordu: pomiędzy czwartą a piątą rano. Nietypowa pora działalności chuligańskiej. Jedyną knajpę w Podleśnej zamyka się o dziesiątej wieczorem. Tamtego wieczoru było w niej zupełnie spokojnie. Ustaliliśmy to bez trudu.
- Na pewno są jeszcze jakieś zakonspirowane meliny pijackie.
- Lewandowski stara się to wyświetlić. Wasze zastrzeżenia pokrywają się z koncepcją, którą kapitan przyjął jako główną nić dochodzenia. Ale na razie daleko mu do jakiegokolwiek sukcesu. Chyba jest na złym tropie.
Niewarowny poprawił się w fotelu, chrząknął, jak gdyby chciał coś powiedzieć, ale widocznie zrezygnował, bo pozwolił pułkownikowi mówić dalej.
- Sądzę, że Kwaskowiak wpadł na ślad jakiegoś poważnego przestępstwa. Ten sierżant był wnikliwym obserwatorem. Gdyby miał maturę, skierowałbym go do szkoły oficerskiej. Parokrotnie namawiałem go, aby się wziął do nauki. Wykręcał się. Tłumaczył, że żona, troje dzieci, że już za stary... Jednocześnie Kwaskowiaka znano jako wielkiego służbistę. Należy więc przypuszczać, że jego podejrzenia nie były jeszcze sprecyzowane. Dlatego właśnie nie pozostawił żadnych zapisków ani nie zrobił notatki służbowej. Ale dla przestępcy, czy raczej dla bandy przestępców, zaczynał być groźny. Dlatego go usunięto. Teraz ci ludzie przywarowali i siedzą cicho jak mysz pod miotłą. Cisza i spokój nie będą jednak trwały długo. Właśnie dlatego jest takie ważne, żebyśmy mieli w Podleśnej zdolnego, rzutkiego obserwatora. Takiego jak ty — pułkownik znowu przeszedł na mniej oficjalny sposób zwracania się do kolegi.
- Dziękuję za pochwałę. W ostatnich latach miałem dużo
dowodów tego uznania.
- Doskonale wiesz, że sam sobie jesteś winien. Znam dobrze twój charakterek i wiem, że niełatwo z tobą wytrzymać. No więc jak? Jedziesz do Podleśnej?
- To rozkaz, obywatelu pułkowniku?
- Nie — komendant zaczynał się denerwować
- to jedynie przyjacielska propozycja. Jeżeli wolisz swoją statystykę, nie zmuszam cię. Możesz nad nią siedzieć do...
- Aż do wylania mnie ze służby — dopowiedział Niewarowny.
- Ty znowu swoje! Święty straciłby cierpliwość.
- Ja już dawno ją straciłem.
- Bronek, zastanów się! Daję ci wspaniałą sprawę. Jakby wymarzoną dla ciebie. Praktycznie biorąc, nieograniczona możliwość działania. Inny ucieszyłby się, a ty mi demonstrujesz cały repertuar żalów i stroisz fochy.
- Cała komenda będzie się śmiała, że Niewarowny został kierownikiem wiejskiego posterunku.
- Mógłbyś chociaż wymyślić jakiś mądrzejszy argument. Dotychczas tak ci strasznie zależało na tym, co o tobie mówią? Zresztą, dla zachowania twojej twarzy, mogę wydać rozkaz, że jesteś oddelegowany do Podleśnej dla przeprowadzenia tam dochodzenia.
- Wtenczas będą mówili, że podlegam Lewandowskiemu.
- Więc co? Może mam zamienić Podleśną w powiatowe miasto i zrobić ciebie komendantem powiatówki? Jedno, co mogę i uważam za słuszne, to dodać ci paru zdolnych ludzi, bo na pewno będą ci tam potrzebni.
- Na długo mam się zakopać w tej dziurze?
- Daję ci słowo, że w każdej chwili będziesz mógł wrócić do Warszawy.
- A sprawy mieszkaniowe?
- Nie histeryzuj. Jeżeli tysiące ludzi dojeżdża z tamtych stron do stolicy, to pewien major może jeździć w odwrotnym kierunku. Posterunek w Podleśnej ma dość obszerne pomieszczenie. Do jednego pokoju możesz sobie wstawić tapczan i zamienić ten pokój na chwilowe pied a terre, skoro uznasz, że musisz nocować na miejscu. Z ludzi, którzy pracują tu tamtejszym posterunku, polecam ci szczególnie Bogdana Michalaka. Młody chłopak, w ubiegłym roku został sierżantem. Poważnie myślę o skierowaniu go do szkoły oficerskiej za dwa, trzy lata. Pochodzi z pobliskiego Rzęsowa i doskonale orientuje się w miejscowych stosunkach. Wyjątkowo inteligentny. Możesz na niego liczyć w każdej okoliczności. Jestem przekonany, że ten sierżant wysoko zajdzie.
- Pułkownik tak mówi, jak gdyby sprawa została już przesądzona.
-Tyś się jeszcze nie zdecydował? Między nami mówiąc, to dla ciebie ostatnia szansa, Bronek, żeby stać się z powrotem pełnowartościowym pracownikiem aparatu. A na tym wszystkim, co było, położymy krzyżyk. Mnie przede wszystkim zależy na jak najszybszym ujęciu zabójcy czy zabójców Kwaskowiaka, ale naprawdę będę zadowolony, jeżeli zrobisz to ty, a nie Lewandowski. Nie dlatego, że go nie lubię, nie dostrzegam czy nie doceniam zdolności kapitana, ale chciałbym mieć dowód, że nie omyliłem się i w ocenie twojej osoby. A więc?
- W tej sytuacji muszę się poddać. Kiedy mam objąć nowe stanowisko?
- Jutro pogrzeb. Na miejscowym cmentarzu w Podleśnej. W tym samym czasie mam odprawę tu KG MO i nie będę mógł wziąć w nim udziału. Zastąpi mnie pułkownik Niegolewski. Dobrze byłoby, żebyś wybrał się na cmentarz. A pojutrze rano przyjmiesz posterunek. Życzę szczęścia.
- Po tym, co mi pułkownik zrelacjonował, nie spodziewam się łatwego zadania.
- Najpierw musisz ustalić, dlaczego starszy sierżant wychodził tak wcześnie z domu. W tych dziwnych spacerach leży klucz do rozwiązania zagadki.
III.
NA NOWYM POSTERUNKU
Nazajutrz po pogrzebie starszego sierżanta Władysława Kwaskowiaka, major Bronisław Niewarowny przyjechał kolejką elektryczną do Podleśnej i skierował się w stronę posterunku MO. Mieścił się on w odległości najwyżej czterystu metrów od stacji, w przedwojennej willi jednorodzinnej, adaptowanej później na cel, któremu służyła do dzisiaj. Sam domek cofnięty był z dziesięć metrów od linii ulicy, a otaczał go niski, drewniany płotek, pomalowany na zielono. Od furtki do budynku szło się po chodniku ułożonym z płyt betonowych. Po lewej i po prawej stronie chodnika wśród trawników pielęgnowano dwa okrągłe klomby obłożone czerwoną cegłą. Ze środka jednego z nich wyrastał dość wysoki maszt pomalowany na biało, z metalową linką na bloczkach dla zawieszania flagi. Biało- czerwony sztandar, przepasany czarną taśmą, zwisał z połowy masztu. To koledzy Kwaskowiaka żałobnym kirem żegnali swojego byłego komendanta.
Major otworzył furtkę, przeszedł chodnikiem i wszedł do wnętrza budynku. Korytarz dzielił willę na dwie równe części. Schody w dół, zamknięte na solidną metalową kratę na pewno prowadziły do aresztu. Na drzwiach z lewej strony wisiała nieduża tabliczka „Posterunek MO w Podleśnej”. Niewarowny nacisnął klamkę i znalazł się w obszernym pokoju, przedzielonym drewnianą kratką o wysokości około metra dwudziestu. Po jednej jej stronie stała szeroka drewniana ława i kilka krzeseł. Po drugiej — dwa stoły, na nich telefon i kilka książek. Na ścianie godło państwowe.
Miejsce za jednym ze stołów było wolne. Przy drugim siedział młody, przystojny sierżant i czytał gazetę.
- Dzień dobry — powiedział major.
- Uhm — odmruknął sierżant nie przerywając lektury.
Niewarowny usiadł na ławce i czekał na dalszy rozwój
wypadków. Upłynęły ze trzy minuty. Milicjant skończył
czytanie odcinka „kryminału” drukowanego w „Trybunie Mazowieckiej” i z ociąganiem się odłożył dziennik.
- Obywatel w jakiej sprawie?
- Przyjechałem z Warszawy. Moje nazwisko Niewarowny. Major Bronisław Niewarowny.
- O rany, ale wpadłem! — młody człowiek zerwał się z krzesła tak gwałtownie, że trzymany przezeń numer „Trybuny Mazowieckiej” wylądował na podłodze.
- Zdaje się, że sierżant Michalak? — zapytał oficer.
- Obywatelu majorze, sierżant Michalak melduje: stan posterunku pięciu ludzi. Jeden dyżurny, jeden zabity, trzech na patrolu — Michalak wyrecytował te słowa w postawie na baczność. Spostrzegł jednak, że strzelił gafę i szybko się poprawił: — Tak mnie pan major zaskoczył, że sam nie wiem, co gadam. Jest nas tu czterech. Ja mam dyżur, a dwóch poszło na patrol. Czwarty ma wolny dzień, bo przypada mu służba w nocy.
- Dobrze, dobrze — major z trudem stłumił śmiech. Spodobał mu się ten sympatyczny chłopiec i jedynie dla porządku zwrócił uwagę — na drugi raz, kiedy ktoś wchodzi, od razu przerwijcie czytanie gazety.
- Tak jest, obywatelu majorze.
- Mieliście telefonogram z komendy wojewódzkiej? — Niewarowny otworzył drzwiczki, przeszedł na drugą połowę pokoju i nie zdejmując płaszcza usiadł na wolnym krześle naprzeciwko ciągle stojącego sierżanta. — Siadajcie, Michalak.
- Nie mieliśmy telefonogramu. Ale już wczoraj mówił nam o panu majorze komendant powiatówki z Ruszkowa. Myślałem, że zatelefonują z Warszawy i uprzedzą. Czekalibyśmy na stacji.
- A po co? Sami widzicie, że trafiłem bez żadnej pomocy.
- Ja pana majora widziałem wczoraj na pogrzebie. Stał pan z tyłu, prawda?
- Tak. Byłem na cmentarzu.
- Pan major będzie prowadził dochodzenie w sprawie zabójstwa naszego komendanta?
Nie było sensu zaprzeczać, więc major skinął głową.
- Żebym złapał tego sukinsyna, pasy z niego bym darł!
- Opowiedzcie, jak to było.
- To było we wtorek. Właśnie miałem dyżur w nocy. Przed szóstą przybiegł na posterunek Jan Rakowski i od drzwi woła, że Kwaskowiak leży zabity na Różanej. Sam byłem na posterunku, zamknąłem budynek na klucz i poszedłem z Rakowskim na miejsce. Różana, jak zresztą większość ulic w Podleśnej, kończy się lasem sosnowym. Osiedle zbudowano na parcelach w lesie i tak już zostało. Kilka metrów za ostatnim parkanem pod drzewem leżał człowiek. Było jeszcze zupełnie ciemno. Wiadomo, szósta rano w listopadzie. Podchodzę bliżej, świecę latarką. Kwaskowiak leży na plecach, ręce szeroko rozrzucone. Koło głowy czerwona plama. Nawet go nie dotykałem. Od pierwszego rzutu oka widać było, że komendant nie żyje. Powiadam do Rakowskiego: „Zostańcie tutaj i pilnujcie, niech nikt nie dotyka ciała. Ja biegnę na posterunek, żeby zatelefonować do Ruszkowa, do komendy powiatowej”. Po drodze wstąpiłem do mieszkania kaprala Mariana Nierobisa. On już nie spał. Właśnie się ubierał. Kazałem mu biec na Różaną i zostać przy Kwaskowiaku. Sam wróciłem na posterunek, złożyłem raport do Ruszkowa. Po półgodzinie przyjechali Warszawą.
- Kto to jest ten Rakowski?
- Inżynier. Pracuje w elektrowni w Ruszkowie. Ma swój domek przy Różanej. Prawie przy końcu ulicy. Wyjeżdżał z bramy syrenką i w świetle reflektorów zauważył, że ktoś leży w lesie pod drzewem. Sądził, że to jakiś pijak, ale wysiadł z samochodu, aby sprawdzić, czy ktoś nie potrzebuje pomocy. Kwaskowiaka znał dobrze i od razu go poznał. Później Rakowski tłumaczył, że tak się zdenerwował tym odkryciem, iż zupełnie zapomniał o swoim wozie i na posterunek przybiegł piechotą.
- Wcale mu się nie dziwię — wtrącił Niewarowny.
- Najgorzej, panie majorze, że musiałem zawiadomić żonę komendanta. Nie chciałbym drugi raz w życiu podejmować się takiej misji. Kwaskowiakowa to dzielna kobieta i podziwiałem jej opanowanie. Biedactwo, została z trojgiem dzieci. Najstarszy ma dopiero dwanaście lat.
- A co o tym wszystkim mówią w Podleśnej?
- Plotą różne głupstwa. Że to chuligani sprzątnęli komendanta albo „bimbrzarze” się zemścili lub goście z wesela u Augustyniaka.
- Nie bardzo rozumiem — przyznał major.
- Nasz komendant był bardzo cięty na tych, co bimber pędzą. W samym tylko październiku zlikwidowaliśmy aż siedem bimbrowni. W trzech miejscach złapaliśmy i „fabrykantów”. Dobrze za to zapłacą. W czterech innych nie zastaliśmy nikogo, ale zniszczyliśmy cały zacier i zabraliśmy urządzenia. Do dziś leżą w piwnicy koło aresztu. Trzeba chyba je połamać i odstawić do składnicy złomu.
- A co ma do tego wesele?
- Nasz posterunek obejmuje nie tylko Podleśną, ale i okoliczne wsie. „Krzakówkę” pędzą nie mieszkańcy Podleśnej, tylko okoliczni chłopi.
Właśnie w lesie, który otacza z trzech stron nasze osiedle i graniczy z tymi wioskami. Najwięcej bimbru idzie na weselach. Kwaskowiak sprytnie wyłapywał konkurentów Monopolu. Jeżeli w którejś wsi szykowało się wesele, to w przeddzień przyjeżdżaliśmy i mówiliśmy do rodziców panny młodej: „Pokażcie wódkę”. Skoro chłop pokazał „monopolówkę” w dostatecznej ilości, życzyliśmy im „na zdrowie”. Niech się goście bawią, byle bez rozróbek. Ale jeżeli nie miał albo tylko parę litrów dla zamydlenia oczu, to zaczynaliśmy szukać bimbru. Bywało, że i na samo wesele wstępowaliśmy niby przypadkiem.
- A jeśli znaleźliście bimber?
- Wtedy chłop w płacz, żeby go nie gubić. Kwaskowiak najczęściej kazał potłuc butelki i wylać bimber. I na tym się kończyło. Może to i trochę nieprawomyślnie, ale skutecznie. Bo na następne wesele sąsiad bał się kupować „krzakówkę”.
- A co u tego Augustyniaka?
- Wesele było w niedzielę. Myśmy do niego wpadli w sobotę po południu. Złapaliśmy przeszło sześćdziesiąt litrów. To bogaty chłop i dobrze córkę za mąż wydawał” więc chciał się postawić. Wszystko poszło do gnojówki. Augustyniak w niedzielę do południa z „Delikatesów" z Warszawy musiał wódkę sprowadzać. Cała wieś się z niego śmiała, a goście weselni podobno strasznie się komendantowi odgrażali.
- Zeznawaliście o tum?
- Nie.
- Dlaczego? Przecież to może być bardzo istotne dla dochodzenia.
- Zupełnie mi z głowy wypadło. Nawet nie pomyślałem. Byliśmy wszyscy na pół przytomni, jak gdyby to i nas pałką w łeb zdzielono. Dopiero teraz, w rozmowie z panem majorem przypomniałem sobie tę historię.
- Zrobicie notatkę służbową i poślecie ją do komendy wojewódzkiej. Do pana kapitana Lewandowskiego.
Niewarowny nie przypuszczał, aby przyczyną zbrodni było kilkanaście litrów wylanego w ziemię bimbru i nie zamierzał prowadzić dochodzenia w tym kierunku, jednak uważał za swój obowiązek zawiadomić o tym lojalnie kapitana Lewandowskiego. On, rozporządzając ludźmi z komendy wojewódzkiej i z „powiatówki”, ma większe możliwości sprawdzenia tego śladu.
- Tak jest, obywatelu majorze.
- A co mówią o chuliganach?
- Plotą, że to „Czarny Romek" ze swoimi kumplami. Ale ja w to nie wierzę.
- Co za Czarny Romek?
- Jest tu taki cwaniaczek. Matka handluje warzywami. On jej niby trochę pomaga, ale tak naprawdę to najczęściej stoi pod budką z piwem. Z kilkoma takimi samymi jak on. Wiele razy rozrabiali pod stacją. Za pobicie jednego z mieszkańców Podleśnej dostał pół roku w „pośpieszniaku”. Wyszedł przed dwoma miesiącami. A tydzień temu znowu szumiał. Skończyło się w naszym areszcie i sprawa poszła na kolegium. O Romku meldowałem kapitanowi Lewandowskiemu, kiedy do nas przyjechał z ekipą dochodzeniową — szybko uzupełnił Michalak.
- A co wy o tym wszystkim myślicie?
- Nie wiem, panie majorze, ale mnie się zdaje, że komendanta nie zabito na Różanej, a przynajmniej nie w tym miejscu, gdzie go Rakowski znalazł.
- Dlaczego?
- Tak by leżał na wznak z rozpostartymi rękoma? I co by tam robił na końcu ulicy?
- Kwaskowiak miał na sobie dres. Może wstawał rano i biegał?
Michalak się roześmiał.
- Komendant i w dzień dobrze się nabiegał. Pan major przekona się, ile jest roboty na takim posterunku tylko z czterema ludźmi. Nawet służbowego motocykla nie mamy. Jeżeli trzeba jechać na wieś, zawsze musimy kogoś prosić o zabranie lub pożyczać motor.
- To dlaczego Kwaskowiak wychodził z domu rano w dresie?
- Nie wiem. Ostatnio komendant zrobił się jakiś bardzo tajemniczy. O tych jego wyprawach dowiedziałem się od kapitana Lewandowskiego, który przesłuchiwał panią Kwaskowiakową.
- I nigdy nie wspominał o tym?
Michalak zamyślił się.
- To było w moje imieniny. Trzydziestego pierwszego sierpnia. Kawaler jestem, więc przyniosłem tutaj litra i trochę zagrychy. Wypiło się, ale już pod sam wieczór, kiedy mieliśmy zejść ze służby, a tylko jeden miał mieć w nocy dyżur — zastrzegł się sierżant. — Co to zresztą znaczy litr na pięciu?
Niewarowny wprawdzie nie wierzył, aby imieniny skończyły się na jednym literku, ale ze zrozumieniem potaknął głową, zaś sierżant dalej relacjonował:
- Kiedy już się zrobiło wesoło, Kwaskowiak powiada: „Mówię ci, Michalak, niedługo awansujesz na starszego sierżanta. Wszyscy awansujemy, będą o nas w całej Polsce mówić. Sam Komendant Główny nam podziękuje i da nagrodę. Może nawet i jaki krzyż".
- Powiedział coś jeszcze?
- Nie braliśmy tego poważnie, bo widać było, że komendant ma trochę w czubie, ale on zapewniał. „Nie wierzycie? Wspomnicie moje słowa. Kwaskowiak ma głowę na karku, a oczy w głowie". Któryś z nas roześmiał się, że tylko komendant dostanie awans, a wtedy on oburzył się: „Nie bójcie się, chłopcy, ani was robota nie ominie, ani nagroda". Później komendant nigdy słowem nie wspomniał, nie wyjaśnił, co miał wtedy na myśli. Sądzę, że po prostu wypił o jednego za dużo. Nie miał zbyt mocnej głowy. Dlatego też wystrzegał się picia.
- Wspomnieliście o tym, że Kwaskowiaka nie zabito w lesie koło Różanej, tam, gdzie go znaleziono.
Sierżant otworzył szufladę i wyjął z niej duży plan Podleśnej. Rozłożył go na stole i objaśniał.
- Tu jest ulica Różana. W tym miejscu leżał komendant. Ten dom należy do inżyniera Rakowskiego. Równoległą do Różanej jest ulica Akacjowa, a następna to Rezedowa. U nas prawie wszystkie ulice biorą nazwy od kwiatów. W tym miejscu stoi dom, w którym mieszkał komendant. Te trzy ulice przecięte są dwiema prostopadłymi, wychodzącymi na tory kolei dojazdowej. Wzdłuż torów, po obydwu ich stronach, są ścieżki. Poza tym są tu także parcele niezabudowane i przez nie ludzie wydeptali przejścia z jednej ulicy na drugą. O, na przykład, tutaj można przejść z Akacjowej na Różaną, a tędy z Rezedowej do Akacjowej.
- Co z tego?
- Pani Kwaskowiakowa mówiła, że mąż wychodził rano z domu i nieraz wracał po kilku minutach. Czasami zaś dopiero po godzinie. Najwidoczniej coś lub kogoś obserwował. Chyba dobrze mówię.
- Właśnie miejsce w lesie na skraju ulicy stanowi doskonały punkt obserwacyjny. Można się bezpiecznie schować za drzewo.
- Zgoda — przytaknął Michalak — ale z tego miejsca do domu Kwaskowiaka jest przeszło kilometr. Nawet idąc na skróty. To znaczy w jedną stronę dziesięć minut szybkim krokiem. I tyle samo w drugą. Komendant nie mógł wracać do swojego domu po kilku minutach.
- Nieraz wracał i po godzinie.
- To prawda — potwierdził sierżant. — Kwaskowiak wychodził z domu i coś sprawdzał. To „coś" musiało się znajdować znacznie bliżej, nie na końcu Różanej. Może obserwował jakąś willę lub człowieka, który mieszkał w pobliżu. Kiedy widział, że nic się nie dzieje, od razu wracał do domu. Kiedy coś go zainteresowało, przedłużał swoje obserwacje i wtedy przychodził później.
- Co się może dziać o piątej rano?
- Żeby zdążyć do Warszawy na szóstą do pracy, trzeba wstać około czwartej, jeżeli na przykład ktoś pracuje na Żeraniu albo na Grochowie. W Podleśnej są i tacy. Muszą wyjść z domu najpóźniej o wpół do piątej. Kolejka odchodzi za dwadzieścia piąta.
- Przyjmując, że wasze rozumowanie jest słuszne i że Kwaskowiak obserwował jednego z tych porannych ptaszków, to wracałby do domu regularnie po upływie pewnego czasu, bo człowiek, który śpieszy się na kolejkę, wychodzi z domu mniej więcej o tej samej porze.
- Ludzie nieraz spóźniają się i kolejka ucieka im sprzed nosa.
- To również powrót komendanta do domu byłby limitowany czasem następnego pociągu. Znacie rozkład? Jak to z niego wynika?
- Dziesięć po piątej.
- W takim razie Kwaskowiak wracałby prawie zawsze po dziesięciu minutach, zaś czasem, i to raczej rzadko, po czterdziestu. A wiemy, że tak nie było. W jego powrotach z porannych spacerów nie było żadnej regularności.
- No tak — przyznał sierżant — coś tu nie klapuje.
- Kto mieszka w rejonie tych ulic?
