– Ale człowiek musi w tym tkwić! – zaprotestowałam. – Hasło, samo z siebie, takiej roboty nie odwali. I zwłok do bagażnika nie wepchnie!

– Owszem, zgadza się. Tyle że nie wiadomo kto to jest, nikt go nigdy na oczy nie widział, nie wiadomo, czy jakiś Soames Unger w ogóle istnieje, ale zdaje się, wszystko na to wskazuje, że ta baba go dopadła. Odgadła. Jakim sposobem nie wiem i nie będę wnikał. Musiała się z czymś zdradzić, najprawdopodobniej on ją kropnął, Rijkeveegeen podejrzewa, że jest to ktoś ze znajomych, ale pytanie kto. Ma taki cień nadziei, że ten drugi papierek nie pani zgubiła, tylko on. A może…? Ponadto, i to jest druga sprawa, pani jedna go widziała…

– Ja jedna i ja jedna! – prychnęłam. – Już setny raz to słyszę!

– Bo to fakt, nieodwracalny. Nic pani to nie mówi?

Nie wdawałam się w pogawędkę z faktem, bo poukładałam już papierki i pilnie zaczęłam wczytywać się w ich treść. Na większości znajdowały się tylko numery kart kredytowych i ewentualnie miejsce załatwiania transakcji. Skąd, na litość boską, miałam wiedzieć, czy to moje?

– Niech pan zaczeka. To będzie trwało do uśmiechniętej śmierci, pięciu kart używałam, a może i sześciu, trzeba spisać ich numery i razem będziemy sprawdzać. Pan również. Sto piw może pan wypić, zanim skończymy, i też wywietrzeją. Łaska boska, swoją drogą, że ich nie darłam!

– A dlaczego pani nie darła? – zaciekawił się Górski, pośpiesznie sięgając po część tego śmietnika.

– Bo mi się nie chciało. Tyle darcia…? Jak pierze. Poza tym pogniecione lepiej się palą.

Znalazłam karty, porządnie wypisałam ich numery i przystąpiliśmy do okropnej pracy. Gdzieniegdzie przytrafiało się nazwisko, niestety, moje. Do niczego. Usilnie starałam się przypomnieć sobie papierek, który leżał za kołem, czy on nie był trochę większy niż te bankomatowe? Chyba był… Ale wśród moich też przytrafiały się większe…

I wreszcie Górski trafił.

Siedział nad kartką i siedział, porównywał ją ze spisem numerów, przetarł nawet oczy, wreszcie sapnął i odchylił się na oparcie krzesła.

– Albo źle widzę, albo znalazłem – oznajmił niepewnie. – Albo posiada pani jeszcze jakąś kartę…

– Posiadać, posiadam, ale jej nie używałam, bo ona trochę inna i od czego innego.

– No to ta się nie zgadza… Nie ma u pani takiego numeru.

Wyrwałam mu z ręki papierek, z tych nieco większych, i przyłożyłam do spisu. Rzeczywiście, nie moja!

– Bruksela – przeczytałam. – Total… To benzyna. Nie brałam benzyny w Brukseli, w ogóle tym razem w Brukseli nie byłam! Rany boskie, Ryjek-Wagon miał rację! Zbrodniarz płacił za benzynę w Brukseli i zgubił kwitek… Zaraz, jest tu jakaś data…? Jest! Osiemnastego sierpnia, to by się mniej więcej zgadzało… Nie, za wcześnie!

Robert Górski zmarszczył brwi.

– Kto tak powiedział?

– Ja. Bo co z tym samochodem robił przez trzy dni… A, rozumiem. Przygotował się, trzymał go w jakimś podziemnym garażu… No dobrze, więc podwędził Ewie samochód w sprzyjającej chwili, jechał z Paryża do Amsterdamu przez Brukselę, po drodze brał benzynę…

– Dlaczego nie wyrzucił kwitka od razu? – spytał Górski z taką naganą, jakby miał do faceta ciężką pretensję za głupie niedopatrzenie.

– Nie wyrzuca się tych kwitków od razu, najpierw trzeba odjechać. Dowód, że pan zapłacił, każdy oszust może wejść, postać przy kasie, kupić batonik za osiemdziesiąt groszy i nic więcej, benzynę pominąć. Sama byłam świadkiem, jak takiego szukali, ruszył spod pompy, ale nie uciekł całkiem, na parkingu się zatrzymał i siedział w wychodku. Ale mógł uciec, nie? Z tym że nie miał takiego zamiaru i później grzecznie przepraszał. Też odjeżdżam z kwitkami, dzięki czemu w samochodzie mam rosnący śmietnik.

– No tak, ale nikogo pani, o ile wiem, nie zabija. Gdyby miała pani w planach zbrodnię…

– Identycznie odjechałabym z kwitkiem, zapewniam pana. Nawet tym bardziej, żeby nie zwracać na siebie żadnej uwagi. Nie mógł pan znaleźć tego śmiecia na początku, a nie pod koniec roboty?

– I tak musimy przejrzeć wszystko do końca, bo nigdy nie wiadomo. A w dodatku powinienem się upewnić, że to jest wszystko, co pani przywiozła z podróży i nic więcej nigdzie się nie zaplątało. I niczego pani nie wyrzuciła.

– Wszystkie osoby, które mnie bodaj trochę znają, przed sądem zaświadczą, że nigdy niczego nie wyrzucam – powiedziałam stanowczo. – Nawet prawdziwych śmieci. Od czasu, kiedy wyrzuciłam komplet zdjęć, które wiozłam specjalnie dla trzech osób… No owszem, przez pomyłkę, ale kto mi kazał tak wściekle sprzątać? I w ogóle było to dawno, od tamtego czasu wszelkie sprzątanie powoduje u mnie paraliż ręki. Niech sobie Ryjek-Wagon sprawdza, ile mu się podoba, pan też może…

– Nie, ja nie muszę…

– W samochodzie też nic nie ma, mój siostrzeniec wziął go do mycia, szczątki ze środka zebrał do foliowej torby i przyniósł mi do domu, na wszelki wypadek, bo mnie zna. I rzeczywiście, pod fotelami leżała mała lupa, taka podróżna, mam na myśli samo szkło, wyleciało z oprawki. No dobrze, jedną rzecz wyrzucił, zawartość popielniczki. Ale jeśli… – rozzłościłam się nagle – ważne dokumenty przechowuję w używanej popielniczce, to znaczy, że nie ma co ze mną gadać, kwalifikuję się do zakładu zamkniętego i jestem Lukrecja Borgia. Więc niech on mi nie zawraca głowy!

Lubiłam Roberta Górskiego, po chwili zatem złagodniałam. Przyniosłam drugą torebkę i torbę plażową i sprawdziliśmy wszystko. Poza jednym grzebieniem, jednym przegranym biletem z wyścigów w St. Malo i dwiema muszlami po ostrygach, które, mimo zamknięcia w torbie, wyschły i wcale nie śmierdziały, nic tam więcej nie było. Muszle bardzo mnie ucieszyły, bo przedtem nie mogłam ich znaleźć. Widząc wyraz twarzy Górskiego, poczułam się zmuszona złożyć wyjaśnienie.

– Niech pan tak nie patrzy, przywiozłam je dla osób obcych ostrygom, specjalnie wybrałam największą z numeru zero i najmniejszą z numeru trzy, żeby pokazać różnicę. Umyłam je przedtem. Muszla jak muszla, o co chodzi?

Zdaje się, że Robert Górski upewnił się, że kontakty ze mną rozszerzają mu horyzonty przesadnie i nie do zniesienia, bo nie wdawał się w temat. Zresztą, był już chyba uodporniony. Wrócił do holenderskiej afery.

– No więc chcę pani powiedzieć i niech pani, na litość boską, raz wreszcie potraktuje to poważnie, że jest pani jedynym świadkiem, który gościa rozpozna. Z twarzy. I zezna, że on właśnie przyjechał tam samochodem, w którym znajdowały się zwłoki. Cokolwiek by im powychodziło z dokumentów, tylko pani go może przygwoździć. Zapewne nie wie, że zgubił ten kwitek, gdyby miał o tym pojęcie, już by panią rąbnął i podpalił w kominku…

– A, właśnie! – przypomniało mi się. – Niech ja wreszcie znajdę te długie zapałki!

– …a teraz to wyjdzie na jaw, bo będą go szukać, a skoro ma dostęp do rozmaitych sieci komputerowych, dowie się od razu.

– I co? Przyjedzie do mnie?

– Cholera go wie. Może wynajmie zawodowca.

– Mam szyby kuloodporne.

– O Jezu… Ale wychodzi pani z domu!

– Bardzo nieregularnie.

– Nieprawda! – zaprzeczył Górski z nagłą energią. – Codziennie rano i wieczorem daje pani kotom jeść! A on może mieć dużo cierpliwości, wystarczy poczekać za żywopłotem…

Zastanowiłam się i postanowiłam dawać kotom jeść w samo południe. W krwiożercze zamiary zabójcy baby z bagażnika nie wierzyłam za grosz. Pomachałam Górskiemu ręką przed nosem.

– Niech pan przestanie opowiadać te brednie. Gdybym rzeczywiście była taka wściekle ważna, ściągnęliby mnie do Holandii, posadzili w jakim kącie i wzywali kolejno wszystkich znajomych ofiary. Każdego w kurtce od deszczu. Sam pan mówi, że im wyszło, że to musiał być znajomy… Zaraz, ofiary jak ofiary, ale mur-beton znajomy Ewy Thompkins i tego jej adoratora, nikt inny nie wypatrzyłby samochodu! Obcy rąbnąłby cokolwiek, znajomy musiał wiedzieć, że nikt tak zaraz kradzieży nie zgłosi. I co, tych znajomych nie potrafią skojarzyć? Idiotyzm. Widocznie im tak znowu bardzo nie zależy i on się nie musi przejmować.

Robert Górski zgrzytnął zębami.

– Owszem, zależy. Nie zauważyła pani, kto przy tej okazji został oszukany? Towarzystwa ubezpieczeniowe i urząd skarbowy, odbiorca forsy nie płacił podatków. A obliczyli, ile zarobił, zdaje się, że jeszcze nie do końca, ale już im wychodzi około stu milionów euro. Wierzy pani, że położą na tym krzyżyk?

No nie, na stu milionach może nie…

– To co pan uważa? – zirytowałam się. – Co niby powinnam zrobić? Oni tam gdzieś, w Stanach chyba, mają swój program ochrony świadków, mnie bez różnicy, niech mi tylko dadzą komputer i drukarkę, wszystko mi jedno, gdzie będę! I dużo papieru… Z tym że nie w górach, w górach szlag mnie trafi. Zamierza im pan to zaproponować?

Górski jakoś dziwnie błysnął okiem, pozgrzytał jeszcze trochę zębami, opanował emocje, troskliwie schował odnaleziony papierek, z naciskiem zażądał ode mnie szczególnej ostrożności, która nie wiadomo na czym miała polegać, i poszedł.

Natychmiast zaczęłam szukać długich zapałek.

Szukanie, jako takie, jest zajęciem mało absorbującym umysłowo. Chyba że szuka się drogą dedukcji, ale w tym momencie nie wchodziło to w grę, bo nie miałam pojęcia, kto i kiedy używał ich ostatnim razem. Małgosia albo Witek. W lecie…? Podgrzewali dom kominkiem…? A, może Witek używał do grilla.

Owszem, pamiętałam, że w pudełku zostało ich ledwo parę sztuk, dwie czy trzy. Ale miałam przecież zapasowe pudełka, pełne, ciekawe, gdzie też zostały ulokowane?

Szukając tylko oczami i zaglądając gdzie popadnie, mogłam myśleć. Nie o kombinacjach komputerowych, niech mnie ręka boska broni, nawet ich sobie nie próbowałam wyobrażać, zgłupiałabym z tego do reszty. Wyłącznie o ludziach, w końcu ten cały kant opierał się na jednostkach ludzkich, jakim sposobem cholerny, podwójny przestępca wynajdywał swoich samotnych nieboszczyków…? Miał jakieś wtyczki w szpitalach czy co…?

Może w zakładach pogrzebowych…?

Opieka społeczna. Też nieźle. Domy starców…?

A gdybym sama chciała takich znaleźć…?

Skupiłam się trochę i policzyłam. Znane mi osobiście, względnie ze słyszenia, osoby samotne, bezdzietne, bez rodzeństwa, rodzice nie żyją, względnie jednostki radykalnie skłócone z otoczeniem, owdowiałe, mściwe… Naliczyłam szesnaście sztuk, a nie starałam się przecież specjalnie o tego rodzaju towarzystwo i wiedzę. Gdybym się nieco przyłożyła, zapewne znalazłabym więcej. Ktoś zainteresowany tematem, obracający się wśród ludzi, zajmujący się ich sprawami zawodowo… Adwokat, notariusz, lekarz, a może zwyczajny urzędnik w ubezpieczeniach…? Może ktoś z dostępem do ewidencji ludności…?

Musiałby ten przestępca istnieć co najmniej w dwóch osobach. Jedna jest całkiem kimś innym, a druga lata po nieboszczykach. Albo ma informatora, bezwiednego najlepiej, bo informator zorientowany w procederze z łatwością wskoczyłby na szantaż. Zatem nie zorientowany, a tylko donoszący, na przykład, za forsę.

I druga strona medalu. Znajomi Ewy. Przyjaciółki.

Która z przyjaciółek Ewy jest zarazem przyjaciółką złoczyńcy? Nie mając o tym, rzecz jasna, zielonego pojęcia…?

Pożałowałam gorzko, że nic kompletnie o tej Ewie nie wiem i postanowiłam nawiązać ściślejszy kontakt z Gąsowskimi. Listy od Ewy wszak przychodzą, bliskie znajomości w Anglii nawiązała, nie dość na tym, z Polski do Anglii różne osoby jeżdżą, niektóre sama zaprasza, w Krakowie też jej zostało parę sztuk z dzieciństwa i wczesnej młodości. O romansowych perypetiach z przyjaciółkami się rozmawia…

A on, ten morderca, akurat taki romansowy jak ja arcybiskup! Jeśli żadne uczucia nie wchodzą w grę, Ewa mogła o nim nigdy w życiu nawet nie wspomnieć! Co ją obchodzi jakiś tam notariusz, adwokat, biznesmen, wspólnik męża…

W tym momencie znalazłam długie zapałki na półce z zapasowymi świecami, co jakoś dotychczas umykało mojej uwadze. Zabrałam jedno pudełko i przestałam myśleć.


* * *

Za to wyszło później na jaw, że myśl inspektora Rijkeveegeena biegła podobną drogą. Tyle że miał szersze pole działania i na samym myśleniu nie poprzestał.

Odnaleziony papierek dotarł do niego od polskiego gliniarza wszelkimi dostępnymi drogami, faksem, mailem, przez telefon i wreszcie w naturze. Został zbadany wszechstronnie, możliwości policji nie są w końcu dużo mniejsze niż możliwości złodziei, i ujawnił nazwisko posiadacza karty kredytowej.

Brzmiało ono: Soames Unger.

Inspektora Rijkeveegeena żaden szlag nie trafił, bo już z góry gnębiły go złe przeczucia. Soames Unger w całej tej sprawie wychodził mu na prowadzenie bez najmniejszych wątpliwości, kłopot polegał na tym, że nie istniał. Ściśle biorąc, istniał bardzo porządnie, ale wyłącznie na papierze. Jednakże nie stanowił hasła, ktoś nim był, pytanie kto?

Inspektor nie miał nawet pewności, czy to Soames Unger we własnej osobie woził po kraju zwłoki Neeltje van Wijk, mógł wszak wynająć sobie dowolnego kierowcę na tę jedną podróż, kierowca zaś mógł nie mieć pojęcia, co wiezie. Nie musiał nawet znać osobiście tego cholernego Soamesa, tyle spraw daje się załatwić na odległość, że i to być może, nie wymagało kontaktu bezpośredniego. Zlecenie przez telefon, pieniądze jakimś przelewem, względnie zwykłym listem, zawierającym kluczyk lub hasło, i numer skrytki bankowej, boksu bagażowego, czegokolwiek… Wynajęty kierowca po przeczytaniu prasy za skarby świata nie przyzna się do siebie samego.

Jedyną nadzieję stwarzała karta kredytowa, potwierdzona kwitkiem ze stacji benzynowej. Był tam osobiście w określonym czasie…

Z drugiej znów strony talenty komputerowe Soamesa Ungera, całą aferą dokładnie udowodnione, dały mu może szansę naknocenia i w kartach kredytowych…?

Po głębokim namyśle inspektor Rijkeveegeen doszedł do wniosku, że musi iść własną drogą. Jak wynika z wszelkich zeznań, świętej pamięci Neeltje, eksplodująca swoim sukcesem, chyba faceta zaskoczyła, nie miał dowolnej ilości czasu, żeby jej się pozbyć, wiedza o poczynaniach Ewy Thompkins spadła mu jak z nieba i czym prędzej skorzystał.

A zatem prosta sprawa. Rzucić się na znajomych Marcela i przyjaciółki Ewy Thompkins!

Tą ostatnią konkluzją inspektor niebotycznie uszczęśliwił Jamesa Bertletta, dla którego podstawowym źródłem informacji stała się natychmiast Jadzia Gąsowska.


* * *

– Ja przepraszam, że pani głowę zawracam, ale już sama nie wiem co robić i trochę z tego głupieję – powiedziała żałośnie Elżbieta Gąsowska, matka Jadzi. – I tak panią nachodzę z tej niepewności, pani tam była, pani się orientuje, a ja całkiem jak tabaka w rogu. Czy ona tam w co nie wpadła…?

Telefon nie wystarczał, przyjechała do mnie, zdezorientowana i zaniepokojona, bo może jednak coś wiem. Najpierw Jadzia zginęła, na krótko wprawdzie, ale jednak, potem leciały od niej jakieś przerażające wieści i policja się czepiała, a teraz chyba jej córka już się do reszty wygłupiła. Nic z tego wszystkiego nie można zrozumieć.

Zainteresowałam się wręcz chciwie.

– Jakiś policjant tam się koło niej plącze – wyznała Gąsowska, okropnie skrępowana. – Jadzia już się go wcale nie boi, ale wie pani… ja nie wiem. Zakochała się czy co…? W angielskim policjancie…?!

Uznałam, że jest to rzecz zupełnie możliwa, co matkę Jadzi przeraziło ostatecznie.

– To jak to…? I co pani myśli? Że co z tego wyniknie?

– Z dwojga złego lepiej, że zakochała się w Angliku niż, na przykład, w Turku – pocieszyłam ją. – Albo w Arabie. Wie pani, ci muzułmanie bardzo źle traktują kobiety, natomiast Anglicy to naród, bądź co bądź, cywilizowany. Sama znam dziewczyny, które się zakochały w Anglikach.

– I co?

– I nic. Na dobre im wyszło.

– To możliwe?

– A dlaczego nie?

– To ja już nie wiem…

Przyhamowałam jej rozterkę.

– Zaraz. Niech się pani napije wina, czerwone wino jest zdrowe. I niech pani powtórzy to wszystko jeszcze raz porządnie i dokładnie. To ten sam policjant, który ją złapał?

– No ten sam, no złapał, ale nie zaaresztował. Ciągle o Thompkinsową idzie, jak oszalały Jadzię wypytuje o jej, znaczy tej Ewy, przyjaciółki i znajomych. I podobno uczciwie powiada, że to do jakiejś sprawy potrzebne, ale Jadzia niewinna i nawet Ewa też. A ta moja głupia córka z początku tak ledwie bąkała, ale teraz mówi mu wszystko, co tylko wie, bo on taki nadzwyczajny. I taki sympatyczny, i Bóg wie, co tam jeszcze, to nawet pień by się zorientował, że na niego leci. I on na nią też, to jakieś tańce, to pikniki, to imprezy, no niech pani sama powie, gdzie jaki policjant na imprezę panią zaprasza, żeby panią przepytać?! Do komendy biorą i tyle, a nie grille i łódeczki, i dyskoteki! Jadzia to przyzwoita dziewczyna, czy on ją tam kołuje, czy coś prawdy w tym jest?

Byłam zdania, że bardzo dużo prawdy i angielski gliniarz obrał znakomitą metodę, ale zaniepokoiłam się o doznania uczuciowe Jadzi.

– Powtórzyła pani jakieś konkretne pytanie, które jej zadał?

– Konkretnie to trudno powtórzyć, ale ciągle o Ewę. Nawet nie o samą Ewę, tylko o te jej przyjaciółki. I o sąsiadów, o wszystko w ogóle. Jadzia… no… aż głupio przyznać…

Pani Gąsowska zmieszała się lekko, napiła się wina, popatrzyła na koty w ogrodzie i westchnęła. Podjęła męską decyzję.

– Jadzia w ostatnich czasach bardzo się języka poduczyła. Przyłożyła się, to przez tego policjanta, w parę tygodni więcej się nauczyła niż przedtem przez rok. I ciągle się do tego nie przyznaje, ani Ewa, ani ten jej mąż nic wcale o tym nie wiedzą. Jak przychodzą te angielskie dziewczyny… Bo nasze to nie ma o czym mówić, po polsku gadają, ale tamtejsze po angielsku i Jadzia teraz prawie wszystko rozumie, a one myślą, że nie… No to tak jakby podsłuchiwała, nie…?

– A nawet gdyby, to i cóż takiego? – spytałam zimno.

– Co też pani…? – zgorszyła się pani Gąsowska. – Nieładnie!

– A babę zabić to ładnie?

Zdenerwowałam ją na nowo, niepotrzebnie.

– Jezus Mario… Jaką babę?!

– No jak to, mówiłam pani przecież. Facetka jedna została zamordowana i szukają sprawcy, a ten sprawca, tak im wyszło, musi znać Ewę Thompkins. Albo którąś z jej przyjaciółek. Więc tak próbują dojść, która tam z kim kombinuje, i sprawdzają każdego. Nie mogą tego robić jawnie, bo niech pani sama pomyśli, ten sprawca się połapie i, nie daj Boże, rąbnie dziewczynę, żeby o nim nic nie powiedziała. Nowe nieszczęście. Jadzia słusznie czyni, mówiąc wszystko, a ten gliniarz wcale jej tak bardzo nie oszukuje.

– Myśli pani…? Ale ona się w nim zakochała!

– A on w niej nie mógł? Pani jest taka ładna, że, jeśli Jadzia do matki podobna, brzydka być nie może.

– Mam zdjęcie…

Pośpiesznie wygrzebała z torebki podobiznę Jadzi i podetknęła mi pod nos. Przyjrzałam się skwapliwie.

A cóż za prześliczna twarz! No, jeżeli taka dziewczyna ma wątpliwości, czy facet na nią leci, to już doprawdy nie wiem, kto mógłby się komukolwiek podobać! Nie jest chyba garbata i nie ma krzywych nóg, młodzież teraz dorodna.

Na wszelki wypadek upewniłam się, że i na figurze Jadzia nie szwankuje, po czym pocieszyłam zarówno panią Gąsowską, jak i samą siebie. Gdyby wystawił Jadzię rufą do wiatru, byłby ostatnim kretynem, a zdaje się, że angielska policja rekordowych imbecyli nie stara się zatrudniać.

Niezależnie od hipotetycznie zakochanego gliniarza, też zainteresowałam się gwałtownie przyjaciółkami Ewy Thompkins. Z pustej ciekawości chciałabym się dowiedzieć, co za galimatias nad głową mi się kotłuje, szczególnie jeśli mam się bać o własne życie, i jakiż to kretyn podobno musi mnie zabić? Może warto by pogawędzić z Jadzią bezpośrednio? No, nie pojadę teraz do Londynu, ale istnieją przecież telefony!

Propozycję mojej rozmowy z jej córką pani Gąsowską przyjęła wręcz entuzjastycznie.

– Ja, proszę pani, nie śmiałam… Ale gdyby pani mogła… Tylko te koszty, no i oni, ci Thompkinsowie, zaraz by wszystko na rachunkach mieli, chyba że przez komórkę, ale to jeszcze drożej…

Uspokoiłam ją, że zapłacę, po czym znalazłam nowy kłopot. Ja będę dzwonić, nie Jadzia, tyle że Jadzia może rozmawiać wyłącznie wtedy, kiedy państwa nie ma w domu. Skąd, do pioruna, mam wiedzieć, kiedy ich nie ma? Szczegóły ich egzystencji poproszę!

Tym sposobem poznałam dokładnie tryb życia państwa Thompkinsów. Okazał się nawet dość regularny, pan domu odjeżdżał o wpół do dziewiątej i udawał się do pracy, pani domu wyruszała w miasto koło dziesiątej i obydwoje po piątej wracali, Ewa nieco wcześniej, mąż później. Obiad przeważnie jedli w domu, później ona miewała jakieś pokazy, on spotkania w klubie czy gdzieś tam i prawie przez cały dzień Jadzia była sama. Szła po zakupy, sprzątała, gotowała… Mogłam dzwonić, kiedy mi się podobało.

Co też uczyniłam przy najbliższej okazji.


* * *

Soames Unger doskonale wiedział, że znalazł się w gronie podejrzanych.

I tak zamierzał skończyć ze swoim intratnym procederem, który wzbogacił go potężnie, z góry bowiem zakładał, że w nieskończoność tego ciągnąć się nie da. Wygładzał już ostatnie operacje finansowe, kiedy dopadła go ta stara prukwa, Neeltje van Wijk.

Starą prukwę załatwił szczęśliwie. Wydawało się także, że zdołał zniszczyć wszelkie notatki o sobie, ale niestety, zapisała jego nazwisko w czymś, czego nie odnalazł, i policji stało się znane. Liczył się z tym, likwidację Soamesa Ungera miał przygotowaną w najdrobniejszych szczegółach, postarał się o to na wszelki wypadek, groźba była zerowa. Mógł przejść na inną tożsamość, nawet na dwie po kolei, a na końcu wrócić do własnej, najdawniejszej, wrócić także do własnej twarzy, nic w jego legendzie nie mogło budzić podejrzeń, i pozostało tylko jedno niebezpieczeństwo.

Istniała mianowicie osoba, która widziała jego prawdziwą twarz.

W Zwolle popełnił błąd. Z pośpiechu, to fakt, ale kto mógł się spodziewać takiego pecha? Zupełnie jakby ta idiotyczna baba czatowała na sposobność obejrzenia go sobie dokładnie, przypadek, niewątpliwie, gdyby ktoś się specjalnie starał, nigdy nie wyszłoby mu tak precyzyjnie, ale przypadek wyjątkowo nieszczęśliwy. W chwili obecnej bez znaczenia, mogą go jej pokazywać sto razy, nie rozpozna, ale po powrocie do siebie samego…? Drugi przypadek sprawi, że się na nią natknie ponownie i wówczas może nastąpić klęska, nie wolno liczyć na jej krótką pamięć, już samo podejrzenie wystarczy!

Babę trzeba usunąć definitywnie.

Nie ma pożaru. Może sobie ta zmora zniknąć razem z Soamesem Ungerem, wcześniej nie musi. I żadnych morderstw, powinno to wyglądać na nieszczęśliwy wypadek, samobójstwo, cokolwiek, w ostateczności na ewidentny napad rabunkowy jakichś prymitywnych bandziorów. Za wszelką cenę należy uniknąć jakichkolwiek skojarzeń i głupich przypuszczeń.

Jest jeszcze trochę czasu, zna już jej miejsce zamieszkania, ma dokładny adres, nie są to obce mu strony. Gdzieś się ta idiotka plącze, ale okres urlopowy właściwie się skończył, powinna już wkrótce wrócić do domu, przeprowadzi dokładne rozpoznanie i zaplanuje całą akcję. Sądząc ze spotkania w Zwolle, facetka jeździ samochodem, prawdopodobnie najlepsza będzie katastrofa, na polskich drogach o kraksę łatwo…


* * *

Zadzwoniłam do Roberta Górskiego.

