Joanna Chmielewska
Mnie Zabić

O wszystkim, co działo się niejako poza mną, dowiedziałam się rzecz jasna, dopiero później.


Niejaki Philip Feuillet, Holender pochodzenia belgijskiego, młodzieniec dwudziestoletni, skończywszy pracę, wracał do domu na rowerze. Dokładniej mówiąc, zamierzał wracać na rowerze, tak jak przyjechał, i na przestrzeni mniej więcej kilometra swój zamiar realizował. Później pękł mu łańcuch.

Bardzo źle Philip pomyślał o swoim młodszym bracie, który podstępnie zabrał normalny, przyzwoity rower i zostawił mu tego starego strupla, dawno nadającego się tylko do kasacji. Wściekły był na głupiego gówniarza już rano, kiedy wyjeżdżał do pracy, ale miał nadzieję, że jakoś dociągnie, a rower był najprostszym rodzajem komunikacji pomiędzy jego miejscem pracy i miejscem zamieszkania. Na skróty wychodziło wszystkiego raptem czternaście kilometrów…

W niedzielne wczesne popołudnie ruch w okolicy panował zerowy, a nawet gdyby coś jechało, to przecież osobowy samochód nie zabierze go razem z tym złomem, nieporęcznym i nieskładalnym. Wyrzucić rupiecia Philip jeszcze nie chciał w obawie przed dalszymi zakusami brata, a także przez oszczędność. Zły jak diabli ruszył piechotą, prowadząc to świństwo.

Zostało mu jeszcze sześć kilometrów, kiedy zdecydował się odpocząć. Zszedł z szosy między zarośla, przysiadł za krzakiem i wypił jedno z piw, wiezionych do domu. W polu widzenia i nawet dość blisko stała siedziba starej Bernardyny, która niedawno umarła, ale z tej siedziby żadnej korzyści się nie spodziewał, bo Bernardyna nigdy w życiu roweru nie miała. Poniewierał się może u niej łańcuch od krowy, nikt jednakże jak dotąd, na łańcuchu od krowy rowerem nie jechał.

Gapił się bezmyślnie w tamtym kierunku, nic się nie działo, samochody przejeżdżały rzadko, aż nagle jeden skręcił z szosy i podjechał wprost do podupadłej nieco rudery, Philip zdziwił się dopiero po chwili, bo przesadnie błyskotliwego umysłu nie posiadał, co też za interes może mieć piękny, ciemnozielony mercedes do pustego domu ubogiej staruszki. W dodatku nieżywej.

Widoczność ograniczały mu trochę rozrośnięte krzewy, ale widział, jak z mercedesa wysiadł jakiś facet. Rozejrzał się, obszedł dom dookoła i znów wsiadł do samochodu. Wszystko zastygło w bezruchu, ciemnozielony mercedes zlewał się z nieco jaśniejszym, ale również zielonym tłem, i gdyby Philip nie dostrzegł jego przybycia, nie zauważyłby nawet, że cokolwiek tam stoi.

Uczucie zniecierpliwienia było mu obce. Porozważał chwilę, co zrobić, ruszyć w drogę do domu czy wypić jeszcze jedno piwo. Zdecydował się na piwo.

Był w połowie puszki, kiedy facet z mercedesa znów wysiadł. Nic nie robił, stał wśród krzaków i jakby na coś czekał. Doczekał się, nadjechał szary peugeot, skręcił identycznie i podjechał kawałek dalej, tak że skrył się za domem. Facet szybko ruszył w tamtym kierunku, Philip wiedział, że z tej niewidocznej dla niego strony znajduje się wejście do domu nieboszczki Bernardyny, wysnuł nawet wniosek, że być może, chcą wejść do środka, facet z mercedesa i ten ktoś z peugeota, ale w chwilę później ujrzał wracające do mercedesa dwie osoby. Owegoż faceta i babę. Razem szli, dotarli na tyły samochodu, jakby do bagażnika. Coś robili. Tyłu mercedesa Philip nie widział wcale, zasłaniał go gąszcz zarośli. Baba musiała tam zostać, bo facet sam poszedł ponownie za dom, po dłuższej chwili wrócił, wsiadł do mercedesa i odjechał.

Trzeciej puszki piwa Philip już nie pił. Wykończył drugą, cały czas zastanawiając się, gdzie podziała się baba, nie siedzi tam przecież za krzakami ani nie odeszła piechotą. Uznał, że chyba odjechali razem, zapewne później wrócą po jej samochód, ale wrażenie, iż została pod krzakiem, było tak silne, że ruszywszy się wreszcie z miejsca, poszedł sprawdzić.

Jednakże pod żadnym krzakiem baby nie było. Philip zajrzał za budynek, w pierwszej chwili nie dostrzegł peugeota, ale wypatrzył go w szopie przy domku. Kiedyś to była drewutnia, teraz pusta ruina. No, nie pusta, aktualnie wypełniona szarym peugeotem.

Wzruszył ramionami, bo go to kompletnie nic nie obchodziło, nawet na numer tego samochodu nie zwrócił uwagi, poczuł się okropnie głodny, wrócił do swojego roweru i ruszył do domu.

Tym sposobem, nie mając o niczym zielonego pojęcia, stał się świadkiem początku potężnej afery, co niestety, na złe mu wyszło.


* * *

Co działo się ze mną, wiedziałam doskonale na bieżąco.

W niewłaściwej chwili znalazłam się w niewłaściwym miejscu… A może właśnie odwrotnie? Może chwila i miejsce były jak najbardziej właściwe? W każdym razie rezultaty tego znalezienia się przeszły wszelkie oczekiwania i wypadły raczej dość efektownie.

Z Francji, przez Belgię, wjechałam do Holandii. Zamierzałam się gdzieś tam zatrzymać na noc, bo w planach miałam podróż do Kopenhagi, do Alicji, bardzo okrężną droga lądową przez Szlezwig i Holsztyn, dalej przez Jutlandię, Fionię i najdłuższy most w Europie. Zważywszy kwitnącą we mnie coraz bujniej skłonność do błądzenia gdzie tylko się da, mogło to potrwać.

Postanowiłam zatem zanocować w pierwszym mieście, jakie mi się napatoczy, mniej więcej w połowie drogi. Padło na Zwolle.

Zaczynało zmierzchać. Deszcz padał. Mgły snuły się już w czasie białego dnia. W deszczu, mgle i ciemnościach najeździłam się dosyć, za nic w świecie nie chciałam więcej. Zjechałam do centrum i rozpoczęłam poszukiwanie hotelu.

Tą akurat trasą jechałam pierwszy raz, a z mapy drogowej wynikało, że Zwolle to jakieś małe miasteczko. Nic podobnego! Okazało się wielkim kurortem, pełnym zieleni, z rzeką, która wcale nie była rzeką, tylko kanałem, zapchanym przystaniami, statkami, jachtami, łódeczkami, całym asortymentem atrakcji turystycznych, a to docelowe centrum gdzieś mi się rozmyło. Hotele z reguły są podpisane i widać je z daleka, nie dostrzegłam żadnego, poza tym odbiegły mnie wszelkie nadzieje, bo znaleźć pokój w pełni sezonu w miejscowości turystycznej to prawie senne marzenie. Jednakże jechałam dalej, bo co właściwie mogłam zrobić innego?

Widoczność była jeszcze niezła, ale deszcz padał coraz porządniej. Na ulicy pusto, ludzi jakby wymiotło, wplątałam się w jakieś eleganckie zaułki, krzewy, klomby, trawniki, prywatny parking, i szczęśliwym trafem na ten parking wjeżdżał facet w samochodzie. Zrozumiał, że czegoś chcę, opuścił szybę, ja, rzecz jasna, również, spytałam o hotel, starając się używać wyłącznie słów międzynarodowych, bo z językiem holenderskim miewałam już kontakt. A owszem, hotele tu istniały, najbliżej, o cudzie, znajdowała się Campanilla, w prawo, w lewo, prosto i tym podobne dało się zrozumieć.

Znalazłam tę cholerną Campanillę, z dużym wysiłkiem, ale jednak. Nie tyle może wedle jego wskazówek, ile raczej dzięki temu, że miałam przy sobie aktualny katalog Campanilli, z nazwami ulic i dojazdami. Czytać, chwalić Boga, umiem.

W Campanilli nie było miejsca. Ani jednego, zero. Młodzieniec w recepcji ludzkie uczucia posiadał, języka francuskiego nie znał, ale władał angielskim i niemieckim, zadzwonił do Mercurego, który znajdował się gdzieś tu w pobliżu, i zarezerwował mi pokój. Mieli mnie w komputerze, bo właśnie przed czterema dniami opuściłam po wakacyjnym pobycie poprzedni hotel sieci Mercure. Pożałowałam, że nie zostawiłam im większego napiwku, chociaż, jak widać, już i ten skromniejszy wystarczał.

Objaśnienia zrozumiałam. W prawo, prosto, za światłami w lewo, przez most, rondo, znów prosto, czterysta metrów…

I tu chyba pojawił się jakiś błąd, umknęło gdzieś zero. Przejechałam czterysta metrów, pięćset, kilometr, nic, chała. Sama przyroda, coraz ciemniej i deszcz. Dookoła żywego ducha, nawet samochodu żadnego, musiałam coś przeoczyć.

Zawróciłam w miejscu bezwzględnie niedozwolonym, przez podwójną ciągłą linię, sprzecznie z kierunkiem ruchu, ale gliniarz z mandatem ucieszyłby mnie do szaleństwa, dowiedziałabym się od niego, gdzie jest ten piekielny hotel. Niestety, nie miałam takiego fartu. Dojechałam z powrotem do ronda, do kanału, przejechałam przez most, ponownie zaczęłam zawracać, rozglądając się dość rozpaczliwie, bo może zobaczę cokolwiek otwartego, bar, stację benzynową, może taksówkę albo człowieka…

No i coś było. Malutka stacja benzynowa z jedną pompą i sklepikiem, ale za to bez żywej obsługi. Już zaczęłam podejmować rewolucyjne postanowienia, w rodzaju wybicia szyby, kradzieży albo co, kiedy nagle za rogiem budyneczku ujrzałam ludzką istotę. Facet sprawdzał sobie ciśnienie w oponach.

Dopadłam go i zadałam pytanie w kwestii hotelu, posługując się tajemniczym językiem angielsko-niemiecko-duńskim, bo byłam zdania, że taka mieszanina w Holandii stwarza największe szanse. Siedzący w kucki facet podniósł głowę

– Przepraszam bardzo, ale ja nie rozumiem – powiedział ze skruchą.

Trudno się dziwić, sama siebie bym nie zrozumiała. Ale nagle dotarło do mnie, że dla odmiany, ja rozumiem. Zdumiałam się śmiertelnie.

– Pan mówi po francusku?!

– Ja jestem Francuz…

No nie, to już z pewnością cud! W Holandii, w kompletnie pustym mieście, spotkać na ulicy jednego jedynego człowieka i proszę. Francuza! Nie do uwierzenia…

Wiedział, gdzie jest ten hotel, w dodatku jechał w tamtą stronę, dopilotował mnie na miejsce. Patrzyłam na licznik, oczywiście, zgubione zero, nie żadne czterysta metrów, tylko równo cztery kilometry. W życiu bym sama nie trafiła, bo znak informacyjny Merkurego, bardzo mały, tkwił nisko, zatopiony w zieleni, a sam budynek wznosił się w głębi i prowadziły do niego parkowe alejki. Zaraz po skręcie już go było widać, jednakże należało wiedzieć, gdzie skręcić.

Parking przed hotelem nie był przesadnie zapchany, wolne okazały się nawet dwa pierwsze miejsca w drugim rzędzie, najbliżej wejścia. Spodobały mi się na pierwszy rzut oka. Podjechałam tam, zatrzymałam się na samym skraju i zgasiłam silnik.

Nie wysiadłam od razu. Siedziałam w samochodzie, napawałam się ulgą i odpoczywałam. Deszcz lał rzetelnie. Smętnie usiłowałam policzyć, ile parasolek zostawiłam w domu, ze sześć chyba, przy sobie nie miałam ani jednej. Za to przypomniało mi się, że posiadam także aktualny wykaz hoteli Mercure, z adresami i dojazdem, tak samo jak Campanilli, i teoretycznie mogłam z niego skorzystać, zamiast szukać stacji benzynowych i łapać ludzi po ulicach. Ale nie czyniłam sobie wyrzutów. W praktyce wykaz był mi niedostępny, znajdował się gdzieś z tyłu, możliwe, że pod fotelami na podłodze, a możliwe, że w torbach na ich plecach, ciasno upchnięty. Z pewnością nie dałabym rady go stamtąd wyszarpnąć.

Zdecydowałam się wreszcie ruszyć ze swojego miejsca. Światło znad bliskiego wejścia do hotelu padało na fotel pasażera i w jego blasku widać było leżące tam przedmioty. Otwarta torebka, komórka, butelka wody mineralnej, papierosy, zapalniczka, śmieci, stary atlas drogowy, rozmaite rachunki i jedna rękawiczka. Reszta na ziemi. Przypomniało mi się, że na autostradzie raz zahamowałam dość gwałtownie, bo drogowskaz wyskoczył znienacka, przedtem zasłaniała go ciężarówka, A możliwe, że się trochę zamyśliłam.

Schyliłam się i zaczęłam zbierać rzeczy z podłogi. Portfel przede wszystkim, portmonetka, nowy atlas, zasilacz do komórki, dosyć dużo bilonu, ciemne okulary, druga rękawiczka, pokwitowania z bankomatów… Trochę to potrwało, szczególnie bilon i liczne papierki przysporzyły mi trudności, uczono mnie jednakże z wielkim naciskiem, żeby nie zostawiać byle gdzie żadnych świstków z numerami kart kredytowych. Mogłam, oczywiście, wysiąść i pozbierać to wszystko od drugiej strony, co byłoby znacznie łatwiejsze, ale ciągle lał deszcz. Nie miałam najmniejszej ochoty moknąć, nawet gdybym miała moknąć tylko w dolnej połowie i od tyłu.

Usłyszałam samochód, który podjechał i zaparkował na wolnym miejscu po mojej lewej stronie, przeleciały po mnie jego światła. Ściśle biorąc, nie po mnie, tylko po moich szybach, bo ciągle byłam schylona i na rączce biegów odgniatałam sobie żołądek. Skończyłam te parterowe zabiegi i wyprostowałam się, kiedy obok trzasnęły drzwiczki. Otworzyłam moje, automatycznie zapaliły się światła, naciągnęłam na głowę kaptur nieprzemakalnej kurtki, wysiadłam i ruszyłam ku tyłowi samochodu.

Dokładnie w tym momencie ruszył facet obok i zetknęliśmy się przy moim bagażniku. Światło padało na jego twarz także od dołu, z samochodu, zatem daszek czapki jej nie zasłaniał. Przyjrzałam mu się dokładnie, aczkolwiek całkowicie bez powodu.

Obydwoje mruknęliśmy „przepraszam”, zdaje się, że w dwóch różnych językach. Niewykluczone, że przeprosiłam go po duńsku, bo przecież jechałam do Danii i byłam coraz bliżej jej granic. Odszedł od razu, niknąc gdzieś w mroku, ja zaś wywlokłam podręczną walizkę na kółkach, wygrzebałam torebkę z przyległościami i sięgnęłam po atlas, żeby w spokoju sprawdzić dalszą trasę. Coś z niego wyleciało. Rozejrzałam się, bo i z wypchanej torebki mogło mi wylecieć, i rzeczywiście, drugi papier leżał pod kołem samochodu. Podniosłam makulaturę, otrząsnęłam z wody i wreszcie udałam się do hotelu.

Cudowne miejsce. Żadnego stopnia, żadnej górki, żadnego krawężnika, po płaskim terenie wprost do recepcji i do windy. No owszem, w takich warunkach mogę się nawet opiekować własnym bagażem.

Nazajutrz odjechałam do Danii przez Puttgarden i Rødby, rezygnując z drogi lądowej, bo w tym ustawicznym deszczu i beznadziejnej plątaninie autostrad kompletnie straciłam cierpliwość.


* * *

Na samochód, drugą dobę stojący na hotelowym parkingu, uwagę zwrócił pies.

Goście z Anglii, młode małżeństwo z dzieckiem i psem, przyjechali wczesnym wieczorem i zaparkowali gdzieś w środku pierwszego rzędu pojazdów. Zabrali bagaże i ruszyli ku wejściu.

Pies imieniem Amo, raczej dość okazały, prowadzony na smyczy, pociągnął nagle za sobą swoją sześcioletnią panienkę i podbiegł do drugiego samochodu w drugim rzędzie. Głuchy na rozmaite okrzyki i rozkazy, obwąchał mercedesa bardzo starannie, usiadł obok tylnego koła i zawył przeciągle i posępnie.

Państwu bagaże wypadły z rąk. Wieczór, w przeciwieństwie do tego sprzed dwóch dni, był pogodny, słońce dopiero zachodziło, widoczność panowała znakomita i wokół kręciło się trochę ludzi. Nie tłum, ale dostatecznie dużo, żeby pies spowodował kompromitację, bo co to za pies i jak wychowany, jeśli publicznie wyje okropnym głosem i nie pozwala się odciągnąć od cudzego samochodu.

Nie było to arabskie targowisko ani polski tramwaj, nie wtrącili się zatem wszyscy od razu, zainteresowanie okazano dyskretnie. Ktoś tam bliżej udzielił jakiejś rady, ktoś dalej odwrócił się i gapił, z hotelu wyjrzała recepcjonistka, wyszedł portier. Państwo usiłowali udawać, że nic się nie dzieje, pies upierał się przy swoim. Dziewczynka zaczęła płakać.

Obsługa hotelu zdecydowała się na interwencję, padły wstępne pytania. Państwo stanowczo twierdzili, że ich pies jest normalny, szczepiony i bardzo mądry. Tym bardziej jego zdanie należało wziąć pod uwagę, coś musiało być nie w porządku z samochodem. Portier zajrzał do środka, spróbował otworzyć drzwiczki, ale były zamknięte, powiadomił więc tylko wszystkich, że na tylnych fotelach leżą jakieś drobne przedmioty. Nie wiadomo, po co udzielił tej informacji, bo każdy mógł zajrzeć i sam to zobaczyć. Państwo zdołali wreszcie odciągnąć psa, który w oddaleniu od mercedesa przestał wyć, dzięki czemu dziewczynka przestała płakać. Atmosferze nieco ulżyło.

Pozostało jednakże zainteresowanie. Ktoś z gości zaopiniował, że sprawą powinien zająć się hotel, bo pies może wyć za każdym razem, kiedy zobaczy samochód, który najwidoczniej budzi w nim żywą niechęć, a taki rodzaj dźwięków trudno będzie wytrzymać. Hotel był podobnego zdania, rozpoczęto poszukiwanie właściciela.

Bez wielkiego trudu, w ciągu dwudziestu minut, ustalono, że właściciela nie ma. Wszyscy aktualni goście hotelowi przypisani byli do określonych samochodów, a ten jeden okazał się bezpański. W dodatku nie wiadomo, jak długo tu stoi.

Portier przypomniał sobie nagle, że dwa dni temu przed południem jeszcze go nie było. Wie na pewno, bo pomagał gościom upychać bagaże w samochodzie, stojącym akurat w tym miejscu, po czym goście odjechali, poza tym, samochód gości to był volkswagen, a nie mercedes. Natychmiast potem recepcjonistka przypomniała sobie, że tego dnia w południe zaczął kropić deszcz i sama przyglądała się ze współczuciem, jak bardzo starsza osoba gramoliła się z samochodu, tu właśnie parkującego, wywlekały ją dwie osoby znacznie młodsze, trwało to w nieskończoność, a całe to damskie towarzystwo usiłowało chronić fryzury. Parasolkę nawet miały, ale brakowało im do niej rąk. Marki ich wozu nie pamięta, ale był czerwony, więc to z pewnością nie ten. Z czego wynikło, że ten mógł tu stać od popołudnia, nie wcześniej, i nikt już na niego nie zwrócił uwagi.

Stałby zapewne jeszcze długo, nie przeszkadzając nikomu, bo hotelowy parking był obszerny, gdyby nie pies, który w jakiś tajemniczy sposób spowodował poruszenie. Zapewne wydanym z siebie głosem, bo grobowe wycie zazwyczaj budzi co najmniej niepokój.

Portier przepisał numer z tablicy rejestracyjnej, recepcjonistka pogrzebała w komputerze i wyszło na jaw, iż właścicielką pojazdu jest niejaka Ewa Thompkins, Angielka pochodzenia polskiego, zamieszkała w Londynie, w Chelsea, w domu własnym. Możliwe. Gdzie jednakże mogła znajdować się w tej chwili Ewa Thompkins z Chelsea, skoro jej samochód stał przed hotelem Mercure w Zwolle i denerwował psa?

Ponadto Ewa Thompkins nie była gościem hotelowym ani obecnie, ani wcześniej, ani w ogóle nigdy. Gdyby była, nikt by się dalej w sprawę nie wdawał, gość hotelowy na wakacjach ma prawo robić, co mu się podoba, może zostawić samochód i udać się dokądś na grubsze pijaństwo, ewentualnie zapomnieć o świecie w objęciach gacha. Jeżeli jednak gościa nie ma, a samochód stoi…?

I w dodatku pies wyje…

Zakłopotanie personelu rosło i w końcu recepcjonistka bąknęła właściwe słowo:

– Policja…

– Czy to warto…? – przyhamował ją niepewnie portier. – Może jeszcze poczekać?

– A jeśli on znów będzie wył…?

– Poprosimy, żeby omijali to miejsce. Z daleka nie wyje.

Państwo Clark chętnie zgodzili się omijać podejrzany pojazd szerokim łukiem, co przyszło im łatwo, bo w grę wchodziły wszystkiego raptem dwa wyjścia i wejścia, po czym samochód przestał jeszcze jedną dobę. Nikt się przy nim nie pojawił, za to zatrzymał się na chwilę kolejny gość hotelowy, Szwajcar z rejonu Genewy. Pociągnął nosem, powęszył i udał się do recepcji.

Sumitując się bezgranicznie, oznajmił, że on mieszka nad Jeziorem Genewskim, gdzie jest szalenie czyste powietrze, żadnych papierosów ani niczego podobnego nigdy w życiu nie palił, więc ma doskonały węch. I wydaje mu się, że na parkingu czuć jakiś nieprzyjemny odór. W jednym miejscu wprawdzie, nie wszędzie, ale i tak powinno się chyba coś z tym zrobić, bo może gdzieś tam zdechło jakieś stworzenie albo ktoś zostawił w samochodzie produkty spożywcze, o których zapomniał.

Dyżur w recepcji miał akurat młodzieniec, którego wczoraj nie było, wieść o osamotnionym samochodzie jednakże już się wśród obsługi rozeszła, ponadto wczorajsza recepcjonistka też się znalazła i zmartwienie spęczniało. Młodzieniec, student, zatrudniony w okresie wakacyjnym, był wielbicielem kryminałów i z wielkim zapałem poparł myśl o policji. Nie miało sensu dłużej zwlekać.

Holandia to kraj przyzwoity, obowiązkowy i uporządkowany, ale czysty przypadek sprawił, że w radiowozie, który przyjął meldunek o podejrzanym zjawisku, znajdował się akurat inspektor Jue Rijkeveegeen z amsterdamskiego wydziału zabójstw. Oglądanie podejrzanych zjawisk nie należało do jego obowiązków, tym radiowozem zamierzał po prostu pojechać kawałek dalej, jednakże zgodził się zboczyć i w rezultacie, przyjechawszy bardzo szybko, uprzejmie wysłuchał powściągliwej opowieści o kłopocie. Nie przejął się zbytnio i nie wykazywał dzikiej chęci działania aż do chwili, kiedy sam zbliżył się do tajemniczego mercedesa. Też nie palił, tak jak Szwajcar, węch miał, pochylił się nad bagażnikiem, uważnym wzrokiem obrzucił wnętrze i oblekł twarz w wyraz powagi.

– Właściciel Ewa Thompkins – zaczął rzeczowo – z Anglii. Dokładny adres jest?

– Jest – odparła czym prędzej wpatrzona w ekran komputera recepcjonistka.

– Telefon?

– Też jest… Zero zero cztery cztery…

– Proszę mi to zapisać.

Nikt nie zaprotestował, kiedy z hotelowego telefonu zadzwonił do Chelsea, bo wszyscy byli ciekawi, co z tego wyniknie. Angielski język znał bardzo dobrze i bez trudu mógł się porozumieć.

A otóż okazało się, że nie. Telefon z tamtej strony odebrała jakaś osoba, która z angielskim miała szalone trudności i inspektor zapomniał o kamiennym wyrazie twarzy. Doszło do tego, że w jakimś momencie otarł nawet pot z czoła, po czym ożywił się i poprosił recepcjonistkę o notowanie. Z powtarzanych przez niego słów i zadawanych pytań wszyscy wywnioskowali, że owej Ewy w Chelsea nie ma, wyjechała na wakacje, ale wcale nie znajduje się w Holandii, tylko albo we Francji, albo w Polsce. Polska, jako kraj, który dopiero co wszedł do Europy, nie stanowiła pojęcia całkowicie obcego, geograficznie można ją było umiejscowić. Przejęta niezmiernie recepcjonistka z wielkim wysiłkiem pisała okropnie dziwne dyktando.

Inspektor umęczył się tak, że wyrwały mu się z ust tajemnice służbowe.

– Tam jest gosposia – rzekł. – Kuzynka Ewy Thompkins. Nie zna żadnego języka. Ale ta Ewa docelowo pojechała do Polski i ma tam adres…

Pochylił się nad zapiskami recepcjonistki, stuknął głową w głowę płonącego zapałem studenta, który też się pochylił, i obaj razem zaczęli odczytywać.

– Karol… Roberto… Anna… znów Karol… Ola… Olso… Ooooo… Watson… Sherlock Holmes i doktor Watson… Waterloo…

– To co to jest? – zainteresował się chciwie portier.

– Nazwa miasta – wyjaśnił inspektor, gwałtownie usiłujący odzyskać równowagę. – Pierwsze litery. K R A K O O O W…

Spojrzał na recepcjonistkę i nic nie musiał mówić, bo od razu rzuciła się do komputera i weszła na Internet.

– A gdzie S i H? – oburzył się student.

– Nie. Ona miała na myśli W. Doktór Watson. Sherlocka Holmesa dołożyła, żebym zrozumiał. Zrozumiałem.

– To nie jest tak dużo O, tylko jedno – powiedziała recepcjonistka. – Kraków. Czegoś z tyloma O nie ma wcale. Krakow, miasto w Polsce.

Inspektor kiwnął głową, bo tyle już sam odgadł. Znów pochylił się nad kartką.

– Zaraz, mamy więcej.

Dalszy ciąg tekstu przypominał książkę telefoniczną albo wykaz imienin. Stephen, Ewa, Waterloo, widocznie nazwa pola bitwy wydawała się osobie najbezpieczniejsza, znów Ewa, Richard, Yard, Scotland Yard, Niven, David Niven, Nancy, Anna, 3, appartament 34. Wyszło im z tego dziwne słowo SEWERYSYNDNNA. Po konsultacji z Internetem wyrzucili litery niepotrzebnie powtarzane i pozostało SEWERYNA. Owszem, taka ulica w owym Krakowie istniała.

Pot z czoła otarli już wszyscy. Inspektor uświadomił sobie nagle, że całą policyjną robotę, nie wiadomo dlaczego, odwala w hotelu. A, bo chce się najpierw upewnić, czy interwencja policji jest w ogóle potrzebna. Telefon na tego Seweryna w Krakowie…

– Liczyć ona umiała – wyrwało mu się. – Liczby mówiła normalnie, po angielsku.

– Trzeba zadzwonić – podsunął roziskrzony recepcjonista-student.