- To jest najzamożniejsza część Podleśnej, a zarazem najstarsza. Duże wille, budowane przeważnie przez różnych przemysłowców, bogatych kupców i dyrektorów. Większość tych ludzi bądź ich spadkobierców mieszka tu do dzisiaj. Niejednemu powodzi się nie gorzej niż przed wojną. Przecież samo utrzymanie takiej willi: opał, światło, gaz i telefon to najmarniej tysiąc złotych miesięcznie. A trzeba jeszcze doliczyć remonty...
- Toteż widziałem, że dużo budynków jest zaniedbanych.
- Nie w tym kwadracie. Tutaj takie należą do rzadkości. Na przykład doktor Workucki nie tylko przeprowadził w zeszłym roku gruntowny remont swojej willi, ale jeszcze wybudował dużą oranżerię za domem. Jeżeli go to nie kosztowało razem ze siedemset tysięcy złotych, to ja nie umiem liczyć.
- Workucki? Czy to ten, który przemawiał na cmentarzu?
- Tak. Bogaty lekarz, specjalista od usuwania żylaków. Pracuje w Warszawie, ale przyjmuje i tutaj. W jego poczekalni zawsze pełno. Jest przewodniczącym Towarzystwa Przyjaciół Podleśnej. Albo taka pani Rozmarowicz. Ma sklep z płaszczami damskimi przy Marchlewskiego. W tych nowych pawilonach w Warszawie. Mieszka niedaleko moich rodziców. Zaczęła handlować na „ręczniaku", a potem kupiła ładny plac przy Akacjowej i wybudowała najładniejszy domek przy tej ulicy. Nawet ładniejszy niż inżyniera Bełkowskiego. On też pobudował się przed czterema laty. Przedtem wynajmował dwa pokoje u Sawickich. Teraz jeździ do Warszawy własnym Wartburgiem. Ma w stolicy pracownię analiz lekarskich. Synowi kupił BMW.
- Farmaceuta?
- Nie. Chemik. Pracownię prowadzi z jakimś magistrem. W tej części Podleśnej mieszka również Krawecki. Przed wojną miał duże przedsiębiorstwo budowlane. W czasie okupacji nielicho mu się powodziło, bo budował dla niemieckich kolei. Wtedy kupił tę willę. Dzisiaj to już starszy facet, ale jego syn nadal zajmuje się budownictwem. To właśnie on wybudował domy Rozmarowiczowej i Bełkowskiemu. A przy Rezedowej mieszka doktor Lis. Był sześć lat w Kongo i po powrocie stamtąd odkupił od Malinowskiego starą ruderę i wyczarował z niej willę. Te wolne place, które majorowi pokazywałem na planie, to dlatego nie zabudowane, że albo właściciel nie chce ich sprzedać, albo bezpańskie. Poza tym wielu jest też takich mieszkańców Podleśnej, o których trudno coś konkretnego powiedzieć. Niby to pracuje, ma jakąś małą posadkę, a willa jak pałac. Meble jak w muzeum. Skąd? Za co? Na takie pytania nikt z nich nie odpowie. Ja nie mówię, że to wszystko nieładnie pachnie, ale żeby panu majorowi pokazać, że w Podleśnej nie brakuje zamożnych ludzi.
- A gdzie mieszkają ci biedniejsi?
- Po drugiej stronie torów kolei, a także bliżej Warszawy. To właśnie tam pan major widział różne ruderki i domki stawiane własnym przemysłem. Często nawet bez wiedzy i zgody władz budowlanych.
- A może Kwaskowiak chodził w tamtą stronę?
- Nie. Za daleko. Mnie się wydaje, że on coś zauważył albo przy Rezedowej, albo przy Akacjowej. Mogło to być także przy jednej z tych dwóch przecznic, Brzozowej lub ulicy 15 Grudnia, ale nie dalej. Jeżeli komendant wracał nieraz ze swojego spaceru w ciągu dziesięciu minut, droga w jedną stronę musiała mu zająć najwyżej połowę tego czasu.
- Skąd się więc wzięło ciało na końcu Różanej?
- Mordercy nie chcieli, żeby komendanta znaleziono przed ich domem i dlatego przenieśli zwłoki do lasu.
- Raczej przewieźli. Jeżeli planowali morderstwo, obawiali się nieść człowieka. Nawet w nocy. Mógłby ktoś ich zauważyć. Ale to znowu przeczy zeznaniom Rakowskiego. On kategorycznie twierdzi, że wstał przed piątą rano i byłby słyszał, że obok jego domu przy Różanej przejeżdżał jakiś samochód. Podobno panowała zupełna cisza.
- To niczego nie dowodzi. Mogli nie przejeżdżać Różaną. Przecież zarówno Rezedowa, jak i Akacjowa kończą się w tym samym lesie. Jeżeli komendanta zabili na Rezedowej, koło jego domu, mogli samochodem dojechać do lasu, a stamtąd przenieść ciało te sto metrów do miejsca, gdzie Kwaskowiaka położyli pod drzewem.
- Waszej teorii nie można wykluczyć — zgodził się major Niewarowny. — Trzeba sprawdzić, czy ktoś z mieszkańców domów przy ulicy Rezedowej lub Akacjowej słyszał rano odgłos silnika albo nawet widział auto.
- Ekipa kapitana Lewandowskiego wypytywała na tę okoliczność — wyjaśnił sierżant.
- Bez skutku?
- Najmniejszego. Nikt nic nie widział, nikt nic nie słyszał.
- Jak się tu ludzie odnoszą do milicji? A zwłaszcza jak się odnosili do starszego sierżanta Kwaskowiaka?
Michalak zastanawiał się chwilę.
- No cóż — powiedział — ludzie na ogół nie kochają milicji. To fakt, którego nie potrzebujemy między sobą ukrywać. Nie ma przecież takiego obywatela, który by nigdy nie znalazł się w kolizji z obowiązującymi przepisami. A my musimy egzekwować poszanowanie przepisów. Jednakże mieszkańcy Podleśnej nie mogli nie docenić wysiłków milicji. Osiedlu zapewniono bezpieczeństwo i ukrócono wybryki chuliganerii. Obecnie Podleśna jest bodaj najspokojniejszą miejscowością w całym podwarszawskim okręgu. A pamiętam dobrze, że przed sześciu czy siedmiu laty różnie tu bywało. Poza tym Kwaskowiak, a to się ludziom też podoba, nie był biurokratą trzymającym się ściśle przepisów. Przede wszystkim chodziło mu o porządek i o spokój. Dlatego stosował różne metody. Też można się spierać, czy były w całkowitej zgodzie z przepisami, ale działały i odnosiły pożądany skutek. Niełatwo to osiągnął. Mieszka tutaj sporo ludzi zarówno bogatych, jak i ustosunkowanych. A jednak komendant potrafił sobie z nimi radzić. Jeżeli zachodziła potrzeba, umiał być bezwzględny.
- Miał wielu wrogów?
- Nieraz mu się niejeden chuligan odgrażał lub fabrykant „krzakówki” głośno pomstował. Na początku, przed laty, kiedy Kwaskowiak objął tutejszy posterunek, zdarzało się, że mu w mieszkaniu szyby wybito. Ale nic ponadto. Nie pamiętam, żeby u nas ktoś napadł czy pobił milicjanta. Bywa naturalnie, że kiedy pijaczka ciągnie się do aresztu, to on awanturuje się, „rzuca mięsem" albo nawet usiłuje brać się do bitki. A kiedy już prześpi się na pryczy, prawie płacze, żeby sprawy na kolegium nie posyłać i miejsca pracy nie zawiadamiać.
- A co w takim przypadku robił Kwaskowiak?
- Najczęściej machał ręką i zamiast na kolegium, dawał facetowi miotłę i kazał przez kilka godzin zamiatać ulice. Taka kara lepiej działała niż wysokie grzywny pieniężne. Bali się tego jak ognia.
- Wiadomo — zauważył Niewarowny — na pewno całe osiedle śmiało się z takiego przymusowego zamiatacza. A ile mu jeszcze nadogadywali przy tym!
- Jakby pan to widział, majorze. Kwaskowiak osobiście sprawdzał, czy robota wykonana została solidnie. Pomimo wszystko nie przypuszczam, żeby któryś z tych ludzi podniósł rękę na komendanta. Gdyby go zabito w knajpie lub na stacji, byłoby wiadomo, że to po wódce komuś zemsta uderzyła do głowy. Ale takie morderstwo dokonane w nocy, z zasadzki, nie mieści mi się w głowie. Tu chodziło o coś innego.
Bronisław Niewarowny uważnie słuchał słów sierżanta. Stary nie mylił się, polecając szczególnej uwadze majora tego chłopaka. Był naprawdę bystry i inteligentny. Rozumował poprawnie, a co ważniejsza doskonale znał tutejsze środowisko.
- Jeżeli przyjąć wasze słowa — powiedział oficer — to wynika z nich, że Kwaskowiaka zamordowano w promieniu mniej więcej czterystu, najwyżej pięciuset metrów od własnego domu. Bo tylko taka odległość pozwala na wyjście i powrót do mieszkania w ciągu dziesięciu minut. A po zbrodni ciało przetransportowano do lasu.
- Tak mi się wydaje.
- Stąd wniosek, że podejrzanymi o to morderstwo mogą być wszyscy mieszkańcy Podleśnej zamieszkali w promieniu pięciuset metrów od domu Kwaskowiaka. Chciałbym, abyście zrobili mi wykaz nieruchomości położonych w tym kole, a także dokładny spis osób tam zameldowanych. Naturalnie z pominięciem dzieci i kobiet. Rana, jaką otrzymał starszy sierżant, wskazuje, że przestępcą jest mężczyzna, i to silny mężczyzna.
- Na kiedy to panu majorowi przyszykować?
- Jak najprędzej. Najlepiej „na wczoraj”.
- Za godzinę będzie gotowe — obiecał Michalak. — Tych nazwisk nie jest dużo. Najwyżej ze trzydzieści.
- Aż nadto, aby trudno było znaleźć osobę, której właśnie szukamy. Mordercę! Poza tym chciałbym osobiście poznać jak najwięcej mieszkańców Podleśnej, abym mógł wyrobić sobie o nich własne zdanie.
- O to chyba najłatwiej. Wystarczy, że pan major pójdzie kilka razy do „Marysieńki" i już będzie pan znał wszystkich, a wszyscy także poznają pana. „Marysieńka” to jedyna nasza kawiarnia, a jednocześnie lokal Towarzystwa Przyjaciół Podleśnej.
- Daleko stąd?
- Tu wszędzie blisko. Przy sąsiedniej ulicy.
- Prywatny lokal?
- I tak, i nie. Oficjalnie ajencja. A naprawdę własność pani Marii Kowalskiej. Sprytna babka. Wdowa po jakimś przemysłowcu. Miała dużą piętrową willę. To byli bogaci ludzie przed wojną. Bodaj najzamożniejsi w Podleśnej. Po wojnie pani Kowalska obawiając się, że mogą jej dokwaterować jakichś lokatorów, przerobiła dom w ten sposób, że na górze urządziła trzypokojowe mieszkanie, a cały dół oddała na siedzibę Towarzystwa Przyjaciół Podleśnej. Towarzystwo, chcąc mieć jakieś fundusze na swoją działalność, wystarało się o koncesję na prowadzenie kawiarni, którą wzięła w ajencję pani Maria. Stąd nazwa lokalu „Marysieńka”.
- Myślałem, że od Marysieńki Sobieskiej, żony króla Jana.
- Nie. Wprawdzie podobno król Sobieski podróżował po całej Polsce i wszędzie sadził dęby i lipy, ale jakoś do Podleśnej nie zabłądził. Kawiarnia jest bardzo popularna wśród mieszkańców naszej osady. Zresztą poza „Marysieńką” i restauracją GS-u nie ma tu dokąd pójść. Toteż nie ma mieszkańca osiedla, który by przynajmniej raz na tydzień nie wstąpił do pani Kowalskiej. Jeżeli nie na małą kawę, to przynajmniej kupić parę ciastek. A w soboty jest tam nawet dansing. Wtedy można zobaczyć i przyjezdnych. Nieraz przed lokalem stoi i piętnaście samochodów z Warszawy.
- Co robicie, sierżancie, dzisiaj wieczorem?
- Nic specjalnego. Chciałem jechać do Warszawy, ale to nie takie ważne.
- Świetnie. Przebierzcie się w cywilny garnitur i pójdziemy obaj do tej „Marysieńki”.
- Najlepiej trochę przed szóstą wieczorem, bo potem niełatwo o wolny stolik.
- Doskonale. A teraz chciałbym obejrzeć nasz posterunek, rozejrzeć się po okolicy i poznać waszych kolegów.
W KAWIARNI „MARYSIEŃKA”
To była naprawdę piękna willa. Widać, że budował ją człowiek, który nie tylko nie potrzebował liczyć się z każdym groszem, ale także miał dobry gust, a swoje pragnienia powierzył odpowiedniemu architektowi. Jak i inne budynki, „Marysieńka” cofnięta była o kilkanaście metrów od linii ulicy. Szerokie schody prowadziły na ganek. Jego dwuskrzydłowe drzwi zapraszały do obszernego hallu.
Hall zamieniono w jednej części na szatnię, w drugiej zaś na małą poczekalnię dla interesantów przychodzących do biura Towarzystwa Przyjaciół Podleśnej. Taka mosiężna tabliczka wisiała bowiem na jednych drzwiach. Natomiast inne, bardzo szerokie i rozsuwane zapraszały do obszernego pokoju. Dawniej musiał być to salon bogatego przemysłowca. Teraz z minionej świetności zachował się jedynie marmurowy kominek i mocno zniszczony dywan. Za to stały tu różnego kształtu i różnej wielkości stoliki. Również krzesła i fotele zebrano raczej przypadkowo, co jednak tej kawiarnianej salce nadawało pewny wdzięk. Większość stolików była, pomimo wczesnej pory, już zajęta. Jakaś bardzo przystojna dziewczyna zgrabnie roznosiła na małej tacy filiżaneczki z kawą i ciastka oraz torty „domowej” roboty.
Pomiędzy tym pokojem a sąsiednim rozebrano na sporej przestrzeni ścianę. W ten sposób połączono dwa pomieszczenia. W tym drugim, w głębi, znajdował się duży bufet zastawiony półmiskami z najrozmaitszymi przysmakami. Z tyłu cała kolekcja win, koniaków i likierów. Za bufetem królowała w całej swojej obfitej krasie kobiety pięćdziesięcioparoletniej pani Marysieńka Kowalska. Dla każdego z gości, jak major zdążył zauważyć, miała miły uśmiech lub życzliwe słówko. Bardziej bliscy dostępowali zaszczytu ucałowania pulchnej rączki „pani dyrektorowej”.
Niewarowny wybrał stolik pod ścianą, prawie w samym rogu sali. Stąd mógł swobodnie obserwować obecnych w kawiarni. Sierżant Bogdan Michalak na uroczystość wizyty w towarzystwie wyższego oficera milicji ubrał się w swój najlepszy wizytowy garnitur, ozdobiony srebrnoszarym krawatem przy białej, nylonowej koszuli. Major, jak zwykle, miał na sobie nieco wymięte i dość podstarzałe ubranie. Zresztą nawet gdyby chciał, nie mógłby w niczym innym tu się zjawić. Na powrót do Warszawy i przebranie się nie starczyło bowiem czasu. Cały dzień zszedł nowemu komendantowi na poznawaniu terenu swojej przyszłej pracy.
- Witam pana sierżanta. Co dla panów? — piękna kelnerka obdarzyła nowo przybyłych uroczym uśmiechem.
- Dla mnie małą kawę — zadysponował major.
- Dla mnie też.
- I dwa serniki? — uśmiech dziewczyny był jeszcze bardziej kuszący.
- Jeśli pani pozwoli, panno Elu — przytaknął Michalak.
Dziewczyna nie odeszła, ale odpłynęła, ścigana rozmarzonym
wzrokiem sierżanta.
- Przystojna babka — stwierdził Niewarowny.
- Kiedy patrzę na nią, mam tapczan w oczach
- przytaknął podoficer.
- No to wystartować — major bawił się zachwytem młodszego kolegi.
- Za duża konkurencja i za pusto w kieszeni. Za wysokie progi na sierżanta nogi.
- A cóż to wy od macochy? Nie młody, przystojny chłopak?
- Ta dziewczyna umie liczyć. Dla nikogo nie jest tutaj tajemnicą, że związała się z inżynierem Bętkowskim.
- Od analiz lekarskich?
- Tak. Siedzi w drugim pokoju. Przy stoliku pod oknem. Z tą chudą panią. Jego żona.
Bronisław Niewarowny z zaciekawieniem spojrzał we wskazanym kierunku. Korpulentny mężczyzna pod sześćdziesiątkę, o mocno przerzedzonych, szpakowatych włosach. Towarzysząca mu kobieta była całkowitym jego kontrastem. Najbardziej pasowało do niej określenie: „skóra i
kości”.
- Jest brzydszy i dużo starszy od was, Michalak. Nie mówiąc już, że mógłby być nie tylko ojcem, ale chyba dziadkiem tej dziewczyny.
- Te braki wyrównuje forsa. A ma jej pod dostatkiem.
Za chwilę zjawiła się kelnerka i postawiła na stoliku dwie kawy i dwa potężne kawały sernika o złotawej skórce.
- Bardzo się cieszymy — powiedziała — że pan major nas odwiedził. Witamy nowego komendanta i mamy nadzieję, że będzie naszym stałym, miłym gościem.
Nie było rady. Major wstał, przedstawił się i ucałował podaną sobie dłoń. Pani Maria Kowalska, która obserwowała zza bufetu tę scenę, teraz także podeszła do nich z tacką, zastawioną kieliszkami czerwonego wina.
- Pan major pozwoli — pani Marysieńka rozpływała się w uśmiechach — że i ja powitam pana w naszej pięknej Podleśnej oraz wyrażę w imieniu wszystkich jej mieszkańców radość, że otrzymujemy tak energicznego i doświadczonego komendanta milicji. Jestem szczęśliwa, że to nam przypadł w udziale zaszczyt pierwszeństwa powitania pana w naszym osiedlu. Prawda, panie Adasiu?
W „panu Adasiu” major rozpoznał człowieka, który wczoraj na cmentarzu wygłaszał przemówienie nad grobem Władysława Kwaskowiaka, żegnając go w imieniu Osiedlowej Rady Narodowej, czyli jej przewodniczącego, Adama Rembowskiego.
- Naturalnie, naturalnie — odezwały się głosy od wielu stolików zarówno na tej sali, jak i w przyległym pokoju.
Major znowu musiał wstać, ucałować ręce właścicielki kawiarni, a potem ściskać wyciągnięte zewsząd dłonie. Stolik otoczony został małym tłumkiem.
- Wypijemy zdrowie pana majora i za pomyślność jego pracy — zaproponowała Kowalska.
- Żeby jak najszybciej ujął mordercę tego biednego Kwaskowiaka.
Kieliszków z winem przyniesionym przez panią Marysieńkę starczyło zaledwie dla tych, którzy pierwsi podeszli do stolika oficera milicji. Piękna kelnerka podbiegła więc do bufetu, aby powrócić z zastawioną wielką tacą. Niewarowny niezliczoną ilość razy stukał się szkłem z zupełnie nieznajomymi sobie ludźmi. Nie mógł narzekać. Jego życzenie, aby poznać jak najwięcej mieszkańców Podleśnej, spełniło się prawie błyskawicznie. Naturalnie nie skończyło się na tym jednym toaście i tej jednej kolejce wina. Wszyscy starali się być jak najbardziej serdeczni i przyjemni dla nowego komendanta milicji oraz deklarowali pomoc przy wykryciu mordercy. Nie było mowy, aby Niewarowny mógł nadal siedzieć przy swoim stoliku z sierżantem Michalakiem. Ktoś rzucił projekt zsunięcia dwóch stołów, później dołączono następne i wkrótce przez całą długość sali ciągnął się stół, przy którym na honorowym miejscu posadzono majora. Zaimprowizowany przez właścicielkę kawiarni toast, zamienił się w prawdziwy bankiet na cześć nowego stróża bezpieczeństwa Podleśnej.
Niewarowny od lat nie brał udziału w tak licznym zebraniu towarzyskim, a jeszcze musiał udawać, że go to cieszy i bawi. Major nie wątpił, że wśród ludzi, tak życzliwie doń uśmiechających się, jest wielu takich, którzy woleliby, aby milicja nie wsadzała nosa w ich sprawy i sprawki.
Za to sierżant Michalak bawił się świetnie. Panna Ela usiadła przy nim i najwyraźniej pozwalała się „uwodzić”. Chłopak coś jej szeptał, a przystojna dziewczyna śmiejąc się ukazywała co chwila kolekcję równiuteńkich białych ząbków. Oficer milicji poszukał oczyma inżyniera Bełkowskiego. Chemik, który także podszedł i przedstawił się majorowi, nie uczestniczył w zaimprowizowanym przyjęciu. Wrócił do swojego stolika i teraz wraz z żoną szykował się do wyjścia.
- Pan inżynier nas opuszcza? — właścicielka kawiarni usiłowała zatrzymać parę małżeńską. — Tak wcześnie?
- Niestety, jutro od rana mam dużo pracy — inżynier skłonił się obecnym i wyszedł z willi.
- Co on dzisiaj w takim niehumorze? — zapytał po cichu panią Kowalską doktor Workucki. — Ostatnio nasz inżynier zaczyna dziwaczeć.
- To chyba jasne — właścicielka kawiarni spojrzała znacząco
w stronę swojej pracownicy i przystojnego milicjanta.
Workucki roześmiał się.
- Gotowi jesteśmy doczekać się w Podleśnej drugiej zbrodni.
- Tak źle chyba nie będzie.
Oficer milicji udawał, że nie słyszy tej rozmowy, ale zanotował sobie w myśli, że i taki motyw zabójstwa nie jest wykluczony. Czyjaś zazdrość. To było mało prawdopodobne, ale może Kwaskowiak miał jakiś flirt i zginął z zazdrosnej ręki?
- Widzę, że pan major niezbyt dobrze się bawi
- Pani siedząca niedaleko Niewarownego uśmiechnęła się do niego przez stół. Była to przystojna kobieta w wieku około trzydziestu pięciu lat, o jasnoniebieskich dużych oczach i ciemnych włosach, gładko zaczesanych do tyłu. Major przypomniał sobie, że przedtem siedziała przy stoliku razem z przewodniczącym Osiedlowej Rady Narodowej, Adamem Rembowskim.
- Ależ dlaczego! Wprost przeciwnie — Niewarowny usiłował być grzecznym. — Po prostu jestem trochę zmęczony. A jeszcze czeka mnie powrót do Warszawy.
W tej chwili ktoś odwołał do bufetu panią Kowalską, dotychczasową sąsiadkę oficera milicji. Pozostało wolne krzesło.
- Jedyna okazja, żeby usiąść obok bohatera dzisiejszego wieczoru — powiedziała niebieskooka i zmieniła miejsce.
Major był wściekły. Kobieta nie podobała mu się od pierwszego wejrzenia. Przyznawał, że jest zarówno ładna, jak i dobrze ubrana, a mimo to poczuł do niej dziwną, nieuzasadnioną antypatię. Może to sprawiły zimne, jasnoniebieskie i czujne oczy? A na domiar złego „ten potworny babsztyl” przysiada się do niego z wyraźnym zamiarem rozpoczęcia flirtu. „No, toś się, siostro, dobrze wybrała — pomyślał Niewarowny — dam ja ci flirt, aż w pięty pójdzie”.
Tymczasem elegancka sąsiadka przysunęła talerzyk z tortem i swój kieliszek wina, po czym obrzuciwszy majora uważnym spojrzeniem zauważyła:
- Jest pan chyba zadowolony?