– Nie wiem, co oni tam kombinują, i nie wiem, co pan – oznajmiłam niecierpliwie. – Ale mogę panu powiedzieć, co mnie poprzychodziło do głowy. Nie na temat kantu komputerowo-bankowego, bo takie rzeczy mogę najwyżej ujrzeć w koszmarach sennych, kura więcej wie o całkach i różniczkach, tylko na temat kontaktów międzyludzkich. Mnóstwo się dowiedziałam i mnóstwo wnioskuję, chociaż w dedukcjach już teraz będę ostrożna. Chce pan?

Górski chciał. Powiedziałam mu zatem.

Jak się okazało, Ewa Thompkins ze swoją pomocą domową była wręcz zaprzyjaźniona i wiodła z nią niebywale swobodne rozmowy, zazwyczaj przy drobnych zajęciach ogrodniczych, bo wtedy pan Thompkins nie przeszkadzał, a sąsiedzi nie rozumieli po polsku. Jadzia zaś umiała milczeć. Nie była jednakże ani głupia, ani ograniczona, a kłębiące się w niej uczucia do angielskiego gliniarza zmusiły ją do pomyślenia o sobie samej. Najpierw wymogła na mnie przysięgę, że potraktuję ją jak człowieka, a nie jak podejrzanego świadka, a potem eksplodowała szczerością.

– Bo widzi pani, ja nie mam z kim pogadać, a wszystkich się boję, nawet Jamesa, możliwe, że mu na mnie zależy, chociaż trudno mi w to uwierzyć, ale przecież to policjant, nie? Więc zależy, nie zależy, służbowo swoje musi, nie? Mój stryj był w wojsku, to ja wiem, ja to rozumiem, a policja to chyba jeszcze gorzej, nie?

Przyznałam, że chyba jeszcze gorzej, przypominając zarazem delikatnie, że ona sama raczej nie jest pokraką. Nawet gliniarzowi może na niej zależeć, oczy w głowie oni mają.

– No może… – zgodziła się Jadzia, lekko podniesiona na duchu. – To ja się w ogóle już domyślam, i pani Ewa też, że wszyscy wiedzą o tym jej… no… odskoku. Znaczy, nie całkiem wszyscy, ale policja i pani. Nie?

Wyznałam, że owszem.

– Ale Żorż nie wie. Mąż, znaczy, Thompkins, on ma George na imię, pani Ewa mówi na niego Żorż. I nikt mu nie powie, bo każdemu głupio, bo on jest taki zazdrosny, że nawet o listonosza… Ale ja już zgadłam, że to idzie o to, kto wcześniej wiedział, że ona z tym swoim Marcelem jedzie i jej samochód schowają, nie? Z pytań tak zgadłam, dobrze zgadłam, nie?

Z zapałem przyświadczyłam, że dobrze.

– No to nikt nie wiedział. Bo wcześniej to ona się z tym kryła z całej siły, nawet żadnej przyjaciółce nie powiedziała, nie tak znów dużo tych przyjaciółek, jednej tylko powiedziała, ale ona nie stąd, tylko z Polski. Z Krakowa. Co roku przyjeżdża i ja o niej nikomu nie mówiłam, i zdaje się, że pani Ewa też. I pani powiem, a pani zrobi z tym, co pani uważa, ale żeby z tego żadnej szkody nie było. Może tak być? Dech mi niemal zaparło. Zastanowiłam się, nie, chyba żadnej nie będzie, mogłam to Jadzi obiecać. Co ma dziewczyna z Krakowa do holenderskiego złoczyńcy?

– Zaraz – powiedziałam ostrożnie. – A jeśli okaże się, że ona, ta przyjaciółka z Krakowa, jakimś niezwykłym przypadkiem poznała mordercę i mówiła mu o tym? I od niej zbrodniarz wiedział…? To co?

– To co…?! – przestraszyła się Jadzia.

– No właśnie. Wcale nie musi tak być, ale jeśli…? Ona w najlepszej wierze i nawet nic jej do głowy nie przyjdzie, a on skorzystał i kropnął babę…? I właśnie jego szukają?

Jadzia milczała długą chwilę.

– To nie wiem. Ja rozumiem, co pani mówi, ja czytam kryminały, po polsku. Po angielsku trudno mi idzie, ale też. To właśnie chciałam, żeby pani zdecydowała, bo przecież, w razie czego, wszystko można załatwić jakoś tak… ukradkiem. Nie?

Znając życie, bez wahania potwierdziłam, że tak.

– A tu, po angielsku, to ja się z nimi tak poufnie nie dogadam, pani łatwiej, nie? A jak ona nikomu… no… to nawet na jaw nie wyjdzie. A ja za panią Ewą jestem i wcale nie chcę, żeby miała przechlapane. Więc pani powiem.

Poczułam się trochę tak, jakby mi zwalała na plecy wór kartofli, ale wyraziłam zgodę.

– Małga Kuźmińska się nazywa. W Krakowie mieszka, Witosa dwadzieścia dwa, mieszkania czternaście. A jeszcze pani powiem… ale to już mi pani Ewa tak w nerwach mówiła, wyrwało jej się, bo przecież ona też rozumie, że o samochód idzie, kto wiedział, że on u Marcela stoi i w ogóle… Że dlaczego ona, Marcel też mógł komuś powiedzieć, ona nie wie komu, mało zna jego znajomych, a teraz nawet się z nim porozumieć nie może, przez telefon ostrożnie, a osobiście mowy nie ma, a ten, co im dom wynajął, to też jakiś przyjaciel. A kto go tam wie, kogo on zna! To teraz niech pani robi, co pani uważa.

Zrobiłam, co uważałam, i zadzwoniłam do Roberta Górskiego.

Robert Górski wcale nie krył, że korzysta z okazji i przychodzi do mnie na herbatę. Lubi dobrą herbatę, a moja najlepsza. Chętnie w to wierzyłam i nie żałowałam mu napoju.

– Nie mogę się wtrącać zbyt nachalnie – rzekł na wstępie – bo w końcu moja znajomość z Rijkeveegeenem istnieje wyłącznie na bazie służbowej, przedtem o człowieku nawet nie słyszałem, więc nie wiem, czy wpadł na ten sam pomysł. Ale Gąsowska ma racje, facet mógł komuś chlapnąć. I Kuźmińską w Krakowie… Zaraz, Kuźmińską…? To jest przecież panieńskie nazwisko tej całej Ewy? Rodzina?

Rzeczywiście, z przejęcia nie zwróciłam na to uwagi.

– Chyba nie, mowa była tylko o przyjaciółce, ale może to przyjaciółka spokrewniona. Spytam Jadzię przy najbliższej okazji.

– A teraz…?

Rzuciłam okiem na zegar.

– Do licha, za późno. Co najmniej jedna sztuka mogła już wrócić do domu, nie będziemy Jadzi robić koło pióra. Ale co szkodzi popytać Małgę Kuźmińską w Krakowie? Sama bym to zrobiła, tyle że… czy ja wiem…? Może lepiej osobiście?

Górski patrzył na mnie jakoś dziwnie. Słowa jednego nie mówił, we wzroku jego jednakże było strasznie dużo wszystkiego. Wysiliłam się potężnie i coś z tego wszystkiego zaczęłam rozumieć.

– No owszem – zgodziłam się niepewnie. – Baby między sobą… Ale mnie głupio. Ja ich przecież, tych Gąsowskich, nie oszukuję, one doskonale wiedzą, że jestem w kontakcie z policją, właśnie dlatego mówią mi całą prawdę, żebym sama wybrała co trzeba i powtórzyła wam bez szkody dla zdrowia. Wierzą mi, mają zaufanie… A Kuźmińską mam brać podstępem…?! I nie pojadę teraz przecież do Krakowa! No to co, że blisko… A, rozumiem, Martusia… No tak, Martusia do podstępów niezdolna, chlapnie prawdę bez namysłu, co ma w sercu, to i na języku… Myśli pan, że tak będzie skuteczniej? Zgadza się, ona sympatyczna… I dopiero, jeśli się okaże, że Małga Kuźmińska z czymś się do kogoś wyrwała, gliny się za nią wezmą… Naprawdę uważa pan, że należy ją napocząć prywatnie? Przez Martusię?

– Czy ja powiedziałem chociaż jedno słowo…?

– Nie musi pan mówić, widzę i bez gadania. Dziwię się trochę, skąd ta wiara we mnie.

Górski znów patrzył dziwnie. Rozzłościłam się.

– No dobrze, znamy się prawie dwadzieścia lat, no i co z tego? Nie trzymał mnie pan za rękę dzień po dniu i noc po nocy! Przemyciłam kiedyś dwadzieścia trzy dolary…! A, prawda, to już przedawnione i nie znał mnie pan wtedy, do szkoły pan chodził, a może do przedszkola. No niech będzie, od lat chcę popełnić jakieś przestępstwo i chała dęta, nie wychodzi mi, możliwe, że jestem na to za głupia, a wy o tym doskonale wiecie… Cholera. Dobrze, spróbuję i zobaczymy, co z tego wyniknie.

– Pani, po prostu, jest po stronie sprawiedliwego i sensownego prawa – powiedział Górski uprzejmie. – Oczywiście nie wolno pani przystępować do jakichś własnych śledztw i zdradzać tajemnic dochodzenia…

Przerwałam mu bez cienia uprzejmości.

– Ale niech ten Ryjek-Wagon weźmie się za amanta. Jadzia Gąsowska ma rację, od kogo on wynajął willę w Cabourg? Ja znam te tereny, zabłądziłam kiedyś akurat w tych okolicach, nie ma takiego miejsca, gdzie nie zdołałabym zabłądzić! A ten sąsiad w Paryżu…? Oczu nie miał, nie widział zamiany samochodów w garażu?

– Przypominam pani, że nie znam szczegółów…

– To niech pan pozna. Skoro jestem taka ważna, że aż mnie trzeba zabijać, niech się przynajmniej dowiem możliwie dużo!

Zaledwie Górski wyszedł, rzuciłam się do telefonu.

Złapałam Martusię w samochodzie gdzieś na jakimś skrzyżowaniu. Komunikatem, że ma natychmiast znaleźć na ulicy Witosa Małgę Kuźmińską, wystraszyłam ją śmiertelnie, do tego stopnia, że pojechała prosto, zamiast skręcić w prawo.

– Czekaj, zatrzymam się… O Boże, wszędzie zakaz… Całe miasto objadę, mam odwrotne kierunki ruchu! Zaraz… No, już, wszystko jedno, potem wrócę… Dlaczego ja mam ją łapać i kto to w ogóle jest?!

Wyjaśniłam sprawę wstępnie.

– I masz ją spytać, czy jest z Ewą spokrewniona. Albo spowinowacona, ktoś tam mógł za kogoś wyjść za mąż…

– A jaka to różnica?

– Cioteczna siostra to pokrewieństwo. Ale mąż ciotecznej siostry to już tylko powinowaty. Jak sama nazwa wskazuje. A potem musisz się dowiedzieć, co wiedziała o tych wakacyjno-romansowych planach Ewy i komu o tym mówiła, gach, przyjaciółka, byle kto, duże grono towarzyskie… Sama rozumiesz.

– Rozumieć, rozumiem – zgodziła się Martusia. – I nawet jestem dość blisko tego Witosa. Ale czy nie lepiej byłoby przedtem zadzwonić i umówić się jakoś?

– Nie wiem. A jeśli ona powie, że nie chce z tobą rozmawiać i cześć? Stracisz szansę na kontakt osobisty, więc może lepiej z zaskoczenia. Pomijam już to, że nie mam jej numeru telefonu.

Martusia zadziwiająco szybko odzyskała przytomność umysłu.

– No dobrze, ale przecież ty też znasz Kuźmińską. Ja pamiętam, mówiłaś, że chodziłaś z nią do szkoły! Może ona jest krewna albo powinowata?

– Nic nie stoi na przeszkodzie, żebyś ją również wykorzystała – stwierdziłam bezlitośnie. – Jak nie Ewa, to może Lalka Kuźmińska, naprawdę miała na imię Maria.

– A ty jej nie możesz…

– A diabli wiedzą gdzie ona jest. Zmieniła miejsce zamieszkania już przed wiekami i teraz może siedzieć w Ameryce albo we Francji, albo w Pernambuco. Bez znaczenia… Albo nie, owszem! Chcesz ją odnaleźć i dlatego łapiesz wszystkie Kuźmińskie, jak leci.

– I tak mam z nią rozmawiać? Bo co właściwie mam jej powiedzieć? Tak z marszu, od progu, pytać ją o gacha Ewy?!

– Też dobrze – pochwaliłam. – Weźmie cię za jego żonę i chwyci pazurami. A jeszcze lepiej, gdyby cię wzięła za żonę swojego gacha…

– A ma jakiegoś?

– A skąd mam wiedzieć? Zaraz… Ewa podobno mieszkała u ciebie, gliny cię maglowały, proszę! Tematów masz skolko ugodno, wykorzystaj wszystkie. Najlepiej jedź zaraz, o tej porze ona może być w domu, normalni ludzie są.

– A mnie, na przykład, nie ma! Siedzę w samochodzie na środku miasta!

– Mówiłam, normalni…

– No dobrze, to spróbuję, bo co mi właściwie zależy…

Załatwiłam mnóstwo, ale właściwie to co i mnie zależało? Nie moje zwłoki, nie moje śledztwo, nie moja praca… Wyłączyłam słuchawkę i odetchnęłam.

Ale przecież nie zostawię odłogiem czegoś takiego, jak trup w bagażniku o pół metra ode mnie, charakter mi na to nie pozwoli! Jeśli nie będę się wtrącać, niczego mi na końcu nie powiedzą, zlekceważą mnie i zostanę z takim idiotycznym niedosytem. Jakby mi sprzed nosa zabrali kryminał bez zakończenia, obrzydliwe, spać bym nie mogła!

Zatem będę się wtrącać…

Pomyślałam jeszcze, że do czegoś takiego charakter trzeba mieć wszechstronnie przystosowany. Każda przyzwoita, obowiązkowa kobieta miałaby na głowie cały dom, sprzątanie, jakieś posiłki, rodzinę, gości, czułaby się zmuszona tym gościom dać coś do jedzenia, podjąć ich, własnemu dziecku, w razie wizyty, przyrządzić ulubione pożywienie… Robiłam takie rzeczy, czemu nie, przeciętnie raz na rok. Ponadto zadbałaby o siebie, fryzjer, kosmetyczka, maseczki, makijaże… O, rzeczywiście, już się rozpędziłam!

Zdecydowanie wolę zbrodnię…


* * *

Jadąc do Warszawy wypożyczonym samochodem, Soames Unger rozmyślał na tematy polityczne. Weszła ta Polska do Europy jakby specjalnie na jego życzenie, niemieckie numery rejestracyjne przenosiły go do innego kraju zgoła niezauważalnie. Sprawdzali Wschód: Rosję, Białoruś, Ukrainę, Niemców już nie… Jeśli nawet jakakolwiek fotokomórka rejestrowała numery, to i tak wypożyczył ten wóz pod innym nazwiskiem, jako lekarz pediatra, który, chwalić Boga, umarł dwa miesiące temu. Niemożliwe, żeby przez tydzień ta rzecz wyszła na jaw!

Porzucił politykę i przeszedł na tematy osobiste.

Po tygodniu wróci i lekarz pediatra przestanie istnieć, będzie sobie spokojnie leżał w grobie. Na rozeznanie się w sytuacji tydzień wystarczy mu w zupełności, jest już ta zmora czy jej nie ma, sprawdzi wszystko, nie musi to koniecznie być kraksa, można spaść ze schodów, zatruć się gazem, dostać ataku serca w wannie, popełnić samobójstwo, niechby nawet przez pomyłkę… On sam również nie musi się jeszcze ujawniać, w obecnej postaci nikt go nie pozna, a nawet może lepiej będzie, jeśli Soames Unger zginie później. Nie zginie, zniknie. Zdematerializuje się. Żadnych wygłupów ze spalonymi zwłokami, żadnych utonięć, po prostu, nie ma człowieka.

Dojeżdżając do stolicy na wszelki wypadek, tak sobie, zadzwonił.


* * *

Tadzio wpadł do mnie z korespondencją i czterema zgrzewkami wody mineralnej, Mazowszanki, której uparcie używałam do parzenia herbaty od dawna, a tym bardziej teraz, kiedy herbata stanowiła przynętę dla Roberta Górskiego. Ucieszyłam się, bo już mi zostały trzy ostatnie butelki.

– On znowu dzwonił – powiedział, upychając zgrzewki w kącie kuchni. – Dopiero co, teraz właśnie, jak wpadłem po listy.

– Kto dzwonił? – zainteresowałam się, bo poprzedni komunikat całkowicie wyleciał mi z głowy.

– Ten tam jakiś, co rozmawiał ze szwagrem. Zgadłem, że to on, po akcencie, ale wie pani, że też się zastanawiam czy to akcent, czy wada wymowy. Właśnie jak się zacząłem zastanawiać, przypomniał mi się poprzedni telefon.

– A…! I co mówił?

– To samo. Pytał, czy pani jest. Powiedziałem, że ogólnie pani jest, ale chwilowo pani nie ma. I dałem mu tę pani służbową komórkę. Tak miało być?

– Tak. Bardzo dobrze. To chyba ktoś z Australii, bo już do nich dzwoniłam i okazuje się, że zmienili telefon, w ten sposób oni zgubili mnie, a ja ich. Możliwe, że ten ktoś przyjechał i szuka mnie przy okazji, bądź co bądź Polska trochę mniejsza od Australii. Pogadam z nim, jak zadzwoni.

Tadzio wsunął na miejsce kosz na śmieci.

– Już wymieniłem to gniazdko w kuchni, które ciągle nawalało – pochwalił się. – Miała pani rację, tam było zwarcie. Dlatego tak trzaskało raz za razem.

– To nie ja miałam rację, to moja dusza. Ja się na tym nie znam. Dużo ci jeszcze roboty zostało?

– Nie, skąd, już prawie koniec, zaczynamy się urządzać. Jakbym znów trafił na wodę, przywieźć pani więcej? Jeszcze się zmieści.

– Pewnie, że przywieźć, u mnie pójdzie każda ilość, sam wiesz. Co za cholera, że tej Mazowszanki nigdzie nie można dostać, a do herbaty najlepsza. I tak łaska boska, że masz ten wyjątkowy sklep koło siebie, aż się martwię, co będzie po waszej przeprowadzce.

– Sklep zostanie, a ja go znam. Będzie się pani przemeldowywać?

Prawie mnie przeraził tym przypuszczeniem.

– No coś ty, czy ja nie mam co robić? Musiałabym zmieniać wszystkie dokumenty, nowy dowód, nowy paszport…

– Paszport teraz chyba pani niepotrzebny?

– Na wszelki wypadek ja go wolę mieć. Nowe prawo jazdy, karta rejestracyjna, wszystkie banki, wszystkie urzędy, wariactwo! Zastanowię się nad tym w wolnej chwili.

– Już widzę tę pani wolną chwilę…

– Tadziu, nie strasz!

Tadzio zachichotał i zgodził się napić piwa. Myśl o zmianie meldunku czym prędzej wyrzuciłam z głowy, bo mnie dławiła.

– Co za cholera jakaś – powiedziałam z irytacją – że w żadnym innym kraju takie kłopoty nie istnieją, człowiek zmienia adres, wpisują mu to gdzieś tam i po krzyku, niczego zmieniać nie musi, a u nas kołomyja i szaleństwo…!

Zreflektowałam się.

– Nie, nie słuchaj, przesadzam. Jakiś dokument zmienia, ale przechodzi to ulgowo, a reszta na gębę. Ale u nas jest to ciągle katorga. Galery. Roboty ciężkie…

– No to i tak przecież pani sama mówi, że dwa pokolenia grzęzły w ustroju i teraz się to za nami wlecze – przypomniał Tadzio trzeźwo. – A sejm…

– Nie rozmawiaj ze mną o polityce! – wrzasnęłam okropnie. – Kicham na przemeldowanie, mieszkam u ciebie, moje zwłoki w trumnie będą w twoim przedpokoju stały! On długi, trumna się zmieści!

Urocza wizja wcale jakoś Tadziem nie wstrząsnęła. Jego przedpokój znałam doskonale, ponieważ nie tak dawno był to mój przedpokój, wymieniliśmy się lokalami, wszystko było własnościowe i nikogo to nie obchodziło. Jedyny kłopot sprawiała korespondencja, która przychodziła rozmaicie, to do mnie, to do niego, i musiał mi ją przywozić. Niekiedy z opóźnieniem, dzięki czemu udawało mi się unikać niektórych uciążliwych zaproszeń. Ale oficjalnie wciąż mieszkałam tam, a nie tu, i tajemniczy cudzoziemiec z wadą wymowy, z hipotetycznej Australii, wcale nie stanowił żadnej niezwykłości. Numer mojej komórki dostałby zapewne od razu, gdyby trafił na Tadzia, a nie na jego szwagra.

Tadzio jechał do pracy na nocny dyżur, musiał się zatem oddalić. Ledwo wyszedł, zadzwoniła Martusia.

Emocje wystrzeliły ze słuchawki od pierwszego słowa.

– Słuchaj, niesamowite! Znalazłam ją, ona ze mną rozmawiała, jakbyśmy się znały od urodzenia, zdenerwowana jest potwornie, wszystko wie od tej Ewy, mąż jej na włosku wisi, a w dodatku gach jest podejrzany, nie może się z nim spotkać, ta Małga z nim rozmawiała, ale źle mówi po angielsku, a po francusku wcale, przyznał się chyba, komu co mówił, ale ona nie jest pewna czy to nazwisko, czy jakieś słowo, którego nie zna…!

Długim krzykiem udało mi się ją utemperować.

– Czekaj, zaraz, nie wszystko równocześnie! Spróbuj może jakoś po kolei, grzeczne wstępy możesz pominąć…

– Nie było żadnych wstępów, bo tam był pies, suka, wywęszyła mojego i rzuciła się na mnie, od razu zakochana. I na bazie psów, sama rozumiesz…

– Szczególnie, że zakochana…

– Zaraz, moment… Dlaczego…?

– Ewa też zakochana.

– A… Wiesz, że masz rację, chyba rzeczywiście, jakoś nam się tak weszło w temat! Tam były dzieci i mąż, ale myśmy siedziały w kuchni, a oni oglądali telewizję, jakąś kasetę mieli i chyba nawet nie zauważyli, że ja przyszłam. No więc tak, Ewa szaleje, o inne Kuźmińskie wcale jej nie pytałam, bo nie było potrzeby, a to był jakiś zaprzyjaźniony znajomy, ten, który im wynajął willę nad morzem, uprzejmość zrobił, więc ona jest pewna, że się orientował i mógł powiedzieć każdemu, nie żeby plotki robił, ale tak zwyczajnie, gdyby ktoś się zdziwił, że w środku sezonu, ma własny dom na plaży, a jedzie gdzie indziej…

Mimo lekkiego pomieszania jednostek ludzkich doskonale ją rozumiałam. Wskoczyłam z własnymi pytaniami.

– A dokąd pojechał?

– Podobno do Norwegii.

– To przynajmniej wytłumaczalne, do Norwegii jeździ się tylko w lecie. Ma żonę i dzieci?

– Kto?

– Ten znajomy od willi.

– Nie wiem… Zaraz, ma! Jedno w wieku szkolnym. I żonę, owszem. O Boże, żona też mogła powiedzieć!

– Znakomicie. Pół Europy wiedziało, że ten, jak mu tam, o, masz ci los, nawet nie wiem, jak się nazywał, gach Ewy, przyjechał z podrywką i muszą się ukrywać przed mężem. Pytanie, czy komukolwiek przyszedł do głowy jej samochód, mogła lecieć samolotem, nikogo to zazwyczaj nie obchodzi. Czekaj, ale przecież nie o tym z nią miałaś rozmawiać!

– A o czym? – zaniepokoiła się Martusia.

– O niej samej. Czy Małga Kuźmińska komuś o tym nie powiedziała! Bo skoro wiedziała wcześniej… Wiedziała?

– Wiedziała. Nawet obie z tą Ewą rozmawiały i Małga Ewie radziła, chyba nawet to ona, ta Małga, wymyśliła, żeby schować samochód u Marcela w garażu… O, widzisz! Gach ma na imię Marcel!

– No i co? Mówiła komuś?

Martusia milczała przez chwilę.

– Wiesz… Nie wiem. Taka byłam przejęta, że teraz muszę się zastanowić. Mam wrażenie, że tak, ale przecież… Zbrodnia była w Holandii, nie? A samochód w Paryżu! A ona, jeśli nawet rozmawiała, to w Krakowie! To jak to sobie wyobrażasz? Jak takie gadanie mogło przelecieć przez pół Europy?

– Do Unii weszliśmy – mruknęłam. – Wieść gminna nie zna granic ni kordonów…

– A przed Unią znała? – zainteresowała się Martusia gwałtownie.

– Nie. Też nie. Chociaż nawet telegrafu na drucie nie było.

Martusia z drugiej strony jakby się nieco zachłysnęła.

– Słuchaj, Joanna, co ty do mnie mówisz? Co to jest telegraf na drucie? Czy my teraz musimy rozmawiać jakoś technicznie? Może ja zawołam moją córkę, ona jest lepsza w te klocki ode mnie…

– Nie, dziecku daj spokój. Nie wiem, co to jest telegraf na drucie, ale wiem, że wybuchowym zjawiskiem okazał się kiedyś telegraf bez drutu. Więc taki na drucie musiał przedtem istnieć, nie?

– No… Chyba musiał…

– A jeszcze wcześniej i na drucie nie było, tylko dymy i tam-tamy…

– Nie dobijaj mnie! – jęknęła Martusia rozpaczliwie. – Naprawdę przestałam rozumieć, o czym my mówimy! Co to ma do rzeczy?!

– Nic – wyjaśniłam niecierpliwie. – Ja przez cały czas myślę, a myślenie szkodzi. Rzecz w tym, że jeśli rozmaite wiadomości rozchodziły się po świecie bez żadnych wynalazków, tym bardziej teraz się mogą rozchodzić. Ona, ta Małga w Krakowie, w parę osób siedziała przy piwie albo winie, w gościach była albo co, o kradzieżach samochodów gadali, komuś podwędzili pojazd ze strzeżonego parkingu, ktoś inny się zmartwił, że mu z lotniska rąbną… albo co… jej się wyrwało, że można zostawić w czyimś garażu, jej przyjaciółka właśnie i tak dalej… Tak mi się to wyobraża i usiłuję dopasować wyobrażenia do rzeczywistości.

Martusia znów myślała przez chwilę.

– Nie mogłaś powiedzieć tego wszystkiego wcześniej? – spytała z wyrzutem. – Ja na taki pomysł nie wpadłam, a kazałabym jej przypomnieć sobie, z kim i o czym rozmawiała. W okresie turystycznym po Krakowie plączą się zagraniczni goście, ona angielski zna słabo, ale niemiecki bardzo dobrze.

– Niemiecki nam akurat potrzebny jak piąte koło u wozu…

W rezultacie, po tej rozmowie, uznałam za słuszne zadzwonić do Roberta Górskiego, nie bacząc na godzinę…


* * *

Wtedy właśnie przez Górskiego zaczęły do mnie gęściej docierać wieści o poczynaniach inspektora Ryjka-Wagona.

Do właściwej stacji benzynowej w Brukseli trafili wręcz błyskawicznie. Niestety, klienta, który przed miesiącem brał benzynę, sam ją sobie nalewał, nie próbował podpalić obiektu, nie zdemolował butiku, nie uciekł bez płacenia rachunku, krótko mówiąc, nie odznaczył się niczym szczególnym, nikt nie zdołał zapamiętać. Mógł być rudy, łysy, brodaty, a nawet żółty i skośnooki, beznadziejne. Może gdyby wystąpił w rytualnym stroju czarownika któregoś z plemion środkowoafrykańskich… a i to wątpliwe.

