DWA

Z firmy Czerwonorękiego, przez czarną ścianę konstrukcji do wnętrza terminalu mostowego, prowadził ciemny zatęchły labirynt. Vasquez szedł przodem z latarką, kopiąc po drodze przebiegające szczury.

— Przynęta — stwierdził refleksyjnie. — Nigdy nie sądziłem, że zastawi przynętę. Oczywiście śledziłem sukinsyna od wielu dni. — Powiedział to tak, jakby chodziło przynajmniej o całe miesiące, wymagało nadludzkiego daru przewidywania i długich przygotowań.

— Niektórzy to dopiero potrafią zadać sobie trud! — powiedziałem.

— No, spokój, Mirabel. To ty nie zgodziłeś się, żeby załatwić faceta, gdy go namierzyliśmy. Wtedy byłoby to łatwe. — Przepychał się przez drzwi do następnego korytarza.

— Ale to i tak mógł nie być Reivich.

— Sprawdzilibyśmy ciało i jeśli to nie byłby Reivich, trzeba byłoby zacząć się rozglądać za prawdziwym.

— On ma rację. Przyznaję to, choć z bólem — stwierdził Dieterling.

— Jestem ci winien kolejkę, Wężu.

— Niech ci to tylko nie zawróci w głowie. Vasquez odkopnął w mrok kolejnego szczura.

— Więc co się takiego stało, że tak strasznie chcesz wejść w to gówno i się zemścić?

— Chyba już jesteś dość dobrze poinformowany? — powiedziałem.

— Ludzie gadają i tyle. Zwłaszcza gdy taki Cahuella kopnie w kalendarz. Mówią o próżni we władzy… W każdym razie jestem zdziwiony, że wam dwóm udało się ujść żywcem. Słyszałem, że tamta zasadzka skończyła się strasznym gównem.

— Nie odniosłem poważnych ran — odparł Dieterling. — Tannerowi dostało się znacznie bardziej. Stracił stopę.

— Nie było tak źle — rzekłem. — Broń promieniowa przypiekła ranę i zatamowała krwotok.

— No tak, zwykła powierzchowna rana — powiedział Vasquez. — Nie mogę się nacieszyć waszym towarzystwem, chłopcy.

— Możemy zmienić temat?

Po pierwsze, nie miałem ochoty omawiać wypadku z Czerwonorękim Vasquezem, a po drugie, nie pamiętałem jasno szczegółów. Może pamiętałem wcześniej, nim poddano mnie śpiączce rekonwalescencyjnej, podczas której odrosła mi stopa, ale teraz miałem wrażenie, że wypadek wydarzył się w bardzo odległej przeszłości, a nie przed paru tygodniami.

Szczerze wtedy wierzyłem, że Cahuella się wyliże. Początkowo wydawało się, że ma z nas najwięcej szczęścia — puls laserowy przeszył go na wylot, nie uszkodził żadnych ważnych organów, jakby jego trajektoria została wcześniej wyznaczona przez doświadczonego chirurga klatki piersiowej. Nastąpiły jednak powikłania i Cahuella, nie mając szans dotarcia na orbitę — zostałby aresztowany i stracony zaraz po opuszczeniu atmosfery — był zmuszony do zadowolenia się czamorynkową medycyną, najlepszą, na jaką mógł sobie pozwolić. Wystarczyłaby do naprawienia mojej nogi — tego rodzaju rany powszechnie spotykało się na wojnie — natomiast skomplikowane obrażenia organów wewnętrznych wymagały bardziej zaawansowanych środków, niedostępnych na czarnym rynku.

Więc umarł.

I teraz ja gonię zabójcę Cahuelli i jego żony, z zamiarem powalenia go pojedynczą diamentową strzałką z nakręcanego pistoletu.

Nim zostałem specem od bezpieczeństwa, zatrudnionym przez Cahuellę, w czasach gdy nadal byłem żołnierzem, uważano mnie za bardzo wytrawnego snajpera, który potrafi wpakować komuś nabój w głowę, precyzyjnie wybierając obszar mózgu. To lekka przesada. Ale zawsze byłem dobry i rzeczywiście lubiłem robotę czystą, szybką, chirurgiczną.

Miałem szczerą nadzieję, że Reivich mnie nie zawiedzie.


* * *

Nie spodziewałem się, że tajne przejście sięga do samego centrum terminalu kotwiczącego i kończy się w zacienionej części głównej hali. Spojrzałem do tyłu na bariery zabezpieczające, których uniknęliśmy: widziałem, jak strażnicy skanują ludzi w poszukiwaniu ukrytej broni, sprawdzają ich tożsamość, żeby jakiś przestępca wojenny nie wydostał się z planety. Nakręcanego pistoletu w kieszeni skanery by nie wykryły, dlatego właśnie taką broń wybrałem. Poczułem lekką irytację, że moje staranne przygotowania okazały się częściowo niepotrzebne.

