- Pan ma słuszność. Nie pomyślałam o tym.

Teraz funkcjonariusze milicji musieli odwiedzić

apteki i sprawdzić zrealizowane recepty, przynajmniej te z ostatnich dwóch miesięcy. Stary początkowo krzywił się, że Niewarowny absorbuje tylu ludzi sprawą, która nie dotyczy głównego celu, odnalezienia zabójcy Kwaskowiaka, w końcu jednak pułkownik dał się przekonać, że ten trop może wiązać się z morderstwem byłego komendanta posterunku.

- Ciągle czekamy — zauważył na odprawie poświęconej omówieniu tej akcji kapitan Lewandowski. — Pan major niezbyt się śpieszy.

- Pośpiech, panie kolego — odpowiedział cierpko Niewarowny — konieczny jest tylko przy łapaniu pcheł. Pan kapitan bardzo się śpieszył, zapełnił cały nasz areszt i co z tego wyszło?

- Dosyć, panowie — głos starego zadźwięczał ostrym akcentem. — Zatem zgoda na lustrację aptek. A co potem?

- Zobaczymy, co ta lustracja przyniesie. Jeżeli zdobędziemy materiał obciążający, to rewizja i zatrzymanie winnego.

- A nie lepiej obserwować jego kontakty? — zaproponował Lewandowski.

- W tego rodzaju sprawach niemniej ważne jest zaskoczenie — bronił swojej tezy major.

- Panowie! — stary nie chciał dopuścić do ponownej wymiany zdań między oficerami. — Najpierw sprawdzamy podejrzenia, a jeżeli się potwierdzą, ustalimy dalszy plan działania.

Niewarowny nie omylił się. Lustracja aptek dała bogaty plon. Zakwestionowano ponad osiemdziesiąt recept. Fachowcy, którzy je przeglądali, podzielili cały materiał na trzy grupy. Część tych dokumentów wypisana była niewątpliwie ręką samego lekarza. Tych jednak było stosunkowo najmniej. Na innych ktoś starał się dopisać leki nie ordynowane przez lekarza lub, przerabiając cyfry, zwiększał ilość opakowań z jednego do trzech. Wreszcie najwięcej było recept, gdzie zarówno treść, jak i podpis wskazywały na całkowite fałszerstwo. Takich recept było najwięcej, bo przeszło czterdzieści.

Trzej oficerowie znowu zebrali się w pokoju pułkownika.

- Mieliście nosa, majorze — stwierdził stary — ale niezupełnie. Celowaliście wyżej, trafiliście w kogoś innego. No, nic. Najważniejsze, że waszym „narkomanom" odetniecie poważne źródło zaopatrzenia w „prochy”. Co zamierzacie zrobić z tym fantem?

- Sądzę, że milicja musi wkroczyć oficjalnie do akcji. Przeprowadzę rewizję. Skonfiskuję zapasy towaru, jeśli je znajdę, przesłucham podejrzanego. Sporządzimy protokół. Może nawet zatrzymam winnego?

- Zrobi się straszny krzyk na całą Podleśną — uśmiechnął się pułkownik. — Wyobrażam sobie te interwencje. A pamiętajcie, majorze, że mamy do czynienia ze sztubakami i to w okresie przed maturą. Czy im to nie zaszkodzi?

- Zdaję sobie sprawę z wszystkich trudności, sądzę jednak, że nadszedł wreszcie czas, aby milicja w Podleśnej okazała stanowczość. Jestem stanowczo za zatrzymaniem winnego. Przynajmniej na czterdzieści osiem godzin.

- Ja też — kapitan Lewandowski chyba po raz pierwszy zajął to samo stanowisko co Niewarowny. — A jeśli prokurator nie da sankcji na zatrzymanie za rozpowszechnianie narkotyków, to powinien dać za fałszerstwo recept. Przestępstwo jest zupełnie jasne. Nie podlega dyskusji. Mamy to czarno na białym.

- Tak mówicie, bo nie macie dzieci w tym wieku — pułkownik był bardziej wyrozumiały na wybryki młodzieży — teoretycznie macie rację, ale...

- Pułkowniku, ja nikomu nie chcę łamać życia ani utrudniać zdania matury. Mój poprzednik w takich wypadkach zdejmował pasek od spodni i doraźnie wymierzał sprawiedliwość. Można długo dyskutować, czy robił dobrze, ale osiągał pewien skutek. Ja tak nie postąpię, ale naprawdę trzeba postraszyć tych domorosłych narkomanów i resztę dzieci urodzonych w niedzielę. Zobaczymy, jak się winny zachowa. Od tego uzależniam dalsze swoje kroki. Nie zawaham się jednak przed zatrzymaniem.

- A potem zwolnicie na prośby rodziców — podchwycił „stary” — to może nawet wywrzeć dobry skutek. Inni rodzice bardziej zainteresują się trybem życia swoich synków. Po prostu w obawie, żeby i ich to nie spotkało. I tak wybuchnie wielki skandal na całe osiedle. No, cóż... Rób, jak uważasz za stosowne. Ale gdybyś doszedł do przekonania, że jednak trzeba się zwrócić do prokuratury o sankcję na dalszy areszt, nie działaj bez mojej zgody.

Około godziny czwartej po południu major Niewarówny w towarzystwie sierżanta Michalaka zadzwonił do drzwi doktora Workuckiego. Otworzyła im pielęgniarka, zapytała, czy są zapisani na ten dzień.

- Nie, proszę pani. Jesteśmy tu służbowo. Chciałem się widzieć z doktorem.

- Zaraz go zawiadomię.

Do poczekalni wszedł lekarz.

- Dzień dobry, majorze. Pan do mnie? — zdziwił się.

- Niestety, i to w sprawie urzędowej.

Coś jakby cień niepokoju przemknęło po twarzy lekarza, ale ze słowami: — Panowie wejdą do mnie — uprzejmie wskazał nie pokój przyjęć, a swój prywatny gabinet.

- Czym mogę służyć?

Major wyjął z portfela receptę.

- To pan ją wystawił? — zapytał.

- Tak. Przypominam sobie. Koleżanka córki skarżyła się na dokuczliwy kaszel.

- Aż trzy opakowania leku? Po co tak dużo?

- Ta mała mówiła, że u nich w domu wszyscy kaszlą. Ale do czego pan zmierza, majorze?

- Jestem przekonany, doktorze, że pan dobrze się orientuje, o co chodzi. Wystarczy przypomnieć ostatnie wydarzenie w tutejszej szkole.

- A cóż ja mam z tym wspólnego?

- Młoda narkomanka zatruła się lekami. — Oficer milicji

mówiąc to wyciągnął inną receptę.

- Na tej są różne leki. I to także po trzy opakowania. Proszę spojrzeć.

Lekarzowi, który brał kartkę, lekko drżała ręka. Obejrzał starannie receptę i zwrócił ją majorowi.

- Nie pamiętam tego — powiedział. — Ostatecznie mogło się zdarzyć, że któryś z moich pacjentów prosił mnie właśnie o takie lekarstwo. Mój Boże, trzy opakowania to nie tak znowu dużo. Po co pacjent po dwóch tygodniach miał znów przychodzić po nową receptę?

- Zgadzam się z tym tłumaczeniem. Ale proszę spojrzeć na następną. Tu już cały hurt. Wszystko w maksymalnych ilościach.

- Ja tego nie zapisywałem — zaprzeczył Workucki. — Wystarczy porównać te trzy recepty. Nie moją ręką pisana i nie mój podpis. Sfałszowana.

- To bardzo ważne oświadczenie, panie doktorze. Czy może pan mi je dać na pi śmie?

- Naturalnie.

- Więc proszę.

Lekarz wzruszył ramionami, jednakże spełnił prośbę majora. Oficer milicji uważnie przeczytał podane mu pismo, starannie je złożył i schował do kieszeni.

- Widocznie tak się złożyło, że wyszedłem na chwilę z pokoju przyjęć. Receptariusz zapewne leżał na stole i jakiś pacjent ukradł mi jeden blankiet. Na przyszłość będę uważał, żeby nie zostawiać druków na wierzchu.

- Bardzo pana doktora o to proszę. Tym bardziej nam na tym zależy, że tylko w kilku aptekach znaleźliśmy aż ponad czterdzieści takich recept. Nie dziwi się pan chyba teraz naszej wizycie.

- Ponad czterdzieści? — powtórzył Workucki.

- To wprost niemożliwe.

- Sądzę, że gdybyśmy szukali dłużej i w szerszym promieniu, znaleźlibyśmy znacznie więcej tych sfałszowanych recept.

- Wprost nie mogę uwierzyć.

- A jednak to fakt. Mam te wszystkie recepty, tutaj, w mojej

teczce.

- Coś niewiarygodnego! Ktoś musiał mi ukraść cały bloczek. Już ostemplowany. Zrobiono to tak zręcznie, że nie zauważyłem tego. Zdaję sobie sprawę z mojej poważnej winy. Czy pan major chce mnie pociągnąć do odpowiedzialności?

- Nie. Pana nie. Mam nadzieję, że ta nauczka wystarczy.

- Przyrzekam panu, że to się nie powtórzy. W ogóle nie będę hurtem stemplował recepta- riuszy i będę je trzymał pod zamknięciem. Dziękuję panu, majorze.

- Niestety — odpowiedział Niewarowny — sprawa na tym się nie kończy. Muszę także porozmawiać z pańską córką.

- Z Janką? O co chodzi?

- O sprzedaż i rozpowszechnianie narkotyków na terenie szkoły.

- Janka?! To nonsens!

- Mam też nakaz podpisany przez prokuratora na przeszukanie pańskiego mieszkania. Naturalnie rezygnuję z tak szerokich uprawnień. Wystarczą mi oględziny pokoju panny Janiny Workuckiej. — Oficer milicji podsunął lekarzowi odpowiedni dokument.

- Nieprawdopodobne!

- Przykro mi, doktorze, ale muszę spełnić swój obowiązek.

- Czy mogę być przy tym?

- Nawet chciałbym pana o to prosić. Jeszcze raz podkreślam, że jest mi bardzo przykro z tego powodu. Niestety, służba nie drużba. Proszę również o sprowadzenie kogoś, choćby tej pani pielęgniarki, w charakterze świadka.

- To jakieś nieporozumienie, które za chwil ę się wyjaśni! Panowie pójdą za mną — lekarz skierował się do hallu, skąd półokrągłe schody prowadziły na pierwsze piętro. Tutaj zapukał do drzwi jednego z pokoi. Na głośne „proszę” trójka mężczyzn weszła do środka. Janka Workucka leżała na tapczanie i przeglądała jakieś czasopismo.

- Janeczko — zaczął lekarz — panowie są z milicji. Mają nakaz przeszukania mieszkania i chcieliby porozmawiać z tobą.

- Ze mną?... A to heca — powiedziała dziewczyna, ale nie zmieniła nawet pozycji,

Niewarowny rozejrzał się po pokoju. Na toaletce leżała damska torebka. Major podszedł i wziął ją do ręki. Dopiero to zmobilizowało Jankę.

- Pan nie ma prawa! — dziewczyna zerwała się z tapczanu i podbiegła do oficera milicji, chcąc mu wyrwać torebkę.

- Niech się pani uspokoi — głos majora nie był uprzejmy, jak w czasie rozmowy z lekarzem, nabrał teraz ostrych tonów — bo każę sierżantowi panią przytrzymać albo włożyć kajdanki na ręce. Mam nakaz przeszukania i to przeprowadzę. A pani nie będzie mi w tym przeszkadzała. Zrozumiano!

- Patrzcie go, jaki ważniak się zrobił. Wypędek z Warszawy!

Major nie zareagował na obraźliwe słowa, podszedł do stołu i

wyłożył na obrus zawartość torebki. Chusteczkę, portfelik na pieniądze, szminki, perfumy, jakiś notesik, parę ołówków i... bloczek na recepty. Już ostemplowany. Parę z nich było wypisanych.

- Widzi pan, doktorze — powiedział Niewarowny — jak szybko wyjaśniła się sprawa kradzieży receptariusza? Zakład Kryminalistyki w Warszawie przeprowadził analizę charakteru pisma, którym wypełniono sfałszowane recepty i porównał je z próbkami pisma pańskiej córki. Próbki te otrzymaliśmy ze szkoły. Oba pisma są identyczne.

- No to co? — dziewczyna nie straciła tupetu.

- Jeśli przestępstwo popełnia członek rodziny, ściganie następuje tylko na wniosek poszkodowanego. Nic mi pan nie może zrobić.

Doktor Workucki milczał, lecz na jego czole pojawiły się wielkie krople potu. Otarł je chusteczką.

- Czy pani wyda nam wszystkie leki? Proszę zarówno o te w opakowaniach, jak też o już sproszkowane i zmieszane, z których pani zrobiła to, co pani nazywa „heroiną”. Czy też mamy przeprowadzić dokładne przeszukanie mieszkania?

- Nie macie prawa nic ruszać i do niczego się wtrącać. Wolno mi mieć takie leki, jakie mi się podoba. A także zażywać je w takiej ilości, na jaką mam ochotę.

- W tych ilościach stają się narkotykiem.

- No to co? I tak w Podleśnej wszyscy wiedzą, kto i czym się narkotyzuje. Ani wy z milicji, ani wasi prokuratorzy nic nam nie możecie zrobić. Kicham na was! A nie straszcie nas przymusowym leczeniem. Dlaczego nie? Będziemy przynajmniej w swoim gronie. Bez nudnych rodziców, głupich kolegów i jeszcze głupszych belfrów.

- No, trudno, nie chce pani wydać nam tych rzeczy dobrowolnie, sam je znajdę — oficer milicji spokojnie chodził po pokoju i bezbłędnie odnajdywał różne, nawet dość przemyślne schowki z lekami. Na stole zaczął się piętrzyć mały stosik różnokolorowych opakowań. Leki polskie i zagraniczne. Zarówno łatwe, jak i trudne do nabycia.

- Niejedna apteka, doktorze, mogłaby pozazdrościć takiej kolekcji.

- Janka, bój się Boga, coś ty z tym robiła?

- Ja panu powiem. Tłukła w moździerzu lub też przekręcała w młynku do mielenia kawy. Następnie przyrządzała z tego mieszankę. Dokładny skład chemiczny znamy, bo u tej zatrutej znaleźliśmy na dnie torebki trochę tego świństwa. Potem mieszanina była paczkowana i sprzedawana w szkole jako „heroina”.

- Teraz rozumiem — nie powiedział, lecz dosłownie jęknął lekarz — dlaczego przed kilkoma dniami Janka zapytała mnie, jak działa heroina.

Była zdziwiona, że bez zaglądania do książki nie umiałem jej powiedzieć. Więc ta dziewczyna zatruła się lekami dostarczonymi przez moją córkę? Janka, czy to prawda?

- Głupia była. Sama sobie winna. Ja jej dobrze wytłumaczyłam, jak ma to łykać. A ona od razu całą zawartość torebki i to na lekcji. A poza tym ja tymi lekami nie handlowałam. Odstępowałam je tylko tym z naszej paczki, którzy woleli przerzucić się na prochy. Nie zarabiałam na tym.

- To jeszcze sprawdzimy.

- A sprawdzajcie choćby do Sądnego Dnia. Nudzi mnie już to gadanie — panna Workucka znowu rozciągnęła się na tapczanie. — Daj, ojciec spokój! Dobrze będzie, jeżeli swoje nauki moralne wygłosisz na dole.

Niewarowny, chociaż go diabli brali na bezczelną pannicę, udawał, że nie zwraca na nią najmniejszej uwagi. Spokojnie usiadł przy stole, wyjął z teczki blankiet „protokołu przeszukania” i powoli wypełnił ten dokument. Zabrało to trochę czasu, bo wszystkie zakwestionowane leki, a także recepty, trzeba było oddzielnie opisywać. Wreszcie protokół był gotowy. Oficer milicji odczytał go głośno i zwrócił się do lekarza:

- Czy się zgadza? Jeśli tak, proszę podpisać.

Workucki bez słowa sięgnął po długopis i złożył swój podpis.

- A teraz pani. Wolno pani umieścić w protokole także pewne wyjaśnienia.

- Nie chce mi się.

- Dobrze. Zrobimy odpowiednią adnotację, że podejrzana Janina Workucka odmówiła podpisania protokołu. Aż do wyjaśnienia sprawy jest pani zatrzymana. Może pani wziąć ze sobą ręcznik, mydło i coś do jedzenia.

- Panie majorze... — błagalnym tonem zaczął lekarz.

- A ja się stąd nie ruszę i nic mi pan nie zrobi.

- Niech pani nas nie zmusza do zastosowania

siły.

- Patrzcie no, jaki groźny ten majorek.

Niewarowny miał już tego dosyć.

- Michalak — polecił sierżantowi, który dotychczas stał jak przysłowiowy słup soli — skuj- cie się z nią i idziemy.

- Spróbuj zbliżyć się do mnie, bydlaku, a oczy ci wydrapię.

Sierżant pytająco spojrzał na majora.

Niewarowny błyskawicznym ruchem chwycił dziewczynę i unieszkodliwił jej ręce.

- Skuwaj! — polecił sierżantowi.

Szczęknęły kajdanki. Drugą rękę dziewczyny

oficer trzymał jak w żelaznych kleszczach. Zmusił Workucką do wstania z tapczanu.

- Niestety, panie doktorze — powiedział — żałuję, ale inaczej nie mogliśmy postąpić. Sam pan widział i słyszał.

- Jaki z ciebie ojciec, jaki z ciebie mężczyzna?! Ty pozwalasz tym bydlakom...

- O Boże, Boże! — Workucki opadł na fotel i zasłonił twarz dłońmi.

- Ona jest w narkotycznym transie — stwierdził Niewarowny. — Zatrzymujemy ją na razie na czterdzieści osiem godzin, pod zarzutem rozpowszechniania narkotyków oraz kradzieży i fałszowania recept.

- Ja jako ojciec nie będę jej oskarżał — powiedział Workucki.

- Gdyby ukradła panu z portfela tysiąc złotych lub nawet więcej, ściganie nastąpiłoby jedynie na wniosek pokrzywdzonego członka rodziny. Tu nie chodzi jednak wyłącznie o kradzież, ale o fałszowanie recept. Pomijam już próby przekupienia i znieważenia milicjantów będących na służbie. To osobiście mogę darować pana córce. Ale tylko to.

- Straszne! Janka, moja córka, aresztowana.

- Na razie zatrzymana. Proszę dostarczyć na posterunek jej przybory toaletowe i jedzenie. Idziemy.

Tym razem Janina Workucka bez protestu ruszyła w stronę drzwi.

Po tych denerwujących przeżyciach całego dnia majora Niewarownego ogarnęło zmęczenie. Nie poszedł jednak na kawę do „Marysieńki". Dobrze wiedział, że wielu bywalców w duszy ucieszy się z utarcia nosa „temu nadętemu Wor-kuckiemu". Ale wiedział również, że złamał pewne tabu. Mały światek Podleśnej nigdy nie nabierze zaufania do człowieka, który tolerowany w towarzystwie dopuścił się takiego wybryku zamiast sprawę załatwić w rękawiczkach.

Dlatego też oficer milicji mógł się wprawdzie cieszyć, że tak szybko odciął młodym narkomanom dostęp do narkotyków, lecz mimo to uważał swoje osiągnięcia za raczej wątpliwy sukces.

XI.

KTO LUBI MLEKO?

Od rana na posterunku milicji w Podleśnej zapanował niezwykły ruch. Pod różnymi pozorami przychodzili najrozmaitsi ludzie. A każdy, zniżając głos do szeptu, zadawał milicjantom to samo pytanie:

- Czy to prawda, że córka doktora Workuckiego siedzi? Za co?

Milicja odmawiała udzielania jakichkolwiek informacji na ten temat.

Był również telefon ze szkoły. Dyrektorka usiłowała interweniować w sprawie swojej uczennicy. Prosiła, żeby ją zwolnić, a szkoła sama wyciągnie konsekwencje. Major grzecznie, ale stanowczo odmówił, sucho wyjaśniając, że to nie jest wybryk szkolny i zasadniczo sprawa nie podlega kompetencji władz liceum.

W południe zjawił się w Podleśnej znany warszawski adwokat, Mieczysław Ruszyński, zresztą stary przyjaciel Workuckiego.

- Przyjechałem w sprawie tej smarkuli — powiedział Ruszyński komendantowi posterunku, kiedy znalazł się w jego gabinecie. — Mam pełnomocnictwo wystawione przez jej ojca. Nie wiem, czy Workucki wszystko dokładnie mi opowiedział. Co to za historia? Czy mógłby pan, majorze, bliżej sprecyzować zarzuty?

Major opowiedział mecenasowi o grupce młodych narkomanów i o przebiegu rewizji w domu lekarza. Pokazał mu także protokół.

- To przecież cała apteka! — adwokat złapał się za głowę. — Znam tę dziewczynę od dawna i wiedziałem, że ma przewrócone we łbie. Jedyna córka, więc od dziecka niczego jej nie zabraniano. Ale nie przypuszczałem, że aż do tego dojdzie. Tak prywatnie mówiąc, dobrze się stało, że ktoś wreszcie dał Jance odpowiednią szkołę. Oficjalnie, jako pełnomocnik rodziny zatrzymanej, przychodzę tu interweniować. Przede wszystkim chodzi nam o zmianę środka zapobiegawczego. Przecież ona jest przed maturą...

- My też nie chcemy młodzieży łamać życia. Przeciwnie, staramy się, aby wszyscy skończyli szkołę i stali się normalnymi ludźmi. Właśnie dlatego musieliśmy zatrzymać Workucką i przeciąć dostawę narkotyków.

- W imieniu rodziny zapewniam pana majora, że Janka nie pokaże się więcej w żadnej aptece. Natychmiast po zwolnieniu dziewczyny zbada ją specjalista, a jeśli okaże się to potrzebne, skieruje ją na kurację.

- Panie mecenasie, sam pan wie, że nie ja będę ostatecznie decydował w tej sprawie. Workucka popełniła dwa poważne przestępstwa: fałszowała recepty i dostarczała narkotyki. Nawet jeśli robiła to nie z chęci zysku, fakt nie ulega wątpliwości.

- Nie bardzo się z tym zgadzam. To nie były narkotyki, lecz leki.

- Zdaję sobie doskonale sprawę z wadliwości polskiego ustawodawstwa w zakresie zwalczania narkotyków. Być może, sąd na podstawie formalnego przepisu prawa czy raczej jego braku uchyli ten zarzut. Pozostaje bezspornie przestępczy czyn: fałszowanie recept. Poza tym, panie mecenasie, pańska interwencja jest przedwczesna. Wczoraj dziewczyna była w euforii wywołanej narkotykami i nie można jej było przesłuchiwać. Chyba pan wie, jak zachowywała się w domu wobec milicji i własnego ojca. Dzisiaj pannę Workucką przesłucham i przekażę akta sprawy dalej. Tam też zapadnie postanowienie co do losu zatrzymanej.