Inspektor spojrzał na niego, machnął ręką na procedury i uczynił znaczący gest ku recepcjonistce. Wpatrzona w internetowe informacje, wypukała numer i oddała mu słuchawkę.

Ktoś się odezwał z tamtej strony. Kobieta.

Do you speak English? – spytał inspektor beznadziejnie.

Yes, I do – usłyszał w odpowiedzi i prawie nie uwierzył swemu szczęściu.

Reszta rozmowy przebiegła bez specjalnych zakłóceń, jeśli nie liczyć treści, która, wyraźnie na to wyglądało, zaskoczyła obie strony. Po bardzo długiej chwili inspektor odłożył słuchawkę i opanował swoje emocje.

– Sprawa na razie jest w toku wyjaśniania – oznajmił beznamiętnie i niemiłosiernie, nie podając żadnych więcej szczegółów – Ekipa zajmie się samochodem. Mogą państwo wrócić do swoich normalnych obowiązków.

Akurat im było w głowie wracanie do normalnych obowiązków, skoro z wypowiedzi jednej dostępnej strony wynikały jakieś zupełne niezwykłości. Recepcjonista-student, recepcjonistka, portier, sprzątaczka i przysłuchujący się dyskretnie gość, Szwajcar z węchem, zdołali pojąć, że osoba poszukiwanej Ewy Thompkins stanowi fatamorganę. Ów ktoś z drugiej strony w ogóle jej nie zna i w życiu jej na oczy nie widział. Afera zaczynała warczeć w powietrzu.

W pół godziny przyjechała zapowiedziana ekipa i samochód został otwarty.

Wnętrze nie przedstawiało sobą niczego niezwykłego. Owszem, na tylnych fotelach leżały jakieś małe torby, zmiętoszona garderoba w rodzaju sweterka, rękawiczek, szaliczka, jakieś obuwie turystyczne, kosmetyczka prawie pusta, zawartość bagażnika jednakże przedstawiała się bardziej sensacyjnie.

Natychmiast po otwarciu woń runęła na cały parking. I trudno się było temu dziwić, skoro jej źródłem okazały się damskie zwłoki.

Pies miał rację. Rzeczywiście należało go potraktować poważnie…


* * *

– Słuchaj, gdzie ty jesteś?! – wrzasnęła w słuchawkę Martusia okropnym głosem.

– W Gedser – odparłam zgodnie z prawdą. – Zaraz będę wjeżdżać na prom. A co?

– To znaczy, że wracasz?

– Wracam. Ale nie musisz tej informacji rozpowszechniać.

– Nie, nie będę. Słuchaj, coś strasznie dziwnego mi się przytrafiło, w ogóle tego nie rozumiem, czy ty czegoś nie wiesz? Masz w Anglii taką przyjaciółkę, czy ona się nie nazywa Ewa Thompkins?

– Nie, nazywa się podobnie, ale inaczej, i na imię jej Krysia. To całkiem co innego. A co…?

– Jesteś pewna…?

Zastanowiłam się.

– Nazwisko zbliżone, mogę zadzwonić do Krysi i zapytać, czy na przykład, nie ma na drugie imię Ewa. Ale wątpię. A co się stało?

– Nic nie rozumiem. Dzwoniła do mnie holenderska policja, już dwa razy, drugi raz przed chwilą, i upierają się, że u mnie mieszka Ewa Thompkins. W życiu takiej nie znałam! Czy ty coś wiesz na ten temat?

– Pierwsze słyszę. Dlaczego ona ma mieszkać u ciebie? Zaraz… Holenderska policja? Nic z tego kompletnie nie rozumiem. Mówili coś więcej?

– Mówili. Ta jakaś Ewa Thompkins na stałe mieszka w Anglii, w Londynie. W Chelsea. Byłaś tam?

– Byłam. W pewnym stopniu dzielnica willowa. Widziałam domki jednorodzinne. I co?

– I podobno przyjechała do Polski na wakacje i podała adres w Krakowie, u mnie. Tak powiedziała jakaś facetka stamtąd, gosposia albo kuzynka, pytali, czy w ogóle u mnie była i upierali się, że muszę ją znać. Nie znam, jak Boga kocham!

– Może ona z Polski?

– Może, nie wiem…

Coś mi przyszło do głowy.

– Czekaj, może Thompkins to po mężu, a ty ją znałaś pod panieńskim nazwiskiem. Nie powiedzieli, jakie miała panieńskie nazwisko?

– Nie. Ale czekaj, to możliwe. Tyle że żadnej takiej u mnie nie było. W ogóle nikogo nie było, przecież ja tu krótko mieszkam! Ty byłaś, przez pół dnia!

– Nie wymawiaj mi, krócej niż przez pół. To nie to samo. Zaraz. Może ona była u tych ludzi, którzy tam mieszkali przed tobą?

Martusia milczała przez dwie sekundy.

– A wiesz, że to możliwe… Nie spytałam ich, kiedy… Zostawili mi numer telefonu…

Samochody przede mną zapaliły silniki.

– Zadzwoń do nich i spytaj. O panieńskie nazwisko i kiedy była. I wyłącz się, zaczynają wpuszczać na prom, z komórką przy uchu nie wjadę. Zadzwonię później, jeśli na promie nie będzie zasięgu, to już z lądu. Cześć!

Martusia próbowała jeszcze coś mówić, ale musiałam odłożyć słuchawkę, bo załadunek leciał szybko. Wjechałam, wyszłam okropnymi schodami na górę i ulokowałam się w restauracji, w ulubionym miejscu. Zamówiłam filet rybny z remuladą, po czym, rozejrzawszy się dookoła, stwierdziłam, że mnóstwo osób używa komórek. Widocznie już można, jeszcze nie tak dawno zabraniali, a ściśle biorąc, grzecznie prosili, żeby im nie zakłócać elektroniki. Wobec tego ja też mogę.

Komunikat Martusi wydał mi się nad wyraz intrygujący. Co, u diabła, miała holenderska policja do Angielki, przebywającej rzekomo w Krakowie, akurat u niej? Jedynym wytłumaczeniem byliby ewentualnie poprzedni lokatorzy, którzy mogli gościć u siebie nawet rodzinę Aborygenów, ale właśnie przypomniałam sobie, że wcześniej to mieszkanie stało puste przez prawie dwa lata. Wiedziałam o tym dokładnie, bo wszystkie pierepały lokalowe Martusia wypłakiwała mi na łonie i pamiętałam nawet daty jej kolejnych klęsk i sukcesów. Zatem idiotyzm jakiś osobliwy i może nawet interesujące przestępstwo…?

Zostawiłam jej czas na telefon do holenderskiej policji, zjadłam rybę, bardzo dobrą, i zadzwoniłam.

– Słuchaj, nie do uwierzenia! Zaraz ma tu być u mnie nasza policja, będę zeznawać, może powinnam mieć alibi? Ale nie wiem, na kiedy. Więc ona się nazywała całkiem zwyczajnie, Ewa Kuźmińska, znasz taką…?

– Znam. Lalkę. Chodziłam z nią do szkoły. Nigdy nie była w Anglii.

– To nie ta. Ta siedzi w Anglii od dwudziestu lat, tam wyszła za mąż za tego Thompkinsa, a u mnie podobno była w zeszłym tygodniu!!!

Zgroza, dźwięcząca w jej głosie, kazała mi się zastanowić.

– Cały zeszły tydzień byłaś pijana? – spytałam ostrożnie.

– Co…? Dlaczego…?!

– Bo tak mówisz, jakbyś nie miała pojęcia, co działo się w twoim domu przez tydzień…

– No wiesz…! Oszalałaś? Właśnie że byłam w domu, prawie nie wychodziłam, kolano mnie bolało i nic nie rozumiem! Przecież nie mogłam przeoczyć obcej facetki, która u mnie mieszka! Dlaczego, na litość boską…

Przerwałam jej.

– Otóż to. Do całonocnej konwersacji z holenderską policją nie będę cię przymuszać, chociaż rozumiem, że oni mówią po angielsku…

– Bardzo dobrze mówią.

– O ile wiem, ty też. Ale z naszą własną, rodzimą, możesz się postarać. Całkiem głupia nie jesteś…

– Dziękuję ci bardzo…

– Nie ma za co. Oni będą pytać, a z pytań można dużo wywnioskować. Spróbuj się połapać, skąd się wziął pomysł, że ona mieszka, czy mieszkała, u ciebie, kto to wykombinował i skąd oni wiedzą. I po cholerę pytają, szukają jej czy co? Holenderska, nasza…? Baba Angielka, Interpol się wmieszał? Terrorystka? Narkotyki? Wyłap, ile zdołasz.

Słychać było, jak Martusia wzięła głęboki oddech.

– Spróbuję. Postaram się. Myślisz, że mogę udawać kretynkę?

– Bardzo wskazane – pochwaliłam. – Kretynki mają duże wzięcie, szczególnie ładne. Jeśli każde pytanie zaczną ci tłumaczyć jak sołtys krowie na miedzy, dowiesz się wszystkiego… O, cholera! Drugi brzeg widać, zaraz będą krzyczeli: drajwery do wognów, chociaż nie wiem, jaki to prom, niemiecki czy duński. Ale i tak te chrypienia to będą drajwery…

– Gdzie nocujesz?

– Nie wiem. Gdzie zajadę po dniu. Mam autostradę, może się dopcham do Poznania.

– O, chyba już idą…!

Zabrzmiało to zgoła rozdzierająco, co najmniej jakby na schodach łomotała jej carska ochrana i Sybir ją czekał. Wyłączyłam komórkę i ruszyłam na dół.

Dojechałam do Poznania o zmroku, na upartego mogłam dojechać i do Warszawy, ale już mi się nie chciało. Dostałam pokój w hotelu. Zadzwoniłam do Martusi i zaniepokoiłam się nieco, bo żaden z jej telefonów nie odpowiadał, ani komórka, ani stacjonarny. Rzeczywiście wywieźli ją na ten Sybir…?

Z niepokoju zaczęłam myśleć, kiedy zatem ona zadzwoniła około jedenastej, kojąc moje obawy, dalsze pytania miałam już gotowe.

– Gdzie się podziewałaś i dlaczego nie odbierałaś telefonów? – zaczęłam surowo.

– Bo jak oni poszli, wyszłam z psem, już był najwyższy czas, i z pośpiechu nie wzięłam komórki. A potem nie mogłam wrócić, bo klucze mi wpadły do kanału, do takiej kratki ściekowej, ale nie poleciały dalej, tylko się tam gdzieś zaczepiły i trzeba było tę kratkę wyjąć. Potwornie długo to trwało, dopiero teraz skończyli!

Zaciekawiłam się niejako na marginesie.

– A co byś zrobiła, gdybyś tych kluczy nie odzyskała?

– A skąd wiesz, że odzyskałam? – zdziwiła się Martusia.

– Stąd, że dzwonisz. Co oznacza, że dostałaś się do domu.

– A, rzeczywiście… Ale mogłam ich nie odzyskać. Pojechałabym do Janusza, on ma zapasowe, chociaż nie wzięłam portmonetki i nie miałam pieniędzy na taksówkę, a kluczyki od samochodu też zostały w domu. I nawet zastanowiłam się, co będzie, jeśli go nie będzie, pewnie pojechałabym do Jolki, mogłabym nawet u niej zanocować.

– No tak, a ja bym tu snuła różne straszne przypuszczenia…

– Nie, zadzwoniłabym do ciebie od Jolki. A Janusz w ogóle był.

Wiedziałam, że jej były mąż dysponuje kluczami do jej mieszkania, bo w razie potrzeby przychodzi do psa, karmi go i wyprowadza, więc nie rozwijałam tematu. Przystąpiłam do rzeczy.

– Czekaj, bo ja tu cały czas myślę i coś mi przyszło do głowy… Ale nie, najpierw powiedz, jak było z glinami.

– No właśnie! Słuchaj, to cała afera! Pytali mnie o tę Ewę Thompkins i nawet pokazali jej zdjęcia, mogę przysiąc, że nie widziałam facetki nigdy w życiu! Podobno ona w dzieciństwie mieszkała w Krakowie, tu się urodziła, tak wynikło z jej dokumentów. Kazałaś mi wnioskować z pytań, więc najpierw wywnioskowałam, że ona zaginęła i te różne policje jej szukają, ale potem okazało się, że nic podobnego i wyszło mi, że ona nie żyje. Zamordowana chyba, nie?

– Jeśli policja się czepia, zamordowana z pewnością. Albo ona kogoś zamordowała.

– I chyba w Holandii, bo inaczej skąd holenderskie gliny? Z tym że nie jestem pewna i możliwe, że zginęły jej zwłoki. A tu, takie mam wrażenie, latają i łapią Kuźmińskich, wedle jej panieńskiego nazwiska. I tyle. Więcej nie wiem.

– Mało – oceniłam z naganą. – No, trudno. To teraz słuchaj, czy mi się wydaje, czy rzeczywiście coś mówiłaś, że holenderskie gliny ględziły do ciebie przez telefon o jakiejś gosposi albo kuzynce?

– Nie wydaje ci się, ględziły. Znaleźli ją w Chelsea, w domu tej całej Ewy, i to chyba od niej właśnie dostali mój adres. Bo co?

– Bo na ich miejscu ja bym ją przydusiła. Jak ona się nazywa? Powiedzieli?

Martusia zawahała się.

– Nie wiem. Czekaj. Nie, chyba nie. Nie, przypominam już sobie, żadnego nazwiska nie wymienili, tylko że gosposia albo kuzynka. O, powiedzieli za to, że ona bardzo źle mówi po angielsku i trudno się z nią dogadać.

– Niech wezmą tłumacza – poradziłam zgryźliwie. – Zadzwoń do nich. Dali ci przecież swój telefon?

– Dali. Po co mam dzwonić?

– Spytaj o jej nazwisko i adres. Na wszelki wypadek, bo to może być Turczynka, która się tylko podszywa pod kuzynostwo.

– Myślisz, że mi powiedzą?

– A dlaczego nie? Jesteś wmieszana, strasznie myślisz, chcesz pomóc, dogadasz się łatwiej…

– Z Turczynką?

– Głupiaś. Skąd mają wiedzieć, czy ty umiesz po turecku? Bo może umiesz?

– Stanowczo nie!

– Nie szkodzi. Oni tego nie wiedzą. Zadzwoń i spytaj, mnie to ciekawi. I ciebie też powinno, bo skąd baba wzięła twój adres? Co w ogóle wie o tej całej kuzynce? I gdzie się podziewa Thompkins, za którego wyszła? Mąż po żonie dziedziczy, powinien się objawić, też go należy złapać i dokładnie przepytać.

– Mąż! – wykrzyknęła Martusia radośnie. – Może to on ją zamordował? Mąż jest zawsze pierwszym podejrzanym!

– Nie podpowiadaj tego glinom, bo nabiorą wody do pyska, może im jeszcze mąż do głowy nie przyszedł. Bierz się na razie za kuzynkę. Dzwoń!

– To może jutro, co? Bo dzisiaj trochę późno…

– Może być jutro – zezwoliłam łaskawie i odczepiłam się od niej


* * *

Inspektor Jue Rijkeveegeen zaczął mieć wątpliwości.

Jak każdy normalny człowiek, lubił odnosić w pracy sukcesy. Tymczasem trup, odkryty w samochodzie na hotelowym parkingu, nie prezentował się różowo. Znalezione przy zwłokach dokumenty, karta rejestracyjna, korespondencja bankowa w kopercie z adresem i wizytówki służbowe jakiegoś salonu mody Ewy Thompkins wyraźnie wskazywały, iż nieboszczka spoczywa w bagażniku własnego pojazdu, ale pewne też było, że nie weszła tam dobrowolnie. Zamordowana została prymitywnie i brutalnie, metodą walenia w głowę twardym przedmiotem, który definitywnie zniweczył jej twarz i wykluczył samobójstwo. Sekcja ustaliła chwilę jej śmierci z dokładnością do kilku godzin, przy czym niezbicie stwierdzono przemieszczenie jednorazowe. Innymi słowy ktoś ją kropnął i natychmiast wepchnął do bagażnika, gdzie sobie spokojnie zesztywniała.

No i właśnie, sekcja…! Sekcja spędziła sen z oczu inspektora Jue’go.

Miał już za sobą przesłuchanie personelu i niektórych gości hotelowych, rozmowy telefoniczne z ewentualnymi świadkami, z czego jedną okropną, a pozostałe całkiem przyjemne w formie, acz uciążliwe w treści, badania daktyloskopijne samochodu, także badanie mikrośladów, kiedy patolog wystąpił z wysoce denerwującymi rewelacjami.

Otóż oznajmił, że nie zgadza mu się wiek ofiary. Wedle dokumentów powinna mieć lat trzydzieści siedem. To, co stwierdza naocznie, naukowo i niezbicie, dokłada jej dobrą dychę z hakiem, musiała mieć blisko pięćdziesiąt wiosen, a że powyżej czterdziestu pięciu, to gwarantowane. I za sobą jedną operacyjkę plastyczną, niewielką, zwykłe, lekkie odmłodzenie. Dobrze utrzymana, ale wiek sam wyłazi, skóra, paznokcie, rozmaite narządy wewnętrzne…

Inspektora Rijkeveegeena zdecydowanie to zaniepokoiło. Zwrócił się do policji angielskiej, zarazem wysyłając im odciski palców nieboszczki, z uprzejmą prośbą o sprawdzenie wszystkiego, co się uda wyłapać pod podanym adresem. Równocześnie sam porównał linie papilarne ofiary ze śladami w samochodzie i wyszło mu, że coś tu nie gra. Jej własnych śladów było za mało, ściśle biorąc, nie było ich wcale, no owszem, mogła prowadzić w rękawiczkach, ale niemożliwe przecież, żeby właścicielka samochodu ani razu i w żadnym miejscu nie dotknęła go gołą ręką. Gdyby była damą z dziewiętnastego wieku, to jeszcze, one nawet sypiały w rękawiczkach…

Ale jadły chyba bez…?

Poza tym jeździłaby karetą, a nie samochodem…

Niecierpliwie czekał na angielską odpowiedź, która nadeszła bardzo szybko. Niczego mianowicie nie zdołano sprawdzić, bo dom stoi pusty, nikt nie otwiera drzwi i w ogóle wygląda na to, że nikogo tam nie ma. Spróbują jeszcze parę razy, o rozmaitych porach, ale bez odpowiednich dokumentów włamywać się nie mogą. Dokumenty inspektor Rijkeveegeen musi załatwiać drogami służbowymi, jeśli, oczywiście, włamanie jest niezbędne.

Inspektor Rijkeveegeen był zdania, że jest niezbędne, i wkroczył na te służbowe drogi.

Nie zaniedbał jednakże dróg bezpośrednich, ponieważ do dyspozycji miał chwilowo wyłącznie czynnik ludzki. Samochód z trupem w bagażniku stał na parkingu przed hotelem Mercure w Zwolle przez trzy doby, przedtem musiał znajdować się gdzie indziej, nie wyskoczył przecież spod ziemi, nie wyrósł z nasionka, skądś musiał przyjechać. I nie zwłoki siedziały przy kierownicy, tylko żywy człowiek. Nie mordowano też tej hipotetycznej Ewy Thompkins przed hotelowym wejściem, bo walenie twardym przedmiotem po głowie, wnioskując z rezultatów, musiało trwać dłuższą chwilę i ktoś powinien wdzięczną scenę zauważyć. Zatem i samochód, i Ewa, najpierw żywa, potem martwa, przebywali razem w jakimś innym miejscu. Gdzie…?!!!

Inspektor Rijkeveegeen uczepił się ludzi. Recepcjonista-student pomagał mu z wielkim zapałem i rychło wydłubali z komputera wszystkich gości, którzy pojawili się właściwego dnia po południu. Nie było ich wielu, bo wzmagający się wówczas deszcz zniechęcał do ruchliwości. Poza gośćmi, zapamiętanymi przez portiera, i trzema babami, obdarzonymi współczuciem recepcjonistki, w grę wchodziło jedenaście osób, z czego sześcioro wówczas świeżo przyjechało, dwoje odjeżdżało, a troje wyszło i wróciło. Z tego całego towarzystwa dostępnych pozostało cztery sztuki, reszta zdążyła się oddalić.

Na bazie stosownych zapisków personel zdołał przypomnieć sobie, że ostatnim gościem owego wieczoru był Francuz, przybyły około jedenastej. Miał rezerwację, z drogi dzwonił, że przyjedzie bardzo późno, bo stoi w korku przy kraksie, ale przyjedzie na pewno. No i przyjechał. Gdzie zaparkował, nie wiadomo, nikt nie zwrócił uwagi, on zaś następny dzień spędził bardzo ruchliwie, odjeżdżał i wracał, i mógł parkować w rozmaitych miejscach, ale może coś zauważył?

Przedostatnia była Polka, która przyjechała tuż przed ósmą i odjechała nazajutrz rano. Zaparkowała na samym skraju drugiego rzędu, przy odjeździe portier pomógł jej wepchnąć walizkę z tyłu, pomiędzy fotele, bo do bagażnika nie chciała. Samochód z trupem stał obok. Pytanie, czy stał, kiedy przyjechała wieczorem?

Przed nią, godzinę wcześniej, przyjechał Portugalczyk, wciąż jeszcze mieszkający w hotelu, chwilowo tylko nieobecny, ale dość łatwy do złapania, bo wszystkie wieczory spędza w hotelowym barze. Jeszcze wcześniej wróciło tych troje, którzy wyszli z zamiarem popływania łodzią po kanale, ich powrót dał się zauważyć, bo bardzo zmokli i głośno sobie z tego żartowali, tubylcy, Holendrzy, rozmowa z nimi nie przedstawia żadnych trudności. Też ciągle są i właśnie siedzą w restauracji.

Inspektor Jue natychmiast skorzystał z okazji.

Dwóch facetów i dziewczyna, jeden z nich okazał się jej bratem, a drugi narzeczonym. Oczywiście, doskonale pamiętali ten dzień, zlekceważyli pogodę, odpłynęli swoją żaglóweczką trochę za daleko i w deszczu musieli wracać, a potem jeszcze lecieć do samochodu, który zostawili też w dużej odległości. Śmieli się, że równie dobrze mogli popłynąć wpław, zmokli do suchej nitki. Co widzieli na parkingu…? Nic, nie rozglądali się, lało porządnie…

Samochody w drugim rzędzie? A tak, to zauważyli. Akurat miejsca bliżej były zajęte, zaparkowali na końcu parkingu i kiedy dobiegali do hotelowego wejścia, drugi z tego rzędu właśnie odjeżdżał. Pożałowali, że nie przyjechali minutę później, mogliby skorzystać, a nie lecieć taki kawał pod prysznicem. Owszem, odjechał, tego są pewni, a był to w ogóle peugeot, bardzo jasny, chyba biały.

Zatem zwłok jeszcze nie było.

Wczesnym wieczorem inspektor dopadł Portugalczyka. Portugalczyk mówił głównie po portugalsku, ale, o dziwo, znał także trochę holenderski. Akcent miał dość niezwykły, przy pewnym wysiłku jednakże dawało się go zrozumieć, on sam zaś rozumiał wszystko. Wyjaśnił to niezwykłe zjawisko, bywa tu mianowicie często, załatwia interesy, nie ma w nich żadnej tajemnicy, turystyczno-hotelowo-wodno-spożywcze. Chce otworzyć cały ciąg lokalików wzdłuż kanału.

Czy pamięta wieczór swojego przyjazdu? Pewnie, że pamięta, umówiony był tutaj, w barze hotelowym, i spóźniał się skandalicznie. Deszcz padał. Zaparkował w pośpiechu, zaraz w pierwszym rzędzie, było miejsce, rozejrzał się, owszem, bardzo niespokojnie, zauważył samochód swojego znajomego i doznał ulgi, że gość jednak na niego zaczekał. Samochód stał niejako naprzeciwko, w drugim rzędzie, ustawiony bardzo głupio, okrakiem, tak że zajmował dwa miejsca. Te pierwsze. Nawet się nie zdziwił ani nie zgorszył, bo jego znajomy jest potężnej tuszy i potrzebuje dużo przestrzeni. Często parkuje w taki sposób.

Kiedy znajomy odjechał? Po kwadransie najwyżej, śpieszył się, tyle że zdążyli wstępnie parę słów zamienić, umówić się i już go nie było.

Zatem i trupa nie było…

Na wszelki wypadek inspektor sprawdził, owszem, barman pamiętał potwornie grubego faceta, który tu siedział prawie godzinę, zły i zniecierpliwiony, ustawicznie spoglądając na zegarek. Pojawił się ten właśnie gość, Portugalczyk, usprawiedliwiał się, przepraszał, pogadali chwilę i gruby sobie poszedł. Miał parasol.

Z rachunków komputerowych, na których ustrojstwo drukowało godzinę, wynikło, iż samochód z pierwszego miejsca w drugim rzędzie odjechał pomiędzy powrotem trojga zmoczonych żeglarzy a przybyciem grubego, dzięki czemu gruby mógł sobie stanąć okrakiem. Tym samochodem inspektor już się nie zajmował, nie zamierzał szukać Szweda w szarym volvo, który oddalił się wcześniej i nie mógł nic wiedzieć. Z siedmiu niedostępnych osób jedna odpadła mu definitywnie.

Po czym odpadły jeszcze cztery, bo jedna odjechała przed Szwedem, a trzy przyjechały wcześniej, z czego dwie w chwili, kiedy gruby zaledwie usiadł przy barze, zająwszy interesujące inspektora miejsce parkingowe. Siedział jeszcze w chwili meldowania się osoby trzeciej.

Pozostało właściwie dwoje. Francuz i Polka.

No tak, ale istnieli przecież wszyscy inni goście hotelowi, nie plączący się nigdzie, siedzący spokojnie na tyłkach w swoich pokojach, względnie w restauracji i w barze. Połowa okien wychodziła na parking, ktoś mógł akurat wyglądać…

Inspektor Rijkeveegeen był człowiekiem systematycznym i nie zamierzał niczego zaniedbywać. Puściwszy w ruch machinę, zmierzającą do zezwolenia na wdarcie się do pustego domu Ewy Thompkins oraz poszukując Polki i Francuza, zabrał się za to, co było mu dostępne na miejscu.

Przede wszystkim trochę pomyślał. Nie miał, niestety, nagranej rozmowy z tą jakąś gosposiokuzynką Ewy Thompkins, dzwonił do niej bowiem z hotelu, a nie z policji, ale pamiętał, ponadto zanotował sobie, że owej Ewy nie było w domu już od dziesięciu dni. To znaczy, nie było jej od dziesięciu dni w chwili, kiedy dzwonił. Trzy pełne doby przeleżała w bagażniku, zatem pozostawał tydzień, który musiała gdzieś spędzić. Opinia patologa wskazywała, iż przez ten tydzień była żywa, nie głodzona, nie związana, jej zwłoki nie prezentowały najmniejszych śladów przemocy, wobec czego istniała niejako na swobodzie, jak każdy normalny człowiek. W dobrych warunkach. Nie szła kilometrami piechotą, kalecząc sobie stopy, słońce jej nie spaliło, skóra nie wyschła ani nie namiękła, nic jej nie pogryzło, egzystowała w pełnym komforcie.

Gdziekolwiek się znajdowała przez ten czas, jej samochód powinien przebywać razem z nią.

Człowiek nie ma nazwiska wypisanego na czole. Samochód owszem, ma. Nawet dwustronnie, tablice rejestracyjne z przodu i z tyłu, doskonale widoczne. Człowiek może się ukryć w jakimś ciasnym kącie, posiedzieć pod krzakiem, zamknąć się w toalecie, bodaj nawet publicznej, z samochodem większy kłopot. Zwinąć w rulon się nie da, ugnieść też nie…

Metodą znaną wszystkim policjom świata inspektor Jue puścił w Europę koleżeńską prośbę. Ktokolwiek gdziekolwiek i kiedykolwiek natknął się na ciemnozielonego mercedesa o niżej wymienionym numerze rejestracyjnym…

Następnie znów uczepił się recepcjonisty-studenta ku jego nieziemskiej radości.

