CZĘŚĆ I

1

Kiedy Daniel Weinreb miał pięć lat, jego matka zniknęła. Chociaż, tak jak jego ojciec, postanowił potraktować to jako osobisty afront, wkrótce zaczął woleć życie, jakie prowadzili bez niej. Była płaczliwą dziewczyną, ze skłonnością do długich, chaotycznych mów i okresów tłumionej nienawiści do ojca Daniela, której część zawsze przenosiła się na chłopca. Miała szesnaście lat, kiedy wyszła za mąż, a dwadzieścia jeden, kiedy przepadła ze swoimi dwiema walizkami, zestawem muzycznym i srebrem stołowym w ośmioosobowym serwisie, które było ich prezentem ślubnym od babki jej męża, Adah Weinreb.

Kiedy postępowanie upadłościowe rodzinnej praktyki stomatologicznej dobiegło końca, ojciec Daniela, Abraham Weinreb, doktor chirurgii szczękowej, wraz z synem przeniósł się do odległego o tysiąc mil miasteczka Amesville w Iowa, by objąć posadę po zmarłym niedawno dentyście. W ich mieszkaniu nad przychodnią Daniel miał własny pokój, a nie tylko kanapę, która po rozłożeniu stawała się łóżkiem. Były tam tylne podwórka i ulice do zabawy, drzewa do wdrapywania się i góry śniegu przez całą zimę. W Amesville dzieci wydawały się ważniejsze i było ich więcej. Poza śniadaniem większość posiłków jadł w wielkiej stołówce w śródmieściu i były one o wiele lepsze niż te gotowane przez jego matkę. Prawie pod każdym względem było to lepsze życie.

Niemniej jednak, kiedy był rozzłoszczony albo nudził się, albo leżał chory w łóżku z przeziębieniem, mówił sobie, że mu jej brakuje. Wydawało się potworne to, że on, który z takim powodzeniem wkradał się w łaski matek swoich kolegów, nie ma własnej matki. Czuł się inny od pozostałych. Ale nawet to miało swoją pozytywną stronę: inność mogła być wyższością. Czasami tak się zdawało. Nieobecność jego matki nie była bowiem konkretnym brakiem po śmierci, ale tajemnicą, nad którą Daniel zawsze się zastanawiał. Istniał niezaprzeczalny prestiż w byciu synem tajemnicy i byciu uwikłanym w tak wysoce dramatyczną sytuację. Nieobecna Milly Weinreb stała się dla Daniela symbolem wszystkich szerszych możliwości świata poza Amesville, które nawet w wieku lat sześciu, a potem siedmiu wydawało się znacznie mniejsze od wielkiego miasta, w jakim przedtem mieszkał.

Znał niejasno powód jej odejścia. A przynajmniej powód, który jego ojciec podał Babci Weinreb przez telefon w dniu, kiedy się to stało. Otóż chciała nauczyć się latać. Latanie było złe, ale wielu ludzi i tak to robiło. Jednak nie Abraham Weinreb, i nikt też z pozostałych ludzi w Amesville, ponieważ tutaj, w Iowa, było to niezgodne z prawem i ludzie martwili się tym jako częścią ogólnego upadku kraju.

Choć niewątpliwie było to złe, Daniel lubił wyobrażać sobie, jak jego matka, skurczona do rozmiaru zaledwie palca u ręki dorosłego, leci przez rozległy obszar zaśnieżonych pól, nad którym on przeleciał w samolocie: leci na malutkich, złotych, furkoczących skrzydłach (w rodzinnym Nowym Jorku widział w telewizji, jak wyglądają wróżki, chociaż oczywiście była to wizja artysty); leci aż do Iowa tylko po to, żeby potajemnie go odwiedzić.

Bawił się, na przykład, swoim zestawem Mały Konstruktor, a potem czuł impuls, żeby wyłączyć wentylatory we wszystkich trzech pokojach i otworzyć kanał dymowy komina. Wyobrażał sobie, jak matka siedzi na okopconych cegłach na jego czubku, czekając przez wiele godzin, aż on wpuści ją do domu, a potem w końcu leci w dół przez otwarty kanał i fruwa tu i tam. Siedziałaby i patrzyła na niego, gdyby się bawił, dumna i jednocześnie zasmucona, ponieważ nie byłoby sposobu, żeby mogła rozmawiać z nim albo choćby dać mu znać, że istnieje. Może mogłaby zabrać ze sobą w odwiedziny także swoich przyjaciół-wróżki… małą ich trupę, usadowioną na półkach z książkami i roślinach wiszących albo zbitą jak ćmy wokół elektrycznej żarówki.

I może były tam. Może nie było to całkowicie wytworem wyobraźni, skoro wróżki są niewidzialne. Ale jeśli tam były, to postępował źle, ponieważ ludzie nie powinni wpuszczać wróżek do swoich domów. A więc uznał, że to tylko on sam wymyśla tę historyjkę w swoim umyśle.


Kiedy Daniel Weinreb miał dziewięć lat, jego matka pojawiła się ponownie. Rozsądnie najpierw zatelefonowała, a ponieważ była to sobota, kiedy młoda sekretarka miała wolne i to Daniel obsługiwał łącznicę, on pierwszy z nią porozmawiał.

Odebrał telefon w taki sposób jak zawsze, mówiąc: „Dzień dobry, tu Grupa Sztuk Medycznych w Amesville”.

Telefonistka powiedziała, że jest rozmowa na koszt abonenta z Nowego Jorku dla Abrahama Weinreba.

— Przykro mi — wyrecytował Daniel — ale on nie może teraz podejść do telefonu. Ma pacjenta. Czy mogę przyjąć wiadomość?

Telefonistka naradziła się z innym głosem, który Daniel ledwo słyszał, takim jak ten na płycie, kiedy głośniki są wyłączone i ktoś inny słucha jej za pomocą słuchawek.

Kiedy telefonistka zapytała go, kim jest, jakoś wiedział, że to pewnie jego matka dzwoni. Odpowiedział, że jest synem Abrahama Weinreba. Nastąpiła kolejna, krótsza narada, po której telefonistka zapytała, czy on przyjmie rozmowę.

Powiedział, że tak.

— Danny? Danny, czy to ty, kochanie? — odezwał się głos, bardziej jękliwy niż u telefonistki.

Miał ochotę zauważyć, że nikt nigdy nie mówi na niego Danny, ale to wydawało się nieprzyjazne. Ograniczył się do wymijającego „uhm”.

— Tu twoja mama, Danny.

— Och. Mama. Cześć. — Nic nie odpowiedziała. Całkowicie zostawiła to jemu. — Jak się masz?

Zaśmiała się i miał wrażenie, że obniżyło to jej głos.

— Och, mogłoby być gorzej. — Zamilkła na chwilę i dodała: — Ale nie o wiele gorzej. Gdzie jest twój ojciec, Danny? Czy mogę z nim porozmawiać?

— Robi plombę.

— Czy wie, że dzwonię?

— Nie, jeszcze nie.

— A mógłbyś mu powiedzieć? Powiedz mu, że Milly dzwoni z Nowego Jorku.

Zważył to imię na języku: — Milly.

— Zgadza się. Milly. Skrót od… czy wiesz?

Pomyślał.

— Millicent?

— Na Boga Wszechmogącego, nie. Mildred — czy nie jest to wystarczająco kiepskie? Czy on nigdy o mnie nie mówi?

Nie próbował uchylić się od odpowiedzi. Po prostu jego własne pytanie wydawało się o wiele ważniejsze:

— Przyjedziesz tutaj?

— Nie wiem. To zależy po pierwsze od tego, czy Abe przyśle mi pieniądze. A ty chcesz, żebym przyjechała?

Chociaż nie był tego pewien, wydawało się, że powinien powiedzieć: „tak, chcę”. Ale zawahał się, zauważalnie, a więc większość zasługi za powiedzenie właściwej rzeczy przepadła. Matka wiedziała, że robi to z grzeczności.

— Danny, może pójdziesz mu powiedzieć, że dzwonię.

— Jej głos znów był jękliwy.

Daniel posłuchał jej. Jak przewidywał, ojca zirytowało jego pojawienie się w drzwiach. Przez chwilę po prostu tam stał. Nie chciał mówić, kto dzwoni, głośno przy pacjentce na fotelu, grubej farmerce, której ojciec zakładał koronę na lewej górnej czwórce. Powiedział:

— Jest telefon z Nowego Jorku.

Ojciec nadal piorunował go wzrokiem. Czy rozumiał?

— Kobieta — dodał znacząco Daniel. — Dzwoni na koszt abonenta.

— Wiesz, że nie wolno mi przerywać, Danielu. Powiedz, żeby poczekała.

Wrócił do łącznicy. Telefonował ktoś następny. Szybko wybrał „Czekaj” dla tego połączenia, a potem poinformował matkę:

— Powiedziałem mu. Mówi, żeby czekać. Naprawdę nie może przerwać w połowie.

— No to poczekam.

— Jest inny telefon. Muszę przestawić cię na „Czekaj”.

Znów się zaśmiała. Był to przyjemny śmiech. Daniel przewidywał, chociaż raczej instynktownie, konieczność utrzymywania jej w dobrym humorze. Zakładając, że przyjedzie do Amesville. A więc, prawie z wyrachowaniem, dodał czułe PS:

— Jej, mamo, mam nadzieję, że ułoży się tak, żebyś mogła przyjechać i mieszkać z nami. — Przestawił ją na „Czekaj”, zanim zdążyła odpowiedzieć.

Ponieważ samolot przyleciał z Nowego Jorku, trzeba było długo czekać, aż pasażerowie i ich bagaż przejdą odprawę celną w punkcie kontrolnym policji stanowej. Daniel podejrzewał po kolei kilka kobiet, które przeszły przez białe drzwi z formiki, że mogą być jego matką, ale kiedy w końcu rzeczywiście się ukazała, mocno zmordowana i zdenerwowana, sprawdzona jako ostatnia z pasażerów, nie sposób było się pomylić. Nie była matką, którą wyobrażał sobie przez te lata, ale niewątpliwie była tą, którą próbował i nigdy całkiem nie zdołał zapomnieć.

Była ładna, ale raczej urodą delikatności niż werwy i zdrowia, z dużymi, zmęczonymi brązowymi oczami i splątaną masą włosów upiętych w koński ogon, które opadały jej na ramiona, jakby miały być ozdobą. Jej ubranie było proste i przyjemne, ale nie dość ciepłe na Iowa w środku października. Nie była wyższa od przeciętnej ósmoklasistki i poza dużymi, podtrzymywanymi przez stanik piersiami nie bardziej pulchna niż ludzie, których widziało się w reklamach religijnych w telewizji. Pozwoliła, żeby paznokcie urosły jej dziwacznie długie, i poruszała palcami, kiedy mówiła, tak że zawsze to zauważałeś. Jedna ręka była pokryta tuzinami bransoletek z metalu, plastiku i drewna, które pobrzękiwały i dzwoniły przez cały czas. Danielowi matka wydawała się tak osobliwa jak pies egzotycznej rasy, taki, jakiego nikt nigdy nie ma na własność i widujesz go tylko w książkach. Ludzie w Amesville będą się na nią gapić. Pozostali ludzie w lotniskowej restauracji już to robili.

Jadła hamburgera nożem i widelcem. Może (snuł teorię Daniel) długie paznokcie nie pozwalały jej podnieść go za bułkę. Te paznokcie były naprawdę zdumiewające; były widowiskiem. Nawet w czasie jedzenia ani na chwilę nie przestawała mówić, chociaż jej słowa nie dostarczały zbyt wielu informacji. Wyraźnie starała się wywrzeć dobre wrażenie, zarówno na Danielu, jak i na jego ojcu. Równie wyraźnie była wkurzona kontrolą, którą przeszła. Policja skonfiskowała radio tranzystorowe i cztery kartony papierosów, bo matka nie miała gotówki, żeby wnieść za nie opłatę w postaci znaczków skarbowych stanu Iowa. Ojcu Daniela udało się odzyskać dla niej papierosy, ale nie radio, ponieważ odbierało stacje w zakazanych zakresach częstotliwości.

W samochodzie w drodze powrotnej do Amesville jego matka paliła i paplała, opowiadając mnóstwo nerwowych, niezbyt zabawnych dowcipów. Zachwycała się wszystkim, co widziała, z przesłodzonym przejęciem, jakby Daniel i jego ojciec byli osobiście odpowiedzialni i musieli być chwaleni za całe Iowa: ścierń łodyg kukurydzy na polach, stodoły i silosy, światło i powietrze. Później zapominała się na chwilę i można było wyczuć, że tak naprawdę ani słowa nie mówi z przekonaniem. Wydawała się przestraszona.

Jego ojciec zaczął też palić papierosy, chociaż nigdy tego nie robił. Wypożyczony samochód wypełnił się dymem i Daniel zaczął czuć mdłości. Skupił uwagę na tym, jak hodometr miarowo redukuje odległość pozostającą do Amesville.

Następnego dnia była sobota i Daniel musiał być na nogach o szóstej rano, by wziąć udział w Zlocie Młodego Iowa w parku Otta Hasslera. Do czasu, gdy wrócił do domu, a było to w południe, Milly poprawiła swój wygląd, zadowalająco zbliżając się do modelu gospodyni domowej z Amesville. Gdyby nie to, że była małego wzrostu, mogłaby wyjść prosto z wystawy z damską odzieżą u Burnsa i McCauleya: gustowna, praktyczna zielona bluzka upstrzona gustownymi, praktycznymi białymi stokrotkami, spódnica do kolan z trzycalowej szerokości falistymi, poziomymi paskami fioletu i zielonkawej żółci, z mocnymi pończochami pod kolor. Jej paznokcie były obcięte do zwykłej długości, a włosy splecione w warkocz i zwinięte dokoła w rodzaj czapki, jak u nauczycielki Daniela z czwartej klasy (teraz był w klasie piątej), pani Boismortier. Nałożyła tylko jedną z wczorajszych bransoletek, plastikową, dobraną pod kolor do zieleni na jej spódnicy.

— I jak? — zapytała go, przyjmując pozę, która maksymalnie upodobniła ją do gipsowego manekina.

Poczuł się na nowo skonsternowany. Jego ścięgna podkolanowe drżały od gimnastyki w parku i padł na kanapę z nadzieją, że ukryje swoją reakcję poprzez pokaz wyczerpania.

— Jest aż tak źle?

— Nie, ja tylko… — Postanowił być szczery, a potem się rozmyślił. — Podobałaś mi się taka jak przedtem. — Co było tylko częściowo prawdą.

— Ależ z ciebie prawdziwy mały dżentelmen! — Zaśmiała się.

— Naprawdę.

— To bardzo miło z twojej strony, że tak mówisz, mój drogi, ale Abe dał do zrozumienia całkiem jasno, że moja stara wersja po prostu się nie nada. I ma rację, nie nadałaby się. Potrafię być realistką. A więc… — Przybrała kolejną pozę z wystawy sklepowej, z ramionami uniesionymi w obronnym geście. — …Oto, co chcę wiedzieć: czy moja nowa wersja się nada?

Zaśmiał się.

— Na pewno, na pewno.

— Powiedz serio — domagała się tonem, w którego powagę wcale nie mógł uwierzyć. Było tak, jakby robiąc każdą zwykłą rzecz, w istocie parodiowała ją, czy tego chciała, czy nie.

Próbował rozpatrzyć jej wygląd na świeżo, jakby nigdy nie widział jej takiej, jaka przybyła.

— Jeśli chodzi o to, co masz na sobie i tak dalej, wyglądasz doskonale. Ale nie staniesz się przez to — zarumienił się — niewidzialna. To znaczy…

— Tak? — Zmarszczyła pomalowane brwi.

— To znaczy, ludzie są ciekawi, zwłaszcza co do osób ze Wschodu. Już dziś rano dzieciaki wiedziały o tym i pytały mnie.

— O co dokładnie?

