Znajdowaliśmy się na najniższym poziomie Chasm City, znacznie poniżej krawędzi kaldery. Ulica, po której jechaliśmy, przecinała na pontonach czarne jezioro. Z nieba łagodnie padał deszcz — właściwie padał z kopuły, wzniesionej wiele kilometrów nad naszymi głowami. Wokół nas wznosiły się z powodzi rozległe budynki, o obłożonych płytami, ogromnych ścianach. Widziałem je wszędzie — stapiały się w odległy, pozbawiony szczegółów mur, zalegający niby ławica smogu. Najniższe siedem pięter domów obrosło polipami szałasowatych mieszkań i targowisk, pospinanych i połączonych niezgrabnymi pomostami i drabinami sznurowymi. W slumsach płonęły ogniska, a powietrze cuchnęło tu nawet bardziej niż na bulwarze terminalu. Było jednak nieco chłodniejsze i dzięki ciągłej bryzie mniej duszące.
— Jak nazywa się to miejsce? — zapytałem.
— Mierzwa. Wszystko tu dół, na poziom ulicy, Mierzwa.
Zrozumiałem, że Mierzwa to nie tyle dzielnica miasta, co je go poziom. Składała się z sześciu czy siedmiu pięter, wznoszących się nad zalaną częścią budynków. Slumsowe poszycie, z którego wyrastała miejska puszcza.
Wyciągnąłem szyję, by zerknąć poza markizę rykszy, i spojrzałem w górę: wyłożone płytami konstrukcje biły w niebo. Perspektywa ściągała je ku sobie, kilometr nad moją głową. W dolnej części budynki zachowywały zaplanowaną przez architekta strukturę geometryczną: prostokreślne, z równoległymi rzędami okien. Geometrię ścian zakłócały tylko przypadkowe wypustki lub małżowate narośla. Jednak wyżej obraz nieprzyjemnie się zmieniał. Choć każdy budynek mutował w trochę inny sposób, wariacje kształtów charakteryzowały się jakąś jednorodną patologią. Dla każdego doświadczonego chirurga byłoby jasne, że wywołuje ją ten sam czynnik. Niektóre budynki rozszczepiły się na dwa w połowie wysokości, inne zaś nieprzystojnie napęczniały. Niektóre wypuściły drobne awatary siebie samych, niczym rozgałęzione wieżyczki i wykusze baśniowych zamków.
Wyżej te struktury replikowały się i znowu replikowały, przenikając wzajemnie i łącząc jak oskrzela lub jakiś dziwaczny wariant polipa, aż tworzyły poziomą tratwę zlanych ze sobą gałęzi, zawieszoną kilometr czy dwa nad ziemią. Oczywiście widziałem to przedtem z góry, ale całą skalę zjawiska dostrzegałem dopiero teraz. Baldachim.
— Teraz pan widzieć, dlaczego ja nie brać tam.
— Zaczynam rozumieć. To pokrywa całe miasto, tak?
Juan kiwnął głową.
— Jak Mierzwa, tylko wyżej.
Z behemota nie rzucał się w oczy fakt, że Baldachim — gęsta plątanina szaleńczo zdeformowanych budynków — ograniczał się do względnie płytkiej warstwy. Tworzył rodzaj zawieszonego ekosystemu, a poniżej znajdował się inny świat, całkowicie inne miasto. Złożoność ekosystemu rysowała się w całej krasie. Unosiły się tam całe społeczności — zamknięte konstrukcje, zanurzone w Baldachimie niczym ptasie gniazda w lesie, każda wielka jak pałac. Liny, cienkie jak babie lato, wypełniały przestrzeń między większymi gałęziami, zwisały niemal do poziomu ulicy. Trudno było orzec, czy powstały wskutek mutacji, czy celowej działalności człowieka; jakby Baldachim oplatały nićmi jakieś monstrualne owady czy niewidzialne pająki, większe od domów.
— Kto tam mieszka?
Wiedziałem, że nie jest to pytanie bezzasadne; widziałem przedtem światła w gałęziach — dowód, że te chore martwe skorupy budynków wykorzystywano na ludzkie kwatery.
— Nikt, kogo ty chcieć znać, pan. — Juan przeżuwał to stwierdzenie, a potem dodał: — Nikt, kto chcieć znać pan. To nie obelga też.
— Nie obrażam się, ale proszę, odpowiedz na moje pytanie.
Juan odpowiadał dłuższy czas, podczas gdy nasza ryksza jechała wśród korzeni wielkich konstrukcji, a jej koła przeskakiwały wypełnione wodą szczeliny. Deszcz nie ustawał, ale kiedy wysunąłem głowę poza markizę, nie odczułem nieprzyjemności — był ciepły i łagodny. Czy kiedyś ustanie, czy też rytm kondensacji na kopule to rytm dzienny? Czy to wszystko się dzieje według jakiegoś rozkładu? Miałem jednak wrażenie, że bardzo niewiele zjawisk w Chasm City jest przez kogoś bezpośrednio sterowanych.
— Oni bogaci ludzie — mówiło dziecko. — Naprawdę bogaci — nie malutko bogaci jak Madame Dominika. — Stuknął się w kościstą głowę. — Nie potrzebować Dominika.
— Chcesz powiedzieć, że w Baldachimie są enklawy, gdzie zaraza nigdy nie dotarła.
— Nie, zaraza wszędzie. Ale w Baldachim oni wyczyścić, jak domy zatrzymać zmiany. Niektórzy bogaci zostać na orbicie. Niektórzy nigdy nie wyjeżdżać z miasto, albo zjechać, kiedy gówno wszystkich obryzgać. Niektórzy deportowani.
— Czemu ktoś miałby tu przyjeżdżać po zarazie, jeśli nie musiał? Nawet jeśli pewne partie Baldachimu są wolne od resztkowych śladów Parchowej Zarazy, czemu ludzie chcą tu mieszkać, zamiast pozostać w ocalałych habitatach Pasa Złomu? Nie rozumiem.
— Oni deportowani, nie mieć wybór — zauważył dzieciak.
— Tamci nie mieli, to rozumiem. Ale dlaczego przybyli tu pozostali?
— Bo oni uważać, że sprawy pójść lepiej, i chcieć być, kiedy to się zdarzyć. Kiedy sprawy iść lepiej, dużo okazji robić forsa, ale tylko mało ludzi zrobić się bardzo bogaci. Teraz też dużo okazji robić forsa — mniej policji tutaj niż na górze.