Na parking hotelowy wychodziło trzydzieści pięć okien. Za tymi oknami owego deszczowego wieczoru mieszkało sześćdziesiąt pięć osób, w tym pięcioro dzieci. Dzieci inspektor nie lekceważył, bywają bardziej spostrzegawcze niż dorośli. Z tej całej liczby do tej pory pozostawało sztuk trzydzieści osiem, dzieci troje, reszta zdążyła odjechać.

Oszalały ze szczęścia student dostarczył mu kompletną listę potencjalnych świadków, także tych utraconych, z adresami i telefonami. Inspektor Rijkeveegeen przystąpił do przesłuchań, błogosławiąc warunki atmosferyczne. Deszcz padał tylko przez dwa dni, przedtem i potem panowała piękna pogoda, świeciło słoneczko, i wszyscy doskonale pamiętali akurat to krótkie załamanie. Każdy był nim ucieszony albo zmartwiony, każdego zaskoczyło, względnie spaskudziło mu plany, każdy jakoś je odczuł. Gdyby nie to, dzień nie wyróżniałby się niczym i nikt by go nie pamiętał.

Z trzydziestu ośmiu przepytanych osób dziewiętnaście cały wieczór spędziło w barze i w restauracji. Trzynaście oglądało telewizję. Jedna, płci męskiej, spała. Dwie będące małżeństwem, kłóciły się zajadle. Dwie nie będące małżeństwem, bez wielkiego oporu wyznały, że wręcz przeciwnie, okazywały sobie wzajemne upodobanie. Jedna osoba dokonywała zabiegów kosmetycznych, farbując sobie włosy i stosując maseczkę na twarz, co przeciągnęło się prawie do północy.

Z trojga dzieci jedno, najmłodsze, spało. Dwoje pozostałych oglądało telewizję.

Pożytku wszyscy razem nie przynieśli żadnego. Inspektorowi pozostało jeszcze dwadzieścia dwoje dorosłych i dwoje dzieci, w której to grupie znajdowało się dwoje Japończyków, czworo Francuzów, dwóch Norwegów, pięcioro Niemców, dwie Włoszki, jeden Hiszpan, jeden Belg, troje Szwedów, jeden Kanadyjczyk, jedna Angielka i dwoje Holendrów. Dzieci należały do jednej pary Francuzów i do Holendrów.

Zważywszy ogromne skurczenie się świata i rozpowszechnienie komórek, inspektor Rijkeveegeen osiągnął pierwsze drgnięcie sukcesu.

Zmuszony brać pod uwagę trudności językowe, po Japończykach, jednym Norwegu, jednym Niemcu, po Szwedzie, Kanadyjczyku i Angielce, późnym wieczorem złapał własnych rodaków. Osiągnięci wcześniej obcokrajowcy w interesującym go czasie siedzieli w barze, czytali książki i oglądali telewizję. Rodakom zadał to samo pytanie, które już mu nosem wychodziło.

– Co państwo robili tego pierwszego, deszczowego wieczoru?

– Nic szczególnego – odparł grzecznie nieco zdziwiony pan Martin van Leeuwen. – Zjedliśmy kolację i potem, w pokoju, oglądaliśmy telewizję.

– Czy nikt z państwa nie wyglądał przez okno? Tak, no, żeby popatrzeć, czy ten deszcz ciągle pada?

– Nie, po co? Było widać i słychać…

– Ja wyglądałem przez okno! – wrzasnął potężnie dziecinny głos gdzieś z boku.

Inspektorem wstrząsnęło.

– Zdaje mi się, że słyszę… – zaczął delikatnie.

– To mój syn – zakłopotał się van Leeuwen. – Thijs, nie przeszkadzaj… Co? No cóż, on twierdzi, że nie oglądał telewizji, tylko patrzył przez okno. Jeśli panu jakoś specjalnie na tym zależy…

– Tak, istotnie. Na co patrzył? Co widział?

– Mówi, że patrzył na parking. Widział jakieś osoby…

Inspektor przerwał rozmowę i zapowiedział swój przyjazd jutro rano, tam, gdzie państwo van Leeuwen właśnie się znajdują. Znajdowali się w Apeldoorn, w odległości zaledwie czterdziestu kilometrów, zmienił zatem zdanie i oznajmił, że będzie u nich za pół godziny. Uprzejmie poprosił, żeby wstrzymać się jeszcze z położeniem dziecka spać.

– On by i tak teraz nie zasnął – mruknął pan van Leeuwen i wyraził zgodę na późną wizytę.

Mały Thijs van Leeuwen miał jedenaście lat. Czekając na inspektora i pęczniejąc z dumy oraz poczucia własnej ważności, doprowadził rodziców do najwyższego stopnia zdenerwowania, ponieważ nic im nie chciał powiedzieć. Policjantowi powie, im nie. Wobec czego inspektor Rijkeveegeen został powitany jak zbawca. Od razu wyciągnął magnetofon, przeciwko któremu nikt nie zaprotestował.

No więc dobrze, Thijs wyglądał sobie przez okno. Deszcz padał, jeszcze nie było całkiem ciemno, z hotelu i latarni padało światło, wszystko było widać. Podjechał akurat samochód, volvo, takie jakby kawowe. Kawa z mlekiem. Zaparkowało na brzegu rzędu i stało, nikt nie wysiadał, więc się zaciekawił i tym bardziej patrzył. Potem podjechał drugi samochód i zaparkował obok, mercedes, ciemny, chyba trochę zielony. Ale ciemny. Z mercedesa wysiadł kierowca i w tym samym momencie z volva wysiadła jakaś pani, i od razu poszła do tyłu, a ten kierowca mercedesa też obszedł samochód od tyłu i jakoś tak zetknęli się przy jej bagażniku. Tak to śmiesznie wyglądało, jakby się zderzyli. Ale nikt się nie przewrócił, ten z mercedesa od razu poszedł do wyjazdu z parkingu, a ta pani zaczęła wyciągać różne rzeczy z samochodu, od prawej strony wyciągała, z tyłu walizkę a z przodu, z miejsca pasażera, jeszcze coś, taką torbę na ramię i coś więcej. I coś jej upadło, papier jakiś chyba, podniosła to i tak wyglądało, jakby zbierała coś za bagażnikiem, ale ziemię w tym miejscu samochód zasłaniał. W końcu powlokła walizkę na kółkach za sobą i poszła do hotelu.

A ten z mercedesa…? Nie, tego z mercedesa już więcej nie widział, on chyba całkiem wyszedł z parkingu.

Inspektor wdał się w szczegóły, które mały van Leeuwen z lubością powtarzał nawet po dziesięć razy. Volvo stało dość długo, ciemne, ze zgaszonym silnikiem, dlatego właśnie go zaciekawiło. Po otwarciu drzwiczek, jak ta pani wysiadała, światło się w nim zapaliło. No pewnie, że ci państwo się widzieli, całkiem blisko siebie byli. Nie wiadomo, czy coś mówili, tego widać nie było, słychać też nie, ale chyba nie, bo za krótko to trwało, nawet się właściwie nie zatrzymali. Tyle że śmiesznie wyglądało.

Jak wyglądali…? A, nie, niestety, tego dokładnie nie wie. Z okna ich twarzy nie było widać, tylko ubrania. Ubrania pamięta mniej więcej, ta pani miała coś jasnego, chyba kurtkę z kapturem, a ten z mercedesa coś ciemnego i świecącego, też kurtkę, która tak lśniła w tych wszystkich światłach. O, i czapkę! Na to zwrócił uwagę, bo ten deszcz padał, więc każdy bez parasola musiał moknąć, ale oni właśnie mieli coś na głowach, pewnie to było nieprzemakalne. Żadne z nich nie było grube, pan był wyraźnie wyższy od pani, i na tym właściwie koniec. Więcej nie widział.

Przy wielokrotnym powtarzaniu chłopiec niczego nie dodał i nic nie przekręcił, więc chyba ściśle trzymał się prawdy. Inspektorowi zrobiło się gorąco, godzina mu pasowała, sprecyzowano ją za pomocą programu telewizyjnego. Podziękował zachwycającej rodzinie z całego serca, pożegnał się i odjechał.

Zdobył pierwszy punkt zaczepienia!


* * *

Udało mi się wreszcie dojechać do domu, chociaż drogę z Poznania miałam potworną. Poza kawałkiem autostrady, reszta była zapchana wszystkim, cokolwiek jeździło na kołach, przytrafił mi się nawet wóz konny. Na szczęście nie musiałam się śpieszyć, mogłam się wlec aż do całkowitej utraty cierpliwości.

Wjechałam za bramę i zadzwoniła komórka.

Ze słuchawką przy uchu weszłam do domu przez garaż, zostawiając w samochodzie wszystko z torebką włącznie, nalałam wody do czajnika, prztyknęłam nim, ale z zaparzaniem herbaty jedną ręką miałam kłopoty, więc wyciągnęłam sobie małe piwko z lodówki. Udało mi się je otworzyć.

– Słuchaj, to jest coś okropnego – mówiła z drugiej strony Martusia, zarazem wściekła i rozśmieszona. – Co za nazwisko ma ten facet…!

– Jaki facet?

– Ten holenderski policjant. Czekaj, spróbuję ci je powtórzyć. Rij…kevee…geen… Co za język oni mają!

– O, rzeczywiście, i cóż takiego! – prychnęłam wzgardliwie. – Bardzo proste, Ryjek-Wagon. A imię?

– Imię krótkie, Jue, ale też nie wiem, jak się to wymawia. Ryjek-Wagon, masz rację, to nawet można zapamiętać.

– I co ten Ryjek-Wagon?

– A gdzie jesteś?

– W domu. Właśnie wjechałam.

– To już możesz rozmawiać?

– Nic mi nie stoi na przeszkodzie. No, może brak trzeciej ręki, drobnostka. Rozumiem, że się do niego dodzwoniłaś?

– Z trudnościami, ale jednak. I wyobraź sobie, powiedział! Nawet nie musiałam wymyślać żadnych łgarstw, pochwalił mnie, że tak się staram. Mam nazwisko tej gosposiokuzynki i telefon do niej. Wcale nie Turczynka!

– Skąd wiesz?

– Niemożliwe, żeby Turczynka nazywała się Gąsowska! Jadwiga Gąsowska. No, może być po mężu, ale Jadwiga to chyba takie nie bardzo tureckie imię?

Zainteresowałam się gwałtownie ortografią.

– Jakim cudem przekazał ci ą? Powinna mu była wyjść Gasowska, też możliwe, a za to mylące. Skąd ą? Przecież nawet w małpiej poczcie nie wyjdzie!

– Wyobraź sobie – ożywiła się z przejęciem Martusia – to jakiś przeraźliwie dokładny facet! Pół godziny się męczył, żeby mi wytłumaczyć, że to „a” ma taki ogonek u dołu i nawet używał jakichś francuskich słów, sedije, czy coś takiego, nie wiem co to jest…

Cédille – skorygowałam. – Ja wiem. Owszem, nawet porównywalne. No i co, zrozumiałaś chyba…?

– Dopóki próbował po francusku, to nie, dopiero jak zaczął po angielsku o tych ogonkach u dołu… Wiesz, on niegłupi, przyrównał do świńskiego grajcarka i wtedy mi się objawiło, że to musi być ą!

– Wprawiasz mnie w podziw. Naprawdę wiedziałaś, jak jest po angielsku świński grajcarek?

– Ja nawet wiem, jak jest po angielsku hołobla! – pochwaliła się Martusia dumnie. – Co prawda, w ogóle nie wiem, co to jest hołobla, ale za to wiem, jak brzmi po angielsku. I wiem, jak jest pazdur, chociaż też nie mam pojęcia, co to takiego!

– Czy miałaś angielską prababkę ze wsi, która cię uczyła języka? – spytałam ze zdumieniem. – W dodatku musiałaby to być wieś podgórska, bo tam raczej pazdury były stosowane…?

– No coś ty, nie miałam żadnej prababki… No nie, przesadzam, jakieś miałam… Ale nie znałam ich wcale. A co to jest, ten pazdur?

– Ozdobny drąg, sterczący ku górze, na skrzyżowaniu skrajnych krokwi na szczycie dachu… Słuchaj, mnie się zdawało, że rozmawiamy na tematy kryminalne? Odczep się od budownictwa regionalnego i końskiej uprzęży, co on więcej powiedział, ten Ryjek-Wagon?

– Jakiej końskiej uprzęży?

– Hołobla zalicza się do końskiej uprzęży. Wracaj do tematu!

– A…! No dobrze. Otóż ta Gąsowska pochodzi z Polski, przyjechała do Anglii tuż przed połączeniem z Europą, więc mają jej dane. Wcale nie jest z Krakowa, tylko spod Warszawy, z Łomianek…

– Też ciekawe, jak ci przekazał ł…

– Powiedział, że l, tylko przekreślone skośną kreską, a ja to zrozumiałam sama z siebie. Bo ja czasem coś rozumiem sama z siebie, wiesz…? Dał mi jej telefon tam, w Chelsea. W Łomiankach telefonu nie ma, to znaczy, może ma, ale go nie znają.

– I co? – zainteresowałam się chciwie. – Dzwoniłaś?

– Raz zadzwoniłam, ale nikt nie odbierał. No więc wolałam zadzwonić do ciebie.

– Bardzo słusznie, chociaż nic nam to nie daje. Podzwoń do niej jeszcze trochę, bo naprawdę jestem ciekawa, skąd się wziął ten idiotyzm z twoim adresem. Albo czekaj, daj mi ten numer, ja też podzwonię. Umiem dzwonić do Anglii.

Martusia podyktowała mi numer i rozłączyła się. Zaparzyłam wreszcie herbatę i z niechęcią popatrzyłam na samochód, który wymagał rozładowania. Zastanowiłam się, kogo by tu wezwać na pomoc, chyba Witek, mój siostrzeniec, będzie najlepszy, szczególnie że przywiozłam herbatę dla jego córki…

Witek powiedział, że jest na Woli, ale zaraz przyjedzie. Słowo „zaraz” w godzinach szczytu, w dzień powszedni, odebrałam właściwie.

Nic mi, prawdę mówiąc, z tego samochodu nie było tak pilnie potrzebne. No, może torebka, druga komórka, sałatka z kartofli, kupiona w Danii, i dziwaczny farfocel, wyciągnięty z morza, wysuszony na hotelowym balkonie, złożony z niezwykłej plątaniny morszczynu na jakimś patyku, nad wyraz dekoracyjny, który mnie korcił od początku i koniecznie chciałam znaleźć dla niego miejsce na odpowiednim kawałku ściany. Tyle bagażu wyjęłam.

Zajęta byłam właśnie uczepianiem farfocla nad kanapą, kiedy brzęknął gong u furtki. Byłam przekonana, że to Witek.

– Otwarte!!! – wrzasnęłam przeraźliwym głosem.

Ktoś wszedł.

– Witek, wasza herbata jest na samym dnie bagażnika – powiedziałam, zanim uświadomiłam sobie, że słyszę więcej kroków niż od jednej pary nóg. – Więc sam rozumiesz…

Zlazłam z kanapy, spojrzałam. Dwóch obcych facetów, nie robiących wrażenia złoczyńców.

– O, panowie do kogo…?

– Do pani Joanny Chmielewskiej. Usłyszeliśmy coś w rodzaju zaproszenia…

– Zgadza się. To ja. Słucham?

Jakimś takim jednakowym gestem wyjęli z kieszeni legitymacje, całkiem jak na amerykańskim filmie.

– Policja…

Ucieszyłam się nadzwyczajnie, bo wszelkie kontakty z policją zawsze mnie zachwycały. Zaprosiłam ich do tego fragmentu mieszkania, który określany był mianem salonu i przyniosłam z kuchni torebkę.

– Chcą panowie obejrzeć jakiś dokument?

– Niekoniecznie – odparł jeden. – Może później. Pani jest znana z twarzy…

Pomyślałam, że jeśli jestem znana z takiej twarzy, jaką mam w tej chwili, powinnam się utopić jeszcze dzisiaj. Przejechałam mniej więcej dwa i pół tysiąca kilometrów prawie jednym ciągiem, nie umyłam głowy, nie włożyłam peruki, nie zrobiłam kompletnie żadnego makijażu, byłam zmęczona, musiałam wyglądać jak stary upiór. A, co tam, do konkursu piękności nie staje…

– O rany, ile pani ma kotów…! – wyrwało się drugiemu.

O, cholera… Koty musiały wywęszyć, że pani wróciła, siedziało ich na tarasie z dziewięć. Należałoby im na powitanie dać jeść, ale jeszcze wcześnie, bez przesady, zagłodzone nie są, nie ma obawy.

– To są dzikie koty – wyjaśniłam. – Ostatnio panuje moda na dzikie koty. Ale mają tu u mnie wikt i opierunek. Już się oswajają i zaczynają mi się pchać do domu, z tym że wolałyby zamieszkać beze mnie. One tu, a ja gdzieś tam, w ogrodzie. Mimo wszystko jednak koegzystujemy zgodnie.

– A jeśli pani wyjeżdża…?

– Moja siostrzenica je karmi. Zaakceptowały ją całkowicie.

– Lubię koty – wyznał ten pierwszy. – Czy możemy nagrać naszą rozmowę?

Zdziwił mnie bezgranicznie.

– Panowie przeprowadzają wywiad? Nie daj Boże, do prasy? Policja takich pytań na ogół nie zadaje. Poza wszystkim, mnie ten przyrząd nie przeszkadza, przyzwyczaiłam się już dawno, ale o co właściwie chodzi?

Ten pierwszy musiał mieć wyższy stopień, ten drugi niższy. Nie wytrzymałam, spytałam ich o to. Zgadzało się, komisarz i aspirant, z wysiłkiem przypomniałam sobie, że kiedyś nazywali się porucznikiem i starszym sierżantem. Podali swoje nazwiska i poprosili, żebym nie starała się zbytnio ich zapamiętać.

Zaciekawili mnie do szaleństwa.

– To jest coś w rodzaju przesłuchania półsłużbowego – wyznał komisarz. – Szczerze mówiąc, sam nie bardzo wiem, jak to nazwać. Podobno jest pani świadkiem.

– Proszę bardzo – zgodziłam się. – Mogę być. Świadkiem czego?

Zastanowił się, westchnął ciężko, podjął jakąś decyzję.

– Dobra, zacznę wprost. Była pani w podróży.

– Byłam. Wróciłam do domu przed godziną.

– Uprzejmie proszę, żeby pani opisała, możliwie szczegółowo, trasę, jaką pani jechała.

O, masz ci los…!

– W takim razie muszę wziąć atlas drogowy Europy. I nie tylko, mapę Francji i wykaz hoteli…

No i w tym momencie wyszło na jaw, że żadne moje wysiłki, czynione w kierunku wyrwania pomocy geograficznych z toreb za plecami przednich foteli, nie dałyby pożądanych rezultatów. Obaj się zdrowo umęczyli, żeby tego dzieła dokonać, wreszcie im się udało. Myśl, że nie próbowałam się z tym wygłupiać w Zwolle, na lejącym deszczu, sprawiła mi wielką przyjemność.

Spokojnie znieśli Wiedeń, Salzburg, Stuttgart, Luksemburg, całą Bretanię, Paryż, ożywili się dopiero przy Zwolle. Co, u licha, takiego, zobaczyli w tym Zwolle? Deszcz…?

W nosie mieli Carnac i menhiry, dziko zainteresował ich parking przed hotelem Mercure. Chwila po chwili, szczegół za szczegółem powtarzałam im wszystko, co w tym mieście przeżyłam, za skarby świata tylko nie mogłam sobie przypomnieć, co jadłam na kolację. Coś jadłam, to pewne, głodna byłam. Przy pożywieniu się nie upierali, uczepili się parkowania.

– Panowie – rzekłam wreszcie, straciwszy cierpliwość – powiedzcie wreszcie, w czym rzecz. Przecież ja nie jestem aż tak niedorozwinięta, żeby mi nie majaczyło w tle wasze sedno sprawy. Nic się tam nie działo niezwykłego, no owszem, może fakt znalezienia miejsca na parkingu najbliżej wejścia do hotelu był ewenementem, sama to uważam za szczególną łaskę boską, która mnie do tej pory zdumiewa, ale co tam się stało poza tym? Co ja takiego widziałam, czego jesteście spragnieni, mówcie jak ludzie, nie polecę zaraz jutro trąbić o tym po mieście, o co chodzi?!

Wyłączyli magnetofon i powiedzieli.

– Kwestia znajomości języka. Pani mówi po francusku, Holendrzy raczej po angielsku, można załatwiać sprawę przez tłumacza przysięgłego, ale to trwa. Po koleżeńsku wyświadczamy przysługę holenderskiemu koledze, prosił nas o to. Owszem, oficjalnymi drogami, ale trochę po kumotersku, żeby było prędzej, dziś jeszcze dostanie cały tekst po angielsku, bo parę osób u nas zna ten język. Miedzy innymi inspektor Górski…

– A, Górski! – ucieszyłam się jeszcze porządniej. – I co?

– Przesyła pani pozdrowienia.

– Bardzo mi miło, wzajemnie. Rozumiem, że inspektor Górski za mnie zaświadczył. To już niech pan wali tę jakąś odrobinę prawdy.

– No dobrze. W tym samochodzie, który zaparkował obok pani, znaleziono w bagażniku zwłoki. I chyba pani jest jedyną osobą, która z bliska widziała kierowcę.

Myślałam przez całe sześć sekund. Sześć sekund gwarantowane, przed sobą, na ścianie, miałam zegar z sekundnikiem.

– Zwłoki były płci żeńskiej, nazywały się Ewa Thompkins, pochodziły z Anglii i wyjechały na wakacje do Krakowa – powiedziałam złym głosem. – Albo ja jestem zupełną debilką, a słowo „dedukcja” jest dla mnie pojęciem wyłącznie encyklopedycznym. Zgadza się?

Z całą pewnością holenderski gliniarz, Ryjek-Wagon, byłby bardziej wstrząśnięty.

– Nie jest pani debilką – zapewnił mnie grzecznie komisarz po krótkim namyśle. – Skąd pani to wszystko wie?

Rozwścieczył mnie od razu.

– Oczywiście, jeśli ktokolwiek cokolwiek wie albo się domyśla, jest to złoczyńca, sprawca, a co najmniej podejrzany. Ja wiem, że w prawdomówność społeczeństwa wierzyć nie możecie, ale moglibyście chociaż wierzyć w inteligencję. Ale dobrze, powiem. Pod krakowskim adresem, dokąd rzekomo pojechała Ewa Thompkins, mieszka, tak się składa, moja przyjaciółka, która o tej całej Ewie w życiu nie słyszała. Mieszka krótko, lokal stał pusty prawie dwa lata, jeśli Ewa pochodziła z Krakowa, a podobno tak, mogła mieć tam rodzinę, znajomych, o pustym lokalu wiedzieć, podać adres jako bezpieczny, nikt jej tam nie znajdzie. Może spragniona była świętego spokoju? Wy mnie pytacie o parking, stanął obok samochód z trupem, elementarne skojarzenie! Ja z Polski! Nieboszczka też! Może mam związek…? Ej, zaraz… A skąd wiadomo, że on podjechał, kiedy ja tam jeszcze siedziałam…?

Na krótki moment zakłopotali się obaj tak, że chyba to było prawdziwe. Nie udawali.

– Nie wiemy. Nie prowadzimy dochodzenia. Tyle nam Holender powiedział, ile było niezbędne, żeby panią przesłuchać. Wniosek prosty, ktoś widział.

– Tylko mnie? Przyjechałam dwoma samochodami?

– Nie, właśnie idzie o tego drugiego kierowcę…

Opanowałam irytację i znów pozastanawiałam się przez chwilę.

– Dobrze, powiem absolutnie wszystko, co widziałam, co myślę, co mi przychodzi do głowy i tak dalej. Niech pan włączy przyrząd. Niech on ma, ten Ryjek-Wagon, cały tekst z przyległościami.

– Ryjek-Wagon…?

– O Jezu… A umie pan wymówić jego nazwisko jak trzeba…? W Amsterdamie jest ulica, która nam wychodzi jako Nieuwierzyszwwudu… Żółty kapeć mi tam na koło założyli!

Dość długa chwila minęła, zanim mogliśmy wrócić do zasadniczego tematu. Zdaje się, że uznali mnie za jednostkę wysoce spontaniczną, a co za tym idzie, raczej prawdomówną. Komisarz włączył magnetofon.

– Co pani wie o Ewie Thompkins?

– Nic kompletnie. Pierwszy raz usłyszałam o niej od mojej przyjaciółki z Krakowa.

– Niech pani opisze człowieka, który wysiadł z mercedesa. Możliwie dokładnie.

– Wzrostu metr osiemdziesiąt dwa albo trzy – zaczęłam z namysłem. – Umiem oceniać odległości i wymiary. Średnio barczysty, nie gruby, nie chudy, tak w sam raz, gdyby mnie poprosił do tańca, poszłabym chętnie. Bez zarostu, ogolony, twarz… męska szczęka, odrobinę wystająca broda, wąskie usta, ładne w kształcie. Piękne brwi, sama bym chciała takie mieć, tylko wolałabym troszeczkę mniej obfite. Interesujące oczy, jasne, przy odcieniu nie będę się upierać, za słabe światło. Gęste rzęsy, nadawałby się na amanta filmowego. Nos… Do licha, bez znaków szczególnych, prosty, nie rzuca się w oczy. Ogólnie przystojny, ale jakiś taki… zimny. Ćwierć wieku temu mógłby mnie podrywać, być może, z powodzeniem, o ile by w nim coś błysnęło. Na parkingu… moment… słowo przeprosin… coś w nim było twardego. O…! Nie lubił mnie.

– Trudno się dziwić – mruknął inspektor. – Z trupem w bagażniku…

– Wieku pan pod uwagę nie bierze? – spytałam słodko.

Chcieli być grzeczni, tak ich tym zatem ogłuszyłam, że przez dłuższą chwilę nie mogli przyjść do siebie. Pierwszy oprzytomniał komisarz.

– Czyjego wieku…? A, właśnie, w jakim był wieku?

– A diabli go wiedzą. Nie gówniarz i nie stary piernik.

– No nie, jakoś pani przecież może ocenić! Widziała go pani z bliska.

– No dobrze, gdyby za brak odpowiedzi mieli mnie skazać na ścięcie toporem, powiedziałabym, że wyglądał na czterdzieści, do czterdziestu pięciu. Tak około i mniej więcej.

– Widziała pani, co potem zrobił?

– Odszedł szybkim krokiem. Co było dość naturalne, bo nikt nie łazi niemrawo przy deszczu. Znalazłam się tyłem do niego, poszedł w kierunku wyjazdu z parkingu, a ja grzebałam w samochodzie. Potem mógł nawet tańczyć kozaka, też bym nie zauważyła.

– Portret pamięciowy… Myśli pani, że da się zrobić?

– Na ile mi posłuży pamięć wzrokowa…

Trzasnęły drzwi. Tym razem był to Witek. Bez chwili namysłu powiadomiłam go, że jestem świadkiem i właśnie siedzą u mnie panowie z policji. Witek nie zainteresował się tym specjalnie, wziął głęboki oddech przed ciężką pracą, zebrał siły fizyczne i otworzył mój bagażnik.

Panowie z policji zastrzegli sobie możliwość jeszcze jednej wizyty, a nawet wezwania mnie do komendy, i poszli precz.