— Och, jak wyglądasz, jak mówisz. Widzą różne rzeczy w telewizji i myślą, że są one prawdziwe.

— I co im powiedziałeś?

— Powiedziałem, że mogą zaczekać i same zobaczyć.

— No, nie martw się, Danny — kiedy już mnie zobaczą, będę wyglądać tak zwyczajnie, że stracą całą swoją wiarę w telewizję. Nie przyjechałam tutaj bez dobrego wyobrażenia o tym, w co wejdę. Na Wschodzie też mamy telewizję, wiesz, i Środkowy Zachód od czasu do czasu się w niej pojawia.

— Mówią, że jesteśmy wielkimi konformistami, prawda?

— Tak, z pewnością to jedna z rzeczy, które mówią.

— A więc dlaczego chciałaś tu przyjechać? To znaczy, oprócz nas.

— Dlaczego? Chcę miłego, wygodnego, bezpiecznego, dostatniego życia, i jeśli konformizm jest ceną, którą muszę zapłacić, niech tak będzie. Gdziekolwiek jesteś, wiesz, przystosowujesz się do czegoś.

Wyciągnęła ręce przed siebie, jakby przyglądała się obciętym paznokciom. Kiedy zaczęła znów mówić, jej głos był zdecydowanie poważny.

— Wczoraj wieczorem powiedziałam twojemu ojcu, że znajdę pracę zamiast siedzieć w domu, żeby pomóc mu trochę szybciej skończyć terminowanie. Praca naprawdę sprawiałaby mi radość. Ale powiedział, że nie, to nie robiłoby dobrego wrażenia. Oto moja praca, mam robić dobre wrażenie. A więc będę miłą, małą gospodynią domową i zawieszę na haczyku największą na świecie ścierkę do garnków. Czy cokolwiek tu robią gospodynie domowe. Zrobię to i, do cholery, będę robić dobre wrażenie!

Opadła ciężko na fotel i zapaliła papierosa. Daniel był ciekaw, czy ona wie, że większość gospodyń domowych z Amesville nie pali, a zwłaszcza nie publicznie. A potem pomyślał, że bycie z nim nie jest tym samym co bycie w miejscu publicznym. On był jej synem!

— Mamo… czy mógłbym zadać ci pytanie?

— Oczywiście, o ile nie będę musiała na nie odpowiedzieć.

— Czy umiesz latać?

— Nie. — Wciągnęła płytko powietrze i pozwoliła, by dym wylał się swobodnie z jej otwartych ust. — Próbowałam, ale nigdy nie potrafiłam. Niektórzy ludzie nigdy się tego nie nauczą, choćby nie wiem jak się starali.

— Ale chciałaś.

— Tylko głupiec zaprzeczyłby, że chce. Znałam ludzi, którzy latali, i sądząc ze sposobu, w jaki o tym mówili… — Wywróciła oczami i wydęła jaskrawoczerwone wargi, jakby chciała powiedzieć: „Czyste niebo!”.

— W naszej szkole był specjalny wykład w sali gimnastycznej w zeszłym roku, przyjechał jakiś autorytet z rządu, i on powiedział, że wszystko to jest w głowie człowieka. Tylko myślisz, że latasz, ale to jest rodzaj snu.

— To propaganda. Oni sami w to nie wierzą. Gdyby wierzyli, nie baliby się tak wróżek. Nie byłoby wszędzie wirujących wentylatorów.

— A więc to jest rzeczywiste?

— Tak rzeczywiste jak my dwoje tu siedzący. Czy to dobra odpowiedź na twoje pytanie?

— Taak. Chyba tak. — Postanowił poczekać i dopiero później zapytać, jak jej znajomi opisali swoje odczucia.

— Dobrze. A więc zapamiętaj to: nie wolno ci nigdy, przenigdy rozmawiać o tym z nikim innym. Nie chcę nawet, żebyś jeszcze kiedyś rozmawiał o tym ze mną. O czymkolwiek, co ma coś wspólnego z lataniem. Czy twój ojciec wyjaśnił ci sprawy seksu?

Daniel skinął głową.

— Pieprzenie?

— Uhm… tu w Iowa… nigdy się nie…

— Nie rozmawia się o tym, prawda?

— Cóż, dzieci nie rozmawiają o tym z dorosłymi.

— Z lataniem jest dokładnie tak samo. Nie rozmawiamy o tym. Nigdy. Chyba że po to, żeby powiedzieć, że jest to bardzo, bardzo złe, i że ludzie, którzy są tak podli, by to robić, zasługują na każdą straszną rzecz, która ich spotyka.

— Ty tak uważasz?

— Nieważne, czy „tak uważam”. To, co teraz mówię, jest oficjalną prawdą Sług Bożych. Latanie jest złe. Powiedz to.

— Latanie jest złe.

Podniosła się z fotela i podeszła, po czym pocałowała go w policzek.

— Ty i ja — stwierdziła z mrugnięciem — jesteśmy tacy sami. I dobrze będziemy się rozumieć.

2

W wieku lat jedenastu Daniela zaczęły pasjonować duchy; także wampiry, wilkołaki, zmutowane owady i najeźdźcy z kosmosu. W tym samym czasie i głównie dlatego, że łączył ich apetyt na potworności, zakochał się w Eugenie Muellerze, młodszym synu Roya Muellera, handlarza sprzętem rolniczym, który zaledwie dwa lata wcześniej przestał być tutejszym burmistrzem. Muellerowie mieszkali w największym i (jak mówili) najstarszym domu przy prestiżowej Alei Lipowej Amesville. Ogółem pięciu spośród burmistrzów i szefów policji miasteczka mieszkało dotąd w tym domu, i trzech z tych pięciu było Muellerami. Na poddaszu domu Muellerów, pośród wielu innych rodzajów rupieci, było mnóstwo pudeł ze starymi książkami, głównie nienadającymi się do czytania reliktami nieistotnej przeszłości — książkami o dietach i odnoszeniu sukcesu, wielotomowymi pamiętnikami zmarłego prezydenta, podręcznikami francuskiego, prowadzenia gospodarstwa domowego, księgowości, i kilkoma jardami Skróconych Książek „Reader`s Digest”. Jednak na samym dnie tych odrzuconych idei Eugene Mueller odkrył zakopany cały karton wypełniony zbiorami w miękkiej oprawie opowieści o zjawiskach nadprzyrodzonych, opowieści tak pomysłowych i straszliwych, że przewyższały wszelkie znane mu z ustnych tradycji obozu letniego i biura doręczania „Registera”.

Eugene przenosił ukradkiem na dół do swojego pokoju pojedyncze tomy ukryte w bieliźnie i czytał je tam przy świeczce późno w nocy. Te książki same były jak duchy, ich marginesy rozpadały się w proch pod dotknięciem jego palców. Czytał każdą historię raz, szybko, a jeśli mu się spodobała, czytał ponownie, powoli. Potem, mając świeżo w pamięci jej toposy, powtarzał taką historię roznosicielom w biurze „Registera”, kiedy czekali, aż przyjedzie ciężarówka z gazetami. Czasami ciągnął opowieść przez kilka dni, żeby zwiększyć suspens.

Daniel także miał trasę gazetową, chociaż nie tak lukratywną jak syn byłego burmistrza. Słuchał historii Eugene`a Muellera z pełną zachwytu czcią ucznia. Stały się one dla niego — i ich domniemany autor — emocjonalną koniecznością. Już wiele miesięcy wcześniej wyczerpał ubogie zasoby szkolnej biblioteki — postrzępiony egzemplarz trzynastu opowieści Poego oraz okrojone wydania Frankensteina i Wojny światów. Raz pojechał na rowerze do Fort Dodge i z powrotem, czterdzieści mil w każdą stronę, żeby obejrzeć w kinie podwójny zestaw starych czarno-białych horrorów. Straszne było kochanie czegoś tak niedostępnego, i tym wspanialsze zatem, kiedy długa posucha się skończyła. Nawet gdy Eugene wyznał w rozmowie bez świadków, że wykorzystywał łatwowierność kolegi, i pokazał mu swój skład skarbów, nawet wtedy Daniel dalej myślał o nim jako o osobie niepospolitej, wyróżniającej się spośród innych siódmo- i ósmoklasistów, może nawet geniuszu.

Daniel zaczął często zostawać na noc jako gość w domu Muellerów. Jadł z rodziną Eugene`a przy ich stole obiadowym, nawet wtedy, gdy był tam jego ojciec. Wobec wszystkich nich Daniel był czarujący, ale ożywiał się tylko kiedy byli we dwóch z Eugeneem — albo na poddaszu, czytając i tworząc swój własny, naturalny Grand Guignol, albo w pokoju Eugene`a, bawiąc się wielkim arsenałem jego zabawek i gier.

Na swój sposób był tak samo złym — to znaczy, tak samo dobrym — karierowiczem jak jego matka.


Trzy dni przed otrzymaniem świadectwa ukończenia siódmej klasy Daniel dostał trzecią nagrodę w ogólnostanowym konkursie sponsorowanym przez Kiwanis (dwa miejsca w pierwszym rzędzie na wybranym przez niego meczu Hawkeyes) za swój esej na temat „Dobry sport tworzy dobrych obywateli”. Przeczytał esej głośno na szkolnym apelu i wszyscy musieli klaskać, dopóki pan Cameron, dyrektor, nie podniósł ręki. Następnie pan Cameron dał mu książkę z przemówieniami Herberta Hoovera, który urodził się w West Branch. Dyrektor powiedział, że pewnego dnia, kiedy kraj znów stanie na nogi, on sam nie będzie zaskoczony, gdy kolejny człowiek z Iowa zajmie Biały Dom. Daniel przypuszczał, że pan Cameron ma na myśli jego, i poczuł krótki, intensywny ból wdzięczności.

Tego samego dnia Weinrebowie przeprowadzili się do swojego nowego domu przy Alei Chickasaw, która była uważana (przez ludzi tam mieszkających) za prawie tak miłą okolicę jak Aleja Lipowa. Był to nieduży, poszyty szarymi deskami dom typu ranczerskiego z dwoma sypialniami. Nieuniknioną koleją rzeczy druga sypialnia przypadła bliźniaczkom, Aurelii i Cecelii, a Daniel relegowany został do pokoju w piwnicy. Pomimo jego ponurości i wilgotnych ścian z żużlowych pustaków uznał, że woli go od pokoju bliźniaczek, bo był większy i miał napawające dumą własne wyjście na podjazd.

Ostatni właściciel domu próbował związać koniec z końcem (i najwyraźniej mu się nie udało) przez wynajęcie pokoju w piwnicy rodzinie włoskich uchodźców. Tylko pomyśleć: cztery osoby mieszkające w tym jednym pokoju, z dwoma piwnicznymi okienkami i zimną wodą z kurka!

Daniel zachował laminowaną tabliczkę z ich nazwiskiem: Bosola. Często późno w nocy, sam w swoim pokoju, próbował wyobrazić sobie takie życie, jakie wiedli Bosolowie ograniczeni tymi czterema szarymi ścianami. Jego matka mówiła, że prawdopodobnie byli szczęśliwsi. Był to jej sposób na ignorowanie wszelkiej nędzy. Nikt w okolicy nie wiedział, co się z nimi stało. Może nadal mieszkali w Amesville. Wielu Włochów mieszkało na parkingach przyczep kempingowych na obrzeżach miasteczka i pracowało dla Ralstona-Puriny.

Ojciec Daniela także był uchodźcą, chociaż jego przypadek był inny niż większość. Jego matka była Amerykanką, a ojciec Izraelczykiem urodzonym w swoim kraju. Dorastał w kibucu cztery mile od granicy z Syrią i poszedł na uniwersytet w Tel Awiwie, gdzie specjalizował się w chemii. Kiedy miał dwadzieścia lat, dziadkowie ze strony matki zaproponowali, że umożliwią mu skończenie szkoły dla dentystów, jeśli przyleci i zamieszka z nimi w Queens. Ich przysługa okazała się opatrznościowa, gdyż dwa tygodnie po jego wyjeździe do Stanów wystrzelono rakiety, które zniszczyły większą część Tel Awiwu. Kończąc dwadzieścia jeden lat, miał wybór, którego kraju obywatelem chce być. W tym czasie nie można było tak naprawdę mówić o wyborze. Ślubował więc wierność Stanom Zjednoczonym Ameryki i Republice, którą symbolizowały, i zmienił nazwisko z Shazar na Weinreb z szacunku dla swojego dziadka i rachunków uiszczanych przez niego na Uniwersytecie Nowojorskim. Skończył szkołę dla dentystów i przyłączył się do podupadającej praktyki starszego Weinreba w Elmhurst, która podupadała jeszcze przez dalszych dwanaście lat. Jedynym działaniem w całym jego życiu wyglądającym na podjęte z własnej spontanicznej i nieprzymuszonej woli było poślubienie w wieku trzydziestu dziewięciu lat szesnastoletniej Milly Baer, która przyszła raz do niego z zaklinowanym zębem mądrości. Jak Milly często później utrzymywała w swoich napadach wspomnień, nawet ten wybór nie był, po ostatecznej analizie, jego własnym.

Daniel nigdy nie potrafił zadowalająco wyjaśnić, dlaczego nie lubi swojego ojca. Bo nie był on tak ważny ani tak zamożny jak Roy Mueller? Nie, ponieważ uczucie Daniela, czy raczej jego brak, sięgało czasów, kiedy nie uświadamiał sobie jeszcze ograniczeń swojego ojca pod tymi względami. Bo był uchodźcą? A dokładniej, żydowskim uchodźcą? Nie, ponieważ jeśli już, to nie był on żydowskim uchodźcą w dostatecznym stopniu. Daniel był nadal na tyle młody, by romantycznie patrzeć na ciężkie doświadczenia, i jego zdaniem Bosolowie (jak ich sobie wyobrażał) byli o wiele lepszym, bardziej bohaterskim rodzajem ludzi niż jacykolwiek Weinrebowie. W takim razie dlaczego?

Bo — i to może był prawdziwy powód, albo jeden z nich — wyczuwał, że jego ojciec, tak jak każdy inny ojciec, spodziewa się po nim, że będzie uprawiał ten sam zawód, w którym on grzązł przez całe własne życie — i co gorsza, chce tego. Chciał, żeby Daniel został dentystą. Daniel upierał się, że nie chce być dentystą, ale to nie wystarczało. Musiał znaleźć coś, co chciał robić w życiu. I nie potrafił. Nie, żeby już teraz miało to wielkie znaczenie. Był młody, miał czas. Ale i tak nie lubił o tym myśleć.

Dom pani Boismortier, jego dawnej nauczycielki z czwartej klasy, był ostatnim przystankiem na trasie Daniela. Była starszą kobietą, czterdziesto- albo pięćdziesięcioletnią, i grubą, jak wiele innych kobiet w jej wieku w Amesville. Jej nazwisko wymawiało się Bojzmortijer. Nikt, z kim Daniel dotąd rozmawiał, nie przypominał sobie czasów, kiedy istniał pan Boismortier, ale kiedyś musiał istnieć, skoro tytułowano ją panią, a nie panną.

Daniel zapamiętał ją jako nauczycielkę raczej staranną niż natchnioną, zadowalającą się wiecznym powracaniem do prawd ortografii, gramatyki i dzielenia przez liczbę wielo cyfrową, a nie sprowadzającą błyskawicę nowej idei. Nigdy na przykład nie czytała im bajek ani nie mówiła o sprawach z własnego życia. Jej jedyne chwile większego ożywienia następowały w piątki, kiedy przez godzinę na koniec dnia przewodziła swojej klasie w śpiewie. Zawsze zaczynali od hymnu narodowego i kończyli Pieśnią Iowa. Trzema ulubionymi piosenkami Daniela w ich śpiewniku były Santa Lucia, Stary czarny Joe i Podnieść kotwice. Większość nauczycieli unikała uczenia muzyki w piątkowych okienkach, ponieważ było to kontrowersyjne, ale ilekroć ten temat się pojawiał, czy to na zebraniu stowarzyszenia rodziców i nauczycieli, czy w dyskusjach na lekcjach, pani Boismortier po prostu stwierdzała, że każdy kraj, którego młodzież szkolna nie umie zaśpiewać jak należy własnego hymnu narodowego, jest krajem w głębokich kłopotach, i jak można się było z tym spierać? Ale mimo całego jej mówienia o Bogu i ojczyźnie było oczywiste dla dzieci w jej klasach, że uczy je śpiewać, bo jej samej sprawia to przyjemność. W każdej piosence to jej głos był najdonośniejszy i najpiękniejszy, i bez względu na to, jakim śpiewakiem mogłeś sam być, przyjemnie się śpiewało razem z nią, ponieważ to jej głos słyszałeś, a nie własny.