— Chcesz powiedzieć, że tutaj nie ma reguł? Że wszystko można kupić? Wyobrażam sobie, że to kuszące po ograniczeniach Demarchii.
— Pan mówić dziwnie.
Moje następne pytanie było oczywiste.
— Jak mam się dostać do Baldachimu?
— Jeśli tam nie być, nie dostać się.
— Chcesz powiedzieć, że nie jestem dość bogaty? O to chodzi?
— Bogaty to nie dosyć. Mieć powiązania. Być ciasno z Baldachimem albo ty być nikt.
— Gdybym to wszystko miał, jak się tam dostać? Czy są drogi przez budynki, stare szyby dostępu, których zaraza nie zablokowała? — Sądziłem, że jest to elementarz ulicznej wiedzy i chłopak zna takie wejścia, jak własne pięć palców.
— Ty nie chcieć wybrać droga wewnątrz, pan. Mnóstwo niebezpieczna. Kiedy polowanie schodzić.
— Polowanie?
— Pan, to miejsce niedobre w nocy. Rozejrzałem się. Wszędzie panował półmrok.
— Jak się w ogóle zorientujesz, że już jest noc? Nie, nie odpowiadaj na to. Po prostu mi powiedz, jak tam bym się dostał.
Czekałem na odpowiedź; nie nadchodziła, postanowiłem sformułować swoje pytanie inaczej.
— Czy ludzie z Baldachimu kiedykolwiek schodzą do Mierzwy?
— Czasami. W czasie polowanie.
Postęp, pomyślałem. Ta rozmowa przypominała rwanie zęba.
— I jak się tu dostają? Widziałem coś na kształt pojazdów latających, które my nazywaliśmy wolantorami, ale nie wyobrażałem sobie, że ktoś może przelecieć przez Baldachim i nie zawadzić o te sieci.
— My też nazywać to wolantory. Tylko bogaci to mieć — trudno naprawiać, utrzymać do latania. Niedobre w niektóre części miasto. Dzieci Baldachimu teraz zjeżdżać w linówce.
— Linówce?
Przez twarz przemknął mu wyraz bezradności Zdałem sobie sprawę, że rozpaczliwie chce mnie zadowolić. Odpowiedzi na moje pytania wymagały słownictwa spoza jego zasobów i wysiłek sprawiał mu fizyczny ból.
— Ta sieć, liny? Zwisać pomiędzy budynki?
— Możesz pokazać mi linówkę? Chciałbym ją zobaczyć.
— To niebezpieczne, pan.
— Cóż, ja także jestem niebezpieczny.
Osłodziłem pytanie następnym banknotem, a potem znowu usadowiłem się w fotelu i pomknęliśmy w łagodnym deszczu przez Mierzwę.
W końcu Juan zwolnił i odwrócił się do mnie.
— Tutaj. Linówka. Oni często tu zjeżdżać. Chcieć bliżej?
Z początku nie byłem pewien, co ma na myśli. Na potrzaskanej drodze parkował jeden z nowoczesnych prywatnych pojazdów, które widziałem w okolicach bulwaru terminalu. Jedne drzwi odchyliły się z boku, niczym skrzydło mewy. Obok stały dwa indywidua w szynelach. Twarze miały zasłonięte kapeluszami o szerokich rondach.
Patrzyłem na nich, zastanawiając się, co robić.
— Hej, pan, spytałem, chcieć podejść bliżej?
Jeden z ludzi przy linówce zapalił papierosa i na chwilę płomień przegonił cienie z jego twarzy. Arystokratyczne oblicze, nie widziałem takich od przybycia na tę planetę. Oczy zakryte skomplikowanymi okularami ochronnymi, co jeszcze bardziej podkreślało przesadną wypukłość kości policzkowych. Osobą towarzyszącą była kobieta; w szczupłej ręce trzymała przy oczach podobną do zabawki lornetkę. Obracała się na nożowatych obcasach, obserwując ulicę, aż omiotła mnie wzrokiem. Zobaczyłem, że drgnęła, choć próbowała to opanować.
— Nerwowi — wydyszał Juan. — Przeważnie Mierzwa i Baldachim trzymać się daleko.
— Z jakiegoś konkretnego powodu?
— Tak, mają powód. — Teraz szeptał tak cicho, że ledwo go słyszałem na tle nieustannego syku deszczu. — Mierzwa podejść zbyt blisko, Mierzwa znikać.
— Znikać?
Przeciągnął palcem po gardle, ale dyskretnie.
— Baldachim lubić gry, pan. Oni znudzeni. Nieśmiertelni ludzie, oni wszyscy znudzeni. Więc oni grać gry. Kłopot jest, nie pytać, czy on chcieć grać.
— Gry jak polowanie, o którym wspominałeś? Kiwnął głową.
— Ale teraz nie mówić.
— Dobrze. Bądź więc łaskaw zatrzymać się tu, Juanie. Ryksza utraciła resztki pchającej ją naprzód inercji. Naczelny okazywał zdenerwowanie każdym wzgórkiem swych mięśni na plecach. Obserwowałem reakcję na twarzach dwojga mieszkańców Baldachimu — starali się wyglądać na opanowanych i prawie im się to udawało.
Wyszedłem z rykszy na przesiąkniętą wodą powierzchnię drogi; błoto kląskało mi pod stopami.
— Pan — powiedział Juan. — Ty być teraz ostrożny. Ja nie zarobić jeszcze na bilet z powrotem.
— Nigdzie nie odjeżdżaj — powiedziałem, ale zaraz się rozmyśliłem. — Posłuchaj, jeśli cię to denerwuje, odjedź stąd i wracaj za pięć minut.
Najwidoczniej uznał to za wspaniałą radę. Kobieta schowała lornetkę do zdobnego płaszcza, a mężczyzna wyciągnął rękę do swych okularów i najwyraźniej delikatnie je dostroił. Spokojnie poszedłem ku obojgu, dokładniej przyglądając się ich pojazdowi. Była to błyszcząca biała landrynka, spoczywająca na trzech wciąganych do środka kołach. Przez zabarwioną przednią szybę dostrzegłem wyściełane siedzenia i skomplikowane ręczne kontrolki. Na dachu widniało coś na kształt złożonych łopatek rotora. Jednak gdy przyjrzałem się bliżej ich zamocowaniu, zobaczyłem, że nie jest to żaden typ śmigłowca. Łopatki nie były przymocowane do korpusu za pośrednictwem obracającej się osi, lecz znikały w trzech okrągłych otworach w kopułokształtnym garbie, który bez żadnych spoin wyrastał z kadłuba. I teraz, po dokładniejszych oględzinach, widziałem, że łopatki wcale nie są naprawdę łopatkami, lecz teleskopowymi ramionami, z kosowatymi hakami na końcach.