Inspektor Ryjek-Wagon złapał się zatem za sprawę od przeciwnej strony. Miał swoich podejrzanych i nic nie stało na przeszkodzie, żeby sprawdzić ich alibi. Gdzie też znajdowali się owego dnia, wymienionego na kwitku, co robili i kto to może potwierdzić?

Bardzo szybko wyszło na jaw, że jedynym niewinnym, który i tak już właściwie odpadał, okazał się Marcel Lapointe, dokładnie w owym czasie zakotwiczony w Cabourg. W żaden absolutnie sposób nie mógł znajdować się równocześnie na kolacji w Grand Hotelu i na stacji benzynowej w Brukseli, a obecność jego stwierdzili wszyscy kelnerzy restauracji. Znali tych państwa doskonale i byli pewni, że akurat w tym tygodniu dzień w dzień widzieli ich przy zarezerwowanym stoliku.

Reszta jakby się złośliwie zmówiła. W końcu był to okres wakacyjny, tempo pracy osłabło, interesy uległy drobnemu zawieszeniu, nikt nie zajmował się niczym regularnie. Porządkowali papiery w swoich biurach, łowili ryby w odludnych okolicach, zwiedzali obce miasta, siedzieli w domu w damskim towarzystwie… o ile można to określić mianem „siedzieli”… Zażywali kąpieli, żeglowali, uprawiali jakieś sporty, odbywali małe spotkanka, podróżowali dla przyjemności, nocowali w przypadkowych hotelikach…

Rzetelnego, murowanego alibi nie miał nikt.

Wieczór dostarczenia zwłok Neeltje na parking w Zwolle wyglądał podobnie. Tu jednakże wymagany był dłuższy okres czasu lub też kilka kawałków czasu. Morderca, o ile nie miał wspólnika, musiał znaleźć się w Paryżu w chwili łapania narkomana pod domem Marcela, musiał odjechać później samochodem Ewy Thompkins, w decydującej chwili musiał brać benzynę w Brukseli i wreszcie zwizytować Zwolle w ściśle ustalonym momencie. Te trzy daty, trzy terminy, nie ulegały wątpliwości. Pomiędzy nimi musiał odbyć podróż z Francji do Holandii, musiał coś zrobić ze swoim samochodem i w jakiś sposób przemieszczać się bez niego z jednego miejsca w drugie i nie było na to siły. Gniótł go przymus wielokrotny i wszechstronny. W ostateczności mógł skądś dokądś lecieć samolotem, pod jakimkolwiek fałszywym nazwiskiem, coś powinno być wpisane na listę pasażerów… ale przy stosunkowo niewielkich odległościach nie bardzo to skraca czas podróży, biorąc pod uwagę dojazdy do lotnisk i wszelkie manipulacje w salach odpraw, samochodem niekiedy wypada szybciej. Wypożyczonym może…? Ukradzionym, tak jak Ewy…?

Całe grono podejrzanych ogólnie pędziło żywot ruchliwy. Konferencje, narady, międzynarodowe kontakty osobiste, towarzyskie i służbowe, obowiązkowe przyjęcia, tysiączne sposoby załatwiania najrozmaitszych spraw, wszystko to powodowało, że każdy mógł znikać z ludzkich oczu w jednym miejscu i pojawiać się w innym, zazwyczaj w licznym towarzystwie, dzięki czemu po krótkim czasie nikt już nie pamiętał kiedy, kogo i gdzie widział.

Inspektor męczył się jak potępieniec i przygniatał swoich ludzi. Artystyczne, ukradkiem wykonane podobizny wszystkich podejrzanych wysłał do Polski z cichą nadzieją, że jedyny naoczny świadek kogoś rozpozna.

Naoczny świadek, niestety, okazał się bezużyteczny.

Właśnie przy okazji rozpoznawania uzyskałam bieżące informacje, bo Górski przyleciał ze zdjęciami osobiście. Znając mnie nieco, właściwie wybrał przynętę i nie pożałował plotek, pewny, że prawdziwych, prywatnych tajemnic chwilowo nie ujawnię i nazwiskami się szastać nie będę. Z zachwytem wysłuchałam sprawozdania z co atrakcyjniejszych zeznań.

– Nie uważa pan, że Ryjek-Wagon ma ślepy fart? – rzekłam w podziwie. – Nie uważa pan, że każdy z was, z dochodzeniówki, w marzeniach sennych podobne rzeczy widzi?

– Co pani ma na myśli? – zainteresował się podejrzliwie Górski.

– A chociażby taki Marcel Lapointe. Wyobraża pan sobie, ile czasu i wysiłku oni by zmarnowali, gdyby nie chciał nic mówić? A on powiedział, wystarczyło potem sprawdzić, nie? Nawet posługiwanie się nazwiskiem nieżywego chłopaka uległo chyba przedawnieniu?

– Uległo, istotnie.

– A on, raz się kiedyś przedstawiwszy, dokumentów tego, jak mu tam, Moellera, nie pokazywał, więc posługiwanie się cudzymi dokumentami odpada. A romans, jako taki, nie jest karalny.

– Toteż właśnie. Ma pani rację, facet niegłupi, nie chciał swędu koło siebie, wyrypał prawdę. Oczywiście mógł nałgać, ale Rijkeveegeen sprawdził i tych rodziców, i te spadki, i te polisy, i tak dalej. Cichutko, bez szumu, wszystko się zgadza. Nawet studia odpracował uczciwie, chociaż jakiś jeden wywijas musiał mu się przytrafić, bo dyplom ma na własne nazwisko, prawdziwe. Ale gdyby każdy mówił prawdę, nieszkodliwą dla siebie, nasze życie byłoby połowicznym rajem. Utopia. Obejrzy pani te gęby…?

Wdałam się już w tę całą okropną historię, przez dobre serce zapewne, bo holenderskiemu inspektorowi szczerze współczułam. Bez oporu zgodziłam się oglądać. Na zdjęciach ujrzałam same obce twarze, nikt nie był podobny do faceta z parkingu, jeśli innych podejrzanych Ryjek-Wagon nie miał, leżał martwym bykiem. Podsunęłam myśl, żeby szukał po ludziach, którzy mają liczne kontakty ze społeczeństwem, nawet z kilkoma społeczeństwami, bo tych samotnych nieboszczyków towarzystwa ubezpieczeniowe miały w różnych krajach, ale okazało się, że Ryjkowi-Wagonowi też to przyszło do głowy. Wśród niepodobnych podejrzanych znajdowali się adwokaci, notariusze, lekarze, ktoś z ewidencji ludności, ktoś tam z zakładów pogrzebowych, jeden dziennikarz, jacyś od nieruchomości, kupna, sprzedaży, remontów i tak dalej i, oczywiście, pracownicy instytucji ubezpieczających. Wyczerpał chyba listę możliwości, bo i sama nie umiałam już nikogo więcej wykombinować.

Wszystko to byli znajomi ofiary. Wnioskując z jej satysfakcji po odkryciu kantu, nie tylko mordercę znała, ale też płonęła do niego dziką nienawiścią, czyli musiał jej się ciężko narazić. Podobno jednak tego rodzaju uczucia żywiła do wszystkich facetów, którzy nie chcieli na nią lecieć, a znalazło się ich dużo. Nie była, zdaje się, zbyt pociągająca.

Za to, tu inspektor Ryjek-Wagon uczuł widocznie potrzebę pochwalenia się, bo inaczej nie miał powodu zwierzać się Górskiemu, wyszedł na jaw kolejny etap zbrodni. Liczne przymusy, ciążące na mordercy, spędzały mu sen z oczu, inspektorowi, rzecz jasna, chociaż możliwe, że i Górskiemu też… i rozpętał całą akcję poszukiwania rozmaitych samochodów, w tym samochodu ofiary. Nie gardził również innymi rodzajami pojazdów mechanicznych i bardzo poważnie potraktował komunikat o dość niezwykłej kradzieży motocykla.

Zamieszkały w Zwolle dwudziestoletni młodzieniec, bardzo zdenerwowany, o poranku nazajutrz po podrzuceniu zwłok na hotelowy parking zameldował o kradzieży hondy. Spod domu. Przyjechał poprzedniego dnia około pierwszej po południu, z wakacji wrócił, ustawił motor jak zwykle, w stałym miejscu za śmietnikiem, zmęczony był trochę, deszcz zaczynał padać, więc już się nie ruszył. Rano zaś okazało się, że motoru nie ma.

Odzyskał swoją własność w błyskawicznym tempie, ponieważ jego honda stała sobie zaparkowana dokładnie przed komendą policji w Amsterdamie. Było to wydarzenie dostatecznie śmieszne, żeby nie umknęło od razu z pamięci osób zainteresowanych, ale nikt się nim nie przejął.

Dla inspektora Ryjka-Wagona stanowiło punkt wyjścia.

– On musiał zrobić tak – mówił Górski, powtarzając holenderskie poglądy – żeby mieć komunikację pod ręką. Od tyłu licząc, zostawił mercedesa z nieboszczką na tym parkingu, obok pani, poleciał na piechotę nieduży kawałek i tam musiał mieć samochód, żeby odjechać całkiem. Nie mógł ryzykować, że żadnej komunikacji nie trafi i będzie się plątał w pobliżu ofiary do uśmiechniętej śmierci. Więc podstawił sobie wóz wcześniej. Ale musiał wrócić do Amsterdamu po denatkę, jeszcze żywą…

– Zaraz – przerwałam, słuchając w skupieniu. – A nie umówił się z tą babą gdzieś bliżej, na przykład w połowie drogi? Nie stwierdzono czegoś takiego?

Górski pokręcił głową, pokiwał i znów pokręcił.

– Tu jest właśnie szkopuł i kwestia otwarta. Ona wyszła z domu żywa i zapewne dobrowolnie, ale dokąd pojechała, nie wiadomo, więc możliwe, że załatwił ją gdzieś po drodze. Jej samochodu na razie jeszcze nie odnaleziono, z tym że w tej kwestii Rijkeveegeen nie ma wielkich nadziei, bo jest przekonany, że on to pudło po prostu utopił w jakimkolwiek odludnym miejscu. Wody tam dużo.

– Za to odludnych miejsc raczej brakuje.

– Sama pani na takie trafiła. No, owszem, w sprzyjających okolicznościach… Ale zaraz, bo przedtem, podstawiwszy sobie komunikację, podwędził motor chłopakowi i już miał z głowy. Możliwe, że od początku zamierzał na tym akurat odcinku komuś coś ukraść.

– A ślady? Miał chyba tę obowiązkową banię na głowie…

– Ślady, ślady… To jakiś myślący facet. Miał banię, jasne, chłopak zostawił swój hełm na kierownicy, ale pomiędzy hełm i własny łeb włożył folię, taką zwyczajną foliową torebkę ze sklepu, zabrał ją później ze sobą, mikroślady folii owszem, wypatrzyli. Zaraz. Rijkeveegeen poszedł dalej, od tyłu do przodu, pojawiło mu się pytanie, gdzie w tym czasie znajdował się mercedes Ewy Thompkins, on, ten sprawca, jeździł nim czy też trzymał w upatrzonym miejscu, a jeździł swoim. Bo może go trzymał tam, gdzie ją zabił…?

– I co? – popędziłam go niecierpliwie.

– I dotarła nowa wiadomość. Jednak te komputery się przydają, na piechotę ludzie by się w tym grzebali do sądnego dnia. Z wypożyczalni samochodów. Jeden facet w tym samym mniej więcej czasie wypożyczył dwa samochody. Z dwóch wypożyczalni, z czego jedna na amsterdamskim lotnisku, odebrał go wcześniej, a druga… zaraz… oni mają te nazwy… w Amersfoort.

Zerwałam się z miejsca i popędziłam po atlas samochodowy.

– To na trasie do Zwolle!

– A gdzie miał jechać? Do Barcelony? Oba samochody odstawił na miejsce, zapłacił z góry, nikt by na to nie zwrócił uwagi, gdyby teraz komputery nie wyłapały. I oczywiście nazwisko w obu wypadkach to samo, Soames Unger.

– No to zgłupiał – zaopiniowałam stanowczo. – Albo taki bezczelny.

– Albo mu już zabrakło fałszywych dokumentów, bo prawo jazdy tam trzeba pokazać.

– Ale jakoś chyba musiał wyglądać?

– Nikt nie zapamiętał. Głównie załatwiał sprawę przez telefon, potem przyszedł, wsiadł do wozu i odjechał, ledwo im mignął w oczach. Rijkeveegeen wyliczył sobie, można powiedzieć, początek i koniec tej akcji. Facet pojechał do Paryża, zabrał mercedesa Thompkinsowej, wrócił nim, zaparkował w upatrzonym miejscu…

– Czym pojechał?

– Czymkolwiek. Samochodem wypożyczonym na inne nazwisko, samolotem na fałszywych dokumentach, pociągiem… Jakimś struplem, którego zostawił potem byle gdzie.

– Struplem, po autostradach…?

– Istnieją tam przecież jakieś podrzędniejsze drogi? Pociągiem wydaje mi się najprościej. W każdym razie wrócił mercedesem Ewy i zaczął tę polkę z samochodami. Wypożyczone poustawiał sobie w miejscach strategicznych, wyciągnął babę z domu, dowiózł do mercedesa, tam trzasnął…

– W mercedesie nie…?

– Mercedesem żywa nie jechała. Martwą wepchnął do bagażnika, podrzucił na ten parking, pani pod nos, wrócił wypożyczonym, oddał go…

– Doskonały organizator – pochwaliłam cierpko.

– …na lotnisku, wziął taksówkę, podjechał pod byle który hotel. Takich kursów lotnisko-hotele to oni mają zatrzęsienie, a pasażer nie musi im się przedstawiać. Rijkeveegeen próbuje ustalić, czy ktoś nie widział gdzieś zaparkowanego na dłużej samochodu, ma numery wszystkich…

– Beznadziejne. Sama gapiłam się przez miesiąc na idiotycznie zaparkowany samochód i do głowy mi nie przyszło spojrzeć na numery!

– Niektórzy patrzą. Nigdy nie wiadomo, ślepy fart może się przytrafić. Ale i tak większe nadzieje stwarza ta ludzka droga, to musi być ktoś ze znajomych, Rijkeveegeen przetrzepał towarzystwo dokładnie i sam jestem rozczarowany, że pani go na tych zdjęciach nie rozpoznała. Jest pani pewna, że przyjrzała mu się pani naprawdę porządnie?

– Nawet zdążyłam pomyśleć, że ileś tam lat temu dałabym mu się może poderwać – wyznałam ponuro i zamilkłam nagle. Zamyśliłam się.

Coś było. Jakieś mgnienie. Człowiek patrzy, przelatują ułamki sekund, nawet nie wie, że coś widzi. A jednak spostrzeżenie zostaje. Spostrzeżenie to za duże słowo, mniej, może drgnięcie…? Czego drgnięcie?

Wzrok. Obraz. Wszelkie moje myślenie przez całe życie składało się z obrazów, umykały mi rozmaite wrażenia z dźwiękami na czele, obraz trwał w najgłębszych zakamarkach pamięci. Musiało jeszcze coś być…

Straciłam z oczu własne mieszkanie i koty za szybą, widziałam zadeszczony, mroczny parking w Zwolle, twarz faceta, oświetloną bardziej od dołu niż od góry, przystojną, męską… Nie, twarz to za mało, czy nie mignęła mi w oczach jego sylwetka…? Odszedł od razu. Czy na pewno nie spojrzałam za nim, nie zdając sobie z tego sprawy…? Bo niby dlaczego błysnęła mi ta myśl o poderwaniu…?

Górski patrzył we mnie jak w obraz święty.

– Strasznie grubo to powiem i wręcz ordynarnie – rzekłam z wahaniem. – A to cienkie i maciupcie takie, że pod mikroskopem nie uświadczysz. Mam wrażenie… nie, mam cień wrażenia, że dostrzegłam go chyba jakoś w całości. Prawie się z nim zderzyłam, zderza się pan wtedy, kiedy pan nie widzi przeszkody, nie? Ale ja zderzyłam się PRAWIE, z czego wynika, że zobaczyłam go PRZED zderzeniem. Jak pan myśli, ile to mogło być czasu? Jedna tysięczna sekundy? Czy nie odwróciłam głowy, mówiąc „przepraszam”? Uważam, że nie, ale nie dam się zabić za to, że dobrze uważam, bo może źle…?

– I…? – powiedział Górski ze straszliwym naciskiem i dziką chciwością.

– I mam ten cień wrażenia, że została mi… nie w żadnej pamięci, tylko na dnie doznań wzrokowych… jego sylwetka. Cała, znaczy, figura, rozumie pan. Człowiek w całości. Wydaje się to niemożliwe, bo dużo pan widzi w całości, patrząc z bliska na szczegół, a mimo to, on był chyba do kogoś podobny. I niech pan nie robi sobie żadnych nadziei, bez wygłupów, ja nawet nie jestem pewna, czy sobie tego w tej chwili nie wymyśliłam, a już z pewnością nie zgadnę, jakie podobieństwo może wchodzić w rachubę, Dawid z tą swoją procą, Herkules Polikleta… nie, na żadnego z nich bym nie poleciała… już prędzej Apollo Belwederski, ale to też nie to… Może w ogóle tylko mi się wydaje, a może znaczenie miał strój? Ta czarna kurtka, lśniąca w deszczu, bardzo, trzeba przyznać, twarzowa… I może tego podobnego widziałam, kiedy miałam dwadzieścia pięć lat…?

– I kto to był?

– Kto?

– Ten podobny, jak pani miała dwadzieścia pięć lat?

– Pan się puknie w głowę. Kapitan Żeglugi Wielkiej na wczasach i chodził wtedy w dresie. Ale zapomnieć go nie mogę do dziś i pewnie nie ja jedna, bo powodzenie miał szaleńcze.

– Jak się nazywał?

– A cholera go wie. Na imię miał Zbyszek. Co najgorsze, to to, że nigdy się z nim nie przespałam.

Westchnęłam tak ciężko i z takim żalem, że Górski, poczuciem taktu chyba wiedziony, zrezygnował z tematu. Ewentualnie postanowił może szukać kapitanów Żeglugi Wielkiej o właściwym imieniu, nie bacząc na ich wiek, bo nie omieszkałam dość zgryźliwie zwrócić mu uwagi, że obecnie ów kapitan byłby już dawno na emeryturze. Wróciliśmy do aktualnego wątku ludzkiego.

– No dobrze, więc druga możliwość, znajomi, kto i komu powiedział o szczegółach tego całego romansu Ewy z tym, jak mu tam, Marcelem? Gdyby nie ta kradzież mercedesa… no i Gąsowska…

Kwestia kto, komu i co mówił, wciąż pozostawała otwarta, i to obustronnie. Inspektor Ryjek-Wagon musiałby chyba zastosować średniowieczne tortury, żeby wyzemdać ze świadków prawdę, szczególnie, że istotnie mogli nie pamiętać o własnym gadaniu. Dla mnie starała się Martusia, ale pierwsza próba nie wyszła jej najlepiej. Gąsowska… Z rozmów mi wynikło, że o zamiarze ukrycia samochodu Ewy wiedziała, ale o szczegółach nie miała najmniejszego pojęcia. Zdaje się, że wyobrażała sobie jakiś płatny parking podziemny, ogólnie jednak zbytnio jej to nie obchodziło, ponadto, zobligowana przez Ewę, trzymała gębę na kłódkę. Nie, Jadzia Gąsowska odpadała.

Jeszcze ten lekarz, zamieszkały obok amanta… On jak on, lekarze na ogół bywają zajęci, z pięknym gachem Ewy zaprzyjaźniony być nie musiał, ale może mieszkała w jego domu jakaś córka, pomoc domowa, żona w końcu, gapiąca się na sąsiada, zainteresowana nim… No, ja tego towarzystwa przepytywać nie będę, ale Ryjek-Wagon powinien.

Górski zatrzaskiwał za sobą furtkę, kiedy zadzwoniła moja służbowa komórka.

– Tak, słucham?

– Pani Chmielewska? – spytał ktoś silnie zakatarzony. Musiał być zakatarzony, bo mówił przez nos.

Przyznałam się, że to ja.

– Pani Joanna Chmielewska?

– Tak, jestem. Słucham.

Chrypnęło, siąknęło i zawyło. Rozłączyło się. Normalna sprawa, ustawicznie te urządzenia różne sztuki pokazują, zakatarzony miał pewnie zły zasięg. Dałam mu szansę, zadzwoniłam do Martusi z drugiej komórki. Nie odbierała, może była na mieście i akurat policja się w nią wpatrywała, nagrałam się jej na sekretarkę i pomyślałam, że to nawet lepiej. Spiszę pytania, które powinna zadać tej Kuźmińskiej, i później odczytam albo wyślę faksem.

Usiadłam do komputera.


* * *

Soames Unger w ciągu jednego dnia dokładnie spenetrował okolice miejsca zamieszkania wiszącej mu nad głową zmory.

Spodobały mu się. Całe otoczenie budynku prezentowało sobą przynajmniej w połowie dziki bajzel. Z jednej strony wąska i niesłychanie ruchliwa ulica, z drugiej nie dość że jeden potężny plac budowy, to jeszcze kompletnie zdezorganizowany bazar. Wszystko wymieszane ze sobą dokładnie, parking, place budowy, samochody osobowe, transport i maszyny budowlane, prymitywne stragany z kalafiorami i odzieżą, do tego wyjścia na cztery strony świata, a przy odrobinie pomysłowości nawet na pięć. Istne cudo!

Penetrację przedłużył na godziny nocne i sposobów nieszczęśliwego zejścia z tego świata niezdarnej baby zalęgło mu się co najmniej trzy. Ściśle biorąc, było ich z pięćdziesiąt, ale trzy mogły stwarzać najlepsze wrażenie, smutny przypadek i tyle, odrobina nieostrożności ofiary, odrobina czyjegoś niedbalstwa i nikt nie dojdzie czyjego…

Obmyślił sobie dokładnie metodę działania, w trzech wariantach. Jeśli baba utkwi kamieniem w domu, jeśli wyjdzie wieczorem i jeśli będzie skądś wracać. Spowodować jej wyjście, a zatem i powrót, potrafiłby bez trudu, na wszelki wypadek jednak powinien poznać dom. Sąsiadów. Zorientować się w ich obyczajach.

Zdecydował się poświęcić na to jeszcze jeden dzień. Rano wymeldować się z hotelu, co każdemu nasunie myśl o jego wyjeździe, dzień spędzić na węszeniu, a wieczorem rzeczywiście odjechać. Wracać do siebie musiał, nie mógł pozwolić sobie na zbyt długą nieobecność, noc spędzi w podróży i nazajutrz w południe już go będą wszyscy widzieli.

W domu zmory istniał strych, wysoce użyteczny. Zamknięty na klucz, zamknięcie czysto teoretyczne, bo otworzył go kawałkiem zagiętego drutu. Ujrzał tam pozostałości dawnej pralni, kocioł, palenisko, obtłuczone koryto, pełniące zapewne niegdyś obowiązki balii, dalej zakurzone sznurki, powiązane na supły, rozciągnięte w rozmaite strony. Część pomieszczenia była rupieciarnią, zapchaną czym popadło, wśród rumowiska zaś widniały ludzkie ślady: butelki po piwie i wódce, puszki po jakimś pożywieniu, poszarpane opakowania i mnóstwo petów. Wskazywało to wyraźnie na użytkowanie strychu przynajmniej od czasu do czasu i ślady pobytu tam jednej osoby więcej nie powinny budzić niczyjego zdziwienia.

Klatka schodowa w tym domu była jedna, windy brakowało, poruszenia mieszkańców z łatwością dawały się zaobserwować. Nie byli ci ludzie przesadnie ruchliwi, większość mieszkań w ciągu dnia stała pustką, bo dorośli szli do pracy, a dzieci do szkoły, pozostawało kilka matek z niemowlętami i kilkoro emerytów, wychodzących wyłącznie po zakupy. Nikt nie prowadził nocnego życia i zaledwie jedna staruszka żyła z okiem w wizjerze, ale nieszczęśliwym dla siebie trafem, mieszkała w załomku korytarza i miała ograniczony widok.

Wszystko to Soames Unger stwierdził w ciągu jednego dnia, bezczelnie wizytując lokale jako wysłannik inspekcji budowlanej, pobieżnie sprawdzający, czy świeże budowy obok nie naruszyły równowagi budynków istniejących. W pogawędki z emerytami wdawał się chętnie, błyskawicznie wyciągając z nich pożądaną wiedzę.

Jedno tylko bezwiednie ominął. Gdyby lokatorów z drugiego piętra zastał w domu, uzyskałby informację, że nad nimi, na trzecim, od dłuższego czasu trwa remont, a lokatorka jest nieobecna. Nie zastał ich jednakże i w nieświadomości pozostał.

Ale i tak już plany ładnie mu się ułożyły i wiedział, co zrobi przy następnym przyjeździe.

Nie wiedział tylko, że później będzie sobie pluł w brodę i na buty za niepotrzebne zmarnowanie czasu w tym tak znakomitym, wręcz wymarzonym miejscu…


* * *

– Ty ten faks przysłałaś do Jolki! – krzyknęła mi Martusia w telefon.

– A gdzie miałam go wysłać, skoro ty w domu nie masz…

– To istny cud, że ja do niej wstąpiłam! Po drodze, a właśnie jechałam do Małgi, umówiłam się z nią, jeszcze było za wcześnie, a Jolkę miałam pod nosem… Słuchaj, ona rzeczywiście o tym powiedziała na takim spotkanku przy piwie!

– Czekaj. Po kolei. Czy Małga wie, że chodzi o zbrodnię?

– No pewnie, że wie, musiałam jej przecież powiedzieć, dlaczego ją wypytuję!

– I teraz obie szukacie złoczyńcy. Bardzo dobrze. Gdzie one się widziały, Małga i Ewa, i kiedy?

Zadając to pytanie, zastanowiłam się, czy Ryjek-Wagon zdążył już osiągnąć w tej kwestii jakąś wiedzę od drugiej strony. Maglował chyba Ewę Thompkins bez miłosierdzia, choćby i przez posły, a sama mu doniosłam o istnieniu Małgi Kuźmińskiej. Za pośrednictwem Górskiego, co prawda, więc drobny poślizg mógł nastąpić.

– Małga była w Londynie – mówiła z przejęciem Martusia – dopiero co, w tym roku, w czerwcu, bo Ewa do Polski przyjeżdża raz na pięć lat. Wtedy im się zgadało, Małga Ewę namawiała na przyjazd tutaj, ale Ewa powiedziała, że z gachem jedzie, no i reszta im sama wyszła. Do gacha Ewa jej się przyznała już nawet wcześniej, że tak jej na nim zależy, zakochała się i cześć, ale rozwodu się boi, bo zostanie bez grosza i na Marcelu będzie wisiała. A wiadomo, co z takiego wiszenia wynika, chociaż z drugiej strony ona by chciała mieć dzieci i czy Marcel to finansowo wytrzyma i tak dalej, rozumiesz. Rozumiesz? – zaniepokoiła się nagle.

Zdziwiłam się.

– A dlaczego miałabym nie rozumieć? Ale już mi z tego wychodzi, że to ten cały Thompkins powinien zostać zamordowany, a nie jakaś tam Holenderka. Motyw jak czyste złoto!

