Jak dotąd, nie naraził się nikomu i nikt w nic nie wnikał, ale nie należało kusić losu. Musiał załatwić sprawę możliwie szybko i zniknąć.

Teren, na którym znalazł się obecnie w pogoni za tą idiotką, wydawał się wprost idealny. Ludzi mało, wszyscy zajęci, uchetani rybami do ostateczności, las, pusta plaża i morze. Turystów jak na lekarstwo, ale akurat tylu, żeby jeden człowiek więcej nie zwracał na siebie uwagi. Zimno i wiatr, zniechęcające do spacerów, policji ani śladu, straż graniczna uczulona wyłącznie na obce numery rejestracyjne, a za to granica blisko, zza tej granicy zaś, jak powszechnie wiadomo, wdziera się straszna, ruska mafia. Czemużby dwóch czy trzech… nie, trzech to za dużo, dwóch… prymitywnych bandziorów nie miało dopaść samotnej baby, z pewnością bogatej, bo żebraczki na urlopy nadmorskie nie jeżdżą. A że żadna baba, choćby i milionerka, nie łazi ze swoim majątkiem po plaży i lesie…? Prymitywnym bandziorom taka myśl do głowy nie przyjdzie.

Nie upierał się zresztą przy obcej mafii, tubylczy bandyta też byłby niezły. Kłopot sprawiał mu zdumiewający brak tubylczych bandytów, nikt się tu nie bał wracać do domu po nocy, nikt nie barykadował drzwi, żadne gwałty, napady ani kradzieże nie wchodziły w rachubę. Jedynym niebezpieczeństwem groziły dziki, beztrosko wyłażące na szosę i powodujące niekiedy wypadki samochodowe, ale obrzydliwa zołza o zmroku nie jeździła…

Za to do portu wracały kutry. Do dwóch portów. W jednym trwały, wyciągnięte na piasek, w drugim telepały się, zacumowane blisko siebie. Odboje odbojami, ale mogły przecież zderzać się, na przykład, rufami, względnie stykać, rufa i dziób, i gdyby ktoś wpadł przypadkiem, przez nieostrożność, na taki styk trafił głową… Pomoc lekarska? Pół godziny to absolutne minimum, pewniejsze trzy kwadranse, a nawet godzina, pogrzeb tego kogoś mamy jak w banku.

Utopić się… Przy takiej ilości wody żadna sztuka, rzecz w tym, że nikt się nie kąpie w listopadzie. Wypadek samochodowy… Kto potrafi nakłonić odyńca, żeby wylazł na szosę w odpowiedniej chwili? A bez odyńca…? Śnieg jeszcze nie padał, gołoledzi nie było… No, zakręty niezłe, większość je ścina, wystarczy przykry zbieg okoliczności… Ale muszą być świadkowie i drugi pojazd… Nie, zaraz, sprawca spowodował kraksę, baba rąbnęła w drzewo, a on uciekł, śladów tu tyle, że nic się z nich nie da wywnioskować, owszem, coś podobnego dałoby się załatwić…

Wszystko to Soames Unger dostrzegł, obejrzał, wywnioskował i obmyślił w ciągu jednej doby. Następną poświęcił na badanie szczegółów.


* * *

Zarówno mieszkanie, jak i gabinet Meiera van Veen nie miały już dla Rijkeveegeena żadnych tajemnic. Sejfy znalazł i kazał otworzyć, komputery przeszukał przy pomocy utalentowanych fachowców, rezultaty wprawiły go w podziw. Ilość spraw, jakimi ten człowiek się zajmował, przekraczała wszelkie wyobrażenie, jakim cudem nadążał?

Nic, ale to absolutnie nic podejrzanego nie znalazł, poza jednym drobiazgiem. Całkowitym brakiem zdjęć. Współczesnych.

To że, wyjeżdżając, Meier van Veen zabrał ze sobą takie rzeczy jak paszport, prawo jazdy, dowód osobisty, rozmaite karty identyfikacyjne i tym podobne dowody tożsamości, było zrozumiałe. Ale, na przykład, dyplom? Na cholerę był mu dyplom w podróży, choćby i służbowej? A musiał go mieć, nie zdobyłby inaczej prawa do wykonywania zawodu! Ściśle biorąc, jeden mały albumik istniał, prezentował chłopca w wieku od lat dwóch do mniej więcej szesnastu, i na tym koniec. Żadnych innych zdjęć, prywatnych, urlopowych, towarzyskich, pamiątkowych, również nie było, to znaczy były, ale nigdzie na nich nie widniał Meier, wyłącznie jakieś obce osoby, zupełnie jakby wszystkie sam robił. Fotografa na zdjęciu zazwyczaj nie widać. Żeby człowiek nie miał w domu ani jednej podobizny własnej dorosłej twarzy? Nie do pojęcia!

Zarazem Rijkeveegeen uświadomił sobie, z jak ogromną liczbą ludzi Meier miał kontakt i jak ogromną wiedzę o nich posiadał. Świadczył usługi prawnicze wszelkiego autoramentu całemu, można powiedzieć, światu, od kalekiego emeryta poczynając, na międzynarodowych przedsiębiorstwach kończąc. Nie wszystko robił sam, bez przesady, tu zlecał, tam radził, gdzie indziej pośredniczył, ale o wszystkim wiedział. Swoją wiedzę mógł użytkować w sposób dowolny i w tym miejscu Rijkeveegeen doznał błysku natchnienia.

Nagle zrozumiał wszystko. Objawił mu się cały mechanizm działania przestępcy, jego imponujące możliwości, także i ta kłoda, która mu legła nagle pod nogami. Nie znał tylko jego prawdziwej twarzy i obecnego nazwiska.

Tego zaś właśnie domagały się od niego wszystkie oszukane instytucje. A jeszcze bardziej jego zwierzchnicy.

Jak dziki szaleniec rzucił się do pierwszych z brzegu środków łączności, żeby skontaktować się z Polską.


* * *

Ruszając z Leśniczówki w drogę powrotną, spojrzałam na wskaźnik i uświadomiłam sobie, że kończy mi się benzyna. Skręciłam zatem na szosie w prawo, do stacji benzynowej w Krynicy, żeby napełnić bak i mieć z głowy, bo nic nie wpędza mnie w taką histerię, jak bliskość rezerwy. Co prawda, tej rezerwy powinno mi wystarczać na prawie sto kilometrów i może nawet w to wierzyłam, ale moja dusza buntowała się i czepiała tak intensywnie, że wolałam jej ulec.

Żadnych innych interesów w Krynicy Morskiej nie miałam, wzięłam benzynę i ruszyłam z powrotem do Piasków.

Po drodze dogoniłam jakiś samochód. Nie śpieszyłam się, nie zależało mi na tym, żeby go wyprzedzać, szczególnie na tych zakrętach, których nigdy nie zdołałam się doliczyć. Poza tym dzień się kończył, wprawdzie jeszcze było widno, ale dziki mogły już zacząć wychodzić.

Samochód migał przede mną coraz bliżej i w końcu, mimo braku pośpiechu, dogoniłam go. Zwolniłam jeszcze bardziej i nagle, tuż za kolejnym zakrętem, ów jakiś kretyn za kierownicą stanął na hamulcu. Zarzuciło go, ustawił się w poprzek. Zdążyło mi błysnąć w głowie, że może ujrzał przed sobą wyłażące z lasu czarne stwory i też już stałam, o dwa metry od niego, tyle że zwyczajnie, a nie na środku jezdni. Dostrzegłam ruch drzwiczek i w tym samym momencie z przeciwka pojawił się autobus.

Nie miał dla siebie miejsca, to był akurat jeden z węższych odcinków szosy, samochód na środku zagradzał mu drogę. Z potężnym rykiem klaksonu zjechał prawymi kołami na leśne podłoże i wyhamował w ostatniej chwili, o włos omijając pień drzewa i nawet nie urywając idiocie przedniego zderzaka. Kierowca za zjeżdżającą w dół szybą walił się otwartą dłonią w czoło i wygrażał pięścią, miałam okno zamknięte i nie usłyszałam co krzyczał, ale musiały to być słowa barwne i mało pieszczotliwe.

Półgłówek ze środka drogi nie czekał na dalszy ciąg wydarzeń, z czego można wnioskować, że nie był półgłówkiem kompletnym, tylko najwyżej częściowym, trochę oleju mu we łbie chlupało. Cofnął się kawałek, zawinął w prawo, omal nie musnął autobusu, docisnął i uciekł. Autobus z pewnym wysiłkiem wrócił na jezdnię, opuściłam szybę, kierowca wychylił się z okna.

– Co to za głupol jakiś? – spytał gniewnie. – Zna go pani?

Pokręciłam głową.

– Pojęcia nie mam. Przede mną jechał, dogoniłam go tu. Nawet nie wiem, skąd pochodzi, nie spojrzałam na numer.

– Pewno chciał zawracać, już nie miał gdzie, popapraniec. Nietutejszy chyba.

– A pewnie, tutejszy zna drogę i wie, gdzie sztuki pokazywać.

– Pani uważa, bo znów może próbować. No, drugiego chyba nie będzie. Do widzenia!