- Do komendy milicji i do prokuratury powiatowej w Ruszkowie?...

- Nie. W związku z niedawną zbrodnią na terenie Podleśnej, o tym pan zapewne słyszał, zostałem oddelegowany tutaj z komendy wojewódzkiej MO w Warszawie i podlegam bezpośrednio tej komendzie. Tam więc znajdzie się sprawa.

- Rozumiem, to dlatego komendantem posterunku jest oficer tak wysokiej rangi. Głównym pana zadaniem jest wykrycie morderców Kwaskowiaka. Rozmawiałem o tym kiedyś z Workuckim. Jak mi się wydaje, dochodzenie na razie nie może się poszczycić wielkimi sukcesami.

- Za to przy okazji wykryliśmy inne sprawy.

- Rozmawiałem o tej zbrodni — powtórzył adwokat — z doktorem Workuckim. To człowiek, który dużo wie o tym, co się dzieje w Podleśnej. Jego zdaniem sprawców mordu nie należy szukać wśród mętów i chuliganów, lecz raczej w kręgu ludzi bogatych i cieszących się nieskazitelną opinią. Mój przyjaciel tylko w stosunku do córki był tak zaślepiony. Inne sprawy i innych ludzi widzi i ocenia rzetelnie. Pan major cieszy się jego szacunkiem. Podkreślał w rozmowie ze mną, że pan nie sporządził protokołu o oporze władzy i znieważeniu milicji. To przecież byłby jeszcze jeden poważny zarzut.

- Pan Workucki był świadkiem zachowania się córki tylko w domu. Lepsze kino urządziła nam na ulicy. Ostatnie dwieście metrów sierżant Michalak dosłownie ją niósł, a ja trzymałem jej wolną rękę, aby nie wydrapała oczu milicjantowi. A jakich wyrazów przy tym używała! Niejedna stara pijaczka mogłaby pozazdrościć repertuaru! Później usiłowała zdemolować celę.

- A teraz?

- Euforia minęła. Zachowuje się spokojnie, ale nie chce nic jeść. Z domu przyniesiono jej tyle pożywienia, że chyba dla dziesięciu by wystarczyło. Nie chce, niech nie je. Jak się trochę przegłodzi, dobrze jej to zrobi.

- Widzę, że sprawa jest poważna i nie ma mowy o natychmiastowym zwolnieniu. Zresztą, przyznaję, spodziewałem się tego i przyszedłem do pana majora jedynie ze względu na starego przyjaciela.

- Tak szczerze mówiąc, czy po tych wszystkich jej wyczynach, pan, będąc na moim miejscu, zwolniłby dziewczynę?

- Nie — bez wahania odpowiedział Ruszyński. — Powinna dostać dobrą nauczkę. Inaczej co z niej wyrośnie?

- Nie jestem ani zbyt surowy, ani mściwy, chociaż przyznaję, ta pannica dopiekła mi do żywego. Jedno jest pewne: jeszcze najbliższą noc spędzi tutaj. Co dalej, zastanowimy się. Ja i moi zwierzchnicy. Na pewno nie będę obstawał przy trzymaniu jej

w areszcie aż do sprawy.

- Dziękuję panu i za to. Mam nadzieję, że nie ma pan nic przeciwko temu, że porozmawiam z prokuratorem i może z pańskim zwierzchnikiem w komendzie wojewódzkiej. Pułkownik to mój dobry znajomy od wielu lat. Bardzo go szanuję i cenię.

- Jest pan obrońcą Janiny Workuckiej i to wchodzi w zakres pańskich obowiązków.

- Miło mi było, majorze, poznać pana — adwokat pomimo porażki swojej misji, uprzejmie pożegnał Nie- warownego.

Narada w komendzie wojewódzkiej była tym razem dość burzliwa. Kapitan Lewandowski i zaproszony na naradę podpułkownik z KG MO reprezentowali zdanie, że przy tak wyraźnym przestępstwie nie może być mowy o zwolnieniu podejrzanej z aresztu. Każdy z oficerów inaczej motywował swoje stanowisko. Podpułkownik stwierdził, że fałszowanie recept staje się nagminnym przestępstwem i należy stosować ostre represje, aby odstraszyć innych. Lewandowski natomiast dowodził, że wypuszczenie na wolność córki człowieka tak znanego i ustosunkowanego, jak Workucki, zrobi złą krew w całej Podleśnej, a także w pewnych kołach w Warszawie. Znowu będzie się mówiło o dwóch miarach sprawiedliwości. Jednej dla maluczkich, drugiej dla możnych.

W argumentach obu oficerów było bez wątpienia sporo racji. Natomiast major Niewarowny uważał, że czasami dobrocią i perswazją można osiągnąć lepszy skutek.

- Nie zależy mi na tym, aby Janka Workucka nie zdała matury. Prawdopodobnie i bez aresztowania też by jej nie zdała. Chodzi mi jednak o dotarcie do reszty tych „narkomanów”. Żeby mieli do nas choć trochę zaufania. Żeby uwierzyli, że chcemy tylko ich dobra. Inaczej nawet przymusowe skierowanie na kurację odwykową nie da żadnego efektu. Pokazaliśmy już, że milicja wie wszystko i umie być bezwzględna. Po demonstracji siły trzeba okazać serce.

- Nie możemy umarzać sprawy, gdy popełniono tak wyraźne przestępstwo.

- Wcale jej nie chcę umarzać — zaprotestował Niewarowny.

— Po prostu będę bardzo długo prowadził dochodzenie. Wobec podejrzanej zastosuję nadzór. Gotów jestem osobiście podjąć się roli kuratora społecznego. Jeżeli przez ten czas dziewczyna zmieni styl życia, potrafi zerwać z nałogiem i zdać maturę, wtedy wprawdzie stanie przed sądem, ale my sami będziemy prosili o łagodny wymiar kary z zawieszeniem. Jeżeli natomiast nie stwierdzę żadnej poprawy, znowu zatrzymam Workucką i przekażę akta sprawy prokuratorowi. Im bardziej poznaję teren, na którym teraz pracuję, tym mocniej utwierdzam się w przekonaniu, że starszy sierżant Kwaskowiak był mądrym człowiekiem. Miał rację stosując nietypowe metody.

- To trochę jakby szantaż — zauważył Lewandowski.

- Nie boję się zastosowania szantażu, którego celem jest uratowanie czyjegoś losu. Naturalnie nie zwolnię dziewczyny dzisiaj, a dopiero jutro. Niech spędzi jeszcze jedną noc na drewnianej pryczy.

- A więc? — zapytał stary.

- Major tak gorąco bronił tej dziewczyny, że poddaję się — stwierdził podpułkownik.

- Muszę zgodzić się z panami — powiedział Lewandowski.

- A zatem dajemy Niewarownemu wolną rękę — zadecydował szef.

- No jak, Broneczku? — uśmiechnął się stary, kiedy zostali sami. — Może wolałbyś wrócić do swojej statystyki? Jeżeli chcesz, twoje dawne biurko czeka na ciebie.

- Daj spokój. Nie kpij sobie ze mnie.

- Tyle mówiłeś o profilaktyce, ale nie spostrzegłeś, że i ja jestem zwolennikiem jak najszerszego stosowania tej metody. Również wobec pewnych, zdziwaczałych oficerów milicji.

- Dziękuję ci bardzo — Niewarowny powiedział te słowa zupełnie szczerze.

- Widzę i cieszę się, że odżyłeś. Żeby tylko ta nieszczęsna sprawa wreszcie ruszyła z miejsca.

- Nie bój się, ruszy! Może trzeba będzie jeszcze poczekać miesiąc czy dwa. Kto wie, czy nie dłużej? Ale ruszy. Nie ma zbrodni doskonałych.

- Ty już coś knujesz. Złapałeś nowy trop?

- Tak mały i tak nic nieznaczący, że gdybym ci o nim powiedział, miałbyś nową okazję do kpin. Ale ja czuję, że jestem na dobrej drodze.

- Domyślasz się, kto zabił Kwaskowiaka?

- Nie domyślam się. Nie mam żadnych podstaw do podejrzeń. Nie znam także jeszcze powodu, chociaż na pewno był to bardzo ważny powód. Rozpracowanie wszystkiego zajmie mi sporo czasu. Ale nie opuszcza mnie przekonanie, że szukam właściwie.

- Tylko, Bronek, pamiętaj, żadnego pajacowania.

- Przyrzekam ci, że jeżeli znajdą mnie z rozbitą głową, będziesz wiedział, kto i dlaczego to zrobił. Pod tym względem będę ostrożniejszy niż Kwaskowiak. W moim biurku zostawię obszerne zapiski.

- Czy nie byłoby lepiej, żebyś mi od razu powiedział?

- Nie. Mam do ciebie, stary, ogromne zaufanie. Większe niż do siebie samego. Ale gdybym ci się dzisiaj zwierzył, myślałbyś o mnie to samo, co ten młody zarozumiały szczeniak.

Niewarowny nie wymienił żadnego nazwiska, ale pułkownik doskonale wiedział, kogo jego przyjaciel ma na myśli.

- Muszę ci powiedzieć — na zakończenie dorzucił stary — że był tu u mnie adwokat Ruszyński. Nie powiedziałem mu niczego wiążącego. Poza nim nikt inny nie interweniował, mimo że ten Workucki ma przecież nieliche stosunki.

- To o nim dobrze świadczy i jeszcze bardziej utwierdza mnie w decyzji zwolnienia Janki z aresztu.

- Rób, jak uważasz.

Na drugi dzień dopiero około trzeciej po południu major Niewarowny polecił kapralowi Nierobisowi przyprowadzić na górę zatrzymaną.

Kiedy Janina Workucka stanęła w drzwiach gabinetu oficera milicji, niczym nie przypominała tej bezczelnej pannicy sprzed dwóch dni. Jej twarz nieco zbladła, sukienka nosiła ślady spania na pryczy.

- Proszę, pani siądzie — major wskazał krzesło naprzeciwko biurka i rozpoczął przesłuchanie.

Tym razem dziewczyna nie próbowała się stawiać.

Odpowiadała cichym głosem. Przyznała się zarówno do fałszowania recept skradzionych ojcu z biurka, jak też do tego, że w ten sposób zdobyte leki służyły całej grupie uczniów z jej szkoły jako narkotyki. Zaprzeczyła jedynie zarzutowi, że sprzedawała leki po wyższych cenach, niż je sama nabyła.

- Kto u was w szkole wąchał środki odurzające i kto brał inne narkotyki? Proszę wymienić nazwiska.

- Czy oni będą odpowiadali za to?

- Nie. Ani przed władzami szkolnymi, ani przed sądem. Chcemy jedynie pomóc im w zerwaniu z narkomanią.

Dziewczyna wymieniła jedenaście nazwisk.

- A reszta?

- Ci narkotyzują się stale, od przeszło roku. Inni „dla fasonu" czasami próbowali. Tak jak ja.

- Nie będę tu pani wygłaszał kazania ani mówił o tym, że rujnujecie sobie zdrowie. Chyba miała pani czas zastanowić się nad tym, co pani zrobiła i co ją czeka.

- Wiem. Będę odpowiadać przed sądem. Grozi mi parę lat więzienia. Bardzo żałuję swojego zachowania się w domu i później na ulicy. Nie rozumiem, jak mogłam się tak wygłupiać. Ogarnęła mnie jakaś dziwna wściekłość. Nie wiedziałam, co robię.

Workucka zamilkła. Wreszcie powiedziała cichym tonem:

- Bardzo przepraszam pana majora.

- Nie zależy mi specjalnie na tych czterech słowach, które pani przed chwilą powiedziała. A właściwie do których pani się przymusiła. Nie o to przecież chodzi. Chciałbym, aby pani naprawdę żałowała swoich czynów. Zrozumiała, ile zła wyrządziła sobie, swoim przyjaciołom i rodzicom.

Dziewczyna spuściła głowę.

- Popełnionego przestępstwa nie można cofnąć. Za swoje czyny będzie pani odpowiadała przed sądem i poniesie taką karę, jaką ten sąd wymierzy. Ale każdy człowiek może się zrehabilitować. Chciałbym pani dać szansę takiej rehabilitacji.

- Cóż ja mogę zrobić?

- Zawrzyjmy umowę. Jeszcze dzisiaj zwolnię panią z aresztu. Pod nadzór milicyjny. Raz na tydzień musi pani przyjść tutaj i podpisać listę. A także pokazać mi swoje zeszyty i stopnie. Jednocześnie koniec z narkotykami pod jakąkolwiek postacią. Jeżeli wykaże się pani dobrą nauką i zda maturę, postaram się przekonać prokuratora, aby nie żądał bezwzględnego aresztu, lecz prosił sąd o zawieszenie wykonania kary. Da mi pani słowo honoru, że zastosuje się do moich poleceń?

- Pan mnie traktuje jak dziecko.

- Nie — zaprzeczył major — jak złe dziecko, które musi ponieść karę za swoje winy.

- Będą się ze mnie w szkole śmieli.

- A teraz nie śmieli się z „narkomanów"? Nawet ci z młodszych klas?

- Boję się, że trudno mi będzie dotrzymać umowy.

- Pomożemy pani. Zarówno ja, jak i rodzice. A więc jak?

- Spróbuję.

Major wyciągnął rękę.

- Grabula?

- Grabula! — dziewczyna uśmiechnęła się i podała dłoń oficerowi milicji.

Niewarowny sięgnął po słuchawkę telefonu i wykręcił numer.

- Poproszę doktora Workuckiego. Tu posterunek milicji.

Kiedy zgłosił się lekarz, komendant posterunku powiedział:

- Mówi major Niewarowny. Czy pan doktor nie byłby uprzejmy przyjść do nas po córkę?... Tak. Zwalniamy ją. Zawarliśmy z pana córką pewną umowę. Jaką? Może ona sama panu powie... Sądzę jednak, że byłoby dobrze, aby wróciła do domu razem z panem. Czekamy, doktorze.

- Wolałabym, żeby ojciec tu nie przychodził - zauważyła panna Workucka. — Po raz pierwszy w życiu nie będę mu mogła spojrzeć w oczy. Wstydzę się swojego zachowania.

- Sama pani przekonała się, do czego mogą doprowadzić narkotyki.

- Co ja mu powiem, kiedy przyjdzie?

- Są słowa, na które trudno się zdobyć, ale które czasami muszą być wypowiedziane.

W kilka dni potem odwiedziła posterunek Zofia Kwaskowiakowa. Major bardzo serdecznie przyjął wdowę po starszym sierżancie. Wypytywał o pracę, o dzieci. Dowiadywał się, w czym mógłby jej pomóc. Wreszcie zapytał:

- Czy ma pani do mnie jakąś konkretną sprawę, czy tylko tak po przyjacielsku pani tu wstąpiła? Od razu przyznam się, że wprawdzie robimy, co w naszej mocy, ale niewiele osiągnęliśmy. Zabójca pani męża ciągle chodzi na wolności, a my nie wiemy, kto to taki.

- Przypomniała mi się jedna rzecz. Chciałam ją panu majorowi powiedzieć. Może to nic ważnego, a może...

- Coś w związku z tymi porannymi spacerami pani męża?

- Sądzę, że tak, ale nie wiem na pewno.

- Słucham panią.

- Było to albo w sierpniu, albo jeszcze pod koniec lipca. Pewnego dnia Władek wrócił z tego, jak pan nazywa „porannego spaceru” i kiedy jadł śniadanie, zapytał mnie: „Powiedz, Zocha, po co dwojgu samotnym ludziom trzy litry mleka?”

- Pytał o trzy litry mleka? Dlaczego?

- Nie wiem. Nie wyjaśniał mi — Kwaskowiakowa potrząsnęła przecząco głową. — Odpowiedziałam, że może ci ludzie mają świnkę czy cie- laczka. Albo po prostu chcieli zrobić domowy ser lub twarożek. Albo, jak to w lecie, piją dużo zsiadłego mleka.

- A co na to mąż?

- Mruknął pod nosem, że ci ludzie świń nie chowają. A sery kupują u baby, która przynosi śmietanę, jaja i ser domowy.

- Co jeszcze powiedział?

- Nic. Zjadł śniadanie, otarł usta i poszedł do pracy.

- Później wspominał o tym mleku?

- Nie. Nigdy. Dlatego zupełnie zapomniałam o tym powiedzieć, kiedy przesłuchiwał mnie pan kapitan Lewandowski. A także wtedy, kiedy rozmawiałam z panem majorem. Dopiero dzisiaj jak synek opowiadał, że u nich w przedszkolu zbiły się trzy butelki mleka, przypomniałam sobie słowa Władka. I dlatego przyszłam do pana komendanta.

- Jestem pani wdzięczny za tę informację. Czy mąż na pewno użył słów „dwojgu samotnym ludziom”?

- Tak. To pamiętam doskonale. Czy pan myśli, że to ważne?

- Nie wiem — szczerze odpowiedział oficer milicji. — Jestem jak ten człowiek, któremu stłukł się duży wazon na drobne okruszki. Zbiera te okruszki i stara się tak je dopasować i pozlepiać, aby wazon znowu był cały. Może to jest właśnie jeden z okruszków?

- Władkowi życia nikt nie zwróci. Tego wazonu nie można skleić.

- Niestety. Ale można i trzeba ująć mordercę.

- Dlaczego to zrobił? Władek miał twardą rękę, ale był dobrym człowiekiem. Nie lubił ludzi zamykać i oddawać pod sąd, a często im pomagał. Przecież nie zabili go o to mleko.

- Nie wiem, pani Kwaskowiakowa. Szukam po omacku, sprawdzam każdą okoliczność. Teraz zainteresuję się tym, o czym pani mi powiedziała. Gdyby pani znowu coś sobie przypomniała, proszę zaraz dać mi znać. Ale niech ta nasza rozmowa pozostanie w tajemnicy, dobrze? Czy pani komuś wspominała o tych trzech butelkach mleka? Sąsiadkom albo któremu z moich ludzi?

- Nie, nikomu. Ledwie mały zaczął opowiadać o tym rozlanym mleku, zaraz Władek stanął mi jak żywy przed oczyma i przyszłam do pana majora.

- Świetnie. Niech pani nic nikomu nie mówi. To może być ważny ślad, a jakby się rozniosło, to pani wie, dotarłoby i do zabójcy, a on jest bardzo przebiegły.

- Nikomu nawet słówka nie pisnę — obiecała Zofia Kwaskowiakowa żegnając się z majorem. — Nawet księdzu na spowiedzi.

Kobieta wyszła, a Niewarowny zamyślił się. To, co usłyszał, pasowało do jego jeszcze nie w pełni sprecyzowanych podejrzeń. Było także zgodne z opowiadaniem Kiciusia. Wprawdzie ten, którego major zaczął ostatnio podejrzewać, nie był człowiekiem samotnym, a ściślej mówiąc, ci ludzie nie byli „dwojgiem samotnych”, ale od pewnego czasu rzeczywiście jedynie we dwójkę zajmowali dużą, wygodną willę.

Dlaczego zabili?

Major uważał, że teraz, po własnych spostrzeżeniach i po tych wszystkich wiadomościach, jakie uzyskał w KG MO, mógłby dać i na to odpowiedź. Kwaskowiak w jakiś sposób, pewnie przypadkiem lub dzięki swojej bystrości wpadł na trop. Może nawet jeszcze nie na trop, a tylko zaczął interesować się mieszkańcami pięknej willi i usiłował dociec, co dzieje się za jej murami? Starszy sierżant nie potrafił rozwiązać tego problemu drogą rozumowania. Dlatego też postanowił pilnie śledzić podejrzany obiekt. Przychodził tam codziennie rankiem i obserwował. Czasami musiał na to stracić przeszło godzinę. Kiedy indziej wystarczał mu rzut oka i wracał do domu.

Ale po co temu człowiekowi aż trzy litry mleka?

Niewarowny nie umiał na to odpowiedzieć. Jego wiadomości z zakresu nauk ścisłych były zbyt małe. Postanowił to sprawdzić w KG MO.

Od początku najbardziej podejrzanym był Zygmunt Workucki. Przez pewien czas major uważał, że jeśli nawet lekarz nie jest bezpośrednim mordercą, to jednak w jakiś sposób uczestniczył w zabójstwie. Przeciwko doktorowi przemawiały fakty, że:

1) Był właścicielem zielonego Fiata. Taki wóz widział roznosiciel mleka, Stefan Zborkowski, w dniu zabójstwa Kwaskowiaka.

2) Na wypowiedziane przez majora słowo „heroina", Workucki wyraźnie drgnął.

3) Tadeusz Grepański uel Kiciuś zeznał, że właśnie naprzeciwko willi lekarza Kwaskowiak ukrywał się za sosną, jak gdyby czatował na kogoś.

Czy na kogoś, kto jest dostarczycielem narkotyków? Dochodzenie wykazało, że to nie Workucki, tylko jego córka zaopatrywała swoją „paczkę” w leki narkotyzujące.

Obecnie kolejny argument przemawiał za niewinnością Zygmunta Workuckiego. Kwaskowiak wspominał żonie o „dwojgu samotnych ludziach”. W willi lekarza mieszkało pięć osób: doktor, jego żona, syn studiujący na wyższej uczelni, córka Janina, a także owdowiała matka żony. Razem liczba lokatorów całkowicie usprawiedliwiająca nabywanie codziennie trzech litrów mleka.

Starszy sierżant doskonale znał swój teren i nie mógł się tak omylić.

Zresztą w tej chwili Niewarowny już widział zupełnie kogoś innego w roli „podejrzanego nr. 1”.

Ale od podejrzeń do dowiedzenia zbrodni bardzo daleka droga. Oficer milicji zdawał sobie sprawę z trudności jej przebycia. A może znowu kroczy fałszywym tropem?

Majorowi przyszło na myśl niedawne włamanie do sklepu spółdzielni gminnej. Wilczur Grad przez długi czas bezradnie kręcił się wśród wiejskich opłotków. Raz nawet usiadł niezdecydowany i spojrzeniem dawał znać swojemu panu, że nie jest w stanie nic zrobić. Przewodnik głaskał psa i przemawiał do niego uspokajająco. Potem Grad rozpoczął na nowo poszukiwania tropu. Niesporo mu szło, aż wreszcie złapał ślad. Wtedy bez wytchnienia biegł, ile sił w potężnych łapach, wprost do domu, w którym schronili się włamywacze.

Niewarowny ciągle nie mógł złapać tego właściwego tropu. Dlatego tak szczerze zazdrościł pięknemu psu jego sukcesu.