Niemniej jednak z biegiem lat pani Boismortier narobiła sobie wrogów, upierając się przy nauczaniu muzyki, zwłaszcza pośród Sług Bożych, bardzo silnych w tej części Iowa, bardzo otwarcie wyrażających swoje poglądy i pewnych siebie. Jeśli można było wierzyć „Registerowi”, praktycznie kierowali stanem, a jeszcze potężniejsi byli wcześniej, w okresie tuż po tym, jak odrzucono w głosowaniu ogólnokrajową poprawkę antylotową, kiedy udało im się nakłonić Parlament Stanowy do uchwalenia ustawy zakazującej wszystkich świeckich występów muzycznych, na żywo albo nagranych. Trzy dni po zawetowaniu tej ustawy przez gubernatora Brewstera strzelano do jego jedynej córki i chociaż nigdy nie udowodniono, że jej niedoszły zabójca był Sługą Bożym, ta zbrodnia odstręczyła wielu sympatyków. Tamte czasy jednak minęły i najgorszym, o co musiała się teraz martwić pani Boismortier, było od czasu do czasu wybite okno albo martwy kot powieszony na jej frontowej werandzie. Raz, kiedy Daniel przyniósł jej gazetę, zobaczył dziurę o średnicy dwóch cali wywierconą pośrodku drzwi wejściowych. Z początku przypuszczał, że jest ona na gazetę, a potem zdał sobie sprawę, że miała to być dziura dla wróżek. Na znak swojej solidarności Daniel zrobił ciasny walec z gazety i wepchnął ją do dziury, jakby po to ona tam była. W szkole następnego dnia pani Boismortier zadała sobie trud, żeby mu podziękować, i zamiast załatać dziurę, powiększyła ją i zakryła metalową płytką, którą można było przesuwać na bok, tym sposobem czyniąc z niej oficjalnie otwór dla „Registera”.

Taki był początek osobliwej więzi między Danielem i panią Boismortier. Często w najchłodniejsze zimowe wieczory czatowała na niego, kiedy przynosił gazetę, i prosiła, żeby wszedł do jej pokoju dziennego na gorący kubek czegoś, co robiła ze skrobi kukurydzianej. „Kakao embargo” — tak to nazywała. Na wszystkich ścianach były albo książki, albo obrazki, między innymi wykonana z wielką dbałością o szczegóły akwarela przedstawiająca Pierwszy Kościół Baptystów i sklep obok niego (gdzie teraz żadnego nie było) o nazwie A. P.

Znajdował się tam także, zupełnie na widoku, stereofoniczny gramofon, a nad nim sięgające aż po sufit półki z płytami. Nie było w tym niczego nielegalnego, ściśle mówiąc, ale większość ludzi, którzy mieli płyty — na przykład Muellerowie — trzymała je w ukryciu i zwykle pod kluczem. Takie wystawianie ich na widok wydawało się bardzo odważne, biorąc pod uwagę sposób, w jaki ogólnie ją nękano.

Podczas gdy jego palce i uszy rozgrzewały się i zaczynały szczypać, pani Boismortier zadawała mu pytania. W jakiś sposób dowiedziała się, że lubi opowieści o duchach, i polecała tytuły, o których wypożyczenie z działu dla dorosłych w bibliotece mógł poprosić matkę. Czasami były one trochę zbyt ciężkie i górnolotne jak na jego gust, ale przynajmniej dwukrotnie trafiła w samo sedno. Prawie nigdy nie mówiła o sobie, co wydawało się niezwykłe u kogoś zasadniczo tak gadatliwego.

Stopniowo, gdy zaczął zdawać sobie sprawę, że mimo jej powściągliwości i grubego, nieruchliwego ciała pani Boismortier jest zdecydowanie ludzką istotą, zaczął robić się ciekawy. Głównie co do muzyki. Wiedział, że muzyka nie jest czymś, o czym rozmawia się z innymi ludźmi, ale trudno było o niej nie myśleć, szczególnie przy tych półkach z płytami, wznoszących się onieśmielająco jak biblioteka mikrofilmów wszystkich grzechów na świecie. Nie, żeby muzyka była czymś złym. Ale, jak to mówią, nie ma dymu bez… W końcu to muzyka pomagała ludziom latać. Nie słuchanie muzyki, rzecz jasna, ale wykonywanie jej. A wszystko, co wiązało się z lataniem, było nieodparcie interesujące.

I tak, w pewne śnieżne popołudnie w listopadzie, po przyjęciu kubka z kakao embargo, zebrał się na odwagę i zapytał, czy mogłaby mu pozwolić posłuchać jednej z jej płyt.

— No cóż, oczywiście, Danielu, jakiej płyty chciałbyś posłuchać?

Jedynymi utworami muzycznymi, których tytuły znał, były piosenki w szkolnym śpiewniku. Był pewien, tylko dlatego, że były w śpiewniku, iż nie takich rodzajów muzyki ludzie używali do latania.

— Nie wiem — przyznał się. — Czegoś, co pani lubi.

— Cóż, tu jest coś, czego słuchałam wczoraj wieczorem, i wydawało się to naprawdę znakomite, chociaż tobie może się w ogóle nie spodobać. Kwartet smyczkowy Mozarta.

Nadzwyczaj delikatnie, jakby ta płyta była żywa, wysunęła ją z kartonowej koszulki i położyła na adapterze.

Przygotował swój umysł na jakiś niewyobrażalny szok, ale dźwięki, które wyszły z głośników, były głuche i niewinne — charczenia i pojękiwania, stękania i skrzypienia, które trwały bez końca, nigdzie nie dochodząc. Kilka razy wyławiał z tego mroku rodzące się melodie, ale potem tonęły one z powrotem w podstawowym didli-didli-didli tego utworu, zanim można było zacząć się nimi cieszyć. Dalej i dalej i dalej, czasami szybciej, czasami wolniej, ale wszystko to z głuchym brzmieniem i bezbarwnością, jednolitymi jak farba na ścianach. Mimo to nie można było po prostu powiedzieć „dziękuję, wystarczy”, gdy pani Boismortier kołysała głową tam i z powrotem i uśmiechała się w nieobecny sposób, jakby to naprawdę było jakieś niewiarygodne, mistyczne objawienie. A więc wpatrywał się w płytę obracającą się na adapterze i wytrzymał do końca. Następnie podziękował pani Boismortier i pobrnął do domu przez śnieg. Czuł się oszukany, rozczarowany i zdumiony.

To nie mogło być wszystko, co w tym było! Po prostu nie mogło. Ona coś ukrywała. Był jakiś sekret.


Tej zimy, w pierwszym tygodniu nowego roku, nastąpił ogólnokrajowy kryzys. Oczywiście, jeśli można było wierzyć „Registerowi”, kraj stale borykał się z kryzysami, ale rzadko miały one wpływ na Iowa. W przeszłości była raz mała wrzawa, kiedy Rząd Federalny zagroził, że przyśle agentów, by pobierali dwunastoprocentowy podatek od luksusu od mięsa, ale zanim mogła rozwinąć się prawdziwa konfrontacja, Sąd Najwyższy ogłosił, że Iowa miało rację przez cały czas, utrzymując, że mięsa, poza szynką i kiełbasami, są „nieprzerobione”, a zatem nie podlegają opodatkowaniu, przynajmniej w Iowa. Innym razem były zamieszki w Davenport, co do których Daniel pamiętał tylko, że „Register” wydrukował niezwykłą liczbę zdjęć i wszystkie one pokazywały, jak policja stanowa pewnie panuje nad sytuacją. Z tymi dwoma wyjątkami życie toczyło się dotychczas dzień po dniu niezależnie od tego, co mówiono w wiadomościach. W styczniu natomiast nieznani terroryści wysadzili rurociąg alaskijski. Mimo środków ostrożności działo się to już wcześniej wiele razy i podobno istniał niezawodny system dla zamknięcia przepływu, załatania uszkodzenia i powrotu do normalności, zanim pojawią się poważne następstwa. Jednak tym razem kilka mil rurociągu zostało zniszczonych przez bomby, które wybuchły w równych odstępach co sześćset jardów. Według „Registera” oznaczało to, że bomby musiały przesuwać się wewnątrz olbrzymich rur, razem z ropą, i były tam schematy pokazujące, dlaczego inne możliwości nie wchodziły w grę. Winiono wróżki, ale także, rozmaicie, Iran, Panamę, kilka ugrupowań terrorystycznych i Ligę Głosujących Kobiet.

Wpływ tego na Iowa był bardzo prosty: w ogóle nie było paliwa. Wykorzystano wszelkie możliwe formy oddziaływania i legalnego szantażu, by załatwić ustępstwa dla stanów ze Środkowego Zachodu, ale paliwa naprawdę nie było. Teraz mieli poznać smak zimowego racjonowania, będący chlebem powszednim dla nieszczęśliwców, którzy mieszkali w mniej zamożnych częściach kraju.

Smak ten był gorzki. Zimowy chłód wkradał się do sklepów, szkół i domów, do jedzenia, które jadłeś, i do wody, w której się kąpałeś, do każdej twojej kości i myśli. Weinrebowie obozowali we własnym pokoju dziennym i kuchni, aby wycisnąć jak najwięcej ciepła z pozostałych w zbiorniku litrów paliwa. Po ósmej wieczorem nie było elektryczności, a więc nie można było nawet czytać ani oglądać telewizji, aby mroźne godziny mijały trochę szybciej. Daniel siedział z rodzicami w ciemnym i cichym pokoju, nieruchomo, nie mogąc spać, gromadząc ciepło swoich swetrów i koców. Nuda stała się gorszą udręką niż zimno. Dziewiąta trzydzieści była porą snu. Spał między swoimi dwiema siostrami i zaczął cuchnąć ich moczem.

Czasami pozwalano mu odwiedzić Eugene`a i jeśli miał szczęście, zapraszano go z rzadka do zostania na noc. W domu Muellerów było wyraźnie cieplej. Po pierwsze mieli kominek i przez wczesny wieczór zawsze palił się ogień. Używali jako opału książek z poddasza (z pomocą Daniela Eugene zdołał potajemnie wynieść horrory), jak również zbędnych mebli. Pan Mueller miał także (tak podejrzewał Daniel) źródło nielegalnego paliwa.

„Register” tymczasowo przestał się ukazywać z powodu kryzysu, więc Daniel przynajmniej nie musiał odmrażać sobie tyłka, roznosząc gazety. Świat wydawał się inny bez wiadomości. Daniel nie sądził, aż do teraz, że interesuje się oficjalnym światem reprezentowanym przez „Register”, światem strajków i porozumień, debat i kwestii spornych, republikanów i demokratów. Trudno by mu było powiedzieć, o czym informowała większość nagłówków, na które patrzył, ale teraz, kiedy nie było żadnych, miał takie wrażenie, jakby cywilizacja stanęła w miejscu, niby jakiś stary „chevy”, którego nikt nie potrafi uruchomić; jak gdyby zima opanowała nie tylko przyrodę, ale także historię.


W marcu, gdy życie zaczynało znów wyglądać prawie zwyczajnie, ojciec Daniela zapadł na zapalenie płuc. Zimy w Iowa zawsze były dla niego trudne. Udawało mu się je wytrzymać dzięki pompowaniu się do pełna lekami przeciwhistaminowymi. W końcu, jak ząb, który borowano i plombowano, aż nic z niego nie zostało, jego zdrowie się załamało. Przyszedł do gabinetu z gorączką i musiał pozwolić swojej asystentce dokończyć czyszczenie kanałowe, bo nie mógł powstrzymać drżenia rąk. Wbrew protestom pracodawcy asystentka sprowadziła z głębi korytarza doktora Caskeya. Caskey zaś po zbadaniu kolegi wypisał skierowanie do szpitala w Fort Dodge.

Przez cały kryzys szpitale były jedynymi miejscami, w których zapewniano ciepło, i Milly, Daniel oraz bliźniaczki wygrzewaliby się przy łóżku Abrahama każdego dnia od początku pory odwiedzin aż do czasu, gdy pielęgniarki by ich wyrzuciły — gdyby tylko Fort Dodge nie leżało tak daleko. W rzeczywistości nie odwiedzaliby go wcale, gdyby nie Roy Mueller, który jeździł do Fort Dodge swoim pikapem dwa albo trzy razy w tygodniu i zawsze miał miejsce albo dla Daniela, albo dla Milly, chociaż nie dla obojga naraz.

Nie było wielkiej komunikacji między Danielem i jego ojcem nawet w najlepszych czasach. Abraham Weinreb miał teraz pięćdziesiąt dwa lata i wyglądał, ze swoją grzywką siwych włosów i obwisłym ciałem marszczącym się na twarzy, jak ktoś żyjący z ubezpieczenia społecznego. Odkąd przybył do szpitala, rozwinęła się u niego skłonność do łzawej powagi, przez którą Daniel był bardziej niż zwykłe zażenowany, kiedy przebywali razem. W pewną wietrzną sobotę podczas pierwszej prawdziwej odwilży tego roku Abraham wziął Nowy Testament z metalowego stolika nocnego koło łóżka i poprosił Daniela, żeby poczytał mu głośno początek Ewangelii wg św. Jana. Daniel przez cały czas czytania martwił się, czy jego ojciec nie rozwija się w jakiegoś fanatyka religijnego, a kiedy powiedział o tym Milly tego wieczoru, była jeszcze bardziej zaniepokojona. Oboje byli przekonani, że on umiera.

Weinrebowie naturalnie chodzili do kościoła. Nikt w Amesville, kto zarabiał więcej niż pewną kwotę pieniędzy, nie był tak niepolityczny, by nie chodzić. Ale uczęszczali do kościoła kongregacjonalistów, ogólnie uznawanego za najbardziej obojętny i niezaangażowany z kościołów miasteczka. Bóg kongregacjonalistów był Bogiem, o którym pamięć utrwalano na monetach i banknotach dolarowych idących do koszyków z ofiarą, Bogiem, który nie wymagał od swoich wyznawców niczego oprócz zmarnowania pewnej ilości gotówki i czasu w każdą niedzielę na jego rzecz. Można by było spotkać lepszą klasę ludzi, będąc w kościele episkopalnym, ale wtedy istniało ryzyko bycia ignorowanym. Prawdziwa arystokracja Iowa, farmerzy, była Sługami Bożymi — luteranami, baptystami, metodystami — ale niemożliwe było udawanie, że jest się Sługą Bożym, ponieważ wiązało się to z rezygnacją z prawie wszystkiego, co mogło sprawić ci przyjemność — nie tylko z muzyki, ale z telewizji i większości książek, a nawet z rozmawiania z kimkolwiek, kto nie był Sługą Bożym. Poza tym farmerzy wrzucali wszystkich mieszkańców miasteczek do jednego worka z wielką grzeszną masą agitatorów, pośredników i bezrobotnych, która stanowiła resztę kraju, a więc nawet ci, którzy próbowali udawać, niewiele z tego mieli.

Milly i Daniel niepotrzebnie się martwili. Abraham nie stał się Sługą Bożym i po kilku nieudanych dialogach nawet nie próbował rozmawiać o tym, co skłoniło go wcześniej do mówienia na temat Jezusa. Jedyna różnica w jego zachowaniu po powrocie z Fort Dodge polegała na tym, że stracił część swej dawnej pewności siebie i apetytu na żarty i błahostki z codziennego życia, który podtrzymywał przedtem rozmowę przy stole obiadowym. Było tak, jakby jego niedawna potyczka ze śmiercią obrzydziła mu zwykły smak jedzenia.