— Panowie, dalej nie idę — oznajmił Vasquez, zatrzymując się na progu.

— Myślałem, że to twoje podwórko — powiedział Dieterling, rozglądając się. — Co się stało? Boisz się, że nigdy już nie zechcesz wyjechać ponownie?

— Coś w tym sensie, Wężu — odparł Vasquez i poklepał nas po plecach. — Dobrze, chłopcy, idźcie i zabijcie tę pośmiertną plamę gówna. Tylko nikomu nie mówcie, że was tu przyprowadziłem.

— Nie martw się — rzekł Dieterling. — Twoja rola nie zostanie nadmiernie uwypuklona.

— Super. I pamiętaj, Wężu… — Wykonał gest naśladujący strzelanie z pistoletu. — To polowanie, o którym mówiliśmy…

— Możesz uznać, że jesteś na wstępnej liście.

Wrócił do tunelu, a ja z Dieterlingiem zostaliśmy w terminalu. Przez kilka chwil obaj milczeliśmy, przytłoczeni dziwną atmosferą tego miejsca.

Byliśmy w hali na poziomie gruntu; pierścieniem otaczała komorę odjazdów i przyjazdów u podstawy nici. Sufit znajdował się wiele poziomów wyżej. W przestrzeni nad naszymi głowami krzyżowały się kładki i rury tranzytowe, a w zewnętrznej ścianie tkwiły pomieszczenia luksusowych niegdyś sklepów i restauracji, teraz przerobionych przeważnie na kapliczki lub kioski z materiałami religijnymi. Ludzi było mało, prawie nikt nie przybywał z orbity i zaledwie garstka zmierzała do wind. W hali panowała szarówka — projektant nie przewidział, że będzie tu aż tak ciemno — i sufit nikł gdzieś w mroku, a całość przypominała wnętrze katedry, w której odbywała się jakaś niewidoczna choć wyczuwalna święta ceremonia; atmosfera nie skłaniała do pośpiechu ani do głośnego zachowania. Tło stanowił ledwie słyszalny stały szum, jakby spowodowany przez pracujące w dole generatory. Lub — pomyślałem — jakby chór mnichów intonował jednostajną pogrzebową pieśń.

— Zawsze tak to wyglądało? — spytałem.

— Nie. Choć zawsze było to zadupie, strasznie się zmieniło od czasu, jak tu ostatnio byłem. Nawet miesiąc temu musiało wyglądać inaczej, panował duży ruch, większość pasażerów przechodziła na statek przez ten terminal.

Przybycie statku w okolicach Skraju Nieba zawsze stanowiło wydarzenie. Jako planeta biedna i umiarkowanie zacofana w porównaniu z innymi zamieszkanymi światami nie należeliśmy do głównych graczy zmiennego spektrum handlu międzygwiezdnego. Niewiele eksportowaliśmy: doświadczenie wojenne i kilka nieciekawych bioproduktów pozyskiwanych w dżungli. Chętnie kupilibyśmy od Demarchistów wszelkie egzotyczne zaawansowane produkty i usługi, ale tylko najbogatsi ze Skraju Nieba mogli sobie na nie pozwolić. Gdy zawijały do nas statki, spekulowano, że zostały wypchnięte z bardziej dochodowych rynków — z tras Yellowstone-Sol albo Fand-Yellowstone-Grand Teton — albo że i tak musiały się tu zatrzymać do remontu. Przydarzało się to przeciętnie raz na dziesięć standardowych lat i zawsze nas wtedy kiwano.

— Czy tu właśnie umarł Haussmann? — spytałem.

— Gdzieś w pobliżu — odparł Dieterling. Odgłos naszych kroków niósł się echem, gdy szliśmy przez wielką halę. — Nigdy się nie dowiedzą, gdzie dokładnie, bo nie było wtedy dokładnych map. Ale musiało to być parę kilometrów stąd. Na pewno w granicach Nueva Valparaiso. Początkowo zamierzali spalić ciało, ale potem postanowili je zabalsamować, by go zachować jako przykład dla innych.

— Ale kult nie powstał od razu?