MAJOR ROZPOCZYNA PORANNE SPACERY

- Dzień dobry, panie majorze!

Oficer odwrócił się. Ulicą szła Magda Nielisecka i już z daleka go wołała. Przystanął i przywitał się z dziewczyną.

- Ze szkoły?

- Tak. Idę do mamy, do spółdzielni. Mama pracuje dzisiaj tylko do czwartej. Razem pojedziemy do domu.

- Co tam w szkole?

- Jak to w szkole. Nudy na pudy.

- Bardzo się na mnie gniewają?

- Czego nie wygadywali! Pan wie, że przyjechała z Warszawy cała komisja lekarska. Badali wszystkich uczniów i uczennice dwóch ostatnich klas. Niektórzy muszą codziennie chodzić do lekarza i w jego obecności łykać jakieś lekarstwa.

- Nie śmieją się z nich?

- Początkowo to się śmieli. Ale przyjechała do nas jedna pani w randze kapitana. Bardzo sympatyczna i równa babeczka. Pan ją zna?

- Nie. Trudno znać wszystkich ludzi pracujących w milicji. Ta pani była pewno z Komendy Głównej.

- Miała w każdej klasie pogadanki. Nawet u nas w dziewiątej. Wyświetlała przezrocza. Mówiła o narkotykach. To samo mniej więcej co pan major. Bardzo ciekawe. Był też pan profesor z kuratorium. A także jakiś doktor. Rodziców też wzywali na odczyty. Ale ja wiem, że niektórzy z „narkomanów" nadal kupują środki odurzające. Mówił mi Stasiek Nagórski, że widział je u swojej siostry.

- Z Janki Workuckiej bardzo się śmieli?

- Chyba nie. Janka nie pozwoliłaby sobie w kaszę dmuchać. Ona jest najstarsza w całej klasie. Już w poprzedniej siedziała dwa lata. A przedtem też zimowała. W ubiegłym roku, kiedy znowu została, chciała się przenieść na wieczorówkę do Warszawy, ale doktor nie zgodził się.

Tak rozmawiając doszli prawie do samej spółdzielni.

- Tu już muszę panią pożegnać.

- Niech pan mi mówi „Magda".

- Dobrze. Przy okazji wypijemy „brudzia”. Do widzenia, Magda.

- Tak dawno pan u nas nie był... Kiedy pan przyjdzie? Może dzisiaj? Dobrze?

- Nie chciałbym się naprzykrzać paniom.

- Wcale się pan nie naprzykrza. Mama bardzo lubi pana. Ja też. Mam bardzo fajną mamę. Prawda, że ładna?

- Bardzo ładna — Niewarownego śmieszyła ta rozmowa. W każdej kobiecie jest trochę ze swatki. Choćby była dopiero w dziewiątej klasie.

- No to czekamy dzisiaj na pana.

- Ale...

- Nie ma żadnego „ale" — dziewczyna zaprotestowała energicznie. — Zaraz powiem mamie, że zaprosiłam pana majora i pan zgodził się przyjść. Jak zwykle, około siódmej.

Dziewczyna weszła do spółdzielni, a rozbawiony tym spotkaniem oficer wrócił na posterunek MO. Zresztą Niewarowny bez przykrości myślał o odwiedzeniu małego mieszkanka. Nielisecka, jeśli chciała, umiała być miłą panią domu. A do dziewczyny major poczuł sympatię od pierwszego spotkania. Poza tym w Podleśnej było nudno wieczorami. Nie miał co robić po skończonej służbie.! Dwa razy w tygodniu można było wprawdzie iść do i kina, ze dwa — pojechać do Warszawy, gdzie też siedziało się w czterech ścianach swojego pokoju, ale lepiej umeblowanego i zaopatrzonego w ciekawe książki, tylko że takie życie nie wystarczało już Niewarownemu. Przeminęły lata „zdziwaczenia”, jak to nazwał pułkownik.

Kawiarni „Marysieńka” oficer milicji nie miał ochoty odwiedzać po pamiętnym incydencie z Janką Workucką. Obawiał się, że będzie tam lodowato przyjęty albo wręcz sprowokowany do jakiejś awantury. Pozostawało więc spędzanie długich jesiennych wieczorów w małym pokoiku posterunku MO.

Zobaczenie Nieliseckiej leżało nawet w planach majora.

Musiał zadać jej parę pytań, na które odpowiedzi, jego zdaniem, były ważne dla śledztwa. Wolał jednak nie zjawiać się w tym celu w SAM-ie. Przekonał się bowiem, że w Podleśnej ściany mają nie tylko uszy, ale i oczy oraz co najmniej telegraf bez drutu. Tu się wszystko widzi, wszystko wie i wszystko odpowiednio komentuje.

Spotkanie i rozmowa w domu, w Podleśnej Wschodniej, dawała większą rękojmię zachowania tajemnicy.

Na wszelki wypadek Niewarowny zatelefonował przedtem do kierowniczki sklepu.

- Wiem, wiem — śmiała się Nielisecką. — Magda zaprosiła pana na dzisiaj. Dostała ode mnie burę, że niepokoi majora.

- To ja nie chciałbym się paniom narzucać.

- Ale skądże znowu. Będzie mi bardzo miło.

- Naprawdę?

- Proszę nie marudzić i przyjść punktualnie o siódmej.

- Rozkaz.

- A zatem do zobaczenia.

- Pani Hanko — powiedział w kilka godzin później Niewarowny — ja z wielką prośbą. Na pewno macie w sklepie odpisy kwitów za prenumeratę mleka. Czy mogłaby pani sprawdzić, kto z ulicy Akacjowej bierze trzy litry?

- Chyba nie muszę sprawdzać.

- Dlaczego?

- Bo już raz sprawdzałam. W czerwcu tego roku prosił mnie o to starszy sierżant Kwaskowiak.

- Jak to? I pani nic o tym nam nie powiedziała?

- To było przecież cztery miesiące przed zabójstwem komendanta posterunku. Przyznaję, wyleciało mi zupełnie z głowy. Dopiero teraz, kiedy major zadał mi to pytanie, uprzytomniłam sobie, że już po raz wtóry mi je postawiono.

- Czy Kwaskowiak mówił, do czego potrzebne mu te dane?

- Nie. Tylko prosił, aby sprawdzić kto i kiedy zamawia po trzy litry mleka.

- Sprawdziła pani?

- Naturalnie. Z milicją trzeba żyć w zgodzie, zwłaszcza kiedy się jest kierowniczką sklepu. Zawsze można jakiś mandat oberwać. Nowy komendant posterunku także szukał okazji, aby mi go wlepić. Ale jakoś się nie udało, pomimo najlepszych chęci.

- Skąd pani wie? — Niewarowny aż się zaczerwienił.

- Podleśna to miejscowość bez tajemnic.

- Mnie jednak bardzo zależy, aby moje pytanie o to mleko pozostało tajemnicą.

- To naprawdę takie ważne?

- Nie wiem — przyznał szczerze major. — Ale w końcu nie odpowiedziała pani na moje pytanie. Kto kupuje trzy litry mleka?

- Nikt.

- Jak to nikt? Niemożliwe.

- Na całej długości ulicy Akacjowej nie mamy takiego klienta. Naturalnie poza kawiarnią, która kupuje więcej. A tak przeważnie litr. Czasem dwa.

- Ale ja wiem na pewno, że ktoś brał trzy litry.

- Nie stale. Jeżeli czasami ktoś potrzebuje więcej mleka, zostawia w pustej butelce kartkę i na drugi dzień Zborkowski przynosi dodatkową porcję. Rozlicza się w ten sam sposób. Pieniądze czekają pod butelką. A poza tym wystarczy zatelefonować do nas i poprosić o dodatkowy przydział. Tu nie Warszawa. U nas panuje zasada: nasz klient, nasz pan.

- Nie notuje się tych dodatkowych zamówień?

- Po co? Codziennie obciążam roznosiciela pewną ilością litrów mleka. Na koniec miesiąca robimy rozliczenie. Dopłaca on tę różnicę, jaka powstaje pomiędzy sumą wpłaconą przez abonentów a wartością mleka, które pobrał przez ten okres. Zborkowski to bardzo uczciwy człowiek. Nie mam z nim żadnych kłopotów. Proponowałam mu, aby rozwoził także chleb i bułki. To byłaby dopiero wygoda dla mieszkańców naszego osiedla. Niestety, Stefanek nie zgodził się. Mówił, że za długo trwałoby rozwożenie i mleka, i pieczywa; byłoby mu za ciężko. Może i racja. I tak cud boski, że go znalazłam. Podleśna jest chyba jedyną podwarszawską miejscowością mającą zorganizowane dostawy.

- W takim razie nie ma żadnej możliwości skontrolowania,

kto jaką ilość mleka kupuje?

- Nie ma.

- Najczęściej właśnie pani odbiera telefony. Może pani pamięta, kto tak zamawiał dodatkową ilość mleka, aby razem wyszło trzy litry?

- W lecie często Workucki. Normalnie abonuje dwa litry, ale zwłaszcza w sobotę zamawia co najmniej dodatkowy litr. A czasem i dwa. W niedzielę prawie zawsze doktor ma gości z Warszawy.

- A Sawiccy, Bełkowski, pani Rozmarowicz albo Chruścik czy Adamkiewiczowie?

- Panie majorze, czy pan ode mnie nie za dużo wymaga? — roześmiała się kierowniczka spółdzielni. — Przecież ja nie jestem oficerem śledczym! Sawiccy czasami biorą, Bełkowski nie, bo i po co? Tam jest tylko dwoje ludzi. Identyczna sytuacja u magistra Chruścika. Adamkiewiczowie w ogóle nie kupują mleka w spółdzielni. Przecież my nie mamy monopolu. Chłopki z pobliskich wsi roznoszą po domach śmietanę, mleko, jaja i sery. A nawet i cielęcinę. To poważnie zmniejsza obroty naszych sklepów. Najlepiej niech pan spyta o to wszystko Zborkowskiego.

- Wolę nie. Wprawdzie Stefanek robi wrażenie bardzo porządnego człowieka, ale muszę tę sprawę zachować w ścisłej tajemnicy. Wiem, że na panie mogę liczyć.

- Na mnie na pewno — z całą powagą odpowiedziała Magda.

- Nie mogę być gorsza od własnej córki.

- A roznosiciela mleka nie byłbym pewny.

Po powrocie do domu Nie warowny, oceniając rezultaty wizyty u pań Nieliseckich musiał przyznać, że wieczór udał się pod względem towarzyskim. Natomiast zdobyte wiadomości przedstawiały małą wartość dla śledztwa. Już majorowi zdawało się, że jest na dobrej drodze, kiedy spotkało go ponowne niepowodzenie.

Za to na brak powodzenia nie mógł uskarżać się sierżant Michalak. Któregoś dnia przyniósł wieczorem butelkę „Soplicy” i jakąś zakąskę. Nalegał, aby Niewarowny i kapral Nierobis wypili choć po kieliszeczku. Major nigdy nie był abstynentem, chociaż nikt go nie widział pijanego, toteż i teraz nie chciał urazić odmową sympatycznego chłopaka i wymówić się od zaproszenia. Zastrzegł tylko, że jak długo on, Niewarowny, jest komendantem posterunku, tak długo w tym lokalu nie wypije się ani kropli alkoholu. Co innego w prywatnym mieszkaniu. Cała trójka przeszła więc do pokoiku zajmowanego przez majora. Tutaj Michalak napełnił kieliszki i bardzo oficjalnie wzniósł toast za zdrowie swojego komendanta.

Oficer milicji chciał się zrewanżować toastem na rzecz fundatora, ale sierżant zaproponował inny:

- Zdrowie mojej narzeczonej.

Nierobis nie okazał zdziwienia, ale majora trochę zaskoczyło to oświadczenie. Wniebowzięty sierżant wyjaśnił:

- Gdyby nie pan major, nigdy nie ośmieliłbym się nawet marzyć o Elżbiecie. Ale pan komendant, kiedy pierwszy raz poszliśmy do „Marysieńki”, zachęcił mnie. Powiedział, do końca życia będę pamiętał te słowa: „A cóż to wy od macochy? Nie młody i przystojny chłopak?” Więc wystartowałem. Po Wielkanocy będzie nasz ślub.

- Dlaczego dopiero po Wielkanocy, a nie na Boże Narodzenie? — dopytywał się Nierobis. — Ja bym tak długo nie czekał. Do tego czasu jeszcze ci kto babkę sprzątnie.

- Nie bój się. Mojej Elki jestem bardziej pewny niż siebie samego.

- Zdrowie młodej pary — wtrącił major, aby zażegnać spór. Wydawało się, że jego dwaj podkomendni zaraz skoczą sobie do oczu.

Dużą przyjemność sprawiła majorowi wizyta doktora Zygmunta Workuckiego. Zjawił się on pewnego dnia na posterunku milicji.

- Czekałem przez te wszystkie dni na majora w „Marysieńce", ale pan jakoś niełaskaw dla tego lokalu. Przychodzę, aby podziękować za córkę.

- Nie ma za co. I nie mnie, lecz moim zwierzchnikom.

- Niech major nie będzie taki skromny. Już ja dobrze wiem od mecenasa Ruszyńskiego, że gdyby nie pan, dziewczyna do dziś siedziałaby w areszcie. A to nic by jej nie pomogło, tylko jeszcze bardziej zepsuło. Mam dwoje dzieci. Z synem nigdy nie miałem najmniejszych kłopotów. Janka od małego była diabłem wcielonym. Przyznaję, że nawet bałem się dowiadywać, jak się sprawuje. Świadomie tego nie robiłem. Daję słowo honoru, że o tych receptach nic nie wiedziałem. Ale innych rzeczy to po trochu się domyślałem. Dzisiaj nie poznaję swojej córki. Przecież ona mnie przeprosiła za wszystko, co było! Chodzi do szkoły, odrabia lekcje. A to zawdzięczam właśnie panu majorowi.

Workucki, nieco zmieszany, postawił na stole butelkę zagranicznego koniaku.

- Pan major chyba nie odmówi?

- Doktorze kochany, gdybym wziął, zaraz by w Podleśnej opowiadali, że Niewarowny przyjmuje łapówki. Naprawdę nie mogę.

- Kiedy ja ze szczerego serca.

- Doktorze, proszę wziąć tę butelkę do domu i schować. Jeżeli będę miał kiedy przyjemność odwiedzić pana, wtedy wypijemy po kieliszeczku.

- Chyba że tak. Ale trzymani za słowo — lekarz z pewnym ociąganiem schował koniak.

Oficer milicji stwierdził, że na nowym stanowisku odniósł parę sukcesów, które go szczególnie cieszyły. Niestety, główny problem wciąż nie był rozwiązany.

Nie pozostało więc nic innego, jak spróbować tej samej metody, którą zastosował starszy sierżant Kwaskowiak, płacąc za to życiem.

Niewarowny nie należał do tchórzy. Były czasy, kiedy w konspiracji, najpierw w mieście, a później w partyzantce, bez cienia strachu stawiał czoła wielekroć liczniejszemu i dużo lepiej uzbrojonemu wrogowi. Ale nie można kłaść znaku równości między odwagą a ryzykanctwem. Major odważył się na to, co kosztowało życie jego poprzednika, postanowił jednak nie ryzykować. Z Warszawy sprowadził sobie grubą futrzaną kurtkę i ciepłą, watowaną narciarkę. Ten strój jeszcze sam nieco przerobił, aby lepiej służył swemu przeznaczeniu.

Teraz co rano, o godzinie czwartej, rozlegał się przy łóżku

Niewarownego dźwięk budzika. Oficer wstawał, szybko się ubierał i po cichu, aby dyżurujący po drugiej stronie korytarza milicjant niczego się nie domyślał, wychodził z domu. Znał dobrze „rozkład jazdy” mleczarza. Dlatego też szedł ulicą Malinową do Różanej, następnie całą Różaną do lasu i tam czekał. Doskonale słyszał skrzyp wózka roznosiciela, kiedy ten objeżdżał Akacjową. Widząc, że mleczarz już skręca w Brzozową, by obsłużyć kolejny rejon, a następnie klientów ulicy Różanej, major przechodził przez całą Akacjową, nie ukrywając się specjalnie i nigdzie nie zatrzymując. Gdyby ktoś go tu spotkał o tak wczesnej porze, wyglądałoby na to, że oficer milicji dokonuje po prostu obchodu swojego terenu.

Był to rzeczywiście obchód, ale specjalnego rodzaju. Gdyby ktoś uważnie obserwował komendanta posterunku, zauważyłby, że mijając okratowane furtki sprawdzał, co stoi na progach cofniętych nieco w głąb ulicy willi. Wprawdzie o tej porze, w grudniu, było ciemno, jednakże białą butelkę mleka widać nawet w nocy.

Cała droga od lasu aż do końca Akacjowej nie zabierała więcej niż dziesięć minut. Poranny spacer Niewarownego trwał wraz z postojem w lesie najwyżej pół godziny. Dla majora nie ulegało wątpliwości, że starszy sierżant Kwaskowiak przebywał mniej więcej tę samą trasę, lecz w dużo krótszym czasie, bo i bliżej mieszkał, i wiedział, przed czyim domem należy szukać tych trzech butelek.

Mijały jednak dni za dniami i nic nie wskazywało, że oficer milicji jest na dobrym tropie. Niewarowny już na pamięć znał ilość butelek stojących przed każdym z mijanych domów. Nigdy nie było żadnej zmiany. Widocznie mieszkańcy tych willi prowadzili w zimie bardziej unormowany tryb życia i nie potrzebowali dodatkowych dostaw mleka.

Rybak całymi godzinami cierpliwie obserwuje spławik. Myśliwy zaczajający się na dzika czy na zwierzynę płową, nieraz wiele nocy czeka w zasadzce na możliwość strzału. Jakże często w ogóle daremnie. Milicjant, usiłujący schwytać przestępcę, także w pewnym stopniu podobny jest myśliwemu. Musi więc mieć jego cierpliwość. Niewarowny nie przejmował się zbytnio niepowodzeniami. Codziennie o określonej godzinie w jego pokoju rozlegał się dźwięk budzika.

Major poznał już ranne zwyczaje Podleśnej. Wiedział, że Stefanek dociera na Akacjową dziesięć minut przed piątą. Obsłużenie tej ulicy zajmuje mu około dwudziestu minut. Potem wózek mleczarza znika w ulicy Brzozowej, gdzie przy skrzyżowaniu z Różaną czeka na niego nowa porcja butelek zostawionych tutaj przez wielką ciężarówkę mleczarni. Swój obchód Akacjowej mógł oficer milicji zaczynać kwadrans po piątej. Nie zrywał się już o czwartej, bo w zupełności wystarczało mu czasu na ubranie się, jeżeli nastawiał budzik o czterdzieści pięć minut później.

Akacjowa o tej porze była zwykle pusta. Krążąc po niej przez prawie dwa tygodnie, major nie spotkał tu rano nikogo. Okna willi były ciemne. Znak, że żaden z mieszkańców tej części Podleśnej nie śpieszył się na godzinę szóstą do pracy w Warszawie czy w Ruszkowie.

Ale... w jednym pomieszczeniu zawsze zapalało się światło natychmiast po przejechaniu wózka mleczarza. Na pierwszym piętrze w willi doktora Zygmunta Workuckiego.

Niewarowny wiedział, czyj to jest pokój. Właśnie z niego wraz z sierżantem Michalakiem wyprowadzali szamoczącą się z nimi Jankę Workucką.

Już grudzień dobiegał połowy, a major — chociaż codziennie dokonywał swojego obchodu — nie mógł pochwalić się żadnym sukcesem. Czyżby te trzy butelki mleka, o których wspominał żonie starszy sierżant Kwaskowiak, o które również major dowiadywał się w spółdzielni, miały być tylko mitem?

A może należało ich szukać na innej ulicy? Wprawdzie Kiciuś widział komendanta posterunku zaczajonego za sosną naprzeciwko willi Workuckiego, ale mleczarz Zborkowski spotykał milicjanta wracającego z zupełnie innej strony. Major nie wykluczał i tej okoliczności. Od czasu do czasu rozszerzał swoje spacery na teren sąsiednich ulic. Jedno było pewne. Jeżeli trzy butelki mleka były przyczyną porannych wypadów Kwaskowiaka, musiały stać przed domem oddalanym najwyżej o dziesięć minut marszu od mieszkania starszego sierżanta.

Temu rejonowi trzeba więc było poświęcić także nieco uwagi.

Aż wreszcie pewnego dnia oficer, idący szybkim krokiem przez Akacjową, ujrzał na progu pewnej willi trzy białe plamy. Przystanął, a sprawdziwszy dyskretnie, że nikogo nie ma na ulicy, podszedł do samej furtki prowadzącej do posesji. Nie, nie mylił się. To były te tak długo wyczekiwane trzy butelki mleka.

Tego dnia panowała wyjątkowo paskudna pogoda. Ostry wiatr niósł fale śniegu z deszczem. Cała Akacjowa pokryta była głębokimi kałużami, a jednak Niewarownego zalała fala ciepła. Otrzymał wreszcie dowód, że dochodzenie jest na dobrej drodze, chociaż zdawał sobie sprawę, że gdyby teraz zakomunikował w Komendzie Wojewódzkiej, jaki to sukces odniósł, kapitan Lewandowski, nie bacząc na wyższą rangę kolegi i na obecność szefa, na pewno parsknąłby śmiechem. Nawet pułkownik, tak życzliwy majorowi, przyjaciel z dawnych lat młodości chmurnej i górnej, albo by powiedział „Bronek, niedobrze z tobą”, albo by pokiwał głową w jednoznaczny sposób.

A pomimo to Niewarowny tę chwilę uważał za największe swoje osiągnięcie. Jeśli nie w życiu, to w ciągu ostatnich pięciu lat. Jeszcze raz nie zawiódł go jego milicyjny „nos”. Jeszcze raz będzie mógł dowieść, że wielkie laboratoria kryminalistyczne z ich wyposażeniem sprowadzanym z całego świata nie mogą się równać z intuicją, która musi być podstawową cechą każdego oficera dochodzeniowego.

Tak, trzy butelki mleka stały przed drzwiami. Niewarowny wierzył, że jeśli słowa Kwaskowiaka miały jakieś ukryte znaczenie, to tylko tu, a nie gdzie indziej, można zobaczyć te trzy białe flaszki. Spodziewał się ich każdego dnia, kiedy odbywał swój, nie wiadomo, czy jeszcze nocny, czy już poranny spacer.