Odjechał. Odczekałam jeszcze chwilę. Nie miałam najmniejszej ochoty narażać się na ponowne spotkanie z kretynem. Przyszło mi na myśl, że może usiłował się podstawić, odszkodowanie mu potrzebne, żeby zmienić albo wyremontować samochód. O, żadne takie, to nie ze mną akurat, już mnie w tej dziedzinie życie doświadczyło.

Ruch na szosie panował właściwie zerowy, ale kiedy powolutku ruszałam, dogoniła mnie furgonetka dostawcza, chyba wędlinę wieźli, bo w sklepie już nic nie było. Zjechałam w prawo, przepuściłam ją i pojechałam za nią na sępa, pilnując tylko odległości. Niech się cymbał grzmiący podstawia furgonetce, jeśli tak koniecznie mu na tym zależy.

Dojechałam na miejsce, rzeczywiście wieźli wędliny, skorzystałam z okazji, poczekałam trochę i od razu zrobiłam zakupy, bo sklep był po drodze. Koty spodziewały się po mnie frykasów, nie mogłam zawieść ich oczekiwań, ryby rybami, ale jakaś kiełbaska, jakieś puszeczki, jakieś chrupki…

Kretyna nigdzie nie było.


Mgła pojawiła się już wieczorem. Smugi snuły się na drodze, wokół domu i nawet w ogrodzie, głodne koty pojawiały się niczym zjawy, wyskakując z rozmazanych ciemności. Prawdę mówiąc, nie były takie okropnie głodne, ryb miały obfitość, tyle że niejako rzutami, to nadmiar, to wcale, zależnie od efektów połowu, poza tym szła zima, przed zimą wszystkie zwierzęta więcej jedzą.

Rano zaś zapanowało gęste mleko. Zrzedło odrobinę w samo południe, a potem znów się zagęściło. Wiatr znikł, morze usiadło.

Zjechałam z portu na plażę bułą Waldemara, chociaż właściwie była to chyba nasza wspólna buła, pomijając już to, że stanowiła pojazd, a nie produkt jadalny. Składała się głównie z kół i domowym sposobem zyskała coś w rodzaju kabiny z pleksiglasu, czy jak to się tam nazywało, nie wnikałam w szczegóły, poprzestając na fakcie, iż tworzywo osłaniało od wiatru i deszczu. Możliwe, iż wyglądało dziwnie. Przy użytkowaniu tego wyrywały się ze mnie wysilone stękania, na co nic nie mogłam poradzić, bo uczciwie trzeba przyznać, że zazwyczaj prowadziłam łatwiejsze pojazdy. Końskich sił dostarczała mi chyba tylko namiętność.

W prawo czy w lewo…? Nie, po lewej stronie miałam łodzie, liny, skrzynki, kłęby sieci, diabli wiedzą co jeszcze. To znaczy, wiedziałam, że powinnam to wszystko mieć, bo widać było tylko słabo majaczące zmazy, po prawej natomiast nie powinnam mieć nic aż do granicy. Pojechałam w prawo.

Zabłądzenia w tej sytuacji wyjątkowo mogłam się nie obawiać. Jeśli z jednej strony człowiek ma morze, a z drugiej wysokie wydmy, droga jest prosta i nie da rady z niej zboczyć. W dodatku, dziwna rzecz, morze wydawało się widoczne, w każdym razie dawało się odróżnić wodę od mokrego piasku. Po przedwczorajszym i wczorajszym wietrze fala jeszcze troszeczkę chlupała i, jak zwykle, zalęgła się we mnie nadzieja.

Jechałam powolutku, gapiąc się na linię piany i wydało mi się, że widzę śmietki. Zatrzymałam pudło, wysiadłam, zabrałam siatkę i ruszyłam dalej piechotą, o ile ten sposób posuwania się do przodu można w ogóle nazwać ruchem. Siatkę wlokłam za sobą, rysując drągiem osobliwą, pętlącą się linię.

Mgła jakby drgnęła, zaczęła pojawiać się falami. Na zmianę, raz brudne mleko, a zgoła nawet brudna śmietana, raz welon, odsłaniający okolicę na odległość stu metrów, może więcej, do stu pięćdziesięciu. I morza większy kawałek. I śmieci!

I bursztyn…

Szły śmieci bursztynowe. Ledwo wąska warstewka leżała na piasku, ale było w niej widać kawałki jak groch. Jak fasola. Gdzieniegdzie prawie jak małe śliwki, same witaminy. Grubszy nieco czarny śmietniczek telepał się tuż przy brzegu, mogłam go dosięgnąć, ale to za chwilę, najpierw pazernie musiałam pozbierać te z piasku.

Mgła znów się rozrzedziła, popatrzyłam w dal i serce mi zapikało. Zaraz za pierwszą łachą widać było prawdziwe śmieci, czarny pas, kołysany lekko falami. Korzystając z chwilowej widoczności, rozejrzałam się niespokojnie, czy nie mam przypadkiem konkurencji, i, do licha, miałam! Jakiś facet złaził z wydmy w miejscu niedozwolonym, kierując się w moją stronę, wyglądał, jakby wiodły go towarzyskie chęci, wyraźne pragnienie rozmowy. Nie rybak, nie bursztyniarz, nie miał nawet długich butów, tylko krótkie gumiaki, nie miał siatki, a jeśli miał, to na krótkim drągu, daleko czymś takim nie sięgnie. Pogadać chciał zapewne, akurat mi było do gadania i zawierania znajomości! O, na pewno nie!

Odwracałam się już, kiedy coś mnie tknęło. Majacząca we mgle sylwetka, ruchy… Jakieś mi się to wydało znajome, zapamiętane z przeszłości, kiedyś z pewnością widziane, i to tu, na tej właśnie plaży… Był taki, zaraz, jak on się nazywał… wiem! Terliczak! O Boże, ale przecież Terliczak dawno nie żyje, nie wstał chyba z grobu, żeby łazić po wydmach…?!

Spojrzałam jeszcze raz. Kimkolwiek był, szedł ku mnie…

Jak grom z jasnego nieba trafiły mnie wszystkie przypomnienia równocześnie. Tej świetnej sylwetki Terliczaka, zachowanej do późnej starości, nie sposób zapomnieć, ona właśnie rzuciła mi się w oczy na parkingu w Zwolle! Ułamek wrażenia, drgnięcie obrazu, musiałam widzieć faceta w całości… nie widzieć, dostrzec, mignął mi… a razem z nim podobieństwo do tamtej postaci sprzed lat! To nie świętej pamięci Terliczak pałęta się tu we mgle, tylko sprawca holenderskiej zbrodni, który, jasny piorun, chyba rzeczywiście spróbuje mnie zabić…

Możliwe, że się nieco wystraszyłam, chociaż emocje bursztynowe ciągle działały i miały swój wpływ na moje poczynania. Żeby uniemożliwić złoczyńcy jakiekolwiek bliskie kontakty, porzuciłam nędzną warstewkę na piasku i wlazłam do wody. Sięgnęłam siatką. Cholera, głębiej było niż przypuszczałam, mogłam zgarnąć ledwo sam skraj tych bliskich śmieci. Miałam na sobie gumowy kombinezon i kurtkę, w żadnym wypadku nie należało zamoczyć kurtki, kluczyki samochodowe, portmonetka i najgorsze, komórka. Nie wiadomo dlaczego urządzenia elektroniczne okropnie nie lubią wody, herbaty zresztą też nie. Zdjęłabym ją i zostawiła na brzegu, ale pęta się tam wróg, nawet jeśli mnie nie kropnie, to, nie daj Boże, wszystko ukradnie, już nie miał kiedy się czaić, tylko akurat teraz!

Mgła znów zgęstniała, przeszła w śmietanę. Przestałam widzieć nie tylko faceta, ale także brzeg, orientowałam się, gdzie jestem wyłącznie po poziomie wody i kierunku fal, zamazało nawet śmieci. Pod siatką czułam, że na coś trafiam i coś wygarniam, ale z pewnością większość tego czegoś mi umykała.

Ogłupiały umysł zmobilizował się i ruszył. Zaniechałam na chwilę galerniczych i beznadziejnych wysiłków, zdjęłam rękawiczki, wygrzebałam z kieszeni komórkę i zadzwoniłam do Waldemara. Zdążyłam pomyśleć, że jeśli zostawił swój telefon w garażu i rąbie drzewo na podwórzu, dzięki czemu jest mi niedostępny, zabiję go. Chociaż nie, może nie zdążę, sama zostanę zabita… I właśnie się odezwał.

– Panie Waldku, żadnych protestów! Z kilometr na ruskich, może mniej, cały zwał śmieci, dla mnie za głęboko, dla pana w sam raz. Bursztynowe. Na brzeg leci, tu bliżej wybieram, dalej nie dam rady, a w dodatku palant jakiś za tyłkiem mi się pęta. Pan doda gazu, bo inaczej kara boska obydwoje nas spotka.

Waldemar na głupie gadanie czasu nie tracił.

– Dokładnie gdzie pani jest?

– W wodzie. Z pięćdziesiąt metrów dalej niż pudło. Buła na brzegu stoi.

– A palant to kto?

– Nie wiem i gówno mnie to obchodzi. Zdaje się, że sprawca zbrodni. Nie widzę go, bo mgła.

– Pani w tej wodzie zostanie. Zaraz będę.