Daniel unikał go bardziej niż kiedykolwiek. Ojciec wydawał się albo tego nie zauważać, albo nie mieć nic przeciwko temu.

„Register” nigdy tak naprawdę nie wznowił działalności, nawet kiedy rurociąg zaczął funkcjonować i prezydent zapewnił cały kraj, że krytyczna sytuacja dobiegła końca. Nakład malał od dawna, dochody z reklam spadły do rekordowo niskiego poziomu i nawet przy obecnej cenie kioskowej jednego dolca (5,50 tygodniowo dla prenumeratorów) gazeta nie mogła dłużej przetrwać. Ponadto coraz łatwiejsze w Iowa stawało się dostanie egzemplarzy „Star-Tribune”. Chociaż w jej artykułach wstępnych otwarcie sprzeciwiano się samemu lataniu, „Star-Tribune” zamieszczała reklamy aparatów do latania i jej wiadomości często rzucały nieomalże różowe światło na różne osoby mieniące się wróżkami, zwłaszcza osobistości medialne. Same reklamy wystarczały, żeby gazeta z Minneapolis stała się nielegalna w Iowa, ale policja nie wydawała się zainteresowana rozprawą z dwoma barami, które sprzedawały przemycone egzemplarze, mimo powtarzających się anonimowych doniesień (to dzwonili chłopcy od dostarczania „Registera”) do biura szeryfa w Amesville, a także do komendy stanowej. Najwyraźniej cena gazety z okładki, siedemdziesiąt centów, obejmowała procent na podpłacanie.

Śmierć „Registera” nastąpiła w złym czasie dla Daniela. Nie licząc teoretycznych obiekcji jego ojca na temat kieszonkowego dla nastolatków (do których Daniel ostatnio dołączył), tych pieniędzy po prostu nie było. Chociaż Abraham Weinreb nareszcie zakończył terminowanie i nie miał już długu wobec okręgu, musiał dokonywać wygórowanych comiesięcznych opłat z tytułu kredytu na dom, a teraz były do uregulowania rachunki ze szpitala. Co więcej, miał ścisłe instrukcje, żeby zmniejszyć swoje obciążenie pracą, więc zarabiał znacznie mniej pieniędzy.

Daniel trapił się tym kłopotliwym położeniem przez większą część miesiąca, gdy codzienne wymogi przyjaźni i ostentacji zjadały tę niewielką ilość pieniędzy, jaką zaoszczędził na mający nastąpić w lipcu przyszłego roku dzień, w którym Młode Iowa uda się na obóz na Czarnych Wzgórzach Południowej Dakoty. Potem podjął inicjatywę i poszedł porozmawiać z Heiniem Youngermannem w Sportsmans Rendezvous, jednym z barów, które sprzedawały „Star-Tribune”. Danielowi nie tylko udało się zapewnić sobie trasę, ale powierzono mu też nadzorowanie całej operacji dostarczania gazety (z dwuprocentową prowizją). Trzeba przyznać, że nie było tylu prenumeratorów, ilu miał jawny „Register”, ale zarobek na egzemplarzu był równie dobry i po powiększeniu tras każdy z chłopców mógł zarobić tyle co kiedyś, natomiast Daniel, z tymi pięknymi dwoma procentami, zgarniał tygodniowy dochód w wysokości prawie pięćdziesięciu dolarów, czyli tyle, ile wielu dorosłych dostawało za pełnoetatową pracę. Jego przyjaciel Eugene Mueller dalej dostarczał gazetę w rejonie Alei Lipowej, praktycznie gwarantując, że policja nie będzie się wtrącać.

Daniel miał więc w bród forsy, a w dodatku była wiosna. Trawniki robiły się zielone, zanim deszcze zmyły ostatnie zbite pozostałości śniegu. Główna ulica była pełna życia dzięki wózkom ręcznym i rowerom. Nagle nastał centralny czas letni i słońce pozostawało nad horyzontem aż do siódmej trzydzieści. Twarz Milly zmieniła się z ziemistej w różową, a potem opaloną od pracy w ogródku na tyłach domu. Nie pamiętał jej szczęśliwszej. Nawet bliźniaczki wydawały się interesujące i sympatyczne teraz, gdy nie musiał już ogrzewać im łóżka. Nauczyły się mówić. Daniel żartował, że mówią po swojemu. Pączki nabrzmiewały na gałęziach, chmury sunęły po niebie, drozdy pojawiały się nie wiadomo skąd. Naprawdę była wiosna.

Pewnej niedzieli, po prostu dla zabawy, Daniel postanowił pojechać na rowerze Drogą Okręgową B do miejsca, gdzie mieszkała jedna z jego szkolnych koleżanek, Geraldine McCarthy — do wioski Unity, łącznie czternaście mil w obie strony. Na polach po obu stronach drogi młoda kukurydza kiełkowała przez czarną glebę Iowa. Fale chłodnego powietrza przelatywały przez jego bawełnianą koszulę, jakby chciały wziąć udział w rosnącym podnieceniu.

W połowie drogi do Unity przestał pedałować, owładnięty uczuciem, że jest niewiarygodnie ważną osobą. Przyszłość, o której zwykle nie rozmyślał wiele, stała się równie intensywnie prawdziwa jak niebo nad głową, przecięte na dwa czyste obszary przez smugę kondensacyjną odrzutowca. Uczucie to stało się tak silne, że prawie zaczęło budzić strach. Nagle ogarnęła go absolutna pewność, której nie miał utracić przez wiele lat, że pewnego dnia cały świat będzie wiedział, kim on jest, i będzie oddawał mu cześć. Jak i dlaczego to nastąpi, pozostawało tajemnicą.

Po odejściu tej wizji położył się w młodych chwastach przy drodze i patrzył, jak chmury gromadzą się na horyzoncie. Jakie to dziwne, jaki to szczęśliwy traf, i jakie to mało prawdopodobne, że jest Danielem Weinrebem, w małym miasteczku w Iowa, i że czekają go takie wspaniałości.

3

Pani Generał Roberta Donnelly, republikańska kandydatka na prezydenta, miała wygłosić ważne przemówienie na jednym z Wieców Walki Przeciw Lataniu w Minneapolis, donosiła „Star-Tribune”, i Daniel i Eugene postanowili pojechać jej posłuchać, a nawet zdobyć jej autograf, jeśli im się uda. Mieliby prawdziwą przygodę, zamiast, jak dotychczas, tylko udawać się na poddasze Muellerów albo do piwnicy Weinrebów i ją odgrywać. W każdym razie robili się za duzi na takie rzeczy. Eugene miał piętnaście lat, a Daniel czternaście (chociaż z nich dwóch on wydawał się starszy, jako że był o wiele bardziej owłosiony we wszystkich miejscach, które się liczyły).

Zdecydowanie nie mogli powiadomić rodziców, co planują. Samodzielne wyruszenie do Des Moines delikatnie by im odradzano, ale może w końcu pozwolono by im pojechać, natomiast Minneapolis było celem nie do pomyślenia, całkiem jak Pekin albo Las Vegas. Nieważne, że powodem ich wyjazdu tam była chęć zobaczenia generał Donnelly, co stanowiło najbardziej zgodny z zasadami i solidny motyw, o jaki tylko mógłby poprosić dowolny Sługa Boży. Dla wszystkich prawomyślnych mieszkańców Iowa Bliźniacze Miasta były Sodomą i Gomorą. (Z drugiej strony, jak lubili wskazywać prawomyślni mieszkańcy Minnesoty, to co tam się zdarzyło, zdarzyłoby się też w Iowa, gdyby tylko sześć procent wyborców więcej poparło przeciwny obóz). Straszna — ale także, z tego właśnie powodu, ekscytująca — była myśl o przejechaniu przez granicę, a w życiu człowieka przychodzi czas, kiedy musi zrobić coś, co jest straszne w ten konkretny sposób. Nikt inny nie będzie musiał o tym wiedzieć, oprócz Jerrye`go Larsena, który zgodził się przejąć obie ich trasy na dwa popołudnia, kiedy mieli zamiar być w podróży.

Powiedziawszy swoim rodzicom, że jadą pod namiot, i zręcznie uniknąwszy sprecyzowania dokąd, pojechali rowerami na północ aż do autostrady U.S. 18, gdzie złożyli je i ukryli w przepuście burzowym pod drogą. Szczęście dopisało im od razu przy pierwszej złapanej okazji, pustej ciężarówce z naczepą, wracającej do Albert Lea. Cuchnęła świńskim gównem, nawet gdy siedzieli na górze w szoferce, ale to po prostu stało się specjalnym zapachem ich przygody. Tak się zaprzyjaźnili z kierowcą, że zastanawiali się, czy nie poprosić go, by powiedział pogranicznikom, że są wszyscy razem, ale wydawało się to niepotrzebną komplikacją w planie, który już wcześniej stworzyli. Kiedy dotarli do granicy, Eugene musiał tylko podać nazwisko swojego ojca inspektorowi celnemu i przepuszczono ich.

Milczące porozumienie zakładało, że jadą zobaczyć podwójny seans najnowszych filmów w kinie samochodowym „Star-Lite” koło Albert Lea. Latanie bynajmniej nie było jedynym zakazanym owocem dostępnym w Minnesocie. Pornografia także była atrakcją, i to — w oczach większości mieszkańców Iowa — o wiele prawdziwszą. (To głównie z powodu reklam przygranicznych kin samochodowych „Star-Tribune” była zakazana w sąsiednich stanach). Eugene i Daniel bez wątpienia byli trochę za młodzi, żeby przekradać się przez granicę do „Star-Lite”, ale nikt nie miał zamiaru robić zamieszania z powodu syna Roya Muellera, skoro zarówno sam Roy, jak i jego starszy syn Carl byli częstymi gośćmi w tym konkretnym punkcie kontrolnym. Wczesny rozwój seksualny zawsze był jednym z przywilejów — jeśli nie wręcz świętym obowiązkiem — klasy rządzącej.

Z Albert Lea było osiemdziesiąt mil na północ w linii prostej do Minneapolis. Pojechali autobusem Greyhounda, nie zadając sobie nawet trudu, by spróbować autostopu. Pola, które było widać z okna autobusu, wydawały się niczym nie różnić od takich samych pól w Iowa, a nawet kiedy osiągnęli obrzeża miasta, były one niepokojąco podobne do obrzeży Des Moines — połacie walących się slumsów na przemian z mniejszymi, dobrze zabezpieczonymi obszarami podmiejskiego dostatku, i od czasu do czasu centrum handlowe albo stacja obsługi, obwieszczające swój triumf za pomocą olbrzymich liter obracających się na wysokich masztach. Możliwe, że ruch uliczny był tam trochę większy niż na przedmieściach Des Moines, ale być może działo się tak z powodu wiecu. Gdziekolwiek się poszło — na trawnikach, w oknach sklepów, na bocznych ścianach budynków — widniały plakaty zapowiadające wiec i nalegające na wprowadzenie w życie dwudziestej ósmej poprawki. Trudno było uwierzyć, kiedy tyle milionów ludzi wyraźnie ją popierało, że tę poprawkę można by kiedyś odrzucić, ale zrobiono to dwukrotnie.

Centrum Minneapolis wprawiało w zdumienie swoją wielkomiejskością: jego kolosalne budynki, okazałe sklepy, rojne ulice, sam hałas, a ponadto kryjące się za tą konkretną rzeczywistością, tylko podejrzewane, ale całkowicie prawdopodobne, istnienie wróżek, pikujących i przeszywających powietrze lotem strzały w kanionach ze szkła i kamienia, fruwających nad zatłoczonymi ulicami, siadających stadami na rzeźbionych fasadach monolitycznych banków, a potem lecących spiralnie jak skowronki w lazur środka popołudnia, niczym siejące spustoszenie niewidzialne szarańcze, które żywiły się nie liśćmi drzew czy ozdabiającymi deptak kwiatami w donicach, ale myślami, umysłami, duszami wszystkich tych spokojnych pieszych. Jeśli rzeczywiście to robiły. Jeśli w ogóle tam były.

Zlot miał się zacząć o ósmej, co zostawiało im jeszcze dobrych pięć godzin do zabicia. Eugene zaproponował, żeby obejrzeli jakiś film. Daniel odniósł się do tego przychylnie, ale nie chciał sam zaproponować tytułu, ponieważ obaj wiedzieli z reklam, które ukazywały się od miesięcy w „Star-Tribune”, co to musi być. Zapytali o drogę do Alei Hennepina, wzdłuż której skupiały się wszystkie kina, i tam, na markizie „World”, wypisane elektrycznymi, dużymi jak lampy stolikowe literami, widniało ich złote runo, do szukania którego się nie przyznawali: bynajmniej nie generał Donnelly, ale ostatni legendarny musical wielkiej Betti Bailey, Poszukiwacze złota 1984.

Film ten wywarł poważny wpływ na Daniela, wtedy i potem. A nawet gdyby nie film, niezatarte wrażenie pozostawiłby sam „World”, jako że był imponujący i poważny niczym świątynia odpowiednia dla najbardziej uroczystych inicjacji. Znaleźli miejsca z przodu sali i czekali, podczas gdy dzika muzyka bez źródła wzmagała się dookoła nich.

A więc o to w tym wszystkim szło. To była ta wyzwalająca moc, wychodząca z twojego wnętrza, której wszystkie inne moce się obawiały i pragnęły ją wykorzenić: pieśń. Danielowi wydawało się, że czuje tę muzykę w najbardziej tajemnych zakątkach ciała, niczym eterycznego chirurga, który uwolni jego duszę, rozcinając paraliżujące ją ciało. Chciał poddać się jej całkowicie, stać się samą wspaniałością rozbrzmiewającego powietrza. A jednak równocześnie miał ochotę popędzić z powrotem do biletera w pięknym kapeluszu ze złotym otokiem i zapytać go, jak nazywa się ta muzyka, by móc kupić sobie kasetę i posiadać ją na zawsze. Jakie to straszne, że każde nowe uniesienie musiało być pożegnaniem! Że mogło istnieć jedynie poprzez zabranie mu go!

Następnie światła przygasły, silniki rozsunęły błyszczącą kurtynę na scenie, i zaczął się film. Już pierwszy widok Betti Bailey zgasił wszelkie myśli o muzyce. Była kropka w kropkę jak jego matka — nie taka, jaką stała się teraz, ale jaką zobaczył ją z początku: te paznokcie, piersi podtrzymywane przez stanik i grzywa włosów, wyraźne elipsy starannie narysowane nad oczami, wargi, które wydawały się świeżo zamoczone we krwi. Zapomniał wpływ tego spotkania, zakłopotanie. Przerażenie. Wolałby, żeby Eugene nie siedział przy nim i tego nie widział.

A jednak trzeba było przyznać, że jest ona — Betti Bailey — piękna. Co najdziwniejsze, nawet w zwyczajny sposób.