Ale nie należało stać jak słup soli przed drzwiami willi ani też zbytnio przedłużać chwil swojej radości. Trzeba przystąpić do realizacji drugiej części planu, już uprzednio przygotowanego. Oficer, nie zwlekając, szybko doszedł do Brzozowej i tam skręcił w stronę torów kolejki. Znowu skręt w Rezedową. Później pustym placem aż do posesji, gdzie znajdowały się resztki domu spalonego przez hitlerowców. To był piękny pałacyk bogatego przedsiębiorcy pochodzenia żydowskiego. W czasie okupacji hitlerowcy wymordowali całą tę rodzinę, a w pałacyku zamieszkał jakiś gestapowski dygnitarz. Przy domu stała zawsze warta z trupimi główkami na czapkach. Przed ucieczką samochodem, w styczniu 1945 roku, hitlerowiec osobiście oblewał każdy pokój benzyną z kanistrów i wychodząc po raz ostatni z willi rzucił za siebie płonącą zapałkę. Z pięknej rezydencji pozostały jedynie dwie ściany trzymetrowej wysokości.

Major rozumował w następujący sposób: Kwaskowiak zginął, ponieważ dał się zaskoczyć przeciwnikowi od tyłu. Najprawdopodobniej stał pod tą samą sosną, gdzie go widział Kiciuś. Napastnik zaszedł z drugiej strony i wymierzył śmiertelny cios. Dlatego obserwując, co się stanie z trzema butelkami mleka, trzeba mieć zabezpieczone plecy: stać w narożniku rozbitego domu.

Wprawdzie widoczność z tego miejsca była gorsza niż spod sosny, lecz i na to znalazł się sposób. Oficer milicji wyciągnął z kieszeni kożuszka małą, ale precyzyjną lornetkę. Dzięki niej, pomimo ciemności, doskonale widział bielejące pod drzwiami frontowymi trzy butelki mleka.

Niewarowny czekał bardzo długo. Już dochodziła siódma godzina, stawało się szaro, a mleko tkwiło ciągle na swoim miejscu. Wreszcie oficer dostrzegł, że w paru oknach willi zapalają się i gasną światła. Znak, że jej mieszkańcy obudzili się. Na ulicy pokazali się pierwsi przechodnie. Kiciuś nie kłamał. Maria Kowalska wraz z jedną ze swoich pomocnic śpieszyła do spółdzielni po codzienne zakupy dla kawiarni. U Workuckich dawno już widać było ruch w całym domu. Młody Workucki, student politechniki, mniej więcej za kwadrans siódma poszedł w kierunku stacji kolejki. Spieszył na wykłady.

Wreszcie otworzyły się drzwi willi obserwowanej przez majora. Kobieca ręka wysunęła się i zabrała butelki z mlekiem. Znowu minuty płynęły za minutami. Zebrało się ich przeszło trzydzieści. Panna Janka z teczką w ręku podążyła do szkoły. Zrobiło się już zupełnie widno. Oficer milicji nie na żarty zaczął się obawiać, że jakiś przechodzień może go spostrzec, zaczajonego pomiędzy ruinami murów. Tego tylko Niewarownemu brakowało! Natychmiast cała Podleśna zostałaby postawiana na nogi. Na szczęście było zimno, pogoda brzydka i dokuczliwa, toteż nikt się zbytnio nie rozglądał. Wszyscy patrzyli pod nogi, aby nie wpaść w błoto. Czego jak czego, ale tego towaru jesienią nigdy tutaj nie brakowało.

Niewarowny nie wiedział, czy jeszcze czekać, czy też niepostrzeżenie wycofać się z punktu obserwacyjnego.

W końcu zdecydował, że skoro stracił prawie trzy godziny, może poczekać jeszcze jedną.

Miał rację. Willa wyposażona była w garaż zbudowany pod tarasem. Widocznie ten garaż miał wewnętrzne połączenie z innymi pomieszczeniami budynku, bo teraz wrota otworzyły się szeroko i wyjechał z nich wolno samochód. Zatrzymał się przed wyjazdem na ulicę. Wysiadł z niego właściciel domu. Przymknął drzwi garażu, nawet nie trudząc się z ich zamknięciem od wewnątrz, otworzył okratowane siatką podwójne drzwi na ulicę. Wrócił do auta, wyjechał nim na Akacjową, znowu się zatrzymał, żeby zamknąć bramę od ulicy.

Teraz samochód ruszył i zniknął z oczu oficera milicji. Zdołał on jednak zauważyć, że nikogo więcej poza właścicielem nie było w samochodzie.

Właściwie wszystko odbyło się normalnie i we właściwej kolejności. Pani domu wzięła spod drzwi zamówione mleko. Zapewne oboje małżonkowie zjedli razem śniadanie i następnie mąż pojechał do Warszawy, do pracy, swoim autem.

A jednak Niewarowny uważał, że dokonał wielkiego odkrycia. Te trzy butelki mleka musiały tu całej sprawie grać jakąś bardzo ważną rolę. Starszy sierżant niewątpliwie śledził właśnie ten dom. Że podejrzenia Kwaskowiaka były uzasadnione, najlepszym, choć tragicznym, tego dowodem była jego śmierć.

Kiedy ginie żołnierz, na jego miejsce wstępuje następca i nadal prowadzi walkę. Major Niewarowny wiedział, że w tej chwili zajął pozycję opróżnioną przez starszego sierżanta. Po to, żeby zaczętą przez Kwaskowiaka walkę z nieznanymi

przestępcami doprowadzić do końca.

Oficer milicji wiedział także, że okres marazmu, w jakim tkwił przez ostatnie lata, jest definitywnie zamknięty. Z ulicy Akacjowej do budynku posterunku MO wrócił nie ten sam człowiek.

XIII.

NIESPODZIEWANY SPRZYMIERZENIEC

- Niestety, majorze, muszę pana zmartwić. Przewertowałem całą bibliotekę. Konsultowaliśmy się ze specjalistami zarówno z Wydziału Farmacji Akademii Medycznej, jak również Wydziału Chemii Uniwersytetu Warszawskiego. Wszyscy są tego samego zdania. Nie ma takiego narkotyku, do którego produkcji potrzebne byłoby mleko. Z mleka, poza serami i śmietaną, można w ostateczności robić kazeinę, różne kleje białkowe lub sztuczne włókno. Naturalnie do tego rodzaju produkcji niezbędne byłyby ogromne ilości mleka, a nie trzy litry. Nic na to nie poradzę

- podpułkownik z KG MO bezradnie rozłożył ręce. — Obawiam się, że tym razem jesteście na złym tropie.

- A jednak — upierał się Niewarowny — jestem pewny, że starszy sierżant Kwaskowiak codziennie przychodził tam i sprawdzał, ile butelek mleka stoi przed drzwiami domu. Dlatego też zginął.

- Możliwe, że macie rację. Ale dlaczego łączycie tę śmierć i owe trzy butelki mleka z narkotykami? Jakie macie, majorze, podstawy do tego?

- Talk słabe, że gdybym je pułkownikowi wymienił, wyśmiałby mnie pan. Ale moja intuicja mówi mi, że się nie mylę.

- Dzięki wam zrobiliśmy w Podleśnej kawał dobrej roboty. Oczywiście nie łudzę się, że wszyscy młodociani narkomani zerwą ze zgubnym nałogiem. Niemniej, jeśli to zrobi choć kilku, a inni ustrzegą się przed próbowaniem „kleju” czy „prochów”, będziemy cieszyli się z sukcesu. Dlatego doceniam, majorze, waszą intuicję, jednakże nic wam nie mogę pomóc.

Swojemu zwierzchnikowi Nie warowny nie próbował się zwierzać. Wiedział, że stary nazwałby to wszystko mrzonkami. Już i tak pułkownik coraz bardziej denerwował się długotrwałym dochodzeniem bez żadnych efektów.

Major nie dziwił się szefowi. Na pewno „góra" jego również podkręcała za bezczynność w sprawie dotyczącej zamordowania milicjanta. Każdy wymaga od swoich podwładnych jak najlepszych i jak najszybszych rezultatów pracy, nie licząc się z trudnościami przy wykonaniu zleceń. „Powiedziałem: zrobić, ma być zrobione, a jak? — to mnie nie obchodzi".

Zresztą komendant posterunku w Podleśnej wcale nie był lepszym przełożonym dla swoich ludzi. Nieraz także wymagał od nich zbyt wiele. Major przyznawał się do tego w duchu, ale jednocześnie usprawiedliwiał takie postępowanie tym, że i sam nigdy się nie oszczędzał.

- W walce z przemytem narkotyków — ciągnął podpułkownik — pożyteczną rolę spełnia „Interpol". Między innymi wydaje on obszerne komunikaty. Polska nie należy do „Interpolu". Ponieważ jednak przemyt i rozpowszechnianie narkotyków uznane zostało za przestępstwo międzynarodowe, otrzymujemy z Paryża, gdzie znajduje się siedziba tej organizacji, materiały informacyjne.

Podpułkownik przerwał na chwilę, żeby zapalić papierosa.

- Tradycyjne drogi przemytu opium i haszyszu prowadzą przez Turcję, Egipt do Francji. Tutaj istniał cały podziemny przemysł przerabiający opium na morfinę i heroinę. Część towaru w tej postaci rozprowadzana była w Europie, głównie w Niemieckiej Republice Federalnej i w Skandynawii, gdzie ostatnio narkomania bardzo się szerzyła. Większość produkcji przemycano do Stanów Zjednoczonych.

- W rozmaitych schowkach samochodowych, a nawet samolotowych — uzupełnił major.

- Pod tym względem międzynarodowe gangi przemytnicze są pełne inwencji. Nie tak dawno „Interpol” podawał, że z prasowanej heroiny przemytnicy fabrykowali posągi świętych. Te rzekomo gipsowe posągi eksportowane były z Francji do USA. Ale ostatnio przemytnikom powodzi się dużo gorzej. W Egipcie i we Francji zaostrzono walkę z narkotykami. Policja skonfiskowała ogromne ilości opium, a także gotowe inne narkotyki wartości dziesięciu milionów dolarów. Rozbito również tajny przemysł przerobu opium. Co prawda wielkie gangi szybko powetują sobie te straty. Tym bardziej że organizacja handlu narkotykami jest bodaj najlepszą na świecie konspiracją. Chyba jeszcze nigdy nie udało się dotrzeć do samej góry. Najczęściej policja chwyta kurierów przewożących towar i drobne płotki, ludzi, którzy rozprowadzają narkotyki wśród detalicznych handlarzy. Niemniej w tej chwili przemytnicy znaleźli się w pewnych tarapatach i, jak twierdzi „Interpol”, poszukują nowych dróg transportu towaru ze Wschodu na Zachód oraz nowych miejsc uszlachetniania opium.

- Między innymi droga prowadzi przez Polskę?

- Być może. Biuletyny „Interpolu” znalazły już pełne pokrycie w faktach. Niedawno skonfiskowano poważną ilość morfiny w Jugosławii, zaś władze celne w Bułgarii przed paru miesiącami wykryły w przyczepie samochodowej „urlopowiczów” jadących do NRF wprost gigantyczny ładunek haszyszu, bo przeszło pół tony. Wartość tego narkotyku wyceniono na ponad jedenaście milionów dolarów.

- Gdyby tak można było spenetrować willę tego pana. Czy nie kryje się tam fabryka narkotyków?

- Major jest chyba trochę uczulony na tym punkcie, — uśmiechnął się lekko podpułkownik.

- Przeszukanie można by przeprowadzić, obawiam się jednak, że nie da ono żadnych rezultatów. Jeżeli nawet znajdziemy aparaturę chemiczną, to co z tego? Każdy może ją mieć, zwłaszcza zaś pański podejrzany. Działalność laboratorium trzeba byłoby nakryć w czasie produkcji. Z doświadczeń policji francuskiej wiemy, że to nie jest łatwe. Cała aparatura ma taką konstrukcję, że tu czasie alarmu wystarczy otworzyć jeden kran i wszystko spływa wraz z wodą do zlewu.

Niewarowny coś sobie zanotował, jak gdyby słowa podpułkownika nasunęły mu pewien pomysł.

- Narkotyki wyprodukowane w takich laboratoriach od razu wywozi się stamtąd w małych partiach, aby fabryczka zawsze była „czysta”. Jak dotychczas nic jednak nie wskazuje, żeby gdzieś w naszym kraju powstała tego rodzaju „pracownia”.

- Czy to bardzo skomplikowane urządzenie?

- Nie. Niespecjalnie. Na upartego, mając do dyspozycji opium, można morfinę lub nawet heroinę produkować w dobrze urządzanej aptece. Byłaby to oczywiście produkcja dość kosztowna. Opium zawiera około dziesięciu procent morfiny. Przy mało precyzyjnych urządzeniach, otrzymałoby się najwyżej dwie trzecie tego alkaloidu. Natomiast w aparaturze specjalnej straty są minimalne.

- Czy tego rodzaju aparatura jest w naszym kraju dostępna dla każdego?

- Nie sądzę. Produkujemy ją, owszem, wyłącznie jednak dla potrzeb naszych zakładów naukowych i laboratoriów fabrycznych, a tam nie wytwarza się narkotyków.

- Ja jednak nadal uważam — upierał się Niewarowny — że znalazłem się wreszcie na dobrej drodze i wyjaśnię tajemnicę tych trzech butelek mleka.

Ale nazajutrz pod progiem willi stała samotna biała flaszka. Jedyna, jak codziennie.

Major nie zrażał się. Co rano budzik zrywał go z łóżka. Deszcz nie deszcz, śnieg czy mróz, Niewarowny rozpoczynał swój spacer.

Pewnego dnia, kiedy po cichu wychodził z budynku posterunku MO, natknął się na sierżanta. Oficer był pewien, że milicjant, pełniący właśnie nocny dyżur, spokojnie drzemie w sąsiednim pokoju. Tymczasem Michalak ubrany był jak do wyjścia.

- Panie majorze — powiedział — pójdę z panem. To bardzo niebezpieczne. Przecież te spacery Kwaskowiak przypłacił życiem.

- To zaraz i mnie mają łeb rozwalić, że rankiem sprawdzam, czy w Podleśnej wszystko jest w porządku? Co wam, Michalak, strzeliło do głowy? Wracajcie do telefonu. Ładnie byśmy wyglądali, gdyby tak z Ruszkowa lub z Warszawy zadzwonili, a na posterunku żywego ducha.

- Pan major niepotrzebnie się naraża. Przecież można tak zorganizować służbę, aby zawsze ktoś towarzyszył panu majorowi. Dwóch nikt nie zaczepi. A tak, wiadomo, jak skończył starszy sierżant.

- Nic mi się nie stanie. A wy wracajcie do swojej pracy- Rad nierad Michalak został na posterunku, a major podjął swoją codzienną inspekcję. I tym razem także bez sukcesu. Pojedyncza butelka stała na swoim miejscu.

Dopiero w dziesięć dni później Niewarowny, idąc jak zwykle ulicą Akacjową, spostrzegł trzy białe plamy. Znowu manewr okrążenia i znowu zajęcie obserwacyjnego punktu w ruinach spalonego domu.

Przygotował się na długie oczekiwanie. Miał rację, bo co najmniej półtorej godziny nikt się nie kwapił z zabraniem trzech butelek. Wreszcie, podobnie jak poprzednio, kobieca ręka zabrała je do środka z progu willi. Dalej również wszystko potoczyło się identycznym trybem. Otwieranie i zamykanie garażu oraz bramy na ulicę. W końcu stary samochód potoczył się w kierunku stolicy.

Niewarowny wrócił na posterunek i po załatwieniu bieżących spraw wybrał się do spółdzielni. Nie zdążył nawet powiedzieć, co go interesuje, bo kierowniczka sklepu uprzedziła jego pytanie.

- Jeżeli nasz sławny detektyw nadal zajmuje się dostawami mleka do domów, to mam dla pana ciekawostkę. Wczoraj osobiście odebrałam telefon. Ktoś z ulicy Akacjowej zamówił dwa dodatkowe litry. A że stale bierze jeden, razem wypadło trzy.

- Dobrze wiem, komu to mleko dostarczono. Chodzi mi tylko to, czy rozmawiającym był mężczyzna, czy też kobieta?

- Kobieta.

- Pani poznała ją po głosie?

- Nie. W ogóle bardzo rzadko z nią rozmawiałam. A przez telefon chyba nigdy.

- W każdym bądź razie jestem mocno zobowiązany. Informacja pozwoliła mi zrozumieć ważną dla mnie sprawę.

- Czy są to tajemnice nie dla kobiecych uszu?

- Są to na razie tajemnice nie dla żadnych uszu.

- Pan ma w sobie dużo z Sherlocka Holmesa.

I wyraźnie pan na niego pozuje.

- Conan Doyle to mój ulubiony autor, zaś z jego bohatera jeszcze długo będziemy brali przykład. Nie wstydzę się przyznać do tego. Wielu młodych zarozumialców również by skorzystało z tej lektury, gdyby parę razy uważnie przeczytali dzieła pisarza.

- A kiedy Sherlock Holmes nas odwiedzi? Magda stale pyta o pana. Dzisiaj jestem zajęta, ale jutro będzie pan mile widzianym gościem.

- Przez Magdę czy przez panią?

- Nawet genialni detektywi nie mogą wszystkiego wiedzieć — roześmiała się pani Hanka.

Niewarowny powrócił na posterunek, zamknął się w swoim gabinecie i długo rozważał sytuację. Teraz dla oficera milicji było jasne, że trzy butelki mleka są tylko umówionym sygnałem. Każdy mógł zatelefonować do spółdzielni i zamówić dwa dodatkowe litry dla właściciela starego samochodu. Sklep przyjmował zamówienia, a nazajutrz mleczarz stawiał przed progiem trzy butelki.

Ale co uruchamiał ten sygnał?

Major orientował się, że obserwacją willi przy Akacjowej nie rozwiąże tego zagadnienia. Trzeba rozpocząć inwigilację jej właściciela. Dokąd jedzie swoim samochodem? Jak to zrobić, skoro posterunek MO w Podleśnej nie dysponuje nawet służbowym motocyklem?

Prawda! Niewarowny stuknął się w głowę. Kiedy obejmował tę placówkę, pułkownik w przystępie wielkoduszności ofiarowywał mu do użytku piękny Mercedes. Wtedy oficer odrzucił propozycję, słusznie rozumując, że komendant osiedlowego posterunku z luksusowym autem byłby postacią już nie tyle śmieszną, co wręcz karykaturalną. Jakby się ten wóz dzisiaj przydał! Major postanowił przypomnieć staremu o jego obietnicy, niech da chociaż jakąś starą Syrenkę...

A poza tym coraz ciężej było prowadzić to dziwne dochodzenie bez żadnej pomocy. Wszystko robić samemu. Żeby tak ze dwóch dobrych wywiadowców... Jakiś samochód może pułkownik i ofiaruje, ale nie przydzieli ani jednego człowieka, nie wiedząc, w jakim celu jest on Niewarownemu potrzebny. Nie, o tym nie mogło być mowy.

Tymczasem oficer milicji poza swoją intuicją nie dysponował żadnymi poszlakami, usprawiedliwiającymi potrzebę pomocnika. To, co dotychczas zdołał ustalić, pułkownik nazwałby fantazjami. Major westchnął. Trzeba nadal działać w pojedynkę.

Tego samego dnia na posterunku milicji zjawiła się Janka Workucka. Zanim jeszcze otworzyła usta, Niewarowny poznał po jej rozszerzanych źrenicach i przesadnie pewnych ruchach, że z dziewczyną coś jest nie w porządku.

Nonszalanckim gestem Janka rzuciła teczkę z książkami na biurko oficera milicji.

- Niech pan sam grzebie w tych zeszytach, jeśli to pana cokolwiek obchodzi.

Major spokojnie obserwował dziewczynę i czekał na dalszy ciąg.

- Nie byłam dwa dni w szkole.

Oficer milczał.

- Powtarzam, nie byłam dwa dni w szkole i w ogóle nie wiem, czy tam jeszcze kiedy pójdę. Mam w nosie to wszystko. 1 pana też, razem z jego kuratelą.

- Pani znowu się narkotyzowała — stwierdził Niewarowny.

- A tak. -Łyknęłam sobie trochę prochów i co mi pan zrobi? Będę łykać, kiedy tylko będę chciała. Kicham na was. Jak się panu nie podoba, to może mnie pan zamknąć.

Dziewczyna coraz bardziej podniecała się swoimi słowami. Wyraźnie czekała na jakąś ripostę, aby doprowadzić się do histerycznego ataku. Major nie dał się jednak sprowokować. Wstał, otworzył drzwi do sąsiedniego pokoju, gdzie siedzieli milicjanci, i powiedział:

- Kapralu Nierobis, muszę wyjść na godzinę. Gdyby był do mnie telefon, proszę powiedzieć, żeby zadzwoniono później. Panna Workucką trochę źle się czuje. Gdyby potrzebowała pomocy, odprowadzicie ją do domu. Przyjdzie tutaj jutro.

Oficer wyszedł szybko z budynku, zostawiając dziewczynę samą.

Na drugi dzień młoda narkomanka zjawiła się znowu. Była cicha, spokojna i dziwnie przygaszona.

- Ja już dłużej nie mogę — skarżyła się majorowi — tak strasznie źle się czuję.

- To przejściowy atak głodu narkotyku. Już by dawno minął, gdyby pani mu nie uległa. A obiecywała mi pani nigdy nie kupować tego świństwa.

- Słowa nie złamałam. Nie kupiłam ani nie wzięłam ad nikogo. Źle pan wtedy szukał w moim pokoju. Niedawno robiąc porządki znalazłam jedną torebkę z moją „heroiną”. Początkowo jej nie ruszałam. W pierwszym momencie chciałam wyrzucić do śmieci. Później coraz bardziej mnie kusiło, żeby spróbować choć troszeczkę. Wreszcie zjadłam całą porcję. Gdybym tego nie zrobiła, chyba bym zwariowała.

- Niech pani nie przesadza.

- Mówię prawdę. W szkole źle się czuję. Jestem najstarsza z nich wszystkich. To jeszcze takie dzieci. A profesorowie? Traktują nas jak szczeniaki. Cierpię na bezsenność. Wieczorem zasypiam na dwie, trzy godziny, a potem budzę się i już do rana nie zmrużę oczu.

- Kiedyś przechodziłem tamtędy, bo sprawdzałem, czy ulice omiecione ze śniegu i widziałem światło w pani oknie. A nie było jeszcze szóstej.

- Zawsze wstaję przed szóstą. Od dziecka. Bez względu na to, kiedy się położę spać. Ale teraz to zupełnie co innego. Budzę się o drugiej, najpóźniej o trzeciej.

- A poza tym pani się nudzi; i w domu i w szkole. To jeszcze powiększa głód narkotyku.