– No właśnie, zbyt wyraźny, więc nikt się nie będzie wygłupiał. No, ale Ewa jej opowiadała… A! One nie są spokrewnione, Małga w ogóle jest Kuźmińska po mężu, w średniej szkole się zaprzyjaźniły, chodziły do jednej klasy, aż Ewa jeszcze przed maturą wyjechała do Anglii, do ciotki, bo jej rodzice zginęli w katastrofie. A potem bardzo śmieszne im się wydało, że Małga wyszła za Kuźmińskiego, ale on też nie jest spokrewniony, a Ewa nawet specjalnie przyjechała na jej ślub, bo już miała obywatelstwo i Thompkinsa, a ciotka dawno nie żyje. Thompkins jest od niej dwadzieścia osiem lat starszy, więc rozumiesz…

Doskonale rozumiałam nawet i to, że Thompkins jest o przeszło ćwierć wieku starszy od Ewy, nie od nieboszczki ciotki. Pewno dobrze się trzyma…

– Małga się bardzo przejęła – kontynuowała Martusia. – Tu one sobie zrobiły piętnastolecie matury, duży jubel, zaraz potem miała jechać do Londynu, wszystkie nawzajem pytały się o nieobecne, więc, oczywiście, powiedziała o Ewie. To właściwie nie był duży jubel, tylko taki mały jubelek, w piwiarni, piętnaście ich się zebrało, też było śmieszne, że akurat piętnaście sztuk na piętnastolecie…

– Urżnęły się wszystkie i Małga roztrąbiła problemy Ewy, wojaże z amantem, samochód w garażu…

– Nie wymieniała żadnych nazwisk! – zastrzegła się pośpiesznie Martusia. – Chyba że jakieś jedno, a najwyżej dwa. Ale na pewno nie gacha, bo do tej pory nie wie, jak on się nazywa. Że Kuźmińska, to owszem, przecież się wszystkie znały!

– I Thompkins, nie…?

– Możliwe, bo Małga nie pamięta, jak mu na imię, Ewa zawsze mówi o nim po nazwisku. Ale przecież… No czekaj! Przecież one gadały po polsku!

– Po chińsku byłoby bezpieczniej. Kto tego wszystkiego słuchał?

– Jak to kto, cała knajpa! I dziewczyny…

– Spytałaś, czy któraś nie siedzi gdzieś…

– Otóż to! Dlatego mówię, że słusznie wstąpiłam do Jolki, miałam ten twój faks, zadałam jej takie pytanie! Z tych piętnastu, które się zjechały, jedna mieszka w Niemczech, a jedna plącze się po całym świecie, bo robi za gida w turystyce. Reszta nasze, krajowe.

– Gdzie w Niemczech?

– W Stuttgarcie. W jakimś hotelu pracuje, takim więcejgwiazdkowym. Możliwe, że pięcio. Myślisz, że ona by mogła…?

– Masz się dowiedzieć, jak się nazywa, gdzie mieszka dokładnie i co to za hotel. Ta od wycieczek też, nazwisko i adres. I to już, zaraz. Skoro się Małga wygłupiła, kłapiąc paszczą, niech teraz odpracuje! Może to właśnie będzie klucz do złoczyńcy!

Martusia przejęła się jeszcze bardziej, ja zaś od razu przekablowałam najnowsze informacje Górskiemu. Nie tyle może na wszelki wypadek, ile z nadzieją, że też się czegoś dowiem. Niestety, Ryjek-Wagon ostatnio się nie zwierzał…


* * *

Ciężko pracująca ekipa holenderska wreszcie zdołała ściśle sprecyzować, kto i gdzie się znajdował w chwili podstawiania mercedesa Ewy na parking w Zwolle.

Wśród podejrzanych na prowadzenie zaczęło wychodzić trzech: mecenas Meier van Veen, Friedrich de Roos i niejaki Dekker de Haes, zatrudniony w służbie wywiadowczej towarzystwa ubezpieczeniowego.

Wszyscy trzej dysponowali niezbędnymi możliwościami, mieli mianowicie liczne kontakty z ludźmi, dostęp do pożądanych sieci komputerowych i tak zwany nienormowany czas pracy, żaden nie posiadał żony ani dzieci, ponadto utrzymywali bliską znajomość z Neeltje van Wijk, mniej ścisłą niżby dama sobie życzyła. Znali się ze sobą wzajemnie, znali pana Thompkinsa, a jeden z nich znał nawet osobiście piękną Ewę.

Ten jeden to był Friedrich de Roos, wysokiej klasy komputerowiec.

Wiekowe wszyscy plątali się w rejonach powyżej czterdziestki i zaliczali do mężczyzn atrakcyjnych, co pozostawiono ocenie Jantje Parker, znającej gust przyjaciółki. Jantje Parker, wróciwszy po urlopie do Stanów, nie tylko pozostawała w stałym kontakcie z Rijkeveegeenem, ale przylatywała do Holandii mniej więcej co dwa tygodnie, twardo trzymając rękę na pulsie dochodzenia. Jej zdaniem, najbardziej pasowałby Neeltje Friedrich, Dekker był może odrobinę zbyt żylasty, a Meier jakby za miękki i może odrobinę za gruby. Neeltje określiła go podobno mianem „gumowaty”, z tym że ową gumowatością nie czuła się zniechęcona, poza tym dziesięć lat temu był szczuplejszy.

Zatem Friedrich wysunął się na czoło stawki, ale pozostała druga strona medalu. Dekker de Haes stał na straży interesów oszukanych instytucji, sprawdzał, badał, wnikał, pilnował, Neeltje van Wijk w ostatnim okresie swego życia wczepiona w niego była wręcz pazurami, nie pozwalała mu odetchnąć, on zaś o ludziach żywych i martwych wiedział najwięcej.

Wściekły jak diabli tłumaczył inspektorowi, że owszem, w małym palcu ma wysokie ubezpieczenia, żaden milion nikomu nie przejdzie ulgowo, żadna katastrofa, żadna śmierć, żadna kradzież, żadna klęska żywiołowa nie zostanie zrekompensowana bez jego osobistego dochodzenia i wykluczenia kantu, ale wszystkie pomniejsze odszkodowania załatwiane już są przez komputery. Niemożliwą rzeczą byłoby wnikliwe sprawdzanie każdych kilkudziesięciu czy nawet stu tysięcy, miał ten jakiś pogorzelec u siebie w domu sewrską porcelanę w komplecie czy może przed pożarem żona w gniewie mu ją wytłukła. Komputer twierdzi, że miał, trzeba się na tym opierać, bo inaczej do sądnego dnia klienci nie dostaliby ani grosza. To samo śmierć, polisy na życie, trudno wszak zakładać, że wszyscy starzy i chorzy ludzie popełniają samobójstwo albo zostają zamordowani! Szczególnie, jeśli nie ma spadkobierców…

A ta straszna baba… o, gorące sorry… szacownej pamięci Neeltje van Wijk czepiała się właśnie drobnych sum. Jasne, teraz widać, że miała rację, wywęszyła gruby przekręt, ale nic przecież nie szło na tego jakiegoś Soamesa Ungera!

Inspektor Rijkeveegeen jak na dłoni widział, że Soamesem Ungerem bez najmniejszego trudu mógłby być Dekker de Haes we własnej osobie. Nikomu nie przyszłoby to łatwiej.

A Meier van Veen? W stu procentach zorientowany we wszystkich poczynaniach i całym życiu, także prywatnym, nieboszczki Neeltje… I nie tylko, w egzystencji iluż ludzi…! Notariusz, plenipotent, adwokat, doradca, znawca prawa, omnibus, można powiedzieć, autorytet. Operatywny, energiczny, ruchliwy, miał w sobie zarazem jakiś kojący spokój.

Na Neeltje zbytnio psów nie wieszał, prezentował raczej pobłażliwość, kobieta godna podziwu, tyle że właśnie może troszeczkę zbyt despotyczna. Ze skruchą wyznaje, że chyba jej nie docenił, bo i jemu się zwierzała, że dokonała potężnego odkrycia, sądził, że przesadza, potraktował to może z nadmierną rezerwą. Orientuje się oczywiście w sprawie, ale sam nie miał z nią nic wspólnego, po cóż, na miły Bóg, miałby swoją klientkę zabijać…?!

Rijkeveegeen za plecami rozmówcy węszył nie tyle może smród, ile delikatny odorek. Któż miał lepszy dostęp do wszystkich papierów, notatek, dokumentów Neeltje niż jej własny adwokat, notariusz i plenipotent? Musiał znać każde drgnięcie jej komputera, wejść, gdzie zechciał, do ustrojstwa i do umysłu. Mógł nie chcieć, ale jeśli chciał…?

No i Friedrich de Roos…

Bon vivant, błyskotliwy szaleńczo, genialny w tej całej elektronice, wcale nie krył, że od pierwszej chwili znajomości pani van Wijk wręcz rzuciła się na niego. Och, oczywiście, z awansów interesującej kobiety normalny wolny mężczyzna czemuż nie miałby skorzystać…? Co nie znaczy, że natychmiast powinien założyć sobie jarzmo na kark, pani van Wijk nie była w jego typie, sporadyczny kontakt osobisty z nią potraktował jak rodzaj uprzejmości i bardzo mu przykro, jeśli ona potraktowała to inaczej. Owszem, orientuje się, że inaczej, ale zarazem ciekawy okazał się kontakt zawodowy, zrobiła sobie z niego coś w rodzaju sprawdzianu, kto w te klocki okaże się lepszy, konkurs czy jak to nazwać…? Bawiło go to nawet, trzeba przyznać, że niezła była, ale teraz dopiero widzi, że z pozornej zabawy wyciągnęła poważne konsekwencje. Nie, skąd, jemu samemu do głowy nic podobnego nie przyszło, to ona była prawnikiem, a nie on. A czy umiałby dokonać tych wszystkich manipulacji…? Ależ oczywiście, bez trudu, ale doprawdy nie interesował się i nie ma pojęcia, kto umarł, gdzie i kiedy, samotny, bez spadkobierców…

Ewa Thompkins…? Boże drogi, też nie zamierza ukrywać zainteresowania piękną panią Ewą, ale bardzo szybko zorientował się, że nie ma szans, ktoś inny musiał tam być na tapecie, nie miał pojęcia kto i prawdę mówiąc, do tej pory nie ma pewności. Co tu w ogóle jest grane? Romanse pani Thompkins, jeśli nie z nim, wcale go nie dotyczą i nie zamierza w nie wnikać…

Soames Unger wcielał się inspektorowi w postać Friedricha z siłą kilku trąb powietrznych, trąb morskich i w ogóle tsunami.

Co w dniu dwudziestego drugiego sierpnia robił Dekker de Haes…?

Siedział w Paryżu, w jednym z pomieszczeń Interpolu, i przeglądał dokumenty, dotyczące spółki akcyjnej zbankrutowanej na skutek malwersacji, dokonanych przez jej własnego prezesa, który to prezes postradał życie w niewyjaśnionych okolicznościach i co, do pioruna, zrobił z forsą? Odszkodowania opiewały na sumę około trzech milionów euro, a milionów Dekker już nie lubił przepuszczać. Siedział od rana, przez cały dzień i całą noc, nie, nie wrósł w krzesło i nie odgniótł sobie tyłka, latał do sali komputerów, wyszedł coś zjeść, wrócił, miał wstęp wolny wszędzie, nie wie, do diabła, kto i gdzie go widział, nie obchodziło go to! Zdaje się, że niedziela to była, opuścił instytucję w poniedziałek późnym rankiem, jak już ludzie zaczęli przychodzić do pracy. Mało ludzi, pracownicy Interpolu też miewają urlopy! Owszem, wyszedł zadowolony, odkrył swoje.

Zeznanie sprawdzono.

Był tam, istotnie. Ale był niejako w kratkę. To go widziano, to nie, światło się paliło, urządzenia pracowały, dyżurujące osoby nie interesowały się gościem, ale około czwartej nad ranem dostrzegł go strażnik. Wchodził do pokoju i zamykał za sobą drzwi. Urządzenia elektroniczne zarejestrowały różne wyjścia i wejścia, Dekker nie był jedyną ludzką istotą, jaka znajdowała się w budynku, inni też wchodzili i wychodzili, a w dodatku nie patrzyli na zegarki, nie przewidując późniejszego przesłuchania. Około trzynastej panował stosunkowo największy ruch, jeśli wtedy Dekker wyszedł… a wrócił w nocy… trasę Paryż-Amsterdam da się przelecieć w cztery godziny…

Meier van Veen przyznał się, że wracał powolutku z krótkiego wypadu do Francji. Taki tam sobie weekendowy wyskok. No dobrze, niech będzie, skoczył do Biarritz, lubi kasyno w Biarritz i nic na to nie może poradzić. Nigdzie się nie zatrzymywał, spędził cały czas w kasynie i w niedzielę rano zaczął wracać. Zmogło go pod sam koniec podróży, poddał się i wynajął pokój w Campanilli pod Rotterdamem, wstyd wyznać, ale nie miał już siły do tego ostatniego, malutkiego kawałeczka drogi, zasypiał na autostradzie. Wziął z baru butelkę wina, zjadł przydziałowe ciasteczka i kropnął się spać. Odjechał nazajutrz wcześnie rano, na śniadaniu był pierwszym gościem.

Zeznanie również sprawdzono.

Zgadzało się, Meier van Veen przyjechał przed osiemnastą, jak na Campanillę to bardzo wczesna pora, kolacji nie jadł, zabrał tylko do pokoju butelkę wina, zamknął się i znikł z ludzkich oczu. Rano rzeczywiście był pierwszy, przepraszał, przeszkadzał przy nakrywaniu stołów, więc mgliście, bo mgliście, ale go zapamiętano. Reszta wynikła z rachunków. Jego samochód cały czas stał na parkingu, trochę krzywo, dzięki czemu rzucał się w oczy, a przechodząca kelnerka dostrzegła przez nie dosuniętą zasłonę butelkę wina opróżnioną w trzech czwartych. Mała lampka paliła się w pokoju. I tyle.

Friedrich de Roos beztrosko stwierdził, że nie wie, gdzie był akurat tego określonego dnia. W zasadzie urlop spędzał na północy, w Norwegii. Ale chyba już wracał, bo tam zaczynały się chłody, i pętał się po rozmaitych miejscowościach, wybrawszy kierunek na południe, do Paryża. Niewątpliwie wstąpił po drodze do własnego domu w Amsterdamie, ale nie był nigdzie poumawiany ściśle, więc nie zwracał uwagi na daty. Rachunki hotelowe powyrzucał, co, jak sądzi, nie czyni z niego przestępcy.

Inspektor Rijkeveegeen poczuł zdecydowany przypływ antypatii do podejrzanego, który dowalił roboty policji i zmusił liczne recepcje hotelowe do poszukiwań w komputerach. Owszem, odnaleziono Friedricha de Roos prawie dokładnie, prawie, bo zgubiły się gdzieś dwie noce, i to w jego drodze powrotnej. Dwie daty wypadły mu z udokumentowanego życiorysu, dziewiętnasty i dwudziesty drugi, zatem właśnie chwile zasadnicze.

Niewiele brakowało, żeby Rijkeveegeen zapudłował Friedricha z samej irytacji, opanował się jednak, bo doskonale wiedział, że głupie pomyłki tylko czyhają na to, żeby je ktoś popełnił. Nie zamierzał być tym kimś.

I zaraz potem samemu sobie złożył gratulacje, dotarły do niego bowiem nowe wieści od naocznego świadka.


* * *

Komunikatem, że podobno za Ewą Thompkins latają wszystkie psy, Martusia zdenerwowała się do szaleństwa.

– To jak to? – wykrzyknęła z oburzeniem. – Wyobrażasz sobie, że mój też…?!

– Ja sobie nic nie wyobrażam – odparłam zimno i bezlitośnie. – Ale tak słyszałam od Jadzi Gąsowskiej i policja potwierdza. Porzucają swoje panie i panów i lecą do Ewy. Więc jeśli nie chcesz, żeby ona tam przyjechała i poderwała twojego psa…

Doping zadziałał. Martusia sprężyła się w sobie i przygniotła Małgę Kuźmińską, która rzuciła się na szkolne koleżanki niczym rozżarta harpia. Podpowiedziałam im dodatkowe pytanie, chytrze podpuszczona przez Roberta Górskiego, który pozwalał sobie na karygodne posunięcia, korzystając z faktu, że, bądź co bądź, to nie jego śledztwo. Wbrew wszelkim przepisom włączał w sprawę osoby postronne i wyjawiał tajemnice służbowe.

Nazwiska podejrzanych musiałam przeliterować, a i to Bóg raczy wiedzieć, jak je Martusia odczytała, a Małga powtórzyła, ale rezultaty były rewelacyjne. Martusia wystrzeliła emocjami.

– No więc słuchaj, ta ze Stuttgartu nazywa się Natalia Sterner, ona poszła za Niemca, i mieszka… zaraz… przy takiej ulicy…

– Lepiej to napisz i przyślij mi faksem od Jolki – poradziłam.

– Może masz rację, napiszę. Ręcznie, bo tu są te różne umlauty. No i ona, ta Natalia, zna osobiście jednego, tego, czekaj, Dekkera de coś tam na samo h. To znaczy jej maż zna, bo jakieś komplikacje z ubezpieczeniami mieli, rozwalił im się cały transport samochodów, w katastrofie, same mercedesy, i ten Dekker tam był, on jest od ubezpieczeń, poznali się wszyscy razem i prawie zaprzyjaźnili. Możliwe, że ona z nim kręci, Natalia z Dekkerem, bo jej się wyrwało, że szatan, nie kogut…

– Skąd to wszystko tak od razu wiesz…?

– Przy mnie Małga do niej dzwoniła, nie żadne tam esemesy i małpie poczty, tylko twoją metodą, zwyczajnie, przez telefon. Wieczorem, więc taniej. Pogadały sobie od serca i samo im wyszło. Ale o Ewie Thompkins przysięga, że Dekkerowi nie mówiła, nie mogła mówić, bo od czerwca go na oczy nie widziała. Ale mówiła jednej takiej przyjaciółce, Hilda Markwart się nazywa, tyle że bez nazwisk, bo zapomniała, jak się nazywa Ewa Thompkins, a komu mogła nakablować Hilda, to już nie wie…

– Adres Hildy masz?

– O Boże! Czy ja mam ci przepisać całą książkę telefoniczną Stuttgartu?! Hilda też ze Stuttgartu!

Odpuściłam jej Hildę.

– No dobrze, jakoś ją tam znajdą, niech się martwi Ryjek-Wagon. Tych pozostałych Natalia nie zna?

– Nie, żadnego. Zna rozmaitych, ale więcej Holendrów akurat nie.

– To teraz ta z turystyki. Ona co?

– No właśnie! – podchwyciła żywo Martusia. – Ta od turystyki, Malwina Dwernik, ona z Warszawy, mogłabyś ją sama łapać…

– Puknij się – poprosiłam energicznie. – Pójdę do obcej facetki i zacznę ją wypytywać o intymne konwersacje…

– A ja mogę?

– Ty musisz. Przez psa.

– No wiesz…! Ale i tak nie pójdziesz, bo ona w tej chwili jest w Egipcie.

– Ale wróci?

– Do tej pory zawsze wracała, więc chyba wróci. Ale Małga zdobyła jej komórkę i zadzwoniła z rozpędu…

– To po cholerę ja bym ją miała łapać?

– Bo dosyć krótko rozmawiały. Ale, wyobraź sobie, ona zna tego Fryderyka de Ros!

– On jest przez dwa o – poprawiłam, chociaż też poczułam się przejęta.

– No jest – zgodziła się Martusia ze skruchą – ale ja nie wiem, jak się czyta dwa o po holendersku. Innych nie zna, ale z Fryderykiem się spotyka przy każdej okazji! O Ewie możliwe, że mówiła, nie pamięta, a teraz nie ma czasu. Więc szczegółów nie znamy.

– Jestem pewna, że mówiła, tylko pytanie komu, Fryderykowi czy komuś innemu. Masz rację, trzeba ją będzie łapać. Dawaj jej adres…

W pół godziny później wszystkie te informacje, poprzez Roberta Górskiego, dotarły do inspektora Rijkeveegeena.


* * *

Soames Unger zaczął się nieco denerwować. Wygospodarował sobie czas na załatwienie tej irytującej sprawy i coś mu zaczęło kuleć. Zmora była w Warszawie, tak wynikało z telefonów, dlaczego zatem nie wracała do domu? W kilku punktach obserwacyjnych spędził okrągłą dobę i nie zobaczył jej ani razu, gorzej, nie dostrzegł także jej samochodu. Mogła go trzymać w jakimś garażu, ale gdzie, do diabła, podziewała się sama, skoro nie było jej w domu? Dzwonił do drzwi w postaci, której nie dałaby rady rozpoznać, nikt nie otwierał, puste mieszkanie, co to miało oznaczać?

Wchodził tam facet, nawet dwóch różnych facetów, widział ich na balkonie, każdego oddzielnie, widział światło w oknach, a obrzydłej suki ani śladu. Sprawdził skrzynkę listową, zgadzało się, przychodziła do niej korespondencja, wpatrzony w oświetlone okna zadzwonił pod domowy numer, jeden z owych dwóch facetów odebrał, powiedział, że jej chwilowo nie ma i nie wie kiedy będzie, ale owszem, jest w Warszawie, po czym znów podał numer komórki. Soames Unger zadzwonił na komórkę i zaryzykował dłuższą rozmowę.

Ma przesyłkę z DHL i kiedy może dostarczyć, czy pani jest w domu…

Nie, pani nie ma w domu, jest na mieście, ale będzie jutro rano. Co najmniej do południa. Ewentualnie wieczorem, bo dziś jej nie ma, ale jutro będzie.

Udzieliłam jakiemuś obcemu facetowi tej kłamliwej informacji i wyłączyłam komórkę. Nie musiałam koniecznie przyznawać się, że właśnie siedzę w kasynie.

Nic podobnego, Soames Unger sprawdził, nie wróciła ani wieczorem, ani w nocy i rano jej nadal nie było. Zaraz, komórka…

Nie darmo elektronikę miał w małym palcu. Zły na siebie, że nie uczynił tego wcześniej, błyskawicznie dotarł do właściciela komórki i okazało się, że jest to jakaś Małgorzata Konopacka, zamieszkała całkiem gdzie indziej, na Czerniakowskiej.

Zatem pełny kamuflaż. Zmora się ukrywa? W tym kraju nie ma programu ochrony świadków, ukrywa się we własnym zakresie, na wszelki wypadek? Ale gdzieś przecież, do pioruna, mieszkać musi, hotele mu odpadły, też sprawdził, może właśnie u tej Małgorzaty Konopackiej…?


* * *

Brzęknął gong u furtki, podkradłam się pod drzwi bez mała na czworakach i ostrożnie spojrzałam przez szybę. Tadzio, chwałaż Bogu! Wyprostowałam się i nacisnęłam prztyczek.

– Cześć, Tadziu – powiedziałam z ulgą, otwierając drzwi. – Zatrzaśnij furtkę za sobą, bo się okropnie boję.

Tadzio zdziwił się i zainteresował ogromnie.

– Czego się pani boi? Pierwszy raz coś podobnego słyszę.

– Tych od drewna i tych od ziemi. Już kupiłam wszystko, drewno do kominka, ziemię i korę, i nawet krowiak, sam widzisz, pomyliły mi się worki i mam dodatkowe obawy, że znów rozsypię krowiak po wierzchu i będzie śmierdziało w całej dzielnicy. Sięgnij po piwko, ja tu mam szklanki.

Usiedliśmy w salonie.

– Nic nie rozumiem – wyznał Tadzio. – To przez ten krowiak boi się pani furtki?

– Nie, przez ludzi. Dzień w dzień przyjeżdżają następni i pchają mi towar. Nie mam już siły im odmawiać i tłumaczyć, że lada chwila musiałabym chyba spać na tej ziemi i drewnie, cały dom mam zapchany z garażem włącznie. A oni się upierają. No więc zaczęłam się przed nimi ukrywać i udawać, że mnie nie ma, bo przez te protesty tylko sobie wrogów narobię. Ziemi jeszcze się trochę rozsypie, kora też pójdzie, ale drewna w żaden sposób nie spalę, skoro wyjeżdżam.

– Do Piasków pani jedzie?

– Do Piasków. Listopad to piękny miesiąc nad morzem, a może bursztyn podejdzie…? Poza tym, może bym tak mogła popracować trochę w spokoju?

Tadzio wydawał się jakiś zakłopotany.

– No tak. A tu ciągle coś… No, głupia sprawa i sam nie wiem, jak pani powiedzieć…

– A co się stało?

Tadzio westchnął i napił się piwa.

– Nie wiem, czy to szwagier, czy ja, czy jakiś głupi chuligan…? No już powiem, trudno. Zginęła pani korespondencja.

Zdziwiłam się.

– Jak to? Cała? Jak zginęła?

– Ze skrzynki. Wie pani, ciągle coś przychodzi, ja tak co dwa, trzy dni wyjmuję, ostatnio coś tam było, szwagier widział, ale do pracy leciał, więc zostawił, a jak wczoraj wieczorem przyszedłem, pusto. A musiało być. I diabli to wzięli, nie wiem jak i dlaczego. Skrzynka zamknięta, a nikt inny nie ma kluczyka, tylko szwagier i ja. To co wcześniejsze, to jest, o, proszę. A ostatnie zginęło.

Przejrzałam plik, który położył na stole, normalka, zaproszenia, zawiadomienia bankowe, jakieś tam inne dyrdymały, dwa listy od obcych osób. Nic tajemniczego, zaginiona reszta bez wątpienia wyglądała podobnie. Ktoś chciał się dowiedzieć, ile pieniędzy mam na koncie? Akurat miałam bardzo mało, niech mu będzie na zdrowie.

Wzruszyłam ramionami.

– Nie masz się czym przejmować, chociaż głupio. Ale może zmień zamek?

– Też już o tym pomyślałem i zmienię. Tyle że dla takiego, co się chce włamać, zamek to małe piwo, ale tu się nikt nie włamał, nic nie uszkodzone, no, skrzynka listowa to nie skarbiec, byle czym otworzy. Pierwszy raz coś podobnego się zdarzyło.

Zastanawiałam się przez chwilę.

– Nie widzę wytłumaczenia. Chyba że wyjątkowo ktoś wysłał coś, list na przykład, i doszedł do wniosku, że się strasznie wygłupił… ja wiem? Oświadczył mi się albo co… I czatował na listonosza, żeby to wycofać. Ukradł ze skrzynki.

– Ale to by chyba ukradł tylko swój list, a nie całą resztę?

– Może się śpieszył. Nie zgadnę, pies go trącał.

– A może to ten, co się ciągle o panią pyta?

– Jaki ten…?

– No ten, z wadą wymowy. Już ze cztery razy dzwonił, gdzie pani jest i tak dalej. Dałem mu komórkę, nie dzwonił do pani?

– Nie wiem. W każdym razie nie dzwonił nikt z wadą wymowy. Ale mogłam nie zwrócić uwagi, bo jak ktoś dzwoni i mówi do mnie „Zygmunt…?”, nie rozpamiętuję takich rzeczy, mówię, że nie Zygmunt i cześć. Albo „poproszę Bożenkę”, a skąd ja mu wezmę Bożenkę…?

– To co mam mówić, jak znów zadzwoni?

– Najlepiej daj mu numer pana Tadeusza. Mam w końcu plenipotenta czy nie?

Ledwo Tadzio wyszedł, pojawił się Górski. Ściśle biorąc, minęli się w furtce, dzięki czemu nie musiałam zakradać się na czworakach do własnego przedpokoju.

Znów usiedliśmy w salonie, z tym że Górskiemu czym prędzej dostarczyłam herbaty.

No i dowiedziałam się o rezultatach babskiego gadania.

Inspektor Rijkeveegeen okazał się, mimo wszystko, lepszy niż Małga Kuźmińska, być może dysponował szerszym zakresem wiedzy. W mgnieniu oka połapał wszystkie dziewczyny, z Malwiną Dwernik w Egipcie włącznie. Zdaje się, że przesłuchanie jej zostało przeprowadzone w samolocie.