- Z czego? — oficer nie silił się nawet na uprzejmy ton.
- Och, nie dlatego, że usiadłam obok pana — roześmiała się — to raczej pana nie zachwyca, co widać po pańskiej minie. Ale za jednym zamachem osiągnął pan swój cel. Poznał pan prawie wszystkich, którzy się w Podleśnej „liczą”. Ciekawa jestem, czy wśród nich jest „on”?
- Jaki on?
- Morderca!
- Dlaczego nie „ona”?
- Przecież komendanta zabito uderzeniem w głowę. Młotkiem, łomem czy też obuchem od siekiery. Od ciosu zadanego w tył głowy pękły kości czaszki.
- Pani jest świetnie poinformowana.
- Major musi się przyzwyczaić, że w Podleśnej nie ma tajemnic. Nawet panu się nie śniło, ile o nim wiemy i jakie to wzbudza zainteresowanie, zwłaszcza wśród pięknych pań w naszym gronie.
- Zbytek łaski — odpowiedział Niewarowny i jednocześnie dodał w myślach: co za przeklęta baba.
- Ale wracając do morderstwa — nieznajoma podjęła przerwany temat — skoro rana na głowie Kwaskowiaka wskazuje, że zabójcą był mężczyzna, który to z nich?
Kobieta powiodła oczyma po siedzących w kawiarni.
- Niby dlaczego nie silna, wysportowana kobieta? — przyjrzał jej się z odrobiną bezczelności.
- Odpada.
- Taka pani pewna?
- Po prostu za daleko mieszkam.
- Nie rozumiem?
- Nie należę do miejscowej arystokracji. Jestem tylko tolerowaną przez nich „w towarzystwie” rozwódką. Mam piętnastoletnią córkę, Magdę. Mieszkam w Podleśnej Wschodniej, co najmniej dwa kilometry od ulicy Rezedowej. To mnie chyba wyklucza z listy podejrzanych?
Major z trudem ukrył zdziwienie i niezadowolenie. Jego tezę, że mordercą jest mężczyzna, znała cała Podleśna. Sąsiadka oficera milicji najwidoczniej doskonale bawiła się zaskoczeniem nowego komendanta.
- Będzie pan dłużej w Podleśnej — dodała — to zrozumie pan wiele spraw. Tak, tak, majorze, my tu wszystko wiemy.
- Nawet kto zabił?
- Na pewno są i tacy. Przede wszystkim ci, którzy zamordowali starszego sierżanta.
- Od razu liczba mnoga?
- Pan też wie, majorze, że jeśli ktoś na zimno decyduje się na zabicie milicjanta, to prawie nigdy nie działa w pojedynkę. Morduje gang, aby usunąć ludzi niewygodnych i zbyt wiele wiedzących. Kwaskowiak nie wiedział za dużo, ale był na najlepszej drodze do dowiedzenia się.
- A pani?
- Ja wolę nic nie wiedzieć. To czasem wygodniej i bezpieczniej. Mam nadzieję, że nikt mnie nie znajdzie w lesie z rozbitą czaszką. A co do pana, majorze — niebieskooka rozejrzała się i pochylając ciemną głowę w stronę oficera milicji zniżyła głos — radziłabym się zainteresować naszymi „złotymi dziećmi”.
- „Złotymi dziećmi”?
Jeszcze jedno spojrzenie dookoła.
- Na przykład córeczką pana doktora Workuckiego. Albo synkiem inżyniera Bełkowskiego. Czy też dwiema pociechami naszej uroczej gospodyni. Są i inni. Michalak powie o nich panu więcej niż ja. Zresztą mogę się mylić.
- Jak to mam rozumieć?
- Już i tak panu za dużo powiedziałam.
Major zerknął na zegarek. Minęła dziewiąta wieczór.
- Niestety, na mnie czas — zauważył.
Przystojna sąsiadka uśmiechnęła się złośliwie.
- Szkoda, że pan już musi iść. Tak się nam mile gawędziło. Ale mam nadzieję, że wkrótce się spotkamy i dokończymy naszej interesującej rozmowy.
- Pan major nas opuszcza? — Marysieńka Kowalska zjawiła się przy stoliku. — Haneczko, widocznie źle bawiłaś naszego drogiego gościa.
- Robiłam, co mogłam, ale nie mam żadnych szans u majora.
- Nie żartuj! — właścicielka kawiarni zrobiła zrozpaczoną
minę. — Czy naprawdę pan wychodzi?
- Czeka mnie powrót do Warszawy, łaskawa pani.
- Och, to nie problem. Może pan przenocować u nas — wyjaśnił doktor Workucki — w lokalu Towarzystwa Przyjaciół Podleśnej. To ten zamknięty pokój obok, mamy tam amerykankę i komplet pościeli. Często się zdarza, że ktoś przyjeżdża do Podleśnej i musi tu przenocować, dlatego jesteśmy przygotowani na taką ewentualność. A w ogóle mam nadzieję, że pan przeniesie się do Podleśnej?
- Sądzę, że w przyszłości wykombinuję sobie jakiś nocleg w lokalu posterunku MO. Dzisiaj przyjechałem tylko rozejrzeć się w nowym miejscu pracy.
- Gdyby pan major chciał — wtrąciła pani Rozmarowiczowa — w naszej willi mamy wygodny pokój gościnny. Z osobnym wejściem przez taras z ogrodu. Chętnie go oddam do dyspozycji naszego opiekuna i obrońcy.
- Bardzo dziękuję — wymawiał się oficer — ale dzisiaj muszę koniecznie być w Warszawie, a jutro rano umówiony jestem w komendzie wojewódzkiej.
- Mam nadzieję, że wkrótce pana tu zobaczymy — pani Kowalska zrezygnowała wreszcie z zatrzymywania majora i wyciągnęła do niego swoją pulchną rączkę.
- Naturalnie, naturalnie — oficer z całą galanterią pocałował podaną mu dłoń.
Sierżant Michalak z wyraźnym ociąganiem podniósł się z miejsca obok pięknej kelnerki. Widać było, że chętnie zostałby tu dłużej, ale uważał za swój obowiązek wyjść razem ze zwierzchnikiem.
- Jeśli chcecie, kolego, to pozostańcie. Nie krępujcie się moją osobą — Niewarownemu zrobiło się żal młodego chłopaka.
- Ależ nie. Odprowadzę pana majora na stację
- słabo zaprotestował sierżant.
- Sam trafię.
- Ale...
- Nie bójcie się o mnie. Mówiliście — śmiał się major — że Podleśna jest najbezpieczniejszą miejscowością w całym województwie, a teraz koniecznie chcecie towarzyszyć mi do
stacji?
- Tu pana majora jeszcze nie znają. Gotów się ktoś przyczepić.
- To mnie poznają i będą tego żałowali. Broń mam zawsze przy sobie — major znacząco poklepał się po kieszeni, gdzie miał tylko papierosy i zapałki.
Michalak, zadowolony z takiego obrotu sprawy, z powrotem usiadł przy stoliku. Major zaś ukłonił się obecnym i skierował do szatni. Za nim wyszła jego sąsiadka i pani Kowalska, uważająca za swój obowiązek odprowadzić gościa do wyjścia. W szatni znalazł się także Adam Rembowski.
- Ale ze mną nie chciał się pan pożegnać — zauważyła złośliwie pani Haneczka. — Wobec tego ukarzę pana i wyjdę z nim razem.
- Cała przyjemność po mojej stronie — Niewarowny powiedział to tonem człowieka, którego w tej chwili strasznie bolą zęby.
- Ja też wychodzę — oświadczył Rembowski
- pójdziemy więc razem.
- Zdaje się, że pan przewodniczący w innym kierunku. Na Akacjową?
- Pan jest pierwszy dzień w Podleśnej, a tak dobrze wie, gdzie kto mieszka — roześmiał się Rembowski.
- Będziemy mieli prawdziwą pociechę z naszego komendanta. A co do kierunku drogi, to chętnie przejdę się na stację i z powrotem do domu. Trochę mnie głowa boli. Pewnie po tym czerwonym winie.
- A ja pojadę kolejką jeden przystanek — dodała ich towarzyszka.
- Jeśli pani pozwoli, odprowadzę ją do domu - rycersko zaofiarował się przewodniczący rady.
- Żeby pana zaraz wzięli na języki i zrobili ze mnie pańską przyjaciółkę? Dziękuję. Mojej opinii nic nie zdoła bardziej popsuć, ale plotkarze dotychczas nie łączyli naszych nazwisk i nie powinnam pana na to narażać. Nawet dziwne, że podobno spałam ze wszystkimi mężczyznami w Podleśnej... prócz jej przewodniczącego — roześmiała się pani Haneczka. — Ale mówiąc poważnie, mieszkam przecież przy przystanku kolejki i doskonale trafię sama do domu. Niemniej, jeżeli chcemy zdążyć na pociąg, powinniśmy nareszcie opuścić ten lokal.
- Rozmawiałem z doktorem Workuckim — zaczął Rembowski, gdy wyszli na ulicę — że trzeba by coś zrobić, aby pomóc tej biednej Kwaskowiakowej. Rada nie dysponuje funduszami na taki cel, ale doktor obiecał, że Towarzystwo Przyjaciół Podleśnej wyasygnuje jakąś kwotę na zapomogę dla wdowy i ewentualnie zrobi dyskretnie zbiórkę wśród bogatszych członków. Natomiast gorzej jest ze znalezieniem pracy na miejscu. W Podleśnej o robotę, zwłaszcza dla kobiet, raczej ciężko.
Porozumiem się jeszcze z panią Kowalską. Może ona zatrudniłaby Kwaskowiakową w swojej kawiarni?
- Nie życzę nikomu takiej szefowej jak Marysia. Ona tylko z pozoru jest słodka i grzeczna. Naprawdę to kobieta bezwzględna, dla której pieniądz jest wszystkim. Nie bez powodu pracownice kawiarni zmieniają się prawie co miesiąc.
- Chyba nie jest tak źle, pani Haneczko — zaprotestował Rembowski. — Przecież panna Ela pracuje tam przeszło dwa lata. Wcale nie wygląda na niezadowoloną.
- Już ja dobrze wiem, co mówię. Elka tak długo wytrwała w „Marysieńce”, bo przede wszystkim dobrze zarabia. Opłaci się jej strzelanie oczyma. Każdy z was zawsze jej zostawi przynajmniej dwa złote. A poza tym Marysia Kowalska jest zbyt sprytna, aby zadzierać z Bełkowskim i na zachowanie Eli patrzy przez palce. Której by pozwoliła siedzieć z gośćmi przy stoliku, tak jak dzisiaj? Na pewno nieraz ugryzie się w język, zanim coś Eli powie. Ale wobec innych pracownic nie odczuwa skrępowania. Czy to raz użalały mi się na szefową?
- Z Kwaskowiakową nie zdążyłem jeszcze porozmawiać — wyjaśnił major — ale my nie zostawiamy bez opieki wdów po naszych pracownikach. Na troje dzieci dostanie rentę sierocą. Poza tym wypłacono jej zapomogę i odszkodowanie z PZU. Jeśli chodzi o pracę, postaramy się i tę sprawę rozwiązać jak najpomyślniej dla całej rodziny zmarłego. Dzieci są w wieku szkolnym?
- Poza najmłodszym Mietkiem. Ma on dopiero sześć lat — odpowiedział Rembowski — a w Podleśnej nie ma przedszkola. Najbliższe w Ruszkowie, zresztą za małe i za ciasne nawet na potrzeby samego miasta. Umieszczenie tam dziecka z Podleśnej jest marzeniem ściętej głowy.
- W najbliższych dniach porozumiem się z panią Kwaskowiakową i spytam o jej plany na najbliższą przyszłość. W każdym bądź razie bardzo dziękuję za zajęcie się tą sprawą.
Nadjechał pociąg. Pani Hanka i major wsiedli do prawie pustego o tej porze wagonu. Rembowski pomachał im ręką na pożegnanie i zawrócił do domu.
- Może jednak odprowadzić panią?
- Naprawdę dziękuję. Tu mnie nikt nie ruszy. Znają mnie dobrze. Jestem przecież „tutejsza”. Prawdziwy złodziej nie kradnie na swojej ulicy. To samo w pewnym stopniu dotyczy i naszej miejscowej chuliganerii. Natomiast w pełni doceniam pańskie poświęcenie, bo wyczułam, że moje towarzystwo nie sprawia panu żadnej przyjemności, prawda?
- Ale cóż znowu! — ton głosu majora ledwie maskował eleganckie kłamstwo.
Pociąg zaczął zwalniać, zbliżając się do przystanku Podleśna Wschodnia. Pani Anna wyciągnęła rękę:
- Przepraszam za wszystkie złośliwości, jakimi dzisiaj pana uraczyłam. Proszę się nie gniewać. Jestem trochę rozbitkiem życiowym. W mojej sytuacji niełatwo jest żyć i mieszkać w Podleśnej. Gdyby się trochę nie bali i nie potrzebowali mnie, nie wytrzymałabym tutaj długo. Do widzenia.
Nie dopuszczając do pocałowania ręki, mocno uścisnęła dłoń majora i zręcznie wyskoczyła z wagonu. Pociąg ruszył.
CIEMNOZIELONY FIAT
Major Bronisław Niewarowny zameldował się następnego dnia w komendzie wojewódzkiej MO u starego. Zdał mu szczegółowy raport z pierwszych swoich kroków w Podleśnej i ze spostrzeżeń oraz powtórzył informacje uzyskane zarówno od sierżanta Michalaka, jak też i od poznanej w kawiarni „Marysieńka” mieszkanki osiedla.
Pułkownik cierpliwie wysłuchał długiej opowieści i zauważył:
- Pozwolicie, majorze, że wezwiemy kapitana Lewandowskiego i wspólnie odbędziemy małą naradę roboczą. Wprawdzie prowadzicie dochodzenie właściwie niezależnie jeden od drugiego, niemniej każdy powinien wiedzieć, co robi jego „konkurent".
Niewarownemu nie w smak była ta propozycja, nie mógł jednak oponować. Nie dlatego, iż uważał, że zwierzchnikowi należy zawsze ustępować. Po prostu trudno było znaleźć jakiś argument przeciwko wtajemniczeniu innego oficera dochodzeniowego w to, co mogło się przyczynić do wykrycia zabójcy starszego sierżanta. Przecież cały wysiłek aparatu śledczego, niezależnie od takich czy innych osobistych uprzedzeń, ukierunkowany był na jak najszybsze wykrycie przestępcy.
Kapitan Lewandowski, po zapoznaniu się z dotychczasowymi osiągnięciami starszego kolegi, powiedział z wyraźną nutką sarkazmu:
- Obawiam się, że pan major zbytnio demonizuje sprawę. Dla mnie jest ona zupełnie jasna. Jakiś bandzior zamordował milicjanta. Może sądził, że w ten sposób zdobędzie broń, a może miał zadawnione porachunki ze starszym sierżantem? Tajemnicze spacery? Nie przywiązywałbym do tego zbytniej wagi. Może Kwaskowiak lubił rano spacerować dla zdrowia? A może sprawdzał, czy w jego najbliższym rejonie wszystko jest w porządku? Wiemy przecież, że i później, po ubraniu się i zjedzeniu śniadania, komendant miał zwyczaj zaglądać na stację kolejki, właśnie dla przeprowadzenia podobnej lustracji.
Niewarowny chciał coś ostrego odpowiedzieć, pułkownik go uprzedził:
- Ale nie można tego pomijać.
- Naturalnie — kapitan skwapliwie przytaknął zwierzchnikowi — dlatego też uważam, że pomysł pana pułkownika, abyśmy obydwaj niezależnie od siebie prowadzili dochodzenia, jest doskonały. Każdy pójdzie tropem, który uzna za ważniejszy. Na tym sprawa może jedynie zyskać. Jestem bardzo wdzięczny majorowi za wiadomość o bimbrze, Augustyniaku i jego weselnych biesiadnikach. Chłop potrafi być pamiętliwym i mściwym. Już ja zajmę się tym towarzystwem. Zresztą, wydaje mi się, że wiem, kto jest mordercą.
- Kto?
- Miejscowy, chuligan, a właściwie początkujący złodziejaszek, Roman Wiatkowski, zwany „Czarnym Romkiem". On i jego banda. Ostatnio Kwaskowiak znowu podał go na kolegium orzekające za jakiś wybryk czy też bijatykę. Czarnemu Romkowi groziła kara co najmniej kilku miesięcy więzienia, a przy tym obawiał się, że jako recydywista stanie przed sądem. Są świadkowie, którzy słyszeli, jak odgrażał się: „ja pójdę siedzieć, ale Kwaskowiak będzie leżał”. Od momentu zabójstwa starszego sierżanta nikt w Podleśnej nie widział Wiatkowskiego ani jego kumpli. Jakby wyparowali lub wystartowali sputnikiem na księżyc. Już trzy dni moi ludzie szukają
ich w całym województwie, a komenda miejska na próżno penetruje wszystkie stołeczne meliny. Gdyby nie mieli nic na sumieniu, nie ukrywaliby się. A jeszcze w przeddzień zbrodni całe towarzystwo dobrze sobie popiło w jednej z knajp w Ruszkowie. To właśnie tamten łobuz odgrażał się Kwaskowiakowi.
Major znowu chciał coś wtrącić, ale stary i tym razem był szybszy:
- Bardzo się cieszę — stwierdził — że panowie tak zgodnie porozumieli się w sprawie metod prowadzenia dochodzenia. Przyjmuję do wiadomości, że kapitan zajmie się dołami, major zaś skupi całą swoją uwagę na tamtejszej śmietance towarzyskiej. Nie będę was, kapitanie, dłużej zatrzymywał, a ty, Bronek, jeszcze zostań chwilę.
- Nie mogę na niego patrzeć, a co dopiero słuchać tego przemądrzałego bubka — zauważył Niewarowny, skoro tylko drzwi zamknęły się za Lewandowskim.
Pułkownik roześmiał się.
- Idę o największy zakład, że kapitan w tej chwili to samo mówi lub myśli o tobie. Wyjątkowa „wzajemna miłość” od pierwszego wejrzenia! Ale nie zapominaj, że to jeden z najlepszych naszych oficerów dochodzeniowych. Jego wnioski mogą ci się nie podobać, bo jest przeciwnego zdania, ale bezstronnie mówiąc, wcale nie wiem, który z was ma rację.
- Na pewno ja!
- Zawsze podziwiałem twoją skromność, Broneczku... Wracając jednak do sprawy, skoro masz się poruszać wśród miejscowych notabli, byłoby dobrze, żebyś przynajmniej odprasował ten garniturek. A byłoby znacznie lepiej, gdybyś się ubrał w coś bardziej porządnego. Chyba masz?
- Koniecznie muszę z siebie zrobić małpę?
- Nie możesz się wyróżniać w ujemnym znaczeniu tego słowa. Pamiętaj, że musisz być przyjęty do tego grona jako „swój człowiek”. Naturalnie nieprędko zdobędziesz ich zaufanie, ale może któryś z tych ludzi nie- opacznie z czymś się wyda. Zastanawiam się, czy nie należałoby ciebie zaopatrzyć w jakiś przyzwoity wóz? Mamy właśnie skonfiskowanego Mercedesa. Odkryliśmy w nim skrytki do przewożenia złota i dolarów. Cudzoziemiec wolał zapłacić pięćdziesiąt tysięcy koron kaucji i na rozprawę się nie stawił, więc sąd orzekł przepadek mienia. Dobre auto to w takim towarzystwie najlepszy bilet wizytowy. Wszystkie papiery wozu będą na twoje imię.
- Jeżeli już mam się snobować i bawić w samochodziarza, to wolałbym coś skromniejszego. Może jakąś Syrenkę.
- Mowy nie ma. Im droższy wóz, tym bardziej będą cię szanowali. Doczekamy się tego, że będziesz „koty” rwał na tego
Mercedesa.
- Ale skąd u zwykłego majora milicji taki drogi
wóz?
- Nie bój się. Rozpuścimy plotkę, że masz brata milionera w Ameryce. A może wolisz w jakimś innym kraju, bo mnie nie robi różnicy. Na przykład twoja siostra wyszła za mąż za arcybogatego szejka arabskiego.
- Daj spokój. Nie mam żadnej siostry. Niech już będzie brat w USA. Ale Mercedesa nie wezmę. Ci, których to interesuje, na pewno znają mój życiorys lepiej ode mnie. To by mi wcale nie ułatwiło startu w Podleśnej. Przeciwnie.
- A co z mieszkaniem? Może byłoby dobrze skorzystać z zaproszenia tej, jak jej tam, Rozmarowiczowej? Znalazłbyś się od razu w centrum tego światka.
- Nie. To wprawdzie ma swoje zalety, ale także i wady. Mieszkanie tam byłoby nieco krępujące. A poza tym wolę unikać zbyt wielkiej kontroli. Urządzę się zupełnie wygodnie w jednym z pokojów w budynku posterunku.
- Jak chcesz — zgodził się pułkownik — mam nadzieję, że za parę dni przyniesiesz mi coś bardziej konkretnego.
Jeszcze tego samego popołudnia nowy komendant MO w Podleśnej zapytał sierżanta Michalaka o syna inżyniera Bełkowskiego.
- Dużo by na ten temat można było powiedzieć. Andrzej ma teraz dwadzieścia trzy lata. Uczyć się nie chciał. Matury nie zrobił. Sądownie nie karany i u nas nie notowany, ale nieraz dał się rodzicom we znaki. Jak mu była potrzebna forsa, wynosił z domu różne rzeczy i sprzedawał za bezcen. Nawet mnie proponował kiedyś kupno materiału na garnitur, który jego stary przywiózł z zagranicy. Ale inżynier nigdy nie złożył skargi na syna. Były także jakieś awantury, wprawdzie nie w Podleśnej, tylko w Warszawie. Bełkowski ma różne znajomości, sprawę jakoś zatuszowano lub też skończyło się na grzywnie, którą ojciec zapłacił. Obecnie Andrzejek pasjonuje się automobilizmem. Chce zostać kierowcą rajdowym. Jeden wóz rozbił. Teraz ojciec mu kupił BMW.
- Młody Bełkowski miał jakieś zatargi z Kwaskowiakiem?
- Nieraz. Kwaskowiak był człowiekiem, który nie bał się nikogo. Tym bardziej rzekomych znajomości starego Bełkowskiego. Zdarzyło się, że Andrzej przenocował w naszym areszcie i przykładnie zamiatał ulicę Akacjową.
- To było dawno?
- Przed przeszło dwoma laty. Później, kiedy w młodym Bętkowskim obudził się „demon szybkości”, rozróby stały się rzadsze. A wykroczenia drogowe poza Podleśną to już nie nasza sprawa. Zresztą ojciec kupił synowi kawalerkę w Warszawie, tak że na szczęście nie widujemy go tutaj za często.
- Ten wóz garażuje w Podleśnej?
- Nie. Inżynier Bełkowski ma Wartburga, dość już starego i sfatygowanego. Na tym wozie Andrzej, wprawiał się do przyszłej roli zdobywcy szos.
- W przeddzień zabójstwa Kwaskowiaka młody Bełkowski był w Podleśnej?
- To trzeba by sprawdzić. Ja go nie widziałem. Ani jego niebieskiego wozu.
- Doktor Workucki ma córkę?
- Dwoje dzieci. Syn studiuje na wyższej uczelni w Warszawie. Młodsza Janka chodzi do ostatniej klasy liceum. W tym roku szkolnym będzie zdawała maturę. Po raz pierwszy. Ale za to w dziesiątej i jedenastej odpoczywała po dwa lata. Bardzo wątpię, czy zda. Nauka jej nie w głowie. Chłopcy, kawiarnia, dansing, a nie książka.