Wiedziałam, że bursztyn go zwabi, bo co do sprawcy zbrodni mogłam żywić wątpliwości. W wodzie zostałam bardzo chętnie, od morza to mleko odrobinę się rozeszło, brzeg nadal stanowił śmietanę, ale brzeg mnie chwilowo przestał interesować. Pomacałam stopą dno, twarde, no dobrze, jeszcze odrobinę, przedmioty delikatne miałam w górnej kieszeni, w dolnej pieniądze, a, niech szlag trafi pieniądze, bilon wytrzyma, a papierowe wyschną…

Zanim w upojeniu zdążyłam napchać siatkę do granic moich możliwości, Waldemar nadleciał…


* * *

Po dwóch dobach Soames Unger sytuację miał w pełni rozpracowaną, ale zarazem wiedział, że jest to ostatnia chwila. Jan Kowalik jeszcze się trzymał, nie miał jednakże złudzeń, wisiał na pajęczej nici. Całkowicie już machnął ręką na dyplomatyczne sposoby działania, nakichał na przypadki, nieostrożności i mafijnych bandziorów, kraksa albo celny strzał. I już przed sobą ma radosne życie.

Kraksy spróbował. Każdy krok zmory był mu znany od początku drugiej doby. Jego wynajęty samochód nie rzucał się w oczy, takich toyot jeździło tu więcej niż gdziekolwiek na świecie, Japończycy powinni chyba na to jakoś zareagować, potraktować jak reklamę, bodaj parę sztuk co roku dostarczać za darmo. Gdańską rejestrację widać było na każdym metrze. Szosa z Krynicy do Piasków w dni powszednie prawie pusta, dzików rzeczywiście pełno, dlaczego ona jeszcze na żadnego nie wpadła…? Inni wpadają. Fart miała jakiś przeraźliwy. Już ją miał, miejsce świetne, w trzy minuty mógł sprawę zakończyć, to nie, musiał się autobus napatoczyć. Skąd, do cholery, rozkład jazdy znał, nauczył się go na pamięć, autobus miał obowiązek przejechać przed kwadransem! Z jakiej racji pojawił się akurat w tym momencie?!

Na kolejną okazję nie miał czasu czekać. Zaczaił się z bronią, wybrał miejsce, codziennie wychodziła karmić koty, maniactwo jakieś, u siebie też karmiła koty, wariatka chyba…? A nie była przecież starą panną! Wyszła, czemu nie, ale wcześniej wyszła ta upiorna mgła, a oświetlenie to oni tam mieli oszczędnościowe, na mgłę nie było siły, kot, pies, człowiek, dwie osoby… Ruchoma zmaza i tyle.

Nazajutrz nie był pewien, jak do tej mgły powinien się odnosić, błogosławić ją czy przeklinać. Z jednej strony uniemożliwiała strzał, chyba że z przystawienia, ale, mimo przeraźliwej głupoty, jaką ta wstrętna stara prukwa prezentowała, podejść do siebie bezszmerowo chyba nie pozwoli. Zorientował się w tym prawie od pierwszej chwili, już w Warszawie, tryb życia prowadziła pozornie beztroski, a jednak… Wciąż działo się coś obok niej, ktoś się pojawiał, jacyś ludzie wchodzili w drogę, ona sama gdzieś znikała, nie miała psa, ale z obu stron jej domu ludzie mieli cholernie czujne psy, które szczekały na wszystkich. Czemuż, do tysiąca piorunów, nie szczekały na koty, tylko na ludzi…?


* * *

Soames Unger nie mógł tego wiedzieć.

– Zdemoralizowała pani kompletnie mojego psa – powiedział do mnie jeden mój sąsiad. – Ona, bo to suka, kompletnie zgłupiała, przedtem szczekała i goniła koty, jak się zaczęło pojawiać pani dziesięć kotów…

– W porywach do czternastu – skorygowałam.

– …teraz siedzi, patrzy, koty łażą bezczelnie, a ona nic.

– Wszystkie wyjałowione, odrobaczone, szczepione i łapią myszy. Pies ma więcej rozumu niż człowiek, wie, co szkodliwe, a co nie.

Psa z drugiej strony postarałam się przekupić kośćmi od pieczonych żeberek. I kotkiem dla córek sąsiada. Pełna symbioza nastąpiła, a ten pacan chciał, żeby na siebie wzajemnie szczekały…!


* * *

Mgła zatem wykluczała strzał.

Z drugiej jednakże strony ta idiotka pojechała na plażę. Wiedział przecież, dokąd jedzie, jeśli skręciła na górną drogę, do portu, jak każdy, tam schodziła ku wodzie. Po dwóch pełnych dobach, ta była trzecia, trochę o jej zwyczajach wiedział, nie wszystko, wciąż jeszcze mogła go zaskoczyć jakimś nowym pomysłem, ale orientował się już, że tam polezie, gdzie nie ma ludzi. Jeśli przy tej pogodzie pojechała do portu, musiała znaleźć się w ściśle określonej sytuacji, z lewej strony tłum, bo ryby mgłę mają w nosie, z prawej pustka, bo szkoła swoich uczniów na plażę w takich warunkach nie wyprowadzi. Zaryzykował i zgadł.

Mgła. Gęsta, cudowna mgła. Na pięćdziesiąt metrów nic nie widać. Żywego ducha dookoła nie ma. Jego też nie ma, jeśli występuje tu jako normalny człowiek, delegat europejskiej ekologii, zachowuje się i porusza też jak normalny człowiek. O jego sprawności fizycznej nikt nie ma zielonego pojęcia, nikt nie wie, że dystans trzech kilometrów potrafi przebiec w ciągu ośmiu i pół minuty bez względu na warunki, nikomu nie przyjdzie do głowy, że gdzieś tam, na tej plaży, mógłby się znaleźć wcześniej niż zmora…

Znaleźć się, znalazł. Ruszył w chwili, kiedy zaparkowała. Co pół kilometra przeskakiwał wydmy i wyglądał. Mgła przeszkadzała zobaczyć cokolwiek i zabierała czas. A jednak, mimo wszystko, trafił.

Za którymś razem dostrzegł ją. Szczęście, że wiedział, jak dziś wygląda, bo bez tej wiedzy w życiu by jej nie poznał. Miała na sobie coś tak dziwnego… Spodnie…? Nigdy nie chodziła w spodniach! Buty? Długie buty do bioder? Kurtka kryła górę tego stroju, diabli wiedzą, co to było, ponadto na głowie miała nakrycie, którego nie umiał określić, zapewne miało pełnić obowiązki czapki. Szkoda, że jeszcze nie przyczepiła sobie długiej, czarnej brody…

Dreszcz szczęścia przeleciał mu po plecach, kiedy uświadomił sobie, na jak znakomite warunki wreszcie trafił. O połowie bursztynu pojęcia nie miał, ale z miejsca połapał się, że ona w tej wodzie coś ujrzała i tylko to ją interesuje. Owszem, rozejrzała się, z pewnością go dostrzegła, ale nic jej zapewne nie przyszło do głowy, bo nie zaczęła uciekać. Przeciwnie, wlazła do wody, jak na zamówienie, cóż za uprzejmość mu robi, prawie ją w tym momencie polubił i w następnym stracił z oczu. Mgła wróciła.

Brnął w bladej, gęstej szarości, kierując się wyłącznie spadkiem terenu. Niewielki to był spadek, ale dawał się wyczuć. Jeśli pod nogami zobaczy wodę… Zaraz, ona powinna być na lewo. W wodzie…? A może wróciła na ląd?

Cieniutki paseczek piany pojawił mu się na czubkach butów. Dobrnął do morza, rozejrzał się. Przed nim mgła była rzadsza, widział tego morza kawałek, za nim, z boku, na prawo i na lewo, trzymała jak zamówiona, mimo że o mgle miał jakieś pojęcie, okazywało się ono teraz do kitu, zachowanie się mgły nad morskim wybrzeżem było nieprzewidywalne. Dlaczego ta suka trwała tu, a nie tam…?

Myśl ludzka działa w czasie niewyobrażalnym nawet dla matematyków. W niepojętym dla mnie osobiście ułamku sekundy Soames Unger zdążył pożałować, że nigdy nie studiował wnikliwie meteorologii, nigdy nie spędzał wakacji na najmglistszych terenach Anglii, nigdy nie badał mgły londyńskiej i w ogóle nigdy nie interesował się mgłą maniacko i wprost nad życie. Robiła ta obrzydliwa małpa co jej się podobało, a on nie nadążał się do tego przystosowywać.

Nagle rozwiała się odrobinę i dostrzegł zmorę w wodzie. Gimnastykowała się, jego zdaniem, musiała chyba zwariować, ruszył ku niej, nie bacząc na to, że do pasa będzie mokry, no, może trochę mniej, ale to była jedyna okazja. W morzu do bioder, pchnąć, jakże łatwo utopić się w takiej sytuacji…

Już był w wodzie do kolan, już mu się nalało do butów, już miał do niej tak blisko…

Mgła nie tylko ograniczała widoczność, tłumiła także dźwięki. Mimo to Soames Unger usłyszał przerażający ryk, zbliżający się ze straszliwą szybkością. Tylko ten dźwięk sprawił, że nie wykonał ostatniego, upragnionego ruchu, tego silnego pchnięcia…


* * *

Na znany mi świetnie ryk motoru Waldemara odwróciłam się i chyba trochę zaparło mi dech. Tuż za mną znajdował się facet, zapamiętany z parkingu w Zwolle, z dokładnie takim samym wyrazem twarzy.