Efekty wszystkich rozmów dobiły go ostatecznie. Jak miał trzech podejrzanych, tak mu tych trzech podejrzanych pozostało, bo każdy z nich dowiedział się o samochodzie Ewy Thompkins w garażu Marcela Lapointe od jakiejś blisko zaprzyjaźnionej damy. Mogli, oczywiście, nie zwracać uwagi na głupie plotki, ale zwracania albo niezwracania uwagi nie ma sposobu udowodnić. Niemniej jednak Friedrich de Roos zachwiał się na swoim pierwszym miejscu, ponieważ w parze z mecenasem Meierem van Veen wystąpiła drobna komplikacja.

Otóż Natalia Sterner, szkolna koleżanka Małgi Kuźmińskiej, żadnego van Veena nie znała, znała za to Gerharda Thorna, czarującego Szweda. Natalia Sterner, za panieńskich czasów Gomorek, już w szkolnych czasach miała na swoim punkcie lekkiego hopla. Kto jej to wmówił i kiedy, nie wiadomo, ale żyła w przeświadczeniu, że jako kobieta, nie prezentuje sobą nic interesującego. Nikt jej nigdy nie będzie chciał, nikt na nią nie poleci, w nikim nie wzbudzi żadnych pożądań ani w ogóle myśli erotycznych. Dręczyła się tym i gryzła przez całe lata, co nie miało najmniejszego sensu, bo była bardzo ładną dziewczyną. Tyle że może nieco sztywną, trochę nieśmiałą, pełną rezerwy, która dość wyraźnie odbijała od ogólnej agresywności i drapieżności płci pięknej.

Małżonek, pan Sterner, posiadał temperament przeciętny, daleki od, powiedzmy, hiszpańskiego ognia, i obsesji młodej żony nie ukrócił. Znalazł się za to ktoś tam…

Kolejnych adoratorów, dziko lecących na Natalię, nie byłam w stanie zapamiętać. Oszołomiona nagle powodzeniem, jęła utwierdzać się w wierze we własną atrakcyjność, domagając się, rzecz jasna, potwierdzenia jej czynem. Wykazała dość taktu i umiaru, żeby nie zyskać opinii nimfomanki, ale subtelnie odpracowała tych gachów zatrzęsienie. Sumiennie sprawdzała, co też w nich budzi.

Wśród tego grona znalazł się Gerhard Thorn, zakotwiczony przy niej na dłużej. Przyjeżdżał, bywał, spotykali się, oprócz upodobania łóżkowego zakwitła między nimi przyjaźń, no i teraz ujawniło się coś dziwnego. Wszystkie przesłuchiwane osoby Rijkeveegeen twardo uszczęśliwiał wizerunkami znajomych Neeltje, Natalię Sterner również i oto, ujrzawszy oblicze mecenasa Meiera van Veen, bez namysłu wykrzyknęła, że to przecież właśnie on! Gerhard Thorn!

Z czego wynikło, że Meier van Veen istnieje w dwóch osobach. Na liście podejrzanych niemal przebił Friedricha.

Inspektor Rijkeveegeen działał spokojnie, bez wulkanicznych wybuchów, najpierw postanowił pogadać z Meierem, a potem ewentualnie doprowadzić do konfrontacji. Już pierwszy punkt programu musiał chwilowo poczekać na realizację, bo mecenasa diabli nosili po świecie w interesach, a Rijkeveegeen nie zamierzał rozsyłać za nim listów gończych. Górski u mnie pił herbatę, inspektor zaś czekał razem ze swoim punktem.

Informacja o rozdwojeniu pana mecenasa zaciekawiła mnie nad wyraz, bo to już był drugi, najpierw Marcel Ewy, teraz adwokat Neeltje, co za urodzaj jakiś…? Tak im tam łatwo o fałszywe dokumenty?

Znów wpatrywałam się w podobizny bardziej i mniej podejrzanych z takim natężeniem, że w końcu wszyscy zaczęli mi się wydawać znajomi. Brak twarzy, zapamiętanej z parkingu w Zwolle, irytował mnie i niepokoił, jak oni, do groma ciężkiego, prowadzą to całe śledztwo, skoro tylu różnych nałapali, a tego jednego nie…?!

– Tak samo wygląda, a inaczej się nazywa – powiedziałam, rozdrażniona. – Sobowtór…? Tak samo się nazywa, a inaczej wygląda. Różnie się nazywa i różnie wygląda. To kogo szukacie, agenta o stu twarzach? Kłaki, broda, wąsy… o, tu jeden wąsaty, jeden brodaty, niech zgoli tę brodę!

– Zaraz, zaraz – zainteresował się Górski. – Jak pani powiedziała? Różnie się nazywa i różnie wygląda… To chyba jedyne wytłumaczenie, możliwości plastyczne są obecnie wręcz nieograniczone! Nawet oczy, szkła kontaktowe, już i uszy do niczego, można powiększyć, inaczej ukształtować… no, zmniejszyć się nie da. Może z natury ma nieduże. No, nie zazdroszczę Holendrom!

– Ja też nie. Ale szukają z uporem, niech pan popatrzy, już tyle czasu, przeszło dwa miesiące! A trup tylko jeden, i to nawet nie jakiś tam prezydent, tylko zwykła baba. Co oni tacy gorliwi?

– Szmal – odparł Górski krótko i treściwie. – Duża forsa. Poszkodowani naciskają i nie popuszczą. A pani…?

– Co ja?

– Nikt koło pani nie chodził? Nikt się nie czepiał?

Pokiwałam głową z politowaniem.

– Czepiają się bez przerwy, przyjeżdżają z ziemią i drewnem, ale to normalne o tej porze roku. I nakłaniają mnie do nabycia obrazów i dywanów, do założenia sobie telewizji, nie wiem czego tam jeszcze, i ciężko ich przekonać, że albo mam, albo nie chcę. Ukrywam się przed nimi.

– Bardzo słusznie. Zdaje się, że pani wyjeżdża?

– Jak zwykle. Morski klimat mi potrzebny.

– Niech pani nie rozgłasza, dokąd pani jedzie.

– I tak wszyscy wiedzą. A…! – przypomniałam sobie nagle. – Jakiś pacan ostatnio nęka Tadzia telefonami i uparcie o mnie pyta. Ale to też dosyć normalne… A…! I korespondencję ze skrzynki listowej ktoś podwędził. To już rzadszy wypadek.

Górski przypiął się do telefonów i korespondencji i musiałam mu powtórzyć wszystko, co usłyszałam od Tadzia. Nie skomentował opowieści, tylko westchnął ciężko.

– Cokolwiek dziwnego by się pani przytrafiło, uprzejmie proszę o telefon. Natychmiast. Chociaż, jeśli on zmienia twarz, możliwe, że… Ale nie, lepiej na zimne podmuchać!

Pomyślałam, że lada chwila na bałtyckiej plaży zimne będzie dmuchało na mnie, nie chciało mi się jednak z nim sprzeczać. I tak przecież nie będę padała w objęcia każdemu obcemu chłopu za furtką.

Górski poszedł, zostawiając mi zdjęcia. Przez chwilę był spokój.

Po czym zadzwoniła moja siostrzenica, Małgosia.

– Jesteś w domu? To ja chyba przyjadę, Witek mnie podrzuci, bo ja się nie znam, ale to nie na telefon rozmowa…

Zaniepokoiłam się, ilekroć bowiem ktoś z młodszego pokolenia, z moimi dziećmi na czele, mówił: „Muszę z tobą poważnie porozmawiać” dreszcze mi po plecach latały. Moje dzieci zresztą twierdziły, że mają ten sam objaw, o ile straszne słowa wypowie mamunia. Małgosia wprawdzie nie była moją córką, ale dość ściśle należała do rodziny.

Mogłam otworzyć furtkę bez skradania się, bo samochód Witka, mimo panujących już wokół ciemności, rzucał się w oczy.

– Nic się nie stało – uspokoiła mnie na wstępie, zanim jeszcze zdążyła wejść w głąb domu i usiąść – tylko jakaś głupota mi się nie podoba. Witek też nie wie, o co chodzi, więc niech siedzi i słucha.

– Niech siedzi – zgodziłam się. – Może mu dać piwa albo whisky? Potem dzieci mogą po was przyjechać.

Witek powiedział, że woli kawę, a gdzie są jego dzieci, nie ma pojęcia. Pracowita młodzież nie dysponuje nadmiarem czasu. Dla Małgosi i siebie wyciągnęłam wino, pewna, że coś nam będzie potrzebne dla podtrzymania ducha.

– Jakiś facet przyszedł – oznajmiła Małgosia, wyraźnie zniesmaczona. – Taki starszawy, siwy, ale na chodzie. Nawet sympatyczny. Przedtem dzwonił, mówił, że ma kłopoty z telefonami, coś mu nie gra z komórką, mętnie mówił, to znaczy, może on dobrze mówił, tylko mnie się mętnie zrozumiało. Tak mi się jakoś wydało, że on ma na myśli twoją komórkę, ona jest na mnie, więc może mu się pomyliłaś ze mną. Albo ja z tobą.

– Też mętnie mówisz – skrytykowałam. – Skąd wiedział, że ona na ciebie? Znaleźć człowieka po numerze komórki, to wcale nie jest takie łatwe.

– Jak dla kogo – mruknął Witek i poszedł do kuchni robić sobie kawę, bo czajnik już bełkotał.

– Wracaj! – wrzasnęła Małgosia. – Potem powiesz, że połowy nie słyszałeś!

– To poczekaj z gadaniem, aż sobie zrobię napój.

Poparłam go, spojrzawszy przypadkiem na drzwi tarasowe, gdzie już siedział wał futrzany.

– Możemy poczekać, dajmy jeść tym cholerom, popatrz, już czekają jak wyrzut sumienia. Chyba są wszystkie, przed zimą więcej żrą.

Równocześnie koty dostały kolację i wrócił do stołu Witek z kawą.

– No dobrze, po kolei – zarządziłam. – Nadawaj.

– Po kolei to było tak – zaczęła Małgosia – że zadzwonił facet na domowy i powiedział, że ma numer komórki, ale myślał, że to twoja komórka, a tu się okazuje, że moja. Chce się z tobą dogadać i nie może, bo ta komórka coś nawala…

– Nawala – przyznałam.

– To ta felerna? – zainteresował się Witek.

– Ta. Mówiłam, że zły egzemplarz! Niefartowna. Może zmienimy jeszcze raz?

– Nie pamiętam, jak tam jest z gwarancją…

– Można sprawdzić, o ile wiesz, gdzie ona leży…

– To nie teraz – ucięła energicznie Małgosia. – Później sobie będziecie szukać i sprawdzać. On w ogóle był grzeczny i bardzo przepraszał, taki zmartwiony, pytał, czy ja cię znam, wyrwało mi się, że owszem, to moja ciotka…

– A sam się przedstawił?

– Tak, powiedział, jak się nazywa, ale ja zapomniałam, nie zapisałam sobie. Skądś tam przyjechał, z Niemiec, z Austrii albo z Australii…

– Geograficznie dosyć odległe – zauważył delikatnie Witek.

– Ale ja nie zwróciłam uwagi, bo jeszcze nie wiedziałam, że to może być ważne!

– Prędzej Australia niż Austria, bo tam mi zginęły zaprzyjaźnione osoby – wtrąciłam. – W Austrii dopiero co byłam, niedawno. I co?

– I czy on może wpaść, żeby wyjaśnić, bardzo przeprasza i tak dalej. No to niech wpada, zgodziłam się i za pół godziny już był. Znów się przedstawił, ale to już jak zwykle, mamrocząc, zdaje się, że Stefan, nie wiem, Obelga…? Olaboga…? Obladro…? Obliga…? No nie wiem, skojarzyło mi się z obleganiem twierdzy.

– Takiego nie znam – powiedziałam stanowczo.

– Nie szkodzi. I kiedy cię może zastać. Powiedziałam, że nie bywasz u mnie, bo tu są schody bez windy. No to gdzie bywasz albo czy masz jeszcze jakiś telefon, który działa. Zełgałam, że nie, na wszelki wypadek, bo to nowe osiedle i jeszcze tam nie ma telefonów. No to zaczął się dziwić, że jak to, nie na Dolnej…?

– Aaaaa…! – wykrzyknęłam w olśnieniu, bo kryminalna część mojego umysłu ruszyła nagle pełną parą.

Małgosia i Witek zaciekawili się natychmiast. Zaczęłam myśleć na głos, z wielką uciechą tworząc sensacyjną powieść.

– To ten złoczyńca. No i proszę, Górski ma rację, chce mnie kropnąć, po Dolnej lata, korespondencję ze skrzynki kradnie, dzwoni jak dziki i ciągle pyta, gdzie ja jestem. Po samochodzie do mnie trafił, a on jest zarejestrowany na stary adres, po komórce do Małgosi, a listy do mnie przychodzą i wszystko mu się zgadza. Z wyjątkiem osoby, łaska boska, że wcale tam nie bywam. Ciekawe, jak dalej będzie szukał, hej, jak tu jechaliście, nikt was nie śledził? Jeśli nie, to kretyn, powinien był, bo niby jak inaczej swojej ofiary dopadnie…?

Małgosia i Witek patrzyli na mnie, jakbym znienacka zwariowała.

– Ty to piszesz? – spytała Małgosia podejrzliwie.

– Nie, to się dzieje w naturze – odparłam, wciąż radośnie, ale moja uciecha nieco sklęsła. – E, nie, chyba nie, to byłoby zbyt piękne… Siwy i w sile wieku… To jednak nie ten, może on i rzeczywiście z Australii…

– A można wiedzieć, dlaczego chciałby cię kropnąć? – zainteresował się Witek ostrożnie.

– Bo go widziałam. A, prawda, wy nic nie wiecie… Coś podobnego, w ogóle wam o tym nie opowiedziałam, zlekceważyłam może trochę i wyleciało mi z głowy. To wam powiem, cała polka, trupa mi zaparkował pod nosem…

Zważywszy, iż trup pod nosem stanowił temat nie do odrzucenia, swobodnie i bez przeszkód wyjawiłam im wszystko. W połowie gadania przyszło mi do głowy, że może będą mieli jakieś twórcze wnioski, które się do czegoś przydadzą.

Z twórczych wniosków wynikło właściwie tylko jedno, mianowicie, że mam pamiętać o włączaniu alarmu. Zgodziłam się na to niechętnie, bo włączony alarm głównie straszył mnie, zapominałam o nim właziłam tam, gdzie nie należało, i dzikie wycie przyprawiało mnie o palpitacje, ale Małgosia z Witkiem uparli się i wymogli na mnie obietnicę.

– A co do jechania za nami – dodał Witek – to raczej wątpię, bo jechałem od tyłu, tak jak ty nie lubisz…

– Po tych zaułkach i wywijasach?

– …a za nami chyba nikogo nie było. Tam mały ruch. W dodatku jakimś dźwigiem manewrowali, musiałem przeczekać, dali mi drogę i znów wyjechali na środek, więc ten ktoś za mną też by musiał przeczekać.

– A potem już cię nie znalazł. Bardzo dobrze. Teraz powinien śledzić Małgosię. A ja i tak wyjeżdżam w przyszłym tygodniu, więc niech sobie śledzi do upojenia.

– W końcu trafi tutaj – ostrzegła Małgosia.

– Niech trafia. Też mnie nie będzie. Później wynajmiemy kogoś, kto się na niego zaczai i z głowy. Ale martwię się trochę, bo siwy mi nie pasuje.

Małgosia oglądała zostawione przez Górskiego podobizny podejrzanych.

– Mnie też, z tych tutaj, żaden nie pasuje. Może on jednak z Australii? Nie chcesz się z nim skontaktować?

– Jeśli z Australii, to chcę. Gdyby jeszcze dzwonił albo przylazł, niech zostawi swój telefon i niech wyraźnie poda imię i nazwisko. Umówię się z nim podstępnie, jakoś tak, żeby go wszyscy obejrzeli. Musiałby upaść na głowę, żeby mnie zabijać publicznie.

– Zabije cię ukradkiem, jeśli już raz cię dopadnie – zaopiniowała Małgosia, podnosząc się z fotela. – O ile, oczywiście, ma takie głupie chęci. I wszyscy będziemy milczeć jak grób na temat tego, gdzie jesteś.

– Przeciwnie – zaprotestował Witek i również się podniósł. – Będziemy rozgłaszać, że pojechałaś, ja wiem…? Do Bułgarii na przykład. Nad morze. Prędzej uwierzy, że pojechałaś nad morze do Bułgarii albo do Grecji niż nad Bałtyk. Zaraz od jutra zacznę to mówić każdemu, kto mi pod rękę wpadnie.

Po namyśle pochwaliłyśmy pomysł i obydwoje poszli, nieco zatroskani.


* * *

Soamesa Ungera o mało szlag nie trafił. Cały tydzień, razem wziąwszy, zmarnował na poszukiwanie ohydnej starej prukwy w niewłaściwych miejscach, a w dodatku musiał ujawnić jedno ze swoich wcieleń. Niemiecki lekarz pediatra już mu przepadł, pozostało ostatnie, jak długo się utrzyma? I żebyż tylko, także ów zaplanowany nieszczęśliwy wypadek należało przemyśleć na nowo i skorygować, chociaż wzmianka o jakimś nowym osiedlu stwarzała pewne nadzieje. Możliwe, że i tam panuje przydatny chaos budowlany i samo sedno rzeczy pozostanie bez zmian…

Siostrzenica. Ta jakaś Małgorzata Konopacka. Nie wyparła się ciotki, pozostawała z nią chyba w dobrych stosunkach, skoro tamta zaraza posługiwała się jej telefonem. Widywały się zapewne, trudno, trzeba było poświęcić trochę czasu i dopilnować, wyłapać spotkanie, a może nawet wizytę. Pierwszą próbę diabli wzięli, taksówka z głupią dziewuchą znikła mu z oczu na jakichś cholernie krętych, wąskich, pogmatwanych uliczkach, a na kolejne próby zabrakło czasu. Znów musiał wracać, na żaden dłuższy urlop nie mógł sobie pozwolić, ponowny przyjazd okazywał się niezbędny. Pociechą była myśl, że znalazł osobę, która z pewnością powinna doprowadzić go do upragnionej zwierzyny.

Rzecz jasna, o tym, iż ową taksówkę prowadził Witek Konopacki, rodzony mąż Małgorzaty, nie miał najmniejszego pojęcia…


* * *

Inspektor Rijkeveegeen z kolei nie miał najmniejszego pojęcia o zamiarach, potrzebach i ostatecznym celu poszukiwanego zabójcy. Owszem, zdawał sobie sprawę, że jedynego naocznego świadka facet powinien się bać, ale naoczny świadek musiałby go zobaczyć. Tymczasem nieszczęsny naoczny świadek naoglądał się wizerunków rozmaitych gąb do diabła i trochę i nie rozpoznał nikogo, zatem doskonała nieuchwytność przestępcy zdecydowanie mogła zmniejszać jego obawy. Inspektorowi nawet w głowie nie zaświtało, bo niby dlaczego miałoby zaświtać, że bez pozbycia się świadka przestępca w żaden sposób nie może wrócić do własnej, starannie przygotowanej postaci.

Ponadto nic nie wiedział o postaci, aczkolwiek jakiś podstępny kamuflaż wręcz walił po oczach. Przyjmował możliwość, że wśród wszystkich, bardziej czy mniej podejrzanych, sprawcy nie ma wcale, jest on jakąś tajemniczą istotą, kryjącą się w cieniu, nie znaną nikomu, ale było to mało prawdopodobne. Z pewnością istniał w pobliżu, pętał się wokół Neeltje i tylko po prostu odmiennie wyglądał.

Polskie gliny miały rację, charakteryzacją, maskami, tworzywem sztucznym, można osiągnąć istne cuda. Rijkeveegeen poświęcił się, chociaż raczej poświęcił nie tyle siebie, ile pieniądze, i od własnej żony zażądał przeistoczenia się w cokolwiek innego. Zważywszy, iż małżonka liczyła sobie trzydzieści osiem wiosen, wahał się, co powinna z siebie zrobić, nastolatkę czy staruszkę, aż w końcu wybór zostawił jej, czym istotę płci żeńskiej wprawił zgoła w euforię.

Po czym sam jej nie poznał.

Żona, mająca w sobie trochę francuskiej krwi, uznała, że spadła na nią jedyna okazja w życiu i zrobiła z tego wielkie halo. Do dyspozycji miała wszelkie branże i wszelkich fachowców, poświęciła zadaniu dwie pełne doby, uprzedziwszy przedtem męża, że w gospodarstwie zastąpi ją wynajęta pomoc, i oto wróciwszy wieczorem do domu, Rijkeveegeen na progu własnej kuchni ujrzał obcą mu osobę, starszą od jego matki o dobrą dychę, z silną nadwagą, z krogulczym nosem, pomarszczoną, z zaciśniętymi usteczkami, o wyrazie twarzy godnym złośliwej strzygi, bezrzęsą i dość nieruchawą. Osoba zdarła z niego płaszcz i powiesiła na wieszaku. Gosposia, rany boskie…! Jak jego żona mogła zaangażować coś podobnego…?!

Jednakże chciał być grzeczny, powiedział zatem „dobry wieczór” i spytał, czy jest pani. Strzyga kiwnęła siwym łbem, co zapewne miało oznaczać, że owszem, pani jest. Rijkeveegeen ruszył dalej i obszedł całe mieszkanie w poszukiwaniu żony bez żadnego rezultatu, łazienki, sypialnie, jadalnia, gabinet, wszystko stało otworem, ale jego żony nigdzie nie było. W dodatku strzyga chodziła za nim krok w krok, przyglądając mu się natrętnie.

Inspektor wreszcie nie wytrzymał.

– Czy mógłbym dostać filiżankę kawy? – spytał uprzejmie, acz zimno, zatrzymując się w swoim gabinecie.

– Mógłbyś – odparła strzyga głosem jego żony. – Zaraz ci przyniosę. Naprawdę mnie nie poznałeś?

Rijkeveegeen o mało trupem nie padł i nie uwierzył ani głosowi, ani strzydze, ani sobie samemu. Widząc efekt osiągniętej przemiany, małżonka czym prędzej jęła zdzierać z siebie warstwy zewnętrzne, co przywróciło mężowi przytomność umysłu.

– Nie!!! – wrzasnął gorączkowo i chwycił ją za rękę. – Zdjęcie! Ja ci muszę zrobić zdjęcie!!!

Uwieczniwszy strzygę na wszelkie dostępne mu sposoby, z szalonym zainteresowaniem obserwował jej zdumiewająco szybki powrót do własnej postaci. Zaniepokojona jego reakcją, a zarazem mocno rozśmieszona, małżonka w błyskawicznym tempie pozbyła się foliowej maski z twarzy, siwej peruki z głowy, mazidła z rąk i olbrzymich płatów gumy piankowej z całej figury, dodających jej dobre sześćdziesiąt kilogramów. Zostało jeszcze trochę zwałów na nogach, odwijała je już wolniej.

– Każdy policjant w zasadzie jest uodporniony na wstrząsy – powiedział Rijkeveegeen, oddychając głęboko. – Ale przez coś takiego można umrzeć na serce. Gdzie dzieci? Widziały cię?

– Właśnie nie. Wolałam się im nie pokazywać. Załatwiłam, żeby przenocowały u babci…

Właściwie inspektorowi wystarczyłby ten jeden pokaz odmiany powierzchowności, ale żona nie popuściła. Doskonale zdawała sobie sprawę z wrażenia, jakie swoją urodą wywarła, i wcale nie miała ochoty zostawiać mężowi w oczach takiego widoku. Dzięki czemu dostarczyła dużego przeżycia szerszemu gronu osób.

Do komendy policji, gdzie o poranku Rijkeveegeen miał zwykłe, codzienne spotkanko u zwierzchnika, wdarła się rozhisteryzowana jednostka płci żeńskiej, żądająca natychmiastowego kontaktu zarówno z inspektorem, jak i z jego szefem. A najlepiej z całym personelem komendy. Zostałaby z pewnością utemperowana, gdyby nie to, że za dużo wiedziała, znała nazwiska i stopnie służbowe, numery pokoi i przeznaczenie pomieszczeń, nawet wyposażenie wnętrz, w dodatku upierała się, że idzie o sprawę życia i śmierci, i ten, kto jej nie wpuści, poniesie konsekwencje po prostu straszliwe. Aspirant, konferujący z nią przy wejściu, na wszelki wypadek wolał doprowadzić ją do szefa, zrzuciwszy na strażnika obowiązek uprzedzenia go telefonicznie.

Zgromadzone w gabinecie kilka osób usłyszało zatem, że Wendel prowadzi do nich jakąś dziewczynę, potwornie zdenerwowaną. Nie, skąd, nie kurwa, przeciwnie, duża klasa, może studentka z bogatej rodziny…

Zanim strażnik zdołał się wytłumaczyć z nieznajomości jej nazwiska, aspirant z petentką wkroczyli do gabinetu. Ciemnowłosa piękność, na oko dwudziestoletnia, szarooka i dość blada, o kształtach nader wdzięcznych, zatrzymała się przy drzwiach i chusteczką delikatnie osuszyła łzy.

– Słucham, o co chodzi? – spytał szef, znacznie mniej cierpko niż zamierzał.

Piękność wskazała chusteczką Rijkeveegeena.

– Ten pan wie – wyszeptała cichutko.

Rijkeveegeen zbaraniał.

– Pierwszy raz w życiu widzę tę panią na oczy – rzekł stanowczo, bo szef skierował na niego surowe spojrzenie. – Pani nazwisko?

Piękność rozejrzała się dookoła pytająco, czym spowodowała ogólny niepokój, bo wszystkim zgodnie błysnęła myśl, że może jest to wypadek amnezji. Facetka zapomniała, jak się nazywa i przyszła po pomoc.

– Może… jakiś dokument… – podsunął niepewnie najbliższy współpracownik Rijkeveegeena, który miliony razy jadał w jego domu kolacje i popijał drinki.

Piękność westchnęła ciężko.

– No i proszę – rzekła głosem, który wszyscy od dawna doskonale znali. – Rijkeveegeen się nazywam. Własny mąż znów mnie nie poznał po piętnastu latach małżeństwa. Młodziej wyglądam, co? Jak chcecie, mogę się zaraz rozebrać, mam na myśli, zdjąć to maskowanie, chętnie to zrobię, bo mnie gorset ściska…

Zważywszy, iż omawiana była właśnie sprawa wyglądu zewnętrznego sprawcy i przydatności naocznego świadka, wyjaśnienie zostało powszechnie zrozumiane, ale i tak przez dłuższą chwilę nikt nie był w stanie wydać z siebie głosu. W każdym razie, bez względu na powodzenie eksperymentu, inspektorowa osiągnęła swój cel, zatarła w pamięci męża wiedźmowatą strzygę i pozostawiła wizję pięknej i młodej kobiety.

Ponadto publiczna niejako prezentacja w komendzie policji okazała się pomysłem znakomitym, bo Rijkeveegeenowi zwrócono koszty. Na co zresztą od początku miał cichą nadzieję.

Nieszczęścia, być może, chodzą parami, powodzenie biega w kratkę.

Kolejna informacja dotarła do inspektora właściwie przypadkowo. Nie szukał usilnie samochodu Neeltje, a jednak go znalazł, sam ten samochód, można powiedzieć, do niego przyszedł.

Z Nunspeet, miejscowości położonej niedaleko Zwolle, służbową drogą nadbiegła wieść o szarym peugeocie, pozostawionym na odludziu, w połowie drogi między Nunspeet a Undel. Odludzie właściwie było nieco wybrakowane, bo w kraju tak gęsto zamieszkanym, jak Holandia, wielkich pustaci raczej brakuje, i polegało na tym, że po śmierci właścicielki jej dom stał nieużywany i czekał na spadkobiercę. Gdzieś tam przy domu zaś stał i czekał szary peugeot.