Trochę potrwało, zanim zdołałam oprzytomnieć i odrobinę pomyśleć, bo jednak rozładowanie samochodu miało swoje wymagania. Dwadzieścia brudnych koszul mojego syna powinno iść do prania, książki musiałam posegregować, treść laptopa przerzucić na komputer, negatywy zdjęć oddać do wywołania, sprowadzić sobie do domu jakieś produkty jadalne… Nakarmić koty, sprawdzić, co się dzieje w ogrodzie…

Późnym wieczorem zadzwoniłam do Martusi.

– Nie ma tej baby – powiedziała, zdenerwowana. – Słuchaj, cały dzień dzwonię, nikt tam nie odpowiada! Ona uciekła czy co?

– Wnioskując z tego, co było u mnie, chyba uciekła – odparłam. – Wychodzi mi… i nie tylko mnie… że Ewa Thompkins nie żyje i znajdowała się w bagażniku samochodu, który zaparkował tuż koło mnie, w Zwolle…

– Nie mów…!

– Tak wymyśliłam. A gliny nie zaprzeczyły…


* * *

Inspektor Rijkeveegeen chwycił faks z Polski jak diabeł dobrą duszę.

Kolejny krok do przodu, miał rysopis faceta. O ile, oczywiście, baba nie zełgała, ale polska policja była zdania, że raczej mówiła prawdę. Owszem, portret pamięciowy, spragniony go był niczym kania dżdżu!

Od tej polskiej policji zresztą w żaden sposób nie mógł się odczepić, ponieważ gosposiokuzynka Ewy Thompkins znikła bez śladu i najbardziej prawdopodobne było, że wróciła do własnego kraju. Jej stały adres miał, znów poprosił o przysługę kolegów po fachu, niech sprawdzą, czy przypadkiem jej tam nie ma. Drogi służbowe owszem, napoczął, ale na razie nie wiodły nigdzie, bo związek holenderskiego trupa angielskiego pochodzenia z polską sprzątaczką wydawał się niejasny i wymagał potwornej ilości wyjaśnień i tłumaczeń wszelkiego autoramentu.

Ponadto małżonek Ewy, pan Thompkins, był chwilowo niedostępny. Podobno, wedle kulawej informacji gosposiokuzynki, dokądś wyjechał, może służbowo, a może na urlop, nie wiadomo, na tydzień przed całym wydarzeniem, więc podejrzany być nie mógł i poszukiwanie go listami gończymi raczej nie wydawało się uzasadnione. Zważywszy, iż wyjeżdżał i wracał wielokrotnie, istniała nadzieja, że wcześniej czy później wróci i tym razem.

Zaraz następnego dnia o poranku Rijkeveegeen dowiedział się, że owej Jadwigi Gąsowskiej w Polsce nie ma. Owszem, mieszka w tych jakichś Łomiankach pod Warszawą, stolicą kraju, zgadza się ulica, numer domu i mieszkania, ale mieszkanie świeci pustką. Nie ma ani jej rodziców, ani młodszej siostry, ani jeszcze młodszego brata, wszyscy są gdzieś na wakacjach, bo wciąż jeszcze mamy okres urlopowy. Apartamentem opiekuje się zaprzyjaźniona z rodziną sąsiadka, która podlewa kwiatki i karmi kota.

Polska policja w swojej grzeczności poszła tak daleko, że urządziła coś w rodzaju dwujęzycznej konferencji na koszt policji holenderskiej. Inspektor Rijkeveegeen zadzwonił pod podany mu numer i w sposób nieco pośredni przesłuchał sąsiadkę. Innych możliwości, jak telefoniczna, nie było, nikt tam bowiem nie posiadał komputera, sąsiadka nie miała komórki, a o takich rzeczach, jak SMS-y albo Internet nawet słyszeć nie chciała. Bała się tych okropnych, nowomodnych urządzeń.

Za to o rodzinie Gąsowskich wiedziała wszystko.

– Ta Jadzia to w Anglii siedzi, już prawie rok będzie – mówiła, a niejaki pod komisarz Adam Błażej, wysoce uzdolniony językowo, trzymał przy uchu słuchawkę i tłumaczył z marszu. – Czasem dzwoni, a przeważnie to listy pisze. Ona tam u jednej takiej pracuje, Topis się nazywa, czy Tomkis, jakoś tak, Ewa, za Anglika poszła, to nawet jakaś rodzina, dziesiąta woda po kisielu, dom duży, ale dzieci nie ma ani nic, więc Jadzia sobie nawet chwali. Ta Ewa po naszemu gada, tam chyba tylko z tym mężem jakieś kłopoty, ona się go trochę boi, Ewa znaczy, zazdrosny okropnie, tak Jadzia pisze. Teraz go nie ma, jak ostatnim razem pisała, do Ameryki jechał biznesy jakieś robić, ale pewno niedługo wróci. A ta Ewa modą się zajmuje, też zarabia, ale gdzie jej tam do jego pieniędzy! A tu się cała rodzina rozjechała, Gąsowscy nad morzem siedzą, Jędruś na jakimś obozie w Bieszczadach, a Basia na Mazurach, całą grupą, kursy pływania robią. A bo w ogóle co się stało?

Inspektor Rijkeveegeen spytał pośrednio, czy Jadzia z Chelsea nie wybierała się przypadkiem również na jakiś urlop. Sąsiadka odparła, że nic o tym nie wie, o żadnym urlopie w listach mowy nie było. Chyba że na krótko, dwa-trzy dni, bo jakąś znajomą tam sobie znalazła, w tym całym Londynie, więc najwyżej może do niej, z taką wizytą. Nie, nazwiska i adresu znajomej nie pamięta, chociaż w listach było, tylko imię, Justyna. A co się stało?

Na Jędrusia w Bieszczadach i Basię na Mazurach wielkiej nadziei nie było, Adam Błażej zatem z własnej inicjatywy spytał o Gąsowskich nad morzem. A tak, ich adres sąsiadka znała i nawet telefon. A co się właściwie sta…?

– Nic – odparł przytomnie. – Pani Ewa Thompkins jest pilnie potrzebna w pracy, wyjechała dokądś, numer jej komórki zgubili i przez gosposię chcą znaleźć. A gosposi akurat nie ma, więc też jej szukają w pośpiechu. Może jest właśnie u tej znajomej. Zaraz się wszystko załatwi i będzie po sprawie.

Po czym, uszczęśliwszy inspektora Rijkeveegeena nowymi szansami, poszedł dzwonić do Gąsowskich z innego telefonu, bo sąsiadka uszy już miała na metr, a wiedział z pewnością, że trochę będzie musiał nałgać. Zadzwonił z łomiankowskiej komendy.

Po czym inspektor Rijkeveegeen poprosił angielską policję o sprawdzenie stanu osobowego apartamentu gdzieś na końcu Whitechapel i odnalezienie osoby o nazwisku Justyna Siejka, cudzoziemki pochodzeniu polskiego. W zamian uzyskał informacje z ostatniej chwili, dotyczące Ewy Thompkins.

Natrafiono mianowicie przed godziną na starszą panią z sąsiedniej willi, jedyną osobę, mającą coś do powiedzeniu, A owszem, panią Thompkins zna, a znacznie lepiej zna ją jej pies, sprawiający ustawicznie kłopoty. Pani Thompkins niewątpliwie kocha psy, pies to wyczuwa i kocha ją wzajemnie, przy każdej okazji pędzi do niej i wdziera się do jej ogrodu. Stąd w ogóle znajomość. Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie pan Thompkins, osobnik nader despotyczny, który nienawidzi wszelkich zwierząt i już zapowiedział psu pani Mills straszliwe konsekwencje.

Aktualnie pana Thompkinsa nie ma, wyjechał do Nowego Jorku albo może do San Francisco, w każdym razie do Stanów Zjednoczonych, pies zyskał odrobinę swobody, ale pani Thompkins też wyjechała, co oczywiście stwierdził pies. Ściśle biorąc, suka. Wywęszyła jej wyjazd i pchała się do samochodu, dzięki czemu pani Mills zna dokładnie dzień i godzinę odjazdu Ewy i wie z całą pewnością, że pana Thompkinsa już wtedy od tygodnia nie było. Wie także, iż w domu została gosposia, z którą się dość trudno dogadać. Ponadto coś jej się widzi, że mariaż państwa Thompkins nieco zgrzyta, czemu trudno się dziwić, bo pan Thompkins jest gburowatym i nadętym starym ramolem, a pani Thompkins piękną i młodą kobietą. Nie tylko pies wprowadza zadrażnienia między nimi.

Siłą rozpędu, a może wiedziona ambicją, angielska policja poszła dalej i dyskretnie przepytała innych sąsiadów. Ci z przeciwka wiedzieli tyle, że w tym domu mieszkają dwie piękne kobiety, jedna młodsza, druga starsza, oraz dżentelmen w sile wieku. Młodsza dama zazwyczaj przebywa na miejscu, często ją widać w ciągu dnia, starszą widać rzadziej. A wszyscy razem prowadzą dość regularny tryb życia bez żadnych irytujących ekscesów. Nie ma ich? Możliwe. W okresie wakacyjnym nie ma w domach wielu ludzi.

Sąsiedzi ze strony przeciwnej niż pani Mills stwierdzali, że istotnie, obok ktoś mieszka, zdaje się, że wyłącznie osoby dorosłe, spokojne i niekonfliktowe, które ich nic nie obchodzą. Sąsiadów z tyłu w ogóle nie było, siedziba świeciła pustką.

Pod wieczór, mimo tych niepowodzeń, inspektor Rijkeveegeen uznał, że ma chyba swój dzień, ponieważ dotarły do niego dwie kolejne, napawające otuchą wieści.

Po pierwsze, policja francuska jakieś dziesięć czy jedenaście dni temu złapała narkomana, który usiłował wedrzeć się do prywatnego garażu willi na bliskim przedmieściu Paryża, w Neuilly-sur-Seine, z którego to garażu prowadziło bezpośrednie wejście do budynku. Narkoman dokonywał włamania niezdarnie, acz skutecznie, ponadto włączył alarm, no i został zniechęcony do dalszych działań. Właściciela willi nie było, wyjechał na wakacje, ale w garażu stał samochód, którego numer zapisano tylko z rozpędu, bo nikomu do niczego akurat nie był potrzebny.

Sprawdzając w komputerze rozmaite mandaty i notatki służbowe na prośbę holenderskiego kolegi, odnaleziono ów numer bez wielkiego trudu. Numer upragnionego, poszukiwanego usilnie, ciemnozielonego mercedesa…

Czyniąc dalsze starania, wciąż na rzewną prośbę holenderskiego kolegi, stwierdzono, iż, primo, mercedes wcale nie należy do właściciela willi, który jeździ granatowym jaguarem, a secundo, już go nie ma. Dziesięć dni temu w owym garażu stał, ale teraz nie stoi. Nic tam nie stoi, garaż jest pusty. Właściciel willi, niejaki Marcel Lapointe, może znajdować się wszędzie, szukać go nie będą, chyba że inspektor Rijkeveegeen poda naprawdę poważny powód natychmiastowego łapania faceta.

Przy okazji wszyscy w żywe kamienie przeklęli okres wakacyjny.

Elementarna uczciwość i obawy przed konsekwencjami służbowymi nie pozwoliły inspektorowi twierdzić stanowczo, iż pan Marcel Lapointe zamordował Ewę Thompkins i zawiózł ją do Zwolle jej własnym samochodem. Poprosił zatem tylko o rysopis.

Rysopisem posłużono mu chętnie. Silny brunet, typ nieco diaboliczny, wzrost metr siedemdziesiąt dziewięć, waga siedemdziesiąt osiem kilo, wiek trzydzieści siedem…

Tu mu się zaczęło nie zgadzać i wcześniejsze wątpliwości na tle Ewy Thompkins drgnęły na nowo. Natychmiast jednak przyszła druga wiadomość i wnikliwe rozważania musiały poczekać.

Justyna Siejka w Londynie została znaleziona wręcz błyskawicznie i okazało się, że włada językiem angielskim dostatecznie, żeby dało się z nią porozumieć. Tym razem telefoniczne przesłuchanie inspektor przeprowadził osobiście.

Czy zna Jadwigę Gąsowską? Zna, owszem. Czy wie, gdzie ta Jadwiga znajduje się w tej chwili? Nie, w tej chwili nie. A gdzie znajdowała się, na przykład, wczoraj…?

A, wczoraj… No, była u niej z wizytą. Tak na dzień, dwa, przyjechała, bo tam dom pusty, nic nie miała do roboty, tutaj też nic…

Trochę się ta Justyna Siejka zaczęła plątać, więc inspektor delikatnie przycisnął. Otóż Justyna pracuje u takich jednych, Anglicy, oczywiście, sklep mają, na dwa tygodnie zamknęli i pojechali do Szkocji, a ona tu mieszka i pilnuje. Spotkały się z Jadwigą, bo dlaczego nie? Ale Jadwiga musiała jechać, zajrzeć do willi, kwiatki, ogród i tak dalej, na zakupy się wybierała, więc gdzie jest teraz, nie wiadomo. Ale wróci, umówiły się, też mają rodzaj urlopu, obejrzą sobie Londyn, bo tak normalnie to czasu brakuje…

Kiedy wróci? A kto ją tam wie, może jutro…

Inspektor Rijkeveegeen poczuł w sobie straszliwą chęć zwizytowania Londynu, ale zdołał ją jakoś opanować. W końcu od Jadwigi Gąsowskiej potrzebne mu było tylko jedno, żeby otworzyła drzwi policji i wpuściła do willi bodaj jednego technika, który znajdzie choć jeden odcisk palca jej chlebodawczyni. Wszystko pojedyncze. Z angielską policją żył w przyjaźni, załatwią mu to, takie przysługi bywają wzajemne…

Uprzejmie poprosił panią Siejkę o nawiązanie kontaktu z panem Jamesem Bertlettem, starannie kryjąc profesję, miejsce pracy i stopień służbowy pana Bertletta, i zmartwionym głosem wyjaśniając, że on sam, Holender, ma osobisty kłopocik, który pani Gąsowska w mgnieniu oka może usunąć. Więc bardzo prosi, jeśli się pojawi… Pan Bertlett załatwi. Nie, broń Boże, żadna z pań o nic nie jest podejrzana i nikt nie ma żadnych pretensji, zwykła grzeczność, drobnostka…

Rozłączywszy się z tą Siejką, natychmiast zadzwonił do Jamesa Bertletta, ściśle biorąc, siostrzeńca jego kumpla z młodszych lat, z którym razem uczestniczyli kiedyś w zawodach wędkarskich w Szkocji i bardzo się zaprzyjaźnili, technika w laboratorium kryminalistycznym, już umówionego na wizytę w domu nieboszczki Ewy Thompkins. Odciski palców Ewy zaczynały mu być potrzebne bardziej niż powietrze.

James Bertlett, nie mając akurat żadnych planów na popołudnie i wieczór, natychmiast wybrał się do Chelsea. Bo właściwie co mu szkodziło…?

Jako ostatni element pozytywny przyszedł do inspektora portret pamięciowy faceta z parkingu w Zwolle, stworzony przez jedyną osobę, jaka go widziała. Przyszedł razem z ostrzegawczymi uwagami, osobie się nie podobał, mimo iż sama ustalała rysy twarzy, ciągle coś było nie tak. Niby podobna ta twarz, ale jednak inna. Takich jak ta mogło być tysiące, pasowałoby nawet paru aktorów filmowych, nie należy się stworzonym wizerunkiem zbytnio sugerować, no, tyle że odpadają wszyscy zezowaci, z krzywymi nosami, z cofnięta, bródką, z niskim czółkiem…

Zawsze coś…


* * *

Wściekła byłam przy tym cholernym portrecie. Zmarnowałam w komendzie ze trzy godziny i wciąż nie mogłam trafić na twarz, tkwiącą mi przed oczami. Była chyba zbyt regularna, co miałam im powiedzieć, wszystko prawidłowe, żadnych wypaczeń, żadnych znaków szczególnych… Że przystojna…? Kwestia gustu. Chyba przeszkadzał mi jej wyraz, zimny, twardy, zły… Może była w nim odrobina zaskoczenia, może odrobina okrucieństwa…? Coś, czego należałoby się bać…?

Nie zamierzałam się bać, ale wyrazu nie potrafiłam odtworzyć. Widocznie naturalne ludzkie oblicza prezentowały sobą większą rozmaitość niż wszystko, co zdołały stworzyć komputery. Zawsze byłam zdania, że przyroda z człowiekiem wygrywa.

Machnęłam w końcu ręką wśród tysiąca zastrzeżeń. Wróciłam do domu i ze złości zadzwoniłam do Martusi.

– Słuchaj, jestem dumna z siebie! – krzyknęła Martusia, ledwie zdążyłam się odezwać. – Zmobilizowałam się, uparłam, zadzwoniłam jeszcze raz do tego Ryjka-Wagona, dał mi adres jej rodziny w Łomiankach, wyobraź sobie, znalazłam telefon!!!

Wypuściłam z siebie coś, jakby parę z parowozu.

– Co mówisz? – zainteresowała się Martusia.

– Nic. Wydycham stres. O mało nie pękłam ze złości, bo nie umiem odtworzyć faceta. Niby podobny, ale do bani, stu takich znajdziesz na każdej ulicy!

– Ale nie podziwiasz mnie wcale?

– Nie. Każda jednostka powyżej jełopy powinna zrobić to samo. Dzwoniłaś tam?

– No wiesz…! Dzwoniłam, ale nikt nie odbiera.

– Może wyjechali na urlop. Daj ten telefon, obie będziemy dzwoniły, zaczyna mnie to wszystko coraz bardziej ciekawić. W końcu trup pod nosem to nie jest zjawisko codzienne.

– No więc właśnie, też jestem ciekawa… Czekaj, masz czym pisać?

Podyktowała mi numer telefonu Gąsowskich w Łomiankach, Wściekłość na siebie nieco już we mnie sklęsła, pozostało zainteresowanie. Kto, u licha, widział mnie na tym parkingu i czy rzeczywiście byłam jedyną osoba, która obejrzała faceta, wożącego w bagażniku zwłoki? Żywego ducha tam nie było, ani na zewnątrz, ani w holu hotelowym, dopiero po chwili przybiegła skądś recepcyjna panienka. Czy on wiedział, że ma te zwłoki? Mógł mu je przecież ktoś podrzucić…

Chociaż, sądząc z wyrazu twarzy, chyba wiedział…

Dzwoniłam do Łomianek mniej więcej co godzinę, całkowicie beznadziejnie, zapewne mijając się z Martusią. Tak byłam pewna, że ludzie wyjechali na wakacje, że, kiedy ktoś się odezwał, kompletnie mnie to zaskoczyło.

– Halo – powiedziała jakaś osoba. – Tu nikogo nie ma.

– Jak to, nie ma? – zdziwiłam się. – Przecież pani jest!

– Ale ja tu nie mieszkam.

Oprzytomniałam.

– Chwileczkę. Czy to mieszkanie państwa Gąsowskich?

– Tak. No właśnie. Ale ich nie ma.

– A gdzie są? I kiedy ktoś będzie?

– O, są to różnie, nad morzem i w górach, i na Mazurach… A zaczną wracać za jaki tydzień.

– Ale pani ich zna?

– No pewnie, że znam, ja sąsiadka jestem. Akurat przyszłam kwiatki podlać, bo to na wieczór najlepiej.

– Jasne, że najlepiej – przyświadczyłam. – Chociaż zależy, od której strony słońce, bo czasem lepiej rano. Zaraz, momencik. Skoro pani ich zna… Zna pani Jadwigę Gąsowską?

– A co to tak z tą Jadźką, wszyscy nagle do niej! – zdenerwowała się osoba. – Tu już policja była i po angielsku gadali, pani coś wie? Czy z nią się coś nie stało? O co tu w ogóle chodzi?

Szczerość, może w pewnych granicach, wydała mi się najbardziej opłacalna.

– Z nią to chyba nic się nie stało – powiedziałam ostrożnie. – Ale ona pracuje u takiej jednej w Londynie, u Ewy Thompkins. Zgadza się?

– No zgadza, pracuje, to co?

– No właśnie. To nie o nią idzie, tylko o tę Ewę…

– Aaaa…! – ucieszyła się osoba z wyraźną ulgą. – To już i policja gadała to samo, znaczy musi być prawda? Bo ja dzwoniłam do Gąsowskich, i do nich też dzwonili, Jadźki tak szukają, żeby im coś tam powiedziała. A pani, to co…?

– Nic. Mnie też pytają. Zdaje się, że spotkałam tę Ewę, bo świeżo wróciłam z Europy, i sama nie jestem pewna. Chciałam się o niej czegoś dowiedzieć, a od kogo lepiej niż od osoby, która u niej pracuje? Skąd ja mam wiedzieć, czy to na pewno była Ewa Thompkins…?

No rzeczywiście, skąd niby miałam wiedzieć, kogo ten pacan woził w bagażniku…?

– No to ja pani powiem – rozgadała się nagle osoba z drugiej strony. – Jadźka tam pewno sama nie wie, co zrobić, bo jej ta Ewa numer wywinęła, tam, wie pani, z mężem nie bardzo, on do Ameryki pojechał, a ona skorzystała i z tym takim swoim… no, wie pani… też się wypuściła, a Jadźce kazała trzymać gębę na kłódkę. A tu policja się czepia, to co ona ma zrobić? Do przyjaciółki uciekła, ale przecież domu na łasce boskiej nie zostawi, bo, nie daj Boże, jakie bandziory się włamią albo co… Na nią będzie, nie?

– Na nią, nie na nią, ale czepialiby się jeszcze więcej. Legalnie ona tam jest?

– Chyba legalnie, bo ubezpieczenie na nią płacą.

– To już pół biedy. Tyle że z tym mężem rzeczywiście kłopot…

– Żeby chociaż było wcześniej wiadomo, choćby i wczoraj, powiedzieliby jej, jak dzwoniła, to nie, dzisiaj dopiero. Ona całkiem nic nie wie!

Z drobnym opóźnieniem zrozumiałam, co słyszę, a i to jeszcze nie uwierzyłam własnym uszom. Chyba mi się wydaje, coś tu się gmatwa.

– Zaraz, Chwileczkę. Co pani mówi? Kto dzwonił?

– Jak to kto, ta Ewa!

– Ewa Thompkins dzwoniła? Do kogo? Kiedy…?!

– No jak to kiedy, wczoraj rano, do Gąsowskich dzwoniła, że to niby służbowo wyjechała. Ona tak czasami zdarza się, że dzwoni, szczególnie jak wyjedzie, że tam Jadźka sama zostaje, więc żeby do niej zadzwonili albo co. Mąż mężem, ale to porządna kobieta i o Jadźkę dba jak człowiek. Nie, żeby często, ale z parę razy się zdarzyło i zawsze chce telefony, i wszystko wiedzieć, bo mówi, że obcy kraj, Jadźka języka nie zna, a dobra dziewczyna i jej zależy. Więc z rodzicami zawsze chce się dogadać…

Zastanowiłam się, czy na pewno jestem trzeźwa. No, jeśli można upić się herbatą… Nawet soku grejpfrutowego w ustach nie miałam!

– Niech pani zaczeka chwilę, bo jestem zaskoczona. Nie wiedziałam, że Ewa jest w bezpośrednim kontakcie z Gąsowskimi… Oni są pewni, że to ona?

– No pewnie, że są pewni, przecież ją znają!

– I dzwoniła wczoraj?

– No wczoraj. Nie bardzo rano, ale rano. A co…?

Akurat jej powiem, a co. A w ogóle co, że dzwoniła z samochodowego bagażnika czy z kostnicy…? Na litość boską, kto wobec tego znajdował się w tym cholernym bagażniku, jeśli nie była to Ewa Thompkins…? Gliny mnie oszukały…?!!!

– Nie, nic – powiedziałam słabo. – Myślałam, że skoro z gachem pojechała… Zdziwiłam się, że dzwoni… To chyba jednak nie ją spotkałam…

– A gdzie ją pani spotkała? – zaciekawiła się osoba.

– W Holandii – wyrwało mi się głupio. – Ale mówię przecież, że chyba nie ją…

– No pewnie, że nie ją, ona w jakieś ciepłe kraje pojechała, a ta Holandia, to, zdaje się, takie coś mokre.

Mokre. No owszem, raczej mokre. Sama to stwierdziłam.

O kant tyłka potłuc moje dedukcje…


* * *

O dwudziestej trzeciej dwadzieścia inspektor Rijkeveegeen zmienił zdanie w kwestii szczęśliwego dnia.

James Bertlett, stwierdziwszy, iż w domu Thompkinsów ciągle nikogo nie ma, pospacerował sobie trochę po willowej części Chelsea. Miło mu się oddychało nieco świeższym powietrzem, trawniki wyglądały bardzo ładnie, ale w końcu zrobiło się ciemno, postanowił zatem wracać. Ruszył w kierunku przystanku autobusowego, obejrzał się jeszcze i w świetle latarni ujrzał coś, co sprawiło, że znieruchomiał. Wzdłuż krzewów i murków skradała się ostrożnie zgięta w pół damska postać. Zatrzymywała się, rozglądała podejrzliwie dookoła, przykucała i powolutku podchodziła coraz bliżej upragnionego domu. James Bertlett stał niczym posąg, najświęciej przekonany, że na widok najmniejszego ruchu postać ucieknie.

Wytrzymał, postać doskradała się do wejścia i zaczęła operować kluczami.

Bertlett był wyszkolonym pracownikiem policji, umiał działać szybko i zręcznie. W chwili, kiedy postać otworzyła drzwi i zapaliła światło w holu, znalazł się na progu tuż za nią.

– Bardzo przepraszam… – zaczął.

Postać krzyknęła strasznie, odwróciła się błyskawicznie i spróbowała zatrzasnąć mu drzwi przed nosem. Równocześnie przestała być postacią, a okazała się młodą dziewczyną takiej urody, że Jamesowi na moment dech zaparło. Blondyna pszeniczna, oczy jak talerzyki, zielonopiwne, twarz, przy której brzoskwinia wydaje się orzechem kokosowym, reszta nie gorsza… I wdzięk przerażonej sarny!

Mimo zaparcia, przytomności umysłu nie stracił, nie dał się wypchnąć na zewnątrz. Złożył jej ukłon, najwytworniejszy, na jaki go było stać, i podjął swoje.

– Bardzo przepraszam. Ja do pani Jadwigi Gąsowskiej. Policja. Ale policja prywatnie.

Podetknął jej pod nos legitymację i czekał na efekt.

Mógłby tak czekać do uśmiechniętej śmierci, bo dziewczyna wpadła w jakiś rodzaj paraliżu, gdyby nie to, że sam prezentował się też całkiem nieźle. Nie miał żadnych cech bandyckich, niczym nie przypominał goryla, a miłą twarzą o niewinnych, niebieskich oczach, w każdym budził natychmiastowe zaufanie. Odczekał, ile trzeba, przerażona sarna przyjrzała mu się dokładnie i panika w niej wyraźnie zelżała.

– Ja… nie rozumiem… – wybąkała nieśmiało.

– Nie szkodzi – uspokoił ją natychmiast James Bertlett. – Powolutku wszystko sobie wyjaśnimy. Mogę wejść?

Głowa Jadwigi Gąsowskiej sama skłoniła się przyzwalająco i tak się zaczęła osobliwa wizyta, brzemienna w liczne skutki.

Więcej ta Jadwiga rozumiała niż umiała powiedzieć. Przestała się bać Jamesa, ale wciąż była nieswoja i dziko zakłopotana. O swojej chlebodawczyni usiłowała nie mówić nic, wolała wszystkie inne tematy, dzięki czemu młodzieniec z największą dokładnością obejrzał cały dom, bezproblemowo, acz podstępnie, pobrał odciski palców z garderoby, toaletki i łazienki pani Thompkins, na wszelki wypadek także z gabinetu pana Thompkinsa i w ogóle zewsząd, a chętnie pobierałby ślady daktyloskopijne nawet z sufitu, żeby jak najdłużej gawędzić z tym cudem urody. Konwersacja przebiegała coraz łatwiej, zdążyli się wręcz zaprzyjaźnić i umówić na następne spotkanie.