Ale doktor Workucki, tak surowy dla innych, córce pozwala na wszystko.
- Ta mała miała jakieś zatargi z Kwaskowiakiem?
- Nie wiem. Ale bała się go na pewno bardziej niż ojca. Kiedyś całe towarzystwo, wśród którego rej wodziła Janka, rozrabiało w kolejce, a później na stacji. Hałasowali, nie dawali ludziom spać. Naumyślnie puszczali na cały głos tranzystory. Niby nic poważnego, takie szczeniackie awantury. Kapral Nierobis, bo właśnie on miał służbę, nie mógł sobie z nimi dać rady. Zaalarmował komendanta. Byłem przy tym. Kwaskowiak podszedł do nich i spokojnie powiedział: „Panno Janko, proszę do domu, ale zaraz.” Czy pan uwierzy, majorze, poszła jak zmyta! Jeszcze się ukłoniła i coś tam bąkała przepraszając. Któryś z jej koleżków próbował się stawiać, ale go szybko zgasiła. Najwidoczniej komendant wiedział coś o tej dziewczynie, że tak mu gładko poszło. Bo nawet w szkole nauczyciele narzekali, że strasznie pyskata i nieposłuszna. Gdyby nie była córeczką doktora, zapewne dawno by ją wyleli z liceum.
- A synowie Marii Kowalskiej?
- Widzę, że pan major wywiedział się o wszystkich naszych „złotych dzieciach”. To jeszcze szczeniaki. Czternaście i szesnaście lat. Ale też niesłychanie rozpuszczone tałałajstwo. Kiedy raz w kolejce pan Orzechowski, taki urzędnik z Ministerstwa Handlu Wewnętrznego, mieszkający w Podleśnej, zwrócił im uwagę, że się niegrzecznie zachowują i używają ordynarnych wyrazów, na drugi dzień wybili mu kamieniami trzy szyby. Co się pani Kowalska nabłagała i naprzepraszała, aby Orzechowski nie złożył nam o tym meldunku! Wtedy chłopcy znaleźliby się w nie lada opałach. W końcu pan Edward machnął ręką, kazał pani Kowalskiej wpłacić tysiąc złotych na cel dobroczynny i zwrócić koszt wprawienia nowych szyb.
- A wy co? Przyglądaliście się temu spokojnie?
- Nie było doniesienia o przestępstwie i nie wiedzieliśmy o niczym. Dopiero później cała sprawa stała się głośna w Podleśnej.
- Ta lekcja pomogła?
- Nie za bardzo. Pod koniec maja przy szukaniu w lesie „krzakówki" nakryliśmy tam na wagarach obu synków właścicielki kawiarni i ich koleżków. Tak się spili winem, na pewno buchniętym matce z zakładu, że nie mogli ustać na nogach. Starszy sierżant załatwił sprawę krótko i po swojemu. Powiedział: „Jak chcecie: albo was zabieram do aresztu, a później zawiadomię szkołę i rodziców, albo kolejno kłaść mi się na ten pniak. I niech was drugi raz nie spotykam". Wiadomo — roześmiał się na to wspomnienie kapral — woleli pniak. Komendant zdjął pasek i każdemu po ojcowsku przyłożył dziesięć razy, gdzie potrzeba. A rękę miał mocną. Chłopaki nie mogli przez parę dni siedzieć prosto. Ale Kwaskowiak nikomu nie pisnął o tej historii. A ja dopiero dzisiaj pierwszy raz mówię
to panu majorowi.
- Swoją drogą — uśmiechnął się Niewarowny - wasz komendant miał dość oryginalne metody postępowania.
- Ale jedynie skuteczne. Co by nam przyszło z zamknięcia w areszcie tych wszystkich łobuziaków i podania ich na kolegium? Kolegium nałożyłoby jakąś niewielką grzywnę. Rodzice by zapłacili, a synkowie nadal rozrabiali. Po tej operacji na pieńku młodzi Kowalscy takiego respektu nabrali dla komendanta, że już z odległości dziesięciu metrów mu się kłaniali. A więcej żaden z nich nie klął w wagonie i nie popychał pasażerów.
- Kowalski chodzi do tutejszego liceum?
- Nie. Matka musiała go stąd zabrać przed dwoma laty. Uczy się w Warszawie.
Z rozmowy z sierżantem Michalakiem Niewarowny sporządził notatkę służbową, aby ją nazajutrz przekazać pułkownikowi. Może kapitan Lewandowski będzie chciał się zająć tym śladem? Sam major zapatrywał się sceptycznie na uzyskane wiadomości. Dwóch młodocianych łobuziaków, którzy dostali kiedyś w skórę od Kwaskowiaka, rozwydrzona pannica czy nawet początkujący rajdowiec, zmuszony przed paru laty do za- miecenia ulicy, to w żadnym razie nie potencjalni zabójcy, na zimno planujący zbrodnię. Jak stwierdzają statystyki, wbrew pozorom, zemsta bardzo rzadko bywa motywem morderstwa. Nie, informacje udzielone oficerowi milicji przez poznaną w kawiarni panią Hankę są fałszywym tropem. Omyliła się w swoich podejrzeniach. A może celowo chciała skierować dochodzenie w tym kierunku?
Major obawiał się, że takich fałszywych wiadomości i zagmatwanych śladów prowadzących donikąd będzie miał jeszcze wiele. Bez względu na to, kto jest zabójcą, mały światek notabli Podleśnej był zgrany ze sobą i solidarny w jednym — w niedopuszczeniu do wtrącania się w jego sprawy.
Lokal posterunku MO w Podleśnej składał się z pięciu pokojów. A właściwie z czterech i dawnej kuchni przerobionej na magazyn i archiwum. W największej izbie zawsze dyżurował jeden z milicjantów i tutaj przyjmowano interesantów. Do niej przylegała mniejsza, w której był gabinet komendanta. Po przeciwnej stronie korytarza znajdowały się trzy pomieszczenia. Jedno to wspomniany magazyn, drugie — pokój milicjantów. Mogli tu pisać swoje raporty i sprawozdania, a także odpocząć w przerwach pomiędzy czynnościami służbowymi w terenie. Ostatnia, piąta izdebka, najmniejsza ze wszystkich, nie miała ścisłego przeznaczenia. Po prostu służyła za rodzaj graciarni.
Ten właśnie pokoik major postanowił zaadaptować na swoją „kawalerkę”. Ponieważ na jej wyposażenie składała się również umywalka, można było przypuszczać, że dawniej, przed przebudową budynku na biuro, znajdowała się tu łazienka. Teraz sprzątaczce polecono usunięcie niepotrzebnych gratów i doprowadzenie pomieszczenia do stanu użytkowego. Z meblami nie było kłopotów. Znalazł się nieduży stolik, dwa krzesełka i wąska, ale mało zniszczona kanapka, a nawet stara, na wpół rozwalona szafa, którą kapral Nierobis, znający się na stolarce, obiecał szybko doprowadzić do porządku.
Sprawę mieszkania mając z głowy, major zatroszczył się o wyżywienie. Jedyna miejscowa knajpa nie cieszyła się sławą przybytku słynącego z dobrej kuchni. Podstawą egzystencji tego lokalu gastronomicznego były trzy „dania”: wódka, ogórek i śledź. Na kogoś, kto żądał czegoś innego, patrzono tam jak na dziwaka. W pobliskim Ruszkowie „Konsumy” prowadziły wprawdzie stołówkę, ale korzystanie z niej Niewarowny uznał za stratę czasu. Postanowił, tak jak w Warszawie, przygotowywać sobie samemu jakiś gorący posiłek raz dziennie. Na śniadanie miało wystarczyć mleko z kawałkiem chleba, a wieczory oficer milicji zamierzał spędzać w kawiarni „Marysieńka".
Tuż przy stacji kolejki wznosił się zgrabny i dość spory pawilon spółdzielczy. „Supersam” jak go z pewną przesadą nazywali mieszkańcy Podleśnej. Był to sklep największy w całym osiedlu i jednocześnie najbliżej budynku MO. Major wybrał się więc po zakupy niezbędne dla przygotowania obiadu, wieczór miał spędzić jeszcze w Warszawie. Musiał przywieźć z Raszyńskiej trochę osobistych rzeczy.
Pierwszą osobą, którą major zobaczył w sklepie, była pani Hanka Nielisecka, siedząca w białym kitlu za kasą. Powitała oficera milicji promiennym uśmiechem:
- Jak to ładnie z pana strony, majorze, że po odwiedzinach w „Marysieńce” znalazłam się na drugim miejscu na liście pańskich planowanych wizyt. Czułabym się tym naprawdę zaszczycona, gdyby nie lekka obawa, że celem pańskiego spaceru nie była moja skromna osoba, tylko względy bardziej prozaiczne. Niemniej witam pana serdecznie i czym możemy służyć?
- Nawet nie wiedziałem, że pani pracuje tutaj - przyznał się szczerze Niewarowny.
- Och, jestem pewna, że gdyby pan to tylko przeczuwał, poszedłby pan kilometr dalej do następnego sklepu. Ale proszę wziąć koszyczek, oprowadzę pana po swoim gospodarstwie i pomogę w zakupach. — Nielisecka zwróciła się do jednej z ekspedientek — Proszę, Jadziu, zastąp mnie przy kasie.
Major posłusznie wziął koszyk i ruszył za przewodniczką, ona zaś mówiła:
- Na pewno chce pan coś kupić na obiad, bo do miejscowej knajpy nie radzę chodzić. Polecam dzisiaj w dziale garmażeryjnym białą kiełbasę. Jakiś garnek i maszynka elektryczna chyba jest w budynku MO, prawda? Więc jeszcze chleb, cukier i paczka herbaty. Jako ważna osoba dostanie pan, naturalnie spod lady, paczkę „Yunanu”. Do herbaty proponuję te herbatniki. Są naprawdę dobre i nie psują się, co w pańskim kawalerskim gospodarstwie bardzo ważne. A tu jeszcze ósemka masła.
Kierowniczka sklepu nawet nie pytała majora o zgodę, lecz nakładała mu produkty do koszyka.
- Dzisiaj pan wraca do Warszawy? Kolację i jutrzejsze śniadanie zje pan w domu. A pojutrze... Co pan pija na śniadanie?
- Trochę mleka i kawałek chleba.
- Trzeba majora zapisać na dostawę mleka. Litr czy połówkę?
- Niech będzie litr.
- Słusznie. Zostanie na zsiadłe. A to bardzo zdrowo, zwłaszcza po powrocie z kawiarni „Marysieńka”, gdzie na pewno będzie pan stałym gościem. Teraz proszę do kasy, uregulujemy nasze rachunki i następnie zapraszam pana na zaplecze. Pogadamy przy filiżance dobrej kawy.
Major bez słowa spełniał polecenia energicznej kierowniczki. Zupełnie machinalnie zapłacił, schował do portfelu długi, wąski kwitek, ale myślał o czymś innym. Wreszcie, kiedy już znaleźli się w małym kantorku na zapleczu spółdzielni, oficer zapytał:
- Dostarczacie mleko do domów?
- Od przeszło dwóch lat. Przedtem nosiły kobiety ze wsi. Mleko niewiadomego pochodzenia i naczynia nie najlepszej czystości. Długo walczyłam ze zlikwidowaniem prywatnej sprzedaży. Największą trudnością było znalezienie roznosi-ciela, bo to znacznie gorsze zajęcie niż w Warszawie. Trzeba wózkiem jeździć po całym osiedlu od willi do willi. Ale w końcu trafił mi się taki amator. Nie roznosiciel, a wprost „perła”. Punktualny, pracowity. Ani jednego dnia nie nawalił. Jeżeli sam nie przyjdzie, to przysyła pomocnika. Codziennie rano, jak w zegarku, zjawia się równo o godzinie czwartej przed sklepem. Czasem nawet musi czekać na samochód z mleczarni. To naprawdę ciężka praca. Dzień w dzień, bez względu na pogodę. A zarobek wprawdzie dość dobry, ale nie za wysoki. Przypuszczam, że od klientów coś dostaje „ciepłą ręką”, bo inaczej tak długo by nie wytrwał przy tym zajęciu.
Te słowa potwierdziły przypuszczenia majora. Był więc człowiek, który codziennie o świcie przemierzał ze swoim wózkiem ulice osiedla. Może on zauważył coś, co by mogło rzucić jakieś światło na sprawę zabójstwa Kwaskowiaka. W swojej wielkiej akcji, bezpośrednio po wykryciu przestępstwa, kapitan Lewandowski przesłuchał dziesiątki osób. Jednakże osoba roznosiciela mleka uszła jego uwagi.
Po raz drugi Niewarowny uczuł pewną satysfakcję, że udało mu się wykryć zaniedbania młodszego kolegi.
- Chciałbym porozmawiać z tym mleczarzem. Kto to taki?
- Stefan Zborkowski. Mieszka w pobliżu, za torami — kierowniczka spojrzała na zegarek — nie będzie pan musiał go szukać. Dochodzi druga godzina. Zwykle „Stefanek”, tak go tu wszyscy nazywają, zjawia się o tej porze w spółdzielni, aby ustalić, jaką ilość mleka rozwiezie następnego dnia.
- To chyba z góry wiadomo, kto i ile zaabonował?
- Tak to jest w Warszawie. U nas panują stosunki bardziej familiarne. Nieraz ktoś sobie życzy wziąć litr lub dwa więcej albo w ogóle na ten dzień rezygnuje z dostawy. Poza tym kawiarnia codziennie zamawia inną ilość, zależnie od przewidywanego ruchu. Te zmiany zresztą leżą w interesie roznosiciela, bo na pewno nie spełnia takich życzeń jedynie z czystej grzeczności. Niech pan chwilę zaczeka, ja uprzedzę w sklepie, że Stefanek jest tutaj potrzebny.
Po powrocie kierowniczki, popijając mocną kawę, major zapytał:
- Skąd pani wie, że dzisiaj nie będę nocował w Podleśnej?
- To proste. Wystarczy siedzieć w kasie i słuchać, co ludzie mówią. Praktycznie biorąc nie ma mieszkańca Podleśnej, który by raz na parę dni nie przyszedł po zakupy do spółdzielni. Tu wszyscy wszystkich znają i wszystkim się interesują. Nie darmo istnieje przysłowie „wiedzą sąsiedzi, jak kto siedzi”. Około dwunastej zajrzała do sklepu sprzątaczka. Opowiadała, że ma dużo roboty, ponieważ trzeba wysprzątać i wyszorować ten mały pokoik w budynku MO. Nowy komendant będzie w nim mieszkał, ale musi sobie przywieźć pościel z Warszawy. Reszta jest już logicznym wnioskiem z tej przesłanki.
- A jednak złe wnioski wysnuła pani z faktu zabójstwa Kwaskowiaka.
- Jak to?
- To nie dzieci zabiły starszego sierżanta. Nawet nie te najbardziej rozwydrzone, jak młody Bełkowski, Janka Workucka czy latorośle pani Marysieńki Kowalskiej.
- Każde z nich jednak odgrażało się, że skończy z komendantem.
- Być może, ale od takich szczeniackich pogróżek do zbrodni droga daleka.
- Andrzej Bełkowski nie jest dzieckiem. Dwadzieścia cztery lata. A był w Podleśnej w przeddzień zabójstwa.
- Wszystko, zapewniam panią, będzie bardzo dokładnie sprawdzone. Zbadamy działalność tego pozłacanego młodego człowieka. Ale od zamiatania ulicy przed dwoma laty do uderzenia Kwaskowiaka łomem w tył głowy jest spora odległość. Zarówno w czasie, jak i w wadze tych dwóch czynów. Poza tym młody Bełkowski nie mieszka stale w Podleśnej, więc to nie jego śledził starszy sierżant w czasie swoich porannych spacerów...
Major przerwał, bo drzwi się otworzyły i w ich progu stanął średniego wzrostu mężczyzna, ubrany w granatowy, dość już zniszczony, ale czysty kombinezon. Przybysz miał twarz okrągłą, gładko wygoloną, a włosy ciemnoblond. Całość robiła nader sympatyczne wrażenie i od pierwszego spojrzenia budziła zaufanie. Szare oczy patrzyły wesoło. Mężczyzna na widok nieznajomego w pokoju kierowniczki ukłonił się i chciał się cofnąć, ale pani Anna zaprotestowała:
- Oo, pan Stefanek! Proszę do środka. Tu jest ktoś, kto chce z panem pomówić. Może kawy?
- Nie, dziękuję — Zborkowski pytająco spojrzał na oficera milicji.
- Panowie się nie znają. Pan major Niewarowny, nowy komendant naszego posterunku, a od jutra także i pański klient, a to pan Stefan Zborkowski.
Major wstał i uścisnął wyciągniętą rękę.
- Pan major zapewne prowadzi dochodzenie w sprawie zabójstwa Kwaskowiaka?
- I tak, i nie — odpowiedział oficer milicji — właściwie dochodzenie prowadzi komenda wojewódzka w Warszawie. A ja chwilowo kieruję tutejszym posterunkiem.
- Rozumiem, pan major chce na miejscu rozpatrzyć się w sytuacji.
- Można to i tak nazwać. Właśnie dlatego chciałbym z panem porozmawiać.
- Muszę wracać do kasy — Nielisecka taktownie opuściła kantorek.
- Pan roznosi mleko?
- Tak. Samochód z mleczarni przyjeżdża około godziny czwartej rano. Wtedy zaczynam pracę. To duży i bardzo
rozrzucony rejon. Kończę już po siódmej.
- Pan wyjeżdża wózkiem stąd, sprzed pawilonu spółdzielni?
- Tak. Tutaj rano przychodzę i sprawdzam, ile mleka mi dostarczono. Gdybym jednak miał towar w jednym miejscu, nie dałbym sobie rady z jego rozwiezieniem. Dlatego też samochód wyładowuje tutaj tylko część pojemników z butelkami, resztę zaś zostawia w dwóch punktach, na Różanej oraz na skrzyżowaniu Rezedowej z Brzozową.
- A skąd pan zaczyna pracę?
- Zabieram stąd kilka pojemników na wózek i jadę Rezedową. Po drodze zostawiam mleko pod drzwiami domów i już tylko z pustymi butelkami dojeżdżam do Brzozowej, gdzie czekają na mnie nowe pojemniki. Kończę Rezedową, wjeżdżam na Brzozową, następnie obsługuję Akacjową aż do lasu i z powrotem. Znowu zabieram towar sprzed sklepu, przejeżdżam całą 15 Grudnia i biorę resztę butelek na Różanej. Najpóźniej dostaje mleko ulica Malinowa, ta, przy której teraz się znajdujemy. A to dlatego, że jeżeli komuś bardzo się śpieszy, może przejść kilka kroków i samemu wziąć butelkę z pojemników stojących przed sklepem.
- Czy dużo osób spotyka pan rano?
- Kiedy zaczynam pracę, to prawie nikogo. A kiedy kończę, ludzie właśnie śpieszą na stację.
- Komendanta MO pan spotykał?
- Zdarzało się. To także mój klient. Komendant lubił wcześnie wstawać. Najczęściej sam brał mleko z pojemnika przy skrzyżowaniu Rezedowej z Brzozową.
- Kiedy pan spotykał Kwaskowiaka, w którą stronę szedł?
„Stefanek" zamyślił się.
- Spotykałem go nieczęsto. Ale wydaje mi się, że zawsze wracał do domu.
- A skąd?
- Chyba z Brzozowej. Od strony torów kolejki. A może z przeciwnej? Nie pamiętam.
- Jak był ubrany?
- Chyba w dres? Tak, na pewno miał granatowy dres. Teraz sobie dobrze przypominam, że kiedyś zapytałem komendanta, czy trenuje na spartakiadę gwardyjską. Roześmiał się i powiedział, że na to jest za stary. Ale że to zdrowo pospacerować i łyknąć świeżego powietrza przed pójściem do pracy.
- Tego dnia, kiedy go później znaleziono nieżywego, widział pan Kwaskowiaka?
- Nie. Przecież bym się zgłosił na milicję. Wtedy mleka nie brał. Przed drzwiami stała pusta butelka i zamieniłem ją na pełną.
- Czy pamięta pan, która to była godzina?
- Nie wiem. Nie patrzyłem na zegarek, ale sądzę, że przed piątą rano.
- Nie widział pan lub nie słyszał jakiegoś przejeżdżającego samochodu?
- Samochodu? — zastanawiał się Zborkowski.
- Tak.
Jechał, ale nie Rezedową, tylko Akacjową. Właśnie nakładałem na swój wózek pojemniki z butelkami mleka i miałem jechać Brzozową w kierunku Akacjowej, kiedy tą ulicą przejechał samochód.
- W jakim kierunku?
- Chyba w stronę lasu, ale nie mógłbym przysiąc.
- Od skrzyżowania Rezedowej z Brzozową do Akacjowej jest najwyżej sto metrów. Czy zauważył pan to auto?
- Pan major chce wiedzieć, czyj to wóz? Nie, nie wiem.
- Nie chodzi mi o to, czyja własność. Ale marka albo kolor.
- To był Polski Fiat, ciemnozielony. Widziałem wyraźnie, bo chociaż było jeszcze ciemno, to przecież przy skrzyżowaniu Brzozowej z Akacjową pali się latarnia. Ale zaraz! Przypominam sobie, że kiedy rozwoziłem mleko na Rezedowej, także słyszałem odgłos przejeżdżającego wozu w kierunku Akacjowej, ale go nie widziałem.
- Czy dużo czasu minęło między przejazdem tego pierwszego wozu i Fiata?
- Nie. Najwyżej dziesięć minut. Jechałem swoim wózkiem już w stronę Brzozowej, kiedy doszedł mnie odgłos przejeżdżającego niedaleko samochodu.
- A potem nic pan nie zauważył?
- Nie. Normalnie rozwoziłem mleko na ulicy Akacjowej. Nie widziałem tam nikogo. Dopiero później, kiedy wróciłem pod spółdzielnię, zrobił się ruch na ulicach. Ludzie śpieszyli do kolejki i ktoś spotkany na Różanej powiedział mi, że w lesie znaleziono zabitego komendanta Kwaskowiaka. Potem widziałem sierżanta Michalaka i kaprala Nierobisa. Wokół nich zebrał się mały tłumek, ale ja nie podchodziłem bliżej. I tak bym przecież nic nie pomógł, a trzeba było skończyć roznoszenie mleka.
- Wracając do tych porannych spotkań z Kwaskowiakiem, nie zdarzyło się wam widzieć komendanta wychodzącego z domu?
- Nie. Ja w ogóle spotkałem go jedynie parę razy, ale za tusze, kiedy już wracał.
- Od strony ulicy Brzozowej?
- Tak. Raz widziałem go na Brzozowej. Szedł od torów kolejowych. A innym razem zauważyłem, że skręcał z Brzozowej, jak gdyby wracał z Akacjowej. Komendant lubił porządek i osobiście sprawdzał, czy w osiedlu wszystko jest jak należy.
- A kto go mógł zabić, jak myślicie?
- Nie wiem. Kwaskowiak był wymagający. Niejednemu się naraził. Ale żeby za to aż go stuknęli?
- A w mundurze też widywaliście kiedy starszego sierżanta?
- Nie rano. Wtedy zawsze chodził w dresie. Kiedyś mi powiedział, że na te wczesne spacery wkłada dres, a dopiero potem je śniadanie. Śmiał się, że po przechadzce lepiej smakuje mu jedzenie. Tak około godziny siódmej to nieraz widziałem komendanta, jak szedł ze stacji w stronę posterunku. On zawsze chodził na dworzec, kiedy przyjeżdżały poranne pociągi, i sprawdzał, czy chuligani jakiejś grandy nie wyczyniają. W ogóle u nas w Podleśnej to milicja najwięcej pilnuje stacji, i słusznie, bo tam najłatwiej o rozróbę.