Obecność pojazdu stwierdził osobiście miejscowy gliniarz, który usłyszał plotkę, krążącą wśród obsługi technicznej stadionu sportowego, jakoby jeden z podrzędnych pracowników znalazł gablotę w dziwnym miejscu. Usłyszawszy, pojechał sprawdzić, po czym na wszelki wypadek, doniósł o znalezisku.

Rijkeveegeen pojawił się w komisariacie wręcz błyskawicznie. Gliniarz już tam na niego czekał, razem udali się do zaniedbanej nieco siedziby nieboszczki. Zgadzało się, tył peugeota wystawał z szopy, bujne zielsko już przywiędło, krzaki straciły liście i tablica rejestracyjna stała się doskonale widoczna.

Był to samochód Neeltje van Wijk, dotychczas lekceważąco traktowany.

Inspektorowi zrobiło się trochę gorąco, natychmiast wezwał swoją ekipę techniczną i zażądał znalazcy, którego bezwzględnie i czym prędzej należało przesłuchać.

I tu pojawiła się zgryzota.

Znalazcą okazał się niejaki Philip Feuillet, zatrudniony na stadionie sportowym, który powinien znajdować się w pracy, w Nunspeet, ale go tam nie było. W ogóle w dniu dzisiejszym do pracy nie przyszedł, co wszystkim wydawało się dość dziwne, bo spóźniał się co prawda notorycznie, ale zdrowie miał żelazne i żadnych zwolnień nigdy nie brał. Nie upijał się także i nie zażywał narkotyków. Mieszkał na wsi z rodzicami i rodzeństwem i z upodobaniem jeździł, na rowerze.

Inspektor wysłał po niego człowieka, ale w domu Philipa także nie było. Matka stwierdziła, że pojechał do pracy.

Jeździł do tej pracy właśnie na rowerze, boczną drogą wśród pól uprawnych, gdzie żaden wielki ruch nie panował i niebezpieczeństwo kraksy raczej nie groziło. Do roboty nie dojechał. Co, u diabła, mogło się z nim stać?

Współpracownicy nie mieli na ten temat żadnych poglądów. Spokojny facet, za dziewczynami nie latał, kręcił się koło paru, chyba niepewny, którą wybrać, ale bez żadnej ognistej przesady, dosyć leniwy i powolny, trochę uparty, bąkał ostatnio coś o samochodzie, że rower rowerem, a jak deszcz leje, dobrze byłoby mieć jakiś dach nad głową. Możliwe, że go ciągnęło do tego bezpańskiego wozu, wypatrzonego u starej Bernardyny nieboszczki.

Tknięty złym przeczuciem Rijkeveegeen wrócił do szopy z samochodem, gdzie jego ekipa już działała, i kazał dokładnie spenetrować teren dookoła. Spenetrowano i nawet nie trzeba było dokładnie. Philip Feuillet znalazł się bardzo blisko, zaraz za szopą, pod starym, rozrośniętym orzechem, którego ogromny konar odłamał się i spadł mu na głowę. Spadł jakoś tak nieszczęśliwie, że złamał mu kark.

Technicy z ekipy trochę kręcili nosami. Żaden konar nie spada tak błyskawicznie, żeby nie dało się spod niego uciec, najpierw trzeszczy, nadłamuje się, potem dopiero leci, a ten cały Feuillet nie był przecież głuchy ani pijany. Nie usłyszał, nie spojrzał…? I w ogóle dlaczego to się złamało, wiatru przecież nie ma…

– Chyba że chwycił, bo chciał wleźć i właśnie spojrzał, jak trzasnęło – zaopiniował jeden. – Schylił głowę, to odruch, rąbnęło go za mocno i cześć. Ciężkie to drewno, chociaż spróchniałe.

– Możliwe – mruknął Rijkeveegeen i kazał zbadać wszelkie ślady dookoła, po czym zwrócił się do gliniarza, który był tam pierwszy. – Nie pilnowałeś tu? Nie zostawiłeś nikogo?

– Nie – wyznał gliniarz, usiłując ukryć lekką urazę, a wyeksponować skruchę. – Nie było czego pilnować, stało jak stało, widać, że dosyć długo, bo pajęczyną zarosło. A on, jak przyjechałem, już tu, zdaje się, leżał.

– O tym lekarz zadecyduje…

Lekarz poparł jego pogląd, konar trafił Philipa o wczesnym poranku, kiedy niewątpliwie jechał do pracy. Dlaczego zboczył i przylazł pod to drzewo?

Inspektorowi nie pozostało nic innego, jak tylko przydusić współpracowników ofiary. Możliwe, że ten Feuillet nie był gadatliwy, ale przecież coś mówił. Skoro napomykał o samochodzie…

Już pierwsza informacja wyjaśniła przyczynę zboczenia z drogi. Zakłopotani nieco kumple wyznali grzech nieboszczyka.

– Bo tam orzech rośnie… – zaczął jeden, urwał i zakłopotał się bardziej, a pozostali kiwnęli głowami.

Orzech istotnie rósł i nawet się nadłamał, ale jego związek z samochodem ofiary wydał się inspektorowi niejasny, nacisnął zatem. Kumple westchnęli i jeden przez drugiego wygłosili usprawiedliwienie.

Nikogo tam nie ma, owoc leci i się marnuje. No to dlaczego trochę nie pozbierać? Sami go namawiali, przyznają się, na nieboszczyka zwalać nie będą, świeże orzechy do roboty przywoził, wszyscy chcieli. Akurat podobno to drzewo koło szopy rośnie, zielsko już zmarniało, i zaraz Philip zobaczył, że ten peugeot ciągle stoi, no to się zdziwił, bo przy nim przyjechał już dawno, tak mówił. Widać było, że nikt go od tamtego czasu nie ruszył, tak mówił. Nie żaden wrak przecież, tak mówił, z tydzień temu najmarniej…

– Zaraz – przerwał w tym miejscu inspektor. – Tydzień temu tam przyjechał? I nie wszyscy razem proszę, po kolei, każdy oddzielnie.

– A skąd – odparł ten, na którego Rijkeveegeen akurat spojrzał. – Już więcej niż dwa miesiące temu i każdy to pamięta, bo to był jedyny raz, kiedy Philip do pracy przyjechał nie spóźniony, tylko o półtorej godziny za wcześnie. Z rowerem coś miał, to rodzina panu inspektorowi najlepiej powie. Natrząsaliśmy się z niego i któryś z nas nawet taką czerwoną kropę na kalendarzu postawił.

Kalendarz został natychmiast obejrzany. Zgadzało się, był to następny dzień po śmierci Neeltje van Wijk.

– To co właściwie było tydzień temu?

– Tydzień temu zaczął o tym gadać. Jak przywiózł orzechy.

– I co mówił? Co widział?

Tu już zaczęły się schody. Kumple zbyt uważnie nie słuchali, każdy zapamiętał tylko trochę. Z tych strzępków inspektorowi ułożyła się następująca historia:

Przed dwoma miesiącami, w drodze do domu, Philipowi z jakiegoś powodu rower nawalił. Szedł piechotą, prowadząc rupiecia. W połowie drogi postanowił odpocząć, bo do długich marszów nie był przyzwyczajony. Nie lubił chodzić, miał platfusa. Usiadł za krzakami, akurat koło domu tej starej, jak jej tam, Bernardyny. Piwo wiózł w torbie, zużył puszeczkę, a możliwe, że dwie, i tam przyjechał jakiś facet mercedesem jak cacko, E 320, ciemnozielonym, tak jakby jechał do Bernardyny, co Philipa zdziwiło, bo Bernardynie wizyty można już było składać tylko na cmentarzu, a nie w domu. Ten dom miał przed nosem, tyle że krzaki nieco zasłaniały i widział mercedesa w dwóch trzecich, bez tyłu. Nawet się zgorszył, bo głupek wjechał w zarośla i mógł podrapać karoserię. Philipa nie zauważył, chociaż tak się jakoś rozejrzał dookoła…

I za jakieś dziesięć, piętnaście minut przyjechał drugi samochód, ten peugeot właśnie, o którym tu jest całe gadanie. Za dom pojechał, znaczy od frontu, gdzie jest wejście, ale tej strony Philip nie widział, bo siedział od tyłu. A facet wysiadł i też tam poleciał. I za chwilę znowu wrócił, z babą, znaczy z jakąś panią, duża była, podobno taka w sobie. Do mercedesa doszli i na tył, coś robili. Bagażnik otworzyli, takie odgłosy się zna, i coś tam jeszcze, jakby co pakowali albo wyciągali, tak Philip mówił. Ale krótko. Zatrzasnęli bagażnik, ona przy mercedesie została, a on sam poszedł znów za dom, znaczy od frontu, niedługo wrócił, wsiadł i odjechali. Philip z ciekawości też tam poszedł, za dom znaczy, bo tam miał ścieżkę na skróty, do jazdy się nie nadaje, ale iść nią można. Myślał, że peugeot na podwórzu stoi, ale nie, więc się rozejrzał, gdzie się podział, no i w szopie tył wypatrzył. Znaczy, pomyślał, że razem pojechali, jeden wóz zostawili i pewno po niego wrócą. I tyle.

Rzecz oczywista, cała opowieść nie poszła tak składnie, jak ją sobie później inspektor ułożył. Czterej kumple Philipa przerywali sobie wzajemnie, przypominali fragmenty, uzupełniali zasłyszane wieści, pilnowali, żeby nie opuścić ani jednego słowa. Starali się z nadludzką wręcz gorliwością, bo czuli się nieswojo przez te cholerne orzechy nieboszczki Bernardyny, pożarte po jej śmierci, przez które w dodatku Philip życie stracił.

– I nic o tym wszystkim wcześniej nie powiedział? – spytał Rijkeveegeen z naganą. – Nikomu nie doniósł?

Kumple zdziwili się szczerze.

A o czym miał donosić? Że jakieś dwie osoby spotkały się pod domem starej Bernardyny i odjechały jednym samochodem, drugi zostawiając, zapewne chwilowo? Żadne dziwo i żadna sensacja.

– A teraz powiedział…?

– To przez te orzechy. Poszedł zbierać i zobaczył, że peugeot ciągle stoi. To mu się takie dziwne wydało.

– No dobrze, a nie mówił przypadkiem, jak ten facet wyglądał?

Kumple zakłopotali się i popatrzyli na siebie.

Nie mówił. O babie to tak, że duża i dosyć gruba, taka krowiasta. Jakoś mu chyba nie pasowała do romantycznej randki. A o facecie…

– Kurtkę miał – wyrwał się nagle jeden. – O kurtce Philip gadał. Czarną, taką od deszczu. One strasznie drogie, te kurtki, każdy by chciał taką mieć. Ale już nic więcej.

Z tym się Rijkeveegeen zgodził w głębi duszy, rzeczywiście, więcej z tych chłopaków nie wyrwie. A może jednak…?

– Słyszał to gadanie ktoś jeszcze? Klienci jacyś albo w ogóle ktoś obcy?

Kumple, jak na komendę, wzruszyli ramionami i znów popatrzyli na siebie.

Każdy mógł słyszeć, ludzie się kręcą, tu ruch duży, myjnia jest, serwis, pompy, a Philip gadał z przejęciem. Pokrzykiwali nawet do siebie i śmieli się, bo od razu tę nadgorliwość mu wypomnieli, półtorej godziny przed czasem, półroczne spóźnienia nadrobił. Natrząsali się, że zakochaną parę podglądał, więcej mu nadokuczali niż sam powiedział, dopiero orzechy ich utemperowały. Czy ktoś zwrócił uwagę, nie wiedzą, ale słyszeć naprawdę mogli wszyscy. O, chociażby pan sierżant, zainteresował się nawet, popytał…

Rijkeveegeen obsługę techniczną uznał za wydojoną dokładnie i postanowił jeszcze pogadać z rodziną Feuilleta, bo może w domu zwierzał się obszerniej.

No i dowiedział się, tyle że całkiem czego innego. W ową niedzielę właśnie młodszy brat bez pytania zabrał rower Philipa, prawie nowy i w pełni sprawny, i zostawił takiego starego rupiecia, który już się rozlatywał. Philip musiał jechać rupieciem, w drodze powrotnej rupieć mu nawalił ostatecznie, łańcuch pękł i dwa ogniwa diabli wzięli, musiał iść piechotą, po czym okazało się, że brat rozwalił i ten nowy rower, więc musiał brata sprać. Na co włączyła się matka, stanęła w obronie młodszego syna i wybuchła z tego ogólna awantura, bo włączył się także i ojciec. Philip nazajutrz nie miał czym jechać do pracy, ojciec musiał go podrzucić swoją furgonetką, a wcale nie miał na to czasu, w rezultacie pojechali bez mała w środku nocy i Philip znalazł się w robocie o półtorej godziny za wcześnie, przez co wszyscy się z niego śmieli. Taki niefart ciężko zapomnieć, Philip jeszcze przez dwa dni pomstował i dlatego wszyscy wszystko tak dokładnie pamiętają.

– A o spotkaniu na drodze nie mówił?

– Jakim spotkaniu? – nastroszyła się podejrzliwie matka.

Reszta rodziny patrzyła nieufnie, choć może z odrobiną zaciekawienia, i wyraźnie było widać, że jednak Philip bratnie dusze znajdował bardziej w pracy niż w domu. Rijkeveegeen dał im spokój.

Gotów był jednak głowę na pniu położyć, że wreszcie znalazł drugiego świadka, który na własne oczy widział Soamesa Ungera. Niestety, świadek stał mu się niedostępny w sposób nieodwołalny.

Mikroślady wokół domu nieboszczki Bernardyny zostały potraktowane poważnie i kazały zwątpić w całkowitą przypadkowość śmierci Philipa Feuillet. Nie sam znajdował się pod tym orzechem. Żywa ludzka istota w rozmaity sposób może ukrywać swoją obecność, nosić chirurgiczne rękawiczki, nie opierać się o nic, nie siadać nigdzie, nie dotykać niczego, ale w żaden sposób nie zdoła fruwać ani nawet unosić się lekko w powietrzu. Musi stąpać po ziemi.

Samochody również jeżdżą po ziemi.

Ślady ludzkich stóp wokół orzecha wykryto i nie były to wyłącznie ślady Philipa. Ekipa techniczna Rijkeveegeena, wyćwiczona przez niego już dawno, miała dość rozumu, żeby najpierw przeprowadzić stosowne badania, a dopiero potem osobiście zadeptać teren. Ktoś tam był równocześnie z Philipem, możliwe, że był i wcześniej, ślady się przeplatały i zachodziły na siebie wzajemnie, nie dość na tym, ktoś trzymał w rękach ten odłamany konar. Mógł to być Philip, oczywiście, chwycił konar, żeby wspiąć się na drzewo, ale kora świadczyła, że chwycił go jakoś dziwnie. Jakby go objął nie w celu uwieszenia się na nim, tylko po to, żeby się nim zamachnąć.

Ślady samochodu też istniały. Ktoś zjechał z szosy na drogę, wiodącą do budynku, potem zawrócił i odjechał. Niestety, przywiędła trawa, zwarzone zielska, liście i ogólny jesienny śmietnik nie pozwoliły nigdzie wyodrębnić ani kawałka protektora. Tyle tylko stwierdzono, że ten wjazd i wyjazd nastąpiły nie dawniej niż dziś nad ranem, bo poprzedniego wieczoru padał deszcz, który zatarłby wszystko.

Gdyby nie szczególna uwaga, jaką Rijkeveegeen kazał poświęcić nieszczęśliwemu wypadkowi, nikt tych mikroskopijnych drobnostek by nie dostrzegł i śmierć Philipa uznano by za jego prywatny niefart.

Rijkeveegeen oddał się dedukcjom…


* * *

– Słuchaj, jesteśmy genialne! – wykrzyknęła Martusia w telefon. – Zalazłyśmy przestępcę! Wiesz już coś o tym?

Porzuciłam komputer i udałam się do salonu, gdzie miałam otwartą butelkę czerwonego wina. Byłam zdania, że przy takim początku dalszy ciąg rozmowy będzie wymagał jakiegoś wsparcia sił duchowych i fizycznych.

– Zależy, o którym mówisz. O tym naszym wspólnym, holenderskim, czy też macie tam nowego, w Krakowie?

– No coś ty? O tym naszym! Popatrz, jaka ty jesteś mądra, a ja pracowita! Kazałaś mi przeszukiwać książki telefoniczne Europy i proszę, mamy rezultat!

– Rozumiem, że dziewczyny na jakiegoś trafiły? Czekaj, nie śpiesz się tak, mów po kolei. Która to…?

– Po kolei, to trzeba zacząć od Małgi Kuźmińskiej. Jedna z tych dwóch zagranicznych, pamiętasz je…? Natalia Sterner, z domu Gomorek…

Czym prędzej sięgnęłam na półeczkę pod stołem, gdzie miałam kartkę ze spisem dziewczyn. Znalazłam ją od razu.

– Ze Stuttgartu?

– Zgadza się, ta ze Stuttgartu. Ryjek-Wagon ją wypytywał, pośrednio, żadnego z tych jego podejrzanych nie znała, ale wtrynił jej zdjęcia i wyobraź sobie, zanim zdążyła się pohamować, wyrwało jej się, że jednego zna. Z tych zdjęć. Od razu jej się strasznie głupio zrobiło, bo to gach, ale już przepadło, musiała się do niego przyznać. I okazało się, że on się zupełnie inaczej nazywa, to wcale nie Holender tylko Szwed, czekaj, mam zapisane… Gerhard Thorn.

– A u Ryjka-Wagona jak się nazywał?

– Czekaj, też mam zapisane… Meier van Veen. Przez dwa e.

– Coś podobnego! – zainteresowałam się gwałtownie. – Ta sama gęba o dwóch nazwiskach?

– I dwóch narodowościach, zwracam ci uwagę. To jeszcze bardziej podejrzane, nie?

– Nawet całkiem podejrzane, tylko czy aby pewne? Może zwyczajne, przypadkowe podobieństwo…

– Ale coś ty! – oburzyła się Martusia. – Własnego gacha by nie rozpoznała? Chociaż owszem, też to biorą pod uwagę i już ją wystraszyli konfrontacją, z tym że, oczywiście, do gachostwa ona się nie przyznała, już taka głupia nie była, ona ma męża i powiedziała, że to wspólny znajomy. Ale ukryć się nie dało i teraz się strasznie martwi, że mu narobiła koło pióra, bo ogólnie ona go nawet lubi, ale męża też lubi, zależy jej na nim i chce go mieć bez żadnych głupich komplikacji. Doskonale pojmowałam te zgryzoty uczuciowe.

– A mąż o tym wie?

– Mąż gówno wie i ona błaga, żeby go nie włączać. Męża, znaczy. Gotowi są iść na ustępstwa i męża zostawić na uboczu. W nerwach cała i pluje strasznie na Małgę Kuźmińską, że ją wrąbała w taki pasztet, a Małga się martwi. Bo rozumiesz chyba, że od nas poszło tam, a stamtąd przyszło z powrotem tu, tą samą drogą, telefoniczną.

– To akurat rozumiem najlepiej. Piękna sprawa, popatrz, zręczniej nam się udało niż holenderskim glinom!

– I to na odległość!

Zreflektowałam się nagle.

– Czekaj, zaraz, fajnie, wrobiłyśmy Meiera i Natalię, tylko co komu z tego? To przecież nie on!

– Jak to, nie on? – rozczarowała się Martusia. – Co nie on?

– Nie on jest mordercą. Nie ten Meier, jakkolwiek by się nazywał. Ja też widziałam jego zdjęcia, nawpatrywałam się w niego do upojenia i nie ma siły. Przy samochodzie z nieboszczką był kto inny, inna gęba. Możliwe, że wykryłyśmy nową aferę, ale tamta, niestety, ciągle zostaje.

Zdezorientowana jakby Martusia milczała chwilę.

– No zaraz, to Meier co? Jakiś zwyczajny hochsztapler? Tam ich tak na kopy lata?

– A u nas to nie? Ale nie martw się, może to po prostu bigamista. W Szwecji ma jedną żonę, w Holandii drugą, w Stuttgarcie gaszycę, a w Paryżu może ze dwie…

– W ogóle to ona go już dawno nie widziała – przerwała mi Martusia wyliczanie podbojów owego Meiera. – I najbardziej się wścieka, że teraz to wyskoczyło, kiedy prawie całkiem przestała z nim sypiać. I nawet jej nie zależy, bo jej się trafił następny, znacznie lepszy. Meier się ostatnio pogorszył i zniemrawiał, może dlatego, że utył, nie żeby bardzo, ale trochę, i jakoś zmiękł w sobie, a takich zmiękłych ona wcale nie chce.

– To czego się w ogóle o niego martwi?

– Bo się z nim przyjaźni. On jej doradzał różne rzeczy i tak dalej, a teraz on się obrazi i ona straci z nim kontakt. No i tak wystawić faceta na strzał…? Głupio, nie?

Przyznałam, że głupio.

– Ale po pierwsze bezwiednie, a po drugie może on się wyłga – dodałam pocieszająco. – Może wcale się z tymi żonami nie żenił, tylko tak je sobie podrywał, na doskok. Przy najbliższej okazji dowiem się od Górskiego, co z tego wynikło, bo Ryjek-Wagon ze wszystkiego mu się zwierza, a Górski mi to powtarza nielegalnie. Nie przejmuj się na razie…


* * *

– Jednego świadka już kropnął – oznajmił złym głosem Górski, zatrzymując się w progu mojej kuchni. – Do odstrzału tylko pani została.

Przelotnie zastanowiłam się, dlaczego wszyscy ciągle wchodzą w głąb mojego domu przez kuchnię, skoro kuchnia jest z boku, a do salonu prowadzi prosta droga. Drzwi zamykać czy jak…? Nie lubię pozamykanych drzwi, wolę otwartą przestrzeń.

Sięgnęłam po butelkę z wodą mineralną i dziadkiem do orzechów odkręciłam kapsel.

– To jednak nie byłam taka osamotniona? – powiedziałam równocześnie z jadowitą słodyczą. – Skąd się wziął ten drugi świadek? I skąd wiadomo, że go zabił? Niech pan idzie dalej, tam wygodniej, a woda się zaraz zagotuje.

Górski posłusznie poszedł dalej, oczywiście przez kuchnię, nie wracając do przedpokoju.

– Widział go wcześniej. To był, ściśle biorąc, pierwszy świadek. Rijkeveegeen dopadł go w parę godzin po śmierci i musiał sobie dedukować z przesłanek, z ludzkiego gadania i z mikrośladów. Chłopak, technik mechanik, nadział się na spotkanie sprawcy z ofiarą, samego zabójstwa nie widział, ale odgłosy wskazywały, że akurat zostało popełnione. Otwieranie i zamykanie bagażnika umiał wyodrębnić, nie przyszło mu jednakże do głowy, że w tym bagażniku znalazły się zwłoki. Ale faceta widział.

Usiadłam na kanapie, dając wodzie te parę minut.

– I co?

– I nic. Słowa o nim nie zdążył powiedzieć, ale przy spotkaniu rozpoznałby go z pewnością. O babie tylko gadał.

– Zaraz. Kiedy on to wszystko mówił, za życia czy po śmierci?

– Za życia. Niestety, nie do inspektora, tylko do kumpli. No dobrze, podam pani wszystkie szczegóły. Musiał tam być z nią chyba umówiony albo co, bo przyjechał mercedesem Ewy Thompkins, a w parę minut po nim przyjechała ofiara swoim własnym peugeotem…

Przez czas, kiedy zapoznawał mnie z najnowszymi odkryciami, woda zdążyła się zagotować, przyniosłam zatem herbatę. Dedukcje Ryjka-Wagona wciąż jeszcze budziły we mnie wątpliwości.

– Po pierwsze, skoro złoczyńca chłopaka nie widział, to skąd wiedział, że go widział? – powiedziałam surowo. – A po drugie, jak stwierdzili zabójstwo? Bo może ten orzech naprawdę sam się złamał? Mnie takie niebezpieczeństwo nie dotyczy, od paru lat już po drzewach nie łażę.

– Istnieje duże prawdopodobieństwo, że usłyszał plotki w tej ich stacji obsługi, czy co to tam jest. Tak jak policjant, policjant też na plotkach się oparł. Holendrzy w zasadzie nie są przesadnie gadatliwi, ale rodowity Holender to tam pracował jeden, właśnie ten zabity. Chociaż też pochodzenia belgijskiego. Pozostali jeszcze lepiej, same narodowości z większym temperamentem, przy robocie do siebie pokrzykiwali, dowcipkowali… A resztę wyjawiły mikroślady, na ziemi i na konarze.

– Wiem, równie dobrze jak pan, że odciski palców na korze drzewa to jest mit, legenda i senne marzenie…

– Toteż daktyloskopia w grę nie wchodzi. Ale zgniecenia kory widać, ona na starym i zmurszałym drzewie jest krucha…

Mimo woli rzuciłam okiem w kierunku ogrodu, ale żadnego zmurszałego drzewa nie miałam.

– …jak się dobrze ściśnie, ślad zostaje. I inaczej się chwyta, włażąc, a inaczej, jeśli się łapie i wali kogoś po łbie. To nie był bardzo bystry chłopak, można go było zaskoczyć, ten konar mógł zostać odłamany odrobinę wcześniej i leżeć, gotowy do użytku, chłopak szukał orzechów na ziemi, schylił głowę, facet rąbnął… Możliwe, że czaił się i trzymał drąg w ręku…

– Jeszcze musiałby wiedzieć, że ten chłopak tam będzie.

– Z gadania w warsztatach wynikało, że będzie z pewnością.

Zastanowiłam się i zrezygnowałam z oporu. O ruchliwości zbrodniarza zostałam poinformowana już dawno i nawet dziwiło mnie, że zdążył odbyć te wszystkie podróże, skoro jednak ściągnął Neekje bliżej Zwolle, od razu wszystko zrobiło się łatwiejsze. Na wszelki wypadek postanowiłam nie dać się namówić na żadne spotkanie z nikim i nigdzie, inne środki ostrożności nie przyszły mi na myśl.

Górskiemu przyszły.

– Coś w tym musi być, że ten jego wygląd zewnętrzny stoi mu kością w gardle i wisi nad nim jak miecz Damoklesa. Rijkeveegeen w głowę zachodzi, bo wszystko wskazuje na to, że ma go pod nosem i rozpoznać nie może, już nawet robił próby z własną żoną, za własne pieniądze, nawet nie wiedział, czy mu zwrócą.

– Ale zwrócili?

– Zwrócili. No i fakt, nikt jej nie poznał, da się osiągnąć taki efekt wspólnymi siłami, charakteryzatornia filmowa, teatralna i policyjna, do tego zakład kosmetyczny, cholernie to drogie, ale wychodzi rewelacyjnie. Bez żadnej chirurgii plastycznej, tyle że na krótko starcza, więc może on sobie codziennie poprawia.

– I już mu to nosem wyszło, chciałby przestać i wystąpić w naturalnej postaci, której nikt dotąd na oczy nie widział.

Górski przyjrzał mi się jakoś dziwnie.

– Otóż to. Z wyjątkiem pani. Dociera to wreszcie do pani?

– Dociera – rozzłościłam się. – I co mam zrobić, setny raz pytam! Do Chin nie jadę, niech pan to sobie wybije z głowy od razu! Do Indonezji też nie, tam są pijawki!

– Alarm pani włącza?

Zastopował mnie. Nie dotrzymałam obietnicy, danej Małgosi i Witkowi, bo wciąż ten cholerny alarm straszył bardziej mnie niż złoczyńców, miałam już z nim okropne doświadczenia. Zapominałam o nim ustawicznie, wstałam sobie kiedyś spokojnie o poranku, poszłam do kuchni i zaczęłam robić herbatę. Coś okropnie wyło, spojrzałam za okno, jakiś samochód przejeżdżał, z pewnością to on wył, a kierowca, zamiast zareagować, jak idiota gapił się na mój dom. Wyło i wyło, wyszłam w końcu, żeby zlokalizować źródło dźwięku i okazało się, że strasznie błyska nad moim garażem i wyje, rzecz jasna, ode mnie. Czym prędzej złapałam telefon i powstrzymałam ochronę już w połowie drogi, bardzo przepraszając.