Naprawdę nigdy w życiu nie potrafiłam ocenić ani własnego charakteru, ani własnych reakcji. Powinnam była chyba przerazić się tak, żeby stracić mowę?

Nic nie straciłam, aczkolwiek możliwe, że przerażenie miało do mnie nieograniczony dostęp.

– Kiciu, czy ty nigdy nie żywisz żadnych innych uczuć? – powiedziałam, zdaje się, że z wyrzutem, święcie przekonana, że holenderski złoczyńca polskiego języka znać nie może.

Waldemar wjechał w wodę, rzucił motor, już był obok ze swoim kaczorkiem w ręku. Moja siatka, pieczołowicie wykonana z grzebieniówki, na suchym, lekkim drągu, nie ważyła nic, rybackie kaczorki, ciężkie, potężne i solidne, świetnie nadawały się na maczugi, można było z nimi iść w bój, łamiąc przeciwnikom ręce i nogi. Nie miałam najmniejszych wątpliwości, że Waldemar kaczorka użyje.

Facet ze Zwolle był chyba podobnego zdania, bo po sekundzie osłupienia cofnął się gwałtownie, odskoczył i w mgnieniu oka był na brzegu. Poderwał motor Waldemara.

Przyglądaliśmy się temu obydwoje bez słowa i bez ruchu. Przedstawienie trwało krótko, ale spodobało nam się nadzwyczajnie, jasne było, że łapie jedyny dostępny mu pojazd, zamierzając na nim uciec i gdyby to był normalny motor, z pewnością by mu się udało. Motor Waldemara jednakże miał cechy szczególne, pomijając już to, że liczył sobie około trzydziestu wiosen, nie posiadał rozrusznika. Nie posiadał także wielu innych elementów, z urządzeń niezbędnych pozostały mu właściwie tylko silnik i koła, i nikt, poza samym Waldemarem, nie potrafił go uruchomić. Chwilę, w której śmiertelnie zaskoczony facet oglądał poderwaną z piasku machinę, usiłując zrozumieć co widzi, można było zaliczyć do najpiękniejszych w życiu.

– Teraz widzi pani, dlaczego ja czymś takim jeżdżę? – wytknął niebotycznie zadowolony Waldemar, kiedy niedoszły złodziej porzucił ustrojstwo i znikł we mgle na piechotę. – Nie ma obawy, żeby mi go kto ukradł.

– Panie Waldku, o! – powiedziałam, odwracając się i pokazując palcem. – Źle widać w tej mgle, ale są tam. Dosięgnie pan?

Waldemar spojrzał, kiwnął głową i ruszył dalej w morze ku majaczącej niewyraźnie czarnej smudze. Ruszyłam w przeciwnym kierunku, na brzeg, wlokąc za sobą prawie pełną siatkę. Nadzieja na bursztyn nie pozwoliła mi wykrzesać z siebie nawet odrobiny rozumu, zastanowić się bodaj co robię, ten zbrodniczy palant mógł się przecież czaić w pobliżu i tylko czekać, żebym podeszła. Podłaziłam mu pod rękę! Gdyby Waldemar nie nadjechał, spróbowałby zapewne utopić mnie w morzu!

Nie miałam teraz czasu zastanawiać się nad tym, w moich śmieciach błyskały bursztyny…


* * *

Robert Górski w żywe kamienie przeklinał tę cholerną mgłę. Nic w niej nie było widać, nic nie można było zrobić, znajdowało się tu ich czterech, trzech policjantów i żołnierz straży granicznej, i nie widzieli siebie wzajemnie. W lesie owszem, w lesie mgła ledwo się snuła, gęstniała bliżej wody, w lesie faceta wypatrzyli, potem znikł im z oczu. Jedyną pociechę stanowiła myśl, że on widzi tyle samo i nie będzie strzelał.

Bardzo liczyli na sprzymierzeńca. W obliczu okropnej lekkomyślności potencjalnej ofiary musieli zapewnić sobie jakąś pomoc, w całą sprawę Górski, na wszelki wypadek, wtajemniczył Waldemara. Zaopatrzył go w komórkę z wklepanym numerem, zobowiązał do pilnowania nieznośnej baby, najlepiej bez jej wiedzy. Rybak, miejscowy, energiczny, znający teren jak własną kieszeń, lepiej niż ktokolwiek inny mógł nieznacznie czuwać nad sytuacją, dostrzec każdą obcą twarz, zawiadomić o wszystkim. Jego obecność nie budziła najmniejszych podejrzeń, oni zaś powinni być dla złoczyńcy niewidzialni…

No i dostali sygnał.

Telefon od Waldemara ściągnął ich na plażę we właściwe miejsce, natknęli się na ten dziwaczny, terenowy pojazd, ludzie musieli być kawałek dalej, ryk motoru Waldemara ucichł, zdawałoby się, gdzieś blisko, ale mgła myliła, fałszowała dźwięki. Co się tam działo, do diabła?

Górski był pewien, że Soames Unger znajduje się w zasięgu ręki. Chciał go złapać osobiście. Przynęta, wbrew ostrzeżeniom, sama, można powiedzieć, wystawiała się na wabia, należało tylko dopilnować chwili, w której zbliży się do niej obcy człowiek. W tej mgle mogła się zbliżyć cała procesja, a Górski czuł, że Soames Unger się śpieszy. Został już spalony wszechstronnie i jeśli została mu jakaś bezpieczna kryjówka, powinien do niej natychmiast uciec. Przedtem musi zabić naocznego świadka.

Nie trzymali się oczywiście wszyscy czterej razem, porozstawiani byli w punktach strategicznych, dwóch w lesie, dwóch na plaży, i od jednego z lasu przyszedł sygnał. Zobaczył obcego człowieka.


* * *

Soames Unger znów popełnił błąd. Zmora miała obstawę, mógł zabić wprawdzie i tego faceta, ale gość nie wyglądał na takiego, który grzecznie poczeka na strzał, próba byłaby ryzykowna. Poznała go, to było widoczne, powiedziała przy tym coś tak dziwnego, że wciąż jeszcze nie mógł znaleźć w tym sensu. W każdym razie wolał uciec, przynajmniej na razie, ta mgła w końcu się rozejdzie, zastrzeli ją wtedy i ucieknie definitywnie. Wstrząsnął nim jeszcze ten przerażający rupieć, który przecież, na własne oczy to widział, przedtem jechał, i to jak jechał! Cudem…? Nie do pojęcia!

Chyba te dwa drobne zaskoczenia spowodowały, że bez zastanowienia popędził przez wydmy do lasu. Nie spodziewał się zasadzki, kiedy zatrzymał go żołnierz straży granicznej, zachował spokój, pokazał mu ten wątpliwy dowód Jana Kowalika, ekologa, żołnierz nie nabrał żadnych podejrzeń, tyle że trzymał się go jak rzep.

I nagle nastąpiło coś takiego, że w mgnieniu oka stracił wszelkie szansę. Nie zdążył wyciągnąć broni, a ich było czterech i mieli spluwy, w dodatku legalnie. Gliny. Kołatała się w nim jeszcze odrobina nadziei, ale niestety, miał przy sobie także swoje prawdziwe dokumenty i nadzieję szlag trafił…


* * *

Z plaży przepędził nas terenowy samochód straży granicznej, przyjechali i zażądali natychmiastowego powrotu do portu. Na szczęście śmieci się skończyły, Waldemar wygarnął, ile zdołał, więcej nie podchodziło, w dodatku zaczynało się zmierzchać. Dałam spokój grzebaniu w wywalonych na brzeg stosach, postanowiłam wrócić tu jutro o świcie. Waldemar nie narzekał, złapał bursztyn blisko półkilowy i pochwalił przestępczą aferę, która go tu akurat teraz przywiodła. Nie wiadomo, czybym po niego zadzwoniła, gdyby mi się tu żaden pacan nie pętał.

W porcie czekał Górski.

– O, właśnie! – przypomniałam sobie na jego widok. – Miał pan rację, jest tu ten ze Zwolle. Myśli pan, że naprawdę przyjechał mnie zabić? Nic mi nie zrobił…

– Widzi go pani w tym gronie? – przerwał mi Górski, gestem wskazując grupę siedmiu osób, zgromadzonych na dziedzińczyku strażnicy.

– Widzę, tu stoi. Mam go pomacać czy jak…? Kurtkę miał inną, ale twarz mu została i nawet wyraz ten sam. On mnie chyba trwale nie lubi.

– On bardzo dobrze mówi po polsku.

– O, cholera…

Waldemar stał tuż za mną i wtrącił się.

– To ten pan wlazł za panią do wody akurat, jak nadjechałem – oznajmił stanowczo.

Obejrzałam się na Górskiego.