- Dziękuję panu za informacje. Być może, okażą się one bardzo ważne dla dochodzenia. Jutro po rozniesieniu mleka proszę przyjść na posterunek. Muszę zrobić oficjalny protokół z pana zeznań. A może do jutra pan sobie przypomni jakiś nowy szczegół?
- Chyba nie, panie majorze. Co wiedziałem, to powiedziałem. Jutro się zamelduję, ale dopiero po ósmej.
- Jak panu wygodniej. Ja sam przed ósmą raczej nie przyjadę z Warszawy.
Zborkowski ukłonił się i wyszedł, a kierowniczka spółdzielni wróciła do swojego gościa.
- Może jeszcze kawy, majorze? — zaproponowała.
- Nie, dziękuję. Była doskonała, ale jedna filiżanka wystarczy.
- No, jak tam Stefanek? Dowiedział się pan od niego czegoś ciekawego?
- To się dopiero okaże — ostrożnie odpowiedział major.
- Pan jest bardzo tajemniczy.
- Na tyle się orientuję w stosunkach panujących w Podleśnej, że i tak pani dowie się wszystkiego. Bardzo dziękuję za pomoc w zakupach i za kawę. Na mnie czas. — Major pożegnał Nielisecką i wrócił na posterunek.
- Słuchajcie, Michalak — zapytał — kto w Podleśnej ma zielonego Fiata?
- Tylko doktor Workucki — odpowiedział sierżant. — Kupił go tu ubiegłym roku.
VI.
BŁĄDZENIE PO OMACKU
Upłynęło kilka dni. Niewarowny załatwił całą masę spraw należących do normalnego funkcjonowania posterunku MO. Codziennie też odwiedzał kawiarnię „Marysieńka”, gdzie przestał już być atrakcją. Uważano go za jednego ze stałych gości. Oficer milicji chętnie zresztą wyjaśniał, że jest człowiekiem samotnym, a w dodatku los skierował go do Podleśnej, gdzie akurat nie ma nikogo ze znajomych.
Właścicielka kawiarni, pani Maria Kowalska, witała swojego nowego gościa miłym uśmiechem i czasami przysiadała się do jego stolika. Inni bywalcy „Marysieńki" najczęściej ograniczali się do ukłonu i zamienienia kilku słów. Można by powiedzieć, że miejscowe „lepsze towarzystwo” jeszcze nie zaaprobowało nowego komendanta MO, ale już tolerowało jego obecność.
Nikt jednak nie poruszał sprawy zabójstwa starszego sierżanta Kwaskowiaka. Tylko raz doktor Workucki poinformował oficera MO, że Towarzystwo Przyjaciół Podleśnej postanowiło ufundować na grobie milicjanta granitową tablicę. Początkowo zdawało się, jak zaznaczył prezes tego Towarzystwa, że jest to jedyny sposób przyjścia z pewną pomocą wdowie po zamordowanym. Tymczasem, wyjaśnił lekarz, prywatna zbiórka na ten cel, przeprowadzona wśród członków Towarzystwa, przyniosła nieoczekiwany wynik. Niewarowny aż się zdziwił, kiedy doktor wymienił mu sumę. Ponieważ major wiedział, że Kwaskowiakowa otrzymała niezłą pracę w Ruszkowie, mógł być spokojny o zabezpieczenie bytu rodziny zabitego.
Czasami ktoś prosił majora o drobną grzeczność lub interwencję dla przyśpieszenia jakiejś sprawy. Były to najczęściej kwestie związane z willami, ich remontem i przydziałem materiałów budowlanych. Niewarowny nigdy nie odmawiał, chociaż to wcale nie leżało w kompetencji kierownika posterunku. Po prostu oficer milicji uważał, że w ten sposób najlepiej i najprędzej wejdzie w tutejszy mały światek. Ci ludzie, major w to nie wątpił, bardzo bacznie obserwowali nowego przybysza.
Im bardziej Niewarowny zastanawiał się nad zabójstwem starszego sierżanta, tym bardziej nabierał przekonania, że zbrodnia ta związana jest z tutejszym „high life’em”. A jeżeli w Podleśnej wiele osób nawet nie wie, kto jest mordercą, to niektóre z nich mogłyby wskazać, gdzie należy szukać przestępcy i podpowiedzieć motywy zbrodni.
Kapitan Lewandowski nie podzielał zdania starszego kolegi. Młody oficer milicji z ogromną energią szukał mordercy wśród miejscowych chuliganów i w środowisku, któremu Kwaskowiak w taki czy inny sposób się naraził. Ludzie Lewandowskiego dokonywali formalnych najazdów na sąsiednie wioski. Producenci „krzakówki" przeżywali ciężkie chwile. Każdy z nich musiał się tłumaczyć i wykazywać alibi — co robił krytycznej nocy, kiedy zginął Kwaskowiak. Akta sprawy rosły, zajmując prawie całą szafę, a codziennie dochodziły nowe protokoły i teczki.
Poszukiwania Romana Wiatkowskiego, zwanego Czarnym Romkiem, objęły chyba cały kraj. Jednakże bez oczekiwanego skutku. Zarówno on sam, jak i jego koleżkowie zniknęli bez śladu. Lewandowski obstawał uparcie przy zdaniu, że odnalezienie tego chuligana będzie zwrotnym momentem śledztwa.
Tymczasem Niewarowny odwiedził Zofię Kwaskowiakową. Usiłował dowiedzieć się czegokolwiek o tajemniczych porannych wycieczkach komendanta posterunku.
- Nie wiem, nic nie wiem — powtarzała bezradnie wdowa — to stało się tak nagle, było takie straszne, że do tej pory nie mogę skupić myśli.
- Od dawna mąż wychodził na swe spacery?
- Chyba ze cztery miesiące.
- Zawsze tak wcześnie?
- Zawsze. Nastawiał budzik na godzinę czwartą trzydzieści.
- A wracając przynosił mleko?
- Najczęściej mleko już stało pod drzwiami, kiedy Władek
wychodził z domu, ale zdarzało się, że wracał z butelką.
- Pani nigdy nie interesowała się tymi wypadami męża?
- Ciekawa to byłam. Nieraz pytałam go, dokąd tak chodzi. Odpowiadał, że „to są sprawy służbowe" i żebym się do nich nie wtrącała. Władek nie lubił mówić o swojej pracy. O tym, co dzieje się na posterunku, prędzej dowiadywałam się od sąsiadki, żony kaprala Nierobisa, niż od własnego męża. Żeby to była inna pora, myślałabym, że Władek do jakiejś baby lata.
- Nigdy pani nie starała się zobaczyć, w którą stronę mąż idzie?
- Wyglądałam. Najczęściej szedł Rezedową w stronę lasu. Bywało też, że skręcał w Brzozową.
- W stronę torów kolejki?
- Nie. Tego nie zauważyłam. Raczej w stronę Akacjowej.
- A w przeciwnym kierunku, do stacji?
- Też się zdarzało, że Władek tam zmierzał, ale tylko dochodził do ulicy 15 Grudnia i skręcał nią w prawo.
- A którędy wracał?
- Albo z Brzozowej, albo z 15 Grudnia.
- Długo trwały te spacery?
- Najczęściej nie upłynął nawet kwadrans, a Władek już był z powrotem. Ale czasami wracał dopiero po godzinie albo po półtorej.
- Aż tak długo?
- To było dwa lub trzy razy. Te bardzo długie spacery należały do wyjątków.
- Czy mąż wychodził codziennie rano? Jak to się zaczęło?
- Mąż lubił porządek i od czasu do czasu sprawdzał, czy w Podleśnej spokój, a jego ludzie na swoich miejscach. Na taką inspekcję wybierał się zwykle rano, ze trzy razy w miesiącu. Ale tak jakoś w czerwcu czy w lipcu zaczął częściej wychodzić z domu. Najpierw co kilka dni, a później prawie codziennie.
- Czy te dłuższe spacery zdarzały się w ostatnich dniach przed jego śmiercią?
- Nie. Jakieś trzy tygodnie przedtem. Potem Władek wracał do domu w ciągu kwadransa. A nieraz wyszedł za drzwi i po pięciu minutach był znowu w domu.
- Czy wychodził bez względu na pogodę?
- Ostatnio deszcz nie deszcz, zamsze wkładał dres i już go nie było. Kiedyś nawet rozzłościłam się na niego, bo właśnie dzień przedtem zapastowałam podłogę, a on wrócił mokry i ubłocony. Odpowiedział mi: „Nie złość się, nie my jesteśmy dla podłogi, tylko ona dla nas. Jeszcze trochę i to się skończy, bo będę wszystko wiedział”. No i rzeczywiście dowiedział się!
Dyskretny wywiad, prowadzony wokół osoby doktora Workuckiego, nie ustalił niczego, co mogłoby wzbudzić podejrzenia. Wzięty lekarz, pracuje w jednej z klinik w Warszawie, również duża praktyka prywatna. W zabiegach usuwania żylaków, bo w tym wyspecjalizował się doktor z Podleśnej, pomagała mu wykwalifikowana pielęgniarka, dojeżdżająca z Warszawy. Workucki miał rzeczywiście zielonego Fiata, jedynego zresztą tej barwy w całym osiedlu. Nikt jednak nie widział tego wozu ani innego samochodu na ulicach Podleśnej w dniu i o godzinie popełnienia morderstwa.
Przyszły zdobywca polskich szos, młody Andrzej Bełkowski, był w Podleśnej w przeddzień zbrodni. Rozbił „w drebiezgi" swoje piękne nowe BMW i przyjechał naciągnąć papę, jeśli nie na kupno nowego auta, to przynajmniej na gruntowny remont rozbitego. Chciał „przy okazji" zabrać ojcowskiego Wartburga. Podobno w domu wybuchła awantura. Andrzej pieniędzy nie dostał i późnym wieczorem odjechał kolejką do Warszawy. Potwierdziła to kasjerka, która doskonale pamiętała, że sprzedawała młodemu Bełkowskiemu bilet tuż przed odjazdem ostatniego pociągu i zamknięciem kasy.
Milicja w Podleśnej miała więc wyłącznie sukcesy towarzyskie w kawiarni „Marysieńka”, bo i sierżant Bogdan Michalak coraz częściej tu zaglądał. Piękna kal- nerka patrzyła na niego życzliwym okiem i nieraz przysiadała się do jego stolika. Kiedyś major widział ich oboje idących w stronę stacji. Trzymali się za ręce. Za to inżynier Janusz Bełkowski rzadziej pokazywał się u pani Kowalskiej i widać było, że humor mu nie dopisuje. Miejscowe panie, wpadające do kawiarni, aby w ramach „akcji odchudzania się" zjeść porcję sernika z bitą śmietaną, miały nowy temat do plotek.
Kierowniczka SAM-u Spółdzielni Spożywców, Anna Nielisecka, dość często odwiedzała „Marysieńkę”. Widok
Niewarownego prowokował ją do niezmiennych stwierdzeń, że „pan major jak zwykle na swoim posterunku”. Zapewniała też nowego komendanta o swojej wierze w szybkie ujęcie zbrodniarza, mimo początkowych niepowodzeń milicji. Wtykała jeszcze inne szpileczki i złośliwostki. Komendant posterunku także nie szczędził przytyków „dyrektorce supersamu” i dużo by dał, by w końcu odegrać się na wścibskim „babsztylu" nie tylko słowami. Ale na to się nie zanosiło. Nielisecka prowadziła sklep zgodnie ze wszystkimi przepisami i nie można było jej na niczym złapać. Jak na złość Niewarownemu, i wet chodnik omiatano ze śmieci i liści, a na podwórzu panował wzorowy porządek. Ani mowy o wlepieniu mandatu.
Pewnego dnia major zastał w izbie przyjęć posterunku MO jakiegoś młodego człowieka. Na widok oficera podniósł się on z miejsca.
- Obywatelu majorze — zaraportował kapral Nierobis — zgłosił się obywatel Roman Wiatkowski.
- Dobrze, niech zaczeka — Niewarowny wszedł do swojego gabinetu.
Kapral Nierobis znalazł się tam w chwilę po komendancie.
- Panie majorze, to ten bandzior, którego komenda wojewódzka szuka już od dnia zamordowania Kwaskowiaka.
- Tak. Zorientowałem się od razu, jak tylko wymieniliście jego nazwisko.
- Niech pan major będzie z nim ostrożny. Lepiej mieć broń na wierzchu.
- Po co?
- Kapitan Lewandowski jest zupełnie pewny, że to Wiatkowski .zabił komendanta i ostrzegał przed Czarnym Romkiem.
- Jeżeli nawet to zrobił — uśmiechnął się Niewarowny — trudno przypuścić, aby teraz przyszedł z kolei mnie wykończyć. Sam się zgłosił?
- Tak. Siedzieliśmy z Michalakiem, a tu otwierają się drzwi i on wchodzi. W pierwszej chwili obaj zgłupieliśmy. A on, że z samym panem majorem będzie mówił. Z nami nie chciał wcale gadać.
- No dobrze, przyślijcie go tu.
- Czy zadzwonić do Ruszkowa, do komendy, aby przysłali po niego radiowóz?
- Z tym zawsze zdążymy. Na razie posłucham, co ma mi do powiedzenia.
- Dobrze, panie majorze. A ja na wszelki wypadek będę stał pod drzwiami. Jakby co, niech pan krzyknie.
Roman Wiatkowski wszedł do gabinetu majora i usiadł na wskazanym mu krześle. Nie odzywał się, a oficer milicji też milczał. Wreszcie Czarny Romek nie wytrzymał:
- Pan komendant o nic nie pyta?
- To przecież wy macie jakąś sprawę do mnie, a nie ja do was. Chcecie, to mówcie. A jeżeli nie, wolna droga, drzwi otwarte.
- Do kogo ta mowa! Już ja wiem, jak daleko bym zaszedł. Nie na próżno hinty ganiają po całej Podleśnej, Ruszkowie i Warszawie, aby mnie przyskrzynić
- Ja za wami na pewno nie ganiam.
- Pan komendant nie, ale inni gliniarze. Wiem dobrze, że stąd nie wyjdę jak tylko w bransoletkach.
- To po co tu przyszliście? — majora zaczynała bawić ta rozmowa z chuliganem.
- Po co? Ja wiem po co. Prędzej czy później przecież by mnie nakryli. Trzeba mieć dużo „ciaćków”, aby się długo migać. Biednemu zawsze wiatr w oczy.
- Nie opowiadajcie bajek, Wiatkowski. Jesteście ślusarzem samochodowym. Macie w ręku dobry fach. Ale praca nie smakuje. Wolicie rozróby pod budką z piwem lub na dworcu kolejki. Gdybyście byli w porządku, nikt by was nie szukał.
- Po co ta mowa, panie komendancie. To wszystko to takie nauczanie kotka przy pomocy młotka. Dobrze wiem, że mnie chcecie wrobić w zabójstwo starszego sierżanta Kwaskowiaka.
- A to nie wy go zabiliście?
- Żebym tak zdrów był, nawet go paznokciem nigdy nie tknąłem! Chociaż mnie nieraz tutaj na dół ciągnął. Jak Boga
kocham...
- To dlaczego się ukrywaliście, skoro nie jesteście winni?
- To było tak, panie komendancie. Jak pan wie, Kwaskowiak zdjął mnie wtedy spod budki z piwem, gdzie przylał ktoś temu Malinowskiemu z Podleśnej Zachodniej. Podobno mu okulary zbili.
- Ładne okulary! Dwa żebra pęknięte, głowa w trzech miejscach rozcięta. Pan Malinowski leżał dwa tygodnie w szpitalu.
- To nie przeze mnie. Ja go nie biłem. Ale Kwaskowiak przyleciał i mnie zabrał. Stanąłem w „pośpieszniaku”, dali mi cztery miechy do odsiadki i 5000 złotych za tego Malinoszczaka. Niby za jego krzywdy moralne. Ja byłem niewinny. Bili inni, ja stałem z boku i przypatrywałem się, co z tego wyniknie. A że już kiedyś także za niewinność siedziałem, od razu z kolegium wzięli mnie do pierdla. Pełne cztery miesiące odkiblowałem.
Kiedy mnie wypuścili, koleżkowie czekali pod bramą. Trzeba było to oblać. No nie?
- Wypuścili was prawie trzy tygodnie przed tym, nim zamordowano starszego sierżanta.
- To się zgadza — spokojnie poświadczył Czarny Romek. — Przecież mówiłem, że trzeba było oblać powrót na wolność.
- Nie za długo to trochę trwało?
- Mam honornych chłopaków. Raz ja im postawiłem, później oni kolejki. To znowu ja nie mogłem im być dłużny. 1 tak zeszło te kilka dni.
- A tymczasem, popijając, odgrażaliście się. „Ja będę siedział, ale Kwaskowiak będzie leżał”. Tak było. Mówiliście te słowa zarówno w Podleśnej, jak i w przeddzień morderstwa w restauracji w Ruszkowie. Chyba to sobie przypominacie?
- Może i mówiłem. Kiedy pan major twierdzi, że tak było, to mówiłem. Ja, panie komendancie, jak sobie ciut wypiję, robię się bardzo nerwowy. Może tam coś i plotłem po pijaku. Ale żeby tak naprawdę łeb... przepraszam, głowę pana komendanta Kwaskowiaka rozbić, ani mi się śniło. Czy ja głupi? Przecież za utrupienie gliniarza czapa jak nic. Święty Boże nie pomoże!
- To dlaczego ukrywaliście się?
- Kiedy na drugi dzień w południe dowiedziałem się, co pana Kwaskowiaka spotkało, pomyślałem: „plotłeś głupim ozorem, będziesz miał za swoje”. Nie było na co czekać. Zwiałem w południe, a o drugiej byli po mnie w domu. Teraz nie ma dnia, żeby jakiś hint nie sprawdzał w mieszkaniu lub w robocie, czy się nie pokazałem. Swoje rozeznanie mam. Najpierw mnie zamkną, a później będą maglować, żebym się przyznał. A bo to mnie pierwszyzna?
- Powiedzcie, Wiatkowski — majora rozgniewały słowa Czarnego Romka — uderzył was kto kiedy na przesłuchaniu?
- Nie!
- To po co głupoty mówicie o tym maglowaniu?
- Ja nie powiedziałem, że mnie będą bili, ale że wezmą na przesłuchanie i całymi godzinami będą namawiali do przyznania się.
- Jeżeli, jak powiadacie, jesteście niewinni, to do czego macie się przyznawać?
- Ale mnie zamkną — z uporem powtórzył Wiatkowski.
- Może zamkną, a może i nie. Jeżeli nawet zamkną, to do wyjaśnienia całej sprawy. Nie dłużej. Niewinnych w więzieniach nie trzymają.
- Ale ja naprawdę mówiłem o Kwaskowiaku i o tym leżeniu.
- To już wiem. A co było dalej?
- Popiliśmy sobie zdrowo. Kiedy wytoczyliśmy się z knajpy, było dobrze po jedenastej. Pamiętam, że bufetowa straszyła milicją, jeżeli nie opuścimy lokalu. Wzięliśmy więc litra na drogę i poszliśmy do „Siwego Edzia”, bo do Podleśnej nie było już czym wracać. Może jeszcze i szła kolejka, ale konduktor by mnie nie wpuścił i byłaby nowa rozróba.
- A kto to ten Siwy Edzio?
- Edward Drzewik. Mieszka w Ruszkowie, ulica Smolna 15.
Oficer milicji zanotował adres na leżącej na biurku kartce
papieru.
- Mówcie dalej.
- U Edzia rozpiliśmy tego literka. Było trochę głośno. Jakaś lebiega nasłała na nas patrolkę, że niby spać nie dajemy.
Przyszła władza i chciała nas zabrać do radiowozu. Skończyło się na spisaniu nazwisk i groźbie, że jeżeli się nie uspokoimy, to znajdą na nas inny sposób, taki, że nam w pięty pójdzie. A że wódki już nie było, ciaćków też, uderzyliśmy wszyscy w kimono. Kiedym się obudził, strasznie mnie gnaty bolały, bo spałem na dechach. Głowa o mało nie pękła. Poszedłem pod budkę z piwem. Pan komendant wie, tej przy ulicy Kościelnej.
- O której to było godzinie?
- A bo ja wiem? Ale wcześnie, bo właśnie kioskarz dopiero otwierał.
- Mówiliście coś o pracy? Gdzie pracujecie?
- Na Woli jest taki jeden prywaciarz. Ma warsztat samochodowy. Nazywa się Adam Godlewski. Tuż przy Wolskiej. U niego robi trzech ludzi. Jak mnie mortus przyciśnie, to zawsze tam parę groszy mogę załapać. Dobry warsztat. Tam prawie wszyscy mieszkańcy Podleśnej, którzy mają swoje wózki, dają je do naprawy.
- Mówicie, żeście nie zabili Kwaskowiaka. Sprawdzimy wszystko. Ale kto go w takim razie zabił?
- Żaden z naszych. Komendant Kwaskowiak twardy był człowiek. Nie powiem, jak na czymś nakrył, nie przepuścił. I to nie, żeby na kolegium posłał. Gorzej kazał ulice zamiatać, a później cała Podleśna się śmiała. 1 do żadnej babki nie przystąp, bo zaraz mówiły: .Może by pan Romcio zamiótł mi podłogę? Taki wprawny, aż miło było patrzeć”. Niejeden na niego napyskował. Ot, zwykłe głupoty. Potrafił z knajpy wyciągnąć chłopa, a nikt ręki nie podniósł na niego. Mogę, panie komendancie, głowę dać, że to żaden z naszych.
- A dlaczego tak długo ukrywaliście się? Sami pogorszyliście tym swoją sytuację. Przecież macie świadka, tego Siwego Edzia, że u niego spędziliście krytyczną noc.
- Panie majorze, Siwy Edzio to stary złodziej. Kto mu uwierzy? A jego żona nie lepsza. Czy to raz za „dolinę” kiblowała? Zamknęliby mnie, jak amen w pacierzu. I teraz też bym nie przyszedł, ale już dwa dni nic w pysku nie miałem. Nikt z koleżków nie chce pomóc, bo wszyscy ze strachu w portki robią.
- Poczekajcie, Wiatkowski — major wyszedł z pokoju. Kiedy wrócił, miał w ręku talerz z chlebem posmarowanym grubo masłem. Podsunął go swojemu gościowi. — Macie i jedzcie. A ja napiszę protokół z waszego zeznania.
Wiatkowski nie kazał sobie dwa razy powtarzać. Po pięciu minutach z pół kilograma chleba nie pozostały najmniejsze okruszki. Tymczasem oficer milicji pracowicie spisywał strona za stroną obszerne zeznania Czarnego Romka. Kiedy skończył, przeczytał je i zapytał:
- Zgadza się? Tak zeznaliście?
- Zgadza się.
- To podpiszcie.
Wiatkowski nawet bez pouczeń podpisywał osobno każdą stronę na dole i wreszcie umieścił swój trochę koślawy autograf na końcu protokołu.
- No to co? — zapytał. — Który mnie odstawi do Warszawy, Nierobis czy Michalak?
Niewarowny otworzył portfel i wyjął z niego sto złotych.
- Teraz pójdziecie do domu, a jutro rano do pracy. Nie wolno wam się nigdzie oddalać z miejsca zamieszkania bez podania milicji nowego adresu. A tutaj macie ode mnie pożyczkę, sto złotych. Oddacie z pierwszej wypłaty. Ale pamiętajcie, w razie jakiejś nowej draki, ja mam dużo twardszą rękę od Kwaskowiaka.
- Pan major mnie naprawdę wypuszcza? — Wiatkowski nie wierzył własnym uszom.