W tej historii była prostytutką pracującą w burdelu w St. Louis, który przyjmował tylko policjantów. Jednak nie lubiła tego zajęcia i marzyła o zostaniu wielką piosenkarką. W swoich marzeniach była wielką piosenkarką, taką, która sprawia, że cała widownia w kinie zapomina, iż jest ona tylko cieniem poruszającym się na ekranie, i oklaskuje ją razem z widowniami z tego marzenia. Ale w prawdziwym życiu, na przykład w wielkiej, czerwonej wannie burdelu, albo kiedy jeden jedyny raz poszła na spacer przez ruiny Ogrodu Botanicznego z interesującym nieznajomym (granym przez Jacksona Florentine`a), jej głos był drgający i chrapliwy. Ludzie, którzy jej słuchali, nie mogli powstrzymać się od wzdrygnięcia — nawet Jackson Florentine, który (jak się okazało) był maniakiem seksualnym ściganym przez policję. Kiedy widz się o tym dowiadywał, osobnik ów pracował już w burdelu, ponieważ było to jedno z nielicznych miejsc, gdzie nie kazano ludziom pokazywać dokumentów. Wykonywał komiczne stepowanie, z twarzą pomalowaną na czarno, wspomagany przez grupę tancerzy, prawdziwych czarnoskórych gliniarzy. Był to wstęp do wielkiego numeru tego show, Marsza biznesmenów. Na końcu filmu dwoje kochanków podłączało się do aparatu do latania i wyfruwało ze swoich ciał na jeszcze większy numer, powietrzny balet przedstawiający ich lot na północ, do gór lodowych Ziemi Baffina. Efekty specjalne były tak dobre, że nie można było oprzeć się wierze, iż tancerze są naprawdę wróżkami, zwłaszcza Betti Bailey — tym bardziej, że wkrótce po nakręceniu Poszukiwaczy złota Betti zrobiła to samo — podczepiła się i odleciała, by nigdy nie wrócić. Jej ciało było nadal zwinięte w kulkę jak płód w jakimś szpitalu w L.A. i tylko Bóg wiedział, gdzie jest jej reszta — pali się wewnątrz słońca czy też krąży dokoła pierścieni Saturna, wszystko było możliwe. Naprawdę szkoda, że nigdy nie wróciła choćby na tyle czasu, żeby zrobić następny film taki jak Poszukiwacze złota, na końcu których policja znalazła ciała kochanków podłączone do aparatów i ostrzelała je z karabinów maszynowych z najbardziej obrazowymi i starannymi kinowymi szczegółami. Nie było ani jednych suchych oczu na sali, kiedy światła się zapaliły.

Daniel chciał zostać i posłuchać muzyki, która znów popłynęła z głośników. Eugene musiał iść do toalety. Uzgodnili, że spotkają się w holu, kiedy muzyka się skończy. Mieli wciąż mnóstwo czasu, by dotrzeć na wiec Donnelly.

Po obejrzeniu filmu muzyka nie wydawała się już taka poruszająca i Daniel uznał, że czas spędzany przez niego w Minneapolis jest zbyt cenny, by zajmować się powtarzaniem jakiegokolwiek przeżycia, nawet tak wzniosłego. Eugene`a nie było w holu. Daniel poszedł więc na dół, do męskiej toalety. Tam też jednak go nie było, chyba że w jedynej kabinie zamkniętej na zasuwkę. Daniel pochylił się, żeby zajrzeć pod drzwi, i zobaczył nie jedną, ale dwie pary butów. Był nieprzytomnie zszokowany, ale zarazem trochę zadowolony, jakby właśnie zdobył punkt za zobaczenie kolejnej ważnej atrakcji turystycznej tego wielkiego miasta. W Iowa ludzie nie robili takich rzeczy, a jeśli robili i przyłapano ich, trafiali do więzienia. I słusznie, pomyślał Daniel, pośpiesznie wychodząc z toalety.

Ciekawiło go, czy to samo działo się, kiedy Eugene był tu na dole. A jeśli tak, to co o tym pomyślał. I czy ośmieli się zapytać.

Jego ciekawość nie została zaspokojona. Czekał pięć, dziesięć, piętnaście minut w holu i nadal nie było ani śladu Eugene a. Poszedł na przód sali kinowej, gdy pojawiły się napisy Poszukiwaczy złota, i stał w migoczącym mroku, przebiegając wzrokiem po twarzach na widowni. Eugene`a tam nie było.

Nie wiedział, czy jego przyjacielowi przydarzyło się coś strasznego i typowo wielkomiejskiego — napad, gwałt — czy też ogarnął go jakiś kaprys i oddalił się na własną rękę. W jakim celu? W każdym razie wydawało się, że nie ma sensu czekać, krążąc po „World”, gdzie wyraźnie zaczynał irytować biletera.

Wychodząc z założenia, że cokolwiek stało się z Eugene`em, na pewno spróbuje on spotkać się z nim na wiecu, zaczął iść w kierunku stadionu Gopherów na kampusie Uniwersytetu Minnesoty, gdzie ten miał się odbyć. Na odcinku jednego kwartału domów, zanim dotarł do mostu dla pieszych przez Mississippi, grupy studentów i starszych od nich ludzi rozdawały ulotki każdemu, kto chciał je brać. Niektóre oznajmiały, że głos oddany na Robertę Donnelly jest głosem przeciw siłom, które niszczą Amerykę, i informowały, jak dojść na wiec. Inne mówiły, że ludzie mają wszelkie prawo robić to, co chcą, nawet jeśli oznacza to zabicie się, a jeszcze inne były całkowicie osobliwymi nagłówkami bez tekstu, które mogłeś interpretować jako niebędące ani za, ani przeciw jakiejkolwiek sprawie. Na przykład: WSZYSTKO MI JEDNO, CZY SŁOŃCE ŚWIECI. Albo: DAJCIE NAM JESZCZE PIĘĆ MINUT. Samo patrzenie na ich twarze, gdy się do nich zbliżałeś, nie mówiło, którzy są Sługami Bożymi, a którzy nie. Najwyraźniej po obu stronach byli mili goście i skwaszeni goście.

Mississippi okazała się wszystkim, co o niej mówiono: pięknym, płaskim bezmiarem, który wydawał się pochłaniać niebo, z miastem jeszcze bardziej rozległym na każdym z brzegów. Daniel zatrzymał się w połowie mostu i pozwolił swojemu zbiorowi kolorowych ulotek pofrunąć w dół, jedna po drugiej, przez tę przestrzeń nie do pomyślenia, która nie była ani wysokością, ani głębokością. Łodzie mieszkalne i sklepy były przycumowane po obu stronach rzeki i na trzech albo czterech z nich znajdowali się nadzy ludzie, zarówno mężczyźni, jak i kobiety, opalający się na słońcu. Daniel był poruszony i wstrząśnięty. Nigdy nie można było w pełni zrozumieć jakiegokolwiek miasta o takich rozmiarach i takiej różnorodności: można było tylko na nie patrzeć i być zdumionym, i patrzeć znów, i być przerażonym.

Teraz był przerażony. Wiedział bowiem, że Eugene`a nie będzie na wiecu. Eugene zwiał. Może miał taki zamiar już gdy wyruszali, albo może to film go przekonał, ponieważ jego morał (jeśli można było to nazwać morałem) okazał się taki: „Dajcie mi wolność — bo inaczej…”. Dawno temu Eugene zwierzył się, że ma zamiar wyjechać kiedyś z Iowa i nauczyć się latać. Daniel zazdrościł mu zawadiactwa, nie podejrzewając ani przez chwilę, że może on być tak głupi, by zrobić to znienacka, w taki właśnie sposób. Tak głupi — i tak zdradziecki! Czy po to był najlepszym przyjacielem — by zdradzić?

Sukinsyn!

Podstępny gnojek!

A jednak. I mimo to. Czy nie było i czy nie będzie warto — tylko dla tego jednego widoku rzeki i wspomnienia tamtej piosenki?

Odpowiedź dość zdecydowanie brzmiała „nie”, ale trudno było stawić czoło faktowi, że został tak całkowicie i niepotrzebnie zrobiony w ciula. Nie miało teraz sensu zobaczenie generał Donnelly, nawet jako alibi. Nie można było zrobić niczego poza pospiesznym powrotem do Amesville i żywieniem nadziei. Będzie miał czas do jutra, żeby wymyślić jakąś niemal prawdopodobną historyjkę do opowiedzenia Muellerom.


Kiedy matka Eugene`a wstąpiła do nich dwa wieczory później, historyjka Daniela była prosta i nieprzydatna. Tak, nocowali w namiotach w Parku Stanowym, i nie, nie umiał sobie wyobrazić, dokąd mógł udać się Eugene, jeśli nie wrócił do domu. Daniel pojechał na rowerze z powrotem do Amesville przed Eugene`em (bez żadnego przekonywającego powodu) i to była ostatnia rzecz, jaką o nim wiedział. Matka nie zadała połowy pytań, których się spodziewał, i nigdy nie pojawiła się ponownie. Dwa dni później ogólnie wiadome stało się to, że Eugene Mueller zaginął. Jego rower odkryto w przepuście, gdzie Daniel go zostawił. Istniały dwa wyjaśnienia: jedno, że padł ofiarą morderstwa; drugie, że uciekł. Oba te wydarzenia były dość powszednie. Każdy chciał poznać opinię Daniela, ponieważ był on ostatnią osobą, która go widziała. Daniel mówił, że ma nadzieję, iż Eugene uciekł, bo przemoc była taką straszną możliwością, chociaż nie wierzy, że zrobiłby coś tak doniosłego bez napomknięcia o tym wcześniej. W pewien sposób jego spekulacje były zupełnie szczere.

Nikt nie wydawał się podejrzliwy, może oprócz Milly, która od czasu do czasu patrzyła na niego dziwnie i nie przestawała męczyć go pytaniami, coraz bardziej osobistymi i trudnymi, na przykład, dokąd Eugene, jeśli uciekł, by pojechał? Daniel coraz bardziej czuł się tak, jakby zamordował przyjaciela i ukrył ciało. Rozumiał teraz, jaką wygodą jest dla katolików możliwość pójścia do spowiedzi.

Mimo takich uczuć sytuacja wkrótce wróciła do normy. Jerry Larsen przejął trasę gazetową Eugene`a na stałe, a u Daniela rozwinął się entuzjazm dla baseballu, który dawał mu pretekst, by spędzać poza domem prawie tyle czasu co jego ojciec.


W lipcu przeszło tornado, które zniszczyło parking przyczep kempingowych milę za miasteczkiem. Tego samego wieczoru, kiedy burza się skończyła, szeryf okręgu pojawił się w drzwiach wejściowych Weinrebów z nakazem aresztowania Daniela. Milly wpadła w histerię i próbowała dodzwonić się do Roya Muellera, ale utknęła na jego automatycznej sekretarce. Szeryf twierdził niewzruszenie, że nie ma to nic wspólnego z nikim poza Danielem. Przyszedł go aresztować za sprzedaż i posiadanie obscenicznych i wywrotowych materiałów, czyli przestępstwo klasy D. Wykroczeniami młodocianych zajmował się sąd dla nieletnich, ale jeśli chodziło o przestępstwa, Daniel był w świetle prawa dorosły.

Został zabrany na posterunek policji, zdjęto odciski palców, sfotografowano go i umieszczono w celi. Cała ta procedura wydawała się zupełnie naturalna i zwyczajna, jakby przez całe życie zmierzał ku tej chwili. Była to niewątpliwie ważna chwila, i dość uroczysta, jak ukończenie liceum, ale nie nadeszła nieoczekiwanie.

Daniel był tak samo pewny jak matka, że za jego aresztowaniem stoi Roy Mueller, ale wiedział także, że został zatrzymany całkowicie zgodnie z prawem i że się z tego nie wykręci. Zrobił to, za co go zatrzymano. Oczywiście zrobiło to też około dziesięciu innych osób, nie licząc klientów. A Heinie Youngermann — czy wszystkie jego łapówki poszły na marne? Jak mogli sądzić Daniela, a nie jego?

Dowiedział się tego tydzień później, gdy odbyła się rozprawa. Za każdym razem, kiedy adwokat Weinrebów pytał Daniela, siedzącego na miejscu dla świadka, skąd pochodziły jego egzemplarze „Star-Tribune”, albo kto jeszcze je dostarczał, o cokolwiek, co wiązałoby się z podaniem innych nazwisk, prawnik strony przeciwnej zgłaszał sprzeciw, który sędzia Cofflin podtrzymywał. Takie to było proste. Przysięgli uznali go za winnego zarzucanych mu czynów i został skazany na osiem miesięcy w Stanowym Zakładzie Karnym w Spirit Lake. Mógł dostać nawet pięć lat, więc adwokat odradził im wniesienie apelacji, ponieważ od tego samego sędziego zależało, czy Daniel zostanie zwolniony warunkowo, kiedy na jesieni zacznie się szkoła. W każdym razie na pewno przegraliby tę apelację. Iowa i reszty Środkowego Zachodu nie nazywano stanami policyjnymi bez powodu.


Siedząc w celi dzień po dniu i noc po nocy, nie mając z kim rozmawiać i czego czytać, Daniel odbył w wyobraźni tysiąc rozmów z Royem Muellerem. Zanim Mueller w końcu zdecydował się z nim zobaczyć — późno wieczorem przed planowanym wysłaniem go do Spirit Lake — przerobił wszystkie możliwe kombinacje gniewu, cierpienia, lęku i wzajemnej nieufności, i rzeczywista konfrontacja była trochę podobna do niedawnej rozprawy; była czymś, co musiał przejść i mieć za sobą.

Mueller został na zewnątrz zamkniętej na klucz celi. Był on solidnie zbudowanym mężczyzną z wydatnym brzuchem, grubymi mięśniami i przyjacielskim obejściem, nawet kiedy zachowywał się podle. Przy własnych dzieciach lubił myśleć o sobie jako o kimś w rodzaju Salomona, surowego, lecz hojnego, ale jego dzieci (Daniel to wiedział od Eugene`a) żyły w ogromnym strachu przed nim, chociaż odgrywały swoje role rozpieszczonych skarbów.

— No cóż, Danielu, nieźle się wpakowałeś, prawda? Daniel skinął głową.

— Szkoda, że cię tam wysyłają w taki sposób, ale może zrobi ci to dobrze. Zbuduje trochę moralnego kośćca. Co?

Ich oczy się spotkały. Spojrzenie Muellera promieniało zadowoleniem, które udawało życzliwość.

— Pomyślałem, że może być coś, co chciałbyś mi powiedzieć, zanim pojedziesz. Twoja matka dzwoni do mnie co najmniej raz dziennie, odkąd wpadłeś w kłopoty. Pomyślałem, że najmniejsza rzecz, jaką mogę zrobić dla tej biednej kobiety, to przyjść i porozmawiać z tobą.

Daniel powiedział to, co wcześniej postanowił powiedzieć: jest winny sprzedawania „Star-Tribune” i bardzo tego żałuje.

— Miło mi słyszeć, że zażywasz swoje lekarstwo z właściwym nastawieniem, Danielu, ale niedokładnie o tym zamierzałem z tobą porozmawiać. Chcę wiedzieć, gdzie jest mój syn, i ty jesteś osobą, która może mi to powiedzieć. Prawda, Danielu?

— Naprawdę, panie Mueller, nie wiem, gdzie on jest. Gdybym wiedział, powiedziałbym panu. Proszę mi wierzyć.

— Nie masz żadnych przeczuć ani teorii?

— Być może… — Daniel musiał odchrząknąć, bo gardło zaschło mu i kleiło się od strachu. — Być może pojechał do Minneapolis.

— Dlaczego do Minneapolis?

— My… czytaliśmy o nim. Kiedy roznosiliśmy „Star-Tribune”.

Mueller pominął milczeniem ukryte znaczenie tych słów — że jego syn współuczestniczył w tak zwanym przestępstwie Daniela i że on sam wiedział o tym cały czas — poprzez kolejny zębiasty uśmiech oraz podniesienie i opuszczenie brzucha.

— I wydawało się, że to ekscytujące miejsce na wyjazd, tak?

— Tak. Ale nie… To znaczy, nigdy nie rozmawialiśmy o wyjeździe z Amesville na stałe. Chcieliśmy tylko zobaczyć to miasto.

— No i co pomyśleliście, kiedy je zobaczyliście? Czy spełniło wasze oczekiwania?

— Nie powiedziałem…

Nagle wydało mu się, że nie mają sensu potyczki słowne tylko po to, żeby opóźnić rzecz nieuniknioną. Daniel widział, że sięga to dalej od podejrzeń: Mueller wiedział.