Wróciłam z miasta z pełnym bagażnikiem, otworzyłam garaż pilotem, wjechałam, wysiadłam w ciasnocie z pewnym wysiłkiem, weszłam do mieszkania i zanim zdążyłam odłożyć torebkę, runęło mi na głowę upiorne wycie. Znów telefon, znów przepraszać…

Coś mi się wylało w bagażniku i zalatywało jakby stęchlizną, Witek uparł się, że trzeba wywietrzyć, no dobrze, zostawił garaż w połowie otwarty i przykazał mi pamiętać o zamknięciu go przed nocą. Gdzieś koło wpół do trzeciej wyrwały mnie ze snu jakieś tajemnicze hałasy, ktoś obcy był w domu, z najwyższą niechęcią wstałam i poszłam do przedpokoju. Ujrzałam Witka. Podobno powiedziałam do niego:

– To już nie masz kiedy mi wizyt składać?

– Nic, nic – odparł Witek. – Możesz spać dalej.

Wróciłam zatem do łóżka i zasnęłam na nowo. Nazajutrz okazało się, że o zamknięciu garażu zapomniałam i do środka wlazły koty. Póki zwiedzały dolne rejony i pętały się pod samochodem, nic się nie działo, później jednak ruszyły wyżej i wówczas, rzecz jasna, cholerny alarm też ruszył. Zrobiło się piekło na ziemi, podstawowy ochroniarz zadzwonił do Witka, który miał do mnie dziesięć minut drogi, inni też przyjechali, wyłączyli ustrojstwo i wygonili koty, ja zaś obudziłam się dopiero pod koniec imprezy.

Więcej miałam takich uciech, nic więc dziwnego, że do alarmu czułam lekką niechęć. Przełamałam się jednak i solennie poprzysięgłam Górskiemu, że dobrze, będę drania włączać. W poszukiwaniu innych rozwiązań przypomniałam sobie coś jeszcze.

– Ej, zaraz! A co z tymi podejrzanymi, których Martusia w Krakowie wśród dziewczyn wypatrzyła? Bo okazuje się, że jeden z nich, Meier coś tam… zaraz… przez dwa e… o, van Veen, występuje w dwóch osobach…

– Skąd pani to wie?

– A co, myślał pan, że Natalia ze Stuttgartu nagle zaniemieje? Może się i zdenerwowała, ale nie do tego stopnia, żeby odjęło jej mowę. Jak on się tłumaczy? Ryjek-Wagon już go złapał?

Górski ciężko westchnął.

– Nie, van Veen jeździ służbowo po całej Europie, ale Rijkeveegeen trzyma rękę na pulsie i złapie go, jak tylko wróci.

– Mataczy – powiedziałam surowo.

– Proszę…?

– Podejrzanego zamyka się niekiedy, żeby uniknąć matactwa – pouczyłam zawodowego policjanta. – Nie słyszał pan o czymś takim?

– Sama go pani uniewinniła i nikt go nie będzie ścigał listami gończymi, bo odszkodowania mogłyby wypaść za drogo. Ale skoro panie omawiają sprawę we własnym gronie, może pani mi powie, co wam z tego wynika? Osoby postronne miewają niekiedy bardzo odkrywcze pomysły.

Wyjawiłam poglądy, przed kilkoma godzinami zaprezentowane Martusi, powątpiewając w ich odkrywczość, ale co mi szkodziło. Wszystko było lepsze niż czepianie się mojego alarmu.

Górski znów westchnął, zamyślił się jakby i utkwił wzrok w pustej szklance, czym prędzej zatem poleciałam zrobić mu drugą herbatę. Postawiłam ją przed nim, skorzystał od razu, mimo że była gorąca, i podjął:

– Pani sobie, oczywiście, zdaje sprawę, że jest pani wtajemniczana w szczegóły dochodzenia całkowicie bezprawnie i nie bez powodu? Rijkeveegeen może sobie udawać, że nie ma o tym pojęcia, a otóż nic podobnego, wie doskonale. Rzecz w tym, że już parę razy powiedziała pani coś, co okazało się szalenie przydatne. Sensu nie miało żadnego, a jednak. Dzisiaj również…

Zaciekawiłam się niezmiernie, z czym też takim użytecznym wyskoczyłam mu dzisiaj, ale nie chciał powiedzieć. Przejechał trochę obok tematu.

– To jest, wie pani, z dziedziny: zawodowiec i amator. W życiu zawodowiec nie zrobi takiej głupoty, jaką amator bez namysłu może popełnić, z pomysłami jest to samo. W dodatku właściwie jesteśmy pewni, Rijkeveegeen sobie, a ja sobie, że ten poszukiwany sprawca, niewątpliwie wysokiej klasy fachowiec jako hochsztapler komputerowy i finansowy, jako zabójca jest amatorem i działa po amatorsku. Dysponuje fałszywymi dokumentami i zmienia wygląd zewnętrzny, ale w morderstwach doświadczenia nie ma i potrzeba mu odrobiny fartu. Łapie, można powiedzieć, okazję. W tamtą niedzielę, kiedy rąbnął pierwszą ofiarę, fart mu nieco nawalił, z jakiegoś powodu pokazał twarz, którą właśnie za wszelką cenę chce ukryć, i tę twarz widziały dwie osoby. O jednej dowiedział się przypadkiem i czym prędzej temu zaradził, druga mu jeszcze została…

Przerwałam mu, bo coś mi nagle przyszło do głowy.

– Niech pan zaczeka, bo ja przecież myślę oczami, a nie tym urządzeniem w głowie. Teraz, jak pan mówił, wszystko widziałam oczyma duszy i wyszło mi, że on, ten sprawca, wcale nie musiał osobiście słuchać plotek w serwisie. Ktoś całkiem inny czekał, na przykład, na umycie samochodu, nie wiem, czekał na cokolwiek, na wychodek, który był zajęty, spóźnił się na jakieś spotkanie i wyjaśniał przyczyny. I złoczyńca to słyszał. Trochę tak, jak z tym samochodem Ewy Thompkins.

W oczach Górskiego błysnęło współczucie.

– No tak. Aż mi żal Rijkeveegeena. Od razu pani powiem, że tą swoją wizją dowaliła mu pani roboty, że hej…! Co nie zmienia faktu, że ma pani włączać alarm, nikomu nic nie mówić i uważać na siebie…


* * *

Soames Unger, przeobraziwszy się chwilowo w agencję kupna-sprzedaży nieruchomości, polatał sobie do Polski i z powrotem, i te wyskoki, aczkolwiek krótkie, bardzo mu się opłaciły. Nareszcie odkrył miejsce pobytu swojej upiornej zmory.

Miejsce nie było takie złe. Nieruchomości wybrał sobie zapewne w natchnieniu, bo okazały się nad wyraz przydatne wśród świeżo wykańczanych budynków z apartamentami na sprzedaż, gdzie mógł się pętać nawet po całych dniach, oglądać, wybrzydzać i symulować chęć kupna. Arcydzieł sobą nie prezentowały, żaden łakomy kąsek, wahania były zatem w pełni usprawiedliwione i niczyich podejrzeń nie budził.

Trafił tam zresztą po tysiącznych udrękach i zmarnowaniu mnóstwa czasu. Ludzi nie chciał pytać, wciąż jeszcze miał nadzieję zorganizować nieszczęśliwy wypadek, którego nikt nie powiąże z odległą zbrodnią, śledził zatem tę cholerną Małgorzatę Konopacką, prowadzącą obrzydliwie ruchliwy tryb życia. Wreszcie, jednak! Doczekał się. Na własne oczy ujrzał, jak poszukiwana zołza otworzyła drzwi domku i wyjrzała na zewnątrz, ciemno już było wprawdzie, ale trzy lampy nad wejściem świeciły, a zołza nie znikła natychmiast, stała w progu i machała ręką. Od tej chwili właśnie jął intensywnie reflektować na apartamenty po drugiej stronie ulicy.

A zarazem obmyślać nieszczęśliwy wypadek.

Najlepszy byłby wybuch gazu. Niestety, prukwa ohydna nie miała gazu, posługiwała się prądem elektrycznym. Zlecieć ze schodów, też niezłe, zdaje się nawet, że jakieś schody znajdowały się w jej domu, przecież chyba czasem po nich chodziła… Kraksa samochodowa, jeździła wszak samochodem, uszkodzić hamulce, układ kierowniczy… Musiałoby jej to wysiąść co najmniej na szynach tramwajowych, inaczej bowiem przy największych staraniach nie zdołałaby się zabić. Pożar…? Był tam kominek, ale przed kominkiem na podłodze blacha, a firanki w zbyt dużej odległości, to na nic. Zasnęła może z papierosem, podpaliła pościel, przedtem zażyła proszki nasenne… Czy ona w ogóle żre jakieś proszki nasenne…?

Soames Unger wyraźnie poczuł, że zaczyna go trzaskać ciężka cholera. W dodatku penetracja domu zmory napotykała trudności, nawet obejście budynku dookoła było wręcz niemożliwe, ilość okien powodowała, że obchodzącą osobę ktoś z wnętrza natychmiast by zauważył. Chyba że w czasie jej nieobecności…

I nie od frontu. Od tyłu. W jednym miejscu można było przeleźć przez siatkę. Soames Unger przełazi, szczęśliwie trafiwszy na chwilę, kiedy wstrętna baba wyjechała gdzieś samochodem, zdołał zajrzeć przez dwa okna i musiał szybko uciekać, bo przyszli jacyś ludzie z kluczem, otworzyli sobie furtkę i wnieśli skrzynki z czymś, w dodatku nie do środka, tylko właśnie na tyły, omal nie odcinając mu drogi ucieczki. A potem już baba wróciła.

Zastrzelić ją natomiast byłoby bardzo łatwo. Chociażby w chwili, kiedy wychodziła na taras i karmiła koty. No tak, ale to wykluczało przypadek.

Kiedy Soames Unger przyjechał kolejny raz, okazało się, że zmora znikła. Nie było po niej najmniejszego śladu, a w jej domu rezydowała Małgorzata Konopacka.

Zrezygnował z przypadkowości.


* * *

Inspektor Rijkeveegeen dopadł wreszcie Meiera van Veen, który wrócił ze swoich służbowych podróży. Zaprosił go do siebie.

Bardzo grzecznie spytał, czy zna Natalię Sterner ze Stuttgartu, na co Meier van Veen pomilczał chwilę i westchnął.

– Każdy ma coś do ukrycia i jesteście chyba do tego przyzwyczajeni – rzekł smętnie. – Miałem nadzieję, że uda mi się ukryć znajomość, która w końcu w tej całej sprawie jest bez znaczenia, a mnie może nawet trochę kompromituje. Ale już widzę, że nic z tego. Owszem, znam.

Rijkeveegeen zrezygnował z pytania, dlaczego nie wpisał jej na listę znajomych, bo po pierwsze, odpowiedź usłyszał poniekąd z góry, a po drugie Meier nazwisko wpisał. Tyle że nie Natalii, a jej męża. Przeszedł do drugiego punktu programu.

– Wyjaśni pan od razu, kto to jest Gerhard Thorn, czy też mam zarządzić konfrontację? – spytał jeszcze grzeczniej.

Meier van Veen westchnął ciężej.

– Nie mam pojęcia – wyznał szczerze. – Przypuszczam, że ktoś taki istnieje, nawet jestem pewien, bo widziałem przelotnie wizytówkę faceta. Czy naprawdę muszę mówić o sprawach aż tak bardzo prywatnych? Nie zgadzam się na nagrywanie.

– Może zadzwoni pan do swojego adwokata?

– Nie, nie chcę go wtajemniczać. I nie widzę potrzeby. Mógłbym odmówić odpowiedzi, ale już przewiduję skutki. Muszę się zastanowić…

Rijkeveegeen pozwolił mu się zastanawiać dość krótko, po czym przypomniał, że chodzi o zbrodnię i wyjaśnić należy wszystko, a poza tym spraw prywatnych, nie związanych z przestępstwem, policja nie rozgłasza. Szczególnie w odniesieniu do osób niewinnych.

Poprzekomarzali się tak jeszcze przez parę minut, wreszcie Meier van Veen uległ ze szczytową niechęcią, zdążywszy przedtem obudzić w inspektorze całkowicie pozasłużbową ciekawość.

No i Rijkeveegeen dowiedział się, iż jego rozmówca posiada osobliwą cechę, starannie ukrywaną. Mianowicie boi się kobiet. Ściśle biorąc, boi się kobiet agresywnych, nachalnych, płonących temperamentem i w ogóle zaborczych. Od pierwszego wejrzenia zorientował się, że Natalia Sterner do takich właśnie należy, poczuł się ciężko spłoszony i zataił przed nią swoją tożsamość. Nie przewidując aż tak wielkiego zacieśnienia i utrwalenia znajomości, potraktowawszy rzecz na razie bardzo lekko, przedstawił jej się pierwszym lepszym nazwiskiem, jakie mu wpadło do głowy. Akurat był to Gerhard Thorn, który nie wiadomo dlaczego utkwił mu w pamięci. I tak już zostało, mimo no… jak by tu powiedzieć… bardzo bliskich stosunków, kilkuletnich, nawet pewnej przyjaźni, jaka się między nimi zalęgła. Głupio mu było wyznać prawdę, ponadto wolał, żeby nie miała dostępu do niego. Zarazem, no dobrze, skoro już tyle mówi, powie i resztę, kobiety, acz groźne, zawsze były dla niego nad wyraz pociągające, nigdy nie umiał się ich wyrzec, a za nic w świecie nie chciał się wiązać… I nadal nie chce. I oczywiście żadnego wplątywania się w jakieś afery i skandale… Z czego Rijkeveegeen doskonale zrozumiał, że Meier van Veen jest po prostu przeraźliwie strachliwym dziwkarzem.

Nie popuścił jednakże i podrążył jeszcze trochę kwestię Gerharda Thorna. Kiedy też i gdzie ta wizytówka wpadła Meierowi w ręce, a nazwisko w oko? W jakich okolicznościach i przy jakiej okazji?

Meier Van Veen naprawdę bardzo się starał przypomnieć sobie wszystkie szczegóły, ale doszedł tylko do przekonania, że było to na jakimś zbiegowisku, wśród tłumu ludzi, konferencja może czy zjazd, i musiało nastąpić przed zawarciem znajomości z Natalią Sterner, zatem mniej więcej pięć lat temu. I tyle. Więcej, niestety, nie pamięta i samego Gerharda Thorna też by nie pamiętał, gdyby nie to, że użył go krótko potem i używał do tej pory. I wcale nie zamierzał ujawniać nikomu swoich odchyleń od normy damsko-męskiej, będzie więc inspektorowi niezmiernie wdzięczny za okazanie odrobiny taktu. O ile, rzecz jasna, nie zostanie uznany za zbrodniarza.

Inspektor Rijkeveegeen zachował kamienną twarz i ukrył starannie zarówno szlag, który go właśnie trafił, jak i decyzje, jakie rewolucyjnie podjął. Naciskany był wściekle, wyraźnie zatem poczuł, że musi pójść drogą, dotychczas użytkowaną bardzo niechętnie i zaledwie po odrobinie. Coś już zaczynał węszyć…


* * *

– Gdzie jesteś? – spytała silnie zdenerwowana Martusia.

– W Piaskach – odparłam zgodnie z prawdą, w przeciwieństwie do niej bardzo zadowolona z życia. – Bo co?

– Bo jeszcze dalej ode mnie! Już całkiem nie można się z tobą zobaczyć inaczej, jak tylko przez telefon, a ja tu nie wiem, co zrobić!

– A co się stało? – zaciekawiłam się, nie wnikając, jakim też sposobem mój wizerunek przez ten telefon ogląda.

– Doszło do mnie metodą łańcuszkową, wiesz, że te wszystkie dziewczyny są chyba całkiem głupie, ta Natalia ze Stuttgartu… Okazuje się, że było odwrotnie i dlaczego taka idiotka nie powie porządnie od razu?

– Czekaj. Spokojnie. Niech ja usiądę…

– A gdzie jesteś? Tylko mi nie mów, że w Piaskach, bo to już wiem. Tak ściśle?

– Ściśle biorąc, na plaży. I mam tu pieniek akurat. No dobrze, już siadam… O rany, on krzywy trochę. Mów po kolei i dokładnie.

Z dużą ulgą usiadłam na kawale drewna, wyrzuconego przez morze, i wpatrzyłam się w chlupoczące fale. Wiatr z północnego wschodu ucichał, fale malały, bardzo mnie to zjawisko interesowało, gdyby tak ucichł całkowicie albo zmienił kierunek na południowy, kto wie czy nie zaczęłoby śmiecić? Gdzieś tam się może jakiś bursztyn pęta?

Sytuacja atmosferyczna nie przeszkadzała mi słuchać relacji Martusi.

– Bo wyobraź sobie, dopiero teraz ta kretynka się namyśliła i dzisiaj do mnie doszło. To wcale nie ona powiedziała temu przez dwa „o” o samochodzie Ewy Kuźmińskiej, tylko przeciwnie, jej to doradził ten Szwed, który okazał się wcale nie Szwedem, a w ogóle ona wiedziała już wcześniej, że on używa dwóch nazwisk, ona go znała pod innym, a jej mąż pod innym, a doradził jej, czekaj, zaraz, też wcześniej, przed tym ich jubileuszem. I przed wyjazdem Małgi Kuźmińskiej do Londynu, one o tym rozmawiały i Małga Ewie powtórzyła, a potem coś jej się pomyliło i przypomniała sobie rychło w czas. Teraz! I żadna nie wie, co z tym zrobić, ja też nie wiem, to uważasz, że co?

– To uważam, że Ryjek-Wagon powinien o tym natychmiast usłyszeć – odparłam stanowczo i bez namysłu. – Ale nie dzwoń do niego osobiście, bo jeśli powiesz mu to tak jak mnie, nie zrozumie ani słowa.

– No wiesz…! – oburzyła się Martusia. – Dlaczego nie zrozumie? Nie mówiłaś, że to debil?

– Bo nie debil. Czekaj, niech ja to ułożę po kolei. Zwracam ci uwagę, że siedzę na plaży i z pomocy naukowych posiadam przy sobie wyłącznie komórkę, więc muszę się posłużyć pamięcią. Mówisz, oczywiście, o samochodzie Ewy Thompkins…

– A czy ja nie mogę w nerwach na chwilę zapomnieć, za kogo ona wyszła za mąż…?

– Możesz. Za Thompkinsa. I jak Małga Kuźmińska u niej była, gadały o gachu, o wyjeździe, i Małga podpowiedziała jej…

– Nie. To jeszcze nie tak. Naprawdę tak niewyraźnie ci powiedziałam?

– Może nie całkiem wyraźnie – złagodziłam, bo w głosie Martusi dźwięczał potężny niepokój, a po co miałam dobijać ją stresami. Morski klimat zawsze dodawał mi cech anielskich. – Może po prostu troszeczkę nadmiernie streściłaś. Zatrzymaj się przy początku i rozwiń temat.

– Czy ja jestem w szkole i piszę wypracowanie? – rozgoryczyła się Martusia. – Ale dobrze, niech ci będzie. Początek, czekaj… Ten jej podwójny… Nic nie mów, wiem, o co mnie zapytasz, ja też, wyobraź sobie, czasami coś myślę. Oni się spotkali, Natalia i podwójny, zaraz po jej powrocie z jubileuszu, i podwójny…

– Dla ścisłości – przerwałam, bo, rzecz jasna, pamiętałam o zmartwieniu Ryjka-Wagona, któremu amanci Natalii rozmnożyli się w sposób równie cudowny, co uciążliwy, pomijając nawet fakt, że wiedziałam o tym także i od Martusi – i dla uproszczenia. Podwójny miał na imię Gerhard i Meier, nazwiskom dajmy spokój bez względu na ilość o i e. Używaj imienia.

– Kiedy nie wiem, którego. Podwójny bardziej mi się podoba.

W gruncie rzeczy mnie też się bardziej podobał. Wycofałam propozycję.

– No dobrze, niech będzie podwójny. Spotkali się i…?

– Gadali o jej pobycie w Krakowie. Jak im w to wskoczyły kradzieże samochodów, nie mam pojęcia i Natalia też za skarby świata nie może sobie przypomnieć, ale to podwójny poradził, żeby zaparkować w znajomym, pustym garażu. I Natalia jest pewna, że wyrwało jej się coś o Ewie. Co ona, Ewa znaczy, ma zrobić z samochodem, bo nie pojadą dwoma i tak dalej, a on, podwójny znaczy… Czy ja teraz mówię wyraźnie i porządnie?

– Bardzo wyraźnie, porządnie i całkiem niegłupio – pochwaliłam.

– Podwójny zdziwił się, skąd problem i od czego garaż faceta. Natalia chwyciła pomysł i natychmiast zadzwoniła do Małgi, a Małga właśnie jechała do Ewy, powiedziała jej o tym i Ewa też chwyciła. Więc Natalia nie musiała nikomu niczego mówić, bo do niej przyszło. A przypomniała to sobie tak dokładnie teraz ze strasznego powodu.

Z wyraźną satysfakcją Martusia zamilkła i prawie pożałowałam, że zaoszczędziłam jej stresu. Potem, wpływ morza oczywiście, ukoiłam uczucia, bo w końcu znajdowałam się w ulubionej okolicy i mogłam znieść więcej niż osoba w mieście bliskim gór. Gdybym znajdowała się wśród gór, przegryzłabym gardło pierwszemu napotkanemu odyńcowi.

– No! – pogoniłam ją średnio łagodnie. – Wal ten powód.

– Widziała tego… no, jak mu tam… Dekkera de coś. Ten szatan, nie kogut. I zalęgła się jej wątpliwostka, bo wątpliwość to za dużo powiedziane. Takie tam mikroelementy procentu…

Przez moment plątał mi się po umyśle jakiś mikron czy coś w tym rodzaju, odpędziłam od siebie określenia matematyczne, znając wiedzę w tej dziedzinie Martusi, poprzestałam na doznaniach natury humanistycznej i doskonale pojęłam, iż chodzi po prostu o cień wrażenia.

– …że to nie był podwójny, tylko właśnie Dekker. I wtedy jej klapkę odblokowało. Przypomniała sobie wszystko, prawie każde słowo, ale za faceta zabić się nie da. Pewne jest, że on wymyślił, a nie ona i nie Ewa. I co teraz zrobić?

Samą mnie to dziwiło, ale jednak myślałam.

– Zaraz, czekaj. A skąd ci się wzięło dwa o? Taki z dwoma o należał do tej drugiej, tak mi się wydaje, do tej jeżdżącej po świecie.

– A ja mówiłam dwa o? – zaniepokoiła się Martusia. – Nie upieram się, czegoś dwa, może e. Żaden z nich nie ma w nazwisku dwóch o?

– Jeden ma, ale to ten od, no, jak jej tam, Malwiny. Ustalmy to, bo żaden policjant świata takiego czegoś nie zniesie. Wniknij w siebie, skąd wzięłaś dwa o?

– Z rozpędu – wyznała Martusia po długim i głębokim namyśle, z bardzo wyraźną skruchą. – Dwa o możesz wyrzucić. Chyba masz rację z tym Ryjkiem-Wagonem, to nie ja powinnam do niego dzwonić. To co teraz?

– Czekaj – powstrzymałam i ją, i siebie, widocznie morze miało pozytywny wpływ także na umysł. – To dlaczego ona była taka spłoszona, jak go rozpoznała na fotografii jako tego drugiego? Podwójnego mam na myśli. Skoro wcześniej wiedziała, że on jest podwójny…?

– Bo wiedziała nieoficjalnie. Przez męża, jakoś to się zrobiło przypadkiem. I zdaje się, że on wcale nie wiedział, że ona wie, a ona myślała, że chodzi o przekręty w interesach. I dalej tak myśli. I oczywiście tym bardziej nie chciała robić mu koło pióra, a przy zdjęciu jej się samo wyrwało, z zaskoczenia, bo lepiej go znała jako Szweda niż jako tego drugiego. Powiesz wreszcie, co teraz?

– Tyłek mi się odgniótł na tym pieńku doszczętnie, jakieś sęki tu sterczą. W dodatku nie mam papierosów, na plażę nie zabieram. Ale wytrzymam jeszcze chwilę, powtórzmy to sobie granitowo porządnie i zadzwonię do Górskiego, a dalej niech on się martwi. I niech on uszczęśliwia Ryjka-Wagona, szczególnie tym mikroelementem dla Dekkera…

Mikroelementy Górskiemu darowałam ze zwyczajnej litości. Wciąż na tym nierównym pieńku, lepszy taki niż żaden, powtórzyłam mu całą relację, korzystając ze znakomitego zasięgu komórki. Wysłuchał z wielką uwagą i całkowicie potwierdził moją opinię, że Ryjek-Wagon ma fajne życie…


* * *

Inspektor Rijkeveegeen zachował spokój tylko dzięki temu, że był Holendrem i wybuchy temperamentu nie musiały mu niszczyć psychiki. Z trzech podejrzanych Friedrich de Roos zszedł mu na ostatnie miejsce i może całkowicie wyrzuciłby go z listy, gdyby nie brak alibi beztroskiego podleca akurat w momentach zasadniczych. Z drugiej jednakże strony, na chwilę walenia w łeb Philipa Feuilleta spróchniałym konarem Friedrich alibi miał. Granitowe i gwarantowane. Mianowicie właśnie owego poranka wsiadał do samolotu w Rzymie, żeby wrócić do Amsterdamu, w dodatku nie sam, a w towarzystwie dwóch wspólników firmy, nie mających żadnego powodu do wygłaszania łgarstw. Jego obecność w okolicy domu nieboszczki, starej Bernardyny, odpadała.

Meier van Veen i Dekker de Haes znaleźli się na pierwszym miejscu łeb w łeb, aczkolwiek Dekker wyrównał z Meierem dopiero po ostatnich wiadomościach z Polski.

Tajemniczy Soames Unger kamuflował się znakomicie i mógł nim być każdy z tych dwóch, pod warunkiem odmiany powierzchowności. Małżonka inspektora udowodniła niezbicie, iż taka odmiana nie napotyka najmniejszych trudności, poza kosztami, rzecz jasna. Mimo głębokiego przekonania o słuszności podejrzeń, Rijkeveegeen nie miał jednak szans na drapanie podejrzanych po twarzy i nacinanie im skóry żyletką, prawo wzbraniało mu nawet szarpania ich za włosy, nie wspominając o dłubaniu w oczach. Same możliwości natury poniekąd technicznej, jakie obaj posiadali, nie wystarczały na postawienie ich w stan oskarżenia, szczególnie, że sprawcą zbrodni musiał być jeden. A nie dwóch.

Usilnie popierany przez poszkodowane towarzystwa ubezpieczeniowe Rijkeveegeen uzyskał wreszcie zgodę na dyplomatyczne naruszenie rozmaitych tajemnic finansowych. Nie żeby zaraz wszystkich, ale przynajmniej niektórych. Na tę właśnie drogę wkroczył już wcześniej, poniekąd nielegalnie, a teraz złapał szerszy oddech i doznał wyraźnej ulgi.

No i rezultat zaczął błyskać.


* * *

Soames Unger błyskawicznie połapał się, że to koniec. Nie może zwlekać ani sekundy dłużej, musi zniknąć ze świata w swojej oficjalnej postaci, zlikwidować także Soamesa Ungera, co przyjdzie mu bez trudu, i wrócić do siebie samego, prawdziwego. Z całym szmalem, który udało mu się zdobyć i który, co najśmieszniejsze, miał pełne prawo posiadać. Jako geolog, od ćwierćwiecza fartowny w poszukiwaniach.