- Spływajcie prędzej, żebym się nie rozmyślił.
Po odejściu Czarnego Romka Niewarowny pojechał do Ruszkowa, do komendy powiatowej MO. Tam sprawdzono. Zeznania Wiatkowskiego zostały potwierdzone. Rzeczywiście tej nocy wezwano patrol milicji, aby uspokoił awanturujących się pijaków w mieszkaniu Siwego Edzia. Sam Edward Drzewik sprowadzony na milicję przyznał, że Wiatkowski nocował u niego. Także kioskarz, prowadzący budkę z piwem, zapamiętał pierwszego klienta tego dnia. Był to chuligan z Podleśnej, znany w Ruszkowie jak zły szeląg. Wiatkowski, zdaniem kioskarza, jeszcze rano był pijany w żywego trupa.
O całej tej sprawie Niewarowny sporządził obszerny raport dla komendy wojewódzkiej. Do raportu dołączył protokoły przesłuchań, a w tym samym meldunku podkreślił, że Roman Wiatkowski zgłosił się na milicję dobrowolnie. Zdaniem majora, a do takich wniosków doszedł po rozpatrzeniu dokumentów, Roman Wiatkowski jest niewinny zarzuconego mu morderstwa. Dlatego też komendant posterunku MO w Podleśnej postanowił nie zatrzymywać Wiatkowskiego, a jedynie zakazał mu zmieniać miejsce zamieszkania i zobowiązał do stawiennictwa na każde wezwanie. Swoje postępowanie komendant posterunku w Podleśnej zakończył następującą motywacją...
„W przeciwieństwie do różnych młodych oficerów, którzy najpierw aresztują podejrzanego, a później szukają winnego, uważam, że trzeba mieć bardzo ważne dowody, aby kogoś pozbawić wolności. Nawet jeśli jest to człowiek już notowany w rejestrze karnym".
Wprawdzie Niewarowny nie wymienił żadnego z nazwisk „młodych oficerów", miał jednak błogą nadzieję, że adresat raportu, kapitan Lewandowski, doskonale zrozumie, kogo major miał na myśli. Toteż w doskonałym humorze Niewarowny czekał na skutki swojego pisma. Nie omylił się. Po dwóch dniach otrzymał z Warszawy telefonogram, aby nazajutrz stawił się u starego.
Pułkownik był ponury i powitał przyjaciela bez uśmiechu. Rozpoczynając naradę, na którą prócz Niewarownego i Lewandowskiego zaproszono paru innych oficerów, a także pewnego podpułkownika z KG MO, stary zarządził krótko:
- Proszę przedstawić sprawę zabójstwa Kwaskowiaka. Najpierw kapitan Lewandowski, a następnie major Niewarowny.
Kapitan referował dość długo, podkreślając operatywność milicji. Przypomniał, ilu ludzi przesłuchano. Część z nich zatrzymano, później jednak zwolniono, bo poszlaki były niewystarczające i prokurator odmówił sankcji na przedłużanie aresztu ponad sakramentalne czterdzieści osiem godzin. Jednocześnie poszukiwania trwały i w innych kierunkach. Dres, który zamordowany miał na sobie w chwili śmierci, przesłany został do Zakładu Kryminalistyki. Kapitan miał nadzieję, że na materiale uda się ustalić odciski palców mordercy albo znaleźć jakieś inne ślady. Te badania zajmą jednak sporo czasu...
- Jednym słowem — przerwał pułkownik — dochodzenie prowadzone przez kapitana nie posunęło się ani krok naprzód.
Lewandowski nie próbował się bronić.
- A wy, majorze?
- Co do mnie, mam tylko jedną zasługę — odpowiedział Niewarowny. — Pochlebiam sobie, że dzięki mojej akcji przynajmniej jeden niewinny nie zapoznał się z wyglądem aresztu w gmachu komendy. Mówię o niejakim Romanie Wiatkowskim, zwanym przez przyjaciół Czarnym Romkiem. Ale to tak na marginesie.
Moje dochodzenia utwierdzają mnie w przekonaniu, że starszy sierżant Kwaskowiak był na tropie jakiegoś poważnego przestępstwa. Nie miał jednak jeszcze żadnych dowodów. Szukał ich. Przestępca czy też przestępcy mieszkają gdzieś w pobliżu domu Kwaskowiaka. Najwyżej w odległości pół kilometra. Mam tu pełną listę takich mieszkańców Podleśnej. Jeden z nich jest mordercą.
- Gdyby to napisała Agata Christie, historia byłaby interesująca. W innym wydaniu nie do przyjęcia — mruknął Lewandowski tak, aby go wszyscy mogli usłyszeć.
- Panowie — zabrał głos przedstawiciel KG MO — rozumiem trudności i nie chcę was krytykować, ale sami zdajecie sobie sprawę z wagi zadania. Zabito komendanta posterunku MO w odległości niecałych dwudziestu kilometrów od stolicy. Upłynęło parę tygodni, a opinia publiczna nie dowiedziała się o ujęciu sprawcy. Dzisiaj usłyszałem tutaj, że dochodzenie nie ruszyło z martwego punktu. Pod względem bezpieczeństwa sytuacja w miejscowościach podwarszawskich daleka jest od idylli. Niewykrycie morderców Kwaskowiaka jeszcze bardziej rozzuchwali tutejsze męty. Ludzie już i tak sarkają na bezczynność milicji. Chodzi więc zarówno o to, aby morderca poniósł zasłużoną karę, jak i o nasz prestiż.
- Trzeba rozszerzyć dochodzenie w nowych kierunkach — zauważył jeden z oficerów.
- Proszę bardzo — żachnął się kapitan Lewandowski — chętnie wam odstąpię akta tej sprawy. Z całym dobrodziejstwem inwentarza.
- Dziękuję, nie nalegam — zastrzegł się skwapliwie projektodawca.
- A ja teraz nikomu nie przekażę sprawy — włączył się Niewarowny — chyba żeby mnie do tego zmuszono! Wtedy podam się do dymisji.
- Panowie! — żywo zareagował pułkownik. — Nie zebraliśmy się na kłótnie, lecz żeby ruszyć z miejsca tę przeklętą sprawę. Uważam, że kapitan Lewandowski i major Niewarowny powinni dalej prowadzić dochodzenie, każdy własnymi metodami, chociaż, nie ma co ukrywać, na razie niewiele dokonali. Tak więc kończymy naszą naradę niewesołym podsumowaniem. Początkowo wydawało nam się, że szybko rozszyfrujemy zagadkę zbrodni, a tymczasem utknęliśmy na samym początku.
VII.
MECZ BOKSERSKI
Ku swojemu wielkiemu zdziwieniu w trzy dni później major znowu zobaczył Romana Wiatkowskiego w budynku posterunku MO. Czarny Romek i tym razem nie był skory do rozmowy w obecności innych funkcjonariuszy milicji. Dopiero w gabinecie komendanta wyjął z kieszeni nowiutką stówkę.
- Bardzo dziękuję. Z pana majora to naprawdę morowy gość. Inny by mnie zapeklował do pierdla na kilka tygodni.
- Milicja niewinnych nie aresztuje.
- Już ja swoje wiem! — upierał się Wiatkowski.
- Pracujecie?
- Chodzi się czasem — niechętnie przytaknął Czarny Romek.
- No to pamiętajcie, żebyśmy się za często nie spotykali — Niewarowny uważał sprawę za zamkniętą. Jednakże jego gość nie kwapił się z opuszczeniem pokoju.
- Panie komendancie — zaczął niepewnie — ja bym prosił, aby pan komendant przyszedł dzisiaj do mnie wieczorkiem. Tak około godziny siódmej.
- Po co?
- Powiadają, że Wiatkowski łobuz, pijak i chuligan. Ale Wiatkowski swój honor ma. Pan mnie wtedy zwolnił na słowo. Z majora naprawdę porządny facet. Ja coś wiem o Kwaskowiaku. To znaczy nie ja, jeden z kolesiów. On będzie u mnie i wszystko sam komendantowi powie. Prawdę jak na spowiedzi. Już ja tego dopilnuję. Może to panu pomoże w złapaniu tego skur... kojada — poprawił się Czarny Romek.
- Ale nie lepiej, żeby wasz koleś przyszedł tu do mnie? Razem z wami?
- On nie z tych, którzy dobrowolnie wchodzą do tego domu. Ale panu komendantowi wszystko opowie.
Rad nierad Niewarowny musiał się zgodzić na to nieco dziwne spotkanie. Roman Wiatkowski mieszkał po drugiej stronie torów, na początku Podleśnej Wschodniej, w kolonii biednych domków czy raczej zwykłych bud. Kapral Nierobis, któremu Niewarowny opowiedział o zaproszeniu Wiatkowskiego, ofiarował się pójść z majorem jako „obstawa”. A gdy major nie chciał skorzystać z tej propozycji, namawiał go przynajmniej do wzięcia broni.
- To może być podstęp — przestrzegał kapral
- wiem dobrze, gdzie mieszka Wiatkowski. Tam idzie się ni to ulicą, ni to ścieżką przez las. Ktoś się zaczai za drzewem i...
- I stuknie mnie tak samo, jak to zrobiono z Kwaskowiakiem? Ale po co? Żeby kogoś zabić, trzeba mieć poważny powód. Wiatkowski i jego kompania tego powodu chyba nie mają.
- Kto ich tam wie? Ja bym mu nie wierzył. Jeszcze raz radzę, niech pan major weźmie pistolet. A my z sierżantem Michalakiem przespacerujemy się przedtem tamtą drogą. Niby na patrolu.
- To się na nic nie zda. Ani Wiatkowski, ani jego koledzy nie puszczą wtedy pary z ust. On nie bał się przyjść tutaj, ja nie mogę być gorszy. A w razie czego pistolet byłby mi zawadą.
- Jak pan major uważa, ja ostrzegałem — poczciwy kapral poczuł się nieco urażony zlekceważeniem jego troski o zwierzchnika.
Punktualnie o godzinie siódmej wieczorem Niewarowny zjawił się w mieszkaniu Wiatkowskiego. Rzeczywiście, Nierobis nic nie przesadził, trudno tu było trafić, domek z zewnątrz przedstawiał się jak ostatnia rudera. Tym milej zaskoczyło majora jego wnętrze. Mieszkanko składało się z kuchni i pokoju. Było tu skromnie, ale czysto — niewątpliwie zasługa starej Wiatkowskiej. Bo to „przy mamusi" mieszkał Czarny Romek.
- Prosimy, prosimy, panie komendancie — Wiatkowski podskoczył witać oficera milicji. Przy stole siedziało czterech młodych ludzi. Twarze takie, że tylko dać, jak to się mówi, „pięć lat bez wyroku”. Dwa litry wódki, jeden opróżniony w trzech czwartych, i sześć musztardówek. Na talerzu jakaś zakąska.
- A mówiłem, że pan komendant przyjdzie — triumfował Wiatkowski. — Wiedziałem. To morowy chłop.
Tymczasem „morowy chłop" ściskał ręce czterech drabów.
- Zdrowie pana komendanta! — jeden z obecnych podniósł w górę musztardówkę napełnioną wódką.
Pięć spojrzeń spoczęło na oficerze milicji.
- Wasze zdrowie, chłopcy. I żebyśmy się inaczej nie spotykali — Niewarowny jednym haustem opróżnił musztardówkę. Nawet się nie skrzywił, chociaż bimber miał ohydny smak. Dawno już nie pił takiego świństwa, ostatni raz w partyzantce, ale chyba wtedy napój był o niebo lepszy. Odstawił z fasonem pustą szklankę i skromnie zagryzł kawałkiem kiszonego ogórka. Pięciu drabów poszło za jego przykładem.
- A mówiłem — powtarzał Czarny Romek i cieszył się jak dziecko — równy facet.
- No to z drugiej lufy — jeden z młodych ludzi ponownie napełnił musztardówki.
- Nie, panowie — zaprotestował oficer — tym razem to ja tylko umaczam usta. Pamiętajcie, że jestem na służbie, a niedobrze byłoby, gdyby mieszkańcy Podleśnej zobaczyli swojego komendanta idącego zygzakiem po ulicy.
Nikt nie zaprotestował i całe towarzystwo, wzorem majora, wypiło po niewielkim łyku „zajzajeru”.
- Panowie — puszył się Wiatkowski — trzymam zakład, że komendant nie ma broni.
Zanim major zdołał zaprotestować, dwaj siedzący obok niego „kolesie” sprawnie i szybko przeciągnęli rękoma po ubraniu oficera.
- Jak Boga kocham, nie ma gnata! — poświadczył jeden z nich.
Niewarowny roześmiał się.
- Jeszcze z was frajerki. Gdybym miał pistolet na rzemieniu pod pachą, tak jak się nosiło broń za okupacji, nic byście nie znaleźli, a ja już miałbym go w ręku i bylibyście na mojej łasce czy niełasce. — Major rozpiął marynarkę, aby pokazać, że i tam nie ma broni.
- Zdrowie pana komendanta po raz pierwszy - towarzystwo, początkowo sztywne i bacznie obserwujące oficera, zaczęło się rozkrochmalać.
- Zdrowie gospodarza — grzecznie odpowiedział
Niewarowny, chociaż i tym razem tylko dotknął ustami brzegu szklanki. Natomiast pozostali biesiadnicy odstawili puste musztardówki.
- No — zagaił gospodarz — „Kiciuś”, nawijaj. Ale samą prawdę.
- Kiedy ja nic nie wiem — bełkotał najniższy z obecnych, łysawy blondynek o szczupłej, szczurzej twarzyczce i wypłowiałych, rozbieganych oczach.
- Wal to, co nam mówiłeś o Kwaskowiaku. A jak opuścisz choć jedno słowo, to ci je pięścią z japy wytłukę — Wiatkowski najwidoczniej chciał się przed majorem pochwalić autorytetem przywódcy.
- Nie bądź taki chojrak — odszczeknął się Kiciuś, ale posłusznie zaczął opowiadać: — To było w czerwcu, nie, gdzieś na początku lipca. Już było dobrze widno, ale ludzie jeszcze nie szli do roboty. Może czwarta, może trochę po czwartej. Szedłem ulicą 15 Grudnia i skręciłem w Akacjową.
- Coście wtedy robili na ulicy tak wcześnie?
- Ja? — Kiciuś, stropiony, nie wiedział, co odpowiedzieć.
- Ja panu komendantowi powiem — roześmiał się Wiatkowski. — Na pewno chciał coś komuś opędzlować. Ludzie trzymają w lipcu otwarte okna na parterze.
- Pleć, pleciugo, byle długo — opowiadający odzyskał mowę. — Wracałem od swojej dziewczyny.
- Która by takiego chciała?
- Za to za tobą latają całym stadem.
- Panowie — przerwał major — to nieważne. Niech pan mówi dalej.
- Tak więc wychodzę na Akacjową i widzę, że z lasu idzie jakiś człowiek. Z daleka poznałem, to komendant Kwaskowiak. Nie chciałem się z nim spotykać, bo zaraz by się zaczął wypytywać, a dokąd, a po co i tak dalej. Tam, jak pan major wie, za ulicą 15 Grudnia jest wąski, pusty plac.
Skręciłem, stanąłem za parkanem i czekam, co będzie. Dokąd to się Kwaskowiak wybiera i czy mnie przykapował.
- Jak był ubrany?
- W spodnie od dresu i w białą koszulkę gimnastyczną.
Ciepło wtedy było, chociaż ranek. Ja też byłem bez marynarki.
- Wal dalej — zachęcał Wiatkowski.
- Wyglądam. Komendant idzie prosto Akacjową. Już chciałem dać nogę, bo tym placem można przejść na Różaną, ale Kwaskowiak minął Brzozową i skręcił tam, gdzie rosną te grube sosny. Schował się za jedną z nich i stoi. Od ulicy zasłaniał go pień, ale ja wyraźnie widziałem białą koszulkę na tle drzewa. Myślę sobie: chcesz wykapować, dokąd idę, ale ja ciebie przetrzymam. I tak stoimy, ja w jednym miejscu za parkanem, on ze dwieście metrów dalej za sosną. Upłynęło chyba z dziesięć minut, a komendant ciągle czai się za pniakiem. Skombinowałem, że nie na mnie poluje. Już by się przecież domyślił, że go wykikowałem. Chciałem dać dyla, ale ciekawość trzymała mnie na miejscu...
- Na ulicy było pusto? — zapytał Niewarowny.
- Żywego ducha. Tak staliśmy z godzinę. Już się ruch zaczął. Kobiety leciały do spółdzielni po pieczywo, a inni szli do kolejki. Przejechało parę samochodów...
- Pamiętacie, kto szedł lub jechał?
- Pani Kowalska wyszła z gospodynią. Tą, która jest za kucharkę w kawiarni. Na pewno poszły do sklepu po świeże bułki, bo „Marysieńka” od siódmej rano otwarta. Adamczyk w stronę stacji, inżynier Bełkowski wyjechał wozem do Warszawy. Pani Rozmarowicz myła swoje auto stojące przed domem. Do inżyniera Kraweckiego przyszło kilku robotników. Wszystkich ich zabrał do swojego Żuka. Mieli tam z pół tony cementu. Wtedy Krawecki budował komuś chałupę w Podleśnej Zachodniej. Jeszcze szły jakieś dwie kobiety, ale nie pamiętam już, które.
- A starszy sierżant?
- Ciągle stał za drzewem, potem nagle wyszedł na ulicę i poszedł prosto do domu.
- Jesteście tego pewni?
- Dobrze widziałem. Szedł Akacjową w stronę 15 Grudnia i skręcił w lewo. Na ten pusty plac, gdzie stałem, nawet nie spojrzał. Później także zauważyłem, że znowu skręcił w Rezedową. A tam stoi dom, w którym mieszka. To gdzie by
szedł?
- Wytłumaczcie mi jeszcze — Niewarowny nie był tak biegły w topografii okolicy — gdzie rosną te duże sosny?
- To jest tam, panie majorze — wtrącił Wiatkowski — gdzie stał ten żydowski dom, co go hitlerowcy spalili w czterdziestym piątym. Zostały fundamenty i kawał jednej ściany z kominem. Od ulicy są resztki starej siatki po ogrodzeniu. Zaraz za nią rosną cztery sosny. Chyba największe w całej Podleśnej.
- Czyje domy stoją naprzeciwko i obok?
- Zaraz z lewej strony nowa willa pani Rozmarowicz. Tej, co ma sklep w pawilonach na Marchlewskiego w Warszawie. Ciepła babka, ale straszna zołza. Na miejscu jej męża nie wytrzymałbym nawet przy tej forsie. A po drugiej stronie placu dom inżyniera Kraweckiego. Znowu naprzeciwko ma swoją willę doktor Workucki. Dalej, bliżej 15 Grudnia, stoi dom Sawickich, następnie inżyniera Bełkowskiego. Kolejna chałupa to Adamkiewiczów i ten pusty plac, gdzie stał Kiciuś. A za doktorem Workuckim w stronę Brzozowej jeszcze dwie wille: aptekarza Chruścika i Marii Kowalskiej. Dalej już Brzozowa. Ogród pani Kowalskiej wychodzi aż na trzy ulice: Brzozową, Akacjową i Różaną, a chociaż do kawiarni wchodzi się od Różanej, na Akacjową też jest furtka. — Wiatkowski recytował, jak gdyby miał przed sobą plan osiedla.
- Nic więcej nie zauważyliście? — major zwrócił się do Kiciusia.
- Nic się nie działo. Kogo wtedy kapował Kwaskowiak, nie wiem. Stał i nagle poszedł, nie wiadomo dlaczego.
- To są cenne informacje. Bardzo wam dziękuję za te wiadomości i za miłe spotkanie. Ale na mnie już czas. Jeszcze raz wasze zdrowie — oficer milicji tym razem opróżnił musztardówkę do dna.
- A pamiętajcie, chłopaki, że takie towarzyskie spotkanie to jedna sprawa, a gdybym miał z wami do czynienia urzędowo jako oficer milicji, to zupełnie inne buty. Nie liczcie wtedy na naszą znajomość i moją pobłażliwość. Prawo jest prawem i porządek musi być.
- Równiaka! Mógł mnie zamknąć! To jest komendant — trzy szklanki bimbru zaczęły uderzać do głowy Wiatkowskiemu, który coraz bardziej bełkotał.
- Do widzenia — Niewarowny uścisnął dłonie wszystkim obecnym i skierował się do drzwi.
- Ja pana komendanta odprowadzę aż do stacji — Czarny Romek zerwał się z krzesła. — Żeby broń Boże coś się nie przytrafiło.
- Nie bójcie się o mnie.
- Jakby nie! Przecież pan komendant jest moim gościem.
Niewarowny nie protestował. Szli w milczeniu, bo w tych
ciemnościach trzeba było dobrze uważać, aby nie wpaść w błoto lub nie pośliznąć się o kamień. Dopiero koło stacji znaleźli się na ulicy mającej chodnik i latarnie.
- Dziękuję wam. Dalej już trafię sam.
- Ja też dziękuję. Pan komendant mógł mnie zamknąć — z pijackim uporem powtórzył Wiatkowski. — Jakby co, pan major zawsze może na mnie liczyć. Na mnie i na moich chłopaków. Wystarczy tylko dać znać Czarnemu Romkowi.
A jednak dobre rady i ostrzeżenia Niewarownego nie na wiele się przydały. W dwa dni później, gdzieś około godziny czwartej po południu, na posterunek milicji wpadła jakaś kobieta krzycząc, że chuligani zaczepiają i biją ludzi pod kioskiem „Ruchu". Major akurat miał na posterunku trzech milicjantów. W czwórkę pobiegli na odsiecz napadniętym. Poszły w ruch pałki milicyjne i porządek został przywrócony w ciągu pięciu minut. Sześciu krewkich młodych ludzi znalazło się w lokalu MO. Nie- warowny nawet się nie zdziwił, kiedy wśród ujętych chuliganów rozpoznał trzech uczestników niedawnego spotkania u Wiatkowskiego. Brakowało do kompletu Czarnego Romka i Kiciusia.
- Ostrzegałem was! — powiedział major.
- Myśmy nic nie zrobili — stawiał się jeden z zatrzymanych. — Trochę się przepychalim między sobą. A że ludzie pryskali, to nie nasza wina.
Zresztą nieco sportu nikomu nie zaszkodzi. Jak się zaprawią w bieganiu, to im kolejka nie ucieknie.
- Więc to był tylko sport?
- Tak jest, panie komendancie
- Dobrze, będziecie mieli sport! — major błyskawicznie postanowił pójść w ślady swojego poprzednika i zastosować metody starszego sierżanta Kwaskowiaka. Najpierw połączył się z komendą powiatową MO w Ruszkowie i poprosił o przysłanie Nysy, a potem zatelefonował do klubu sportowego „Znicz”, który słynął z najlepszej sekcji bokserskiej w całym województwie. Nie upłynęła i godzina, kiedy milicjanci wyładowali z samochodu sześciu chuliganów i pod konwojem wprowadzili ich na salę bokserską „Znicza”.
- Kolego trenerze — powiedział major — mam tu sześciu zuchów, którzy tak lubią sport, że boksują się z ludźmi na ulicy. Przywiozłem ich, niech włożą rękawice i walczą z waszymi zawodnikami. Sami zeznali, że to nie była chuligańska rozróba, a jedynie zawody sportowe. Oczywiście, jeśli zmienią zdanie, sprawę skierujemy nie na kolegium orzekające, lecz od razu do sądu. Bo przecież już kiedyś podpadli i teraz byłaby recydywa. Ale skoro powiadają, że zaprawa sportowa... No co, panowie, zrobimy mały mecz: „Znicz" kontra reprezentacja Podleśnej?