— Rzeczywiście tam pojechaliśmy, panie Mueller, ale proszę mi wierzyć, nie miałem pojęcia, że Eugene nie zamierza ze mną wrócić. Pojechaliśmy tam, żeby zobaczyć Robertę Donnelly. Miała przemawiać na stadionie Gopherów. Po zobaczeniu jej mieliśmy pojechać prosto z powrotem tutaj. Obaj.

— Przyznajesz się, że tam pojechaliście, to już jakiś postęp. Ale nie potrzebowałem usłyszeć tego od ciebie, Danielu. Dowiedziałem się tego wieczoru, kiedy wyruszyliście, od Lloyda Wagnera, który przepuścił was dwóch przez granicę, co jest błędem, którego Lloyd ma powody żałować. Ale to inna historia. Kiedy nie wracaliście po ostatnim seansie w „Star-Lite”, Lloyd zrozumiał, że popełnił błąd, i zadzwonił do mnie. Mając tę informację prosto już było poprosić policję z Albert Lea, żeby sprawdziła przystanek autobusowy i kierowców. A więc widzisz, mój chłopcze, potrzebuję trochę więcej informacji niż tylko… — Sparodiował Daniela, rozszerzając oczy z fałszywą szczerością i szepcząc: — …Minneapolis.

— Naprawdę, panie Mueller, powiedziałem panu wszystko, co wiem. Poszliśmy razem na film i po jego końcu Eugene powiedział, że musi iść do łazienki. Wtedy widziałem go po raz ostatni.

— Na jaki film?

Poszukiwacze złota 1984. W kinie „World”. Bilety kosztowały cztery dolary.

— Zniknął i to wszystko? Nie szukałeś go?

— Czekałem tam. A potem, po pewnym czasie, poszedłem na wiec, mając nadzieję, że tam go zobaczę. Co innego mogłem zrobić? Minneapolis jest ogromne. A także…

— Tak?

— Cóż, uznałem, że on prawdopodobnie ma zamiar uciec ode mnie. A więc rozmyślnie schował się przede mną. Ale nie mogłem wtedy zrozumieć, i nadal nie mogę, dlaczego, jeśli wiedział, że nie wróci… dlaczego musiał mnie w to wplątać. To znaczy, jestem jego najlepszym przyjacielem…

— To nie bardzo logiczne, prawda?

— Nie bardzo. A więc moja teoria — a miałem dużo czasu, żeby o tym myśleć — moja teoria jest taka, że ten pomysł przyszedł mu do głowy, kiedy był tam, prawdopodobnie właśnie w czasie filmu. To był film, który mógł tak na niego zadziałać.

— Tylko jedna rzecz się nie zgadza w twojej teorii, Danielu.

— Panie Mueller, mówię panu wszystko, co wiem. Wszystko.

— Jest jeden dobry powód, dla którego ci nie wierzę.

Daniel popatrzył w dół, na czubki swoich butów. Żadna z jego wymyślonych rozmów z panem Muellerem nie poszła aż tak źle. Wyznał wszystko, ale w ogóle nie polepszyło to jego sytuacji. Skończyły mu się możliwe rzeczy do powiedzenia.

— Nie chcesz wiedzieć, jaki jest ten powód?

— Jaki?

— Bo mój syn był na tyle przewidujący, że ukradł 845 dolarów z mojego biurka, zanim się ulotnił. Nie wygląda to na decyzję podjętą pod wpływem impulsu, prawda?

— Nie. — Daniel energicznie pokręcił głową. — Eugene by tego nie zrobił. Po prostu by nie zrobił.

— No cóż, zrobił. Pieniądze zniknęły, a nie sądzę, by to był zbieg okoliczności, że Eugene postanowił uciec dokładnie w tym samym czasie.

Daniel nie wiedział, co myśleć. Wyraz niedowierzania na jego twarzy nie był niczym więcej niż ostatnią pozostałością lojalności. Nie wciąga się swoich przyjaciół do przestępstw. Tyle że najwyraźniej to się jednak zdarzyło.

— Czy masz jakieś inne sugestie, Danielu, gdzie policja mogłaby szukać mojego syna?

— Nie, panie Mueller. Mówię szczerą prawdę.

— Gdyby przyszła ci do głowy jakaś myśl, musisz tylko poprosić o rozmowę z naczelnikiem Shielem w Spirit Lake. Oczywiście rozumiesz, że jeśli będziesz mógł pomóc nam znaleźć Eugene`a, wyświadczysz sobie poważną przysługę, kiedy przyjdzie czas, by omówić twoje warunkowe zwolnienie. Sędzia Cofflin wie o całej sytuacji i tylko z powodu moich wielokrotnych nalegań nie zostałeś także oskarżony o rozbój pierwszego stopnia.

— Panie Mueller, proszę mi wierzyć, gdybym wiedział jeszcze cokolwiek, powiedziałbym panu.

Mueller popatrzył na niego z powolną, zadowoloną złośliwością i obrócił się, by wyjść.

— Naprawdę! — zapewniał Daniel.

Mueller wykręcił się na pięcie, by spojrzeć na niego po raz ostatni. Ze sposobu, w jaki tam stał, uśmiechając się, Daniel wiedział, że mu wierzy — ale już nie dba o to. Zdobył to, o co mu chodziło, nową ofiarę, adoptowanego syna.

4

W swoją pierwszą noc w kompleksie w Spirit Lake, śpiąc pod gołym niebem na rzadkiej, podeptanej trawie, paluszniku krwawym, Daniel miał koszmar. Zaczął się on od muzyki, czy też dźwięków podobnych do muzyki, ale mniej uporządkowanych, długich nut o jakimś nieznanym tembrze — ni to głosu, ni skrzypiec — z których każda była przedłużona poza zasięg myśli, a jednak wszystkie splatały się w strukturę, wielką i labiryntową. Z początku myślał, że jest w kościele, ale było tam zbyt zwyczajnie, a przestrzeń wydawała się zbyt otwarta.

Most. Kryty most nad Mississippi. Stał na nim, zawieszony nad poruszającymi się wodami, nieznośnym obszarem mroku poznaczonym migoczącymi światłami łodzi, które wydawały się tak odległe i niedostępne jak gwiazdy. A potem, bez powodu, w straszny sposób, ten widok obrócił się o dziewięćdziesiąt stopni i płynąca rzeka stała się ścianą. Nadal wirując, wzniosła się na ogromną, niewiarygodną wysokość i zawisła tam, grożąc runięciem. Nie, jej płynięcie i jej runięcie były pojedynczym, nieskończenie powolnym wydarzeniem, i uciekł przed tym po oknach wnętrza mostu. Od czasu do czasu długie tafle szkła pękały pod jego ciężarem, jak najwcześniejszy lód zimy. Czuł się tak, jakby gonił go jakiś niemrawy, bezkształtny bóg, który — gdziekolwiek by uciekł — z pewnością zmiażdżyłby go i rozpłaszczył swoim potężnym, nieubłaganym ogromem. A przez cały ten czas muzyka podnosiła się, nuta po nucie, do gwizdu głośniejszego i gwałtowniejszego niż gwizd jakiejkolwiek fabryki, by stać się w końcu taśmą z pobudką w głośniku budzika.

Nadal bolał go brzuch, chociaż nie tak intensywnie jak w pierwszych godzinach po wmuszeniu w siebie pastylki P-W. Bał się wtedy, że mimo całej wody, którą pił, zatrzyma się ona w jego gardle zamiast w żołądku. Taka była duża. Pierwszy zestaw jej enzymów o przedłużonym uwalnianiu wypalił mały wrzód w wyściółce żołądka, drugi zestaw (te działające teraz) następnie go zagoił, zasklepiając samą pastylkę w tkance bliznowatej utworzonej przez nią rany. Cała ta procedura trwała mniej niż jeden dzień, ale Daniel i siedmiu pozostałych nowo przyjętych więźniów nie mieli nic do roboty poza przyzwyczajaniem się do swojej sytuacji, gdy pastylki wplatały się w rozerwane tkanki.

Daniel przypuszczał, że będzie najmłodszym więźniem, ale okazało się, że spory odsetek ludzi, których zbiórkę i wysyłanie w brygadach roboczych właśnie widział, jest w jego wieku, i wielu z nich, choć prawdopodobnie nie młodszych, było znacznie chudszych. Z tej obserwacji płynęła zasadniczo radosna nauka, że jeśli im udało się przetrwać w Spirit Lake, to jemu też się uda.

Wydawało się, że większość pozostałych, nawet tych w jego wieku, była już kiedyś w więzieniu. W każdym razie to ten temat połączył pięciu spośród siedmiu, kiedy kompleks został już opróżniony przez poranną mobilizację. Przez chwilę Daniel siedział z boku, przysłuchując się, ale sam ich spokój umysłu i beztroski humor zaczęły go wkurzać. Byli tutaj, wielu z nich skazanych na pięć lat albo więcej czystej niedoli, a zachowywali się tak, jakby to był zjazd rodzinny. Szaleństwo.

W porównaniu z nimi hodowca drobiu z okręgu Humboldt, wsadzony do więzienia za maltretowanie dziecka, wydawał się, mimo całego swego narzekania, a może z jego powodu, normalny i rozsądny — on przynajmniej miał żal i chciał, byś wiedział, jak nędznie się czuje. Daniel próbował mówić do niego, a raczej go słuchać, żeby pomóc mu uspokoić umysł, ale po bardzo krótkim czasie mężczyzna zapętlił się, gadał w kółko te same rzeczy w prawie identycznych słowach jak za pierwszym, a potem drugim razem — jak żałuje tego, co zrobił; że nie miał zamiaru skrzywdzić dziewczynki, chociaż drażniła go i wiedziała, że ponosi winę; że ubezpieczalnia może zapłaci za kurczaki, ale nie za całą pracę, nie za stracony czas; że dzieci potrzebują swoich rodziców i autorytetu, który oni stanowią; a potem znów, jak żałuje tego, co zrobił. A mianowicie (czego Daniel dowiedział się później) pobił swoją córkę do nieprzytomności, prawie na śmierć, kurzą tuszką.

Aby od niego uciec, Daniel włóczył się po kompleksie, stawiając czoło złym dla siebie wiadomościom — smrodowi otwartych latryn, niewiele przyjemniejszemu smrodowi w wieloosobowych sypialniach, gdzie kilku najsłabszych więźniów leżało na podłodze, śpiąc albo patrząc, jak światło słoneczne pomału przesuwa się po brudnych płytach ze sklejki. Jeden z nich poprosił go o szklankę wody, więc Daniel nalał jej z kranu na zewnątrz, nie do szklanki, ponieważ żadnej nie mógł znaleźć, ale do papierowego kubka z McDonalda, tak starego i zniekształconego przez zgniatanie, że ledwie utrzymał w nim wodę, dopóki nie wrócił do środka.

Najdziwniejszą rzeczą w Spirit Lake był brak krat, drutu kolczastego czy innych oznak ich prawdziwej sytuacji. Nie było nawet strażników. Więźniowie kierowali własnym więzieniem w sposób demokratyczny, co oznaczało, tak jak w większej demokracji na zewnątrz, że prawie każdego oszukiwano, pobierano od niego okup i gnębiono — każdego oprócz małej samozwańczej armii, która kierowała tą placówką. Daniel nie przyswoił tej lekcji od razu. Trzeba było wielu dni i tyluż skąpych obiadów, zanim dotarło do niego, że jeśli nie osiągnie jakiegoś rodzaju ugody z wyższymi mocami, nie przetrwa nawet do września, kiedy spodziewał się, że zostanie zwolniony warunkowo i wróci do szkoły. Śmierć głodowa była naprawdę możliwa. To właśnie działo się z ludźmi w sypialni. Jeśli nie pracowałeś, więzienie cię nie żywiło, a jeśli nie miałeś pieniędzy albo nie znałeś kogoś, kto miał, tak to się kończyło.

Jednak już tego pierwszego ranka nauczył się, i to raz na zawsze, że pastylka P-W zasklepiona w jego wnętrznościach jest autentycznym śmiercionośnym żądłem.

Gdzieś koło południa nastąpiło poruszenie pośród pozostałych więźniów-rekonwalescentów. Krzyczeli do hodowcy drobiu, z którym rozmawiał wcześniej Daniel, a który biegł teraz cwałem po żwirowej drodze prowadzącej do szosy. Kiedy przebył sto jardów i był mniej więcej w takiej samej odległości od słupków z polnych kamieni zaznaczających wjazd do kompleksu, zaczął świszczeć gwizdek. Kilka jardów dalej farmer zgiął się wpół: sygnały radiowe nadane przez system bezpieczeństwa P-W, gdy przekroczył drugi obwód, zdetonowały plastyczny materiał wybuchowy w pastylce w jego żołądku.

Po chwili pikap naczelnika pojawił się daleko na szosie, trąbiąc i błyskając światłami.

— Wiesz — powiedział jeden z czarnoskórych więźniów refleksyjnym, przymilnym tonem, jak u spikera — widziałem, że się na to zanosi, wystarczyło rzucić okiem. To zawsze tacy pierwsi idą na całość.

— Durny gnój — stwierdziła dziewczyna, u której coś było nie tak z nogami. — Tylko tym był, durnym gnojem.

— Och, nie jestem taki pewny — odparł Murzyn. — Każdy może dostać ataku wyrzutów sumienia. Zwykle trzeba do tego trochę więcej maltretowania, nie tylko myślenia o tym.

— Czy wielu ludzi… uhm…? — Daniel po raz pierwszy się odezwał, wcześniej jedynie odparowywał pytania.

— Idzie na całość? W obozie o takiej wielkości mniej więcej jedna osoba w tygodniu, powiedziałbym. Mniej w lecie, więcej w zimie, ale taka jest przeciętna.

Inni zgodzili się. Niektórzy się nie zgodzili. Wkrótce znowu wymieniali poglądy. Tymczasem ciało farmera zostało już załadowane na tył pikapa. Strażnik pomachał przyglądającym się więźniom, zanim wrócił do kabiny. Nie odmachnęli. Półciężarówka zawróciła i podążyła z piskiem opon w stronę zielonego horyzontu, zza którego przybyła.


Pierwotnie system bezpieczeństwa P-W (inicjały te upamiętniały walijskich lekarzy, którzy go opracowali, doktorów Pole`a i Williamsa) stosował mniej drastyczne sposoby reformowania charakteru niż natychmiastowa śmierć. Po zaistnieniu bodźca wcześniejsze pastylki uwalniały tylko tyle toksyn, by spowodować chwilowe, a jednak ostre mdłości i skurcze okrężnicy. W tej postaci system P-W został okrzyknięty modelem T inżynierii behawioralnej. W ciągu dekady jego rynkowej dostępności prawie nie było więzienia na świecie, które nie przystosowałoby się do jego używania. Chociaż motyw reformy mógł być ekonomiczny, niezmiennie dawała ona w rezultacie bardziej humanitarne środowisko więzienne, po prostu dlatego, że nie było już potrzeby tak dokładnego nadzoru i środków ostrożności. To z tego powodu doktorzy Pole i Williams otrzymali Pokojową Nagrodę Nobla w 1991 roku.

Dopiero z czasem, i nigdy w Stanach Zjednoczonych, stosowanie systemu zostało rozciągnięte na tak zwane „populacje zakładników” potencjalnie dysydenckich cywilów — Basków w Hiszpanii, Żydów w Rosji, Irlandczyków w Anglii i tak dalej. To w tych krajach materiały wybuchowe zaczęły zastępować toksyny i tam też stworzono systemy dziesiątkowania i masowego odwetu, gdzie centralny system nadawczy mógł przesyłać zakodowane sygnały, które potrafiły uśmiercić każdą osobę z implantem, każdą grupę albo dany procent tej grupy, albo nawet całą populację. Największy współczynnik zabijania osiągnięto przy zdziesiątkowaniu Palestyńczyków mieszkających w Strefie Gazy i nie było to następstwo ludzkiej decyzji, ale błędu komputera. Zwykle sama już obecność systemu P-W wystarczała, by wykluczać jego użycie, poza pojedynczymi przypadkami.