- Skąd pan wie? Rzeczywiście, kiedy brałam „prochy” lub „klej”, robiłam to dla przezwyciężenia nudy. Być choć przez chwilę szczęśliwą! A potem znowu robiło się smutno i sięgałam po następną dawkę. Chciałabym dotrzymać słowa i bardzo się męczę. Ci z naszej paczki, którzy postanowili zerwać z narkotykami, czują się znacznie gorzej. Pewnie dlatego, że łykali je częściej ode mnie.

- A co z tym stałym wstawaniem przed szóstą? Czy to możliwe?

- Może pan spytać rodziców. Nawet teraz, kiedy o tej porze roku panuje głucha noc, wstaję i albo odrabiam lekcje, albo coś czytam. Jak byłam mała, toczyłam wojnę o pozwolenie wstawania tak wcześnie. Wreszcie matka pogodziła się z moim trybem życia.

Major zdecydował się. Właściwie nie powinien powierzać inwigilacji „amatorom”, ale nie miał innego wyjścia. A może w ten sposób dziewczynie łatwiej będzie przezwyciężyć nałóg?

- Gdyby pani chciała mi pomóc — zaczął ostrożnie — miałbym dla pani bardzo odpowiedzialne zadanie. Ale to sprawa ściśle urzędowa i trzeba byłoby zachować tajemnicę również przed rodzicami.

Dziewczyna uśmiechnęła się drwiąco. Ten milicjant naprawdę wierzy, że ona zwierza się rodzicom ze swoich tajemnic! Gorąco zapewniła majora:

- Może pan na mnie liczyć. Nikomu pary z ust.

- Tym bardziej — przestrzegał oficer — że najmniejsza niedyskrecja mogłaby sprowadzić na panią poważne niebezpieczeństwo.

- Pan major coraz bardziej mnie intryguje.

- o co chodzi?

- Z okna pani pokoju widać sąsiednie wille, prawda?

- Nie całkiem. Raczej ich frontony.

- Czy pani ma lornetkę?

- Ojciec gdzieś ma. Dużą, w skórzanym futerale. Musiałabym poszukać.

- Lepiej nie. Dam pani. Malutką i łatwą do schowania.

- Przy pomocy tej lornetki mam śledzić mieszkańców sąsiedniej willi? — dziewczynie spodobał się ten pomysł.

- Nie — wyjaśnił major — to byłoby raczej niewykonalne. Po prostu gdzieś około godziny szóstej, kiedy pani się obudzi, proszę wziąć lornetkę i sprawdzić, czy przed willami, które może pani zobaczyć ze swojego okna, stoją butelki z mlekiem. Tam powinno stać po litrze lub po dwa litry. Gdyby jednak pani zauważyła, że przed jakimś domem stoją trzy butelki, wtedy proszę natychmiast zatelefonować na posterunek milicji i zażądać rozmowy ze mną. Bez względu na godzinę. Ja także jestem porannym ptaszkiem.

- Pan sobie żartuje ze mnie.

- Zapewniam panią, że sprawa jest dla mnie niesłychanie ważna.

- Czy to takie ważne, kto ile mleka kupuje codziennie?

- W tym wypadku ma to zasadnicze znaczenie. Niestety, w tej chwili nie mogę pani nic więcej powiedzieć. Dodam jedynie, że od dłuższego czasu codziennie rano przebiegam Akacjową i sprawdzam ilość butelek. Jak pani widzi, mam do pani większe zaufanie niż do moich ludzi, którym przecież mógłbym zlecić to zadanie. Przyznaję, w czasie tych inspekcji nieraz zastanawiałem się, dlaczego w waszym domu tak rano pali się światło w jednym z okien na pierwszym piętrze.

- Pan naprawdę nie kpi sobie ze mnie?

- Nigdy nie byłem tak poważny. Daję słowo honoru. Bardzo liczę na pani współpracę. Ale ta rozmowa musi pozostać między nami.

- Jeżeli to potrzebne, chętnie będę sprawdzała.

Niewarowny otworzył biurko i podał dziewczynie małą

lornetkę.

- Teatralna ? — zapytała Workucka.

- Niech pani spojrzy przez nią za okno.

- Fantastyczne! Dokładnie poznaję, kto idzie na drugim końcu Rezedowej, tam pod lasem — dziewczynę zachwycało małe cacko.

- Tak, to specjalna lornetka. Takich nie ma w handlu.

- Tego też nikomu nie pokazywać?

- Naturalnie! Wszystko, co dotyczy pani zadania, musi być utrzymane w jak największym sekrecie. A zatem czy mogę liczyć na panią?

- Pan major mnie zaskakuje. Pomimo wczorajszej sceny...

- Po prostu pragnę pani zaufać i liczę, że się nie zawiodę. Pani jest dobrą dziewczyną. Lepszą niż się pani samej wydaje.

- Od kiedy mam rozpocząć pracę?

- Od jutra. Jeżeli nigdzie pani nie zobaczy trzech butelek mleka, proszę się połączyć ze mną i powiedzieć tylko: „Wszystko tu porządku”.

- A jeśli będą?

- Wtedy pani także zatelefonuje i powie: „Przyjdę po

lekcjach”.

- To ma być hasło?

- Tak. Ktoś z domowników może przypadkiem usłyszeć naszą rozmowę. Jej treść nie powinna budzić ani podejrzeń, ani zbytniej ciekawości.

- Rozumiem. Sądzę, że te trzy butelki mleka to też jakieś hasło. Prawda?

- Ja też tak przypuszczam i liczę, że przy pani pomocy uda mi się rozszyfrować całą zagadkę.

- Czy sprawa związana jest z zabójstwem Kwaskowiaka? — zaintrygowana dziewczyna chciała się dowiedzieć czegoś więcej.

- Raczej tak — major ostrożnie formułował odpowiedzi. — Właśnie dlatego ostrzegałem panią, że niedyskrecja może być dla niej niebezpieczna.

- Ja w lecie parę razy widziałam starszego sierżanta na naszej ulicy.

- W jakich godzinach?

- Bardzo rano. Tak zaraz po piątej. Szedł szybko w stronę Brzozowej.

- Za kilka dni rozpoczynają się ferie świąteczne w szkołach. Czy pani wyjeżdża?

- Nie.

- I nadal będzie się pani budziła przed szóstą rano?

- Na pewno.

- A więc od jutra przystępujemy do pracy.

- Tak jest, wodzu!

Nazajutrz Niewarowny jak zwykle zaraz po piątej obejrzał znajomą willę. Ledwie wrócił do siebie, kiedy do jego pokoju wszedł dyżurny milicjant.

- Telefon do pana majora.

Oficer podniósł słuchawkę i usłyszał głos dziewczyny.

- Wszystko w porządku.

XIV.

CZY NAPRAWDĘ ZEPSUTY SAMOCHÓD?

- Drogi majorze, czego wam się zachciewa? Samochodu! Czy jakikolwiek posterunek milicji w naszym województwie ma swoje auto? Najwyżej służbowy motor.

Jeżeli dam wam, jutro przybiegną tu wszyscy komendanci i rozerwą mnie na sztuki. Każdy będzie mówił to samo co wy, że bez wozu nie może prowadzić swojej placówki. Żebym jeszcze wiedział, po co wam ta Syrena. Zresztą skąd ja wam ją wytrzasnę?

- Przed dworna miesiącami pan pułkownik sam mi proponował samochód. I to nie byle Syrenę, ale luksusowego Mercedesa.

- Proponowałem. No to co z tego? Trzeba było brać, kiedy dawałem. Teraz nie mam. A jak tam z dochodzeniem w sprawie Kwaskowiaka? — stary dyplomatycznie zmienił temat i przeszedł do ataku.

- Sądzę, że niedługo będę mógł złożyć szczegółowy raport już z konkretnymi wynikami.

- Tę piosenkę słyszę od miesięcy.

- Pułkownik obiecał mi wszechstronną pomoc przy prowadzeniu dochodzenia. A tymczasem nie mogę dostać samochodu. Potrzebowałbym także ze trzech dobrych wywiadowców.

- Uważam, panie pułkowniku — wtrącił się kapitan Lewandowski — że major powinien otrzymać samochód.

Niewarowny ze zdziwieniem spojrzał na młodszego kolegę. Nie spodziewał się pomocy z tej strony. Ale kapitan miała twarz nieprzeniknioną.

- Popieracie Niewarownego, bo sami nie możecie ruszyć z miejsca. Znam was.

Lewandowski nie odpowiedział na tę zaczepkę, a jedynie wyjaśnił:

- Major miał prowadzić dochodzenie w Podleśnej. Bez choćby najskromniejszego środka lokomocji, jakim jest samochód w warunkach podmiejskich, nasza praca jest bardzo utrudniona. Choćby jakaś inwigilacja.

- Co ja z wami mam! — nie wiadomo było, czy pułkownik rzeczywiście się złości, czy udaje, bo żal mu uszczuplać i tak nie za bogaty tabor komendy. — Dobrze, Niewarowny, dostaniesz wóz. Tylko nie Syrenę, bo ich w ogóle nie mamy. Może być Warszawa, ale nie nowa.

- Byle na chodzie i bez milicyjnego oznakowania.

- Dobrze. Dostaniesz. A gwiazdki z nieba ci nie potrzeba?

- Nie. Tylko dwóch dobrych wywiadowców nie zalanych w tym terenie.

- Mowy nie ma — uciął krótko pułkownik. — Musisz sobie radzić sam.

Major nie nalegał. Uważał, że i tak mu się udało. Prawdę mówiąc, nie liczył na wóz i był zdecydowany pożyczyć skądś jakiś motor. W zimie nie byłoby to specjalnie trudne. W ostateczności nawet posłużyłby się motocyklem kaprala Nierobisa. A tymczasem otrzymuje do swojej dyspozycji Warszawę. Ale czy ten Lewandowski nie poparł go dlatego, aby później dowodzić, że Niewarowny nie potrafił ruszyć dochodzenia pomimo pomocy komendy? Mniejsza z tym.

Najważniejsze, że będzie samochód. Tym razem pan kapitan brzydko się oszuka.

Tego dnia major wrócił do Podleśnej samochodem.

Wóz rzeczywiście usprawnił pracę posterunku. Można było często i szybko dokonywać inspekcji całego rozległego terenu. Jednakże Niewarowny wymagał jednego, Warszawa musiała być przed wieczorem tak sprawdzona, aby w każdej chwili nadawała się do jazdy. Nierobis, który miał „smykałkę” do motorów, szybko doprowadził sfatygowanego grata do stanu, jakiego nie powstydziłby się nowy, fabryczny wóz.

Mijały dni. Major początkowo kontrolował swoją pomocnicę, ale prędko doszedł do wniosku, że jest to zupełnie niepotrzebne. Codziennie w jego pokoiku rozlegał się przed szóstą sygnał telefonu, bo oficer kazał zainstalować u siebie dodatkowy aparat. Kiedy Niewarowny podnosił słuchawkę, dziewczyna mówiła: „wszystko w porządku” i natychmiast wyłączała się.

Minęło Boże Narodzenie i Nowy Rok. Dopiero czwartego stycznia oficer milicji usłyszał słowa Workuckiej, wypowiedziane bardzo podniesionym głosem:

- Przyjdę po lekcjach — dziewczyna nie mogła się opanować, aby nie dodać — a już myślałam, że pan major zwyczajnie mnie buja.

- Zrozumiałem. Bardzo pani dziękuję. Proszę wstąpić do mnie na posterunek gdzieś około czwartej.

- Dobrze, będę na pewno.

Major szybko włożył kożuszek i nieodłączną narciarkę. Warszawa stała w pogotowiu. Wyprowadził ją z podwórka milicyjnego budynku i skierował się w stronę stolicy. Oficer nie śpieszył się. Wiedział już z poprzednich obserwacji, że ma dużo czasu. Przynajmniej godzinę. Niemniej należało się liczyć z jakimiś niespodziankami, więc Nie- warowny, wolał wcześniej zjawić się na upatrzonym punkcie obserwacyjnym.

Samochód przejechał przez osiedle i znalazł się na szosie prowadzącej do stolicy. W Izbowie major skręcił w boczną uliczkę i ustawił wóz tak, aby móc widzieć samochody nadjeżdżające z Podleśnej.

Teraz nie pozostawało nic więcej, jak tylko czekać na dalszy rozwój wypadków. Upłynęły prawie dwie godziny. Wreszcie majorowi mignął znajomy wóz. Zapalił silnik i pojechał w ślad za Wartburgiem zdążającym do stolicy. Jego kierowca niczego się nie domyślał. Wartburg jechał wolno i nie próbował „urwać się” Warszawie. W ten sposób obydwa auta dotarły do granic miasta. Dopiero na Wolskiej wóz jadący na przedzie skręcił w lewo. Major poszedł za jego przykładem. Ale Wartburg po przebyciu dwustu metrów wjechał w szeroko otwartą bramę, gdzie mieścił się warsztat reparacyjny. Oficer milicji pojechał dalej i zaparkował w pewnej odległości od tego miejsca.

Nie upłynęło i dziesięć minut, kiedy właściciel samochodu ukazał się na ulicy. Szedł w stronę Wolskiej.

Niewarowny niemal deptał mu po piętach. Widział, że śledzony przez niego człowiek wsiadł do tramwaju. Teraz auto oficera milicji towarzyszyło tramwajowi aż do skrzyżowania Alej Jerozolimskich i Kruczej. Tutaj Niewarowny skręcił w prawo i po przejechaniu niewiele ponad dwieście metrów zatrzymał się. Nie pomylił się w przewidywaniach. Ten człowiek szedł prosto do swojego miejsca pracy. Kiedy znikł w bramie domu, milicyjna Warszawa wróciła pod warsztat naprawy samochodów.

Major wysiadł i ostrożnie badał teren. Przez otwarte wrota widać było murowaną, niezbyt wielką halę, gdzie stało parę maszyn i wozy znajdujące się w remoncie. Inne samochody czekały swojej kolejki na podwórzu. Wśród nich także stary Wartburg. W warsztacie i na podwórzu kręcili się pracownicy.

Major przeczytał napis: „Usługi motoryzacyjne, inż. Adam Godlewski".

Niewarowny przez chwilę zastanawiał się. Skąd on zna to nazwisko? Czyżby inżynier Godlewski był jakimś jego znajomym z dawnych czasów? A może „klientem” któregoś z licznych dochodzeń milicji?

Nie. To nazwisko dopiero niedawno obiło się o uszy oficera. Czy to nie Roman Wiatkowski przechwalając się, jak to on potrafił rozreklamować pewien warsztat samo chodowy, nie wymienił właśnie Adama Godlewskiego?

Major rozejrzał się. Ulicą szedł jakiś chłopak. Mógł mieć około dwunastu lat. Kiedy zbliżył się, Niewarowny zagadnął go:

- Słuchaj, chłopcze, mam do ciebie prośbę. Wejdź do warsztatu i powiedz, żeby pan Wiatkowski wyszedł na ulicę, bo czeka na niego znajomy.

Chłopiec bez wahania spełnił polecenie. A kiedy wrócił, wyjaśnił:

- Ten pan kazał powiedzieć, że zaraz wyjdzie. Żeby poczekać.

- Dziękuję.

Chłopiec trochę się certolił, jednakże wziął dziesięciozłotówkę. „Na kino”.

Jeszcze przeszło dziesięć minut Niewarowny spacerował od rogu Wolskiej do bramy warsztatu, zanim Czarny! Romek ukazał się na ulicy.

Mocno zdziwił go widok oficera milicji. Spodziewał się zastać

tutaj któregoś ze swoich kumpli.

- Pan major do mnie?

- Jak pan widzi. Mam do pana interes.

- Ja zawsze wszystko dla pana komendanta.

- Znacie tego starego Wartburga, którego wam dzisiaj przed godziną wstawiono do naprawy?

- Pewnie, że znam.

- Co mu brakuje?

- Tyle co nic. Facet trzęsie się nad tym gratem, chociaż mógłby sobie kupić nie jeden nowy wóz. Przecież to ciepły gość. Już ja wiem, co mówię. Za parę milionów by go nie kupił. A jeździ taką pokraką. Na same reperacje wydał więcej, niż by go nowy kosztował. Co dwa, trzy tygodnie wstawia nam auto do naprawy. Najczęściej zupełnie niepotrzebnie. Dzisiaj kazał sprawdzić układ hamulcowy, bo twierdzi, że źle działa. Próbowałem, nic tam nie brakuje. Ale, wiadomo, co szkodzi szefowi wziąć za nic parę setek? A żeby klient był zadowolony, Prochoń coś tam przy aucie podłubie i opłucze pod szlauchem.

- Co za Prochoń?

- Wojciech Prochoń, mechanik samochodowy. Nie powiem złego słowa, zna się na swoim fachu, ale przy tym wozie naprawdę nie ma nic do roboty.

- Zawsze tak jest?

- Stary samochód, to czasem się popsuje. Te robótki przy Wartburgu zawsze robi Prochoń, bo facet uważa, że tylko on zna się na tych wozach. A Wojtek ma taki sam, ale prawie nowy. O, ten popielaty, który stoi koło starego grata — Wiatkowski pokazał ręką ładnie utrzymane auto tuż przy starym Wartburgu.

- Kiedy klient ma odebrać swój samochód?

- Zawsze wstawia rano, a jak wraca z pracy, zabiera wóz i jedzie do Podleśnej. Już mówiłem, tam nie ma roboty nawet na pół godziny.

- Słuchajcie, Wiatkowsiki, bardzo mi zależy, żeby wiedzieć dokładnie, co się dzisiaj przy tym wozie będzie robiło. Możecie mi pomóc?

Czarny Romek uśmiechnął się.

- To już milicja hintów nie ma?

- Mamy, ale pan zrobi to lepiej i dokładniej. Zza płotu gorzej widać.

- Dlaczego mam to robić?

- Bo ja pana proszę — major położył nacisk na słowie „proszę”. — Kiedy pan mnie odprowadzał, jak byłem u was, wtedy pan mnie zapewniał, że w razie potrzeby mogę na pana liczyć. Dlatego dzisiaj z tym się zwracam. Jak znajomy do znajomego.

- Dla kogo innego palcem bym nie kiwnął albo umyślnie zbujał. Ale dla pana komendanta załatwi się. Tylko tak między nami. Nikomu ani słowa.

- Mnie też na tym zależy.

- Facet kogoś stuknął swoim gratem i uciekł?

- Wiatkowski nie mógł powstrzymać ciekawości.

- Mam odwalić taką robótkę całkiem na ślepo?

- Ja też nie jestem dużo mądrzejszy. Sam pan powiedział, że ten gość jest bogatym człowiekiem. Z czego ma tę forsę? Chyba nie z tego małego interesu, który prowadzi? — major nieco się przestraszył, że za wiele powiedział.

Ale Czarny Romek od razu podchwycił:

- Rozumiem. Finansówka zainteresowała się ciaćkami faceta. Chcą mu kropnąć taki domiar, żeby się nie pozbierał. A wam z milicji polecili go rozpracować. Chyba dobrze trafili. Ja też nieraz myślałem, skąd ta forsa. A skąpy, cholera, że aż strach. Kiedyś go poprosiłem o dwie setki. Mówiłem, że odpracuję. Przyjdę do niego do garażu i w domu zrobię, co potrzeba, przy tej kupie szmelcu. Pan komendant myśli, że mi dał?

- Jak my się spotkamy?

- Właściciel przyjdzie po wóz gdzieś o trzeciej. Więc może o czwartej?

- Ale gdzie?

- Tu zaraz na Wolskiej jest taka mała knajpa.

Pan komendant postawi coś pod śledzia?

- Dobrze. Ćwiartka leci — obiecał oficer.

- No to ja idę. Robimy przy jednym Oplu- rekordzie. Austriacki. Facet go szpetnie rozwalił. A jutro musi wracać do kraju. Trzeba będzie i w nocy popracować. Obiecał, że jeżeli mu wóz podszykujemy choćby tak, żeby mógł dojechać do Wiednia, dla każdego z nas leci po brudasie. A Godlewski też zapowiedział, że dołoży. Tak mu wózek podszykujemy, że będzie lepszy niż przedtem.

Kiedy punktualnie o czwartej po południu Niewarowny przekroczył próg umówionego miejsca, Wiatkowski siedział przy stoliku. Przed nim stało pół litra i dwie duże porcje śledzia w śmietanie. A także dwa kieliszki.

- Zamówiłem od razu pół basa, żeby kelner dwa razy nie latał — wyjaśnił Czarny Romek. — Trzeba szanować człowieka pracy. Zdrowie pana komendanta.

- Zdrowie. Ale może trochę ciszej. Po co wszyscy mają wiedzieć, z kim pan pije?

- Co za głowa! Mnie by to na myśl nie przyszło — Wiatkowski musiał już przedtem coś łyknąć.

- No jak tam? — zapytał major po drugiej stopce.

- Zaglądałem do tego Wartburga jak pies do jatki. Co Prochoń się zbliżył do grata, ja zaraz tokowałem. Jak mówiłem, wóz był najzupełniej tu porządku. Wojtek trochę hamulec wyregulował, a przy okazji gwizdnął facetowi zagłówki.

- Ja kto?

- No te ciemnoczerwone. Były prawie nowe.

- To przecież właściciel zauważył brak zagłówków.

- Gdzie tam, ślepa komenda, nic nie widział. Przyjechał z nowymi, a wyjechał z gorszymi. Wprawdzie tego samego koloru, ale te Wojtkowe były poplamione smarem.

- Wóz nie miał żadnych śladów zderzenia?

- Ja go nie robiłem, ale tak na oko nie było nic widać. W wielu miejscach znać korozję. W ogóle ta kupa szmelcu ledwie się trzyma.

- Ten Opel-rekord, co go robicie, też ma czerwone zagłówki?

- Nie. Fabryczne, dopasowane do koloru obicia.

- Godlewski dużo wozów zagranicznych reperuje?

- Ma trochę takiej klienteli. To dobry fachowiec i solidnie robi. Ale jak się zdarzy jeleń, taki jak ten z Podleśnej, głupi byłby, żeby go nie obskubał na kilka stów. Często cudzoziemcy wolą w Polsce dokonać naprawy czy sprawdzenia technicznego, bo ich taniej kosztuje. Jest taki jeden Francuz. Prawie co miesiąc przyjeżdża do Warszawy. Zawsze przed powrotem odwiedza nasz warsztat. Każe robić przegląd wozu. Powiada, że tak jak w Warszawie, nikt mu samochodu nie ustawi.

- Jakim wozem jeździ?

- Często zmienia. Ostatnio jeździł granatowym Volwo.

- Chyba widziałem taki wóz w Warszawie. Przed paru dniami. Z francuską rejestracją.

- To się zgadza. Przedwczoraj był u Godlewskiego. Umówił się, że jutro wstawi nam wózek do przeglądu i zmiany oleju.