Nie dano mi więcej czasu na zwiedzanie.
— Nie podchodź bliżej — powiedziała kobieta i swoje słowa, wypowiedziane bezbłędnym kanazjańskim, poparła, pokazując drobną broń nieznacznie większą od broszki.
— Jest nieuzbrojony — oznajmił mężczyzna, głosem tak donośnym, że go usłyszałem. Chyba specjalnie mówił tak głośno.
— Nie chcę wam wyrządzać żadnej krzywdy. — Rozpostarłem ramiona. Powoli. — To jest ubranie Żebraków. Dopiero przybyłem na planetę. Chcę się dowiedzieć, jak dotrzeć do Baldachimu.
— Baldachimu? — Mężczyzna powiedział to tak, jakby moje słowa ogromnie go ubawiły.
— Oni wszyscy tego chcą — powiedziała kobieta. Broń ani drgnęła, a kobieta trzymała ją tak stabilnie, że zastanawiałem się, czy broń zawiera miniaturowe żyroskopy, czy też może rodzaj urządzenia z biologicznym sprzężeniem zwrotnym, które działa na mięśnie jej nadgarstka. — Czemu mielibyśmy z tobą rozmawiać?
— Ponieważ jestem nieszkodliwy, jak zauważył twój partner, nieuzbrojony, i ciekawski, a to może was zabawić.
— Nie masz pojęcia, jakie rzeczy nas zabawiają.
— Prawdopodobnie nie mam, ale, jak mówiłem, jestem dociekliwy. Mam środki. — Natychmiast po tej wypowiedzi uświadomiłem sobie, że moja uwaga brzmi śmiesznie, ale brnąłem dalej.
— I miałem nieszczęście przybyć do Mierzwy bez kontaktów w Baldachimie.
— Mówisz dość dobrze po kanazjańsku — zauważył mężczyzna, odejmując dłoń od okularów. — Ludzie Mierzwy, poza rodzinnym żargonem, potrafią wydukać najwyżej jakąś obelgę. — Odrzucił niedopałek.
— Ale z akcentem — powiedziała kobieta. — Nie wiem jakim, to akcent spoza świata, ale zupełnie go nie znam.
— Jestem ze Skraju Nieba. Mogłaś spotkać ludzi z innej części mojej planety, którzy mówią odmiennie. Zasiedliliśmy ją dostatecznie dawno, by języki się zróżnicowały.
— Na Yellowstone też — zauważył mężczyzna, udając brak za interesowania tematem rozmowy. — Ale większość z nas nadal mieszka w Chasm City. Tutaj języki zróżnicowały się w warstwach pionowych. — Zaśmiał się, jakby ta uwaga zawierała coś więcej niż stwierdzenie faktu.
Starłem z powiek deszcz, ciepły i lepki.
— Kierowca mówił, że do Baldachimu można dotrzeć jedynie linówką.
— Stwierdzenie prawdziwe, ale nie oznacza, że możemy ci pomóc. — Mężczyzna zdjął kapelusz, odsłaniając długie blond włosy, związane z tyłu głowy.
— Nie mamy powodów, by ci ufać — dodała jego towarzyszka.
— Mierzwowiec mógł ukraść ubranie Żebraków i nauczyć się paru słów po kanazjańsku. Żaden normalny człowiek nie przybywa tutaj bez z góry ustalonych stosunków z Baldachimem.
Skalkulowałem ryzyko.
— Mam trochę Paliwa Snów. Czy to was interesuje?
— Och, tak. I skąd, u diabła, u Mierzwowca Paliwo Snów?
— To długa historia. — Sięgnąłem do płaszcza Vadima i wyjąłem pudełko z fiolkami narkotyku. — Musicie mi oczywiście uwierzyć na słowo, że to prawdziwy towar.
— Nie mam zwyczaju wierzyć komukolwiek na słowo — oznajmił mężczyzna. — Podaj mi jedną fiolkę.
Następna ocena ryzyka: mężczyzna mógł uciec z fiolką, ale nadal bym miał pozostałe.
— Rzucę ci jedną. Zgoda?
Mężczyzna postąpił kilka kroków w moją stronę.
— Więc zrób to.
Cisnąłem mu fiolkę. Złapał ją zręcznie, po czym zniknął w pojeździe. Kobieta pozostała na zewnątrz, ciągle szachując mnie pistolecikiem. Po kilku chwilach mężczyzna znowu wynurzył się z pojazdu, nie troszcząc się o włożenie kapelusza. Trzymał fiolkę przed sobą.
— To… chyba jest prawdziwy towar.
— Co zrobiłeś?
— Przepuściłem przez to światło, to jasne. — Spojrzał na mnie jak na głupka. — Paliwo Snów ma wyjątkowe widmo absorpcyjne.
— Dobrze. Teraz, kiedy się upewniłeś, że jest prawdziwe, rzuć mi fiolkę z powrotem i omówimy warunki.
Mężczyzna zamachnął się do rzutu, ale zrezygnował w ostatniej chwili.
— Nie… nie śpieszmy się, dobrze? Mówisz, że masz ich więcej? Obecnie nie ma za wiele Paliwa Snów. Chyba że złej jakości. Musiałeś trafić na niezły ładunek. — Przerwał. — Wyrządzam ci przysługę, potraktujmy ją obaj jako uczciwą zapłatę za fiolkę. Poprosiłem, żeby niedługo przyjechała po ciebie inna linówka. Lepiej, żebyś nie kłamał na temat swoich środków.
Zdjął okulary, odsłaniając szare, stalowe oczy, o niezwykle okrutnym wyrazie.
— Jestem wdzięczny. Ale jakie to ma znaczenie, kłamię czy nie?
— Dziwne pytanie. — Kobieta wykonała jakiś ruch i broń zniknęła, jakby w wielokrotnie powtarzanej magicznej sztuczce. Może wskoczyła na powrót do kabury w rękawie?
— Mówiłem wam, jestem dociekliwy.
— Tutaj nie ma żadnego prawa — odpowiedziała. — W Baldachimie istnieje pewien rodzaj prawa, ale tylko takiego, które nam odpowiada; jest dla nas wygodne, jak regulamin placu zabaw. Teraz jednak nie jesteśmy w Baldachimie. Tu jest wszystko dozwolone. A my nie mamy cierpliwości dla tych, którzy nas oszukują.