W euforii i z rozpędu wrócił do pracy, od razu przeprowadził badania, bo materiał porównawczy posiadał od początku, i czym prędzej skontaktował się z holenderskim kolegą.

No i wtedy właśnie inspektor Rijkeveegeen zmienił pogląd na szczęśliwą passę.

Trzy razy James Bertlett musiał powtarzać informacje natury technicznej, po czym olbrzymia ilość dokumentów urzędowych w rozmaitej postaci poleciała do Holandii faksami, mailami i czym się tylko dało. No i nie było siły, straszna prawda wyszła na jaw.

Ani jeden odcisk palca w domu Ewy Thompkins nie odpowiadał odciskom palców nieboszczki z bagażnika mercedesa. Zatrzęsienie ich natomiast znajdowało się we wnętrzu samochodu…


* * *

Po bardzo krótkim namyśle na Martusię zwaliłam rozgłaszanie wieści o moim megalomańskim zidioceniu. No trudno, wygłupiłam się z dedukcjami, ale zdaje się, że nie tylko ja, znalazłam się w całkiem niezłym towarzystwie. Ten tam jakiś Ryjek-Wagon też popełnił pomyłkę i proszę bardzo, nie muszę być osamotniona.

– Straszne pieniądze zapłacimy za te wszystkie telefony – zatroskała się Martusia. – Słuchaj, czy nie dałoby się rozmawiać tylko po dziesiątej wieczorem?

– Nie. My sobie oszczędzamy, a przestępca ucieka do Urugwaju…

– Dlaczego właśnie do Urugwaju?

– Nie wiem. Wymyśliłam cokolwiek małego, co może z nikim nie mieć umowy o ekstradycji. Kiedyś uciekali do Argentyny, ale to się chyba zmieniło.

– Urugwaj…? On mały…?

– Obejrzyj sobie mapę i odwal się od geografii. Nie możemy czekać do dziesiątej. Należało właściwie zadzwonić wczoraj, ale musiałam sprawdzić, a teraz pewno gliny będą sprawdzały. Strasznie późno było, jak złapałam tych Gąsowskich nad morzem, bo uczestniczyli w jakimś przyjęciu, nie wiem, może byli w dyskotece, pozbyli się dzieci i odmłodnieli. Już i ciebie o wpół do pierwszej nie chciałam szarpać. Jeszcze dziś rano się upewniałam… no, średnio rano, ale byłam zdania, że po balandze o wschodzie słońca się nie zerwą. Dzwoń! Ryjek-Wagon powinien się dowiedzieć jak najszybciej!

– A nasi…?

– Ryjek-Wagon ważniejszy!

Martusia, ogólnie biorąc, niezmiernie przejęta, szczególnie myślą, że żywa Ewa Thompkins rzeczywiście może zagościć w jej domu, spełniła polecenie. Przez ten czas złapałam inspektora Górskiego, którego numer telefonu posiadałam od wieków.

– Panie Robercie – rzekłam wprost, chociaż trochę niepewnie. – Co to za jakaś draka holendersko-angielska, która się o mnie obija? Prawdę od was słyszałam czy jakieś łgarstwo?

Górski nawet nie próbował wykręcać kota ogonem.

– Prawdę. Rzeczywiście trafiła pani na zwłoki w bagażniku i zdaje się, że tylko pani widziała tego gościa, który je przywiózł. Nie podoba mi się to wcale.

– Dlaczego? – zdziwiłam się. – Ja lubię sensacyjne wydarzenia. Faktem jest, że portret pamięciowy fatalnie wyszedł, ale w naturze go rozpoznam.

– Otóż to! Jemu to również może przyjść do głowy, nie sądzi pani?

Popukałam się w czoło, czego Górski, na szczęście, nie widział.

– Iiiii tam… Już go widzę, jak się wdziera do mojego domu…

– Wdziera, nie wdziera, ale będę musiał się tym zainteresować, bo akurat nie chcę, żeby panią załatwił, fanaberię mam taką, po pani powtarzam, zdaje się, że pani pochwala fanaberię. Na razie jeszcze niewiele wiem.

– To ja panu zaraz powiem więcej, bo nie bardzo widzę, komu innemu mogłabym powiedzieć. No, poza tym holenderskim Ryjkiem-Wagonem, ale do niego już dzwoni Martusia. Rozmawiałam dziś rano z Gąsowskimi…

Przekazałam mu komunikat o wszystkich rozmowach telefonicznych.

– I wcale nieprawda, że ta Ewa Thompkins tak się troszczy o swoją Jadwigę – dodałam konfidencjonalnie. – Ona się troszczy o siebie. Ma jakieś pierepały z mężem, chciała się dowiedzieć, co słychać w jej domu, dzwoniła, a tu Jadwiga nie odbiera telefonu. Zginęła jej gdzieś, więc złapała rodziców, bo może Jadwiga skorzystała z okazji i skoczyła do Polski. Okazało się, że nie. Podpowiedzieli jej jakąś przyjaciółkę w Londynie, ale nie to ważne i w ogóle czort bierz jej męża, istotny jest fakt, że skoro dzwoniła, musiała być żywa, nie?

– Raczej tak.

– To kogo, do pioruna, znaleźli w tym bagażniku?!

– Nie wiem – wyznał Górski ponuro. – Zamierzam się dowiedzieć. Lada chwila nawiążemy z nimi oficjalną współpracę, ale niech pani tego nie rozgłasza.

– Już właśnie lecę po trąbę i bęben…

Uznałam, że spełniłam obowiązki i zrobiłam co trzeba. Mogłam usiąść do roboty, normalnej po każdej podróży, mianowicie uporządkować zawartość torebki, nawet dwóch torebek, wyrzucając z nich wszystko niepotrzebne. W pierwszej kolejności kwitki bankowe, które należało spalić.

Ledwo zaczęłam, zadzwonił telefon.

– Słuchaj, on wie! – wykrzyknęła Martusia, z jednej strony jeszcze bardziej przejęta, z drugiej oburzona. – Można było poczekać…

Przerwałam jej.

– Co wie?

– Że to nie ona! Nie ta Ewa! Tak im wyszło technicznie. Ale o telefonie nie miał pojęcia!

– To nie wiem… – zawahałam się. – Powinien sprawdzać przez naszych…

– Pięć razy mnie pytał, czy jestem pewna, że to był telefon od żywej Ewy! A jak ja mogę być pewna, nie do mnie dzwoniła!

– Toteż właśnie, uczepią się Gąsowskich. Sama jestem ciekawa… Szczerze mówiąc, ja nawet nie wiem, czy tam rzeczywiście w bagażniku był trup, nie widziałam go przecież…

– Gdyby nie było trupa, nie robiliby takiego zamieszania – zauważyła Martusia nerwowo, ale bardzo rozsądnie. – A gdyby były, na przykład, wyłącznie narkotyki albo kradzione diamenty, szukaliby tylko tego faceta. Tego, co przyjechał i wysiadł. A nie tej Ewy!

Pochwaliłam jej wnioski i zalęgło się we mnie współczucie dla holenderskiego Ryjka-Wagona. Ale ma fajnie! Zwłoki zmieniły mu tożsamość, nic nie wie o ofierze, nic nie wie o kierowcy… No, Ewa Thompkins może mu się jeszcze przydać, bo niby skąd się tam wziął jej samochód…?

Wróciłam do papierkowej roboty.


* * *

Na Marcela Lapointe, adoratora pięknej Ewy, natrafiono zupełnie przypadkowo. Najgłupiej w świecie zastawił swoim samochodem wjazd na teren straży pożarnej w Cabourg, nie zauważywszy żadnych napisów ani znaków, i oddalił się na skromne pół godziny. W okresie turystycznym we Francji panuje najdoskonalszy bałagan samochodowy, ale wszystko ma swoje granice. Straż pożarna akurat chciała wyjechać, na szczęście nie do pożaru, tylko do kota, który nie umiał zejść z czyjegoś dachu, niemniej jednak drogę życzyła sobie mieć otwartą.

Marcel Lapointe wrócił do własnego pojazdu dokładnie w chwili, kiedy ruszyła akcja usuwania przeszkody, nie kłócił się, przeprosił, bez protestu zapłacił mandat, ale dokumenty musiał pokazać. Jego nazwisko, adres i numer samochodu były już policji znane i, aczkolwiek nie zamierzano poszukiwać go zbyt skwapliwie, to jednak w zapomnienie nie poszedł. Krótka chwila uprzejmej konwersacji wystarczyła, żeby wyznał, iż w Cabourg przebywa na wakacjach, nie mieszka w żadnym hotelu, tylko w małej willi, wynajętej prywatnie, kawałek na zachód od kurortu, podał adres willi i grzecznie zwrócił uwagę, że właśnie lada chwila wraca do domu, do Paryża. Może jutro, może pojutrze.

I tyle. W godzinę później powiadomiony o wydarzeniu inspektor Rijkeveegeen nabrał z kolei dzikiej chęci odwiedzenia Francji, powstrzymała go jednak nieznajomość języka. Po francusku nie umiał. Znów poprosił o pomoc kolegów po fachu, z tym że było mu teraz nieco łatwiej, bo dokumenty urzędowe pobiegły już oficjalną drogą.

Wywiadowca francuski, służbowo uczepiony Marcela Lapointe, z wielką przyjemnością, aczkolwiek w celach śledczych, udał się na plażę i wykąpał w oceanie. Po czym doniósł, iż pan Lapointe rzeczywiście mieszka w domku pod podanym adresem i przebywa tam z małżonką. Tak, w każdym razie, przedstawia towarzyszącą mu damę. Obydwoje mówią po francusku i po angielsku, z tym że niejako uzupełniają się wzajemnie, mąż mówi lepiej po francusku niż po angielsku, a małżonka odwrotnie.

Inspektor Rijkeveegeen w małżonkę za grosz nie uwierzył i aż go skręciło. Na własne oczy chciał zobaczyć reakcję beztroskiej pary po zadaniu im pytania o mercedesa w garażu Lapointe’a, informując ich zarówno o pobycie tam pojazdu, jak i o jego zniknięciu. Zważywszy, iż w szybkim tempie docierały do niego wszystkie wieści z różnych stron, że nie był idiotą i swoje doświadczenie posiadał, węszył już w tej imprezie staranie ukrywany romans Ewy Thompkins z diabolicznym Marcelem. Romans go tyle obchodził, co umarłego kadzidło, za to wściekle spragniony był mercedesa. Co ta cholerna właścicielka wiedziała o własnym samochodzie?

Po namyśle zdecydował się zaczekać. Przyszło mu to o tyle łatwo, że kolejne komunikaty donosiły o wyraźnych przygotowaniach Marcela Lapointe do rychłego wyjazdu, zapewne rzeczywiście do Paryża. Gdyby udał się gdzie indziej, postąpi się inaczej, ale jeśli wróci do domu, obejrzy się go w chwili otwierania garażu, a później dopiero pogada.

Podróż z Cabourg do Paryża trwa mniej więcej dwie godziny, ale pan Lapointe zdecydował się na nią dopiero następnego dnia koło południa. Przez ten czas inspektor Rijkeveegeen zdążył uzyskać kolejną wiadomość.

Natychmiast po stwierdzeniu obrzydliwego faktu, iż zwłoki w bagażniku mercedesa nie są Ewą Thompkins, rozesłał szerokim kręgiem pytanie o wszystkie osoby, ostatnio zaginione, i w ciągu kilku godzin dostał odpowiedzi. Nie było ich wiele, pytał bowiem wyłącznie o kobiety w średnim wieku, wykluczając młode panienki, mężczyzn, dzieci i staruszki. No i okazało się, że pasuje mu tylko jedna.

Holenderka, Neeltje van Wijk, zamieszkała w Amsterdamie, prawniczka w jakiejś spółce bankowej, z udziałami w tej spółce. Doniesienie o zniknięciu złożyła dwu dni temu jej przyjaciółka, Amerykanka holenderskiego pochodzenia.

Inspektor Rijkeveegeen doznał ulgi nieziemskiej, bo nareszcie mógł się porozumieć z kimś we własnym języku i we własnym kraju. W dodatku Amerykanka rezydowała w mieszkaniu zaginionej przyjaciółki, co pozwoliło mu przy okazji obejrzeć otoczenie i jej warunki egzystencji. Udał się tam natychmiast.

Przyjaciółka, wspaniała baba posągowej postury, w wieku zbliżonym do wieku ofiary, pięćdziesiąt dwa latka, z wielką stanowczością oznajmiła, że z Neeltje musiało się coś stać. Były umówione na wspólny, wakacyjny wyjazd do Włoch, przyjechała trzy dni temu, zgodnie z umową, i okazało się, że Neeltje nie ma. Już na lotnisku zdziwiła się jej nieobecnością, dzwoniła, telefon nie odpowiadał, złapała taksówkę i znalazła się tutaj chyba w ostatniej chwili, bo gosposia Neeltje właśnie wychodziła. Znają się obie z tą gosposią od lat, ale z jej strony ta znajomość jest trochę wybrakowana, zna mianowicie tylko imię i twarz gosposi, nie ma natomiast pojęcia o jej nazwisku ani adresie. Nie mogłaby się dostać do mieszkania Neeltje, musiałaby szukać hotelu, a w okresie turystycznym w Amsterdamie bywają z tym kłopoty.

No i co? Ta gosposia ją wpuściła?

No pewnie, że wpuściła, doskonale wiedziała o jej przyjeździe…

A jak długo się w ogóle znają?

Z kim? Z gosposią czy z Neeltje?

Z jedną i z drugą.

Z gosposią prawie od początku jej pracy, już blisko piętnaście lat. A z Neeltje chodziły razem do szkoły, do jednej klasy. Przyjaźnią się od dzieciństwa.

I przez tak długi czas nie poznała nazwiska i adresu gosposi…?

W tym miejscu pani Jantje Parker, Amerykanka po mężu, Holenderka z pochodzenia, popatrzyła na inspektora jak na głupiego. W ciągu tych piętnastu lat była tu siedem razy i nie do gosposi przyjeżdżała, nie musiała się nią tak dogłębnie interesować. Wystarczyło jej imię i widok, Mulatka ufarbowana na rudo, trudno zapomnieć. Gosposia panią Parker znała lepiej, jej zdjęcie stało na półeczce w salonie, drugie wisiało na ścianie w sypialni, dwie przyjaciółki po maturze sportretowały się razem, na jej listach widniał adres nadawcy… Łatwo wyjaśnić znajomość poniekąd jednostronną, więcej wiedziała o gosposi z gadania Neeltje niż z osobistych kontaktów. Czy ta kwestia w ogóle w tej chwili jest ważna…?

Inspektor Rijkeveegeen czym prędzej wycofał się z odruchowych podejrzeń na tle znajomości i wrócił do tematu zasadniczego.

Ale wie, jak często gosposia przychodziła?

Pani Parker gosposi zaczynała mieć powyżej uszu.

Wie. Dwa razy na tydzień. Sprzątanie, przepierka, jakieś grubsze zakupy… Czy gosposia jest tu o coś podejrzana…?!

– Nie – powiedział w tym momencie inspektor bardzo spokojnie – ale może się okazać bardzo ważnym świadkiem. Muszę się zorientować, w jakim stopniu można jej wierzyć i jaką wiedzę ma szanse posiadać. Od kogo mam się dowiedzieć, jeśli nie od osób zaprzyjaźnionych, tak jak pani?

Pani Parker zrozumiała i przyznała mu słuszność. Gestem zaprosiła go na fotel i sama też wreszcie usiadła, bo do tej pory we wzburzeniu przemierzała ogromny salon marszowym krokiem, a inspektor grzecznie stał. Zmienił pozycję z dużą ulgą.

Zatem skąd myśl, żeby od razu zawiadamiać policję? Zaraz nazajutrz po przyjeździe?

A stąd, że po pierwsze, były umówione, a Neeltje nie nawaliła nigdy w życiu, wszelkie zobowiązania traktowała poważnie, a po drugie, zdaniem gosposi, nie ma jej od tygodnia. Samochodu też nie ma. Wyjechała i miała wypadek? Straciła przytomność albo pamięć? A dokumenty…? Zawsze woziła je przy sobie. Z całą pewnością coś się stało i pani Parker stanowczo żąda energicznej akcji!

A w ogóle kim była Neeltje van Wijk? Czym się zajmowała? Co robiła?

Dość sztywno i oficjalnie pani Parker wyjaśniła, że Neeltje van Wijk zajmowała się prawną stroną rozmaitych kombinacji finansowych. Ona sama, osobiście, nie zna się na tym, ale wie, że jej przyjaciółka była fachowcem i miała szeroki zakres zainteresowań. Krótko można powiedzieć, że dbała o praworządność.

A rodzina? Mąż, dzieci, rodzeństwo…

Mąż nie żyje już od dziesięciu lat. Uwielbiał sytuacje ekstremalne, mroźne wichry na biegunie, sztormy na oceanach, dzikie puszcze, dzikie pustynie, dzikie góry… Zginął w jednej ze swoich wypraw. Dzieci nie mieli. Rodzice nie żyją, istniał kiedyś starszy brat, ale pani Parker nie wie, co się z nim stało, zapewne plącze się gdzieś po świecie, o ile żyje. Jedna ciotka mieszka w Kalifornii, popadła w manię religijną i nawet rozmawiać z nią się nie da, pięć lat temu pani Parker spróbowała na prośbę przyjaciółki, beznadziejne, jest to osoba zbakierowana umysłowo. O dalszych krewnych nic nie wiadomo. Co to jednakże ma do rzeczy i po co policji rodzina…?

Inspektor postarał się wykrzesać z siebie tyle taktu, ile tylko zdołał.

Przykro mu niezmiernie, ale pojawiły się obawy, że pani Parker ma rację. Istotnie, nastąpił nieszczęśliwy wypadek, nie wiadomo, kim jest ofiara, ale w pewnym stopniu pasuje. Ktoś powinien ją rozpoznać, niestety, po twarzy się nie da, może pani van Wijk miała jakieś znaki szczególne…?

Pani Parker milczała przez długą chwilę, opanowując emocje.

Nie. Znaków nie miała. Ale jej ręce i paznokcie ona sama rozpozna na końcu świata. Za szkolnych czasów nawzajem robiły sobie manikiur…

Zatem pani Parker poproszona została uprzejmie o zgodę na wyjazd do Zwolle, gdzie spoczywały zwłoki tajemniczej ofiary. Pani Parker zgodę wyraziła.

Śpiesząc się jak do pożaru, inspektor Rijkeveegeen popędził do gosposi, której adres z łatwością znalazł poprzez czeki jej chlebodawczyni. Gosposia okazała się znacznie mniej oficjalna, aczkolwiek starała się zachować ostrożność i powściągliwość.

To dobre miejsce i chciałaby przy swoim zajęciu pozostać. Dzieci tam nie ma, zwierząt też nie, duże przyjęcia rzadko, a pani porządna, nie żadna bałaganiara. No owszem, apartament wielki, ale można z nim sobie dać radę. Rodzina… O, do rodziny to pani Neeltje szczęścia nie ma, już jak gosposia nastała, z bratem były kłopoty, van Bevervoorde się nazywał, to jej panieńskie nazwisko, pomstowała na niego niejeden raz i chyba coś z nim zrobili… Psychiczny…? Narkotyki…? Możliwe, gosposia nic nie wie, adwokat rodzinny tym się zajmował. A co do męża, to się rozwiedli przed tą jego ostatnią podróżą, a i tak długo z nim wytrzymała, bo dziwkarz był… Nie, stałego faceta już potem nie miała i nie ma, czasem tam może ktoś się przytrafił, nic poważnego, panu inspektorowi nigdy się nic nie przytrafia…?

– Po pierwsze, mam żonę – rzekł w tym miejscu inspektor, wzdychając – a po drugie, żeby to człowiekowi wystarczało czasu…

– O, jej wystarcza – wyrwało się gosposi. – Ale nie zawsze się układa…

Ugryzła się w język, zamurowało ją, inspektor skorzystał z okazji i wszedł na kwestię rozpoznania zwłok. Gosposia nie wpadła w histerię, zainteresowała się nawet.

– Ja to bym ją po plecach rozpoznała – oznajmiła żywo. – Ma takie coś… No, nie wiem, czy mówić, bo to… no… prywatne.

– Lekarzowi pani powie – uspokoił ją inspektor. – W cztery oczy, tyle że przedtem. Taka procedura, rozumie pani…

W rezultacie wcześniej inspektor Rijkeveegeen wrócił do Zwolle niż Marcel Lapointe do Paryża.

Procedura rozpoznawania przebiegła sprawnie. Obie panie zdobyły się na opanowanie i spokój, Jantje Parker opisała patologowi ręce i paznokcie przyjaciółki, były dość charakterystyczne, gosposia zaś wyznała wstydliwą tajemnicę, mianowicie Neeltje van Wijk na samym środku kręgosłupa miała malutkiego tłuszczaka, który ją okropnie denerwował i którego zamierzała usunąć. Zgadzało się, zwłoki miały.

Inspektor Rijkeveegeen odetchnął z bezgraniczną ulgą. Zidentyfikował swoją nieboszczkę!


* * *

Uparcie, acz z licznymi przerwami, siedziałam przy stole nad stosem śmieci.

Byłabym ten porządek zrobiła znacznie szybciej, gdyby nie to, że na wstępie znalazłam nasionka, które przywiozłam sobie od Alicji. Nie stwarzały mi wielkich nadziei, były chyba trochę niedojrzałe, a do tego zgarnięte w jakiejś takiej wilgotnej chwili, z pewnością nieodpowiedniej. Po namyśle uznałam, że co mi zależy, mogę je wysiać, najwyżej nie wyrosną, na wszelki wypadek tylko powinnam zapamiętać miejsce. Co najmniej milion razy… no, może piętnaście… powtykałam rozmaite rzeczy sobie wzajemnie na głowie, zapomniawszy, że w czarnej ziemi coś już rośnie. Alicja miała rację, zaznaczała posadzone i posiane roślinki długopisami w różnych kolorach i metoda znakomicie zdawała egzamin aż do chwili, kiedy jakiś upiornie gorliwy gość, przyjechawszy z wizytą, wrócił z ogrodu, trzymając w ręku pęk długopisów.

– Alicja, popatrz! – wykrzyknął, rozradowany. – Tyle twoich długopisów w ogrodzie znalazłem!

Nie zabiła go. Wspomniawszy scenę, pomyślałam, że ja bym chyba zabiła, widocznie jestem od niej gorsza. Ale mogę przecież powtykać druty do wełny, mam mnóstwo, plastikowe, też w różnych kolorach…

Rzecz jasna druty oderwały mnie od porządkowania papierków. Wyszłam do ogrodu, wetknęłam je gdzie należało, wróciłam do stołu i zadzwonił telefon. Odezwała się w nim pani Gąsowska. Przez moment zastanawiałam się, kto to może być, ta Gąsowska, ale przypomniałam sobie. Matka angielskiej Jadwigi od Ewy Thompkins, rozmawiałam z nią…

– Przepraszam bardzo, ale to pani chyba dzwoniła do nas z tym o Jadzi? Szukała jej pani i zostawiła pani swój numer…

Przyznałam się od razu.

– Tak, ja. Czy coś się stało?

– My już, proszę pani, będziemy wracali do domu, bo to jakaś dziwna historia i nic z tego nie rozumiemy. Ale może pani coś wie? Jadzia dzwoniła dziś rano, taka jakaś zdenerwowana, i tak jakoś rozmawiała… Że nie wie, co robić. Bo jak pani coś wie, to może pani poradzi?

– Myślałam, że wiem, ale chyba trochę pokręciłam – wyznałam z westchnieniem. – A gdzie pani córka teraz jest?

– W domu już jest. Znaczy tam, w Anglii, w domu. Już wróciła i nie będzie więcej się chować u Justysi, bo to na nic, już tam policjant u niej był, ale nawet jej bardzo nie przepytywał. Nawet taki całkiem sympatyczny.

– To w czym problem? I co miałaby robić?

Pani Gąsowska z drugiej strony była wyraźnie zmieszana.

– No, jak już raz pani w nerwach powiedziałam, to powiem i dalej. O tę Ewę chodzi. Gdyby ją pytali, nie wie co mówić. Bo ten cały Thompkins za parę dni wraca, Jadzia może przed nim udawać, że po angielsku nie mówi i nic nie rozumie, ale przed policją…? Bo ona trochę mówi. I bardzo dobrze wie, że ta Ewa z kochasiem pojechała, a nie służbowo, znaczy najpierw do niego, a potem z nim, więc żeby mąż się, broń Boże, nie dowiedział. Tam o pieniądze idzie, on jest strasznie bogaty, ten mąż, i niemożliwie skąpy, a jakąś taką umowę mają, że jakby rozwód przez nią, to jej się nic nie należy. Więc wcale nie chce rozwodu. To co ona ma robić? Jadzia, znaczy?

– Niech dalej udaje, że nie mówi i nic nie rozumie – poradziłam bez namysłu.

– Na taką rzecz to i ja sama ją namawiałam, ale o co tu w ogóle chodzi? Dlaczego policja? Czego ta policja może chcieć? Czy coś tam się stało okropnego? Bo Jadzia nie wie.

– A czym ta Ewa odjechała z domu?

– Swoim samochodem odjechała…

– Jakim?

– A, tego to ja nie wiem. Jadzia mówiła, że taki duży, elegancki, ciemnozielony.

– A nie mówiła przypadkiem, jak ten gach Ewy wygląda?

– A bo co się stało? Co to za różnica, jak on wygląda…?

Zdecydowałam się na ujawnienie doznań własnych. Tego mi żadne prawo zabraniać nie może!

– Bo ja, proszę pani, rzeczywiście coś wiem. I powiem pani, ale najpierw muszę wiedzieć, jak wygląda ten tajemniczy adorator.

Pani Gąsowska wahała się przez chwilę.

– No, Jadzia go nie widziała, ale raz tej Ewie z torebki wszystko wyleciało i fotografia upadła, to niedawno było. Jadzia podniosła i zobaczyła, zanim jej Ewa z ręki wyrwała. Mówi, że czarny, Włoch albo Hiszpan, piękny, taki co to aż iskry z niego idą…

Z faceta na parkingu w Zwolle żadne iskry nie szły.

– No więc mogę panią uspokoić, że jest afera, ale z Jadzią nie ma nic wspólnego. W Holandii znaleźli zwłoki jakiejś facetki i w pierwszej chwili myśleli, że to Ewa Thompkins, ale okazało się, że nie, całkiem obca baba. I niepotrzebnie Jadzia uciekała, bo oni chcieli tylko sprawdzić odciski palców w domu Ewy i nic więcej, a nie mogą wejść, jeśli ich nikt nie wpuści dobrowolnie. Należało wpuścić i byłby spokój.

– Coś takiego! – przejęła się pani Gąsowska. – To i faktycznie niepotrzebnie się wystraszyła. Ale myślała, że to coś z tym mężem… A co ma Ewa do tego?

– Też zapewne nic. Samochód był podobny. Nawet go widziałam i dlatego spytałam o gacha Ewy, bo widziałam także i kierowcę. Odpada, to nie on.

Jeszcze nie skończyłam zdania, kiedy już tajemniczy głos w duszy poinformował mnie, że popełniam jedną z największych głupot w życiu. Przepadło, raz wypowiedzianych słów cofnąć się nie da.

– To i chwała Bogu! – odetchnęła z ulgą pani Gąsowska. – Znaczy myśli pani, że ta Ewa wróci?

– A dlaczego ma nie wrócić? Zdąży pewnie nawet uzgodnić z Jadzią zeznania przed przyjazdem męża. Policja mało ważna, skoro to nie była Ewa, całą sprawę mają w nosie. Niech pani nie powtarza nikomu tego, co pani powiedziałam, bo możliwe, że to jakaś tajemnica służbowa. Mogą się do mnie przyczepić.