– Wie pan, że dobrze mi się wydawało, obejrzałam go wtedy w całości. I teraz poznałam po sylwetce, chociaż we mgle był trochę niewyraźny. Już tam… mówiłam panu chyba? Miałam wrażenie, że widzę coś znajomego, i rzeczywiście, jest podobny z figury do faceta, którego kiedyś znałam i naprzyglądałam mu się do upojenia. Pomyłka wykluczona, tamten od dawna nie żyje. No to Ryjek…

Ugryzłam się w język. Chciałam powiedzieć, że Ryjek-Wagon się ucieszy, ale skoro Soames Unger znał polski język, byłoby chyba nietaktem podawać mu moją wersję nazwiska holenderskiego gliniarza. Ciekawe, swoją drogą, jak mu cokolwiek udowodnią, nazywa się inaczej, wygląda inaczej…

– I co? – zniecierpliwiłam się. – Tak tu będziemy stali, aż przyjadą po niego Holendrzy?

– Nie, to raczej on pojedzie do Holandii. A pani może wracać do domu…


* * *

Inspektor Rijkeveegeen oszalał ze szczęścia. Miał Soamesa Ungera i miał dostęp do jego pieniędzy. Odzyskał ukradziony szmal!

Jednakże ścisły związek zaginionego Meiera van Veen ze złapanym prawie na gorącym uczynku Soamesem Ungerem okazał się dość trudny do udowodnienia. Soames Unger, który w rzeczywistości nazywał się Albert Haucher i był co najmniej w połowie Polakiem z obywatelstwem niemieckim, miał dość rozumu, żeby pamiętać o rękawiczkach i nigdzie nie zostawiać odcisków palców. Meier zostawiał, Soames nie. Śladami rękawiczek owszem, siał licznie, znaleziono je w samochodzie Ewy Thompkins, na kwitku ze stacji benzynowej, na drzwiach garażu Marcela Lapointe, na odebranym złoczyńcy pistolecie, a w dodatku w chwili złapania miał te rękawiczki na rękach. Palce w naturze natomiast sprawiły kłopot.

W domu i w biurze Meiera znaleziono ich trochę, aczkolwiek mniej niż można się było spodziewać, no ale może Meier pedantycznie po sobie sprzątał i wszystko wycierał. Nie pasowały do palców zatrzymanego w najmniejszym stopniu. Zęby…! Zęby Meierowi służyły znakomicie, odnaleziono jego dentystę, u dentysty zaś kartę pacjenta, który w ciągu dziesięciu lat był dwa razy i żadnych poważnych zabiegów nie wymagał, rentgena robić nie było potrzeby, ślad po kontroli pozostał tak znikomy, że o niczym nie świadczył. Chyba tylko o tym, że istnieją w Europie osobnicy z uzębieniem godnym zazdrości.

Ponadto nie zgadzało się właściwie nic. Nie tylko odciski palców Soamesa-Alberta i Meiera różniły się od siebie, także ogólny wygląd zewnętrzny budził szalone wątpliwości. Sprowadzona kolejny raz ze Stanów Zjednoczonych Jantje Parker na widok Soamesa-Alberta z powątpiewaniem pokręciła głową.

– To nie on – rzekła. – Niemożliwe. Nie znam Meiera aż tak dobrze, jak go Neeltje znała, ale ten tutaj wcale do niego nie jest podobny. Meier zawsze robił na mnie wrażenie… okrąglejszego. Takiego miękkiego. No… wzrost ten sam. Ale właściwie nic więcej.

Ściągnięto ze Stuttgartu Natalię Sterner.

– O Boże, to nie Thorn – powiedziała niepewnie, patrząc przez fałszywe lustro, bo bezpośrednio oglądać go nie chciała. – Ale coś ma w sobie. Tak ogólnie, to chyba trochę podobnie wyglądał, jak go poznałam, to już z pięć lat, ale później utył i ostatnio się bardzo zmienił. I właściwie nawet do siebie samego wcześniejszego wcale nie jest podobny.

Sprzątaczka Neeltje wyraziła pogląd odmienny.

– O, tak mi się jakoś widzi… Twarz to nie, z samej twarzy bym go nie poznała, ale w sobie… to ja go chyba takiego pamiętam. Z dziesięć lat temu albo i więcej, jak zaczęli ze sobą, znaczy, pani van Wijk za plenipotenta go wzięła, to jak raz właśnie w sobie był taki. A potem co i raz to grubszy się robił. W brzuchu i w tym… no… w zadzie, nawet sobie myślałam, że chłop był jak lalka, a w piernika się przemienia. W ostatnich czasach wcale już do tego tutaj nie był podobny, ale z początku całkiem on! I ruszał się jak ten, a później już całkiem inaczej.

Nikt inny w Soamesie-Albercie Meiera van Veen nie ujrzał i z identyfikacją były same zgryzoty. Rijkeveegeen się uparł, bo tożsamość tajemniczego Soamesa była mu niezbędna do zamknięcia sprawy, i ruszył w przeszłość. Twarz twarzą i zęby zębami…

Inna rzecz, że Soames Unger gorzko w tym momencie pożałował, że nie wyrwał sobie jakiegoś zęba, na przykład, w Turcji…

…ale istnieją elementy decydujące. Chociażby DNA!

Czy temu Meierowi van Veen nigdy w życiu nie badano krwi…? Ani czaszki? Niczego sobie nigdy nie złamał? Nie robiono mu rentgena…?

Bliskiej rodziny Meier nie miał, to zostało stwierdzone już wcześniej, kiedy rozpoczęto poszukiwania zaginionego. Znajomych owszem, zatrzęsienie. Inspektorowi potrzebni byli starsi znajomi, sprzed dwudziestu i szesnastu lat, bo już się orientował, że ci z wczesnej młodości, z dzieciństwa i ze szkoły będą do niczego. Laboratorium zrobiło mu zdjęcia czaszki chłopca z albumiku, porównał je z czaszką Soamesa-Alberta i oczywiście też się te czaszki nie zgadzały.

Jedyne, co mu się dopasowało do siebie wzajemnie, to ostatnie zdjęcie Meiera wykonane przez policyjnego fotografa do celów śledczych, prezentowane między innymi naocznemu świadkowi z również ostatnim zdjęciem złapanego Alberta Hauchera, też dziełem policyjnego fotografa, zrobionym jeszcze w Polsce, natychmiast po zatrzymaniu podejrzanego. Te dwie podobizny, nareszcie, zawierały w sobie tę samą czaszkę!

Dokumenty służbowe stwierdzały, że Meier van Veen studia rozpoczął w Holandii, a ukończył w Anglii, w Oxfordzie, przed szesnastu laty, po czym od razu podjął pracę, jako niezwykle zdolny i wysoko ceniony młodzieniec. Pracując, kontynuował wykształcenie i specjalizował się w czym popadło, pracowity cholernik, a szczeble rozmaitych drabin urzędowych przeskakiwał w piorunującym tempie. Pozahaczał się w rezultacie na wszystkie strony i zyskał wielokierunkowe uprawnienia. Ktoś z dawnych czasów musiał go, do licha, pamiętać!

Puściwszy w ruch kogo tylko się dało, Rijkeveegeen dość szybko dotarł do trzech osób, znających Meiera van Veen na początku studiów, oraz do listy uczniów, kończących szkołę średnią równocześnie z nim, dokładnie dwadzieścia siedem lat temu. Nie przyniosło mu to wielkiej korzyści. Wyłapane osoby pamiętały go słabo, niczym szczególnym ten Meier się nie odznaczył, ponadto jednej z owych osób przypominało się niewyraźnie, że podobno on już dawno nie żyje, zginął w jakiejś katastrofie. Jego podobizny również nikt nie posiadał. Co gorsza, ewidencja ludności wykazała, że rodzice Meiera rzeczywiście zginęli w jakiejś okropnej katastrofie lotniczej przed szesnastu laty, a dom, w którym przedtem mieszkali, uległ zniszczeniu wskutek pożaru i został dawno rozebrany. Na jego miejscu stoi nowy. Poprzednich lokatorów ciężko będzie znaleźć.

Fakt, iż przemiana Alberta Hauchera w Meiera van Veen nastąpiła przed szesnastu laty nie ulegał już dla Rijkeveegeena wątpliwości, ale tej przemiany musiał dowieść. Szło mu jak z kamienia. Nie zgłupiał jednak doszczętnie i pamiętał, iż Soames Unger, będący rzeczywistym Albertem Haucherem, nie ograniczył się do Meiera van Veen i Gerharda Thorna, ale był także Stefanem Obligą, kilkoma facetami, którzy ledwie mignęli w operacjach bankowych, niemieckim lekarzem i wreszcie, ostatnio, Janem Kowalikiem. Każdy z owych osobników nie tylko inaczej się nazywał, ale także inaczej wyglądał. Odmiany urody, dzięki żonie, pojmował doskonale, równie dobrze jednak wiedział, iż do tych odmian potrzebne jest zaplecze. I dosyć dużo materiałów pomocniczych. Gdzieś zatem Albert Haucher musiał mieć stałą metę, bezpieczne gniazdko, w którym trzymał cały chłam, wybierając z niego to, co akurat było mu potrzebne. Kamuflaż Meiera mógł wyrzucić, pociąwszy go na kawałki i rozsiawszy po śmietnikach Europy, reszta jednakże, chociażby pełna osobowość Alberta Hauchera, do której najwyraźniej w świecie zamierzał wrócić, powinna na niego czekać.