Żaden z chuliganom nie odezwał się. Trener bokserski i zawodnicy „Znicza” czekali na dalszy ciąg. Zapowiadała się świetna zabawa.
- Mecz odbędzie się według przepisów regulaminu PZB — wyjaśnił trener. — Każdemu z podopiecznych majora wyznaczymy zawodnika odpowiedniej wagi. Spotkania trzyrundowe. Na wszelki wypadek w kaskach.
Po trzech godzinach sześciu chuliganów opuszczało lokal „Znicza". Byli tak zbici, że z trudem się poruszali. Ale wszystko odbyło się lege artis. W ramach przepisów Polskiego Związku Bokserskiego.
- Może koledzy chcą się umówić na rewanż?
- uprzejmie zaproponował trener, ale nie doczekał się żadnej odpowiedzi.
Major Niewarowny złożył pułkownikowi meldunek zarówno ze spotkania w mieszkaniu Wiatkowskiego, jak i też z zaimprowizowanego meczu bokserskiego. Stary nie mógł powstrzymać śmiechu, ale szybko spoważniał.
- Oj, Bronek, Bronek! Ty znowu brykasz. Gdyby tak który z tych łobuziaków złożył do prokuratora skargę, długo byś się musiał tłumaczyć.
- Dlaczego? Przecież oni sami zeznali, że nie zaczepiali i nie bili przechodniów, lecz urządzili małe zawody sportowe. Później zupełnie dobrowolnie zgodzili się spróbować swoich sił na ringu. Zwykły sparring bokserski.
- No dobrze, dobrze. Mam nadzieję, że nikt nie złoży skargi.
- Ale za to każdy z nich długo będzie się namyślał, zanim kogokolwiek zaczepi. Co dla nich kolegium, grzywna lub nawet parę miesięcy odsiadki? Zaś takie lanie długo zapamiętają.
- Ważniejsze jest to, co powiedział Kiciuś. Kto to taki?
- Wielokrotnie notowany złodziej. Tadeusz Grepański. Jego specjalność to wchodzenie w nocy do mieszkań i okradanie śpiących.
- Dlaczego Kiciuś?
- Miał raz pecha. Wlazł przez otwarte okno i po ciemku nadepnął śpiącemu kotu na ogon. Kocur narobił takiego wrzasku, że obudził wszystkich domowników. Zaś Grepański zupełnie zgłupiał i nawet nie próbował uciekać.
- Czy mu wierzycie?
- To, co powiedział, sprawia wrażenie prawdy. Zresztą jest pośrednio potwierdzone przez Zofię Kwaskowiakową, która przypomina sobie, że w pierwszych dniach lipca rzeczywiście jej mąż wrócił z porannego spaceru po przeszło godzinie.
- Z tego, co zeznał Kiciuś, wynika, że starszy sierżant obserwował którąś z posesji. Najprawdopodobniej willę doktora Workuckiego, bo stał naprzeciwko niej.
- Zastanawiałem się — wyjaśniał Niewarowny — czy Kwaskowiaka nie zabito właśnie w tym miejscu? Pod którąś z tych sosen? Próbowałem odnaleźć jakieś ślady, niestety bez skutku. Od zabójstwa upłynęło trzy tygodnie, a w listopadzie często padały deszcze.
- To by się także zgadzało z zeznaniem mleczarza, że widział zielonego Fiata jadącego rankiem ulicą ’Akacjową. I znowu obciąża Workuckiego. On ma takie auto i jeśli zabił starszego sierżanta na swojej posesji lub na opuszczonym placu, najwygodniej byłoby mu pozbyć się ciała właśnie wywożąc je samochodem do lasu.
- Tak, wszystko by pasowało — powiedział Niewarowny.
- Ale powód! Jaki mógłby być powód zbrodni? Dobrze zarabiający lekarz. Dochody najzupełniej legalne. O jakichś nadużyciach podatkowych nie ma mowy. Kapitan Lewandowski, chociaż go tak bardzo nie lubicie, poważnie potraktował wasz raport i zbadał gruntownie wszystko, co dotyczy Workuckiego. Nic podejrzanego nie znaleźliśmy.
- Ja także pilnie zbierałem ploteczki dotyczące Workuckiego — uzupełnił major. — „Przyjaciele" mówią, że lubi zarobić. To jeszcze nie grzech. Natomiast nikt nigdy nie stwierdził u niego błędu w sztuce lekarskiej. Doktor nie knoci przy dokonywanych zabiegach. Ostatecznie to tylko żylaki. Niczym innym się nie zajmuje. Stosunki rodzinne poprawne, chociaż córka zbyt rozpuszczona. Słowem, życie mniej więcej w normie.
- Może ktoś miał przyjść do Workuckiego? Jakiś przestępca, na którego czatował Kwaskowiak?
- Możemy snuć bardzo wiele różnych przypuszczeń. Obawiam się, że za daleko to by nas zaprowadziło. W każdym razie trzeba mieć oko na lekarza. Sprawa coraz bardziej się przedłuża, ale innej rady nie ma. Róbcie, majorze, swoje dalej. Zobaczymy, co z tego wyjdzie. A co do miejscowych asiorków, to jednak wolałbym, aby w przyszłości wszystko odbywało się zgodnie nie z regulaminem Polskiego Związku Bokserskiego, tylko z Kodeksem Karnym i Kodeksem Postępowania Karnego. Dobrze?
- Tak jest, obywatelu pułkowniku! — Niewarowny poderwał się z miejsca i trzasnął obcasami.
Obaj oficerowie roześmieli się.
- Trzymaj się, Bronek, ale uważaj na siebie. Za bardzo ostatnio pajacujesz.
VIII.
WYPADEK W SZKOLE
Kiedy major Bronisław Niewarowny zobaczył Annę Nielisecką wchodzącą do kawiarni, był absolutnie pewien, że za chwilę przysiądzie się do jego stolika i powie mu coś niemiłego. Przeczucie nie omyliło go. Ledwie pani Hanka przywitała się z właścicielką lokalu, Marią Kowalską, natychmiast skierowała swoje kroki w stronę Niewarownego.
- Pan zapewne marzył o moim towarzystwie? Można się przysiąść?
- Proszę bardzo — odpowiedział major, bo cóż innego mógł, biedak, odpowiedzieć?
- Oficerowie milicji powinni nauczyć się lepszego maskowania swoich uczuć. Taka radość bije z pana twarzy, że... Ale niech pan się nie załamuje, ja jedynie na chwileczkę.
- Zapewniam panią, że przeżyłem już znacznie gorsze momenty.
- Niestety, życie niczego pana nie nauczyło, jak widzę.
- A to dlaczego?
- Siedzi pan przy kawce i wróży z fusów, kto zamordował tego biednego Kwaskowiaka. Albo liczy pan na to, że wszyscy będą do niego sami przychodzili i zwierzali się ze swoich trosk lub podejrzeń. A to nieprawda. Uśmiechają się do pana, ściskają mu rękę, może czasem zaproszą na brydża lub na małą wódkę i na tym koniec. W gruncie rzeczy jest pan dla nich jeśli nie wrogiem, to obcym, który tu przychodzi na przeszpiegi. Nigdy pana nie uznają za „swojego”. A przynajmniej nie przed upływem wielu lat. Tymczasem cała Podleśna trzęsie się od gadania, a pan i pańska milicja nic nie wiecie. Taki z pana Sherlock Holmes!,
- Co się stało?
- Niech panu powiedzą pańscy przyjaciele. O, jest inżynier Bełkowski, muszę z nim zamienić parę słów. Do widzenia. Bardzo nam się przyjemnie gwarzyło — Nielisecka z
zadowoloną miną wstała od stolika.
- Bluffuje baba — stwierdził major i zajął się rozmową z magistrem Chruścikiem, kierownikiem miejscowej apteki, który właśnie wszedł do lokalu. Prowizor był gadatliwym człowiekiem, o czym major mógł się kilkakrotnie przekonać, a jako kierownik miejscowej apteki znał wszystkie ploteczki.
Rzeczywiście, aptekarzowi usta się nie zamykały. Zniżając głos do szeptu, informował swojego rozmówcę, że pomiędzy przystojną kelnerką a inżynierem Bętkowskim doszło do ostatecznego zerwania. Przyczyną jest sierżant Michalak. Tak zawrócił w głowie pięknej Eli, że to się chyba skończy w urzędzie stanu cywilnego. Wywołało to powszechne zdziwienie, bo cóż to za kariera dla dziewczyny zostać panią sierżantową. Przecież Bełkowski jest bardzo bogatym człowiekiem. Bełkowski ubrał Elę Dorecką, nie mówiąc o tym, że kupił jej ładną kawalerkę w spółdzielni własnościowej. Co prawda on, Chruścik, nie potępia pięknej dziewczyny. Sam przed dwudziestu siedmiu laty ożenił się z ładną, ale biedną i nigdy tego nie żałował. Może więc Elżbietka słusznie uczyniła, zamieniając bogatego, ale starego chemika na przystojnego mężczyznę w mundurze milicjanta.
- Różnie się w życiu układa — przytaknął major, żeby coś powiedzieć — każdy ma swoje kłopoty.
- Właśnie, właśnie, kochany pan doskonale to
ujął
Taka na przykład Marysia Kowalska. Zdawałoby się, niczego je do szczęścia nie brakuje. Piękna willa, forsy jak lodu. Wprawdzie wdowa, ale na różnych atrakcjach jej przecież nie zbywa — tu aptekarz uśmiechnął się znacząco. — A takie kłopoty z synkami...
- W kogo to się wrodzili? — podtrzymywał rozmowę Niewarowny.
- Ja też się nad tym zastanawiam. Nieboszczyk Kowalski, Panie świeć nad jego duszą, był bardzo porządnym człowiekiem, a synkowie — dwóch hultajów. Niedawno młodszy wykradł matce z torebki dwa tysiące złotych i całe pieniądze wydał na płyty. Starszego znowu wylewają ze szkoły.
To już chyba z trzeciej czy czwartej.
W ten sposób zacny pigularz przerobił wszystkich obecnych w kawiarni. Były to jednak plotki doskonale znane majorowi. Żadnych rewelacji.
A jednak coś się musiało w Podleśnej zdarzyć. Frekwencja w „Marysieńce" była znacznie większa niż normalnie w powszedni dzień. Przy stolikach szeptano sobie na ucho. Nielisecka na pewno nie rzucała słów na wiatr. Kiedy więc kierowniczka sklepu została na chwilę sama przy stoliku, oficer milicji z kolei zapytał:
- Można się przysiąść?
- Przecież nie mogę powiedzieć, że nie. Za dużo ludzi na nas patrzy.
- Pani mnie naprawdę zaintrygowała.
- Pan naprawdę nic nie wie?
- Daję pani słowo.
- To i niczego się pan nie dowie — Nielisecka uśmiechnęła się złośliwie — nic się nie stało. Po prostu zażartowałam z dygnitarza MO.
- Bardzo panią przepraszam — major wstał od stolika.
- Kto pana tak wyprał z poczucia humoru? Niech pan wyjdzie z kawiarni i poczeka na mnie na stacji. Spotkamy się tam za jakieś dziesięć minut. ładnie bym wyglądała, gdybym teraz wdała się z panem w rozmowę. Już i tak na nas patrzą.
Niewarowny wrócił na swoje miejsce. Rzeczywiście, od razu zauważył, że wszyscy obserwowali jego krótką wymianę zdań z kierowniczką spółdzielni. Po jakichś dziesięciu minutach oficer demonstracyjnie spojrzał na zegarek i poprosił kelnerkę o zainkasowanie należności.
- Muszę jeszcze dzisiaj jechać do Warszawy — usprawiedliwił swoje wczesne wyjście.
Po kwadransie na stacji zjawiła się pani Anna.
- Pan do Warszawy? — zapytała głośno.
- Tak. Muszę jechać.
Nadeszła kolejka. Wsiedli do jednego wagonu. Tu już nie było nikogo ze znajomych.
- Odprowadzi mnie pan do domu — postanowiła Nielisecką
— a w drodze opowiem panu, co wiem. Zaznaczam, że niewiele.
Po kilku minutach kolejka zatrzymała się na przystanku Podleśna Wschodnia. Oboje wysiedli. Hanka wsunęła rękę pod ramię mężczyzny.
- Teraz — uśmiechnęła się — gdyby nawet nas ktoś zobaczył, będzie plotkował, że Nielisecką znalazła sobie nowego amanta.
Skręcili w jedną z uliczek.
- Jest jakaś potworna historia w szkole, w Podleśnej — zaczęła swoją opowieść kobieta.
- Mam córkę, Magdę. Piętnastoletnia dziewczyna. Staram się nasze stosunki ułożyć na płaszczyźnie obopólnej szczerości i przyjaźni. Nie jak matka, ale jak starsza koleżanka. Magda niczego przede mną nie ukrywa, ale tym razem sama nie zna szczegółów. Mówiła mi jedynie, że w jedenastej klasie uczennica zemdlała przy tablicy. Nie mogli jej docucić. Trzeba było wezwać pogotowie, bo dziewczyna dostała jakiegoś ataku. Lekarz stwierdził ciężkie zatrucie narkotykami i odwiózł chorą do szpitala dla nerwowo chorych, gdzie ją umieszczono w oddziale dla nałogowców.
- Narkotyki? — oficer milicji był szczerze zdumiony.
- Pana to dziwi? Już w ubiegłym roku zabrano od nas na kurację trzech młodych ludzi. Co prawda byli po maturze. Wąchali środki odurzające. Wybuchnął mały skandal w Podleśnej, ale jakoś go zatuszowano. Teraz także wszyscy starają się zaklajstrować sprawę i nie nadawać jej rozgłosu.
- Już ja potrafię rozwiązać im języki.
- To tylko tak się zdaje. Nie docenia pan solidarności środowiska. W najlepszym razie dowie się pan, że dziewczyna zatruła się przez pomyłkę, zażywając zbyt wiele jakichś leków. I na tym koniec. W rzeczywistości każdy będzie milczał jak grób w obawie przed skandalem, utratą posady czy skazą na swojej dotychczas nieposzlakowanej opinii. Będą z panem dopiero wtenczas gadać, kiedy major zdobędzie atuty przeciwko nim.
- Więc co pani radzi?
- Najpierw porozmawiać z młodzieżą. Nie z tą, która się narkotyzuje, ale z tymi młodymi ludźmi, którzy są temu przeciwni. Jak się orientuję, większość kolegów wyśmiewa i zwalcza nasze „dzieci kwiaty”. To zresztą ma podwójny skutek. Z jednej strony zapobiega szerzeniu się narkomanii, z drugiej wzmaga solidarność grupki młodych narkomanów i spycha ich na margines życia młodzieży, co utrudnia zarówno leczenie, jak i resocjalizację tego środowiska. Teraz łatwo ich poznać. Noszą na swetrach czarne żelazne krzyżyki zawieszone na sznurku lub łańcuszku. To ich znak. Każdy taki „krzyżyk" może liczyć na pomoc drugiego. Nawet jeśli go nie zna osobiście.
Niewarowny uprzytomnił sobie, że nieraz zdarzało mu się widzieć zarówno w Warszawie, jak i w Podleśnej młode dziewczyny i chłopców „znaczonych” takimi czarnymi krzyżykami. Dziwił się wówczas temu nagłemu przypływowi uczuć religijnych wśród długowłosej młodzieży. Okazało się, że czarny krzyżyk nie ma nic wspólnego z religią, jest znakiem hipisów.
- A od pani córki mógłbym się czegoś dowiedzieć?
- Od Magdy? Musiałby pan bardzo zręcznie zabrać się do rzeczy.
- Mam nadzieję, że ona nie nosi czarnego krzyżyka?
- Na szczęście nie. Zresztą jest jeszcze na to za młoda. Narkomania objęła w Podleśnej część najstarszych uczniów i trochę młodzieży, która jest już po szkole średniej. Magda zdecydowanie się z nich wyśmiewa.
- Tym bardziej powinna opowiedzieć o tej grupce.
- Sprawa nieco skomplikowana. Proszę nie zapominać o solidarności uczniowskiej: „Choćby cię smażyli w smole, nie mów, co się dzieje w szkole”.
- Pomimo to chciałbym porozmawiać z pani córką.
- Dobrze — powiedziała. — Spróbuję ułatwić panu kontakt, chociaż obawiam się, że z tego powodu będę miała wyłącznie kłopoty.
- Bardzo panią o to proszę — Niewarowny uniósł do ust dłoń swojej towarzyszki.
- Widzę, że kiedy panu na czymś zależy, potrafi major być nawet miły. Magda dostała ostatnio nowego „kota”. Postanowiła wydać mnie za mąż. Jeżeli opowiem jej, jak to pan dzisiaj nadskakiwał mi w kawiarni, odprowadził pod sam dom i wprosił się z wizytą na jutrzejszy wieczór, dziewczyna zrobi wszystko, aby nie spłoszyć konkurenta do ręki mamusi. Może nawet zgodzi się porozmawiać z panem. Tylko trzeba dobrze zagrać swoją rolę. Jeżeli zrobi pan taką „szczęśliwą" minę, jaką mnie pan zawsze wita w kawiarni, nic z tego nie wyjdzie.
- Postaram się. Sama radość będzie tryskała z mojego oblicza.
- Mieszkam w tym domu — pani Hanka wskazała najbliższą willę. — Widzę, że moja córka wygląda przez okno. Tu się pożegnamy. Dziękuję za odprowadzenie pod sam próg. I niech pan się nie obawia. Z mojej strony nic panu nie grozi. Po doświadczeniach jednego małżeństwa, nie zamierzali powtarzać takiego głupstwa.
- To tak jak ja.
- A zatem do widzenia. Tak około siódmej wieczorem.
Nazajutrz Niewarowny pojechał do Warszawy i po krótkiej
rozmowie z pułkownikiem udał się do Komendy Głównej MO, gdzie istnieje specjalna komórka do walki z narkotykami. Relacji majora wysłuchano tam bez zdziwienia. Tak, znali wydarzenia z ubiegłego roku. Byli nawet zaskoczeni, że nowy komendant posterunku nic o nich nie wiedział.
- Od co najmniej dwóch lat — wyjaśniał pułkownik milicji, zajmujący się tymi zagadnieniami - narkomania, a zwłaszcza narkomania wśród młodzieży ostatnio się wzmogła. To jeszcze nie epidemia, jak to się dzieje w Stanach Zjednoczonych lub na zachodzie Europy, ale już groźne niebezpieczeństwo. Zdarzają się i u nas wypadki śmiertelne. Konieczna jest nowelizacja ustawy farmaceutycznej, zaostrzenie kontroli sprzedaży leków, lepsze strzeżenie tych środków w aptekach. Należy także wprowadzić przymus leczenia narkomanów i stosować wysokie kary za przemyt, sprzedaż i rozpowszechnianie narkotyków. Skutki wdychania środków odurzających są różne. Przy większej dawce może nawet nastąpić zgon, spowodowany porażeniem dróg oddechowych. Natomiast stałe używanie narkotyku powoduje mechaniczną żółtaczkę wskutek uszkodzenia wątroby. Niekiedy następstwem jest udar mózgu lub zapalenie opon mózgowych. Powstają zaburzenia wzroku, do ślepoty włącznie. W ogóle narkotyk atakuje wszelkie ośrodki nerwowe. Narkomana nachodzą sny lękowe, głębokie depresje, które często kończą się samobójstwem, a zawsze sięgnięciem po nową porcję trucizny. Następuje utrata uczuciowości wyższej, wyzbycie się wszelkich uczuć ludzkich, zanik zdolności, otępienie.
- Jak walczyć z narkomanią?
- Przede wszystkim ważna jest tu profilaktyka. Trzeba ostrzegać, pouczać młodzież, rodziców i nauczycieli. Pedagodzy mogą pierwsi dostrzec objawy narkomanii. Jeżeli normalni chłopcy i normalne dziewczęta nagle opuszczają się w nauce, są jak gdyby „na zwolnionych obrotach”, stronią od życia społecznego i zamykają się w wąskim gronie przyjaciół, to dzwonek alarmowy. Poza tym trzeba wreszcie zerwać z panującą powszechnie tendencją wstydliwego przemilczania tego problemu.
- A zatem? — zapytał major.
- No cóż, dziękujemy majorowi za zasygnalizowanie nam tego nowego wypadku. Zajmiemy się jego zbadaniem. Jednocześnie prosimy o dalsze prowadzenie dochodzenia również w tej sprawie. Zbiega się ona zresztą z głównym pańskim zadaniem, znalezieniem zabójcy starszego sierżanta Kwaskowiaka. Kto wie, czy to nie jest właśnie powód zbrodni? Narkoman pozbawiony narkotyku zdolny jest do wszystkiego. Niech pan pamięta, że dla takiego człowieka zabójstwo nie stanowi problemu moralnego, bo on w ogóle nie ma żadnej moralności. My obiecujemy panu wszelką pomoc. Trzeba będzie zorganizować jakieś pogadanki dla młodzieży i ich rodziców. Może rozmowa z samymi młodocianymi narkomanami zdoła ich zatrzymać na równi pochyłej, po której spycha ich w dół własna głupota, poszukiwanie wrażeń lub snobizm? Może jeszcze nie jest za późno, aby z niej zawrócili? Naturalnie nie będziemy robili paniki i „sądzenia czarownic”. Chodzi nam tylko o uratowanie młodzieży.
Major powrócił do Podleśnej, gdzie od razu wciągnęły go bieżące sprawy, ale pod wieczór przebrał się w swój najlepszy garnitur i, uzbrojony w trzy goździki, punkt siódma zadzwonił do mieszkania Anny Nieliseckiej. Otworzyła mu pani domu, ubrana równie odświętnie, a z pokoju wyjrzała z zaciekawieniem córka. Magda była bardzo podobna do matki. Może trochę mniej zgrabna, ale to już taki los piętnastolatek, no i sporo wyższa.
- Jakie piękne kwiaty! Ślicznie dziękuję. A oto moja córka.
Major ucałował rękę gospodyni i przytrzymał ją nieco dłużej
w swej dłoni. Zrobił to tak, aby dziewczę, pilnie obserwujące gościa, zauważyło ten gest. Później, kiedy przeszli do pokoju i zasiedli przy stole, oficer milicji starał się wypaść jak najkorzystniej. Przed laty, zanim nieoczekiwanie spadły na niego niepowodzenia służbowe, odejście żony i choroba, był człowiekiem towarzyskim, ogólnie łubianym, miał w sobie wiele radości życia. Umiał się podobać, chętnie się bawił i potrafił rozweselić każde towarzystwo. Z przyjemnością też spostrzegł, że podczas gdy opowiadał rozmaite ciekawe rzeczy, wszystkim zaokrąglały się ze zdumienia oczy.
Kolacja nie była wyszukana, za to smaczna i estetycznie podana. Pani domu również umiejętnie grała swoją rolę kobiety może jeszcze nie zakochanej, ale w każdym bądź razie zainteresowanej mężczyzną i z przyjemnością przyjmującej jego hołdy. Magdę zachwycał zarówno gość, jak i widoczna zmiana w zachowaniu się matki.
Toteż kiedy po kolacji major umiejętnie skierował rozmowę na temat narkotyków i szerzenia się tej „mody” wśród młodzieży, dziewczyna zapomniała o swoich zasadach niewtajemniczania obcych w to, co się dzieje w szkole. Z dumą wypaliła:
- U nas w szkole też takich mamy!
- Na pewno pani przesadza — Niewarowny cały czas traktował córkę Nieliseckiej jak osobę dorosłą — może ktoś kiedyś powąchał na próbę to świństwo, aby później zaimponować kolegom. Chłopcy i dziewczęta z ostatnich klas często w ten sposób udają dojrzałych i dorosłych.