— Nie. Sky Haussmann miał paru zwariowanych sympatyków, ale trudno to uznać za Kościół. To przyszło potem. „Santiago” był głównie świecki, ale z ludzkiej psychiki nie tak łatwo wykorzenić religię. Czyny Skya stopili wybiórczo z tym, co zapamiętali z domu, jedno zachowali, drugie odrzucili, jak im pasowało. Kilka pokoleń trwało wypracowanie szczegółów, a potem nie dało się już tego ruchu powstrzymać.

— A potem, gdy zbudowano most?

— Do tego czasu jedna z Haussmannowskich sekt stała się posiadaczem ciała. Nadali sobie nazwę Kościół Skya. Dla wygody, jeśli nie z innych powodów, doszli do wniosku, że Haussmann musiał umrzeć nie w pobliżu mostu, ale dokładnie pod nim. I że most to nie winda kosmiczna — a nawet gdyby był windą, to stanowiłoby to jego zewnętrzną funkcję — ale w istocie znak Boga: gotowe sanktuarium poświęcone zbrodni i chwale Skya Haussmanna.

— Ale to przecież ludzie skonstruowali i zbudowali ten most.

— Z woli Boskiej. Nie rozumiesz, Tanner? Nie można tego kwestionować. Poddaj się od razu.

Minęliśmy sekciarzy — dwóch mężczyzn i kobietę — idących w przeciwną stronę. Miałem przemożne wrażenie czegoś znajomego, nie pamiętałem jednak, czy już przedtem ich widziałem. Byli ubrani w popielate bluzy, nosili długie włosy. Jeden z mężczyzn miał umocowany przy czaszce mechaniczny diadem — może to urządzenie zadające ból? Lewy rękaw drugiego wyznawcy zwisał płasko przypięty do boku. Na czole kobiety widniał mały znak w kształcie delfina. Przypomniałem sobie, że Sky Haussmann zaprzyjaźnił się z delfinami na pokładzie „Santiago” i spędzał czas z tymi istotami, których unikali inni członkowie załogi.

Dziwne wydało mi się wspomnienie tego faktu. Chyba ktoś mi kiedyś o tym mówił.

— Przygotowałeś pistolet? — spytał Dieterling. — Na wszelki wypadek. Możemy za rogiem wpaść na tego drania, kiedy będzie sobie akurat zawiązywał sznurowadła.

Poklepałem pistolet, upewniając się, że jest na miejscu.

— Dziś raczej nie będziemy mieli szczęścia — powiedziałem do Miguela.

Przeszliśmy przez drzwi w wewnętrznej ścianie hali. Mnisi zaśpiew miał teraz bez wątpienia ludzkie brzmienie; ton był niemal doskonały, ale czegoś w nim brakowało.

Po raz pierwszy od wejścia do terminalu zobaczyliśmy nić. Obszar odjazdów, gdzie wkroczyliśmy, był olbrzymim owalnym pomieszczeniem otoczonym galerią; na niej staliśmy. Główny poziom znajdował się setki metrów poniżej i nić nurkowała z góry, wynurzała się z sufitu przez drzwi źrenicowe, potem biegła w dół do miejsca, gdzie była rzeczywiście zakotwiczona i gdzie czyhały urządzenia serwisowe, remontujące i konserwujące dźwigi. To stamtąd dochodziła żałobna pieśń; niosła się wyżej dzięki osobliwej akustyce tego pomieszczenia.

Most — pojedyncza cienka nić z hiperdiamentu, biegnąca z powierzchni na orbitę synchroniczną — na całej niemal długości miał tylko pięć metrów średnicy, a większość z tego była pusta i tylko na ostatnim kilometrze, przed terminalem, liczył trzydzieści metrów szerokości; zwężał się stopniowo wraz z wysokością. Ta dodatkowa szerokość miała znaczenie czysto psychologiczne: wielu pasażerów rezygnowało z podróży na orbitę, gdy zobaczyli, jak wąska jest nić, na której mieli jechać. Wobec tego właściciele mostu poszerzyli jego widoczną część bardziej, niż było to konieczne.

Wagoniki windy przyjeżdżały i odjeżdżały co parę minut, wznosząc się i opadając po przeciwnych stronach kolumny. Przyczepione magnetycznie, miały kształt smukłego walca, wyprofilowanego tak, by obejmował prawie połowę nici. Były wielopiętrowe, z osobnymi poziomami przeznaczonymi na jadalnie, sale rekreacyjne, miejsca do spania. Zsuwały się i wjeżdżały przeważnie puste, z ciemnymi przedziałami pasażerskimi. Tylko w co piątym lub co szóstym podróżowała garstka osób. Puste wagoniki świadczyły o ekonomicznej mizerii mostu, ale samo w sobie nie stanowiło to wielkiego problemu. Koszty utrzymania ruchu były małe w porównaniu z kosztem mostu i puste wagony nie wpływały na rozkład jazdy wagonów pełnych. Z daleka miało się złudzenie, że są zapełnione i panuje dobra koniunktura, na co właściciele mostu już dawno stracili nadzieję, odkąd przejął go Kościół. Pora monsunowa mogła dawać iluzję, że na wojnie panuje zastój, ale już planowano nowe kampanie: stratedzy symulowali na komputerach ofensywy i inwazje na wraże tereny.