- Pan będzie robił to Volwo?

- Chyba nie. Mam całą noc pracy przy tym austriackim. A jeżeli facet rzeczywiście da pół kafla ekstra, to po co mi się jeszcze mordować? Przez trzydzieści sześć godzin bez przerwy? Ja przecież stale nie robię. Przychodzę na fuchę. Prochoń sam obskoczy Francuza. Poprzednim razem też dla niego robił.

Pół literka przy niewielkiej pomocy majora pokazało swoje dno. Czarny Romek nie przymawiał się o więcej. Przeciwnie, pierwszy powiedział:

- Na mnie czas. Paskudnie ten Opel rozwalony. Cud boski, że facet wyszedł z życiem z takiej kraksy. Żeby nie miał pasa bezpieczeństwa, to by go kawałkami zbierali po szosie. Dziękuję za poczęstunek, panie komendancie. Jakby jeszcze coś, na Wiatkowskiego zawsze można liczyć

Major zapłacił i także opuścił knajpę. Ostatnio szczęście mu sprzyjało, chociaż sprawa okazała się znacznie prostsza, niż przypuszczał. Po prostu zamienia się zagłówki samochodowe! Niewarowny nie wątpił, że Volwo, które jutro zjawi się w warsztacie Godlewskiego, także będzie miało dwa zagłówki czerwonego koloru. Mechanik Wojciech Prochoń wyjmie je, dając w zamian inne, ze swojego samochodu. Bardzo prosta technicznie manipulacja. Ale im bardziej nieskomplikowany pomysł, tym trudniejszy do wykrycia.

Co jest przedmiotem przemytu?

Niewarowny mógł się tego tylko domyślać. Najlepiej byłoby zatrzymać Francuza z jego wozem na granicy i przeprowadzić gruntowną rewizję. Ale wtedy w ręce milicji wpadłby jeden kurier, mała, nic nieznacząca płotka międzynarodowego gangu. Jego aresztowanie natychmiast spłoszyłoby innych przestępców. Major pamiętał słowa podpułkownika z KG MO, że wystarczy otworzyć jeden kran, aby już nikomu nie można było niczego udowodnić. Lepiej pozostawić na razie cudzoziemca w spokoju, a jedynie zawiadomić policję w jego kraju, by śledziła jego kroki.

Najważniejsze zadanie to rozpracować całą siatkę i tak zręcznie ją zlikwidować, żeby wszystkich złapać na gorącym uczynku.’ Poza tym ci ludzie mają znacznie poważniejsze przestępstwo na swoim koncie. Zamordowali człowieka, milicjanta na służbie. Tę zbrodnię też trzeba udowodnić. Przedwczesna interwencja aparatu śledczego, zdaniem Niewarownego, spłoszyłaby głównych sprawców.

Dlatego major powziął decyzję niewtajemniczania nikogo ze swoich władz i dalszego działania w pojedynkę. Niemal wyczuwał, że ostatnia runda rozgrywki już blisko. To kwestia dni, najwyżej tygodni.

Oficer milicji zdawał sobie sprawę, że postępuje niezupełnie właściwie i niezbyt zgodnie z przepisami i regulaminem służby. Ale tyle razy spotykały go zawody, tyle razy korzystając z jego żmudnej pracy inni budowali swój sukces lub dalszą karierę zawodową, że teraz Nie- warowny postawił wszystko na jedną kartę. Albo sam wygra, albo niech się dzieje, co chce, nawet potop.

XV.

CO WIDZIAŁ MLECZARZ?

Mijały dni. Nic się nie zdarzyło nowego. Codzienny telefon od Janki Workuckiej niezmiennie brzmiał: „Wszystko w porządku". Major od czasu do czasu pokazywał się w kawiarni „Marysieńka". Witano go grzecznie, ale z większą niż przedtem rezerwą. Jedynie doktor reklamował pedagogiczne zdolności oficera milicji oraz ciągle przypominał o butelce koniaku czekającej w domu.

Tak na zimno rozpatrując całą sprawę, Niewarowny musiał sam przed sobą przyznać, że w zasadzie nie rozporządzą żadnymi wiadomościami co do zakresu przestępstw popełnionych przez gang. Co się przemyca w zagłówkach samochodów? Czy narkotyki, czy po prostu papierowe dolary w jedną stronę, a złoto w sztabach lub w monetach w drugą? I ten rodzaj przemytu był przecież w naszym kraju dość powszechny.

Właściwie tylko jedno nie ulegało wątpliwości. To, że w Podleśnej istnieje punkt przerzutowy jakiejś bandy przemytniczej. Zawód właściciela willi przy ulicy Akacjowej mógł sugerować, że chodzi o wyroby chemiczne lub narkotyki.

Oficer milicji dyskretnie obejrzał całą posesję. Willa nie była zbyt wielka. Miała najwyżej cztery pokoje z kuchnią. Natomiast duży był taras, pod którym mieścił się garaż. Tam chyba mogły się bez trudu zmieścić dwa wozy. Cały dom był też podpiwniczony. Co do góry, to Niewarowny sprawdził przy pomocy swojej lornetki, że są tam zwykłe lokale mieszkalne. Ale co się kryło za małymi okienkami pod ziemią?

Pewnego poranka do pokoju majora ktoś zapukał.

- Proszę — odpowiedział oficer przekonany, że to któryś z jego ludzi.

W drzwiach stanął Stefan Zborkowski, trzymający w ręku butelkę mleka.

- Taka pogoda — powiedział — że wolałem przynieść panu majorowi mleko do domu. Po co ma się pan fatygować.

- Bardzo dziękuję — Niewarowny wziął butelkę i postawił ją na stole.

Zborkowski odwrócił głowę, jak gdyby kontrolując, czy na korytarzu nie ma żadnego z milicjantów i wszedł do środka, cicho zamykając drzwi.

- Panie majorze... — szepnął.

- Słucham pana? — Niewarowny robił wrażenie zdziwionego zachowaniem się Stefanka.

- Chciałbym panu coś powiedzieć. Coś bardzo ważnego. Ale się boję. Gdyby ktokolwiek się dowiedział, mógłbym stracić pracę.

- Dyskrecja to nie tylko obowiązek milicjanta, ale jego wrodzona cecha. Niech pan mówi spokojnie. A przede wszystkim proszę usiąść. Może papierosa?

- Nie, dziękuję. Ja na chwileczkę — roznosiciel mleka usiadł jednak na krześle.

- Co mi pan ciekawego powie?

- Zupełnie przypadkowo, panie komendancie, wpadłem na trop wielkiego -przestępstwa.

- Jakiego? — w głosie oficera milicji odezwało się zawodowe zainteresowanie.

- Chyba bardzo wielkiego...

- Gdzie? Kto?

- To było wczoraj rano. Jak zwykle rozwoziłem mleko po Akacjowej. Kiedy stawiałem butelkę na schodach willi inżyniera Bełkowskiego, zdawało mi się, że z garażu prześwieca światło. Pomyślałem, że zapewne zapomnieli je zgasić. Już miałem jechać dalej, ale coś mnie tknęło, że może tam zakradł się złodziej? Na wszelki wypadek postanowiłem sprawdzić. Pamiętałem, że z tyłu jest małe okrągłe okienko. Obszedłem taras dookoła. Widzę, że się nie omyliłem. W garażu pali się światło. Podszedłem bliżej, nachyliłem się, bo to okienko, panie komendancie, jest trochę niżej, a jak zajrzałem do wnętrza, to mnie po prostu zamurowało.

- Złodziej?

- Sto razy gorzej. Panie majorze, tam jest całe laboratorium chemiczne. Mała fabryka. Aparat dyfuzyjny, kolby, retorty, kolumna rektyfikacyjna. Inżynier Bełkowski i jego żona, obydwoje w białych fartuchach, coś robili przy tych aparatach. Dobrze widziałem, bo chociaż okienko zaklejone czarnym papierem, to w jednym miejscu zrobiła się szpara na dwa palce szeroka.

- Czyżby pędzili bimber, — major udał, że lekceważy otrzymaną informację.

- Na pewno nie bimber. Jestem ze wsi i wiem, jak się pędzi „krzakówkę”. Tam się robi coś gorszego.

- Co może być gorszego, Inżynier Bełkowski prowadzi w Warszawie laboratorium analiz medycznych. Może miał dużo roboty i część tych analiz wykonywał właśnie w domu?

- Na takich wielkich aparatach? Wykluczone.

- Nie wiem. Nie znam się na medycynie.

- Mówię panu majorowi, że to jakiś nieczysty interes. Ludzie w Podleśnej już od dawna szepcą sobie na ucho różne rzeczy o panu Bętkowskim. Nikt nie wie, skąd on ma takie pieniądze. Synkowi kupił piękne BMW, a kiedy w parę miesięcy później Andrzej tak rozbił wóz, że nie było co zbierać, to za trzy tygodnie jeździł już nowym NSU. Ostatni model z silnikiem Wankla.

- Widocznie to laboratorium daje dobre dochody. Szkoda, że nie jestem chemikiem.

- Pan komendant mi nie wierzy?

- Ależ jak najbardziej wierzę, panie Stefanku. Dziękuję za tę wiadomość. Przy pierwszej okazji spytam inżyniera Bełkowskiego, co też on fabrykuje w swoim garażu.

- Niech pana Bóg zachowa! — przestraszył się roznosiciel.

- Dlaczego?

- Inżynier ma długie ręce. Od razu by się domyślił, że tylko ja mogłem go podejrzeć.

- Może ma pan i rację. Ale pewnie w postępowaniu Bełkowskiego nie ma nic złego. Ostatecznie każdemu wolno kupić aparaturę chemiczną i bawić się w doświadczenia naukowe. Często różni amatorzy dokonują w ten sposób wielkich wynalazków. A inżynier nie jest przecież amatorem, lecz chemikiem z zawodu. Kto wie, czy tam w garażu nie usiłuje

rozwiązać jakiegoś ważnego problemu naukowego?

- Takiej aparatury, jaka tam jest, w Polsce nie kupi. Wiem dobrze, bo mój krewniak pracuje jako woźny w laboratorium „Lechii” w Warszawie. Kiedyś w niedzielę zaprowadził mnie do fabryki. Kudy tamtym maszynom do tych urządzeń w garażu inżyniera.

- Pan mnie coraz bardziej zaciekawia, Stefan- ku. A dzisiaj też pracowali?

—Chyba tak, bo ze szpary pod drzwiami widziałem blask.

- A przez okienko pan nie zaglądał?

- Nie. Bałem się. Już i tak wczoraj zostawiłem ślady na śniegu. Dobrze, że później padało. Może inżynier nic nie zauważył.

- Szkoda, że pan drugi raz nie zajrzał. Może domyśliłby się pan, co oni tam robią.

- Skąd ja, zwykły człowiek, mógłbym dojść do tego? Co innego gdybyśmy poszli razem...

- Dobrze, chodźmy.

- Nie dzisiaj, panie majorze.

- Dlaczego?

- Już jest widno. Przecież po siódmej. Teraz nic się nie zobaczy. A za to nas by wypatrzyli. Ale jutro będzie odpowiedni dzień.

- Tak pan myśli?

- Na dworze ciepło jak na wiosnę. Przyszła gwałtowna odwilż. Tylko patrzeć, jak zacznie lać deszcz. Dawno takiego stycznia nie widziałem. Jak popada przez cały dzień, zmyje te trochę śniegu. Noc będzie ciemna, nikt nas nie zauważy. Żadnych śladów nie zostawimy. A to poważna sprawa, panie komendancie. Stefanek ma nosa. Sam się pan przekona i będzie mi później dziękował. Kto wie, czy mi jakaś nagroda nie kapnie? Wierzę, że pan o Zborkowskim nie zapomni w razie czego.

- Na pewno nie zapomnę. Żeby tylko było za co brać tę nagrodę. Zarówno panu, jak i mnie by się przydała.

- We dwóch to zawsze raźniej. Z panem majorem nie bałbym się. Pan by zaglądał, co oni robią, a ja stanąłbym na straży.

- Świetna myśl — przytaknął Niewarowny.

- Prawda? Pójdziemy tam przed piątą — zaproponował mleczarz.

- Dlaczego tak wcześnie?

- To najlepsza pora, panie majorze, na takie spacery, jak u inżyniera Bełkowskiego. Noc, ciemno, nikt się po ulicach nie kręci. Oni czują się w swoim laboratorium całkowicie bezpieczni. A my ich podpatrzymy. Kiedy pan major przekona się, co oni tam robią, wtedy następnej nocy nakryje się ich na gorącym uczynku. Potem już mi będzie wszystko jedno, nawet jak się ludzie dowiedzą, że to ja pierwszy dałem znać milicji.

- Dobry plan. Zgadzam się. Więc o piątej?

- Tak jest, panie majorze. Ja wyjadę ze swoim wózkiem z Brzozowej. Spotkamy się na skrzyżowaniu Brzozowej z Akacjową.

- A nikt nas tam nie zobaczy?

- Kto ma widzieć? O tej porze nikt Akacjową nie chodzi. Zresztą jakby co, to wiadomo: ja rozwożę mleko, a pan major wyszedł na inspekcję, sprawdzić, czy wszystko w porządku. Nikt się nie zdziwi. Co innego jakby nas zobaczyli na cudzym podwórku. Zaraz za rogiem ulicy 15 Grudnia jest pusty plac. Najlepiej jak komendant wyjdzie na Akacjową i tam poczeka. A później, kiedy ja wyjadę z Brzozowej, wystarczy panu minąć kilka domów, aby się ze mną spotkać. Niby to przypadkiem.

- Sprytnie pan to ułożył — oficer pochwalił roznosiciela.

- Ja, panie majorze, od dwóch dni biłem się z myślami, co robić Aż żałowałem, że zajrzałem do tego garażu. Powiadałem sobie: „Ty, Stefanek, zawsze jesteś taki głupi, że pchasz nos w nie swoje sprawy. Teraz też nie miałeś nic innego do roboty”. Ale w końcu doszedłem do przekonania, że chociaż to może nieładnie donosić na kogoś, moim obowiązkiem jest zawiadomić milicję.

- Ma pan zupełną słuszność — major uspokoił wątpliwości Zborkowskiego. — Dobrze pan zrobił przychodząc do mnie.

- Tylko panie komendancie, jeszcze raz proszę, tajemnica. Nawet przed pańskimi ludźmi. Co wie Michalak, to już zna panna Elżbieta z „Marysieńki”. A dalej cała Podleśna. Nic by z naszej wyprawy nie wyszło. U inżyniera nie znaleźlibyśmy najmniejszej probówki. W pół godziny zlikwidowałby całą fabrykę.

- Tak pan sądzi?

- A bo to trudno odkręcić kran i wszystko puścić do zlewu? Maszyny rozmontować i wywieźć albo schować w jakimś kącie? Nawet gdyby je później milicja znalazła, nic by Bętkowskim nie zrobiła. Sam pan major powiedział, że aparaty chemiczne może mieć każdy. Ich trzeba nakryć przy robocie. Inaczej nic pan inżynierowi nie dowiedzie. To chytra sztuka.

- A jak pan myśli, co on tam produkuje?

- Pojęcia nie mam.

- Może narkotyki? — podsunął oficer milicji.

- Zdawało nam się, że tym młodym „narkomanom” odcięliśmy wszystkie źródła zaopatrzenia w truciznę, a tymczasem dowiaduję się, że niektórzy z nich nadal łykają różne świństwa. Kto wie, czy nie kupują ich u inżyniera?

Mleczarz spojrzał na zegarek. Było po siódmej.

- Jutro o tej porze pan major wszystko będzie wiedział. Może to i narkotyki? Ja za głupi na to. Ale czas na mnie. Trzeba rozwieźć resztę mleka. Już i tak jestem spóźniony.

- Jeszcze raz dziękuję. A więc o piątej?

- O piątej — potwierdził Stefanek. — Ale ci- cho-sza!

Roznosiciel ostrożnie otworzył drzwi na korytarz, wyjrzał na

zewnątrz i sprawdziwszy, że nikogo nie ma, po cichu wyszedł z budynku posterunku MO.

Wizyta sympatycznego roznosiciela wprawiła majora w doskonały humor. Potwierdziła, że nie mylił się w swoich przewidywaniach. Nadchodził czas ostatecznej rozgrywki z gangiem i chwila ujęcia mordercy starszego sierżanta Kwaskowiaka. Ostatnie brakujące ogniwo zostało uzupełniane. Niewarowny je znał.

Wiedział także, jaki będzie bieg zdarzeń w dniu następnym. Odważnie, ale bez niepotrzebnego ryzyka, przygotowywał się do nich. Orientował się, że najtrudniejsza rola w tej operacji przypadnie jemu, a nie komu innemu. Mógł liczyć na pomoc, ale sprowadzała się ona do wykonawstwa rozkazów. Inicjatywa prowadzenia całej rozgrywki musiała pozostać w ręku oficera milicji.

Dlatego też za widna Niewarowny jeszcze raz obszedł cały teren ulicy Akacjowej. Następnie długo czyścił swój pistolet. Ten kawałek żelaza leżał nieużywany przeszło sześć lat. A wyrywania broni spod pachy oficer milicji nie praktykował od czasu wojennej konspiracji. Trzeba było teraz przećwiczyć i to, aby ręka odzyskała dawną pewność.

O dziesiątej wieczorem u majora zameldowali się dwaj milicjanci: kapral Nierobis i kapral Andrzej Sadowski. Komendant posterunku osobiście sprawdził stan broni podwładnych. Później cała trójka wyszła na patrol. Przeszli Malinową, Różaną i przez Akacjową wrócili na posterunek. W drodze major wydawał swoim ludziom szczegółowe polecenia na dzień następny. Należało liczyć się z różnymi niespodziankami. Nawet najgorszymi.

Do późnej nocy Niewarowny przygotowywał raport dla pułkownika. Raport ten dokładnie przedstawiał dotychczasowe osiągnięcia dochodzenia. Dokument został opieczętowany napisem „tajne” i instrukcją na kopercie: „Doręczyć do rąk własnych pułkownika w razie mojej śmierci lub zaginięcia”. Potem major umieścił pismo w księdze korespondencji przeznaczonej do wysłania do komendy wojewódzkiej. Nazajutrz rano dyżurny milicjant musiałby je znaleźć i wysłać do adresata.

XVI.

CIOS, KTÓRY NIE UDERZYŁ

Noc była bardzo ciemna. Stefan Zborkowski miał rację twierdząc, że padający poprzedniego dnia deszcz spłucze resztki śniegu. Teraz nad ranem, o godzinie piątej, przestało padać, ale do świtania było daleko.

Widocznie mieszkańcy Podleśnej zwrócili uwagę roznosicielowi mleka, że jego wózek tak potwornie skrzypi, iż zrywa ludzi ze snu, bo tym razem świeżo nasmarowane koła obracały się bez najmniejszego zgrzytu. Kiedy mleczarz wyjechał z ulicy Brzozowej i zatrzymał się przed furtką pierwszej willi przy Akacjowej, oderwał się od parkanu przy pustym placu jakiś cień. Niewarówny, ubrany w swój nieodłączny kożuszek i narciarkę, znalazł się przy wózku.

- Dzień dobry — przywitał się — jestem zgodnie z umową.

- Dzień dobry — odpowiedział po cichu Zborkowski — i dobra pora. Ciemno, że choć oko wykol. Na pewno tamci są przy pracy. Niech pan komendant trochę się przespaceruje po Brzozowej. Ja, roznosząc butelki, dojdę do domu inżyniera Bełkowskiego i spenetruję, czy wszystko gra, a potem wrócę po pana.

- Doskonale — zgodził się oficer.

Po pięciu minutach Zborkowski zjawił się z powrotem.

- Wszystko w porządku — wyjaśnił. — W garażu pali się światło.

- Zaglądał pan przez okienko, pracują?

- Nie. Nawet nie podchodziłem. Postawiłem butelkę na progu drzwi wejściowych. Ale ze szpary w garażu wyraźnie widać jakiś blask.

Po cichu podeszli do posesji Bełkowskiego. Furtka prowadząca do wewnątrz była otwarta. Przezorny i przewidujący Stefanek najwidoczniej specjalnie jej nie zamknął.

- Nic nie widzę — powiedział major.

- Ciszej — zdenerwował się mleczarz.

- Przepraszam — szepnął oficer.

- Niech pan major patrzy na dół drzwi garażu - odpowiedział także szeptem Zborkowski. — Świeci się!

Niewarowny dostrzegł małą jasną smugę tuż przy betonie wjazdu do garażu. Bardzo nikłą, jednak wyraźną pomimo szczelnych drzwi.

- Pójdę pierwszy — zaproponował roznosiciel - a pan za mną. Tylko proszę uważać.

Jak dwa duchy wsunęli się do środka ogrodzenia. Ostrożnie stawiając kroki, żeby o nic nie zawadzić, Zborkowski posuwał się w stronę ściany tarasu. Krok w krok podążał za nim Niewarowny.

Przystanęli, zasłonięci wysoką na przeszło dwa metry ścianą tarasu. Pod nim właśnie znajdował się, obszerny garaż z tajemniczym laboratorium.

- Trzeba obejść z drugiej strony. Okienko jest od ogrodu — wyjaśniał szeptem mleczarz.

Chwilę nadsłuchiwali. Było cicho jak w wymarłym domu.

- Idziemy — Zborkowski wziął majora za rękę i zaczęli się wolniutko posuwać tuż przy ścianie. Tak dotarli do narożnika. Roznosiciel mleka ostrożnie wysunął głowę. Badał teren, czy nie ma tu jakiejś zasadzki. Ale wszędzie panował spokój.

Znowu posunęli się kilka kroków. Metr nad ziemią znajdowało się dość spore, owalne okienko. Rzeczywiście oklejono je od wewnątrz czarnym papierem. W jednym miejscu ta zasłona była rozdarta. Szpara świeciła jasnym blaskiem.

Zborkowski nachylił się nad okienkiem i długo obserwował wnętrze pomieszczenia. Wreszcie wyprostował się i zbliżając usta do ucha majora powiedział:

- Są. Niech pan sam zobaczy.

Niewarowny schylił się. W tej samej chwili usłyszał zduszony krzyk i odgłos padających ciał. Oficer milicji błyskawicznie wyprostował się i odwrócił z pistoletem w ręku.

Na ziemi, szamocząc się w rozpaczliwej walce, przewalały się dwa ciała. Od najbliższego drzewa oderwał się jakiś cień i biegł do willi wielkimi susami. Major wiedział, że to kapral Nierobis, tak jak mu polecił. Ale kim był człowiek, który tak niespodziewanie rzucił się Niewarownemu z pomocą i sprawił, że cios, który miał uderzyć, w ogóle nie spadł? Zza ściany tarasu wyskoczyło jeszcze dwóch ludzi i włączyło się do toczącej się walki.