Pani Gąsowska solennie obiecała milczenie i rozłączyła się. Nie miałam najmniejszych wątpliwości, że obietnicy nie dotrzyma nawet przez pięć minut, ale nie wpadłam z tego powodu w nerwicę.

Zawsze byłam nieco lekkomyślna…

Osoba z natury porządna z łatwością posprząta nawet w najbardziej niesprzyjających okolicznościach, osoba nieporządna do sprzątania musi mieć doskonałe warunki, a i to nie najlepiej jej wyjdzie. Zaliczałam się, niestety, do tego drugiego gatunku.

Późnym wieczorem śmietnik na stole jeszcze leżał. Straciłam do niego cierpliwość, przestałam oglądać kwitek po kwitku, rachunek po rachunku, w końcu to wszystko miało mniej więcej taką samą postać, zgarnęłam podobne do siebie świstki, zgniotłam i wrzuciłam na ruszt do kominka. Z darcia na drobne strzępki zrezygnowałam, pogniecione płonęło lepiej. Byłabym od razu ten stos podpaliła, gdyby nie to, że nie mogłam na poczekaniu znaleźć długich zapałek, w czasie mojej nieobecności zostały gdzieś odłożone, zapewne w jakieś właściwe miejsce. Nie umiałam tak od razu i sama z siebie odgadnąć, jakie miejsce zostało uznane przez moją siostrzenicę Małgosię za właściwe, nie chciało mi się do niej dzwonić, dałam spokój porządkom. Makulatura w kominku na razie pozostała nietknięta.


* * *

Inspektor Rijkeveegeen nie zdążył głęboko odetchnąć swoim szczęściem, bo dobiegły go wieści z Francji, które nadleciały wręcz ze świstem.

Do ogólnych obyczajów wszystkich policji należy zazwyczaj używanie podstępów, mącących umysły społeczeństw, i francuska też tak chciała, ale nie bardzo jej się udało. Patrolujący okolice domu Marcela Lapointe gliniarz od razu, ledwo objąwszy służbę, trafił na moment powrotu pana domu i stał się świadkiem otwierania garażu. Od zewnątrz. Po czym rozegrały się sceny, którym przyglądał się z nadzwyczajnym zainteresowaniem, co przyszło mu łatwo, większość ich bowiem rozgrywała się też na zewnątrz.

Pan domu na widok pustego garażu skamieniał. Towarzysząca mu dama wysiadła, ruszyła w kierunku drzwi wejściowych, obejrzała się, zatrzymała, po czym podbiegła do nieruchomej postaci. Równocześnie postać ożyła, wpadła do wnętrza pomieszczenia, jakby usiłując macać powietrze, i wypadła z powrotem. Dama zajrzała go garażu, krzyknęła jakoś strasznie, dogoniła faceta, chwyciła go za koszulę na piersiach i jęła potrząsać. Facet się wyrwał, miotnął w prawo i w lewo, wybiegł na ulicę, wrócił i dopadł damy, która właśnie zaczęła walić pięściami w ścianę budynku. Zagarnął ją jednym ramieniem, drugą ręką wymacał w kieszeni klucze, pośpiesznie otworzył trzy zamki, dama w tym czasie gorzko szlochała, znikli za drzwiami i na tym przedstawienie się skończyło.

Z najczystszym sumieniem wywiadowca mógł przysięgać, iż odkrycie nieobecności mercedesa stanowiło dla tych państwa ciężki szok.

Oddelegowany do holenderskiej sprawy francuski inspektor Cheviot, błyskawicznie powiadomiony o scenie, zdecydował się skorzystać z okazji i już po dwudziestu minutach dzwonił do furtki diabolicznego Marcela. Wiedział, iż zgłoszenie o zniknięciu samochodu w ciągu tych dwudziestu minut nie wpłynęło i sam był ciekaw, co też mu ci państwo powiedzą.

Przedstawił się jak należy, poprosił o chwilę rozmowy i został wpuszczony do salonu. Marcel Lapointe był sam, dama znikła.

Inspektor od razu rąbnął z grubego działa.

– Zechce pan zaprosić tu panią, z którą razem wrócił pan przed godziną z Cabourg, czy też zmusi mnie pan do straty czasu i starań o nakaz przeszukania? – spytał grzecznie.

Pan Lapointe żachnął się nieco.

– Ale to nie… To nie… No, sam pan rozumie…

– Rozumiem, rozumiem. Nie publikujemy w prasie treści naszych wywiadów i przesłuchań. Pańskie prywatne sprawy nie interesują nas wcale, ale dama jest cennym świadkiem.

– Skąd pan wie…?

– Nie będę ukrywał. Chwilę pańskiego powrotu przypadkiem oglądał nasz funkcjonariusz…

Pan Lapointe poddał się i dama wkroczyła do salonu. Zapłakana, zdenerwowana szaleńczo i śmiertelnie przerażona. Inspektor odpracował personalia, zgadzało się, Ewa Thompkins, obywatelka angielska, marginesowo i w dużym skrócie napomknął jej o prawach, może odmówić rozmowy, żądać swojego konsula i tak dalej, ale będzie jej niezmiernie wdzięczny, jeśli zgodzi się udzielić odpowiedzi przez zwyczajną uprzejmość. I natychmiast zadał pytanie:

– Gdzie znajduje się pani samochód, mercedes o numerze rejestracyjnym…

Numer odczytał z kartki, chociaż znał go na pamięć. Słowa na piśmie zawsze robią większe wrażenie.

– Och…! – odpowiedziała Ewa z jękiem.

– W moim garażu – spróbował równocześnie zełgać pan Lapointe.

Inspektor popatrzył na niego z wyrzutem, po czym skierował wzrok na Ewę.

– Och…!!! – jęknęła Ewa ponownie bardziej rozdzierająco i padła na pierś Marcelowi z kolejnym potokiem łez.

– Przecież mówię – wytknął potępiająco inspektor. – Nasz funkcjonariusz widział…

Pani Thompkins i pan Lapointe musieli rzeczywiście zostać zdrowo rąbnięci widokiem pustego garażu, bo nagle zrezygnowali z oporu. No owszem, fakt, spędzili razem urlop w Cabourg, nie chcieli i nadal nie chcą tego ujawniać, pani Thompkins ma męża, jest to człowiek ciężko chory na serce, odkrycie niewierności żony mogłoby go zabić na miejscu…

Gdyby inspektor wiedział, że pan Thompkins zalicza się do gatunku potężnych, krwistych, wysokociśnieniowych byków, pomyślałby raczej o wylewie, bo gdzie bykowi do serca…? Zarazem zwątpiłby silnie, czy nagłe zejście małżonka przyprawiłoby piękną Ewę o nieuleczalną depresję, i w prawdomówność przesłuchiwanych straciłby wszelką wiarę. Na szczęście jednak nie wiedział o tym i potraktował ich zeznania właściwie. Z wyjątkiem męża, wszystko prawda.

…żeby zatem ukryć romans wymyślili w pierwszej kolejności ukrycie samochodu. Nazywa się, że pani Thompkins jest w Paryżu służbowo, przemieszcza się taksówkami i metrem, samochodu nie widać, więc nie może zdradzić właścicielki, a do Cabourg pojechali samochodem pana Lapointe’a, który ma prawo w czasie urlopu robić, co zechce i gdzie zechce. I nie dość na tym, pani Thompkins rozpuściła wieści, że przy okazji jedzie do Polski, do miejsca swego urodzenia, odwiedzić groby przodków i dawne przyjaciółki. A teraz pani Thompkins musi wracać, bo pan Thompkins też wraca ze Stanów Zjednoczonych, jutro miała wyruszyć do siebie, a tu oto dziś okazało się, że jej wóz diabli wzięli. Z zamkniętego garażu…!

Nie, nie zawiadomili jeszcze policji o kradzieży. Zastanawiali się właśnie, co by tu zełgać, skąd on mógł zginąć i kiedy, co Ewa mogła w wymyślonym miejscu robić, bali się przenosić akcję do jakiejś odległej dzielnicy, pan Lapointe już chwytał książkę telefoniczną, żeby znaleźć w pobliżu coś odpowiedniego, salon piękności, kosmetyczkę, fryzjera, krawcową… Nie zdążył, bo pan inspektor zadzwonił do furtki. No i koniec. Co teraz będzie…?

Kiedy ten samochód schowali?

Natychmiast po jej przyjeździe. Dokładnie przed szesnastoma dniami. I wyjechali w dwie godziny później jaguarem pana Lapointe’a, wieczorem byli w Cabourg. Na krok się stamtąd nie ruszyli.

Kto ma zapasowe klucze do tego domu?

Taki konsjerż-ochroniarz tego terenu, niejaki Antoine Meunier, godzien zaufania, od lat tu nic nie zginęło. Jego żona raz na tydzień przychodzi, kwiatki podlewa, wietrzy, czasem odkurza, a on odwala drobne naprawy… Adres? Proszę bardzo…

W tym momencie w inspektorze Cheviot strzelił błysk natchnienia.

Państwo oboje, pani Thompkins i pan Lapointe, mają sporządzić listę swoich znajomych. Wszystkich. Szczególnie takich, którzy tu bywali. Obojętne, gdzie poznanych i skąd pochodzących, jeśli któreś z nich dwojga wizytowało Chiny, niech będą i ci z Chin. Owszem, inspektor rozumie, że to ciężka praca, ale jedyna, jaka może im zaoszczędzić dalszych przesłuchań, dodatkowych kłopotów i wszelkich niebezpieczeństw. Ułatwi ukrycie romansu, bo takie ludzkie uczucia policja, szczególnie francuska, doskonale rozumie. A co do samochodu, to on się już znalazł…

Tym komunikatem inspektor pani Ewie niemal odebrał dech. Sam się zastanawiał już od dłuższej chwili, czy nie dałoby się zwrócić babie mercedesa, zbadanego dotychczas na wszystkie strony, żeby mogła wrócić nim do domu i dalej kantować męża. Nie zamierzał stwarzać jej zbyt wielkich nadziei, ale z inspektorem Rijkeveegeenem mógł się przecież porozumieć. A wdzięczność świadka też się czasem przydaje…

Wszystko to, razem ze spisem znajomych, w elektronicznym tempie dotarło do Holandii, po czym inspektor Rijkeveegeen, do niedawna cierpiący na brak materiału do rozważań, poczuł się zmuszony posegregować walący się teraz na niego nadmiar. Przytłoczony nieco geografią, rozdzielił całość na poszczególne kraje.

Najważniejszy chwilowo konsjerż-ochroniarz, Antoine Meunier – Francja.

Znajomi Marcela Lapointe – też Francja.

Znajomi Ewy Thompkins – Anglia.

Najważniejszy świadek naoczny – Polska.

Najwięcej wiedzy o nieboszczce – Holandia.

Osobiście, rzecz jasna, złapał się za Holandię.


* * *

– Pytał o panią jakiś facet – powiedział do mnie przez telefon Tadzio, syn Maćka, jednego z moich najdawniejszych przyjaciół. – Dzwonił. Mój szwagier odebrał.

– Tam dzwonił? – spytałam podejrzliwie.

– Tam.

– A co twój szwagier tam robił?

– No jak to co, stolarkę malował. Już kończymy ten remont.

– A…! No i co?

– Nic. Mówił, że skądś przyjechał, od jakichś pani znajomych, i chce się zobaczyć.

– Skąd przyjechał? Z Kanady, z Australii, z Nowego Targu…?

– Nie, z zagranicy, ale szwagier nie zapamiętał.

– I co powiedział?

– Który?

– Twój szwagier.

– Że pani nie ma. Wyjechała pani na urlop. A on zapytał, czy pani w ogóle tam mieszka, bo miał adres źle zapisany, więc chciał się upewnić. Szwagier powiedział, że tak.

– Bardzo rozumnie – pochwaliłam. – Nie był to przypadkiem dziennikarz?

– Nie mówił, czym jest. Spytał tylko, kiedy pani wraca, bo chciał się zobaczyć, ale szwagier powiedział, że nie wie. On tu tylko stolarkę maluje i nic więcej. Ten gość jeszcze spytał, czy nie wie, gdzie pani może być, na co szwagier odpowiedział, że wszędzie.

– Nadal bardzo rozumnie. I co?

– I on myśli, szwagier znaczy, że on był nie nasz, bo z obcym akcentem mówił. Więc chyba rzeczywiście z zagranicy. Albo miał wadę wymowy. Czeka pani na jakiegoś takiego?

– Nic o tym nie wiem, ale wszystko jest możliwe. Do licha, powinnam zadzwonić do Australii… I co?

– Nic więcej, wyłączył się, ale na wszelki wypadek wolałem panią zawiadomić. Jakby jeszcze raz dzwonił, to co mówić?

Zastanowiłam się. Po zmianie numeru telefonu mnóstwo osób straciło ze mną kontakt, sama się pogubiłam, komu dałam nowy numer, a komu jeszcze nie, i miałam z tym kłopoty. Należało korzystać z okazji.

– Dajcie mu tę służbową komórkę i niech dzwoni do mnie, bo rzeczywiście mogę być wszędzie… A w ogóle jestem, tylko chwilowo mnie nie ma.

Tadzio przyjął polecenie do wiadomości i rozłączył się. W pięć minut później o całej rozmowie zapomniałam. Zajęta byłam sprawdzaniem, gdzie brakowało czerwonych tulipanów, których zamierzałam dosadzić trochę więcej, a dokumentalne zdjęcia właściwych miejsc gdzieś mi zginęły. Tonęłam w rozpaczy i w śmietniku fotograficznym…


* * *

Odciski palców w domu Neeltje van Wijk niezbicie potwierdziły opinię przyjaciółki i sprzątaczki, tak jest, w bagażniku samochodu Ewy Thompkins spoczywały zwłoki Neeltje. Jantje Parker z granitową zawziętością zapowiedziała, że rezygnuje z urlopu we Włoszech, w nosie ma te tam wszystkie południowe kraje, na krok się stąd nie ruszy, dopóki tajemnica śmierci jej przyjaciółki nie zostanie wyjaśniona. Jeśli nie wolno jej zostać w tym domu, załatwi sobie hotel, w ciągu dwóch-trzech dni z pewnością znajdzie miejsce w czterech gwiazdkach, chociaż chętniej w pięciu, ale jak się nie da, niech będzie, nawet w trzech. Inspektor Rijkeveegeen wolał się jej pozbyć, cztery gwiazdki w postaci Amsterdam Marriott pojawiły się zatem jeszcze tego samego wieczoru i mieszkanie ofiary stanęło pustką.

Policja z natury rzeczy nie wierzy nikomu, dopóki sama nie sprawdzi niewinności i uczciwości delikwenta. Jantje Parker z dobrego serca i dbałości o wizerunek utraconej przyjaciółki mogła coś ukryć, coś zniszczyć, z zamiłowania do porządku coś wyrzucić albo oczyścić, powodując straty nieodwracalne. Pod tym względem żadnej babie inspektor nie ufał. Owszem, Jantje potrzebna mu była przy sprawdzaniu szczegółów egzystencji ofiary i przeglądaniu jej papierów, ale wolał mieć ją wówczas na oku.

Sprzątaczkę, po stwierdzeniu śmierci chlebodawczyni, odblokowało całkowicie i ją wziął inspektor na pierwszy ogień.

– Szkoda jej – stwierdziła na wstępie. – Ale sama się prawie prosiła… Ja tam nie wiem, kto jej się tak przysłużył, bo niejednemu za skórę zalazła, a i to jeszcze, że z latami co i raz się gorsza robiła, to przez chłopów chyba… Wie pan, jak to jest, swojego nie miała, przebierała w rozmaitych, no i tak po trochu, po trochu, nie było w czym przebierać. Dobrze się trzymała, nie powiem, ale co innego trzydzieści, a co innego pięćdziesiątka, ostatnimi czasy to już takiego kręćka dostała, że nie na nią lecą, tylko na jej pieniądze. Bo miała pieniądze, i co i raz to więcej. Skąd…? A ja wiem…? Z pracy, z interesów, o, do interesów miała głowę, jak rzadko! Ja się na tym nie znam, o interesach więcej panu powie adwokat, no taki, wie pan, notariusz, plenipotent to się nazywa…? Znam go, pewnie, już z dziesięć lat się nią opiekuje, może trochę mniej, Meier van Veen się nazywa, też już go zaczęła trochę szczypać. Ale najwięcej to jej chyba dogodził ten Herbert…

– Jaki Herbert?

– A, taki młody, uczepiła się go, z piętnaście lat od niej młodszy, no nie powiem, piękny, baby na niego leciały, chciała go dla siebie… On nawet owszem, ale to już jakiś czas, ze cztery lata temu, albo nawet i pięć, spodobała mu się, ale mnie się zdaje, że tylko udawał. Trochę w niego włożyła, samochód dostał, papierośnicę złotą… Herbert Moeller się nazywa, to wiem. Dobrze udawał, aż nawet testament chciała na niego pisać, czasem tak do mnie mówiła, jakby do siebie…

– I napisała ten testament?

– Tego to nie wiem, van Veen chyba będzie wiedział. Ostrzegał ją, żeby nie. Awantury były, a od dwóch lat to już prawie jakby całkiem przepadł. Chodził koło niej taki jeden, budowlanymi rzeczami się zajmował, ziemią, nieruchomości to się nazywa, też z nim robiła interesy, a on owszem, tu kwiaty, tu kolacje, ale go nie chciała, starszy od niej, łysy… Ona chciała pięknych i młodych. A to już wiek nie ten, twarz nie ta, figura nie taka, grymasy różne stroiła, złośliwości robiła. Przeważnie na pieniądze.

– W jakim sensie na pieniądze? – zdziwił się inspektor.

– Zarobić nie dała. W tym swoim banku, w tej spółce. Niech tylko kto spróbował coś tam wykręcić, zaraz wyłapywała i jeszcze rozgłaszała. Natrząsała się z nich. Za gardło trzymała, można powiedzieć, a różni tylko zębami zgrzytali. Ja się nie znam, tyle wiem, co od niej słyszałam, chichotała tu, że od każdego pokazuje się lepsza…

Powolutku inspektorowi klarował się obraz wiedźmy, znienawidzonej przez całe otoczenie. Obraz, całkowicie wbrew chęciom, uzupełniła Jantje Parker.

Upierała się wprawdzie, że Neeltje była jednostką nieposzlakowaną, znakomitym fachowcem, kryształowo uczciwym, ale niechęć do ludzi wyłaziła z tej opinii wszystkimi stronami. Jeśli tylko mogła komuś zaszkodzić, utrącić biznes, zmniejszyć zysk, czyniła to z największą przyjemnością. Mściła się zapewne za brak powodzenia, bo do mężczyzn, zdaniem Jantje, szczęścia nie miała i jakoś od niej stronili. Oszukiwali ją, zdradzali, uciekali w końcu… Nie wiadomo dlaczego, bo była przecież kobietą atrakcyjną, inteligentną, no, może miała pewne skłonności despotyczne, ale zdarzają się gorsze wady…

Nader pobłażliwie wypowiadał się o nieboszczce mecenas Meier van Veen. Piękne kobiety mają prawo do kaprysów, a ta była w dodatku wspaniałym człowiekiem interesu, pilnowanie praworządności zaś należało do jej obowiązków. Tak, oczywiście, mniej więcej zna jej sprawy, jakiś czas temu pojawił się kłopot, firma poniosła duże straty, pozostały różne nieścisłości, ale z pewnością Neeltje dałaby sobie z tym radę. Wrogów miała, któż ich nie ma, zapewne wszyscy, którym nie pozwoliła na oszustwo, udaremniła podstępne knowania…

Ale też z niego wyszło. Mężczyźni w jej życiu… Istotnie, trwałe związki jakoś jej się nie udawały. Może i rzeczywiście była trochę agresywna, ale dziś przecież większość kobiet zachowuje się podobnie…

Przez jeden dzień inspektor Rijkeveegeen zdążył przesłuchać siedem osób, nikogo przesadnie nie dociskając. Do przeglądania papierów w domu ofiary, służbowych i prywatnych, zagonił swojego asystenta, młodzieńca po studiach ekonomicznych, całkiem nieźle zorientowanego w rozmaitych machlojkach finansowych. Nieposzlakowany kryształ nieposzlakowanym kryształem, a takie rzeczy zawsze warto sprawdzić. Poszła w ruch machina policyjna, miejscami pracy Neeltje zajął się również fachowiec, wywiadowcy przystąpili do działania, tyle że intymne rozmowy z gronem najbliższych przyjaciół i znajomych inspektor wolał przeprowadzać osobiście.

Już po dwóch dniach wytypował kilku podejrzanych…


* * *

Robert Górski złożył mi wizytę.

Powitałam go z podwójną, a nawet potrójną przyjemnością, bo nie tylko żywiłam do niego prywatną sympatię, nie tylko od razu zyskałam nadzieję na jakieś tajemnice śledcze, ale przy okazji oderwał mnie od ciężkiej pracy, która wychodziła mi już nosem, uszami i czubkiem głowy. Musiałam zrobić porządek w szufladach z papierami, ponieważ zginęła gdzieś polisa ubezpieczeniowa, na której znajdował się numer telefonu, do czegoś tam niezbędny i już nawet zdążyłam zapomnieć do czego. Pretekst, żeby porzucić to okropne zajęcie, zachwycił mnie niezmiernie.

Tajemnicę śledczą inspektor Górski zwierzył mi niezwłocznie.

– Holendrzy mają kłopoty. Co prawda i sukces, wiedzą już, kim była denatka w bagażniku. Wcale nie Ewa Thompkins…

– Tyle zgadłam sama – mruknęłam.

– A zna pani może niejaką Neeltje van Wijk? Słyszała pani o niej?

– W życiu…! Wnioskując z nazwiska, Holenderka? Nie znam kompletnie nikogo z Holandii, aż dziwne, mam znajomych we Francji, w Danii, w Szwecji, w Anglii, w Austrii, we Włoszech, w Niemczech, w Kanadzie, nawet w Australii, a w Holandii nic, zero. O tej Neeltje pierwsze słyszę. Kto to jest?

– Właśnie ofiara.

– Co pan powie? I co?

– I zaczynają przesłuchania od początku pod nowym kątem widzenia. I tak sam się porozumiewam z Rijkeveegeenem, więc wolałem bezpośredni kontakt z panią, a co mam panią włóczyć do komendy… Miło tu u pani i jestem pewien, że kawy dostanę… Chociaż nie! Wolałbym herbaty. U pani jest najlepsza herbata na świecie.

– Byłaby lepsza, gdybym ją mieszała z namysłem i na spokojnie – wyznałam z westchnieniem żalu. – To nie, zawsze w pośpiechu. Ale przynajmniej na dobrej wodzie.

Usiedliśmy przy tej herbacie i Górski jawnie wyciągnął magnetofon, nie bawiąc się w żadne podchody. Rozumiałam go doskonale, w końcu musiał przekazać moje gadanie holenderskim glinom z możliwie największą dokładnością, w dodatku tłumacząc na obcy język. Gotowa byłam wprawdzie powtarzać wszystko po pięć razy, ale i tak przesadne obciążanie pamięci potrzebne mu było jak dziura w moście, mnie zaś magnetofon w najmniejszym stopniu nie przeszkadzał.

Chwila po chwili, kawałek po kawałku, przekazałam wszystkie wydarzenia z parkingu w Zwolle. W zamian dowiedziałam się, skąd pochodziło puste miejsce parkingowe, tak cudownie ulokowane. Jakiś bucefał z nadwagą stanął okrakiem, potem odjechał i nikt już nie zdążył tego zająć, miły facet, niech mu to sadło lekkie będzie…

– Sam zresztą o to spytałem – wyznał Górski. – Korciło mnie, jakim cudem, wobec braku miejsc w hotelach, może się przytrafić taki fart na parkingu? Wątpliwości należy wyjaśniać, na szczęście już wiedzieli.

– A kto mnie właściwie zakapował? Pusto wszędzie, głucho wszędzie…

– Niech pani tylko nie zaczyna z poezją, bo od razu czuję w sobie braki humanistyczne. Dziecko, jakiś chłopiec, jedyna istota ludzka, która wyglądała przez okno, deszcz padał, telewizja była nudna…

– Dobry wzrok miał – pochwaliłam. – Grubego okrakiem też widział?

– Nie, gruby pochodzi z innego źródła. Zaraz, całą polską stronę musimy załatwić, Rijkeveegeen tu przecież nie przyjedzie. A nawet gdyby, nic mu z tego nie przyjdzie, bo nie zna języka.

– W dzieciństwie miałam przedwojenny rocznik „Płomyka” – wyrwało mi się w zadumie. – Na każdej stronie był apel: „Ucz się języka esperanto!”. Nie chwyciło, ale „ucz się języków obcych” ma swój sens. Polski należy do najtrudniejszych, przez gramatykę, ale za to gramatyka daje mu szaloną elastyczność. Różne lenie śmierdzące, tumany i głąby usiłują sprawę pogorszyć…

– Naprawdę chce pani rozmawiać o polityce? – zdziwił się zgryźliwie Górski.

– Nie. Z dwojga złego wolałabym już rzucać kamieniami w okna, ale po pierwsze, celnie rzucać nie umiem, a po drugie, nie wiem, gdzie głąby mieszkają.

– Może to i lepiej. Z Gąsowskimi też ktoś rozmawia, już wrócili do Warszawy, to znaczy do Łomianek. Ale… O ile wiem… Pani też…?

Pokiwałam głową, bo Gąsowska żadnych tajemnic mi nie zwierzała, to raczej ja jej, a doskonale wiedziałam, jak społeczeństwo traktuje pogawędki z policją. Na wszelki wypadek każdy usiłuje ukryć nawet fakt, że na śniadanie spożył jajecznicę, aczkolwiek spożywanie jajecznicy niczym mu absolutnie nie grozi. Ale policja…?

– Naprawdę chce pan rozmawiać o polityce? – spytałam znacznie bardziej zgryźliwie niż on.

Górski znał moje poglądy, odgadł potężny skrót myślowy, co ta policja może zrobić w obliczu stojącego na głowie wymiaru sprawiedliwości, roześmiał się, chociaż może raczej obydwoje powinniśmy byli się rozpłakać. Ale możliwe, że nasze rzewne łkania wystraszyłyby koty, gapiące się na nas z tarasu, nie należy denerwować niewinnych zwierzątek…

– Powiem panu, a pan sobie porówna ich gadanie i moje. I nie ma siły, własne wnioski dołożę. Jadzia w Chelsea z całej siły stara się być lojalna, lubi panią Thompkins i nie przepada za panem Thompkinsem, niespodziewane wydarzenia ją przeraziły, ale, jeśli ma kontakt z mamusią, wróciła już chyba do równowagi. Co ta Ewa wywinęła, pojęcia nie ma, poza tym, że z gachem wyskoczyła na krótkie pitigrili. Ludzka rzecz. Tam, w Zwolle, to był jej samochód?

– Jej.

– To ją ładnie trzasnęło. Niech sprawdzą, do pioruna, gdzie i kiedy mogli jej ten samochód podwędzić, bo w życiu nie uwierzę, że poszła na spółkę w mokrej robocie przy okazji romansu. Rzadkiej w końcu chyba, nie wiem, jak często jej mąż podróżuje. O ile wiem, facet jest wściekle atrakcyjny…

– Bardzo cenna uwaga – przyznał Górski po krótkim namyśle. – Rozumiem, że ten amant atrakcyjny, nie mąż…?

– Amant. Mąż bogaty.

– Pojęcia nie mam, ile Rijkeveegeen wie o kobietach, ale przetłumaczę mu to z wielkim naciskiem. Osobiście bym Ewę wykluczył.