A jako fartownego geologa znało go mnóstwo ludzi i w razie potrzeby wszyscy mogli za nim świadczyć. Potrzeby zresztą nie przewidywał.

Na przeszkodzie stała mu wyłącznie ta jedna jedyna upiorna zmora. I teraz wreszcie mógł się nią zająć poważnie i bez przeszkód.


* * *

Na moją służbową komórkę zawsze można mnie było złapać, przeważnie nosiłam ją ze sobą. Jakoś ostatnimi czasy szczęśliwie się zdarzało, iż byłam łapana w sytuacjach bezkonfliktowych, na fotelu u fryzjerki, w kuchni moich nadmorskich przyjaciół, w samochodzie zanim jeszcze zdążyłam ruszyć, względnie na plaży, w pobliżu czegoś, na czym dawało się usiąść.

Elżbieta Gąsowska, matka Jadzi, złapała mnie w drzwiach zakładu fryzjerskiego.

– Ja już, proszę pani, sama nie wiem, co z tą moją głupią córką robić – powiedziała głosem pełnym uczuć mieszanych. – Ona tu chce przyjechać na święta i przywieźć ze sobą tego angielskiego policjanta. Ma pani pojęcie?

Cofnęłam się od drzwi i usiadłam na zewnątrz, na murku.

– Mam. Moja wnuczka też tu była z narzeczonym. Nic w tym nie widzę niewłaściwego, bardzo dobry pomysł. Pani się nie podoba?

– Sama nie wiem. Myśli pani…? On się z nią w końcu ożeni!

– No… wie pani… przytrafiają się gorsze nieszczęścia…

– Ale to tak… w obcym kraju?

– A jak on wygląda? – zaciekawiłam się. – Nie przysłała pani jego zdjęcia?

– No właśnie nie. I sama nie wiem… Mówi, że owszem, całkiem do rzeczy i proszę bardzo, może go pokazać. Mamy się wszyscy uczyć po angielsku, dobrze, że chociaż dzieci w szkole angielski mają. Ale ja nie o tym chciałam, tylko tak mnie to gnębi…

Gnębiło ją średnio, bo i radosna była, i przerażona, i zaniepokojona, i dumna, i chyba ożywiona nadzieją. Na moment przestałam słyszeć, co mówi, ponieważ rozzłościła mnie znienacka myśl, że nie znam ludzi. Cała ta idiotyczna, zbrodnicza afera, którą powinnam być śmiertelnie wystraszona, dzieje się poza moimi oczami. Nie poznałam nikogo… No nie, przesada, podejrzanych oglądałam na zdjęciach, ale reszta? Ewa Thompkins, inspektor Rijkeveegeen, nieboszczka Neeltje, Jantje Parker, Natalia ze Stuttgartu, gliniarz Jadzi Gąsowskiej, paryski cieć… No dobrze, ciecia im mogłam darować. Ale zatrzęsienie glin holenderskich, żona Rijkeveegeena, zabity pod orzechem Filet… nie, jak mu tam… a, Feuillet… Braki optyczne po prostu potworne!

– …o panią pytał już dwa razy, zmartwiony taki – mówiła matka Jadzi. – Nazwisko podał jak trzeba, paszport pokazywał, zapisałam nawet, więc mu powiedziałam, że pani jest w Piaskach, zapamiętałam, jak mi pani mówiła, bo myśmy z mężem też tam przecież byli. W Krynicy Morskiej. Może ja źle zrobiłam?

Nagle do mnie dotarło.

– O rany. Kto to był? Jakiś dziennikarz?

– Nie, on mówił, że z zagranicy, na krótko przyjechał, a jacyś znajomi coś chcieli.

– I jak się nazywał? Zostawił może telefon?

– Telefonu nie, ale nazwisko… Zaraz. Stefan Obliga.

– Masz ci los, to trąba, może on z Australii, znajomi z Australii właśnie mi zginęli. A ja im. Nie mógł zostawić telefonu, półgłówek? Jakoś bym go złapała.

– Nie zostawił, a mnie to do głowy nie przyszło.

– Zaraz. A jak on w ogóle do pani trafił? Skąd wiedział, że pani mnie zna?

Gąsowska trochę się zakłopotała.

– A, bo wie pani… To przez Jadzię… Znaczy, przez Ewę… To ich znajomy jakiś, tego męża znajomy, tam był, w Anglii, specjalnie podobno przyjechał, żeby tej Ewie coś załatwiać i jakoś im się zgadało, że to pani właśnie przy tej zbrodni była. Czy coś takiego… On po polsku mówi przecież i tak się nawet ucieszył, bo właśnie pani szuka… Czy coś takiego, ja, tak prawdę mówiąc, nie wiem dokładnie, ale w końcu do nas przyszedł…

Wyzbyłam się złudzeń w kwestii głupkowatego poszukiwacza z Australii. Gąsowską docisnął morderca, który uparł się mnie zabić…

Czarowną myśl zostawiłam sobie na później.

– A, czort go bierz. Zaraz. Wie pani co, niech Jadzia przyśle zdjęcie tego swojego wielbiciela, obejrzę go sobie przy okazji, ja lubię wszystko oglądać na własne oczy. A, właśnie! Jak ten Obliga wyglądał?

– A nawet sympatycznie, powiem pani. Siwy, taki starszy pan, ale z tych, co się dobrze trzymają. Powiem Jadzi, pani ma rację, ja już nawet pytałam ją, czy ten Obliga nie od nich, i właśnie tak. Niech przyśle zdjęcie, zanim co…

Obelga, Oblega, Obladro, Obliga… Do Małgosi też się pchał. Wszystkim stronami do mnie dociera, a kontaktu do siebie nie zostawił ani razu…

Do fryzjera weszła klientka, która, zdaje się, zajęła czekające na mnie miejsce. Nie przejęłam się tym, przeciwnie, chętnie ustąpiłam jej pierwszeństwa i pozostałam na murku.

Zadzwoniłam do Górskiego.

– Otóż oświadczam panu – rzekłam z wielką zaciętością – że palcem o palec nie stuknę, słowa nie powiem i pozwolę się zabić, jeśli Ryjek-Wagon nie przyśle swojego zdjęcia razem z żoną. Ostatecznie może być oddzielnie on, oddzielnie żona. Ja muszę wiedzieć, z kim mam do czynienia, a inaczej, niż oczami, nie rozpoznam. Zdjęcie przysłać, nie sztuka, te małpie poczty potrafią wszystko. A do mnie proszę DHL-em.

Robert Górski zaniepokoił się porządnie.

– Coś się stało?

– Szuka mnie jakiś. Rysopis pan uzyska od Małgosi, mojej siostrzenicy, i od Elżbiety Gąsowskiej, matki Jadzi. A…! Także od Jadzi i Ewy Thompkins. Możliwe, że i od jakichś innych osób, ale tylko o nich wiem na pewno. Nie znam człowieka, ale niemożliwe, żeby posłaniec z Australii szukał mnie tak idiotycznie.

– Dlaczego z Australii?

Wyjaśniłam sprawę. Górski milczał przez chwilę, a potem odetchnął głęboko i puścił farbę.

– Rijkeveegeen już wie o tym. Bertlett mu powiedział. Przypadkiem był przy rozmowie tej angielskiej Gąsowskiej z matką i od razu go tknęło. Holendrom zginął pierwszy podejrzany i wszyscy mają złe przeczucia, to może być on, facet cały czas jedzie na lewych papierach. Wszyscy uważają… no, niech pani się sama zastanowi… ile czasu można udawać kogoś innego? Jeśli obmyślił sobie całą aferę, od początku do końca, jeśli przez lata robił te sztuki z twarzą i tak dalej… Może w końcu ma dosyć? I chce się odpalantować od charakteryzacji?

– I akurat tak będzie wyglądał, jak na parkingu w Zwolle?

– Rijkeveegeen już odbadał, że ta denatka, van Wijk, zaskoczyła go. Tam rozmaitych fachowców zaangażowali, od czasu do czasu on musiał odpocząć, jak by tu… fizjologicznie. Kropnął ją we własnej osobie, a nie odmieniony, no i tę własną osobę akurat pani musiała zobaczyć. I Philip Feuillet. A tymczasem, lekarze tak twierdzą, do tej własnej osoby musi wrócić, dla zdrowia i w ogóle. Philipa ma z głowy…

– I ja mu zostałam.

– Zgadza się. Jak naprawdę wygląda i jak się nazywa, nikt nie ma pojęcia. Teraz się wcielił w Stefana Obligę, tego prawdziwego Obligę już mamy, istnieje, mieszka… jakie znowu mieszka, przebywa… w Paryżu, w charakterze kloszarda, i nawet nie jest pewne, czy jeszcze żyje. Ale bardzo niedawno żył. Okradziony z dokumentów przeszło dziesięć lat temu. Sztuczny, ten wcielony, zmył się nam dosłownie spod ręki, przedwczoraj, chyba miał ślepy fart. Jak on nie leci na panią, to ja jestem przeorysza u klarysek.

– Bardzo mi przyjemnie – skomentowałam zgryźliwie. – W tym wieku ktoś na mnie leci…? Siwych, w każdym razie, będę unikać.

– Niech się pani nie wygłupia. Nie mamy ludzi do ochrony. Jak Boga kocham, nie wiem, co z panią zrobić!

– Udusić – mruknęłam, możliwe, że bez nacisku. – Facet znalazł się w naszym ukochanym kraju, gdzie ciągle jeszcze pokutuje ewidencja ludności. Gdzieś zamieszkał, nie? Hotele, wynajmowane lokale mieszkalne…

– Niechże pani da spokój. Owszem, miesiąc temu pomieszkał parę dni w Sobieskim, ale na tym koniec. Wynajął sobie coś gdziekolwiek, już zaraz każdy leci z meldowaniem, niech mnie pani nie rozśmiesza. Musiała pani tak się ujawnić przed Gąsowskimi?

Pamięć, wyjątkowo, zgodziła się świadczyć mi usługi, bodaj przez chwilę. Rzeczywiście, wyznałam Gąsowskiej, matce Jadzi, że widziałam złoczyńcę, podałam jej swój adres, była u mnie, nie kryłam wyjazdu… Przypadkowo znała miejsce, mogła powiedzieć każdemu, od pierwszej chwili plątały się po mnie złe przeczucia…

A tam, zawracanie głowy z przeczuciami!

– I rzeczywiście pan, razem z Ryjkiem-Wagonem, uważa, że on zmył się z oczu świata i teraz się ujawni, próbując mnie zabić? On głupkowaty czy jak? Siwy, za pół godziny możecie mieć rysopis…

– Naprawdę pani uważa, za cała policja zacznie teraz łapać wszystkich siwych?

– A dlaczego nie? Na własne oczy widziałam, jak drogówka łapała tłuste blondynki w małych fiatach na całej trasie od Młocin do Mokotowa…

– Drogówka może, ale jeśli on będzie szedł piechotą? Gąsowska… o, żeby tylko Gąsowska, całe Łomianki trąbią o strasznej zbrodni, którą pani widziała na własne oczy. Nie zdaje pani sobie sprawy z tego, że jest pani osobą w pewnym stopniu znaną? Może nie tak, jak, na przykład, Maryla Rodowicz, ale też starczy. Mógł się dowiedzieć o pani wszystkiego, plotek również, Gąsowska w dobrej wierze wyjawiła mu miejsce pani pobytu i cześć. Przecież ja też wiem, gdzie pani jest… A, właśnie! Z drugiej strony, trzeba uczciwie przyznać, obie te Gąsowskie okazały się przydatne, Jadzia od pierwszego kopa zwierzyła się Bertlettowi, a on miał dość rozumu, żeby z miejsca pchnąć sygnał do Rijkeveegeena. A on do nas, dzięki czemu fałszywy Obliga już ma przechlapane. Ale tam, na Mierzei, rąbnąć kogoś i ukryć zwłoki w dziczym dole, żadna sztuka, a może pani być spokojna, że on wygląda inaczej i diabli wiedzą, jak się teraz nazywa. I nikt na świecie już go nie rozpozna!

Zastanowiłam się.

– Zaraz. Tylko anielski spokój może nas uratować. Ja nie stanowię jedynej drogi do niego, jakiś wściekle bogaty facet musi się gdzieś objawić…

– Nie musi – przerwał mi Górski energicznie. – Może być objawiony już dawno. Obojętne, kto to taki, protetyk dentystyczny, wspólnik jakiejś firmy, spadkobierca wuja z Argentyny, giełdziarz, któremu się powiodło… Siedzi na ciężkiej forsie, nie musi nią szastać na prawo i na lewo, ale resztę życia ma z głowy. Na atłasach. We własnej postaci, z własną gębą, bez tej udręki z maskowaniem…

Zastanowiłam się ponownie.

– Coś go trzyma w Polsce? Kto powiedział, że musi mnie spotkać?

– Pani się plącze po Europie…

– Ale do Ameryki nie latam! Do Australii też nie! Nigdzie nie latam, nie podobają mi się przepisy linii lotniczych! Kalifornia ma łagodny klimat…

– Może on nie lubi trzęsień ziemi…

– Nie codziennie się trzęsie! Floryda…

– Tajfuny.

– Afryka Południowa! Nowa Zelandia!

– To może niech pani tam pojedzie – zaproponował Górski z silną irytacją. – Nie czepiałbym się, bo świat przed nim stoi otworem, to fakt, ale po cholerę on pani szukał? Dlaczego trzasnął Feuilleta? Coś w tym ma, że nie może pokazać twarzy!

– Mel Gibson to on nie jest – zapewniłam go zimno. – Książę Filip też nie.

– O Jezu, ratuj… Możliwe, że chce się swobodnie kontaktować z ludźmi, bez obaw, że ktoś go rozpozna. Cholera go wie. Może liczy się z jakimś pokazywaniem publicznie albo co. Może w ogóle jest znany z twarzy, tylko nikt nie wie, że to on. Może już istnieją w stosunku do niego jakieś podejrzenia, a te zabójstwa byłyby gwoździem do trumny. Dowiemy się, jak zostanie złapany, ale bez pani nie ma na to szans, więc niech pani przestanie lekceważyć samą siebie!

Zapewniłam go, że przeciwnie, zdobędę się raczej na skłonności megalomańskie, i wstałam wreszcie z murku. Siedząc na fryzjerskim fotelu, zaczęłam rozmyślać nad motywami, które kazały facetowi tak uparcie na mnie dybać. Bo że dybał, wydawało się pewne, po diabła by inaczej mnie szukał? Nie po to przecież, żeby ponownie przepraszać za zderzenie przy moim bagażniku ani też w celu odzyskania kwitka ze stacji benzynowej!

Wyobraziłam sobie siebie na jego miejscu.

Zabiłam kogoś. Osobiście, ja jako ja. Załóżmy, że zamierzam istnieć nadal jako ja, a zbrodnię ukryć na wieki. Tymczasem złapała mnie na tym jakaś ludzka jednostka, jedyna, która może mnie zdradzić, ujrzawszy przy byle jakiej nieszczęśliwej okazji. Nerwicy dostanę, starając się unikać okazji, fotografować się każę wyłącznie od tyłu, na żadne spotkanie z ludźmi nie pójdę, żadnego zaproszenia nie przyjmę, a jeszcze gdybym, nie daj Boże, miała załatwiać różne interesy…? Piekło, nie życie!

Wobec tego muszę zabić jednostkę.

Ale zabić bez wzbudzania jakichkolwiek podejrzeń, bo złośliwość losu spowoduje, że padnie akurat na mnie. Nie, nic z tych rzeczy, musi to być przypadek, co też ona może, ta jednostka, niefartownym przypadkiem…? Wpaść pod pociąg? Nikt nie posądzi maszynisty, że specjalnie na nią czatował, tak jak może się przytrafić w wypadku samochodu. Wylecieć z okna dziesiątego piętra? Myła to okno, na przykład… A jeśli mieszka na parterze? A jeśli w ogóle muszę zabić faceta?

Popłynął na ryby i utopił się. Jeśli nie jest wędkarzem i żadnych ryb maniacko nie łowi, już będzie podejrzane, bo niby dlaczego nagle popłynął, i to jeszcze wybrał sobie sztormową pogodę? Po górach cholernik nie chodzi, w przepaść nie zleci… Jak oni się właściwie zabijają…? A, prawda, motor! Samochód niepewny, może wyjść z kraksy połamany, ale z życiem, chyba że się spali, pas mu się zaciął, wybuchło i cześć. Jeszcze go trzeba namówić na kraksę, bo każde uszkodzenie znajdą i przypadkowość diabli wezmą. Nie, motor lepszy, oni ostro latają, byle dziura w nawierzchni, byle kamień, drzewo…

A jeśli ten mój podlec nie jeździ motorem? I nie pije, ścierwo, abstynent się znalazł, parszywa jego twarz!

Otruć. Chyba tylko…? Jad kiełbasiany, grzyby… Zeżarł, powiedzmy, przez pomyłkę, pomoc lekarska nie zdąży, o to nie ma obawy, ale skąd ja mu wytrzasnę jad kiełbasiany? I jak go nakłonić do spożycia? Z mojej ręki przecież niczego do pyska nie weźmie!

Umęczyłam się na tym fotelu fryzjerskim zgoła do nieprzytomności i nic mi z tego nie przyszło, nie dałam rady zabić go przypadkowo. W drodze powrotnej wróciłam do koncepcji zabijania baby, co o tyle miało sens, że zabójca Neeltje też sobie planował babę. To znaczy mnie.

Zaczęłam obmyślać przypadkowe zabicie siebie. Szło mi jak z kamienia, do tego stopnia, że w końcu machnęłam ręką na przypadkowość i postanowiłam się zwyczajnie zastrzelić. Z daleka, śladów nie będzie, broń nie rejestrowana, nabyta na bazarze od ruskich, potem ją utopić nie w żadnym morzu, tylko w dziczym dole. Morze potrafi wyrzucić wszystko ze słupem telegraficznym i cysterną kolejową włącznie, a na głębię o tej porze roku się nie dostanę, dziczy dół natomiast… Proszę bardzo, kto chce, niech się pcha do niego, nawet nielegalni poszukiwacze bursztynu ze swoją maszynerią nie dali tym dołom rady.

Na wszelki wypadek może się przebiorę tak, żeby z daleka mnie nie rozpoznał. W starą odzież Waldemara, na przykład…


* * *

Inspektor Rijkeveegeen zdołał w pewnym stopniu uzupełnić swoje braki wiedzy i pozbyć się Friedricha de Roos jako podejrzanego.

Z dwóch dni, na które brakowało mu alibi, jeden został zbadany. Kradł samochód Ewy Thompkins czy nie, Neeltje w każdym razie zabić nie mógł. Nie było go ani w Amsterdamie, ani w Zwolle, ani w ogóle w Holandii, znajdował się w Danii, a konkretnie w Charlottenlund, na wyścigach kłusaków. Mógł tego nie pamiętać, bo w czasie urlopu bywał na wielu różnych torach wyścigowych i niekoniecznie w niedziele, jego pobytu zaś nie zarejestrował żaden hotel, nie spędził bowiem nocy w hotelu. Spędził ją na jachcie, właściwie na dwóch jachtach, zakotwiczonych tuż obok siebie, nie na obu równocześnie, rzecz jasna, tylko kolejno. Najpierw na jednym grał w pokera w przypadkowym i obcym, ale całkiem przyzwoitym towarzystwie, a potem przeniósł się na drugi, gdzie równie obca mu dama czuła się osamotniona, pełna obaw i żałości, bo mąż jej się gdzieś zapodział, i usilnie domagała się towarzystwa. Potowarzyszył jej chętnie, o poranku zaś odjechał. Wszystko to razem miało prawo wylecieć mu z głowy, zważywszy, iż od popołudnia był na niezłej bani.

Na bani zaś był z tej przyczyny, że pokochał go dziko jeden z graczy. Gracz ów trafił po szóstej gonitwie osławionego vifajfa, wygrał rzetelny pieniądz i uparł się, że jest to zasługa Friedricha, który podsunął mu konia. Począł go czcić niezwłocznie bardzo licznymi napojami, zapamiętał dokładnie i pamiętał do tej pory, być może również dzięki temu, że jeździł nowym samochodem, kupionym za wygraną. Szczegóły wydarzenia w upojeniu wspominał i opisywał każdemu, kto mu tylko wpadł pod rękę, aż wreszcie dotarły i do policji, wspomagającej holenderskiego kolegę.

Graczy w pokera połapano, odnalazła się nawet i dama, bo jachty bywają rejestrowane, nikt się Friedricha nie wyparł i w ten sposób Rijkeveegeen zdjął sobie z głowy najgorszego z podejrzanych.

Dekker de Haes, niebotycznie wściekły, odpowiedział na wszystkie pytania, nie podważając nawet uczuć Natalii Sterner, stosując przy tym, jako przerywniki, najrozmaitsze groźby karalne, z wytoczeniem policji sprawy sądowej na czele. Za kompromitację, na jaką został narażony, za spaskudzenie opinii zawodowej, za straty czasu i moralne, za posądzenie o talenty ogiera, buhaja, tryka i knura, za wrzody żołądka, które z pewnością będzie miał, oraz za mordobicie, o które niewątpliwie zadbają mężowie wszystkich znajomych dam. Zbrodnia w tym całym interesie stała na ostatnim miejscu.

Mimo wszystkich awantur, Rijkeveegeen na razie jeszcze z niego nie zrezygnował, bo Soamesa Ungera podejrzewał o talenty także i aktorskie.

Meier van Veen nie został ponownie przepytany. Jak zwykle, opóźniał inspektorowi wszelkie działania, wciąż podróżując służbowo. Tym razem znikł z horyzontu jakoś wyjątkowo dokładnie i nie było go nigdzie. Rijkeveegeen zdenerwował się trochę, bo był z nim umówiony na określony dzień i godzinę, a dotychczas Meier terminów dotrzymywał, możliwe zatem, że coś mu się stało. Soames Unger w pełni był zdolny go sprzątnąć, tym samym rzucając nań wszystkie podejrzenia.

Poszukiwania Meiera van Veen ruszyły pełną parą i Rijkeveegeen odpracował całą geografię. Sprawdził w Brukseli, w Paryżu, w Stuttgarcie, w Berlinie, w Kopenhadze, w Atenach, w Madrycie, w Kairze, w Tokio, w Nowym Jorku, w Ottawie, w Zurichu, w Londynie, w Wiedniu, nawet w Moskwie. Nie pożałował sobie Australii, Nowej Zelandii i Ameryki Południowej, rozpuścił wici wszędzie.

Zewsząd uzyskał informacje, że owszem, mecenas van Veen był, bardziej czy mniej dawno, ale już go nie ma. Jego chwilowa nieobecność nikomu w niczym nie szkodzi, bo prowadzone sprawy doprowadził do szczęśliwego zakończenia, a nowych jeszcze nie napoczął. Robiło to takie wrażenie, jakby uporządkował co trzeba i zrobił sobie urlop, może zwiedza góry Hogar albo przepływa Ryczące Czterdziestki.

W żadne Czterdziestki Rijkeveegeen nie uwierzył i zdenerwował się silniej. Idąc drogą rosnących podejrzeń, skontaktował się z Polakami i spytał, gdzie się podziewa ten ich Stefan Obliga.

A nigdzie. Obliga Polakom zginął. Wypisz, wymaluj tak samo, jak Rijkeveegeenowi Meier van Veen.

Subtelnie, delikatnie i bez oficjalnego krzyku inspektor sprawdził konta bankowe Meiera i okazało się, że jest na nich zdumiewająco mało pieniędzy. W ostatnich tygodniach pan van Veen zrobił się jakiś taki strasznie rozrzutny i powydawał prawie wszystko. Co z tym zrobił, nikt nie wie, może skompletował sobie kolekcję diamentów.

Meier van Veen nareszcie wyszedł inspektorowi na prowadzenie i o ładne parę długości wyprzedził rozzłoszczonego Dekkera.

Kołatał się w atmosferze jeszcze ostatni cień wątpliwości, bo Meier znikł dziwnie. Mieszkanie zostawił tak, jakby lada chwila miał do niego wrócić, pełne odzieży, książek, dokumentów, korespondencji i pamiątek, gabinet podobnie, personel w postaci jednej sekretarki i jednego aplikanta pracował nadal, nie został zwolniony ani powiadomiony o utracie pracodawcy, pensje dla obydwojga leżały na koncie służbowym i wystarczały do końca roku, nic nie wydawało się ostateczne. Znikł jakby bez przygotowania, znienacka. Może i rzeczywiście ktoś go zabił, jakiś bandzior dokonał napadu, obrabował, zwłoki utopił…

Zabezpieczywszy się na wszelki wypadek ze wszystkich stron, zaopatrzony w pełny asortyment odpowiednich zezwoleń, nakazów i wyroków, Rijkeveegeen przystąpił do szczegółowej penetracji całego stanu posiadania zaginionego mecenasa. Apartament poszedł na pierwszy ogień.


* * *

Soames Unger umiał się wtapiać w otoczenie. Gdziekolwiek się znajdował, pasował tak, że nie budził w nikim najmniejszych podejrzeń. Jako ekolog, wydelegowany z Unii Europejskiej dla sprawdzania równowagi pomiędzy florą i fauną, dał się już zauważyć w Bieszczadach, w Białowieży, w Kampinosie i na Mazurach, zdążył, nie musiało to długo trwać, wystarczyło pokazać się paru osobom, zamienić kilka słów i gotowe. Teraz mógł w tej samej postaci wystąpić na Mierzei, z nazwiskiem tylko miał kłopot.

Stefan Obliga wściekł mu się za szybko. Może nie tyle wściekł się Obliga, ile podła zmora nie dała się zabić. Może to on sam był zbyt ostrożny…? Może niepotrzebnie obawiał się podejrzeń, złapania, w końcu bandytyzm w tym kraju jest tak rozpanoszony, że o jakimś natychmiastowym pościgu po byle strzale nawet myśleć nie warto. Nie tak od razu by jej trupa znaleźli, jeszcze później rozpoczęliby śledztwo, a wówczas on byłby już daleko, wśród starych znajomych, witałby się z nimi i wysłuchiwał sensacyjnych opowieści i plotek.

Jednakże napad rabunkowy nieznanych bandziorów pasował mu bardziej. Jeden strzał, a niechby i dwa, bez rabunku, musi nasuwać podejrzenia, kojarzące się z nim nieodparcie. Wściekły upór policji bywa niebezpieczny, a kto ich tam wie, może by się uparli…? Napadu rabunkowego nie zdążył zorganizować i zmora mu się zmyła spod ręki.

Trudno, przepadło, popełnił błąd czy nie, nazwisko stanowiło zgryzotę. Dotychczas dysponował taką ilością znakomitych, niepodważalnych dokumentów, że nie musiał się nimi przejmować i zapewne trochę tę sprawę zlekceważył. Dwa wydarzenia go zaskoczyły, znienacka dokopała mu Neeltje i nadział się na świadka, zbytnio musiał przyśpieszyć likwidację swojego cudownego procederu, a teraz zabrakło mu jeszcze bodaj jednego dowodu tożsamości. To coś, czym posługiwał się jako ekolog, nie zniosłoby niczyjego wnikliwego spojrzenia, gorzej, widniało na tym jego własne zdjęcie, jego prawdziwa twarz. Nazywał się, co prawda, Jan Kowalik, ale autentyczny Jan Kowalik istniał, żył, podobny był do niego jak pięść do nosa, a znaleźć go można było najłatwiej w świecie. Jedyną nadzieję pokładał w panience, która, w wyniku własnej, niepojętej pomyłki, obdarzyła Kowalika dwoma egzemplarzami dowodu osobistego, w dodatku z dwiema różnymi fotografiami, nie zwróciwszy na to najmniejszej uwagi. Panienka pomyłki się wyprze, to pewne, ale już pierwsza kontrola wykaże fikcyjność jednego z tych dokumentów.

Загрузка...