Albert Haucher na swój temat milczał jak głaz, ciężko obrażony za głupie podejrzenia, przeczył wszystkiemu i żądał swojego adwokata.

Miał adwokata, czemu nie? Szwajcar pochodzenia polskiego, Henryk Bykowicz, przybył czym prędzej do Amsterdamu, śmiertelnie i autentycznie zdumiony, i stwierdził, że pana Hauchera zna całe życie, żadnego kontaktu z nim nie stracił, widuje go dość systematycznie, wie doskonale i ma dowody, że pieniądze pana Hauchera pochodzą nie z żadnych kantów, tylko ze znalezisk geologicznych. Jaki Meier, jaki prawnik? Pan Haucher jest geologiem, w tym samym czasie zaczynali obaj studia, on poszedł na prawo, a pan Haucher na geologię, owszem, na trochę zeszli sobie z oczu, każdy z nich opuścił Polskę we własnym zakresie, ale kontakt pozostał, przeważnie telefoniczny, co nie zmienia faktu. Albert miał fart, proszę, tu są dowody, brazylijskie szmaragdy, diamenty w Południowej Afryce, złoto w Kanadzie, nic nielegalnego, za takie odkrycia przedsiębiorstwa płacą, a jeśli pan Haucher przypadkiem trafił na zmianę rządów w którymś kraju afrykańskim i na własne wydobycie miał koncesję… No to co, że miesięczną? Przez miesiąc można znaleźć pół tuzina Koh-i-noorów!

Rijkeveegeen był na krawędzi rozpaczy, kiedy z całkowicie nieoczekiwanej strony przyszedł ratunek.


* * *

– Ja bardzo przepraszam, że do pani dzwonię – powiedziała wściekle zakłopotana Ewa Thompkins – ale namówiły mnie obie Gąsowskie, Jadzia i Elżbieta, uparły się, że pani poradzi, a to taka idiotyczna sprawa, że sama nie wiem, co robić. Pani się przecież orientuje, co to za kraj, Anglia…

– Mniej więcej – przyświadczyłam, nieco zaskoczona. – Co prawda lepiej znam tę z dziewiętnastego wieku niż obecną, ale zawsze trochę. A co się stało?

– To przez psy. Oszczeniła się suka pani Mills, to moja sąsiadka…

– Tak, wiem. Słyszałam. I widziałam dzielnicę, topografii może pani dać spokój.

– Nie mogę. Chodzi o dom za mną, przylega do mojego ogrodu. Ona mi je wszystkie po kolei przyniosła, cztery sztuki… Zaraz, ja chyba mętnie mówię, to nie jest dom pani Mills, ten za mną, i nie pani Mills przyniosła szczeniaki, tylko suka. Odniosłam je oczywiście. Ale ta psica je nauczyła bywać u mnie, one już mają po pięć tygodni, przyłażą, a mój mąż psów nie lubi i trzeba je szybko przed nim chować. Usuwać. On tak nie bez powodu, jest uczulony na sierść zwierzęcą…

– Niech się pani tak nie śpieszy – poprosiłam. – Przecież słyszę, że pani ledwo zipie. Spokojnie, mamy mnóstwo czasu. I co? Chyba nie zrobił żadnemu nic złego?

– Nie, one same sobie. Ale to moja wina. On przyjechał, nie dopilnowałam czasu, szczeniaki były u mnie, więc w pośpiechu przepchnęłam je przez żywopłot do ogrodu na tyłach. Żeby ich nie zobaczył, bo i tak jest już dosyć zadrażnień… Takie śmieszne szczeniaczki, żywe i ciekawe, polazły tam i zaczął się dramat. Wpakowały się, dwa, w taki stos drewna, ścięte gałęzie takiego czegoś… krzew, nie znam nazwy, ale to okropnie cierniste, jak na zeribę afrykańską, i w dodatku trujące. Nie umiały z tego wyjść i rozpaczały przeraźliwie, Jadzię wysłałam, zobaczyła, że tam siedzą, coś okropnego, zdenerwowałam się, ona też…

– A suka? I pani Mills?

– U pani Mills nie było słychać. Ona myślała, że są u mnie.

Przejęłam się. Znałam te krzewy.

– I co?

– Na szczęście mąż się śpieszył i zaraz wyszedł, więc popędziłam tam, Boże drogi, wyglądało na to, że się strasznie poranią, a to trujące, zliżą albo co, furtka zamknięta, nikogo nie ma… Dokonałam włamania. Trudno, musiałam ratować głupie szczeniaki, ale zostało mnóstwo śladów. Zdewastowałam żywopłot i ogrodzenie, widać, że to od mojej strony, naruszyłam cudzą własność, a to jest Anglia!

– A tam, Anglia, a co szczeniaki? Nic im się nie stało?

– W zasadzie nic, ale chyba się pokłuły. Czy ta trucizna nie…

– Jeśli o to idzie, mogę panią uspokoić – powiedziałam żywo. – Sama się tym podrapałam tak, że do dziś mam bliznę, ale żyję, jak widać. A co do Anglii, to cywilizowany kraj, szanują zwierzęta, no, poza lisami. Właściciele już wrócili?

– Nie. Próbowałam się dowiedzieć, tak delikatnie, to jest jeden właściciel, który często wyjeżdża, gosposia tam przychodzi raz na tydzień, w tym właśnie rzecz. Z Anglikiem bym się dogadała, ale gosposia…? Poleci na policję, zacznie się cała kołomyja i oczywiście wszystko od razu obije się o mojego męża. A w dodatku ten właściciel bardzo przystojny, ja go kiedyś widziałam, parę razy nawet, Jadzia też… a mój mąż ma obsesję… – zająknęła się lekko i czym prędzej wróciła do tematu. – Nie spowoduję przecież cudownego odrośnięcia połamanego żywopłotu! Co ja mam zrobić?

Nie zastanawiałam się ani sekundy.

– Jadzia ma zakochanego gliniarza. Poradzić się go natychmiast!

– Jadzia ma zakochanego gliniarza? – zdumiała się Ewa Thompkins. – Nic o tym nie wiem, pierwsze słyszę!

– Jak to, nie powiedziała pani? O, do licha… I jej matka też nie? Obsobaczę te dziewczyny. Ale wobec tego niech pani udaje, że nic pani nie wie o zakochaniu, tylko tyle, że Jadzia go zna. Niech go ściągnie, wszystko mu pani powie i on doradzi.

– Jakiegoś chłopaka sobie znalazła, to już wół mógł wywęszyć – rzekła Ewa w zadumie. – Ale nie wiedziałam, że to gliniarz. Mówiła, że sympatyczny.

– I zdaje się, że nawet niegłupi. Niech go łapie od razu. Zanim ta gosposia przyjdzie i zobaczy włamanie!

– Ma pani rację. Tak zrobię…


* * *

James Bertlett, tknięty tajemniczym przeczuciem, zareagował prawidłowo pod każdym względem. Nazwisko poszkodowanego właściciela posiadłości, skalanej szczeniaczkami, zdobył bez trudu, kilka pogawędek z sąsiadami spowodował błyskawicznie, na wszelki wypadek zadzwonił do Holandii i jeszcze tego samego dnia Rijkeveegeen uzyskał zezwolenie na wdarcie się do angielskiego domu. Ciepłe gniazdko Alberta Hauchera stanęło przed nim otworem.


* * *

– Anglia szanuje prywatność bardziej niż jakikolwiek inny kraj – powiedział z westchnieniem Górski, nie protestując przeciwko dolewaniu mu wina. – A dom… Rany boskie, a cóż to była za skomplikowana afera! Dom stanowił własność rdzennego Anglika, który przekazał go w spadku Albertowi Haucherowi piętnaście lat temu. Haucher podatek zapłacił, wszystko jak trzeba, pies z kulawą nogą nie miał prawa się nim interesować.

– Ale właśnie psy go załatwiły – zauważyła mściwie Martusia.

U mnie w domu siedział cały tłum. Górski, Martusia, Małgosia, Witek, Tadzio i Elżbieta Gąsowska. Uparłam się zebrać ich wszystkich do kupy razem, żeby nie musieć powtarzać wyjaśnień po pięć razy. Górski zgodził się wyjawić tajemnice, bo i tak holenderska telewizja trąbiła o nich na wszystkie strony świata, tyle że bez atrakcyjnych szczegółów, pomijając już taką drobnostkę, że nikt z nas nie znał holenderskiego języka. Finansowo sprawa prezentowała się potężnie.

– Niech pan powie od początku – zaproponowałam. – Ryjek-Wagon wydłubał przecież wszystko.

– Kim on w ogóle był, ten cały, jak mu tam, Albert? – spytała z niesmakiem Małgosia.

– Nikim niezwykłym – odparł Robert Górski. – Normalnym, zdolnym chłopakiem, któremu przytrafiło się parę osobliwości. Z tym że charakter owszem, przedsiębiorczy, bezwzględny i taki raczej niekoniecznie praworządny. Uzdolniony językowo, poza tym, jego matka była Holenderką, więc tu akurat język przytrafił mu się jak ślepej kurze ziarno. Urodził się w Niemczech, stąd obywatelstwo…

– Dlaczego w Niemczech? – zdziwiła się Gąsowska.