– Łaska boska, że możemy rozmawiać w pewnym stopniu prywatnie…

– Sama pani mówiła, że policjant to też człowiek.

– W głębi duszy. Po wierzchu ofiara. Co do Ewy, nawet zaczynam zgadywać, dlaczego ona zamieszkała u Martusi w Krakowie, za jej wczesnej młodości tam żadnych domów nie było, jakieś chałupki stały na ziemiach uprawnych i mógł w nich mieszkać ktokolwiek, krewny, przyjaciółka… Skoro sielanka z gachem, skoro męża skołować… nie moja sprawa, w życiu męża nie kołowałam, ale różnie się zdarza… ten mąż mógł jej szukać, sprawdzać, w obliczu zmian urbanizacyjnych wcale by nie znalazł i we wszystko musiałby uwierzyć. Nawet niezły pomysł, a Martusia tu czysta jak łza.

– Jak łza… – przyznał Górski w zadumie i zatroskał się nagle. – Niech mnie krowa na lody zaprosi, jeśli pani naprawdę nie jest jedyną osobą, która na własne oczy widziała tego faceta na parkingu…!

Przez ułamek sekundy oczyma duszy widziałam krowę, zapraszającą Górskiego na lody. Lody na stoliczku turystycznym, na pastwisku, krowa, cholera, dygała wdzięcznie…

Wyrzuciłam obraz sprzed oczu z lekkim wysiłkiem, bo nawet mi się dość podobał.

– No to co? – spytałam bez emocji.

– To na jego miejscu ja sam bym panią rąbnął. O ile nie dotrą do niego inaczej, pani stanowi jedyne zagrożenie.

Zaciekawiłam się.

– A dotrą?

– Diabli wiedzą. Ale nic, dowiem się, mam w ręku argument. Na razie, o ile wiem… Może nie tyle wiem, ile się domyślam. Zrobili tam duży zygzak finansowy…

– Mafia…?

– Właśnie nie… – rzucił okiem na magnetofon i machnął ręką. – A, co tam, wykasuję, a może pani powie coś, co się przyda. Nie żadna mafia, tylko jeden człowiek, nie wykluczam wspólnictwa, może dwóch albo trzech. Do kasacji. Nieboszczka poszła na przemiał pierwsza…

– To chyba pozostali powinni się zdenerwować?

– Zwracam pani uwagę, że to tylko moje fantazje. Naleciałości zawodowe. Odruchowo próbuje się wyciągać wnioski, snuć domysły… Uzgodnili, że ją trzeba załatwić, nie mają co się denerwować, może kłapała gębą, może trzymała szmal w ręku i stawiała warunki…? W grę wchodzą, na moje wyczucie, grube miliony euro. I tylko pani może rozpoznać faceta. To uważa pani, że co?

– Niech mnie pan głupio nie straszy! – zirytowałam się. – Skąd on ma wiedzieć, że ja to ja? W jaki sposób do mnie dojdzie? Śledził mnie? Dokąd? Do Alicji? Nikt za mną nie jechał, kotek, ja po autostradach szybko jeżdżę, nie lubię mieć nikogo na ogonie, asysta rzuca mi się w oczy! A polskie drogi…? Cha, cha, już widzę tego biednego cudzoziemca na naszych drogach, my wszyscy musimy być znakomitymi kierowcami, inaczej nikt z nas by z życiem nie uszedł! Jakim cudem nie zabijamy się na każdym kilometrze, sama nie wiem!

– Tu się z panią zgadzam – rzekł Górski grzecznie. – Ale on wcale nie musiał pani ganiać, nie odkręciła pani przecież na poczekaniu tablic rejestracyjnych? Nawet jełopie wystarczy numer samochodu.

– Taką ma pamięć komputerową, raz spojrzał i zapamiętał na zawsze – wymamrotałam pod nosem. – To uważa pan, że co mam zrobić? Powiesić się? Czy rozbić wystawę jubilera, dać po pysku policjantowi, strzelać śrutem…

– I tak pani nie zamkną. Brakuje miejsc.

– To co?

– Nic. Uważać na siebie. W razie czegokolwiek podejrzanego dzwonić do mnie. A ja się postaram swoją drogą…


* * *

Francuski konsjerż, Antoine Meunier, z oburzeniem odrzucał posądzanie go o niedbalstwo. Mowy nie ma, żeby zapasowe klucze nieobecnych mieszkańców swojego rejonu bodaj na chwilę wypuścił z ręki! Pilnuje ich jak oka w głowie! Żonie wydziela, kiedy idzie wietrzyć i sprzątać! Sam obchodzi teren i we dnie, i w nocy, alarmy tu wszędzie, ucha nadstawia, szczególnie teraz, w okresie wakacyjnym, kiedy wszyscy powyjeżdżali! I co, zginęło coś z domu? Wdarł się kto? Ślady były…?!

A, garaż… Co do garażu, to przyznaje, nie zaglądał i nie sprawdzał, żona też nie, kwiatków do podlewania tam nie ma. Pan Lapointe wyjechał samochodem, garaż powinien zostać pusty, zresztą, proszę bardzo, jak ten głupkowaty ćpun usiłował się włamać, on sam był na miejscu równocześnie z policją, nikt go nie musiał wzywać. Do garażu się pchał ten psychopata, nie do domu, później, o ile wie, wyszło na jaw, że ćpun się pomylił. Obok mieszka lekarz, do lekarza chciał wleźć, liczył na narkotyki, popieprzyło mu się we łbie i źle trafił, poza tym do lekarza też by nie wlazł, bo tam alarmy jeszcze lepsze.

A owszem, zgadza się, w garażu stał samochód, ale to nie był samochód pana Lapointe’a, jakiś inny, ciemny mercedes. Nic go to nie obeszło, nie jego sprawa, nie wie czyj, każdemu wolno trzymać w garażu co mu się podoba, może ktoś znajomy wstawił na czas nieobecności właściciela. Możliwe, że ta pani, z którą pan Lapointe razem wyjechał, bo jego jaguar już trochę wcześniej stał na zewnątrz, przed wejściem…

Wnikliwe dociekania wykazały, iż w chwili łapania ćpuna nastąpiło lekkie zamieszanie, które z ciekawości oglądała także małżonka konsjerża-ochroniarza. Nie, nie wzięła kluczy od domu pana Lapointe’a i nie musiała po nie wracać, nie były potrzebne, nieudolnego włamywacza złapano niejako na progu, zdążył zepsuć otwierające urządzenie, ale mąż później naprawił, bo w ogóle to te wrota garażowe otwierają się pilotem, zapasowy pilot tu leżał, na półeczce, tak jak leży i teraz. Od środka można otworzyć i ręcznie, tylko trzeba taką wajchę opuścić. Zamknąć też można…

Do wnętrza domu nikt nie wchodził, sama pilnowała. Krótko to w ogóle trwało i zaraz wróciła do siebie, bo tylko na jeden zatrzask własne drzwi zamknęła, a pech się czasem przytrafia. Ale nic się nie stało.

No dobrze, a kiedy dokładnie konsjerż naprawił urządzenie elektroniczne?

Tu pan Meunier zmieszał się nieco i z lekkim oporem wyznał, że nie tak od razu. Ledwo na dwa dni przed powrotem pana Lapointe’a, a i to jeszcze gratulował sobie przeczucia, które go tknęło, bo ogólnie był przekonany, że pan Lapointe wróci znacznie później. Duży fart, że zdążył przed nim. Nie, żadnego samochodu już wtedy nie było, ale też go to nie obeszło.

Cała relacja razem z wnioskami poleciała do inspektora Rijkeveegeena, który z łatwością odgadł przebieg wydarzeń.

Ktoś, niewątpliwie zabójca Neeltje van Wijk, względnie jego wspólnik, upatrzył sobie mercedesa Ewy Thompkins, widząc w nim pojazd, którego kradzieży nikt szybko nie zauważy. Prawdopodobnie podpuścił ćpuna, skorzystał z pierwszej chwili zamieszania, może przez moment udawał gliniarza w cywilu, sięgnął ręką i podwędził pilota. Na wszelki wypadek. Widząc panią Meunier, skoczył do jej domu, zaledwie kilkadziesiąt metrów dalej, zatrzask otworzył z łatwością, odcisnął sobie klucze Marcela Lapointe, zapewne też na wszelki wypadek, bo nie mógł wiedzieć, czy pilot zadziała, po czym znikł w sinej dali. Państwo Meunier ułatwili mu zadanie, ponieważ wszystkie klucze trzymali w jednej szufladzie komody, wszystkie na kółkach i każde kółko miało plakietkę, elegancko podpisaną, żeby uniknąć kłopotu z szukaniem właściwych.

Ćpun przepadł w odmętach narkomaństwa i nic się już z niego nie wydoi.

Następnie sprawca czynu wybrał właściwy moment, co przyszło mu bez trudu, bo konsjerż-ochroniarz-złota rączka często dokonywał różnych napraw w różnych domach, jego małżonka zaś wietrzyła i podlewała, zajęci byli i nie mogli widzieć, co się dzieje gdzie indziej. Otworzył garaż, zapewne ręcznie, od środka, skoro Meunier jeszcze nie dokonał naprawy, klucze mu się przydały, pilota podrzucił z powrotem na miejsce, zamknął wrota od zewnątrz i spokojnie odjechał. Kiedy to było dokładnie, nie sposób odgadnąć.

Ze wszystkiego jednakże wynikało, że ów ktoś miał znakomite rozeznanie w sytuacji. Wiedział o romansie Ewy i Marcela, wiedział o ich wyjeździe, wiedział o samochodzie ukrytym w garażu, znał obyczaje ciecia, tkwił, można powiedzieć, w samym środku wydarzeń. A zatem musiał być znajomym, i to dobrym znajomym. Wręcz zaprzyjaźnionym i wtajemniczonym w sprawy intymne i prywatne.

Inspektor Rijkeveegeen rzucił się na listy nazwisk niczym głodny szakal na żer.

Rzecz oczywista, wykorzystując pomysł francuskiego gliniarza, współpracownikom grzebiącym w papierach polecił to samo, spisać wszystkie osoby, mające cokolwiek wspólnego z nieboszczką. Także nazwiska z jej notatek, kalendarzyków, korespondencji…

Przywaliła go cała piramida roboty, ale był człowiekiem spokojnym, systematycznym, metodycznym i doświadczonym. Także pracowitym. Umiał sobie ten cały nabój porozdzielać i uporządkować, aczkolwiek dopadły go kłopoty dodatkowe. Mianowicie z dokumentów ofiary jęło się wyłaniać coś dziwnego i wysoce podejrzanego. W jej papierach służbowo-prywatnych widniały notatki, dotyczące operacji finansowych, związanych, dziwna rzecz, z ubezpieczeniami. Umarł jakiś tam Kooij van Vuuren, zwyczajnie umarł, ze starości, w szpitalu, ubezpieczony był na życie ze wskazaniem numeru konta beneficjenta, ubezpieczenie wypłacono i niby co w tym niezwykłego? Nikt się nie czepiał, obrażonej i pokrzywdzonej rodziny nie było. Stara prostytutka wpadła pod samochód, dawno już wyszła z obiegu, ale tuż przed wyjściem, jeszcze na chodzie, ubezpieczyła się na życie, rozsądna kobieta, i również podała odbiorcę. No i cóż takiego, mnóstwo ludzi postępuje podobnie, jeśli nie mają naturalnych spadkobierców ani bliskich krewnych, ubezpieczają się na rzecz przyjaciela, sąsiada, kogoś, kto im pomógł czy pożyczył pieniędzy, i nic się przy tym nie dzieje. Co też ta cholerna Neeltje mogła tu dostrzec…?

Zwaliwszy badanie sekretów finansowych na fachowców, inspektor osobiście zajął się tym, co znał lepiej, mianowicie ludźmi. Sprawdzałby swoje spisy nazwisk do sądnego dnia, gdyby nie pomoc nakarmionego nimi komputera, który w błyskawicznym tempie wyłapał wspólnych znajomych. Ze wszystkich list, od Ewy Thompkins, od Marcela Lapointe, od Jantje Parker i z notatek, notesów i kalendarzyków Neeltje wyszło zaledwie jedenaście osób, które znali wszyscy i które znały się wzajemnie. Ponadto szesnaście sztuk znało się częściowo.

W dodatku wśród prywatnych notatek Neeltje pojawił się jakiś Soames Unger. Ni przypiął, ni wypiął. Istniał wyłącznie na papierze, wśród znajomych go nie było i nikt o nim nic nie wiedział. Neeltje van Wijk zapisała go sobie trzykrotnie, w różnych miejscach i w różnym czasie, przy czym środkowy zapisek opatrzony był wielkim znakiem zapytania, ostatni zaś trzema wykrzyknikami. Kolejność zapisków sama wynikała z miejsc, w jakich zostały ulokowane. Poza wszystkim, wcale nie musiał to być człowiek, imię i nazwisko mogły stanowić rodzaj symbolu, względnie hasła, którym określiła swoje odkrycie.

Mimo iż komplikacje natury służbowej natrętnie pchały się na pierwsze miejsce, inspektor Rijkeveegeen, natchnieniem wiedziony, zaczął od Jantje.

– Przecież panie rozmawiały na wszystkie tematy – rzekł łagodnie. – Pani van Wijk nie miała bliższej przyjaciółki, musiała zwierzać się pani ze swoich niepokojów, problemów… Każdy człowiek potrzebuje kogoś zaufanego, komu może wyjawić gnębiące go zgryzoty.

Jantje Parker zgodziła się z nim dość niechętnie.

– Czy, na przykład, słyszała pani od niej nazwisko Soames Unger?

Jantje ożywiła się wyraźnie i łypnęła okiem. Wyglądało to tak, jakby oczekiwała zupełnie innego pytania, przeciwko któremu z góry stawiała opór. Soames Unger nieco ją odblokował.

– Tak. Raz jeden… Nie, dwa. W zeszłym roku osobiście, a później przez telefon. Ona… To był ktoś… Ona coś odkryła.

– Zatem ktoś czy coś? Nazwisko człowieka czy ogólna nazwa osiągnięcia?

– A wie pan, że nie wiem – zawahała się Jantje. – Zdawało mi się, że Neeltje mówi o facecie, ale teraz, kiedy podsunął mi pan taką myśl…

– Oczywiście pamięta pani te rozmowy?

– W pewnym stopniu. Były dla mnie niejasne. Rok temu, akurat jak przyjechałam, taka jakaś była rozgorączkowana, pełna emocji. Powiedziała mi, bo oczywiście zainteresowałam się… Nie powtórzę tego dokładnie, nie przywiązywałam do jej słów dostatecznej wagi, poza tym nie znam się na jej dziedzinach wiedzy, ja pracuję w sztuce, rzeźba średniowieczna, rzeczoznawstwo, aukcje… Bankowość, finanse… to mi jest obce.

– Nic nie szkodzi, niech pani powie, co pani pamięta.

– Mówiła wtedy, że wykryła wspaniałe przestępstwo. Rozwodziła się nad pomysłowością ludzką. Miało to być połączenie… jak by tu powiedzieć… prymitywnego wścibstwa z najnowszą techniką. O, właśnie, takiego określenia użyła, co mnie trochę zaintrygowało, prymitywne wścibstwo i najnowsza technika. Och, dużo mówiła na ten temat, szalała przez cały wieczór, ale to chyba nie ma sensu i nic panu nie da…

– Nie szkodzi, mamy dużo czasu. Chętnie posłucham.

Pani Parker, ściągnięta do mieszkania nieboszczki przyjaciółki, rozejrzała się odruchowo i wręcz bezwiednie sięgnęła do barku. Niczym pani domu, najwidoczniej czuła się tu prawie jak u siebie, wyciągnęła koniak, wodę mineralną, kieliszki i szklanki. Nie bacząc na to, co czyni, pochłonięta wspomnieniami, urządziła prawie przyjęcie, które inspektor bez chwili namysłu zaakceptował.

– Kiedyś byli tacy chłopcy – rzekła w zadumie. – Gońcy pocztowi, czy jak ich nazwać… Może giełdowi? To dziewiętnasty wiek. Przychodziły depesze, pędzili, żeby je oddać adresatom, informacje o rozmaitych odkryciach, tu kopalnia złota, tam diamentów, gdzie indziej znaleziono miedź, nie wiem co jeszcze… Ktoś umarł, ktoś podjął decyzję i coś podpisał… Każda taka wiadomość oznaczała ruch na giełdzie, hossę czy bessę, zyski albo straty… Jeśli taki chłopiec potrafił czytać i nie miał skrupułów, wiadomość zawartą w depeszy przekazywał komuś umówionemu i ten ktoś korzystał, kupował albo sprzedawał akcje, bogacił się… Niekiedy chłopiec specjalnie zwlekał z dostarczeniem adresatowi, żeby ten jego ktoś zdążył. To samo, jeśli chodziło o statki handlowe, one już wtedy były ubezpieczone, sięgnęło to początków Lloyda, wystarczyła malutka wiadomość, że statek na pewno się rozbił i zatonął albo przeciwnie, że rozbił się, ale ładunek uratowano. Tyle rozumiem i zapamiętałam, bo brzmiało to bardzo romantycznie. A nawet sam fakt, że okręt już nadpływa, już go widać… Przyrównała to do czasów współczesnych.

Inspektor musiał zdobyć się na cierpliwość, bo pani Parker rozejrzała się, znalazła cytrynę, przyniosła z kuchni nóż, przekroiła ją i wcisnęła trochę soku do szklanki z wodą mineralną. Poszedł nawet za jej przykładem.

– No i jak przyrównała…?

– Nie wiem – westchnęła pani Parker, popijając koniaczek doprawioną wodą. – Ale brzmiało to jakoś podobnie. Ktoś umarł, ja o tym wiem… Mówiła do mnie, więc to ja miałam wiedzieć. Ubezpieczenie na życie, polisa, ktoś podejmuje pieniądze. Dowiaduję się wcześniej, mam dostęp do komputera, na komputer kładła wielki nacisk, ale naprawdę nie mam pojęcia, jak to się ma do tych chłopców z depeszami. Kto pierwszy, ten lepszy, powtórzyła to wiele razy. Triumfowała. Ale chyba tylko częściowo, nie była pewna, nie zrozumiałam sedna rzeczy.

– I wtedy wymieniła nazwisko Soames Unger?

– Tak. Wtedy. Powiedziała… spróbuję zacytować, chociaż chyba mi się nie uda… Każda śmierć bogaci Soamesa Ungera… Nie, trochę inaczej. Każda odpowiednia śmierć… Coś w tym rodzaju. Spytałam, oczywiście, co to za jakiś Soames Unger, ale roześmiała się na to i odparła, że jeszcze nie wie. Soames Unger jest jej największym osiągnięciem zawodowym, to pamiętam. Naśladuje stare metody. Więc może i rzeczywiście określiła tak rodzaj wykrytego przestępstwa… Była w szampańskim humorze i zaraz potem zaczęłyśmy mówić o czymś innym, no, o naszych planach wakacyjnych, bo wtedy miałyśmy jechać do dziwnego kraju, do Polski, nasłuchała się o tamtejszych górach, regionalnych obyczajach, egzotyka! Ale ucywilizowana…

– I pojechały panie?

– Oczywiście. O Boże, cóż za niezwykłość w środku Europy! Dwa tygodnie wśród kontrastów! Czegoś podobnego nie ma nigdzie, ani w Austrii, ani w Szwajcarii, ani u nas, prymityw i luksusy o krok od siebie, ale widoki górskie przepiękne…! I tubylcy… Czy da pan wiarę, że prawdziwy, miejscowy góral mówił po angielsku…?! Co za mężczyzna…! Ochłonąć nam się udało dopiero w Baden-Baden…

Z największą przykrością i niemal wyrzutami sumienia inspektor Rijkeveegeen oderwał panią Parker od tych czarownych wspomnień.

– Gratuluję wakacji. A kiedy pani usłyszała o Soamesie Ungerze po raz drugi?

Pani Parker popatrzyła na niego wzrokiem, który stopniowo gasił swoje iskry i nabierał wyrazu wyrzutu.

– Och, niech pan tam pojedzie… – zreflektowała się nagle. – No, może dla pana taki tubylec, to nie to… Zaraz. Drugi raz? Przez telefon. Nie tak dawno temu, ze dwa miesiące.

– I co pani van Wijk mówiła?

– Też była pełna emocji. Powiedziała, że wie, kim jest Soames Unger, dzwoniła do mnie, był to chyba jej pierwszy okrzyk. Odgadła, jest dumna z siebie. Tak to zabrzmiało. Zrozumiałam, że wykryła jakieś oszustwo, chociaż w ogóle nie pamiętałam wtedy tego nazwiska, dopiero teraz, kiedy pan pyta, mam właściwe skojarzenia. Ona mu pokaże. Tak, to był przewodni motyw jej euforii, ona mu pokaże. Z czego wynikałoby, że to jednak człowiek.

– No i kim on miał być?

– Ależ nie powiedziała tego! Mówiła o sposobach dotarcia do niego, ale tego panu nie powtórzę, bo to skomplikowane kombinacje bankowo-komputerowe, których nie znam kompletnie. Podobno pomógł jej jakiś drobny przypadek, nie wiem jaki. Moim zdaniem, miała do całej sprawy… albo może do tego człowieka… osobisty stosunek, możliwe, że ją oszukał, możliwe, że istniała w niej jakaś chęć zemsty, tak to odczułam. Niewątpliwie ktoś… blisko znajomy…

Przy ostatnich słowach głos pani Parker jakby się lekko załamał i inspektor Rijkeveegeen wywęszył w tym rodzaj rozpędu. Powiedziała więcej niż miała zamiar. Wciąż usiłowała chronić pamięć przyjaciółki.

Sama jednakże weszła na ten śliski grunt. Inspektor nie omieszkał skorzystać z okazji.

– Panie miały wielu wspólnych znajomych – zaczął smętnie i subtelnie. – Wspólnych bodaj ze słyszenia. Niech pani wyrzeknie się na razie taktu i dyskrecji, niech pani pomyśli, przecież ktoś z nich może być zabójcą pani van Wijk. Skoro jej odkrycie było tak emocjonujące, w grę może wchodzić każdy, nawet ktoś zaprzyjaźniony, niech pani podejmie decyzję. Chce pani wykrycia sprawcy czy też woli go pani zostawić na wolności, bezkarnego…?

Pani Parker kropnęła sobie następną bombę koniaku, pozastanawiała się przez chwilę i spełniła życzenie inspektora.

– Chcę wykrycia. Wierzę, że niewinnych pan nie tknie i tego, co powiem, pan nie rozgłosi. A jeśli pan rozgłosi, wytoczę panu potworną sprawę sądową. W porządku. Niech pan pyta.

Inspektor Rijkeveegeen odetchnął głęboko, acz nieznacznie i ruszył życie uczuciowe ofiary.

Z życia uczuciowego ofiary, mimo rzetelnej niechęci pani Parker, wyszło dość wyraźnie, że mężczyźni na Neeltje van Wijk jakoś słabo lecieli. Coś miała w sobie takiego, co było antyseksowne. Współpracować tak, chętnie, przyjaźnić się jak z kumplem, owszem, ale do łóżka…? A nawet współpraca i przyjaźń nacechowane były ostrożnością, Neeltje była nieobliczalna i nieprzewidywalna, praworządna do obrzydliwości, uczciwa kamiennie, ale zarazem złośliwa, perfidna i może nadmiernie wykształcona…? Instynkt miała jakiś czy co…? Jej ambicją było: nie przepuścić kantu, wyłapać najmniejszy. Najdrobniejsza odchyłka od prawa, wykorzystanie luki, już stanowiło dla niej żer. Niektórzy twierdzili, że nie praworządność wchodzi tu w grę, tylko jej osobiste ambicje, umie pokazać, że jest lepsza od reszty świata. I niech się płaszczą przed nią, niech się kłaniają, niech żebrzą, niech udają namiętność i wloką ją do łóżka…

Oj, to łóżko, ten seks… Stanowiły, niestety, sedno zgryzoty.

Wyrwało się to z pani Parker po licznych koniakach. Neeltje na chłopów leciała i pchała się do nich, chociaż udawała, że nic podobnego, seks jej wcale nie obchodzi, a nieprawda, histerie różne wyczyniała i widać było, że to na tym tle. Nawet Meier jej nie chciał, on w jej wieku, może ciut młodszy, upatrzyła go sobie prawie dziesięć lat temu, możliwe, że jakieś tam ekscesiki nastąpiły, ale krótko i więcej on nie reflektował. Neeltje usiłowała twierdzić, że to ona zrezygnowała, bo się nie nadawał, niemrawy jakiś, ale wszyscy wiedzieli, co o tym myśleć. Herberta trzymała pazurami, z tym że on z doskoku, ciągle w rozjazdach, bywał zaledwie, a i to rzadko, nawet pieniądze go nie ciągnęły, prezenty przyjmował niechętnie, ubierać się nie pozwalał, no, jaguara wziął, któryż facet by nie wziął…? Za młody dla niej, Herbert, nie jaguar, a ona wciąż próbowała go kupić dla siebie, w tym jednym miejscu popadała wręcz w rozrzutność, chociaż we wszystkim innym była raczej oszczędna. No dobrze, mówmy wprost, skąpa. Tak tego Herberta odcierpiała i tak jej dokopała jego nieobecność, że przez ostatnie dwa lata, może nawet trochę dłużej, prawie przestawała panować nad sobą, skorzystała z tych polskich górali do tego stopnia, że… Och, no już trudno, Jantje powie, ale to naprawdę nie do rozgłaszania, nie powinno się kalać jej pamięci… Na jakiejś łące, wśród owiec… Wspaniały chłop, owszem, tylko przecież zupełny prymityw! Widać było, że właściwie jest mu wszystko jedno, Neeltje czy owca…

Inspektor Rijkeveegeen ukrył lekkie zaskoczenie i grzecznie spytał, co z tego wynikło.

Nic nie wynikło, odwiedzała tę łąkę przez kilka dni wprost zachłannie, a potem z żalem odjeżdżała. A w Baden-Baden zagięła parol na Friedricha de Roos, to ktoś z tej wielkiej spółki komputerowej, poznała go już dość dawno na jakimś oficjalnym spotkaniu w Monachium czy gdzieś tam, podobał jej się i w Baden-Baden przypadkiem go dopadła. Wdali się w rozmaite interesy, ale też jej nie chciał, a w każdym razie nie na stałe i później była na niego wściekła.

– Dała temu wyraz?

– Odgrażała się. Mówiła, że nie ma takiego człowieka, który by nigdy nie obszedł prawa, gdzieś czegoś nie skręcił, i już ona na niego haka znajdzie. Do mnie to mówiła, często rozmawiałyśmy przez telefon…

– Był jeszcze ktoś?

– Nikt. Reszta to już tylko jej pobożne życzenia. Ledwo ktoś owdowiał… Albo co…

Tu pani Parker przewróciła prawie pustą butelkę, upuściła kieliszek i kropnęła się spać na najbliższej kanapie. Inspektor mieszkanie ofiary miał już dokładnie spenetrowane, pozwolił jej zatem pozostać tutaj i odpocząć po wyczerpującej rozmowie. Sam wkroczył na świeży trop.


* * *

Mężczyźni pomiędzy sobą plotkują wcale nie mniej niż baby, nawet jeśli są funkcjonariuszami policji. Inspektor Rijkeveegeen znalazł pokrewną duszę w dość odległym kraju i zaprzyjaźnił się przez telefon z polskim inspektorem Robertem Górskim. Komuś musiał się zwierzyć, bo wszystkie okoliczności dodatkowe przepełniały go wręcz do wypęku, Górski był pewny, tak samo jak Rijkeveegeen związany tajemnicą służbową, angielski język znał świetnie, a do tego jeszcze roztaczał bezpośrednią opiekę nad jedynym naocznym świadkiem.