— To dobrze. Sam nie jestem człowiekiem cierpliwym — stwierdziłem.
Obydwoje wsiedli do swego pojazdu, na chwilę pozostawiając uchylone drzwi.
— Może spotkamy się w Baldachimie — powiedział mężczyzna, a potem się do mnie uśmiechnął. Nie był to jednak uśmiech serdeczny. Ten rodzaj uśmiechu widywałem u węży w wiwariach Gadziarni.
Drzwi zatrzasnęły się z dołu i pojazd ożywił się z podprogowym brzęczeniem.
Trzy teleskopowe ramiona na dachu linówki wykonały zamach na zewnątrz, w górę, a potem z oszałamiającą szybkością, podwajały, potrajały, zwielokrotniały swą długość. Sięgały ku niebu. Podniosłem wzrok, osłaniając oczy przed wiecznym, ciepłym deszczem. Kierowca rykszy pokazywał mi poprzednio, jak liny, spinające sękate struktury Baldachimu, gdzieniegdzie opadają do Mierzwy niczym liany, ale nie poświęciłem temu uwagi. Dopiero teraz, kiedy jedno z ramion pojazdu schwyciło najniższą linę swym hakowatym szponem, pojąłem tego znaczenie. Pozostałe dwa ramiona wyciągnęły się jeszcze dalej, może dziesięciokrotnie w stosunku do swej pierwotnej długości, aż znalazły sobie opadające liny i je uchwyciły.
A potem gładko, jakby wznosiła się na dyszach, linówka podciągnęła się, cały czas przyśpieszając. Najbliższe ramię puściło swoją linę, skurczyło się i znowu wyprysnęło, śmigając w górę z szybkością języka kameleona, aż zamknęło się na innej linie. W tym czasie wóz wzniósł się jeszcze wyżej, a potem następne ramię zmieniło liny, potem kolejne, aż wóz znalazł się setki metrów nade mną. Mimo złożoności ruch był niesamowicie gładki, choć ciągle się wydawało, że pojazd zaraz całkowicie straci swoje zawieszenie i spadnie z powrotem do Mierzwy.
— Hej, pan. Ty ciągle tu.
Ryksza pojawiła się znowu. Spodziewałem się, że kierowca zachowa się rozsądnie i powróci na dworzec, zadowalając się otrzymaną zapłatą. Ale Juan dotrzymał słowa i prawdopodobnie obraziłby się, gdybym okazał zdziwienie.
— Czy naprawdę myślałeś, że mnie nie będzie?
— Kiedy Baldachimowcy schodzić, ty nigdy nie wiedzieć. Hej, dlaczego stać w deszczu?
— Ponieważ nie wracam z tobą. — Ledwie miał czas na okazanie rozczarowania — choć na jego twarzy pojawiła się mina sugerująca, że właśnie powiedziałem coś obraźliwego dla całej jego linii genealogicznej — kiedy oferowałem mu hojną odprawę. — To więcej, niż byś zarobił, gdybyś mnie wiózł.
Spojrzał ponuro na dwa siedmioferrisowe banknoty.
— Pan, ty nie chcieć tu zostać. Tu to nigdzie; niedobra część Mierzwy.
— Nie wątpię w to — powiedziałem, przyzwyczajając się do myśli, że nawet coś tak niewydarzonego i nieszczęsnego jak Mierzwa ma swe dobre i złe dzielnice. Potem oznajmiłem: — Ludzie z Baldachimu oświadczyli, że przyślą po mnie linówkę. Możliwe, oczywiście, że kłamali, ale wydaje mi się, że wcześniej czy później się tego dowiem. A jeśli nie dotrzymają słowa, po prostu mam zamiar poszukać drogi w jednym z tych budynków.
— To nie być dobrze, pan. Baldachimowcy nigdy nie dać grzeczności.
Postanowiłem nie wspominać o Paliwie Snów.
— Prawdopodobnie założyli, że jestem tym, za kogo się podaję. Nie chcieliby robić sobie ze mnie wroga.
Juan wzruszył ramionami, jakbym mówił o czymś, co wprawdzie jest teoretycznie możliwe, ale bardzo mało prawdopodobne.
— Pan, ja teraz odejść. Nie śpieszyć się tu zostać, kiedy ty nie jechać.
— Wszystko w porządku — powiedziałem. — Rozumiem. I przepraszam, że prosiłem cię, byś czekał.
To był koniec naszych wzajemnych stosunków. Juan kręcił głową, ale doszedł do wniosku, że nie namówi mnie do zmiany planów. Potem odjechał. Terkot rykszy umilkł w dali. Zostałem sam w deszczu — tym razem naprawdę sam. Dzieciak już nie czekał za rogiem i w ten sposób straciłem — a w zasadzie zniechęciłem — osobę, która dotychczas w Chasm City najbardziej odpowiadała mianu „sprzymierzeniec”. Czułem się dziwacznie, ale wiedziałem, że robię rzecz konieczną.
Czekałem.
Czas mijał, upłynęło może pół godziny, dostatecznie długo, bym zauważył pociemnienie miasta. Gdy Epsilon Eridani zapadała za horyzont, jej promienie już zabarwione na sepię przy przejściu przez kopułę, nabierały koloru starej krwi. Światło, które do mnie dochodziło, musiało się przesączać przez plątaninę zasłaniających je budynków. Wydawało się, że ta wędrówka odarła je z wszelkiego entuzjazmu dla zadania iluminacji. Wieże wokół pociemniały, aż wyglądały rzeczywiście jak ogromne drzewa, a splątane odnogi Baldachimu, ze światłami siedzib ludzkich, przypominały gałęzie obwieszone latarniami i lampkami choinkowymi. Widok zarazem piękny, jak i koszmarny.
W końcu jedno z dyndających światełek oddzieliło się, niczym spadająca gwiazda opuszczająca firmament, i powoli nabierało intensywności. Zbliżało się. Gdy moje oczy dostroiły się do mroku, zobaczyłem, że światło to obniżający się wagonik linówki i że kieruje się on właśnie do miejsca, gdzie stoję.
Niepomny deszczu patrzyłem, jak pojazd zwalnia i schodzi niemal do poziomu ulicy. Naprężające się i luzujące liny śpiewały nade mną. Jedyny reflektor pojazdu omiótł omytą deszczem drogę, wyostrzając każdą szczelinę jej powierzchni, a potem pomknął ku mnie.