Z galerii wysuwał się zawrotny szklany jęzor niczym nie pod trzymywany, docierał prawie do nici, zostawiając tylko miejsce na ruch wagonika. Niektórzy podróżni z bagażem już czekali na języku; wśród nich grupa dobrze ubranych arystokratów. Nie było jednak Reivicha ani osób przypominających jego kompanów. Rozmawiali lub obserwowali wiadomości na ekranach, które unosiły się wokół pomieszczenia niczym prostokątne, wąskie tropikalne ryby; migotały na nich sprawozdania finansowe i wywiady ze znanymi osobami.

Przy podstawie języka stała budka, w której kobieta o znudzonej minie sprzedawała bilety.

— Poczekaj tu — poprosiłem Dieterlinga.

Kobieta spojrzała na mnie, gdy podszedłem do kasy. Miała na sobie pognieciony mundur Zarządu Mostu, a pod oczami sine półksiężyce, nabiegłe krwią i spuchnięte.

— Słucham?

— Jestem znajomym Argenta Reivicha. Muszę się z nim natychmiast skontaktować.

— Niestety, to niemożliwe.

— Tego się spodziewałem. Kiedy wyjechał?

— Przykro mi, ale nie mogę udzielić informacji — odparła kobieta nosowym głosem, połykając spółgłoski.

Skinąłem głową ze zrozumieniem.

— Jednak nie zaprzecza pani, że przeszedł przez terminal?

— Przykro mi, ale…

— Niech pani da spokój. — Łagodziłem swoją odzywkę pojednawczym uśmiechem. — Przepraszam, nie chcę być niegrzeczny, ale mam do przyjaciela bardzo pilną sprawę. Muszę mu coś przekazać, widzi pani, cenny składnik dziedzictwa Reivichów. Czy mogę się z nim jakoś porozumieć wtedy, gdy wjeżdża, czy muszę czekać, aż się dostanie na orbitę?

Kobieta się wahała. Przepisy zabraniały jej przekazywania mi formacji, o jakie prosiłem, ale musiałem jej się wydać szczerze zatroskany. A poza tym najwyraźniej bogaty.

Spojrzała na displej.

— Może pan zostawić wiadomość, żeby się z panem skontaktował, gdy dotrze do terminalu na orbicie.

Czyli jeszcze tam nie dotarł i nadal wjeżdża po nici.

— Chyba będzie lepiej, jeśli ruszę za nim — oznajmiłem. — W ten sposób zminimalizuję czas dotarcia do niego. Przekażę mu ten przedmiot i wrócę.

— Tak, to rozsądne. — Przyjrzała mi się, wyczuwając być może coś podejrzanego w moim zachowaniu, ale nie zaufała swej intuicji na tyle, by mnie zatrzymać. — Musi się pan pośpieszyć. Najbliższy wagonik zaraz zacznie przyjmowanie pasażerów.

Spojrzałem tam, gdzie jęzor wysuwał się do nici, i zobaczyłem pustą windę wyjeżdżającą z obszaru serwisowego.

— Proszę więc o bilet.

— Rozumiem, że potrzebny panu powrotny? — Kobieta przetarła oczy. — Pięćset pięćdziesiąt australi.

Wyjąłem z portfela banknoty Południowców.

— To zdzierstwo — powiedziałem. — Energia potrzebna do wyniesienia mnie na orbitę kosztuje jedną dziesiątą tego, ale przypuszczam, że część zabiera Kościół Skya.

— Nie twierdzę, że nie, ale akurat tutaj nie powinien pan źle się wyrażać o Kościele.

— Tak słyszałem. Pani chyba do nich nie należy? Nie — odparła, wręczając mi resztę w niskich banknotach. — Ja tu tylko pracuję.