Bandyta był silnym i wysportowanym człowiekiem. Nieobce mu też były zasady walki wręcz. Ale wobec czterech ludzi i piątego stojącego z lufą pistoletu, gotowego do strzału, nie miał żadnych szans. Szczęknęły kajdanki...

Stefan Zborkowski stał teraz pod ścianą garażu ze skutymi rękoma. A w człowieku, który pierwszy rzucił się na przestępcę, major ku swojemu ogromnemu zdziwieniu rozpoznał kapitana Lewandowskiego. Towarzyszyli mu dwaj wywiadowcy z komendy wojewódzkiej.

- Kapitan tutaj? — Niewarowny nie mógł powstrzymać się od tego pytania.

- Całe szczęście, że zdążyłem. Jeszcze sekunda, a podzieliłby pan los starszego sierżanta Kwaskowiaka. To była szalona lekkomyślność z pańskiej strony. Oto, czym by panu rozwalono głowę

- Lewandowski podniósł z ziemi ciężki klucz francuski.

Major roześmiał się.

- Proszę, kapitanie, niech pan uderzy — to mówiąc odwrócił się i trochę schylił.

- Po co te żarty?

- Proszę uderzyć. Wcale nie żartuję. Ile siły.

Lewandowski lekko stuknął kluczem w narciarkę starszego

kolegi. Rozległ się metaliczny dźwięk.

- Niczym nie ryzykowałem — powtórnie roześmiał się Niewarowny. — Pod czapką mam stalowy hełm. Taki sam, jakiego używały nasze dziewczęta wtedy, kiedy przed paru laty polowaliśmy na wampira grasującego w okolicach

Otwocka i Świdra. A poza tym... oto i mój „anioł stróż".

Dopiero teraz kapitan Lewandowski spostrzegł w ciemności trzecią sylwetkę. Za najbliższym drzewem czuwał kapral Nierobis.

- Pan major zrobił więc to naumyślnie? — w głosie oficera zadźwięczał podziw. — Przyznaję, nie wiem, czy zdobyłbym się na podobny krok.

Niewarowny spojrzał na zegarek.

- Brakuje nam jeszcze jednej osoby do towarzystwa — zauważył.

- Chyba nie przyjdzie — wyjaśnił kapitan. — Moi ludzie zatrzymali ją, kiedy wychodziła z domu. Miała pistolet w torebce. Teraz robią rewizję w jej mieszkaniu.

- Elżbieta Dorecka? — z kolei major był zaskoczony.

- Przynajmniej za taką się podawała. Tak jak on za Stefana Zborkowskiego. My, majorze, także nie traciliśmy czasu. Ale trzeba kończyć. Czas przyjrzeć się temu, co porabia pan inżynier Bełkowski.

- Chwileczkę — zaoponował major. — Najpierw muszę odwołać kaprala Andrzeja Sadowskiego. Po co ma nadal marznąć za sosną po drugiej stronie ulicy? To on miał unieszkodliwić Dorecką. Wiedziałem, że przyjdzie, aby roznosicielowi mleka pomóc w przewiezieniu mojego ciała na wózku do lasu. Pewnie położyliby mnie w tym samym miejscu, co Kwaskowiaka. Prawda, panie Stefanku?

Zborkowski nie odpowiedział. Stał ze spuszczoną głową pomiędzy dwoma pilnującymi go milicjantami.

- Mam nakaz prokuratora przeprowadzenia przeszukania w mieszkaniu Bętkowskich — powiedział Lewandowski.

- Ja też — uśmiechnął się major. — Podpisany przez prokuratora w Ruszkowie.

Milicja długo dzwoniła do willi, zanim Bełkowski zdecydował się otworzyć drzwi. W domu panowały ciemności, ale inżynier był całkowicie ubrany.

- Rewizja — krótko wyjaśnił Lewandowski.

- Gdzie jest aparatura do produkcji heroiny?

- zapytał major.

- Nie rozumiem, o czym panowie mówią?

- Pan także nie wiedział, dlaczego o wpół do piątej zszedł pan do garażu i zapalił światło? Kapral Nierobis całą noc czuwał w pańskim ogrodzie i dokładnie zanotował godzinę. Wczesny i pracowity z pana ptaszek.

Bełkowski zbladł. Ciężko opadł na najbliższe krzesło.

Tymczasem milicjanci zajęli się przeszukaniem mieszkania. W pokojach na górze ta akcja była tylko formalnością. Zarówno major Niewarowny, jak i kapitan Lewandowski wiedzieli, że tu niczego nie znajdą. Za to w dolnej części budynku badano metr po metrze. Nawet koks przejrzano i przerzucono na inne miejsce. Dopiero dokładne pomiary pomieszczeń piwnicznych pozwoliły ustalić, że wewnątrz budynku znajduje się jakiś zamaskowany lokal.

Niewarowny badając ściany miał w pamięci przemyślne skrytki, jakie budowano w Warszawie dla ukrycia tajnych archiwów AK lub AL. Teraz więc szczególnie zainteresowała go wąska szpara pomiędzy dwiema cegłami. Kiedy włożył w nią nóż, blok muru lekko się uchylił, ukazując wnętrze małego, ale doskonale urządzonego laboratorium. Stały tu aparaty, o których wczoraj Zborkowski wspominał majorowi.

- Wszystko trzeba zaraz przesłać do Zakładu Kryminalistyki — powiedział Niewarowny. — Powinny się tu znajdować ślady heroiny lub opium. Nie mogli tego dokładnie usunąć, bo wczoraj wieczorem kazałem wyłączyć dopływ wody do willi. Wyobrażam sobie, jak mieszkańcy tego odcinka Akacjowej klną, bezskutecznie kręcąc kurki. Niestety, aby nie wywoływać jakichś podejrzeń, trzeba było pozbawić wody wszystkie domy przy tej ulicy, i nawet częściowo na Brzozowej. Nierobis, zatelefonujcie stąd, aby odkręcili zawory.

- Tak jest, panie majorze.

- A może — zaproponował Lewandowski — opieczętujemy to laboratorium i całą willę. Niech specjaliści obejrzą sobie tę „kuchnię’" na miejscu i sami zdemontują urządzenia. My moglibyśmy coś uszkodzić. Czy major zgadza się ze mną?

- Naturalnie. Ale co zrobimy z żoną inżyniera?

- Zatrzymamy ich oboje. Dopiero w śledztwie ustalimy, czy i w jakim zakresie Bełkowska jest współwinną przestępstw męża. Wtedy ewentualnie prokurator uchyli decyzję o zabezpieczeniu domu. Do tego czasu fachowcy zbadają laboratorium i wywiozą je z Podleśnej. Te aparaty to prawdziwe cacka. Nie wiem, czy którykolwiek z naszych

instytutów posiada coś podobnego?

- Na pewno najlepsze, jakie tylko można było znaleźć i kupić w Europie. Heroina jest zbyt drogim towarem, aby ją produkować w chałupniczy sposób.

- Otrzymałem wiadomość, że rewizja przeprowadzona w mieszkaniach Elżbiety Doreckiej, zarówno w pokoju wynajmowanym w Podleśnej, jak i w jej kawalerce w Warszawie — informował kapitan — wykryła poważne ilości opium. Ale gdzie może być schowana heroina z bieżącej produkcji? Chyba jeszcze raz przeszukamy willę. Sprowadzimy ekipę specjalistów z odpowiednimi aparatami. Nie zamsze można liczyć na takie szczęście, jakie dzisiaj miał pan major.

- To szczęście będzie mi towarzyszyło aż do końca — uśmiechnął się Nie warowny. — Niech jeden z pańskich ludzi pójdzie do garażu i zdejmie ze stojącego tam starego samochodu obydwa zagłówki. Wewnątrz znajdziecie heroinę. W skrytkach mieści się około dwóch kilogramów białej trucizny. Prawda, inżynierze Bełkowski?

Właściciel domu, który siedział bez słowa, podniósł głowę.

- Dlaczego pan pyta, skoro wiecie?

- W zagłówkach samochodowych chowali heroinę? — zdziwił się Lewandowski.

- Tak, szajka operowała kilkoma czy kilkunastoma jednakowymi czerwonymi zagłówkami. Heroinę chowało się w rurach metalowych konstrukcji zagłówka. To był dobry chwyt psychologiczny, bo gdyby nawet celnicy mieli jakieś podejrzenia, pruliby przede wszystkim tapicerkę. A tymczasem wystarczyło któryś z uchwytów zagłówka włożyć w imadło i trochę pokręcić jego rączką. Wtedy rura otwierała się na tyle, żeby móc wsypać lub wysypać biały proszek.

- Rozumiem teraz całą operację — odpowiedział kapitan. — Producenci codziennie napełniali rury, a później wystarczyło zamienić zagłówki z autem wyjeżdżającym z Polski.

- Tą czynnością zajmowało się inne ogniwo gangu. Niejaki Wojciech Prochoń.

- Musimy go aresztować! — zatroszczył się Lewandowski. — Jego adres domowy i miejsce pracy? Zna pan, majorze? Zaraz

zatelefonuję do komendy, aby pojechali po niego.

- Za późno, kapitanie, za późno.

Lewandowski spojrzał na majora jak na wariata. Z czego się cieszy? Że przestępca uciekł? Ale zapytał:

- Dlaczego?

- Na żądanie posterunku MO w Podleśnej Prochonia zatrzymała dzisiaj rano, o godzinie piątej, jedna z warszawskich komend dzielnicowych.

- Fiu! — gwizdnął kapitan.

Tymczasem milicjant przyniósł z garażu dwa czerwone zagłówki.

- Coś w nich lata — zauważył potrząsając jednym z nich.

- Bo jeszcze nie jest pełny. Proszek swobodnie się przesypuje. W tym drugim nic się nie rusza, bo albo jest gotowy, albo jeszcze pusty i czekał swojej kolejki.

Przeszukanie dobiegło końca. Milicja wyprowadziła z willi jej właścicieli. Pod konwojem odesłano ich do Warszawy, do komendy wojewódzkiej. Stefana Zborkowskiego i Elżbietę Do-recką odwieziono tam już wcześniej. Kapitan Lewandowski i milicjanci z Warszawy zbierali się do powrotu drugim radiowozem.

- Bardzo dziękuję, kapitanie — Niewarowny wyciągnął rękę do tak nielubianego kolegi. — Nie znał pan rzeczywistego stanu rzeczy, a jednak nie zawahał się ryzykować swoim życiem w mojej obronie.

- Pan major na pewno by zrobił to samo. Gdybym znał całą prawdę, nie wszedłbym dzisiaj panu w drogę.

—Nie szkodzi. Pomoc kapitana była bardzo cenna. Bez niego i bez jego ludzi trudno by mi było tak szybko uporać się z tą czwórką.

- W każdym razie winszuję, majorze. Nie wiem, jak pan do tego doszedł, ale odwalił pan kawał pierwszorzędnej roboty. Bez tego podstępu, jaki pan zastosował, niełatwo byłoby dowieść Stefanowi Zborkowskiemu zamordowania Kwaskowiaka.

- Zdziwiłem się — przyznał major — kiedy spostrzegłem, że to nie mój Nierobis walczy z bandytą, tylko pan kapitan. Skąd. pan się tu wziął w tak krytycznym momencie?

Kapitan Lewandowski odpowiedział pogodnie:

- Obydwaj mamy swoje małe tajemnice.

Oficerowie uścisnęli sobie ręce. Chyba szczerze.

Lewandowski odjechał do Warszawy. Major Niewarowny

powrócił do budynku posterunku milicji. Miał jeszcze dużo pracy. Należało przygotować szczegółowy raport z przebiegu wydarzeń i czekała go przykra rozmowa z sierżantem Michalakiem.

Pierwszą osobą, z którą się Niewarowny zetknął na posterunku, był właśnie młody milicjant.

- Więc to prawda?... — zapytał Michalak. Nie kończył zdania. Wiedział, że major i tak zrozumie, o co mu chodzi.

- Prawda. Elżbieta Dorecka była prawą ręką szefa bandy, Stefana Zborkowskiego. Razem zamordowali Kwaskowiaka, a dzisiaj ten sam los mnie szykowali. Wywieźliby mnie na wózku mleczarza i podrzucili ciało w lesie.

- To straszne! A ja jej tak wierzyłem... Mówiła, że mnie kocha. Przysięgała mi. Za dwa miesiące miał być nasz ślub.

- Byliście, sierżancie, pionkiem w ręku sprytnej zbrodniarki. Wasza miłość była jej potrzebna, aby wiedzieć, co się dzieje na posterunku milicji. Owinęła was dokoła małego palca. Przez wasz długi język mało brakowało, abym teraz leżał z rozwaloną głową w lesie, tam, gdzie w listopadzie znaleźliście Kwaskowiaka.

- Przez mój długi język?! — żachnął się Michalak.

- A może nie powiedzieliście Doreckiej, że ja, tak samo jak Kwaskowiak, co rano wychodzę na tajemnicze spacery? Ponieważ obawiałem się, że któryś z was wygada się, starałem się jak najciszej wymykać z domu. Wyście jednak mnie podpatrzyli i nie mieliście nic lepszego do roboty, jak o tym powiedzieć Elżbiecie.

Michalak zaczerwienił się i spuścił głowę, ale Niewarowny nie oszczędzał młodego milicjanta.

- To dla bandy było sygnałem, że staję się niebezpieczny. Albo już wpadłem na trop, albo jestem blisko tego. Wtedy wydali na mnie wyrok śmierci. Czekano tylko odpowiedniej okazji, bezksiężycowej i bezśnieżnej nocy. Na szczęście od początku przewidywałem taki rozwój sytuacji i potrafiłem się zabezpieczyć. Kiedy przygotowywałem dzisiejszą akcję, moją największą troską było tak ją zorganizować, aby sierżant Michalak o niczym nie wiedział.

- Co teraz ze mną będzie?

- Nie wiem — szczerze przyznał major. — Dopuściliście się bardzo poważnego wykroczenia służbowego. Ujawniliście przed osobami trzecimi tajemnicę dochodzenia. Ja was nie potępiam bezwzględnie, bo i sam byłem młody, i wiem, co to nieszczęśliwie ulokowane uczucie. Nie ja będę decydował o waszych losach, tylko komendant wojewódzki.

- Czy mam zdać broń? — Michalak był całkowicie załamany.

- Na to mamy czas. A dzisiaj, sierżancie, czeka was nocny dyżur. Przypominam wam.

XVII.

NAUKA CZY INTUICJA?

Tego dnia na odprawie u pułkownika był taki tłok, że musiano przejść do salki posiedzeń, bo w gabinecie starego nie zmieściłaby się nawet część chętnych. Wieść o ujęciu wreszcie mordercy milicjanta z Podleśnej rozeszła się natychmiast po całym gmachu. Kiedy już wszyscy zajęli swoje miejsca, szef powiedział:

- Zanim majorowi Niewarownemu powinszujemy sukcesu ujęcia zabójcy Kwaskowiaka i likwidacji groźnego gangu, niech on sam opowie nam, w jaki sposób do tego doszło.

Major, który przygotował się do tego wystąpienia, powiódł tryumfalnym wzrokiem po obecnych i zaczął:

- W pracy oficera milicji najważniejsza jest intuicja, zdolność kojarzenia faktów i wysnuwania wniosków z pozornie nic nieznaczących szczegółów. Przyznaję, instytuty i zakłady kryminalistyki spełniają bardzo pożyteczną rolę, ale teoretyczne rozważania nie zastąpią zwykłego zawodowego „nosa". Kiedy przyjechałem do Podleśnej, nie miałem żadnych danych. Ale mój nos mówił mi wyraźnie, że zbrodni nie popełnili jacyś miejscowi złodziejaszkowie ani nie jest ona wybrykiem chuligańskim, lecz morderstwem dokonanym przy współudziale kogoś z miejscowego high- life’u. Nie wiedziałem tylko, dlaczego to morderstwo było konieczne dla zapewnienia bezpieczeństwa przestępców.

Niewarowny poprawił się w swoim fotelu, machinalnie sięgnął po papierosa, ale szybko cofnął rękę.

- Tajemnicze spacery starszego sierżanta Kwaskowiaka nasuwały myśl — ciągnął major — że był on na tropie jakiegoś bardzo poważnego przestępstwa i mordercy nie mieli innego sposobu zamknięcia mu ust. Obliczyłem czas trwania tych spacerów. Wynikało, że przestępca czy też przestępcy mieszkają w promieniu najwyżej pięciuset metrów. Zacząłem badać, kim kto jest.

- Jak Sherlock Holmes — podsunął z uśmiechem jeden z oficerów.

- Dumny jestem z tego porównania — odparował major. — Gdzie mogłem, zbierałem najrozmaitsze informacje. Od pewnego złodziejaszka o przezwisku Kiciuś dowiedziałem się, że Kwaskowiak czatował naprzeciwko willi doktora Workuckiego. Dziwnym trafem roznosiciel mleka, Stefan Zborkowski, także obciążył lekarza, twierdząc, że mniej więcej w tym samym czasie, kiedy zamordowano

Kwaskowiaka, ulicą Akacjową przejechał samochód Workuckiego. Ponieważ dla wszystkich było od początku jasne, że zwłoki starszego sierżanta dopiero po zbrodni przewieziono do lasu, ten szczegół specjalnie obciążał prezesa Towarzystwa Przyjaciół Podleśnej. Wtedy jeszcze bez zastrzeżeń wierzyłem Zborkowskiemu i również podejrzewałem Workuckiego. Afera młodocianych narkomanów także obciążała lekarza. Jednakże ta afera przyczyniła się do tego, że poznałem swoją omyłkę. Oni nazywali swoje narkotyki „heroiną”. Kiedy pewnego razu w rozmowie z Workuckim i Bełkowskim zapytałem ich, co to jest heroina, lekarz udzielił mi dość mętnych wyjaśnień o działaniu narkotyku, natomiast chemik wiedział na ten temat znacznie więcej. To był pierwszy sygnał, że należy zwrócić uwagę na właściciela laboratorium analiz medycznych. Później zadawałem znajomym chemikom pytania dotyczące składu chemicznego heroiny. Nikt, nawet specjalista od narkotyków z KG MO, nie wiedział, jaka jest „zawodowa” nazwa tego narkotyku. A Bełkowski znał ją na pamięć.

- Niepotrzebnie się wygadał — mruknął ktoś z obecnych.

- Każdy z przestępcom prędzej czy później musi zrobić choćby mały błąd. Milicja powinna dostrzec ten błąd i wysnuć właściwe wnioski. A kiedy wdowa po Kwaskowiaku przypomniała sobie, że mąż ją kiedyś pytał, po co dwojgu samotnym ludziom trzy butelki mleka, domyśliłem się, że to mleko znajdzie się właśnie pod drzwiami willi chemika. Początkowo sądziłem, że biały płyn potrzebny jest do fabrykacji narkotyków. Byłem zaskoczony, kiedy podpułkownik z Komendy Głównej wyprowadził mnie z błędu: przy produkcji

heroiny mleko nie jest potrzebne.

- Ale skąd panu przyszło do głowy, że to będą narkotyki?

- Po prostu intuicja. Obserwacja willi i jej właścicieli wykazywała, że jeśli się tam coś produkuje, musi to być rzecz cenna i jednocześnie niewielka. Tak ważna, że dla utrzymania tajemnicy nie zawahano się zabić milicjanta. Przy innej, mniej cennej produkcji, przestępcy raczej zlikwidowaliby fabryczkę lub ją przenieśli gdzie indziej. A jednocześnie biuletyny „Interpolu” mówiły, że międzynarodowe gangi szukają innego miejsca produkcji niż Francja i nowych dróg przemytu opium ze Wschodu. -Łatwo było sobie skojarzyć te dwa fakty. Naturalnie pewności nie miałem prawie do ostatniej chwili. Międzynarodowe gangi handlarzy narkotykami zorganizowane są na zasadzie ścisłej konspiracji. Każdy członek tej organizacji zna tylko dwie osoby. Tę, od której otrzymuje towar oraz drugą, która odbiera od niego narkotyk. Nigdy nie zna szefa. Ten zawsze działa za pośrednictwem łącznika. Właśnie dlatego walka z tymi gangami jest tak niesłychanie trudna. Nie można dobrać się do „góry”. Wpadają drobne rybki.

- Tym razem wpadła i góra — zauważył jeden z oficerów.

- Daleko do takiego sukcesu. Wpadł jedynie szef organizacji na terenie Polski

- Niech major mówi dalej.

- Szybko domyśliłem się, że te trzy butelki mleka, zjawiające się sporadycznie na progu domu Bełkowskiego, są po prostu sygnałem uruchamiającym działalność całej bandy. Siedząc stale willę chemika stwierdziłem, że tego dnia, kiedy trzy butelki zjawiają się na jej progu, inżynier wyjeżdża samochodem do Warszawy. Ruszyłem w ślad za nim. Bełkowski dojechał na Wolę i tam wstawił wóz do pewnego warsztatu samochodowego, do naprawy.

- Major całe dochodzenie prowadził sam? — zapytał ktoś niewtajemniczony.

- Sam nie dałbym rady. Z komendy wojewódzkiej udało mi się uzyskać samochód, ale... tylko samochód. Miejscowych funkcjonariuszy MO nie mogłem do tego używać Dlaczego, będę jeszcze o tym mówił. Korzystałem więc z pomocy „społecznej”: kierowniczki spółdzielni, jej piętnastoletniej córki i Janiny Workuckiej — córki lekarza, która mieszkając w pobliżu codziennie sprawdzała, ile butelek mleka stoi przed domem chemika. Pomogli mi też dwaj miejscowi chuligani, wspomniany już Kiciuś i jego przyjaciel, Czarny Romek. Ten ostatni właśnie ustalił, że pracownik warsztatu samochodowego wyjął z wozu Bełkowskiego dwa zagłówki i wstawił inne ze swego auta. To był właściwie pierwszy konkretny dowód, że mamy do czynienia z międzynarodowym gangiem przemytniczym.

- A mleczarz, jak do niego major doszedł? — ciekawość zebranych rosła.