Tuż u mych stóp woda w kałuży dziwacznie skoczyła w górę.
A potem usłyszałem wystrzał.
Zrobiłem to, co w tych okolicznościach zrobiłby każdy były żołnierz: nie analizowałem sytuacji, nie zastanawiałem się nad typem i kalibrem użytej broni ani nad pozycją strzelca; nie próbowałem ustalić, czy naprawdę jestem celem, a nie tylko przypadkowym nieszczęśnikiem stojącym na linii strzału.
Pobiegłem jak najszybciej w cień najbliższego budynku.
Oparłem się bardzo rozsądnemu instynktowi ucieczki, który podpowiadał, żeby odrzucić walizkę. Wiedziałem, że bez niej wkrótce zapadnę w anonimowość Mierzwy. Jeśli ją zgubię mogę równie dobrze wystawić się na strzał.
Ścigał mnie karabinowy ogień.
Każdy strzał bił około metra za mymi piętami — wnioskowałem, że strzelcowi nie brakuje umiejętności. Zabicie mnie nie sprawiłoby mu kłopotu — wystarczyło, żeby nieznacznie przedłużył linię ognia, a zorientowałem się, że potrafi celować. Ale strzelec chciał się zabawić. Nie śpieszył się, choć w każdej chwili mógł dobić mnie strzałem w plecy.
Dotarłem do budynku. Moje stopy zalewała woda. Konstrukcję wyłożono płytami. Żadnych wgnieceń czy szczelin, gdzie mógłbym się ukryć. Ogień karabinowy ustał, ale elipsa reflektora pozostała stabilna, tworząc szyb ostrego niebieskiego światła w deszczowych zasłonach między mną a wagonikiem.
Z ciemności wynurzyła się postać w szynelu. Z początku myślałem, że to któreś z tamtej pary, ale gdy mężczyzna wszedł w światło reflektora, uświadomiłem sobie, że tę twarz widzę pierwszy raz. Był łysy, miał kwadratowy zarys szczęki jak u komiksowego bohatera, a jedno z oczu kryło się za pulsującym monoklem.
— Stój zupełnie nieruchomo — polecił mężczyzna — a nic ci się nie stanie.
Rozchylił płaszcz, odsłaniając broń bardziej masywną od zabawkowego pistoletu tamtej kobiety, przygotowaną do zadań poważniejszych. Broń składała się z czarnego prostokąta z rękojeścią, zakończonego kwartetem ciemnych dysz. Kostki palców mężczyzny zbielały na uchwycie broni, palec wskazujący pieścił spust.
Mężczyzna strzelił z biodra. Coś pomknęło od pistoletu ku mnie, jakby promień laserowy. Uderzyło w bok budynku, wzbijając snop iskier. Zacząłem biec, ale za drugim razem celował lepiej. Poczułem w udzie dźgający ból i… już nie biegłem, zajmowałem się tylko wrzaskiem.
A potem nawet wrzeszczenie stało się zbyt trudne.
Medycy sprawili się bardzo dobrze, ale po nikim nie można oczekiwać cudów. Maszyny monitorujące, stłoczone przy łóżku dawały temu świadectwo, głosząc solenną liturgię biologicznego schyłku.
Od chwili, gdy spacz obudził się i poranił ojca Skya, upłynęło sześć miesięcy i należało wszystkich docenić za to, że dotąd utrzymali Tytusa Haussmanna i napastnika przy życiu. Ale wiedza medyczna i zapasy medykamentów zostały wykorzystane do ostatecznych granic i stało się oczywiste, że nigdy nie istniała realna perspektywa przywrócenia im obu zdrowia.
Ostatnia seria sporów między statkami z pewnością sprawie nie pomogła. Kłopoty nasiliły się kilka tygodni po tym, jak obudził się spacz, gdy na pokładzie „Brazylii” odkryto szpiega. Organizacja bezpieczeństwa wyśledziła, że agent przybył z „Bagdadu”, ale zarząd „Bagdadu” oświadczył, że szpieg nie urodził się na ich statku i prawdopodobnie pochodzi z „Santiago” albo „Palestyny”. Inne indywidua uznano za możliwych agentów i rozległy się krzyki o niesprawiedliwych uwięzieniach i pogwałceniach prawa Flotylli. W zwykłych stosunkach zapanował poczwórny pat i obecnie handel między statkami niemal całkowicie zamarł. Ludzie nie przemieszczali się, jeśli nie liczyć członków beznadziejnych misji dyplomatycznych, kończących się zawsze fiaskiem i oskarżeniami.
Prośby o leki i wiedzę medyczną, by pomóc ojcu Skya, zostały zbyte wzruszeniem ramion. Przecież inne statki też miały swoje kryzysy. Tytusa, jako szefa bezpieczeństwa, również podejrzewano, że sprowokował incydent ze szpiegiem. Przykro nam — twierdzili. — Chcielibyśmy pomóc, naprawdę…
Teraz jego ojciec zmusił się do mówienia.
— Schuyler… — powiedział. Jego usta wyglądały jak rozpęknięty pergamin. — Schuyler? Czy to ty? Jestem tato, nigdzie nie odchodziłem.
Sky usiadł na stołku przy łóżku i obserwował szarą, wykrzywioną powłokę, tak mało przypominającą ojca, którego znał przed zamachem. To nie był Tytus Haussmann, z którym się liczono i którego kochano na całym statku, a w całej Flotylli darzono niechętnym respektem. To nie był człowiek, który uratował go ze żłobka podczas zaciemnienia, który ujął go za rękę i poprowadził do taksówki-promu i zabrał po raz pierwszy poza statek, pokazując mu wspaniałość i trwogę jego nieskończenie samotnego domu. To nie był caudillo, który poszedł do koi jako pierwszy, wiedząc doskonale, że być może naraża się na śmiertelne niebezpieczeństwo. Była to niewyraźna podobizna tamtego człowieka, jak frotaż rzeźby. Miała właściwe rysy i odpowiednie proporcje, ale żadnej głębi. Nie solidna bryła — raczej cieniutka warstewka.
— Sky, co do więźnia… — Ojciec z wysiłkiem starał się unieść głowę z poduszki. — Czy nadal żyje?
— Ledwo ledwo — odpowiedział Sky. Kiedy ojca zraniono, w końcu po usilnych staraniach dostał się do zespołu bezpieczeństwa. — Szczerze mówiąc, nie oczekuję, że wytrzyma długo. Jego rany są znacznie poważniejsze od twoich.