– Bo jego matka znienacka postanowiła rodzić w Holandii, u siebie, wystraszyła się naszej służby zdrowia, mąż się ugiął, ruszyli samochodem i gdzieś w okolicy Hanoweru ją złapało. Dziecko, urodzone w jakimś kraju, automatycznie dostaje obywatelstwo tego kraju, a tu jeszcze nazwisko się Niemcom podobało. Nie, na przykład, Płoszczyński, tylko Haucher, Płoszczyńskiego może by usiłowali zepchnąć sobie z głowy.

– Ale potem chował się w Polsce?

– W Polsce. Z tym że często wyjeżdżał. Był dwujęzyczny, poza tym w ogóle języków uczył się z największą łatwością. To prawda, że interesował się geologią, ale na tym się kończą jego osiągnięcia…

– Skąd on wykombinował tyle tych fałszywych dokumentów? – odezwał się w zadumie Witek.

– Wcale nie były fałszywe. Mam mówić po kolei czy na wyrywki?

– Po kolei – zarządziłam surowo. – Pytania sobie zapiszcie i zadamy je potem, hurtem. Proszę, tu leży papier. I długopisy. Kupiłam nowe, wszystkie piszą. Niech pan nie zwraca na nikogo uwagi. Skończył z geologią. I co?

– Na rozmaitych egzaminach różnie mnie już usiłowano zmącić, ale to było dawno – zganił mnie z wyrzutem Górski. – A teraz pani zaczyna na nowo. Nie skończył. Użył jej. Ale skoro ma być po kolei, to po roku studiów, dziewiętnaście lat miał wtedy, matka już nie żyła, ojciec przeszedł na margines społeczny, alkoholizm, ten cały Albert trafił na katastrofę w Lesie Kabackim. Wiadomo, co się tam działo…

– W sobotę to było – nie wytrzymałam. – Na wyścigi przyleciał facet z krzykiem, że straszne rzeczy i dlaczego tu nikt nic nie słyszał…

– A tam – ciągnął Górski karcąco – przyzwoici ludzie zbierali wszystko dookoła, rzeczy, portfele, dokumenty, to się rozleciało szeroko, i oddawali na milicję, a złodzieje kradli. Albert Haucher był tam przypadkiem i zaliczył się do tej drugiej kategorii, znalazł między innymi tę, no, taką… pederastkę Meiera i przywłaszczył sobie. Pieniędzy też trochę, może nawet dosyć dużo, możliwe, że znalazł także dokumenty van Veenów, oni lecieli całą rodziną, wszyscy troje, ale ich dokumenty zwrócił anonimowo. Błyskawicznie zorientował się, że Meier mu pasuje, wzrost ten sam, wiek prawie, Meier był starszy o rok, no i zaryzykował. Wyjechał natychmiast jako Meier van Veen, ich adres miał, był w papierach, klucze do mieszkania również, Meier je wrzucił na dno pederastki, w domu van Veenów znalazł wszystko co trzeba i wystąpił jako ich syn.

– Niemożliwe – zaprzeczyła kategorycznie Małgosia. – A gęba? A znajomi?

– A lista pasażerów? – poparł ją nieufnie Tadzio.

– Nie wsiadł do samolotu. W ostatniej chwili…

– Ejże! – włączyłam się żywiutko. – To tak jak ten chłopak z „Estonii”!

Spojrzeli na mnie wszyscy, zanim się zdążyli odezwać, kontynuowałam.

– Wtedy, kiedy się utopiła „Estonia”, uratowało się z niej sześć, a może dwadzieścia osób, nie pamiętam, w każdym razie wyłącznie młodzi i bardzo zdrowi, jeden chłopak nie zdążył na prom. Duńczyk, stąd to wiem, że akurat byłam wtedy w Danii i obie z Alicją siedziałyśmy przed telewizorem i przy radiu, przyleciał do portu, jak już „Estonia” była w morzu o pięćdziesiąt metrów. Ze zmartwienia, że się spóźnił, poszedł na piwo i dzięki temu usłyszał wiadomości, bo o katastrofie rozeszło się błyskawicznie. I natychmiast poleciał dzwonić do rodziców, którzy już go opłakiwali w Kopenhadze. A gdyby tak nie poszedł na piwo, nie siedział w knajpie, nie słyszał, odczekał, może ruszyłby do domu pociągiem, autostopem, przez ten czas zostałby uznany za utopionego, wszyscy wiedzieli, że ma wracać „Estonią”, musiałby swoją śmierć odkręcać. Paszporty wtedy sprawdzali. Meier mógł zrobić to samo, na liście był, spóźnił się, nie wsiadł…

– Skąd pani to wie? – zainteresował się Górski.

– Nie wiem, tak sobie wyobrażam z doświadczenia.

– Bardzo trafnie.

– A twarz? – uparła się Małgosia. – Wcale niepodobni do siebie.

– Mówiłem, że to był chłopak uzdolniony. Grywał w szkolnym teatrzyku, miał zdolności aktorskie, upodobnił się do Meiera z łatwością. Ponadto symulował coś w rodzaju amnezji, wynikłej z szoku. Nie dość na tym, przeniósł się do Anglii, z przyjęciem na dalszy ciąg studiów nie miał problemów, z tym że to były studia prawnicze. Wszystko wskazuje na to, że osobiście podpalił dom, gdzie z rodzicami mieszkał, żeby zatrzeć za sobą ślady. Prawem się zajął, owszem, co najmniej połowę dokumentów sfałszował, ale był dostatecznie inteligentny, żeby dać sobie radę z tą całą robotą. Rijkeveegeen stwierdził, że posługiwał się dokumentami ludzi, z którymi miał kontakt, szczególnie wykorzystywał nieboszczyków, ubezpieczenia mu się spodobały, prawie równocześnie z końcem studiów wymyślił sobie ten cały przekręt, delikatnie, bez przesady, zgromadził szmal. Równocześnie, nie tracąc kontaktu z kumplem ze szkoły, mecenasem Henrykiem Bykowiczem, bardzo zręcznie symulował bogacenie się na znaleziskach geologicznych i Bykowicz gotów za niego głowę dawać. Pokazywał się gdzie trzeba, nawiązywał znajomości, zdobywał albo podrabiał odpowiednie dokumenty i jako Albert Haucher miał pełne prawo do wielkiej forsy. Owszem, narobił się jak perszeron za pługiem, ale rezultaty uzyskał wstrząsające, jako on sam, Albert Haucher. Mógł usunąć ze świata Meiera van Veen i żyć z tego w luksusach, we własnej osobie. I wychodzi na to, że do tego właśnie zmierzał, tak sobie obmyślił od początku. Na legalnym szmalu siedzi, świat przed nim otworem…

Słuchaliśmy z zapartym tchem.

– Ładne – pochwalił Tadzio. – I dlaczego mu nie wyszło?

– Bo jego machinacje ubezpieczeniowe wyłapała ta nieboszczka ze Zwolle. No dobrze, będę brutalny. Nie chciał z nią sypiać, więc uparła się zemścić.

– A dlaczego właściwie nie chciał z nią sypiać? – zdziwiła się Martusia. – Przecież sypnął, o ile wiem?

– Bo jako Meier van Veen nie mógł. Odmieniał się stopniowo, żeby nie być podobny do siebie samego. Grubszy, taki, no… miękki. Otłuszczony. Skóra sztuczna, rzecz jasna, przy takich… jak by tu… igraszkach… partnerka mogła to zauważyć.

– To jak on tego…?

– Jako on sam, Albert. Rijkeveegeen znalazł dwie… damy… które, kolejno, miały nadzieję, że je poślubi. Jedna w Afryce Południowej, druga w Hiszpanii. Stąd jego wściekle ruchliwy tryb życia. A tak naprawdę kwestie prawnicze załatwiali dla niego wynajęci pracownicy, umiał dobierać ludzi.

– A Natalia Sterner? – przypomniałam sobie. – Z tym jej Szwedem?

– Jeden z nielicznych błędów. Z jej mężem coś załatwiał, myślał, że wydoi z niej jakieś sekrety, a jej samej się bał. Zbyt agresywna.

– No dobrze, a ta nieboszczka to co? – spytała cichutko Elżbieta Gąsowska. – Nie chciał jej i co?

Górski westchnął.

– Zaczęła wyłapywać kant ubezpieczeniowy przy okazji załatwiania sprawy dla Marcela Lapointe, tego wielbiciela Ewy Thompkins. Dla niej to był Herbert Moeller, Lapointe powiedział prawdę…

Witek uparł się przy swoim. Przerwał Górskiemu.

– Obaj się tak przejechali na lewych papierach, co to za jakiś urodzaj? Epidemia? Znali się, jeden drugiemu podpowiadał? Jak to możliwe?

Górski westchnął ponownie, tak, że ruszyła się firanka.

– Znamy sytuacje… no, ja już dość długo pracuję w tym zawodzie… kiedy w aferze połowa osób posługuje się cudzymi albo fałszywymi dokumentami. Tu się rzeczywiście zbiegło, w jednej aferze znalazło się dwóch takich, ale trzeba wziąć pod uwagę, jaka ilość ludzi wchodziła w grę, a przy tym zasadnicze przestępstwo opierało się właśnie na znajomościach, kontaktach z ludźmi. Przypadek sprawił, że wplątał się ten cały Lapointe, może i dziwkarz, może i żigolak…

– Nie może, a na pewno – zganiła go Małgosia.