Sekciarze zawładnęli mostem jakieś dziesięć lat temu, gdy doszli do przekonania, że w tym miejscu został ukrzyżowany Sky Haussmann. Pewnej nocy, nim ktokolwiek zdążył się zorientować, opanowali most. Ogłosili, że rozłożyli gęsto kanistry-pułapki z wirusem, i zagrozili, że go uwolnią, gdyby próbowano ich wyrzucić. Wirus — jeśli był w znacznym stężeniu — mógłby się roznieść z wiatrem bardzo daleko, zarażając połowę Półwyspu. Może blefowali, ale nikt nie chciał ryzykować dobra przypadkowych milionów ludzi. Sekta się utrzymała, pozwoliła Zarządowi Mostu nadal zarządzać mostem, choć załoga musiała być stale uodporniana przeciw skażeniu. Terapia antywirusowa dawała efekty uboczne, więc praca w terminalu nie cieszyła się popularnością. No i jeszcze te niekończące się mnisie śpiewy.

Kobieta wręczyła mi bilet.

— Mam nadzieję, że dotrę na czas na orbitę — powiedziałem.

— Poprzednia winda wyruszyła godzinę temu. Jeśli pański przyjaciel w niej był… — Przerwała, a ja wiedziałem, że nie ma „Jeśli”. — Jest spora szansa, że gdy pan tam dotrze, zastanie go pan w terminalu orbitalnym.

— Miejmy nadzieję, że powita mnie z wdzięcznością. Chciała się uśmiechnąć, ale zrezygnowała. Mimo wszystko wymagało to wiele wysiłku.

— J estem pewna, że padnie z wrażenia.

Schowałem bilet, podziękowałem kasjerce — współczułem kobiecinie, że musiała tu pracować — i poszedłem do Dieterlinga. Oparty o niską szklaną ścianę otaczającą jęzor, z nieobecnym spokojnym wyrazem twarzy, spoglądał w dół na członków sekty. Przypomniało mi się, jak kiedyś w dżungli uratował mi życie podczas ataku hamadriad. Wtedy też widziałem u niego tę samą obojętną minę szachisty grającego z przeciwnikiem znacznie niższej klasy.

— No i co? — spytał, gdy podszedłem.

— Już wsiadł do windy.

— Kiedy?

— Godzinę temu. Kupiłem sobie bilet. Ty też kup dla siebie, ale w żaden sposób nie zdradź, że podróżujemy razem.

— Może nie powinienem z tobą jechać, brachu?

— Będziesz bezpieczny. — Ściszyłem głos. — Stąd aż do wyjścia w terminalu orbitalnym nie ma żadnych kontroli granicznych. Możesz swobodnie wjechać i zjechać, nikt cię nie aresztuje.

— Łatwo ci mówić, Tanner.

— Nie masz się czego bać, zapewniam cię. Potrząsnął głową.

— Nie ma sensu, żebyśmy podróżowali razem, nawet tylko tą samą windą. Reivich mógł tu zorganizować bardzo skuteczny monitoring.

Już chciałem zaprzeczyć, ale wiedziałem, że on chyba ma rację. Podobnie jak Cahuella, Dieterling, opuszczając Skraj Nieba, narażał się na areszt pod zarzutem przestępstw wojennych. Obaj byli w ogólnoukładowej bazie danych i za ich głowy wyznaczono znaczną nagrodę, choć Cahuella już nie żył.

— Dobrze — powiedziałem. — Jest jeszcze dodatkowy powód, żebyś tu został. Przynajmniej trzy dni będę z dala od Gadziarni. Ktoś kompetentny musi doglądać domu.

— Jesteś pewien, że sam potrafisz się uporać z Reivichem? Wzruszyłem ramionami.

— Potrzebny jest tylko jeden strzał.

— I ty go oddasz — powiedział z wyraźną ulgą. — W takim razie dziś w nocy wracam do Gadziarni. Z żywym zainteresowaniem będę słuchał wiadomości.

— Zrobię wszystko, żeby cię nie zawieść. Życz mi powodzenia. Dieterling uścisnął mi dłoń.

— Uważaj na siebie, Tanner. Nie wyznaczono za ciebie nagrody, ale i tak nie uda ci się stąd odejść bez wyjaśnień. Sam musisz wymyślić sposób, jak pozbyć się pistoletu.

Skinąłem głową.

— Strasznie ci go brakuje. Kupię ci taki na urodziny.

Przez chwilę mi się przyglądał, jakby coś jeszcze chciał dodać, po czym odwrócił się i odszedł. Obserwowałem, jak wychodzi z pomieszczenia i znika w ciemnej hali. Po drodze dobierał odpowiedni kolor płaszcza — oddalająca się postać o szerokich plecach migotała.

Stanąłem przy windzie, czekając na swój wagonik. Włożyłem dłoń do kieszeni — wyczułem zimny, twardy jak diament pistolet.

Загрузка...