W Zakładzie Karnym Spirit Lake możliwe było wysyłanie brygad roboczych na farmy i do zakładów przemysłowych w promieniu pięćdziesięciu mil (taki zakres miała centralna wieża radiowa systemu) bez żadnego innego nadzoru niż czarna skrzynka, która pozwalała kierować więźniami, pojedynczymi albo jako grupą, kontrolować ich i w razie potrzeby wytępić. W rezultacie powstała siła robocza o niezwykłej skuteczności, która przynosiła stanowi Iowa dochody znacznie przewyższające koszt administracji. Jednakże system ten z równym powodzeniem zmniejszał przestępczość i w efekcie nigdy nie było dość więziennych rąk do pracy, by zaspokoić zapotrzebowanie farm i fabryk z tej okolicy, które musiały zadowalać się bardziej kłopotliwymi (choć nieco mniej kosztownymi) robotnikami wędrownymi, werbowanymi w zbankrutowanych wielkich miastach wschodniego wybrzeża.

To właśnie tacy migranci z miast, po wejściu w konflikt z prawem, stanowili zdecydowanie większą część populacji więziennej w Spirit Lake. Daniel nigdy dotąd nie poznał tak różnorodnych, interesujących ludzi, i nie tylko on był pod wrażeniem. Wszyscy oni wydawali się traktować swoją zbiorową tożsamość jako powód do chwały, jakby byli skazaną na wygnanie arystokracją, kimś znaczniejszym i bardziej czcigodnym niż wytrwałe trolle i karły codziennego życia. Co nie znaczy, że byli mili dla siebie (albo dla Daniela). Uraza, którą czuli ogólnie do świata, uczucie, że zostali oznaczeni jak zwierzęta mające iść do uboju, były zbyt wielkie, by nad nimi panowali. Potrafiło to niekiedy prowadzić nawet najłagodniejszych z nich do zdrady tego teoretycznego bractwa dla hamburgera albo śmiechu, albo euforii, która towarzyszyła grzmotnięciu własną pięścią w dowolną dostępną twarz. Ale te złe chwile były jak petardy — wybuchały i swąd trwał przez kilka godzin, a potem nawet to znikało — podczas gdy dobre chwile były, jak światło słoneczne, faktem tak podstawowym, że prawie nigdy nie zastanawiałeś się nad jego istnieniem.

Oczywiście było to lato, i to pomagało. Pracowali przez więcej godzin, ale wykonywali przyjemne zajęcia na otwartym powietrzu, dla farmerów, którzy racjonalnie zapatrywali się na to, co jest możliwe. (Mówiono, że w fabrykach jest o wiele gorzej, ale one miały zostać ponownie otwarte dopiero w końcu października). Często było tam dodatkowe jedzenie, a kiedy twoje życie koncentruje się wokół uzyskania wystarczającej ilości pożywienia (racje w Spirit Lake były celowo niewystarczające) miało to poważne znaczenie.

To chwile między konkretnymi czynnościami były tak niesamowicie cudowne, chwile próżnowania tak zwykłego i czystego jak drżenie liści na drzewie. Chwile między pobudką a wepchnięciem do ciężarówek, albo chwile, kiedy czekałeś, aż ciężarówka przyjedzie i zabierze cię z powrotem. Chwile, gdy z powodu nagłej burzy odwoływano belowanie wyznaczone na ten dzień i mogłeś czekać pośród ciszy padającego deszczu, w blasku spóźnionego, powracającego światła.

W takich momentach świadomość stawała się czymś więcej niż tylko przypadkowym ciągiem myśli o tym, tamtym i owym. Wiedziałeś, że żyjesz, z ostrością tak prawdziwą i osobistą, że było to jak ręka Boga w rękawiczce, owijająca się wokół twojego kręgosłupa i ściskająca go. Żyłeś — i byłeś człowiekiem. On, Daniel Weinreb, był ludzką istotą! Dotychczas nigdy nawet się nad tym nie zastanawiał.


Istniała część kompleksu przeznaczona dla odwiedzających, pod sosnami, ze stołami piknikowymi i rzędem huśtawek. Ponieważ gości wpuszczano tylko w niedziele, i niewielu spośród więźniów kiedykolwiek odwiedzano, miejsce to wyglądało nienaturalnie ładnie w porównaniu z zachwaszczonymi polami i nagą ziemią właściwego kompleksu, chociaż gościom, przybywającym tam ze świata zewnętrznego, prawdopodobnie wydawało się dosyć zwyczajne — park, jaki znalazłbyś w dowolnym pobliskim miasteczku.

Słysząc piski swoich sióstr, zanim stały się widoczne za zasłoną sosen, Daniel przystanął, żeby wziąć się w garść. Wydawał się całkiem spokojny i daleki od łez. Podchodząc bliżej, widział je przez gałęzie. Aurelia siedziała na jednej z huśtawek, a Cecelia ją popychała. Czuł się jak duch w jakiejś opowieści, kręcący się dookoła swojej żywej przeszłości. Za bliźniaczkami zobaczył ojca — siedział na przednim fotelu hertza z wypożyczalni, paląc fajkę. Milly nigdzie nie było widać. Daniel przypuszczał, że matka nie przyjedzie, ale i tak przeżył rozczarowanie.

Trzeba przyznać, że nie pokazał tego po sobie, kiedy w końcu wyłonił się zza drzew. Wyściskał i wycałował bliźniaczki, nim ojciec podszedł do huśtawek.

— Jak się masz, Danielu? — zapytał Abraham.

— Świetnie. — A potem dodał, żeby nie pozostawić wątpliwości: — Naprawdę świetnie. — Uśmiechnął się uśmiechem równie wiarygodnym jak ten mały park.

— Postawił bliźniaczki na trawie i uścisnął dłoń ojcu.

— Twoja mama miała zamiar przyjechać, ale w ostatniej chwili stwierdziła, że nie czuje się na siłach. Zgodziliśmy się, że prawdopodobnie twoje morale by ucierpiało, gdybyś zobaczył ją w jednym z jej… uhm…

— Prawdopodobnie — przyznał Daniel.

— I prawdopodobnie jej morale też by ucierpiało. Chociaż muszę powiedzieć, że tutaj — wskazał drzewa cybuchem fajki — jest trochę… uhm, przyjemniej, niż się spodziewałem.

Daniel skinął głową.

— Czy jesteś głodny? Przywieźliśmy piknikowe jedzenie.

— Ja? Zawsze jestem głodny. — Było to bliższe prawdy, niż chciałby, żeby wiedziano.

Podczas gdy rozkładali jedzenie na stole, przyjechał do kogoś innego samochód z odwiedzającymi. Posiadanie widowni ułatwiło sprawę. Mieli pieczone kurczę, którego większą część dostał Daniel, i miskę sałatki z ziemniaków z mniej więcej funtem rozkruszonego boczku. Abraham przeprosił za to, że jest tylko kwarta mleka dla wszystkich do podziału. Piwo, które przywiózł, skonfiskowano w punkcie kontrolnym na szosie.

Gdy jedli, ojciec opowiedział o wszystkim, co robiono, by doprowadzić do uwolnienia Daniela. Najwyraźniej wielu ludzi złościł fakt, że wysyła się go do Spirit Lake, ale nie byli to właściwi ludzie. Wysłano petycję do burmistrza MacLeana, który odesłał ją, tłumacząc, że cała sprawa nie leży w jego gestii. Ojciec pokazał mu napisaną na maszynie listę nazwisk z petycji. Wielu z tych ludzi było klientami na jego trasie, innych rozpoznał jako pacjentów ojca, ale zaskoczyło go, że o wielu z nich nigdy nie słyszał. Stał się sprawą, o którą walczyli.

Mimo wszystko jego umysł rejestrował głównie jedzenie. Daniel tak się przyzwyczaił do przetworzonej żywności w Spirit Lake, że zapomniał, jaka ogromna może być różnica między nią a tą prawdziwą. Po kurczaku i sałatce z ziemniaków Abraham odpakował ciasto marchewkowe. To wtedy Daniel był najbliżej płaczu podczas całej wizyty.

Kiedy wszystko zjedli, zdał sobie sprawę, że znów powstaje między nim a ojcem typowe zaćmiewające umysł skrępowanie. Siedział wpatrując się w wyblakłe deski stołu, próbując myśleć, co powiedzieć, ale kiedy rzeczywiście coś mu przychodziło do głowy, nie zdołało się rozwinąć w prawdziwą rozmowę. Podniecenie przy drugim stole piknikowym, gdzie mówiono po hiszpańsku, wydawało się wyrzutem wobec ich własnych przedłużających się okresów milczenia.

Cecelia, która miała mdłości już w samochodzie podczas jazdy do Spirit Lake, uratowała ich przez zwymiotowanie lunchu. Jej sukienka została wytarta do czysta gąbką, a potem Daniel bawił się z bliźniaczkami w chowanego. W końcu zrozumiały, że do chowania się nie służy tylko jedna konkretna kryjówka, ale cały świat. Dwa razy Aurelia w poszukiwaniu odpowiedniego miejsca poszła za słupki z polnych kamieni zaznaczające obwód, i za każdym razem było tak, jakby nóż przebił mu żołądek. Teoretycznie nie mogłeś poczuć pastylki, ale nikt, komu kiedyś wprowadzono implant, w to nie wierzył.

W końcu przyszedł czas ich odjazdu. Ponieważ Daniel nie znalazł sposobu, by naprowadzić na to rozmowę stopniowo, został zmuszony do otwartego poruszenia tematu McDonalda. Poczekał, aż bliźniaczki zostały przypięte pasami bezpieczeństwa, a potem poprosił ojca o parę słów na osobności.

— Chodzi o jedzenie tutaj — zaczął, kiedy byli już sami. Jak się obawiał, ojciec oburzył się, kiedy Daniel wyjaśnił, że racje celowo są mniejsze od niezbędnego minimum. Zaczął znów gadać o petycji.

Daniel zdołał nalegać bez uniesienia:

— Nie ma sensu wnosić skargi, tato. Ludzie próbowali i to nic nie daje. Taka jest polityka. Ale można zapłacić, jak to nazywają, uzupełnienie. Wtedy przywożą dodatkowe jedzenie z McDonalda. Teraz nie ma to takiego wielkiego znaczenia, bo większość farmerów, kiedy jedziemy dla nich pracować, zwykle wyskrobuje coś dodatkowego dla nas. Ale później, w zimie, może być nieprzyjemnie. Tak tu mówią.

— Oczywiście, Danielu, zrobimy wszystko, co w naszej mocy. Ale na pewno będziesz w domu przed zimą. Jak tylko zacznie się szkoła, będą musieli zwolnić cię warunkowo.

— Racja. Ale tymczasem potrzebuję wszystkiego, co możesz mi dać. Uzupełnienie kosztuje trzydzieści pięć dolarów tygodniowo, co jest wysoką zapłatą za big maca i frytki, ale co mogę powiedzieć? To oni dyktują warunki.

— Mój Boże, Danielu, nie chodzi o pieniądze — chodzi o myśl, co tutaj robią. To wymuszanie! Nie mogę uwierzyć…

— Proszę, tato — cokolwiek zrobisz, nie wnoś skargi.

— Na pewno nie, dopóki stąd nie wyjdziesz. Komu mam zapłacić?

— Zapytaj o sierżanta Di Franco, kiedy zatrzymają cię w punkcie kontrolnym w drodze powrotnej. On poda ci adres, na który można przesyłać pieniądze. Wszystko to ci zwrócę, obiecuję.

Abraham wyjął terminarz z kieszeni na piersi garnituru i zapisał nazwisko. Ręka mu drżała.

— Di Franco — powtórzył. — Przypomniałem sobie coś. Myślę, że to ten facet kazał mi zostawić u niego książkę dla ciebie. Twoja stara przyjaciółka, pani Boismortier, zaszła do nas kilka razy, pytając o ciebie, a ostatnim razem przyniosła prezent, żebym go tobie zawiózł. Książkę. Może w końcu ją dostaniesz, kiedy już upewnią się, że nie jest wywrotowa.

— No, nie wiem. Nie przepuszczają zbyt wielu książek. Tylko Biblie i takie. Ale w każdym razie podziękuj jej ode mnie.

Ostatnie formalności przebiegły bez komplikacji i hertz odjechał w jasność niedostępnego świata zewnętrznego. Daniel pozostał w strefie dla odwiedzających, bujając się lekko na jednej z huśtawek, dopóki nie zabrzmiał gwizdek wzywający na apel o szóstej. Ciągle myślał o misce, w której przybyła sałatka ziemniaczana. Coś w jej kształcie albo kolorze wydawało się podsumowywać wszystko, co kiedykolwiek kochał. I stracił na zawsze.

Na zawsze, na szczęście, nie jest pojęciem, które może zrobić ci trwałą krzywdę w elastycznym wieku czternastu lat. To prawda, że Daniel stracił coś na zawsze, przyjeżdżając do Spirit Lake. Można to nazwać wiarą w system — wiarą, która pozwoliła mu kiedyś napisać esej na trzecią nagrodę — albo może po prostu zdolnością do odwrócenia wzroku, gdy przegrywający byli miażdżeni przez zwycięzców w ustawionej grze życia. Ale jakkolwiek to nazwać, musiałby to w końcu stracić i tak. Była to po prostu brutalniejsza forma pożegnania — kopnięcie w brzuch, a nie pomachanie ręką.

Nie trzeba było nawet nocy snu z jej standardowym koszmarem, by nastrój Daniela się poprawił. W chwili gaszenia świateł patrzył już na małe okropności i utrapienia swojego więzienia z perspektywy normalnego, praktycznego stanu psychicznego, w którym najbliższe otoczenie osoby, jakiekolwiek, jest widziane po prostu jako rzeczywistość.

Wcześniej rozegrał partię szachów ze swoim przyjacielem Bobem Lundgrenem — nieszczególnie dobrą partię, ale nie gorszą niż zwykle. Potem wkręcił się do rozmowy między Barbarą Steiner i niektórymi z pozostałych starszych więźniów na temat polityki. Ich dyskusja była na swój sposób tak bardzo poza zasięgiem jego umysłu jak szachy z Bobem Lundgrenem, przynajmniej jeśli chodziło o zdolność do współuczestnictwa. Burzyli jego najbardziej podstawowe założenia, ale było to rozkoszne burzenie, i Barbara Steiner, która miała z nich wszystkich najbystrzejszy umysł i najostrzejszy język, wydawała się wiedzieć, jak duże wrażenie robi na Danielu, i czerpać przyjemność z prowadzenia go od jednej niewymownej herezji do następnej. Daniel nie zastanawiał się, czy sam rzeczywiście zgadza się z którąkolwiek z jej wypowiedzi. Po prostu porwało go podekscytowanie widza, tak jak przyjemność sprawiało mu oglądanie bójki albo słuchanie historyjek. To był sport, a on był jego fanem.

Ale to muzyka robiła na nim największe (choć najmniej zrozumiałe) wrażenie. Była tam wieczór po wieczorze. Nie taka, jaką sobie kiedykolwiek wcześniej wyobrażał. Nie była to muzyka, która mogła zostać nazwana, jak na lekcji pani Boismortier, kiedy mogłeś poprosić o twoją ulubioną piosenkę, na przykład o Santa Lucię albo Starego czarnego Joe, i klasa to śpiewała, i było to wciąż rozpoznawalne, zakrzepnięte w na zawsze ustalonym kształcie. Tutaj istniały zwykle melodie, tak, ale stale zmieniały kierunek, rozpadały się w same surowe rzędy nut, którym nadal jakoś udawało się być muzyką. Nie pojmował, w jaki sposób, a czasami także dlaczego. A chyba szczególnie wtedy, kiedy trzech więźniów, których powszechnie uważano za najlepszych muzyków, zbierało się, żeby grać. Potem, chociaż mógł być oczarowany na początku, nieuchronnie ich muzyka oddalała się gdzieś, gdzie nie mógł za nią nadążyć. Było tak, jakby miał trzy lata i próbował słuchać uważnie rozmowy dorosłych. Ale wydawało się, że istnieje wyraźna różnica między językiem muzyki i językiem słów: nie wyglądało na to, by w języku muzyki można było kłamać.