Stąd przychodziła do mnie wiedza o co barwniejszych zeznaniach podejrzanych.


* * *

Gdzieś w zakamarkach podświadomości kołatał się inspektorowi niepokojący i nieprzyjemny strzępek myśli. Sprawdzając wzajemne powiązania różnych osób i wysłuchując sprawozdań fachowców ekonomiczno-finansowo-bankowych, oceniając rodzaj i rozmiar wyłażącego na wierzch przestępstwa, wciąż miał wrażenie, że czegoś zaniedbał i o czymś zapomniał. To coś znajdowało się na początku śledczej drogi i tkwiło w zeznaniach pierwszych świadków, zlekceważył je chyba, a mogło być ważne. Musiało być ważne!

Ogrom wyłaniającej się z odmętów bankowości afery wprawił go w podziw i napełnił czymś w rodzaju wdzięczności dla Neeltje van Wijk. Gdyby nie jej notatki, pies z kulawą nogą nie tknąłby sprawy, nie mając nawet pojęcia o jej istnieniu. To Neeltje jakimś tajemniczym sposobem wyłapała pierwsze ziarenko i odhodowała je troskliwie, nie dość na tym, prawie doczekała się owoców. No, nie zdążyła ich zerwać…

Co zostało sfałszowane i ukradzione, po kilku dniach już wiedział, aczkolwiek oszołomieni nieco fachowcy nadal jeszcze upierali się przy sprawdzaniu i zbieraniu dowodów. Czuli się przy tym ciężko urażeni, zhańbieni, upokorzeni i zgoła zdeptani, proceder bowiem trwał od ładnych kilku lat, a im nic do głowy nie przyszło! Trzeba było baby, w dodatku zamordowanej, żeby ten wspaniały kant w ogóle zauważyć! Oburzające!

Inspektor Rijkeveegeen zdążył już dokonać wielkich odkryć w zwykłych układach międzyludzkich, kiedy nadeszła chwila, dla wszystkich poniekąd przełomowa.

Nim jednakże nadeszła, Rijkeveegeen uporządkował zdobytą wiedzę.

Pana Thompkinsa, małżonka pięknej Ewy, normalnego biznesmena, znało mnóstwo osób. Marcel Lapointe, co wydawało się dość zrozumiałe, władcy konsorcjum bankowego, miejsca pracy ofiary, adwokat nieboszczki, Meier van Veen, Friedrich de Roos, też biznesmen, oraz Jantje Parker, natykająca się na niego czasem w Stanach Zjednoczonych z racji obowiązków towarzyskich własnego męża.

Spośród nich wszystkich do osobistej znajomości z Ewą przyznał się tylko Friedrich de Roos i, rzecz jasna, Marcel Lapointe, któremu doprawdy trudno byłoby tę znajomość ukryć.

Samego Marcela w Holandii jakoś nie znał nikt, za to przyjaźniło się z nim liczne grono we Francji, nieco mniej liczne w Anglii, jeszcze skromniejsze w Niemczech i w Austrii, oraz pojedyncze sztuki w innych krajach.

Ewa Thompkins sporządziła długą listę, na której znalazł się Friedrich de Roos, owszem, to się zgadzało, a oprócz niego zatrzęsienie angielskich przyjaciółek, kilkoro znajomych w Stanach, gdzie była z mężem, trochę znajomych we Francji, dwóch Włochów i potworna liczba Polaków. Przed Polakami inspektora cofnęło, bo ich nazwiska go zadławiły, ktoś jeden nazywał się Krzysztof Szczebrzyński, przerażające, nie do wymówienia i nie do napisania! I ktoś drugi, Brókwiak. Szczepan. I ktoś trzeci, Chrząstocki… Nie, to zbyt upiorne…

Jantje Parker wymieniła, można powiedzieć, dwie grupy społeczeństwa. Ludzi interesu, związanych z Neeltje, i ludzi sztuki, związanych ze sobą. I, oczywiście, Herberta Moellera, związanego z uczuciami ofiary.

Meier van Veen również znał Herberta Moellera, co do Ewy, to orientował się, iż pan Thompkins posiada małżonkę, ale nie natknął się na nią bezpośrednio, poza tym wymienił połowę książek telefonicznych całej Europy, bo z racji zawodu, a także towarzyskiego usposobienia znał wszystkich.

Najtrudniej było złapać Herberta Moellera, który przebywał gdzieś poza Holandią. Poza Holandią przebywał często i długo, niemniej jednak obudziło to delikatne podejrzenia. Skoro wszyscy są dostępni i na pytania odpowiadają chętnie i wyczerpująco, ten ktoś jeden, nieosiągalny, musi co najmniej irytować. Inspektor Rijkeveegeen rozzłościł się nagle i po całej policji Europy rozesłał jego podobiznę, zabraną z sypialni Neeltje.

No i błyskawicznie dostał odpowiedź. Z Francji. Dziwią się bardzo, bo dostali zdjęcie Marcela Lapointe, który wcale nie zginął, tylko wrócił do domu, mieszka normalnie u siebie i chodzi do pracy. Otworzył swoje pośrednictwo handlu nieruchomościami, zamknięte na okres urlopu, i można go tam znaleźć z największą łatwością. Prawie w każdej chwili.

Inspektor Rijkeveegeen, jako doświadczony policjant, nie zgłupiał z tego, nie zdrętwiał, zachował pełną przytomność umysłu, złapał za kok panią Parker i poleciał do Paryża. Uczynił to służbowo, tak że strat finansowych nie poniósł.

Gliny pomiędzy sobą mnóstwo rzeczy potrafią załatwić koncertowo. Jeśli chcą, oczywiście, i jeśli nie przeszkadzają im w tym czynniki odgórne. A nawet i wtedy…

– Herbert…! – krzyknęła zbulwersowana pani Parker na widok Marcela, kiedy zostali wprowadzeni do jego gabinetu.

Marcel zachował granitowe opanowanie.

– Słucham? – rzekł z grzecznym zdziwieniem.

– Herbert Moeller – powtórzyła pani Parker bardzo stanowczo i gniewnie. – I nie mów mi, że mnie nie znasz!

– Przykro mi bardzo – zaczął Marcel. – Chyba nie miałem przyjemności…

– Jestem upoważniony skłonić pana do wyjazdu do Amsterdamu – przerwał mu zimno inspektor Rijkeveegeen, doskonale pamiętający, że Marcel Lapointe świetnie zna język angielski. – Wszelkie koszty zostaną panu zwrócone, o ile stwierdzimy pomyłkę, ale konfrontacja jest niezbędna. Czy zechce pan poddać się jej dobrowolnie?

Marcel Lapointe zastanawiał się bardzo krótko.

– Nie mógł pan tu przyjść sam? – spytał z wyrzutem. – Dobrze, może pan sobie darować tę konfrontację. Przyznaję, że w Holandii występowałem pod nazwiskiem Herbert Moeller, a całą resztę rozmowy wolałbym odbyć w cztery oczy. Może pan ją nagrać, ale wyłącznie do dyspozycji władz śledczych.

Pani Parker była osobą na poziomie, nie zgłosiła protestu. Poczęstowano ją gdzieś tam kawą i białym winem, inspektor z Marcelem zaś odpracowali zwierzenia.

– Wiem doskonale, że w grę wchodzi zbrodnia – wyznał posępnie zdenerwowany Marcel. – Słyszałem przecież o zamordowaniu Neeltje van Wijk, czytałem w prasie. Muszę zacząć od dawnych czasów, sprzed blisko dwudziestu lat. Jeszcze nie byłem pełnoletni, chociaż odpowiadałem już przed prawem, miałem siedemnaście lat, wygłupiłem się, poszło o narkotyki. Niejaki Herbert Moeller przedawkował, żulia, w którą się wtedy wplątałem z głupoty, utopiła jego ciało, nikt się nie upominał o niego, nikt go nie szukał, chyba był sierotą. Ja miałem zniszczyć jego odzież i dokumenty, zostawiłem sobie dokumenty i uciekłem. To wydarzenie mną wstrząsnęło, później wyszło na jaw… znacznie później… że nie zostałem ujawniony, mogłem wrócić we Francji do własnego nazwiska. Przedtem skończyłem w Anglii szkołę jako Holender, zacząłem pracować… Istniałem w dwóch osobach i nawet mi się to dość podobało, odziedziczyłem spadek po rodzicach, tu mam agencję nieruchomości, w Holandii byłem w pewnym stopniu niebieskim ptakiem. Pięć lat temu uczepiła się mnie Neeltje van Wijk, bogata baba, nie bardzo atrakcyjna, ale co mi szkodziło…? W pewnych sprawach mi dopomogła, w końcu jednak miałem dosyć i wycofałem się z tego, pożal się Boże, romansu. Poza tym poznałem Ewę Thompkins i tu nastąpił koniec, nie spodziewałem się, że tak ugrzęznę. Zacząłem unikać Neeltje, ale nawiązałem już rozmaite kontakty zawodowe, musiałem bywać w Holandii, a ona… Powiem panu szczerze, można było się jej bać, straszna kobieta. O jej śmierci dowiedziałem się z prasy, nie ukrywam, że mi to ulżyło, ale, na litość boską, niech się o tym Ewa nie dowie! Odgaduję, że chce pan się ode mnie dowiedzieć mnóstwa rzeczy, proszę bardzo, powiem wszystko, co wiem, ale wyłącznie panu, nie publicznie. Czy jest to możliwe?

Inspektor odpowiedział mu tak, jak odpowiadają wszystkie policje świata. Jeśli sprawa nie dotyczy zbrodni, nikt się o niczym nie dowie…

No i dobrze. Posępny i zdeterminowany Marcel złożył zeznania.

Od następnego dnia po przyjeździe Ewy aż do chwili powrotu, dokładnie, o ile wie, stwierdzonego, przebywał w Cabourg, nie oddalając się stamtąd ani na moment. Gdyby pan inspektor miał możliwość spędzać czas z taką kobietą, też by się nie oddalał. Ludzie ich widzieli, rzecz jasna z wyjątkiem chwil wymagających intymności, bo poza tym nie ukrywali się, plaża, restauracje, kasyno… Usługująca osoba bywała w domu codziennie, widziała ich. Nie zna szczegółów zbrodni, ale rozumie, że wszystko nastąpiło w Holandii, choćby się skichał, nie dałby rady, jechać tam, zabić babę, gdzieś ją zawieźć, wrócić… Mowy nie ma! Problem dla niego stanowi nie żadne alibi, tylko Ewa. Ewa! Przed nią ukryć kontakty z tym potworem… O, najmocniej przeprasza, ze świętej pamięci Neeltje…

Inspektor uwierzył mu w połowie. Alibi, rzecz oczywista, musiał sprawdzić dokładnie, chociaż nie wiązał z nim żadnych nadziei, mając w pamięci opis sprawcy, uzyskany od jedynego świadka. Demoniczna uroda Marcela rzucała się w oczy, lekka asymetria pięknej twarzy tym bardziej, nie mogło to zostać pominięte i zapomniane przez kobietę! Nie on znajdował się na parkingu w Zwolle.

Ale reszta wiedzy o Neeltje i jej otoczeniu mogła okazać się cenna.

Z rozbrajającą szczerością Marcel wyznał, iż na początku znajomości z ofiarą, zanim jeszcze odziedziczył spadek, wszedł w pewnym stopniu w rolę żigolaka. Podjął już pracę w nieruchomościach, ale niewiele z tego miał, przyjmował zatem jej pomoc, brał prezenty, jasne, że nad wyraz dyskretnie, bo ani ona nie chciała ujawniać faktu opłacania gacha, ani gach się nie rwał do rozgłaszania, nikt zatem o tym związku nie wiedział, sfinansowała mu ze trzy transakcje, bardzo korzystne, po czym zaczął wychodzić do przodu. Przed dwoma laty uprawomocnił się jego spadek…

Inspektor Rijkeveegeen na wszelki wypadek poprosił o szczegóły dziedziczenia spadku. Marcel nie miał oporów.

W zasadzie był to spadek po matce. Ojciec umarł znacznie wcześniej, zabiło go ciśnienie i upór. Nie stosował się do opinii lekarzy, wiedział lepiej, zawsze wszystko wiedział lepiej, uważał, że nic mu nie będzie, no i przesadził. Dostał rozległego wylewu w domu, żadna pomoc nie nadeszła, bo służba już wyszła, a matka…

Tu zawahał się jednak. Pomilczał chwilę, popatrzył w okno i wzruszył ramionami.

– I tak to kiedyś trzeba będzie powiedzieć – rzekł z niechęcią. – Nie jest mi przyjemnie, ale trudno… Matki też nie było, wróciła rano kompletnie pijana i nawet do sypialni nie dotarła, padła w progu salonu i zasnęła na swoim futrze. Tak ich obydwoje znalazła dochodząca pomoc domowa, matkę śpiącą na podłodze i ojca w gabinecie, już nieżywego. Nic nie poradzę na to, że moja matka była alkoholiczką.

– A pan gdzie był wtedy?

– W Anglii. Nasze stosunki rodzinne już wcześniej mocno się rozluźniły. O śmierci ojca dowiedziałem się z dużym opóźnieniem. Przez to całe wydarzenie, zgódźmy się, że okropne, nastąpiły komplikacje ze spadkiem, bo matkę usiłowano oskarżyć o nieudzielenie pomocy… Wybronili ją lekarze, z jednej strony jej alkoholizm od dawna był stwierdzony, poddawała się leczeniu, ale nie pomagało, a z drugiej autopsja wykazała, że w chwili jej powrotu ojciec nie żył co najmniej od trzech godzin. Oskarżenie upadło, ale spowodowało poślizg spadkowy.

Inspektor złożył wyrazy współczucia i spytał, co dalej, bo Marcel znów zamilkł, westchnął i popatrzył w okno.

Dalej okazało się, że ojciec wszystko zapisał matce jako dożywocie, a syn miał dostać swoje dopiero po jej śmierci. Majątek w ogóle był znacznie mniejszy niż się spodziewano i dopiero po śmierci matki, przed trzema laty, wyszło na jaw, że była ubezpieczona na sumę około dwóch milionów dolarów, na rzecz syna. Ubezpieczył ją ojciec dawno temu, w okresie swojej prosperity, kiedy jej skłonność do alkoholu jeszcze się nie ujawniła. Składki płacił bank, złożono na ten cel odpowiednie fundusze. Mimo to jednak znów pojawiły się przeszkody, towarzystwo ubezpieczeniowe kręciło nosem, że nic nie wiedziało o chorobie ubezpieczonej, alkoholizm to choroba, ale ponownie wystąpili lekarze, bo choroba chorobie nie równa. Matka mogła jeszcze długo pożyć, gdyby nie to, że po pijanemu spadła ze schodów w Sacre Coeur i zabiła się na miejscu. Na oczach licznych wycieczek, świadków było zatrzęsienie, nikt jej nie popchnął, niczego szczególnego nie zrobiła, potknęła się zwyczajnie na samej górze i cześć. Zatem w końcu synowi wszystko wypłacono.

– Miało to jakiś związek z Neeltje van Wijk? – spytał inspektor.

– Podwójny – przyznał Marcel. – Po pierwsze, skończyłem z tą kretyńską rolą pazia i zacząłem się od niej odrywać, a po drugie, zainteresowała się moim spadkiem. Polisą. Właśnie w tym mi dopomogła. W swoim komputerze miała nieograniczone możliwości, podłączona była do rozmaitych sieci, lepiej się na tym znała niż ja, więc szczegółów technicznych panu nie podam. No i przy tej okazji dokonała jakiegoś odkrycia. Pamiętam jeden taki wieczór, kiedy przyszedłem do niej po dość długiej przerwie, nastawiony na wyrzuty i awantury, ona zaś była rozemocjonowana do nieprzytomności. Wydawała okrzyki triumfu, na coś trafiła, złego słowa mi nie powiedziała, przeciwnie, wyrażała wdzięczność, bo to podobno dzięki mnie, szalała ze szczęścia, a co mnie zdziwiło najbardziej, to wyjątkowe zjawisko, nie pchała się do… no, jak by tu… do seksu. Nie ciągnęła mnie do łóżka tak natrętnie, jak zazwyczaj, cóż, rozumiem, brutalnie to brzmi, nie powinienem tego mówić, ale… Tak było, czy ja wiem, może to dla pana cecha istotna…?

Inspektor potwierdził, owszem, istotna. I kiedy dokładnie przytrafił się ten niezwykły wieczór?

Po dość nawet krótkim grzebaniu w dokumentach i kalendarzach Marcel podał mu datę. Miała ścisły związek z załatwianą wówczas transakcją, mógł ją zatem skojarzyć z właściwym okresem. Inspektor też sobie coś niecoś skojarzył.

– Czy padło może wówczas jakieś nazwisko…?

– Padło, rzeczywiście – odparł zaskoczony lekko Marcel. – Zaraz, jakieś obce mi… Moment, przypomnę sobie, mam pamięć do nazwisk, w moim zawodzie to niezbędne. Harper…? Nie… Unger! Soames Unger. Tak wykrzykiwała, Soames Unger, ja mu pokażę Soamesa Ungera!

– Czy wyjaśniła może, kto to jest?

– Nie, nic więcej. Już ani słowa o całym odkryciu, jej euforia, niestety, zmieniła nieco kierunek…

Inspektor pomaltretował Marcela jeszcze trochę pytaniami o rozmaitych ludzi i poszedł, bardzo zadowolony. Tak intensywnie zastanawiał się przy tym nad cholernym Soamesem Ungerem, który znów przeistaczał mu się w symbol lub hasło, że omal nie zapomniał o czekającej cierpliwie pani Parker.

No i natychmiast po jego powrocie do Amsterdamu nadeszła owa przełomowa chwila.

O ludzkiej stronie wiedział już tyle, że techniczne szczegóły afery stały mu się niezbędne. Zwołał malutką konferencyjkę z udziałem kontrolerów bankowych, którzy mieli dość rozumu, żeby wyniki swoich badań dostarczyć w postaci licznych wydruków, bo posługiwanie się wyłącznie ekranami komputerów byłoby nieco uciążliwe. W pomieszczeniu znalazło się mnóstwo papieru.

Na zewnątrz lał deszcz. Holandia jest krajem czystym o wielkiej obfitości utwardzonych nawierzchni, deszcz jednakże robi swoje, a zbyt krótko lał, żeby idealnie umyć wszystkie jezdnie i chodniki. Jakaś ilość kurzu, pokrywającego całą Europę, zamieniła się w błoto.

Okno w pokoju było otwarte. Wiatr, ogólnie biorąc, wiał. Wnosząca kawę sekretarka szeroko otworzyła drzwi, dmuchnął potężny przeciąg i część mniejszych kartek sfrunęła na podłogę. Tuż za sekretarką wszedł ostatni, spóźniony nieco uczestnik konferencyjki, jeszcze w płaszczu, prosto z ulicy, w obuwiu, noszącym na sobie znamiona pogody.

Ktoś jeden rzucił się do przymykania okna, ktoś drugi do zbierania kartek, ktoś trzeci wrzasnął:

– Uważaj, bo zadepczesz błotem! Mam tylko jeden egzemplarz!

I wówczas inspektora Rijkeveegeena odblokowało, w umyśle z trzaskiem otworzyła mu się oporna klapka. Rzucił się do telefonu.


* * *

Upewniwszy się, że jestem w domu, Robert Górski ponownie złożył mi wizytę.

– Nie jest dobrze – rzekł z troską, kiedy już ustawiłam na stoliku jakieś napoje. – Holendrzy mają kłopoty.

Mimo upływu trzech tygodni, nie zapomniałam o holenderskiej aferze, bo ciągle mi o niej ktoś przypominał. Martusia nerwowo dopytywała się przez telefon, czy coś wiem o Ewie Thompkins i czy ona na pewno do niej nie przyjedzie. Nie wynikało z tego wprawdzie jasno, która do której miałaby przyjechać, ale pocieszająco twierdziłam, że nie. Gąsowska dzwoniła dwukrotnie, cała zatroskana, bo Jadzia tam się martwi i nie wie co zrobić, Thompkins chodzi ponury, a Thompkinsowa w strasznych nerwach. Samochód, co jej ukradli, już odzyskała, ale teraz go nie chce i płacze, żeby jej inny kupić, a kto by się dziwił, skoro w nim trupa znaleźli. Gorzej, podobno jej mąż tego trupa znał, więc tym bardziej nie wiadomo, co robić.

Poradziłam, żeby nic. Znajomość z trupem, o ile został pochowany, niczemu nie szkodzi.

Teraz znów Górski…

– Całkiem jak „Dzień Szakala” – skrytykowałam. – Tam Francuzi mieli kłopoty. Holendrzy też zgubili swojego złoczyńcę?

– Gorzej. W ogóle go jeszcze nie znaleźli. No i ten cały Szakal nie wdawał się przynajmniej w szulerstwa komputerowe. A ci tutaj owszem.

– Inne czasy były. I co? Wiadomo coś więcej?

– Wiadomo, Rijkeveegeen mi powiedział przez telefon, bo i tak afera ma szeroki zakres i tajemnicy nikt nie utrzyma. A ja mogę pani powtórzyć, dlaczego nie, tylko przedtem chciałbym załatwić podstawową sprawę. Sprawdzili zeznania tego chłopca, który panią zakapował i podobno, dopiero teraz zwrócili na to uwagę, pani coś zbierała po parkingu.

Zdumiał mnie potężnie.

– Ja coś zbierałam po parkingu? Gdzie, w Zwolle, przed Merkurym? Co, na litość boską, mogłam tam zbierać, przecież nie grzyby! Pereł nie mam, nie mogły mi się rozsypać!

– O grzybach i perłach nic nie wiem. No dobrze, załatwmy to wedle reguł. Niech pani powtórzy całe swoje zeznanie, wszystko co pani tam robiła, szczegół po szczególe.

– Niech się pan cieszy, że wynikła z tego sensacja, bo inaczej już bym nie pamiętała. A tak, to w oczach mam ten parking i całą resztę…

Z wielką satysfakcją ponownie opisałam swój pobyt w Zwolle, miłosiernie zaczynając tylko od stacji benzynowej, a nie od chwili wjazdu do miasta. W połowie opisu zreflektowałam się.

– Nie, źle robię. Powinnam zrelacjonować panu całą podróż, poczynając od Charles de Gaulle, gdzie z uporem wyjeżdżałam na Paryż, zamiast na Lilie. Już tam się umęczyłam jak dzika świnia. I potem dopiero całą resztę tej drogi, bo inaczej ciężko zrozumieć, dlaczego byłam taka ochwacona i tkwiłam w samochodzie, nie wysiadając. Jeszcze się zrobię podejrzana albo co.

Górski westchnął smętnie i wypił trochę piwa.

– Podejrzenia w stosunku do pani jeszcze się nie pojawiły – zapewnił mnie grzecznie. – Osobiście, z dwojga złego, wolałbym podejrzenia niż to, co mi tu wychodzi. Zdaje się, że posiedzę u pani, aż wszystko ze mnie wywietrzeje, więc piwa mogę się napić. Ja rozumiem i potrafię im przekazać, niech pani kontynuuje.

Kontynuowałam zatem. Dojechałam do końca i popatrzyłam na niego pytająco.

– No dobrze – zgodził się Górski. – A chłopiec twierdzi, że jak pani już wysiadła i powyciągała jakieś rzeczy, coś pani upadło i zbierała pani to z ziemi. No…?

Och, cholera…!

Skrucha we mnie wręcz eksplodowała.

– Ma pan rację, chłopiec też. Do licha, wyleciało mi z głowy! Atlas samochodowy, z atlasu wyleciał mi jakiś papier, możliwe, że z torebki też, śmietnik miałam w rękach. Pozbierałam to, ale już sobie przypominam, wielkie mi zbieranie, dwie sztuki. No więc zgadza się, zbierałam. Bardzo przepraszam.

– Nie szkodzi. Gdzie one leżały, te dwie sztuki?

– Jedna… moment… prawie pod zderzakiem, na środku, a druga bliżej lewego tylnego koła. Po zewnętrznej stronie tego koła.

– Podniosła pani to…

– Podniosłam, to nie jest karalne. I nawet nic następnego przy tym nie zgubiłam!

– I co to było?

– A skąd ja mam wiedzieć? Nie czytałam przecież po ciemku! Coś z tego wszystkiego, co miałam w torebce i w kieszeniach, przeważnie rachunki i pokwitowania bankowe, pozbierałam z obowiązku, bo podobno wystarczy jeden kwitek z bankomatu, żeby inteligentni złodzieje pana okradli. Trzeba to niszczyć, najlepiej spalić.

Górski siedział jak kamień. Mignęło mi gdzieś wrażenie, że solidarność zawodowa solidarnością zawodową, może i biega po nim współczucie dla Ryjka-Wagona, ale gdyby sam tę sprawę prowadził, bodaj trochę tego kamienia by mu się ukruszyło.

– Paliła pani ogień? – zainteresował się jakoś tak beznadziejnie.

– Jaki ogień?

– Jakikolwiek. Chociażby w kominku.

Spojrzałam w głąb kominka, na ruszt. Leżała tam cała góra rozmaitości, żadnym ogniem nie tknięta. Korespondencja, reklamy, zawiadomienia bankowe, suche gałęzie sosnowe, tekturowe pudełka po różnych rzeczach, zwykłe papierki z opakowań, wysuszone resztki roślin, niepotrzebne wydruki z komputera… Przypomniałam sobie, że już dawno zamierzałam to podpalić, bo rosło przesadnie, ale do tej pory nie sprawdziłam, gdzie leżą długie zapałki. Na dnie musiało się znajdować wszystko, co przywiozłam z podróży.

– No i widzi pan, jakie korzyści można odnosić z osoby nie bardzo porządnej? – wytknęłam Górskiemu, chociaż nigdy jednego słowa na temat porządku do mnie nie powiedział. – Cały chłam leży w tej kupie na spodzie. Nie zdążyłam podpalić.

Robert Górski przyjrzał mi się niedowierzająco, po czym ze świstem złapał dech.

– Tego się naprawdę nie spodziewałem – oznajmił niemal w podziwie i zerwał się z fotela. – Pytanie zadałem wyłącznie z obowiązku, dla świętego spokoju. Szukamy!

Utemperowałam go, bo grzebanie w kominku mogło cały mój salon zamienić w wysypisko miejskie. Należało znaleźć folię, rozesłać ją, posegregować papierki…

W trakcie tych poszukiwań dowiedziałam się, co właściwie zrobił tajemniczy złoczyńca.

– Wykryła to ofiara – mówił Górski. – Podobno trafiła przypadkiem. Gość czatował na osoby zmarłe i samotne, takie bez naturalnych spadkobierców. Miał dojście do komputerów towarzystw ubezpieczeniowych, kilku, niech mnie pani nie pyta, jak był do nich podłączony, bo to skomplikowana sprawa…

– Już się rozpędziłam pana pytać, jeszcze czego! Skołowałby mnie pan do reszty, bo ja nawet nie chcę tego rozumieć.

– To i lepiej. W skrócie mówiąc, wprowadzał do komputera polisę, antydatowaną, wskazującą, na czyją korzyść gość się ubezpieczył, umieszczał ją we właściwym miejscu, były to średnie pieniądze, nie takie, żeby zaraz sprawdzać cokolwiek i robić sensację, ubezpieczenie dostawało akt zgonu i wypłacało forsę. Numer konta był podany. Potem właściciel konta, od razu powiem, że wszystko to były osoby fikcyjne, operowały numerem konta i hasłem, kazał robić przelew na inne konto do innego banku. Szwajcaria i Luksemburg. Kontami docelowymi dysponował prawdopodobnie jeden facet, ten sprawca, bo w zasadzie jest to przestępstwo jednoosobowe, wspólnicy mu niepotrzebni. Pojawiło się tam nazwisko Soames Unger, możliwe, że stanowiło po prostu hasło.

Загрузка...