— Ale zdołałeś z nim pomówić?
— Owszem, wyciągnęliśmy z niego to i owo. — Sky westchnął w duchu. Opowiadał już o tym ojcu, ale Tytus albo tracił pamięć, albo chciał usłyszeć to jeszcze raz.
— Co dokładnie mówił?
— Nic, czego się sami nie domyślaliśmy. Nadal nie wiemy, kto umieścił go na statku, ale prawie na pewno jedna z frakcji, po której spodziewano się kłopotów.
Ojciec uniósł palec.
— A jego broń. Maszyneria wbudowana w ramię…
— Nie tak niezwykła, jakby się zdawało. Najwidoczniej pod koniec wojny było do dyspozycji mnóstwo urządzeń tego typu. Mamy szczęście, że nie wbudowano mu w rękę urządzenia jądrowego — choć taką rzecz, oczywiście, znacznie trudniej byłoby ukryć.
— Czy kiedyś był człowiekiem?
— Prawdopodobnie nigdy się tego nie dowiemy. Niektórzy tacy jak on zostali skonstruowani w laboratoriach. Innych przerobiono z więźniów lub ochotników. Zoperowano im mózg i poddano takim uwarunkowaniom psychicznym, że każde zainteresowane mocarstwo może ich wykorzystać jako broń. Są jak roboty, tylko skonstruowane z ciała i kości, a gdy wymagają tego postawione zadania, mają ograniczoną zdolność empatii z innymi ludźmi. Mogą przekonująco wtapiać się w środowisko, opowiadać kawały i gawędzić, dopóki nie osiągną swego celu, kiedy to przełączają się znowu w tryb bezmyślnego zabójcy. Niektórym z nich wszczepiono broń wyspecjalizowaną do konkretnych zadań.
— W tym przedramieniu było mnóstwo metalu.
— Tak. — Sky zrozumiał, co ojciec chce powiedzieć. — Zbyt wiele, żeby mógł wejść na pokład, jeśli ktoś nie przymknął na to oka. To tylko dowodzi, że istniał spisek, co w zasadzie wiedzieliśmy i bez tego.
— Choć znaleźliśmy tylko jednego.
— Tak. — W dniach po ataku wszystkich pozostałych spaczy przeskanowano w poszukiwaniu ukrytej broni. Cały proces był trudny i niebezpieczny. Niczego jednak nie znaleziono. — Co wskazuje, jak pewnie musieli się czuć.
— Skyu… czy powiedział, dlaczego to zrobił albo dlaczego kazali mu to zrobić?
Sky uniósł brwi. Trzeba przyznać, że w pytaniach ojca pojawił się nowy motyw. Przedtem ojciec koncentrował się tylko na konkretach.
— Cóż, rzeczywiście coś wspomniał.
— Mów.
— Nie wydało mi się to szczególnie sensowne.
— Może i nie jest, mimo to chciałbym usłyszeć.
— Mówił o jakiejś frakcji, która coś wynalazła. Nie powiedział, kim są ci ludzie ani gdzie jest ich centrala.
Ojciec miał teraz coraz słabszy głos, ale mimo to zadał pytanie: — I cóż takiego dokładnie oni odkryli?
— To śmiechu warte.
— Powiedz mi, co to było, Sky.
Tytus przerwał. Sky wyczuł, że ojcu chce się pić, i kazał robotowi pokojowemu przystawić szklankę wody do popękanego rozcięcia ust.
— Powiedział, że przełom nastąpił tuż przed wylotem Flotylli z Układu Słonecznego, że w gruncie rzeczy to modyfikacja metody naukowej udoskonalonej pod koniec wojny.
— I było to?
— Ludzka nieśmiertelność. — Sky wyrzekł te słowa ostrożnie, jakby nasycała je magiczna moc i nie należało wypowiadać ich niedbale. — Powiedział, że ta frakcja połączyła rozmaite procedury i linie badań prowadzonych w ostatnim stuleciu i wykorzystała to wszystko dla stworzenia efektywnego systemu terapeutycznego. Odnieśli sukces tam, gdzie inni albo ponieśli fiasko, albo przerwano ich pracę z powodów politycznych. Wyszła im rzecz skomplikowana i nie była to po prostu pigułka, którą się łyka, a potem o niej zapomina.
— Mów dalej — nalegał Tytus.
— To cała falanga różnych technik: genetycznych, chemicznych oraz wykorzystujących maszyny tak małe, że aż niewidzialne. Cała rzecz okazała się fantastycznie delikatna i trudna do zastosowania, a kuracja musi być powtarzana regularnie — ale jest to coś, co wykonane prawidłowo może działać zgodnie z założeniami.
— I co sobie o tym pomyślałeś?
— Że to oczywisty absurd. Och, nie zaprzeczam, że taka rzecz jest możliwa, ale jeśli nastąpił w tej dziedzinie jakiś przełom, czyż nikt by o nim nie wiedział?
— Niekoniecznie. To przecież był koniec wojny. Zwykłe linie komunikacyjne zostały przerwane.
— Więc mówisz, że taka frakcja mogła rzeczywiście istnieć?
— Tak, podejrzewam, że istniała. — Ojciec przerwał, zbierając siły. — Co więcej, wiem, że istniała. Sądzę, że chimeryk powiedział ci w zasadzie prawdę. Ta technika nie jest magią — nie może poradzić sobie z pewnymi chorobami — ale to coś o wiele lepszego niż wszystko, w co wyposażyła nas ewolucja. W najlepszym przypadku wydłuża życie do około stu osiemdziesięciu lat; w niektórych przypadkach do dwustu — te dane to oczywiście ekstrapolacje — ale to nie ma znaczenia; ważne, że daje szanse zachowania życia, dopóki nie pojawi się coś lepszego.
Opadł z powrotem na poduszki, wyczerpany.
— Kto o tym wiedział? Ojciec uśmiechnął się.
— A któżby? Bogaci. Ci, dla których wojna była łaskawa, usadowieni we właściwym miejscu albo znający właściwych ludzi.
Następne pytanie było oczywiste i mroziło krew w żyłach. Flotyllę wysłano, kiedy wojna przechodziła swe ostatnie stadia. Wielu spaczy szukało w istocie ucieczki z tego, co wydawało im się systemem zrujnowanym i niebezpiecznym, gotowym rozpocząć następną powszechną krwawą jatkę. Ale rywalizacja o te miejsca była ogromna i choć miano je przyznawać według zasług, ludzie z dostatecznymi wpływami znali sposoby dostania się na pokład. Jeśli Sky kiedykolwiek miał w tej sprawie wątpliwości, obecność sabotażysty całkowicie je rozpraszała. Ktoś pociągnął za sznurki, by wprowadzić na statek chimeryka.