- Po prostu szukałem szefa bandy. Tego, który mógł zamordować starszego sierżanta Kwaskowiaka. Nie sądziłem, aby inżynier Bełkowski zdobył się na taki rozpaczliwy akt odwagi. Chemik użyłby raczej jakiejś trucizny, nie żelaznego łomu. Toteż kiedy już wiedziałem, że Bełkowski jest członkiem bandy i domyślałem się, że produkuje heroinę, dziwne wydawały mi się słowa Zborkowskiego. Stale obciążał Workuckiego. Kierowniczka spółdzielni udzieliła mi ciekawej informacji. Nikt nigdy nie telefonował od Bętkowskich z prośbą o dodatkowe butelki mleka. Wiedziałem więc, że trzy butelki są sygnałem. A kto wysyła sygnał? Bełkowski sam do siebie? Jeżeli nikt z willi nie zamawia trzech butelek mleka, roznosiciel Zborkowski stawia je na progu chemika z własnej inicjatywy. Ludzie dziwili się także, że tak bogaty człowiek jak Bełkowski jeździ starym, ledwie trzymającym się kupy Wartburgiem. Stać go przecież choćby na białego Mercedesa. A to było takie proste. Stałe naprawy starego grata nie zwracały niczyjej uwagi. Nawet właściciela warsztatu, który wprawdzie wiedział, że samochodowi właściwie nic nie brakuje, ale przypuszczał, że ma klienta drżącego aż do przesady o swój wóz.

- A Elżbieta Dorecka, kelnerka z kawiarni „Marysieńka”? Jak ją pan rozszyfrował?

- To było proste. Zastanowiło mnie, że wszyscy w Podleśnej doskonale wiedzą o związku pięknej dziewczyny z inżynierem. On jej kupił spółdzielcze mieszkanie, on jej w Podleśnej wynajął pokój. To mogło być prawdą, lecz dlaczego oboje tak się z tym reklamowali? A oto do Podleśnej przybywa nowy komendant posterunku. Nikt nie ma złudzeń, że jego głównym zadaniem jest znalezienie zabójcy poprzednika. W tej sytuacji banda musi zorganizować dobry wywiad w samej siedzibie milicji, aby wiedzieć, jak sobie ten nowy poczyna i czy nie trafił na właściwy trop. Kelnerka zna sierżanta Michalaka od co najmniej dwóch lat. Zawsze go ignorowała. Aż tu nagle, już w pierwszym dniu pobytu w osiedlu nowego komendanta, młody chłopak zyskuje łaskę w oczach dziewczyny. Plotka głosi o dramatycznym zerwaniu z Bętkowskim, a sam Michalak przechwala się, że na Wielkanoc odbędzie się ślub młodej pary. Co do roli Doreckiej od początku nie miałem złudzeń. A kiedy po tym głośnym zerwaniu z chemikiem nadal odwiedzała jego dom, przynosząc jakieś paczki, całkiem rozjaśniło mi się w głowie.

Niewarowny przerwał i jednak sięgnął po papierosa. Nie mógł się opanować. Prawie wszyscy obecni palili. W pokoju było ciemno od dymu. Ktoś wstał i pouchylał okna, aby trochę przewietrzyć. Potem oficer kontynuował:

- Od momentu, kiedy dowiedziałem się o trzech butelkach, co rano wychodziłem z domu i robiłem obchód terenu. Chociaż spodziewałem się zastać flaszki przed jednym domem, sprawdzałem dokładnie przed każdym. Starałem się wychodzić z budynku posterunku jak najciszej i niezauważony. A jednak pewnego dnia złapał mnie na tym sierżant Michalak. Być może Dorecka podsunęła zakochanemu chłopakowi taki (pomysł. Mogła mu wytłumaczyć, że widziano Niewarownego w nocy na ulicach Podleśnej, a to nie jest bezpiecznie i sierżant powinien towarzyszyć komendantowi. Chciała się zorientować, co ja już wiem o bandzie. Może zresztą Michalak spostrzegł mnie przypadkowo i potem wygadał się przed dziewczyną? Ostatecznie moje poranne wycieczki przestały być tajemnicą i wiedziałem, że mój los został przesądzony. Miałem podzielić dolę Kwaskowiaka. Czekałem więc, kiedy to nastąpi i w jaki sposób. Nie zamierzałem ryzykować. Odpowiednio przyszykowałem się do tego. Swoją narciarkę jeszcze bardziej wy watowałem, a w środku umieściłem stalowy hełm. W kożuszek wszyłem coś w rodzaju stalowej kamizelki, którą sam sprokurowałem. Byłem prawie pewny, że zostanę zaatakowany od tyłu łomem w głowę, ale nie można było wykluczyć także pchnięcia nożem.

- Mimo wszystko to szalone ryzyko — zauważył kapitan Lewandowski.

- Bandę mogłem zlikwidować w każdej chwili, ale nie było innego sposobu wykrycia morderców Kwaskowiaka i dowiedzenia im tej zbrodni. Parę razy, dla wypróbowania swojej narciarki, walnąłem w nią solidnie młotkiem. Na hełmie nie pozostał najmniejszy znak. Miałem nadzieję, że i w krytycznym momencie wytrzyma zarówno on, jak i moja głowa.

- Dobrze jednak, że do tego nie doszło — stwierdził pułkownik.

- Kiedy roznosiciel mleka Zborkowski przyszedł do mnie ze swoimi rewelacjami, wiedziałem, że zbliża się decydująca rozgrywka. Ani przez chwilę nie wierzyłem w laboratorium umieszczane w warsztacie. To pomieszczenie dobrze spenetrowałem przedtem, zarówno przy pomocy lornetki, jak też zaglądając przez okienko od ogrodu. Poza tym mleczarz sam się zdradził, używając tak fachowych określeń jak kolby, retorty, kolumna rektyfikacyjna, aparat dyfuzyjny. Prosty człowiek, za jakiego Zborkowski chciał uchodzić, nie mógł znać tych terminów.

- Bandyta sam się podłożył.

- Macie rację, kolego. Ale nawet gdyby tego nie mówił, już znałem jego rolę. Nie zaskoczyłby mnie. O tym mogą być panowie przekonani. Nie mogłem jednak dopuścić do tego, aby o przygotowywanej przeze mnie akcji dowiedział się sierżant Michalak, bo w swojej bezdennej naiwności chłopak zaraz wygadałby się przed narzeczoną. Mogłem liczyć wyłącznie na dwóch moich ludzi: kaprali Nierobisa i Sadowskiego. Bardziej polegałem na Nierobisie.

Jemu też powierzyłem trudniejszą rolę. Ukryty w ogrodzie miał zaatakować mleczarza natychmiast, kiedy ten zada mi cios. Sadowski stał na zewnątrz ogrodzenia willi i miał zatrzymać nadchodzącą Elżbietę Dorecką. Wiedziałem, że ona musi przyjść, aby pomóc Zborkowskiemu w przewiezieniu mojego ciała do lasu.

- Bardzo spokojnie major o tym opowiada — wtrącił pułkownik.

- Bo wiedziałem, że mój plan nie zawiedzie. Zaraz po ciosie, tak się umówiliśmy z kapralem, miałem upaść. Liczyłem, że morderca nachyli się, aby sprawdzić, czy mnie wykończył. Wtedy właśnie Nierobis miał go zaatakować. Ja bym mu przyszedł z pomocą. Już od północy moi ludzie czuwali wokół willi Bełkowskiego. Jeden w ogrodzie, drugi pilnował od ulicy. Ta przezorność była niezbędna. Pozwoliła bowiem stwierdzić, że i Bełkowski jest bezpośrednio zamieszany w morderstwo. Inżynier wstał wcześnie i o wpół do piątej zapalił w garażu światło. Pozorowało to, że laboratorium jest czynne. Tym światłem chciano mnie skusić do wejścia na teren willi i pochylenia się nad okienkiem w pozycji najlepszej do zadania ciosu w tył głowy.

- Brr! — żachnął się major Kowalski. —

O czym wtedy myślałeś, przyznaj się?

- Bałem się jednego, że w ostatniej chwili obudzi się w tym łotrze sumienie i nie uderzy. Długo czekałem na ten cios. 1 nie doczekałem się. Usłyszałem zduszony krzyk i odgłosy walki. Kiedy odwróciłem się z pistoletem wyrwanym z zanadrza, byłem przekonany, że to Nierobis nie wytrzymał nerwowo i za wcześnie przyszedł mi z pomocą. Nie wyobrażacie sobie, panowie, mojego zdziwienia, sikoro w człowieku walczącym z mleczarzem rozpoznałem kapitana Lewandowskiego. Dotychczas nie rozumiem, skąd on tam się wziął?

- O tym Lewandowski sam nam opowie. Muszę jednak podkreślić — powiedział pułkownik — że major Niewarowny samodzielnie i bez żadnej naszej pomocy spełnił nie tylko swoje zadanie, ale zdemaskował całą bandę. To godne jest najwyższej pochwały.

- Brawo major Niewarowny! — zawołał jeden z najmłodszych uczestników narady. Miał nawet ochotę zaklaskać, ale powstrzymał się w ostatnim momencie, niepewny, jak przyjmą

ten gest uznania dla majora jego poważni zwierzchnicy.

Obyło się bez braw, ale wszyscy powstali z miejsc. Do Niewarownego wyciągnęły się dłonie kolegów.

- No, kapitanie — pułkownik zwrócił się teraz do Lewandowskiego — wasza kolej. Opowiedzcie nam, jak doszło do tego, że znaleźliście się wtedy w ogrodzie Bełkowskiego.

- Na początku myślałem, że sprawa jest bardzo prosta. Jakaś zemsta tamtejszych mętów, którym energiczny starszy sierżant nie dawał rozwinąć zbyt szerokiej działalności. Przyznaję, wziąłem rozmach, ale na ślepo. Skutek był taki, że musiałem zwolnić wszystkich zatrzymanych. Po prostu zostałem, jak to się mówi, na lodzie. Wtedy zrozumiałem zasadniczą prawdę, oficer dochodzeniowy nie może się kierować własnymi wrażeniami czy intuicją, bo nigdy do niczego nie dojdzie. Nowoczesne dochodzenie to tylko nauka i kolektywna współpraca. Samemu nic się nie osiągnie. Epoka genialnych detektywów, owych sławnych Pinkertonów czy powieściowego starszego pana, Sherlocka Holmesa, minęła bezpowrotnie.

Niewarowny już otwierał usta, aby coś ostrego powiedzieć, ale rozmyślił się.

- Wywiad miejscowy nie dał mi nic konkretnego — mówił dalej Lewandowski — zaledwie niesprawdzone plotki. W przeciwieństwie do komendanta tamtejszego posterunku MO, nie mogłem się nimi zajmować, bo siedziałem w Warszawie. Dres, w którym znaleziono zabitego, oddaliśmy do szczegółowych oględzin. Dzięki zastosowaniu najnowszych metod, Zakład Kryminalistyki odkrył na ubraniu Kwaskowiaka mikroskopijne ślady mleka. Zwłaszcza na plecach.

Skądinąd było wiadomo, że Kwaskowiak nigdy nie jadł śniadania w dresie. Przedtem się przebierał. Poza tym nie pijał mleka, lecz kawę z mlekiem. A śladów kawy nie znaleziono. Wiedzieliśmy też, że ciało zabitego przewieziono do lasu i tam porzucono pod drzewem. Staraliśmy się rozwiązać zagadkę, jakiego użyto środka transportu. A może wózkiem roznosiciela mleka i stąd ślady tego płynu na plecach dresu?

- Sprytne — mruknął Niewarowny.

- Właśnie w ten sposób dotarliśmy do osoby Stefana

Zborkowskiego. Zainteresował nas także fakt, że Podleśna, jedyna wśród podwarszawskich miejscowości, zdołała zorganizować rozwożenie mleka po domach. Przecież nawet Warszawa z trudem rozwiązuje ten problem. Przyjrzeliśmy się bliżej tej perle mleczarskiej. Zorganizowałem śledzenie każdego kroku roznosiciela. Stosunkowo szybko rozszyfrowaliśmy jego podwójne życie. Biedny mleczarz mieszkający w nędznym pokoiku w Podleśnej i dobrze sytuowany pan, naturalnie o zupełnie innym nazwisku i umiejętnie zmienianym wyglądzie, właściciel pięknego mieszkania w stolicy. Dlaczego facet gra rolę mleczarza?

Obserwując Zborkowskiego, zetknęliśmy się z Elżbietą Dorecką. Ustaliliśmy, że tych dwoje łączą jakieś interesy. A może nie tylko interesy?

Mniejsza o to. Siedząc z kolei Dorecką, poczyniliśmy ciekawe spostrzeżenia. Dziewczyna miała jakieś kontakty z cudzoziemcami. Zawsze z takimi, którzy wracali przez Polskę z południa — z Turcji, Grecji lub z Bułgarii. Nigdy z innymi. Poza tym cała Podleśna aż szumiała, że dziewczyna jest kochanką inżyniera chemika, Janusza Bełkowskiego. Dziwna para. Bełkowski nigdy nie odwiedził swojej damy, chociaż rzekomo to on kupił jej wygodną „chatę” w śródmieściu stolicy. Natomiast w tej kawalerce stałym gościem bywał... mleczarz. Moi wywiadowcy ustalili, że Dorecka dość często odwiedzała willę Bełkowskiego, zawsze przynosząc tam jakieś paczki. Sprawdziliśmy także, że ta pani ma również wykształcenie zawodowe, technika laboranta chemicznego. A że my również czytamy biuletyny „Interpolu” na temat walki z nałogiem, nic dziwnego, że i w moim pokoju zapachniało heroiną.

- A ten krytyczny moment, tam w ogrodzie? - padło pytanie z sali.

- Sprawa prosta. Śledziliśmy dzień i noc zarówno willę chemika jak też każdy krok roznosiciela mleka. Przyznaję się do błędu, moi ludzie nie zwracali uwagi, ile butelek mleka stawia Zborkowski na progu willi Bełkowskiego, nie było to zresztą nam potrzebne. Natomiast wywiadowcy od razu donieśli mi, że major Niewarowny również podejrzewa

mleczarza i śledzi inżyniera. Było to dla mnie nader wygodne, ponieważ niejako osłaniało działalność moich ludzi.

Jednocześnie nie mogłem się nadziwić lekkomyślności komendanta posterunku i coraz bardziej bałem się o jego życie.

- To wcale nie była lekkomyślność z mojej strony — sprostował major. — Pan się mylił.

- Teraz Wiem, że się myliłem — przyznał lojalnie Lewandowski — ale wtedy nie wiedziałem o pańskim hełmie-narciarce i stalowej koszulce- kożuchu. Więc kiedy jeden z wywiadowców doniósł mi, że roznosiciel mleka odbył poufną rozmowę z majorem, zrozumiałem, że Zborkowski wciąga komendanta posterunku w zasadzkę, aby go tak wykończyć, jak jego poprzednika. Długo biłem się z myślami, czy nie ostrzec majora. Znając jednak jego drażliwość i nasze nie najlepsze jak dotychczas stosunki osobiste, postanowiłem sprawę załatwić inaczej. Zborkowski zastawia pułapkę na Niewarownego, ja zastawię na Zborkowskiego. Żeby było jak w tym powiedzeniu: łapał Kozak Tatarzyna, a Tatarzyn za łeb trzyma.

Ponieważ orientowałem się, jakie niebezpieczeństwo grozi majorowi Niewarownemu, postanowiłem osobiście interweniować w krytycznej chwili. Dopiero potem

funkcjonariusze MO mieli mi skoczyć z pomocą. Wziąłem

dwóch najlepszych i najsprawniejszych fizycznie. Radiowóz stał na sąsiedniej ulicy. Cały czas utrzymywaliśmy z nimi łączność radiową. Stamtąd dostaliśmy wiadomość, że mleczarz i oficer milicji spotkali się na skrzyżowaniu Brzozowej z Akacjową. Sami zaś leżeliśmy za żywopłotem willi Bełkowskiego.

- Długo?

- Nie. Zajęliśmy swój posterunek przed piątą. Akurat w odpowiednim czasie, żeby nikt nas nie mógł zauważyć. Leżałem na ziemi o trzy metry od furtki, przez którą Zborkowski wprowadzał majora. Kiedy doszli do ściany garażu, natychmiast zerwałem się i podążyłem za nimi. Dopóki mleczarz szedł pierwszy, wiedziałem, że Niewarownemu nic nie grozi.

- Ja też o tym wiedziałem — przytaknął major. — Wiedziałem nawet, że Zborkowski pierwszy zajrzy do okienka, żebym niczego nie podejrzewał.

- Właśnie kiedy mleczarz pochylał się, stałem już przy samym narożniku garażu. O dwa metry od was. Widziałem, jak się zamieniacie miejscami. Wtedy wyszedłem z ukrycia. Byłem pewny, że morderca, zajęty myślą o zabójstwie, niczego i nikogo nie widzi poza swoją ofiarą. Jak ten tokujący głuszec..

- Głuszce nie mordują się wzajemnie, to „obyczaj” ludzi...

- Dostrzegłem — ciągnął swoją opowieść Lewandowski — jak Zborkowski sięga do kieszeni i wyjmuje z niej ciężki francuski klucz. Podnosi go do góry. Wtedy skoczyłem. Uderzenie dłonią w przegub ręki bandyty, klucz leci na ziemię. Chcę obezwładnić mordercę, ale sam otrzymuję cios. Razem padamy na ziemię. Potem kapral Nierobis i moi wywiadowcy unieszkodliwili zabójcę Kwaskowiaka. Na pewno starszy sierżant zginął w ten sam sposób i w tym samym miejscu.

- A co z Dorecką?

- Sprawdziliśmy, że dziewczyna nocuje w Podleśnej. Od wpół do piątej dwóch wywiadowców czekało na nią przed mieszkaniem. Kiedy ukazała się w drzwiach, jeden z nich wyrwał jej torebkę, drugi tak zręcznie obezwładnił, że piękna Elżbietka nie zdążyła nawet krzyknąć. Zanim jeszcze mleczarz z majorem doszli do willi Bełkowskiego, miałem wiadomość, że przy Do- reckiej znaleziono broń i że już skuta siedzi w radiowozie.

- Brawo! — tym razem Niewarowny pogratulował niedawnemu rywalowi.

- Nie wiem i nie przypuszczam, żebyśmy się mogli kiedykolwiek dowiedzieć, kto był inicjatorem zorganizowania produkcji heroiny w Polsce? Czy Stefan Zborkowski sam wpadł na ten pomysł w czasie pobytu w Stanach Zjednoczonych, czy też któryś z międzynarodowych gangów przemytniczych z własnej inicjatywy nawiązał z nimi kontakt? Faktem jest, że szybko się dogadano i sympatyczny „Stefanek" został ajentem na Polskę z poleceniem zorganizowania tu siatki przemytniczej i sposobów bezpiecznego wywozu wyprodukowanego narkotyku.

- Trzeba przyznać, że Zborkowski dobrze się z tego zadania wywiązał — wtrącił jeden z oficerów.

- Pomysł ulokowania produkcji w Podleśnej i magazynowania heroiny w rurach zagłówków samochodowych nie był głupi — potaknął kapitan. — Poza tym całą siatkę zorganizowano w identyczny sposób, jak to się praktykuje w innych gangach. Każdy członek gangu zna tylko swojego poprzednika, nigdy zaś swojego następcę. Wie tylko, gdzie ma dostarczyć „towar”, ale nie orientuje się, kto jest jego odbiorcą. Właśnie dlatego walka z wszelkimi bandami przemytniczymi jest tak trudna. Chyba nigdy jeszcze „Interpolowi” i policjom państw zachodnich nie udało się dotrzeć do samej „góry” gangu. -Łapie się tylko poszczególnych ludzi.

- Tym większy jest sukces majora Niewarownego i wasz, kapitanie — zauważył pułkownik.

- Nie łudźmy się — kapitan nie był optymistą. — Wprawdzie zlikwidowaliśmy siatkę krajową i przecięliśmy jedną z dróg, którymi narkotyki wędrują ze Wschodu na Zachód, ale i tym razem skończy się na Zborkowskim i Francuzie, wywożącym heroinę z Polski. Góra gangu nie zostanie zdemaskowana i pomimo dotkliwych strat, jakie poniosła, na pewno nie zaniecha swojej przestępczej działalności. Będzie szukała nowych sposobów przemytu, montowała nową produkcję. Mam jednak nadzieję, że z tranzytu przez Polskę zrezygnują na długo. Gdybym wiedział — skromnie zakończył swoją relację kapitan Lewandowski — że pan major Niewarowny rozszyfrował cały gang i też zastawia pułapkę na roznosiciela mleka, nigdy bym mu nie wszedł w drogę. Mnie zresztą łatwiej było działać, bo miałem za sobą cały aparat komendy. On był sam. A do tego pracował na nie znanym sobie terenie.

- Obaj mieliście pewne zadania do wykonania i obaj dobrze je spełniliście. A każdy doszedł do celu inną drogą, to nieważne. Dziękuję wam obu i na tym zamykam dzisiejszą odprawę.

- A co będzie z majorem Niewarownym? — zapytał podpułkownik z KG MO.

- Przypuszczam, że do końca roku szkolnego zechce pozostać w Podleśnej — odpowiedział stary — po pierwsze, żeby swoich „narkomanów” wyprowadzić na ludzi. Przynajmniej niektórych z nich. W tej sytuacji muszę mu przyznać słuszność. A poza tym

— stary uśmiechnął się leciutko

- doszły mnie nieoficjalne wieści, że major ma też w Podleśnej pewne sprawy rodzinne do załatwienia. Później nie będę się sprzeciwiał, żeby przeszedł do KG MO, do waszego referatu walki z narkomanią. Może i w naszej komendzie trzeba będzie zorganizować taką placówkę?

- Ja? Sprawy rodzinne? — żachnął się major Niewarowny, ale po namyśle dodał ciszej: — Może i masz rację. Tylko skąd ty o tym wszystkim wiesz?

KONIEC

nsr§
i J

- Znaleziono go daleko od domu?

- W Podleśnej nigdzie nie jest daleko. Różana to trzecia równoległa ulica do Rezedowej, przy której mieszkał Kwaskowiak. Zresztą nawet nie jesteśmy pewni, czy zamordowano go na Różanej. Pewne ślady wskazują, że ciało zostało tam przeniesione, a zbrodnię popełniono gdzie indziej?

- Jakieś ślady walki?

- Nic z tych rzeczy. Prawdopodobnie został zaskoczony.

- A więc musiał znać mordercę i nie spodziewał się napaści ze strony tego człowieka.

Lekarz ustalił, że Kwaskowiak zginął pomiędzy godziną czwartą trzydzieści a piątą trzydzieści. To zresztą potwierdzają fakty. Ciało znaleziono o godzinie szóstej, zaś żona sierżanta stwierdziła, że mąż wyszedł z domu po czwartej.

- Tak rano szedł na posterunek?

- Raczej nie. Jeżeli nie miał dyżuru lub nie pełnił innej funkcji, zjawiał się w lokalu posterunku około godziny siódmej. Zwykle przedtem wstępował na dworzec kolejki elektrycznej i kupował tam gazetę, a także sprawdzał, czy panuje porządek.

Cena zł 25 —РШЧ___
lesiojotІШ
Загрузка...