- Wcale nie! — gwałtownie zaprzeczyła Magda. — Takich, którzy wąchają środki odurzające, jest u nas kilku. Przeważnie są to chłopcy, bo dziewczęta obawiają się, że cera im od tego zżółknie. Wszyscy z jedenastej klasy. Ale i w dziesiątej jest trzech. Cała grupa jest przedmiotem kpin. Nawet my z młodszych klas nie przepuścimy żadnej okazji.
- Dlaczego?
- Bo takie głupstwa opowiadają! Mówią, że są dziećmi Pana Boga i że widzą różne dziwne obrazy. Mam w klasie koleżankę, której starszy brat należy do ich paczki.
Skarżył się, że po wąchaniu środków odurzających zjawia się jakaś ogromna żmija, która go wszędzie goni i przed którą niepodobna uciec.
- Ten chłopak chodzi do szkoły?
- Oni wszyscy chodzą „w kratkę”. Raz przyjdą, a potem któryś z nich to zdobędzie i przez następne trzy dni żaden się nie pokazuje.
- A co z maturą?
- Rodzice starają się załatwić to stosunkami i korepetycjami. Byle przepchnąć ich przez egzamin.
- Czyżby rodzice nie domyślali się, co jest powodem dziwnego zachowania się ich dzieci?
- Chyba nie — tym razem odpowiedziała matka Magdy. — Oni na co dzień sprawiają dość miłe wrażenie. Przeważnie są schludnie ubrani, grzeczni i cisi. Opuszczanie się w nauce rodzice tłumaczą przemęczeniem, anemią, zbyt obszernym programem szkolnym, a w najgorszym razie złymi wpływami nieodpowiednich przyjaciół. Koła młodych narkomanów są zamknięte. Nowych adeptów dopuszcza się pod warunkiem ścisłego zachowania tajemnicy.
- Ale koledzy wiedzą o tym. Najlepszy dowód, że panna Magda aż tyle o nich wie.
- W szkole, w tej samej klasie, trudniej jest ukryć tajemnicę niż w domu rodzinnym.
- Skąd oni biorą to świństwo? — zapytał major.
- Tego nigdy nikt z nich nie powie. Jeżeli nawet chwalą się wąchaniem, to nie zdradzą tajemnicy dostawcy.
- Przecież dopiero co w waszej szkole jedna z uczennic tak się zatruła, że trzeba ją było odwieźć do szpitala — major powiedział to takim tonem, jak gdyby znał szczegóły wypadku.
- Ona łyknęła zbyt wielką dawkę „prochów”. Jedni to nazywają „prochami”, inni „heroiną”.
Major nie znał się wprawdzie na narkotykach, wiedział jednak, że z nich wszystkich heroina jest najsilniejsza i najstraszniejsza w skutkach. Jeżeliby młodzi poszukiwacze złudzeń doszli aż do heroiny, niebezpieczeństwo znacznie by wzrosło. Oficer milicji postanowił podnieść alarm. Tu już musi wkroczyć odpowiedni aparat Komendy Głównej MO.
Na razie Niewarowny zręcznie zmienił temat. Obawiał się, że dziewczyna spostrzeże, iż właściwie poddał ją przesłuchaniu i że powiedziała zbyt wiele. Miałaby do siebie duży żal, a jej koledzy nie darowaliby Magdzie „długiego jęzora”. Toteż major znowu zaczął zabawiać panie rozmaitymi dykteryjkami o przemytnikach z okresu; kiedy był oddelegowany do WOP-u i pełnił służbę na odcinku granicy polsko-czechosłowackiej. Około dziesiątej wieczorem zaczął się żegnać.
- Serdecznie dziękuję. Już dawno nie spędziłem tak miłego wieczoru.
- Naprawdę?
- Naprawdę — major powiedział to zupełnie szczerze.
- Bardzo się cieszę.
- Kiedy pan major znowu do nas przyjdzie? — dopytywała się Magda.
- Na pewno niedługo.
- Może więc pojutrze? — zaproponowała dziewczyna.
- Prosimy o nas nie zapominać — tymi słowami Nielisecka pożegnała gościa.
W drodze do domu Niewarowny zastanawiał się nad wiadomościami usłyszanymi od dziewczyny. Szczególnie myśl o „heroinie” nie dawała mu spokoju. Jeżeli młodociani narkomani z Podleśnej mają możność zaopatrywania się w ten narkotyk, źródło jego nabycia znajduje się albo na miejscu, albo w Warszawie. To już nie jest zabawa.
A może starszy sierżant Kwaskowiak wpadł na trop przemytniczej bandy? I za to zapłacił życiem?
TAJEMNICA BIAŁEGO PROSZKU
A jednak następnego dnia major Niewarowny nie mógł nawet pomyśleć o opuszczeniu Podleśnej i skomunikowaniu się ze specjalistą od narkotyków w KG MO. Z rana posterunek milicji zaalarmowano o włamaniu do sklepu spółdzielni gminnej w jednej z sąsiednich wiosek. Oficer milicji musiał tam natychmiast jechać, aby zabezpieczyć ślady. Później zaś asystował przy pracy ekipy dochodzeniowej.
Sprowadzony z Ruszkowa pies milicyjny, Grad, raźno wziął się do roboty. Najpierw trochę kręcił się po wsi, wreszcie złapał trop i przy gwałtownym wymachiwaniu ogonem oraz poszczekiwaniu rzucił się biegiem w stronę lasu. Przewodnik wypuścił całą długość linki i chcąc nie chcąc dotrzymywał towarzystwa psisku. Za nim reszta milicjantów wraz z majorem brnęła po gliniastym gruncie, ile tylko tchu w płucach. Psa milicyjnego nie można zbytnio powstrzymywać, bo to myli mu ślady i gotów zgubić trop.
Później zaczęła się zabawa w bieg na przełaj przez las. Wreszcie Grad z głośnym szczekaniem znikł w starym poniemieckim bunkrze. Tam złodzieje ukryli większą część łupu. W workach była kawa, czekolada i butelki z winem.
Ale sumienny pies nie dał ludziom odpocząć. Zataczając łuk przez pola i laski, biegł dalej niezmordowanie przynajmniej ze sześć kilometrów, aby wreszcie doprowadzić przewodnika i milicjantów do jednego z domów na skraju Podleśnej. Tutaj Grad bez wahania rzucił się do drzwi parterowego mieszkania i groźnie warcząc zaatakował jednego z mężczyzn siedzących w pokoju. Rewizja wykryła resztę rzeczy zrabowanych w spółdzielni i pieniądze pochodzące z utargu sklepu. Całe towarzystwo powędrowało do aresztu komendy powiatowej.
Niewarowny tak był nieludzko zmęczony wielokilometrowym biegiem na przełaj, że po powrocie do Podleśnej nie chciało mu się zająć obiadem i powędrował od razu do „Marysieńki".
Marzył o dużej, mocnej kawie.
W kawiarni było prawie pusto. Jedynie kilka stolików zajmowali zaprzysiężeni bywalcy. Wśród nich major rozpoznał doktora Workuckiego i siedzącego z nim inżyniera Bełkowskiego.
Kiedy zobaczyli oficera, lekarz zaprosił go gestem ręki.
- Coś pan major dzisiaj nie za dobrze wygląda - zauważył.
- Gdyby pan przebiegł tak z dziesięć kilometrów przez pola i lasy jak ja, też by pan lepiej nie wyglądał — i major opowiedział swoje przygody.
- Nie dziwię się pańskiemu wyczerpaniu — pokiwał głową inżynier. — Swoją drogą dobrze, że nie jestem oficerem milicji. Ciężka służba. Wolę swoje laboratorium. A pan, doktorze, swój gabinet. Prawda?
- Pani Irenko, dla mnie duża kawa — zadysponował
Niewarowny, kiedy po zamówienie zgłosiła się kelnerka,
zmienniczka Elżbiety Doreckiej. Irena Barska była również przystojna, ale mniej efektowna od koleżanki.
- Niech pan przedtem coś zje — radził doktor Workucki — na przykład jajecznicę na szynce. Z czterech jaj.
- Dopiero teraz — roześmiał się oficer — nagle uświadomiłem sobie, jaki jestem głodny. Gdyby pan nie wspomniał o tych jajkach, pewnie do wieczora bym nic nie jadł.
Zanim kelnerka podała jedzenie, Niewarowny zdążył dorzucić szczegóły o włamaniu do sklepu i ujęciu sprawców dzięki pracy psa milicyjnego.
- Właściwie w jaki sposób pies idzie śladem?
- zapytał inżynier.
- To nie jest dokładnie wyjaśnione. Są różne teorie, które wszystkiego nie tłumaczą. Dokonywano bardzo ciekawych doświadczeń. Dowiodły one, że to sprawa nie tylko węchu, lecz i jakiegoś bliżej jeszcze nie zbadanego instynktu.
- To wprost fantastyczne — Workucki nie mógł wyjść z podziwu dla wyczynu Grada.
Oficer po zaspokojeniu głodu pociągnął porządny łyk kawy i zapytał:
- Korzystając z tak miłego spotkania chciałbym, żeby któryś z
panów powiedział mi, co to właściwie jest heroina?
Na dźwięk tego słowa lekarz wyraźnie drgnął, ale natychmiast opanował się i odpowiedział:
- Bardzo silny narkotyk. Dawniej używano go w medycynie. Między innymi przy sporządzaniu pewnych leków. To wszystko, co pamiętam o heroinie z wykładów z czasów moich studiów medycznych.
- A do usypiania w czasie operacji i do uśmierzania bólów nie stosuje się heroiny?
- Na pewno nie — zaprzeczył lekarz. — Obecnie nawet morfinę używa się w wyjątkowych przypadkach. Ja przecież często zapisuję moim pacjentom różne środki przeciwbólowe, a także przed zabiegami robię zastrzyki znieczulające, lecz nigdy z morfiny.
- Są podejrzenia — ostrożnie powiedział Niewarowny — że istnieje przemyt heroiny do Polski. Podobno stwierdzono, że nasi narkomani ostatnio przerzucili się na ten środek.
Inżynier roześmiał się.
- To wykluczone.
- Jednak mamy pewne dane, że narkomania zaczyna być problemem i w naszym kraju.
- Być może — zgodził się Bełkowski — ale nie z powodu heroiny. Kilogram tego narkotyku kosztuje ponad czterysta tysięcy dolarów, a w detalu, w dawkach odpowiednio spreparowanych do użytku narkomana nawet dwa razy więcej. W Polsce nie ma takich bogatych ludzi, których stać byłoby na podobny luksus.
- To racja — przyświadczył doktor — nigdy nie słyszałem o używaniu heroiny w naszym kraju. Co najwyżej zdarzają się morfiniści. I z ubolewaniem stwierdzam, że najczęściej wśród lekarzy i farmaceutów. Praktycznie biorąc, tylko oni mają możność otrzymania tego narkotyku półlegalnie, na receptę w aptece. Nawet morfina nabywana ze źródeł nielegalnych byłaby bardzo droga. Czy mam rację, inżynierze?
- Niewątpliwie. To zresztą bardzo nieskomplikowany rachunek. Jeżeli kilogram heroiny kosztuje, przyjmijmy najniższą cenę 400 tysięcy dolarów, to morfina będzie dziesięć razy tańsza, a więc 40 tysięcy dolarów. Nawet uwzględniając zachwianie się amerykańskiej waluty, za dużo na polską kieszeń.
- Przekonaliście mnie, panowie — major postanowił zmienić temat. Pochylił się i potarł łydkę, krzywiąc się przy tym nieco. — Tyle słyszałem o panu, doktorze, jako o znakomitym specjaliście od żylaków, że pewnie będę musiał się kiedyś do niego wybrać jako pacjent. Po dzisiejszym „spacerku” czuję to wyraźnie.
- Często dokuczają panu nogi?
- Niby nie. Ale mam na łydce w jednym miejscu ciemną żyłę. Wielkości pięćdziesięciogroszówki.
- Od dawna pan to ma?
- Co najmniej od dwudziestu lat.
- Niech pan się tym nie przejmuje. Gdyby się to powiększało lub gdyby pan odczuwał jakieś bóle w nodze, wtedy proszę przyjść do mnie.
Major nie powrócił do kwestii narkotyków, a jego towarzysze także nie poruszali tego tematu. Nikt nie nawiązał do ostatniego wypadku w szkole. A przecież kto jak kto, ale doktor Workucki musiał coś o tym wiedzieć. Jeśli nie jako lekarz, to jako ojciec mający córkę w tej samej klasie, do której uczęszczała narkotyzująca się uczennica.
W komendzie wojewódzkiej stary ustalił, że w sprawie narkotyków major Niewarowny będzie się porozumiewał bezpośrednio z odpowiednią komórką KG MO, a swojego zwierzchnika poinformuje przy okazji o rezultatach dochodzenia w tej dziedzinie. Podpułkownika, z którym komendant posterunku już raz rozmawiał o narkotyzowaniu się młodzieży w Podleśnej, poruszyły najświeższe wiadomości.
- Już wiemy, czym zatruła się dziewczyna ze szkoły w Podleśnej — stwierdził podpułkownik.
- Ciekaw jestem?
- W jej torebce znaleziono resztki białawego proszku. Zrobiliśmy analizę tego świństwa. Okazało się, że jest to mieszanina różnych leków.
- Mało się orientuję w tych zagadnieniach.
- Ponieważ jednak, chciał nie chciał, zetknął się pan z tymi problemami, wtajemniczę majora w działanie narkotyków i im podobnych.
- Chętnie posłucham.
- Wracając do waszych młodych narkomanów — powiedział na koniec swego „wykładu” podpułkownik — zajmiemy się nimi, ale niezależnie od tego niech major ma na oku to towarzystwo. Kontakt z młodą dziewczyną, o której pan wspomniał, jest ważny. Należy go za wszelką cenę podtrzymać. Tak otwarcie i szczerze żaden z uczniów nie będzie z nami rozmawiał. A to ma dla nas ogromne znaczenie. Trzeba bowiem wypracować takie metody postępowania i przemawiania do młodzieży, żeby trafić do przekonania, a nie, przypadkiem, prawem reakcji, wywołać odwrotny skutek.
- Żeby się dowiedzieć, od kogo oni kupują te świństwa? Bo jednak ta heroina nie daje mi spokoju. Mam bardzo poważne powody przypuszczać, że nie jest ona tylko mitem.
- To wykluczone! Przemycana, byłaby za droga nawet dla najbogatszych. A legalne otrzymanie heroiny jest w Polsce niemożliwe. Tego narkotyku nie znajdzie się w najbardziej specjalistycznych aptekach. Jego przywóz jest w ogóle zabroniony. Tylko minimalnymi ilościami dysponują naukowcy dla pewnych doświadczeń. I to pod bardzo ścisłą kontrolą.
Po powrocie do siebie major Niewarowny długo zastanawiał się nad tym, co usłyszał w KG MO. Nie mógł również zapomnieć nagłego drgnięcia twarzy doktora Workuckiego, kiedy w czasie rozmowy w kawiarni padło słowo „heroina”. To nie mógł być przypadek. Lekarz coś wiedział, ale co?
Grupa młodych narkomanów interesowała kierownika posterunku MO w Podleśnej jedynie marginesowo.. Jego głównym zadaniem było znalezienie zabójców starszego sierżanta. Czy Kwaskowiak wiedział o nich? Niewarowny przypuszczał, że tak. Poprzedni komendant pełnił tę funkcję ponad osiem lat. Stale tu mieszkał z rodziną. Jego dzieci chodziły do tej samej szkoły. Musiało mu się coś obić o uszy. Ale czy dlatego zginął?
Major w to wątpił. Wprawdzie narkomani dążąc do zdobycia narkotyku nieraz nie cofają się przed popełnieniem przestępstwa czy nawet zbrodni, ale chyba ta młodzież jeszcze nie doszła do podobnego stanu psychicznego?
Jednocześnie starszy sierżant miał duży mir u młodzieży. Dlaczego? Czy tylko dlatego, że stosował nieszablonowe środki, jak ta historyjka z laniem spuszczonym młodym Kowalskim? Także córka Workuckiego nie ośmieliła się „postawić” starszemu sierżantowi, kiedy ten kazał jej natychmiast wracać do domu.
A swoją drogą skąd młodzież bierze tak wielkie ilości różnych leków, że nie tylko starcza ich do narkotyzowania się, ale nawet doprowadza do ciężkich zatruć? A może...
Majorowi przyszła do głowy pewna koncepcja. Postanowił ją natychmiast sprawdzić. Szybko ubrał się i wyszedł z budynku posterunku. Podążył do SAM-u. Pani Nieliseckiej nie było przy kasie, ale Niewarowny zastał ją w pokoiku na zapleczu sklepu. Kierowniczka powitała oficera z nieukrywanym zdziwieniem. Zajęta była sporządzaniem jakichś zestawień.
- Przepraszam, wiem, że jestem trochę natrętny, ale panna Magda była tak uprzejma i zaprosiła mnie na dzisiejszy wieczór. Czy mógłbym z tego skorzystać?
- No, cóż... prosimy bardzo. — Pani Hanka uśmiechnęła się blado.
- Dziękuję pani, naprawdę muszę jeszcze porozmawiać z Magdą. To bardzo ważne.
- Tylko uprzedzam, że dzisiaj pracuję aż do zamknięcia sklepu. Wyjdę stąd najwcześniej kwadrans po siódmej. Proszę więc na mnie nie czekać. Spotkamy się na stacji albo dopiero w Podleśnej Wschodniej.
- Dobrze — zgodził się major. — Będę na panią czekał tak długo, dopóki pani nie przyjdzie.
Magda była pewna, że Niewarowny nie zapomniał o zaproszeniu. Kiedy oficer wszedł z panią Hanką do małego mieszkanka Nieliseckich, stół do kolacji był już nakryty na trzy osoby. Major wręczył dziewczynie duże pudło czekoladek, co przyjęte zostało z zadowoleniem nie tyle przez córkę, ile przez matkę. Znowu posypały się opowiadania o różnych kryminalnych przygodach obecnego komendanta milicji w Podleśnej. I tym razem obie panie słuchały tych historii z niesłabnącym zainteresowaniem.
Później major zmienił temat rozmowy. Mówił o tym wszystkim, czego się o narkotykach dowiedział w KG Mo. Uważał, że taki prywatny wykład o niebezpieczeństwie ich używania odnosi niekiedy lepszy skutek, niż prawdy oficjalne głoszone z katedry szkolnej przez delegata z kuratorium. W pewnej chwili rzucił pytanie:
- Słyszałem, że do tych waszych „narkomanów” zalicza się także córka doktora Workuckiego. Czy to prawda?
- Janka trzymała z nimi w zeszłym roku. Później, kiedy tych trzech wzięli na kurację odwykową, chyba zerwała z całą paczką. A jak teraz, nie wiem. Widywałam ją nieraz z dziewczyną, która pojechała do szpitala.
- Jeżeli panu tak na tym zależy, sądzę, że Magda mogłaby się dowiedzieć...
- Nie, dziękuję. Zapytałem z prostej ciekawości — rzekł Niewarowny i zaczął mówić o czym innym.
Kiedy opuszczał gościnny dom Nieliseckiej, obie jego mieszkanki prosiły, aby o nich nie zapomniał. I chyba tym razem matka powiedziała to zupełnie szczerze.
WĄTPLIWY SUKCES
- Pan do mnie? — dyrektorka liceum podniosła brwi, okazując tu ten sposób zdziwienie, że komendant posterunku MO ośmiela się zakłócać normalny tok pracy. — Mam mało czasu, bo za pięć minut zaczynam lekcję. Poza kierowaniem szkołą, również wykładam w ostatniej klasie.
- Ponieważ Mahomet nie chciał przyjść do góry, góra musiała przyjść do Mahometa — major nieco zmienił znane powiedzonko. — Oczekuję pani od kilku dni i przyznam się, jestem przykro zawiedziony, że się nie doczekałem.
Oficer milicji poprawił się w fotelu i bez pytania o pozwolenie zapalił papierosa. Postanowił być demonstracyjnie niegrzeczny i ostry. Uznał, że inaczej nie można rozmawiać w tej sytuacji.
- A dlaczegóż to ja miałabym przyjść na posterunek milicji?
- W szkole dzieją się niedobre sprawy, a pani się jeszcze dziwi, że milicja się tym interesuje?
- Nie rozumiem?
- Pani dyrektor nie wie, co tu zaszło przed kilku dniami?
- Pan mówi o tej małej, która zachorowała w czasie lekcji?
- Pani dyrektor elegancko to określiła — Niewarowny specjalnie zaakcentował ostatnie słowo - zachorowała.
- Dziewczyna nie należy do najlepszych uczennic. Grozi jej nawet niedopuszczenie do matury. Tak się, biedaczka, przejęła klasówką, która mogła zadecydować o jej stopniu z matematyki, że za wiele łyknęła jakiegoś środka uspokajającego. Ot i cała historia.
- Bardzo to sobie państwo zręcznie ułożyli.
- Pan mi zarzuca kłamstwo? — dyrektorka wstała ze swojego miejsca. — Nie mam czasu. Nie myślę z panem dłużej dyskutować.
- Proszę jednak usiąść. Zapewniam panią, że lepiej tu rozmawiać niż na posterunku lub w gabinecie prokuratora.
- Pan śmie mnie oskarżać? O co?
- Co najmniej o ukrywanie przestępstwa, jakim jest nielegalny handel narkotykami i tolerowanie na terenie szkoły grupki narkomanów. Już w ubiegłym roku zdarzyły się trzy poważne wypadki narkomanii. Trzeba było zastosować kurację odwykową.
- To nie byli uczniowie mojej szkoły.
- Tak. Kiedy zatruli się, rzeczywiście nie byli uczniami... od paru tygodni. Ale przedtem? — majora z wolna zaczynała ogarniać szewska pasja. — Wiem, że u tej dziewczyny byli jej koledzy i nie tylko koledzy. Namawiali ją, aby milczała i opowiadała tę samą historyjkę, którą tu przed chwilą usłyszałem. Co za dziwny zbieg okoliczności. A ja w to wszystko mam uwierzyć!
Dyrektorka lekko zbladła. Tylko koniuszki uszu jej się zaczerwieniły.
- Ta dziewczyna jest przed maturą. Tak jak i jej koledzy. Nie chcieliśmy im łamać życia.
- Ale spokojnie patrzyliście, jak sami sobie niszczą zdrowie i łamią te młode życia.
- Ja... Ja... — dyrektorka aż się zająknęła — nie przypuszczałam, że to takie groźne. Młodzież często robi głupstwa. Nie darmo się mówi, że rozum z latami przychodzi. Czasami lepiej patrzeć na różne wybryki przez palce. Wtedy to prędzej mija niż przy stosowaniu zakazów lub kar. Ale skoro pan major uważa, że sprawa przyjęła już taki niepomyślny obrót, to naturalnie całe ciało pedagogiczne będzie solidarnie pracowało dla polepszenia sytuacji.
- Obawiam się, pani dyrektor, że sprawy zaszły za daleko i ciało pedagogiczne niewiele pomoże.
- A więc co należy zrobić?
- Przede wszystkim trzeba było przyjść do mnie i wszystko szczerze opowiedzieć. W godzinę po wypadku albo przed nim. Żeby milicja nie dowiadywała się ostatnia o tym, o czym wie nawet roznosiciel mleka.
- No tak, przyznaję, zawiniłam. Nie doceniałam niebezpieczeństwa — pani dyrektor nie wspomniała teraz o lekcji, na którą tak się śpieszyła.
- Nie pierwszy to wypadek w pani szkole i, niestety, boję się, że nie ostatni. Nie bądźmy strusiami i spójrzmy prawdzie w oczy.