— W porządku. A co ze spaczami? Ilu z nich wiedziało o przełomie w terapiach nieśmiertelności?
— Wszyscy, Sky.
Patrzył na ojca i zastanawiał się, jak naprawdę bliski śmierci jest ten człowiek. Powinien był wyleczyć się z ran kłutych — uszkodzenia nie były w rzeczywistości takie wielkie — ale wdały się komplikacje: banalna infekcja, która się rozszerzała. Kiedyś medycyna Flotylli mogła go uratować, postawiłaby go na nogi w ciągu kilku dni, i czułby zaledwie lekką niewygodę. Ale teraz właściwie nie można było nic zrobić, tylko pomagać jego naturalnym procesom zdrowienia, które jednak powoli przegrywały bitwę.
Pomyślał o tym, o czym właśnie poinformował go Tytus Haussmann.
— Więc ilu z nich właściwie poddano temu procesowi?
— Odpowiedź jest ta sama.
— Wszystkich? — Pokręcił głową, prawie w to nie wierząc. — Wszystkich spaczy, których wieziemy?
— Tak. Z kilkoma nieważnymi wyjątkami — na przykład ci, którzy nie chcieli poddać się procesowi ze względów etycznych lub medycznych. Większość z nich przeszła tę kurację na krótko przed wejściem na pokład. — Ojciec znowu przerwał. — To największy sekret mojego życia, Sky. Zawsze o tym wiedziałem, w każdym razie od chwili gdy powiedział mi o tym mój ojciec. Nie było mi łatwo to zaakceptować, uwierz mi.
— Jakże mogłeś to wszystko trzymać w tajemnicy? Jego ojciec ledwie widocznie wzruszył ramionami.
— To część mojej pracy.
— Nie mów tak. To cię nie usprawiedliwia. Zdradzili nas, prawda?
— To zależy. Rzeczywiście, nie powierzyli załodze swojego sekretu. Ale myślę, że to z ich strony rodzaj przysługi.
— Czemu tak mówisz?
— Wyobraź sobie, że jesteśmy nieśmiertelni. Musielibyśmy znieść półtora stulecia uwięzienia na pokładzie tego pudła. Powoli popadlibyśmy w szaleństwo. Tego właśnie się bali. Lepiej niech załoga przeżyje swój zwykły czas, a potem lejce przejmie następne pokolenie.
— Nazywasz to przysługą?
— Czemu nie? Większość z nas nie widziała niczego lepszego, Sky. Och, służymy spaczom, ale ponieważ wiemy, że nie wszyscy obudzą się bezpiecznie, gdy dotrzemy do Końca Podróży, trudno jest im zbytnio zazdrościć. Musimy dbać również o siebie. Prowadzimy statek dla spaczy, ale dla siebie również.
— Tak, to bardzo rozsądne. Musisz jednak przyznać, że wiedza, iż ukrywają oni przed nami tajemnicę nieśmiertelności, trochę zmienia nasze wzajemne stosunki.
— Być może. Dlatego właśnie tak starannie strzegłem sekretu przed wszystkimi innymi.
— Ale właśnie mi o tym powiedziałeś.
— Byłeś ciekaw, czy opowieść sabotażysty w jakimś stopniu odpowiada faktom, prawda? Cóż, teraz już wiesz. — Twarz ojca stała się na chwilę pogodna, jakby zdjęto mu wielkie brzemię. Sky myślał, że ojciec stracił świadomość, ale za moment chory poruszył oczyma i oblizał wargi, by mówić dalej, choć robił to z ogromnym wysiłkiem. — Istnieje jeszcze jedna przyczyna… to bardzo trudne, Sky. Nie jestem pewien, czy mówiąc ci o niej, czynię właściwie.
— Pozwól, że ja to osądzę.
— Doskonale. Równie dobrze możesz to usłyszeć w tej chwili. Wiele razy chciałem ci o tym powiedzieć przy różnych innych okazjach, ale zawsze brakowało mi odwagi przekonań. Trochę wiedzy to rzecz niebezpieczna, jak powiadają.
— Jakie „trochę wiedzy”?
— O twojej własnej pozycji.
Ojciec poprosił o więcej wody. Sky pomyślał o wodzie w szklance; o molekułach prześlizgujących się między wargami ojca. Każda kropla wody na statku ostatecznie zostawała recyklowana. Pito ją w kółko. W przestrzeni międzygwiezdnej nie ma miejsca na marnotrawstwo. W pewnym momencie, za miesiące lub lata, Sky wypije trochę tej samej wody, która teraz przynosi ulgę ojcu.
— Mojej pozycji?
— Sky… nie jesteś moim synem. — Popatrzył na niego twardo, jakby czekając, że Sky załamie się po tej rewelacji. — Masz, powiedziałem to. Nie ma teraz odwrotu. Będziesz musiał wysłuchać całej reszty.
Może traci rozsądek szybciej, niż wskazują maszyny, pomyślał Sky. Obsuwa się w bezświetlny rów demencji, krew ma zatrutą, mózg żebrze o tlen.
— Jestem twoim synem.
— Nie, nie jesteś. Wiem to na pewno, Sky, sam wyciągnąłem cię z tamtej koi spacza.
— O czym mówisz?
— Byłeś jednym z nich, jednym z naszych momios; jednym z naszych spaczy.
Sky kiwnął głową, momentalnie akceptując tę prawdę. Na jakimś poziomie świadomości wiedział, że normalną reakcją po winna być niewiara, może nawet gniew, ale nie miał takich emocji; tylko głębokie i uspokajające poczucie słuszności.
— Ile miałem lat?
— Byłeś ledwie dzieckiem, miałeś kilka dni, gdy cię zamrożono. Jest tylko kilkoro tak młodych jak ty.
Słuchał swego ojca — nie-ojca. Lucretia Haussmann — kobieta, którą Sky uważał za matkę — urodziła na pokładzie statku dziecko, ale to dziecko, chłopiec, umarło po kilku godzinach. Zrozpaczony Tytus ukrywał prawdę przed Lucretią przez wiele godzin, potem przez wiele dni, wznosząc się na szczyty pomysłowości, a tymczasem żonę trzymano na środkach uspokajających. Tytus obawiał się, że jeśli żona się dowie, prawda ją zabije — może nie fizycznie, ale złamie jej ducha. Była jedną z najbardziej lubianych kobiet na statku. Jej strata dotknęłaby wszystkich, zatruła nastrój całej załogi. Mimo wszystko stanowili niewielką społeczność. Wszyscy się znali. Strata dziecka była czymś okropnym.