– O, ty nie bądź taka zasadnicza! – prychnęła na nią Martusia.

– Zamknijcie gęby na chwilę – poprosił z naciskiem Witek.

– …ale w gruncie rzeczy normalny, względnie przyzwoity facet – kontynuował niewzruszenie Górski. – Jako gówniarz wystraszył się śmiertelnie, nie chciał siedzieć, bał się i kumpli, i policji, narkomanem jeszcze nie był i nie zamierzał być. Skorzystał z okazji i przez ładne parę lat miał ciężkie życie. Dokładnie odwrotnie niż Meier-Albert, który swoją okazję potraktował jak dar losu, może dlatego, że jego marzeniem była ucieczka z tego ustroju. Zwierzać to on się nie zwierza, ale dużo o nim wiadomo i chyba od początku obmyślał sobie jakiś intratny kant. To systematyczny gość, konsekwentnie dążył do celu, Lapointe jako Moeller nawet mu się przydał, bo na jakiś czas zajął sobą nieboszczkę…

– Ale jeszcze żywa była wtedy? – upewniła się niespokojnie Martusia.

Górski pomilczał chwilę i jakby złapał dech.

– Żywa. Nawet bardzo żywa. Za bardzo, jak na jego potrzeby. Kant, mówię, wyłapała, Lapointe ginął z oczu… W końcu, zdenerwowana, wrzepiła się w aferę pazurami przez ambicję i przez zemstę, bo jej Meier zaczął wychodzić. A Meier też jej nie chciał… I nie miała nic lepszego do roboty, jak tylko dać mu do zrozumienia z wielkim triumfem, że go odgadła. Nikt inny, tylko ona, i to prawie na finiszu. No to co miał zrobić? Musiał ją kropnąć.

– Musiał – zgodziłam się. – Dlaczego jako on sam, w prawdziwej postaci?

– Bo za skarby świata nie mógł jeszcze zaryzykować podejrzeń w stosunku do mecenasa Meiera van Veen. Nikogo innego nie mógł z siebie zrobić, chociaż dokumentów po różnych nieboszczykach miał zatrzęsienie, ona go trochę zaskoczyła. Obmyślał to już wcześniej, miał na oku samochód Ewy Thompkins, nie mógł operować wyłącznie Soamesem Ungerem, postacią fikcyjną, chciał się zapewne przerobić na kogoś nowego, a ona mu wystrzeliła swoją wiedzą. Tyle zdążył, że zorganizował sobie transport, ta Campanilla, gdzie rzekomo nocował, samochód na parkingu, światło w oknie, butelka wina na blacie… Całkiem niezłe alibi, tam nikt nikomu nie przeszkadza, sama pani to wie…

Kiwnęłam głową, bo Campanille znałam doskonale.

– Ten tutaj – rzekł znienacka Witek – jak mu tam… Obelga… to też nieboszczyk?

– Obliga. Świeży. Sprzed dwóch tygodni. Francuski włóczęga pochodzenia polskiego.

– No to tam, nad morzem, wygłupił się okropnie – zaopiniowała z niesmakiem Martusia. – I po co mu to było?

– Żeby nie zostawiać świadków. Pani stanowiła dla niego szczyt niefartu – tu Górski kiwnął ku mnie głową. – Jeden to ten Feuillet, a pani druga. Nikt inny nie widział go prawdziwego i nikt inny nie mógł zaświadczyć, że przywiózł zwłoki na parking w Zwolle. A, właśnie! Odciski palców Meiera też nie były prawdziwe, Rijkeveegeen wie to już od dawna, taka błonka na palcach, kosztownie mu wychodziło to przebieranie, ale zyskiwał tyle, że mógł sobie pozwolić. A na panią mógł trafić kiedykolwiek, byle gdzie, też nieszczęśliwym przypadkiem. Nie chciał żyć w zagrożeniu.

– Zaraz – wtrąciła się energicznie Małgosia. – A po co on właściwie robił te wszystkie sztuki z samochodami, zamiast rąbnąć cokolwiek komukolwiek? I tak tę Ewę wrabiał?

Mogłam wyręczyć Górskiego w odpowiedzi.

– Bo każdy właściciel już na drugi dzień rano zrobi raban na pół Europy, że mu pojazd ukradli. O, chociażby ten chłopak, któremu motor podwędził, od świtu latał i wrzeszczał! I już wszystkie gliny mają numer i markę. I nie tylko gliny, wielkie garaże, strzeżone parkingi na lotniskach, na dworcach… A tu miał pewność, że nikt żadnej kradzieży nie zauważy prawie do końca wakacji.

– I nie tylko – włączył się Górski. – On znał Lapointe’a, wiedział o tej jego podwójnej osobowości, tu Francuz Lapointe, a tam Holender Moeller, specjalnie go przylepił do afery. Miał nadzieję, że wszystkie podejrzenia padną na niego i zanim się to wyjaśni, on już dawno będzie bezpieczny. Znał Zwolle, znał ten hotelowy parking, ludzie, przecież on to sobie przygotowywał przez parę lat! I udałoby mu się, gdyby nie trafił na świadka…

– Niech ktoś otworzy jakąś butelkę wina – poprosiłam. – Żyję jednak, co mnie troszeczkę dziwi.

– To i dobrze, że mój szwagier nie miał pojęcia, gdzie pani jest – stwierdził Tadzio i poszedł po wino.

– I tak się musiał bez przerwy przebierać… – westchnęła w zadumie Elżbieta Gąsowska, jakby z odrobiną współczucia.

Górski podchwycił.

– Otóż to. Musiał mieć jakąś własną melinę. Ten dom w Chelsea otrzymany w spadku… zawracanie głowy, sfałszował testament, dla bystrego faceta komputery to żyła złota. W życiu nikt by go nie odnalazł, gdyby się nie zbiegło. Dokumenty, paszport, ściśle biorąc, i prawo jazdy… miał przy sobie, bo już wiedział, że wszystkie inne osobowości są podejrzane i powinien wrócić do własnego nazwiska. Dom w Anglii miał pod własnym, a w tym domu oprzyrządowanie… rany boskie, do takiej charakteryzacji potrzebna jest cała pracownia kosmetyczna, czy jak to nazwać… Gdzieś musiał wszystko trzymać. I co to się było zastanawiać, skąd on wie cokolwiek o Ewie Thompkins, bywał tam przecież, oczy miał w głowie, po polsku umiał. Rozmawiała przez telefon, nie?

– Ale u niej nie bywał! – zaprotestowałam. – Raz go tylko widziała!

– Widziała go więcej razy, tylko nie miała pojęcia, że to on. Za to on ją widywał dość często. I podsłuchał bez trudu. Ona lubi świeże powietrze.

– I co? – nacisnęła Małgosia. – Tam znaleźli te rzeczy?

– Tam znaleźli wszystko. Gumę piankową, skórę, maski, peruki, szkła kontaktowe, masę plastyczną, ostatnie zdobycze techniki. Dokumenty wszelkie, dowody na nieskazitelne życie Alberta Hauchera, także dowody tożsamości mnóstwa innych osób, już wykorzystanych. Prawdziwe odciski palców, włosy. Pełnego człowieka.

– I wszystko pokazały szczeniaczki? – ucieszyła się Martusia.

– Szczeniaczki – potwierdził Górski.

– To jakże, znaczy, że to Jadzia? – przestraszyła się nagle Gąsowska.

– Owszem. Dzięki Jadzi Bertlett tam się pokręcił, chociaż do Rijkeveegeena zadzwonił tylko na wszelki wypadek…

– I teraz sama pani widzi, że romans z angielskim gliniarzem ma jakiś sens – wytknęłam czym prędzej. – Kiedy oni ślub biorą?

– To już pani wie…? Zaraz po Nowym Roku się szykują, cała rodzina chyba pojedzie.

Górski przyglądał mi się jakoś dziwnie, a Witek tam samo.

– No tak. Ale to przecież pani im poradziła, żeby się poradzić tego gliniarza…

– I ty go rozpoznałaś z twarzy, a nawet i z daleka…

– A myśli pani, że dlaczego ja się w tę całą kotłowaninę wdałem osobiście? Dla przyjemności? Z nudów? Od pierwszej chwili było widać, że musi się pani pozbyć!

Zastanowiłam się. No rzeczywiście, to ja mu chyba narobiłam najwięcej złego. Obejrzałam go na parkingu, kiedy przywiózł zwłoki, rozpoznałam go na plaży, namówiłam Ewę na Bertletta… Gdyby nie ja, ten biedny człowiek, złoczyńca, morderca, uzdolniony przestępca finansowy… a, czort go bierz z finansami, ale ludzkich jednostek nie należało jednak usuwać z tego świata, nieładnie jakoś… Mimo wszystko, beze mnie zdołałby może ze wszystkiego się wyłgać.

– Zdaje się, że miał rację – przyznałam z czymś w rodzaju smętnej skruchy. – Rozumiem go, stanowczo powinien był mnie zabić…

Загрузка...