Tytus opracował więc straszny plan, plan, którego pożałował niemal natychmiast po wykonaniu. Ale wtedy było już o wiele za późno.
Ukradł dziecko spaczom. Okazało się, że dzieci znacznie lepiej znoszą ożywienie niż dorośli — miało to jakiś związek ze stosunkiem objętości ciała do jego powierzchni — i nie było poważniejszych problemów z ogrzaniem takiego dziecka. Wybrał jedno z młodych, to, które mogło uchodzić za jego zmarłego syna. Nie musiał być zbyt drobiazgowy. Lucretia długo nie widziała swego synka i nie mogła wykryć oszustwa.
Położył martwe niemowlę na miejsce odmrożonego, znowu ochłodził koję i prosił o przebaczenie. Kiedy odkryją martwe dziecko, sam będzie już od dawna martwy. Dla rodziców, po przebudzeniu, będzie to okropna nowina, ale przynajmniej zbudzą się w nowym świecie, z dostatecznym zapasem czasu, by starać się o następne dziecko. To nic w porównaniu z tragedią Lucretii. Bez tej zbrodni sprawy na statku mogły się zepsuć do tego stopnia, że — w ekstremalnym przypadku — nigdy nie osiągnąłby celu podróży. Musiał w to wierzyć. Musiał wierzyć, że zrobił to dla ogólnego dobra.
Zbrodnia z miłości.
Oczywiście Tytus nie mógłby zdziałać nic bez pomocy innych, ale prawdę znała tylko garstka najbliższych przyjaciół, dobrych towarzyszy, którzy nigdy nie wspomnieli o tej sprawie. Tytus powiedział, że wszyscy już nie żyją.
Dlatego właśnie musiał teraz o tym opowiedzieć Skyowi.
— Rozumiesz? — pytał Tytus. — Pamiętasz, zawsze ci powtarzałem, że jesteś cenny? Mówiłem to w sensie dosłownym. Byłeś jedynym nieśmiertelnym wśród nas. Dlatego właśnie na początku wychowywałem cię w izolacji. Dlatego spędzałeś tyle czasu sam, w żłobku, z dala od innych dzieci. Częściowo chciałem odgrodzić cię od infekcji — system odpornościowy miałeś jak inne dzieci, a teraz jest on taki sam jak u innych dorosłych.
— Przede wszystkim jednak chciałem poznać twoją krzywą rozwoju. Osoby po kuracji rozwijają się wolniej i gdy się starzeją, ich krzywa się wypłaszcza. Masz teraz dwadzieścia lat, ale możesz uchodzić za wysokiego nastolatka. Kiedy osiągniesz trzydziestkę lub czterdziestkę, będziesz niezwykle młodo wyglądał, ale ludzie nawet nie zaczną domyślać się prawdy — aż do czasu, gdy staniesz się znacznie, znacznie starszy.
— Jestem nieśmiertelny?
— Tak. To zmienia wszystko, prawda?
Sky Haussmann musiał przyznać, że rzeczywiście.
Później, kiedy jego ojciec wpadł w jeden z tych przepastnych snów bez marzeń, które wyglądały na zapowiedź nieuniknionej śmierci, Sky odwiedził sabotażystę. Więzień chimeryk leżał na dokładnie takim samym łóżku jak jego ojciec, obsługiwany przez maszyny. Na tym podobieństwa się jednak kończyły. Maszyny go obserwowały, ale miał dosyć siły i nie potrzebował ich bezpośredniej pomocy. W gruncie rzeczy był zbyt silny — nawet gdy wydłubali z niego cały magazynek pocisków. Przywiązano go do łóżka plastikowymi więzami, szerokimi obręczami w pasie i na nogach, dwiema mniejszymi obręczami w górnej części ramion. Mógł zgiąć jedno przedramię tak, by dotknąć twarzy. Drugie kończyło się tylko bronią, którą próbował zadźgać Tytusa. Teraz broń usunięto i przedramię cyborga starannie zaszyto. Przeszukano go na obecność innych broni, ale nie nosił ukrytych urządzeń, z wyjątkiem implantów, za pomocą których jego mocodawcy modelowali go do swych celów.
Frakcja, która go wysłała, wykazała jednak spektakularny brak wyobraźni, pomyślał Sky. Tyle starań po to, by mężczyzna mógł wykonać dywersję na statku, kiedy miły, łatwo rozprzestrzeniający się wirus byłby równie skuteczny. Może nie wyrządziłby bezpośredniej szkody spaczom, ale ich szanse na dotarcie dokądkolwiek bez żywej załogi stałyby się bliskie zeru. Co nie znaczyło, że chimeryk się nie przyda.
To niezwykle dziwne, wiedzieć ni stąd, ni zowąd, że jest się nieśmiertelnym. Sky nie zaprzątał sobie głowy takim drobiazgiem jak definicja. To prawda, był narażony na rozmaite niebezpieczeństwa, ale ostrożność i przewidywanie zminimalizują wszelkie ryzyko.
Odstąpił od łóżka zabójcy. Unieszkodliwili wprawdzie sabotażystę, ale takich rzeczy nigdy nie można być całkowicie pewnym. Monitory mówiły, że mężczyzna jest pogrążony we śnie przynajmniej tak głębokim jak sen ojca Skya, ale lepiej nie ryzykować. Te obiekty zaprojektowano tak, by zwodziły. Mogły wyczyniać nieludzkie sztuczki z pulsem i aktywnością neuronową. Jednym, nieskrępowanym ramieniem chimeryk mógłby uchwycić Skya za gardło i zadusić na śmierć, lub przyciągnąć do siebie i wyjeść mu twarz.
Sky znalazł na ścianie sprzęt medyczny. Otworzył go, przestudiował starannie wpięte w środku akcesoria, a potem wyjął skalpel, który w przyćmionym świetle błyszczał niebieską sterylnością. Sky obracał nóż, patrzył z zachwytem, jak ostrze znika, gdy odwrócił je krawędzią do siebie.
Doskonała broń, pomyślał. Wspaniała rzecz.
Ze skalpelem w ręku podszedł do sabotażysty.