Parę dni później, gdy odrzucił już możliwość, że kiedyś ją zobaczy, dotarła książka, którą pani Boismortier przesłała mu za pośrednictwem ojca. Przeszła przez cenzurę stosunkowo nietknięta, tylko pod koniec wycięto kilka stron. Przód okładki przedstawiał ujmującego Jezusa w koronie cierniowej, trzymającego przed sobą hamburgera. Krople krwi Jezusa i krople keczupu z burgera mieszały się w szkarłatnej kałuży, z której słowa tytułu wyrastały jak małe, zielonkawożółte wyspy: Jack Van Dyke, Produktem jest Bóg. Wydrukowano pochwały kilku nieznanych gwiazd show-biznesu i z „Wall Street Journal”, który nazwał wielebnego Van Dyke`a „ponurym pastorem” i stwierdził, że jego teologia jest „najnowszą innowacją w odwiecznej prawdzie. Istną bombą”. Był głową kościoła Marble Collegiate w Nowym Jorku.

Chociaż temat stanowiła religia, dziedzina, co do której Daniel nigdy nie przypuszczał, że może się nią zainteresować, cieszył się, że dostał ten prezent. W przepełnionych salach sypialnych Spirit Lake książka, dowolna książka, była azylem, największym możliwym zbliżeniem się do prywatności. Poza tym pani Boismortier wcześniej miała dosyć wysoką przeciętną celności, więc może ten „Produkt Boga” okaże się naprawdę ciekawy. Okładka była dosyć szokująca. W każdym razie, jaką miała konkurencję? Dwie Biblie w opłakanym stanie i sterta nieczytanych (bo nienadających się do czytania) traktatów Sług Bożych o niegodziwości, skrusze i o tym, że cierpienie jest powodem do radości, kiedy już odnajdziesz Chrystusa. Tylko więźniowie z rozpaczliwie długimi wyrokami, piętnastu albo dwudziestu lat, w ogóle udawali, że traktują cokolwiek z tego poważnie. Teoretycznie istniały większe szanse na uzyskanie zwolnienia warunkowego, jeśli potrafiłeś przekonać władze, że jesteś prawdziwie wierzący. Nie trzeba dodawać, że to nigdy nie pomagało: ta nadzieja stanowiła część kary.

Było jasne już od pierwszej strony, że Van Dyke nie jest żadnym Sługą Bożym, chociaż kim dokładnie był, Daniel nie bardzo potrafił powiedzieć. Prawie wydawało się, że ateistą, sądząc z pewnych rzeczy, które głosił. Jak ta, ze „Wstępnego postscriptum”, zanim nawet się rozgrzał: „Często zgłaszano zarzut — czynili to zarówno wielbiciele tej książki, jak i jej krytycy — że mówię o Bogu Wszechmogącym, jakby był On jedynie jakąś wyjątkowo pomysłową ideą, na którą wpadłem, jak nowe twierdzenie w geometrii albo scenariusz oryginalnego baletu. W wielkiej mierze muszę przyznać, że tak jest, ale mnie to nie martwi i jestem pewien, że nie martwi to Boga. W jakikolwiek sposób może On interesować się ludzkim losem, z całą pewnością jest obojętny na ludzkie spory”. Albo to, z tego samego postscriptum: „Najwyższy nie ma zupełnie nic przeciwko temu, żeby rozumiano go jako iluzję, ponieważ nasze wątpliwości tylko czynią naszą ufność do Niego odpowiednio smaczniejszą na Jego języku. Jest on, musimy pamiętać, Królem Królów, i podziela powszechne perwersyjne upodobanie królów do widoków korzenia się ich poddanych. Wątpcie w Niego, proszę bardzo, mówię, kiedy rozmawiam z wątpiącymi, ale nie zaniedbujcie z tego powodu czczenia Go”.

To była religia? Wydawało się to prawie rzeczą przeciwną, burleską, ale pani Boismortier (dobra episkopalianka) przysłała mu tę książkę, a ktoś w hierarchii więzienia, może nawet naczelnik Shiel, przekazał mu ją, i miliony ludzi, według okładki, potrafiły traktować pastora Van Dyke`a poważnie.

Pomijając powagę, Daniel był oczarowany tą książką. Po długim, pełnym kurzu dniu obrywania kolb kukurydzy wracał do jej paradoksów i myślowych pętli z uczuciem zanurzania się w wodzie sodowej. Wystarczyło kilka akapitów, by czuł mrowienie w całym mózgu i mógł znów myśleć — w którym to momencie odkładał książkę na jej miejsce w swoim materacu z plew i słomy.

Rozdział pierwszy mniej więcej wyjaśniał krzykliwą okładkę książki, a także jej tytuł. Opowiadał o grupie ludzi, którzy zakładają sieć restauracji fast food o nazwie Super-King. Sieć prowadzona jest nie dla zysku, ale by dać każdemu coś naprawdę dobrego — hamburgery Super-King i Super-King Colę, które, według wielkiej kampanii reklamowej sieci, mają sprawić, że będziesz żył wiecznie i zawsze będziesz szczęśliwy, jeśli będziesz jadł ich dość. Od nikogo w rzeczywistości nie oczekuje się wiary w te reklamy, ale sieć i tak ma ogromne powodzenie. Zamieszczone były tam wykresy i wyniki sprzedaży ilustrujące jej rozwój w całym kraju i na całym świecie. Oczywiście prawdziwym produktem, który sprzedawali ludzie z Super-Kinga, nie były hamburgery tylko idea — idea Jezusa, Superkróla. Wszystkie produkty, twierdził Van Dyke, są tylko ideami, a najbardziej oszałamiająca idea to idea Jezusa, który jest zarazem Bogiem i zwykłym człowiekiem, a więc zupełną niemożliwością. Zatem, ponieważ stanowił On najlepszy możliwy interes, wszyscy powinni kupować ten produkt i zasadniczo to właśnie się działo przez ostatnie dwa tysiące lat — rozkwit chrześcijaństwa był taki sam jak sukces sieci Super-King.

Rozdział drugi dotyczył trudności wierzenia w różne rzeczy — nie tylko w religię, ale w reklamę, w seks, we własne życie codzienne. Van Dyke dowodził, że nawet kiedy wiemy, iż firmy nie mówią pełnej prawdy o swoich produktach, powinniśmy je kupować i tak (o ile nie są faktycznie szkodliwe), bo kraj i gospodarka zawaliłyby się, gdybyśmy tego nie robili. „Na takiej samej zasadzie — pisał Van Dyke — kłamstwa na temat Boga, jakie na przykład znajdujemy w Piśmie Świętym, pomagają nam utrzymać działanie naszej gospodarki psychicznej. Jeśli potrafimy uwierzyć, chociażby, że cały świat został sklecony w ciągu sześciu dni, a nie w ileś tam miliardów lat, to znacznie zbliżyliśmy się do panowania nad sobą”. Reszta tego rozdziału stanowiła rodzaj reklamy Boga i wszystkich rzeczy, które On robiłby dla ciebie, kiedy już byś Go „kupił”, na przykład nie pozwalałby, byś kiedykolwiek był przygnębiony albo zgorzkniały, albo zapadał na przeziębienia.

Rozdział trzeci miał tytuł „Wypierz swój mózg” i mówił o technikach, które można zastosować, by zacząć wierzyć w Boga. Większość z tych technik opierała się na metodach gry aktorskiej. Van Dyke wyjaśniał, że dawno temu ludzie religijni byli przeciwni sztukom i aktorom, ponieważ oglądając je widzowie uczyli się myśleć o wszystkich swoich uczuciach i poglądach jako względnych i wymiennych. Tożsamość aktora była jedynie kapeluszem, który nakładał i zdejmował zależnie od swojego widzimisię, i to, co stanowiło prawdę w odniesieniu do aktorów, było prawdą także o nas wszystkich. Świat był sceną.

„Jednak nasi purytańscy przodkowie nie potrafili poznać się — pisał Van Dyke — na ewangelicznym zastosowaniu tych intuicyjnych odczuć. Ponieważ jeśli stajemy się takimi ludźmi, jakimi jesteśmy, poprzez udawanie, to sposobem, by stać się dobrymi, pobożnymi i wiernymi chrześcijanami (przyznajcie, nieomal niewykonalne przedsięwzięcie), jest udawanie, że jest się dobrym, pobożnym i wiernym. Ucz się tej roli i energicznie ją próbuj. Musi się wydawać, że kochasz bliźniego swego bez względu na to, jak bardzo go nienawidzisz. Musi się wydawać, że godzisz się z cierpieniami, nawet jeśli przygotowujesz swój list samobójczy. Musisz mówić, że wiesz, iż twój Zbawiciel żyje, nawet jeśli niczego takiego nie wiesz. W końcu mówienie czyni to prawdą”.

Następnie opowiedział historię jednego ze swoich parafian, aktora Jacksona Florentine`a (tego samego Jacksona Florentine`a, współgwiazdy Poszukiwaczy złota 1984!), który nie mógł uwierzyć w Jezusa z żarliwym i szczerym przekonaniem, dopóki pastor Van Dyke nie kazał mu udawać, że wierzy w Wielkanocnego Zajączka, istotnego idola w dziecięcym panteonie Florentine`a. Wątpiący aktor modlił się przed holograficznymi wizerunkami Wielkanocnego Zajączka, pisał do niego długie listy z wyznaniami i medytował nad rozmaitymi tajemnicami jego istnienia, czy też nieistnienia, aż w końcu w wielkanocny poranek znalazł nie mniej niż 144 jaskrawo ufarbowane jajka, ukryte na całym terenie jego posiadłości w East Hampton. Po ożywieniu tego „odłamka Pana Boga”, jak określił to Van Dyke, prostą sprawą było zrobienie następnego kroku i obmycie się we krwi Baranka oraz wytarcie jego miękkim, białym runem.

Zanim Daniel dotarł do rozdziału czwartego — „Pozdrowienie dla hipokryzji” — książka zniknęła z jego materaca. Gdy stwierdził, że jej nie ma, na chwilę wpadł w szał z powodu uczucia straty. Wciąż nowe fale przygnębienia przetaczały się przez niego i nie pozwalały mu spać. Dlaczego miałaby tyle znaczyć? Dlaczego miałaby znaczyć cokolwiek? Była to śmiechu warta książka, którą nigdy nie zawracałby sobie głowy, gdyby miał cokolwiek innego pod ręką.

Ale tego uczucia nie można było odpędzić argumentami. Chciał ją odzyskać. Pragnął znów ją czytać, oburzać się jej tępymi ideami. Było tak, jakby ukradziono mu część mózgu.

Temu zwykłemu bólowi i głodowi lektury towarzyszyła frustracja, że nie miał się komu poskarżyć. Kradzież książki była błahą niesprawiedliwością w świecie, gdzie sprawiedliwość nie panowała i nikt tego nie oczekiwał.


W końcu września, w liście od jego adwokata w Amesville, nadeszła wiadomość, że jego wyrok nie zostanie skrócony ani zawieszony. Nie było to niespodzianką. Próbował dotąd wierzyć, że zostanie zwolniony warunkowo, ale nigdy tak naprawdę nie wierzył nawet w swoją wiarę w to. Nie wierzył w nic. Zdumiewało go to, jak cyniczny się stał w ciągu zaledwie dwóch miesięcy.

Mimo to zdarzały się chwile, kiedy czuł tak gwałtowny żal nad sobą, że musiał oddalić się i popłakać, a kiedy indziej było jeszcze gorzej, bo ogarniała go depresja tak ponura i całkowita, że nie miał sposobu, by z nią walczyć albo wybrnąć z niej za pomocą argumentacji. Była jak fizyczna choroba.

Mówił sobie, chociaż nie głośno, że nie pozwala, by go złamano, że to tylko kwestia wytrzymania kolejnego dnia. Ale było to dodawanie sobie otuchy. Wiedział, że gdyby chcieli go złamać, zrobiliby to. W rzeczywistości prawdopodobnie nie zamierzali zadawać sobie tego trudu. Wystarczało to, że uświadomiono mu, iż ich władza, na tyle, na ile go dotyczyła, jest nieograniczona.

Aż do 14 marca.

Nie był natomiast przygotowany na wpływ, jaki ta wiadomość wywrze na nastawienie pozostałych więźniów. Przez całe lato Daniel czuł, że go ignorują, unikają, lekceważą. Nawet najbardziej przyjaźni ze współwięźniów wydawali się uważać, że są to jego letnie wakacje, natomiast najbardziej nieprzyjaźni otwarcie z niego kpili. Raz musiał się bić, by ustalić swoje prawa terytorialne w sypialni, i od tego czasu nikt już nie przekraczał granic dozwolonego oficjalnego sarkazmu. Ale teraz, niewątpliwie, fakt (tak jasny dla Daniela), że jest on ofiarą w takim samym stopniu jak oni, powinien stać się jasny także dla nich. Tak jednak nie było. Skończyły się żarty o letnim obozie, ponieważ lato stanowczo minęło, ale poza tym pozostał autsajderem, tolerowanym na skraju rozmów innych ludzi, ale niemile widzianym jako ich uczestnik.

Nie znaczy to, że był samotny. W Spirit Lake znajdowało się wielu innych autsajderów — rodowitych mieszkańców Iowa, którzy zostali wsadzeni do więzienia za defraudację albo gwałt i nadal uważali się za niepowtarzalnie i osobiście winnych (albo niewinnych, choć niewielką to czyniło różnicę), a nie za członków społeczności. Nadal wierzyli w możliwość dobra i zła, postępków właściwych i godnych potępienia, podczas gdy ogół więźniów wydawał się prawdziwie irytować takimi pojęciami. Poza kontyngentem z Iowa istniała inna wielka grupa więźniów-autsajderów — wariaci. Było ich co najmniej dwudziestu. Nie żywiono do nich takiej urazy jak do ludzi z Iowa, ale unikano ich, nie tylko dlatego, że mogło im odbić, ale ponieważ sądzono, że szaleństwo jest zaraźliwe.

Przyjaciel Daniela, Bob Lundgren, był zarówno człowiekiem z Iowa, jak i wariatem, w lekko niebezpieczny, ale sympatyczny sposób. Bob, który miał dwadzieścia trzy lata, najmłodszy syn farmera Sługi Bożego z okręgu Dickson, odsiadywał rok za jazdę po pijanemu, chociaż był to tylko pretekst. W rzeczywistości próbował zabić swojego starszego brata, ale ława przysięgłych uznała go za niewinnego, ponieważ nie miała niczyjego świadectwa na potwierdzenie tego oprócz zeznań samego brata, nieprzyjemnego, niegodnego zaufania człowieka. Bob powiedział Danielowi, że naprawdę próbował zabić brata i że jak tylko wyjdzie ze Spirit Lake, dokończy tę robotę. Trudno mu było nie wierzyć. Kiedy mówił o swojej rodzinie, jego twarz rozjaśniał rodzaj oszalałej poetyckiej nienawiści. Daniel, nigdy nie odczuwający tak gwałtownego gniewu, patrzył wówczas na niego w transie, jak na polano płonące w kominku.

Bob nie był zbyt rozmowny. Gdy spędzali razem czas, przeważnie rozgrywali powolne, pełne zastanowienia partie szachów. Pod względem strategicznym Bob był zawsze daleko z przodu. Daniel nigdy nie miał nawet szansy, by wygrać, podobnie jak nie mógł pokonać Boba w siłowaniu się na rękę, ale istniał pewnego rodzaju honor w przegraniu poprzez powolne wyniszczenie zamiast zmiecenia przez całkowicie nieoczekiwane mistrzowskie posunięcie. Po pewnym czasie pojawiała się dziwna satysfakcja, która nie miała nic wspólnego z wygrywaniem albo przegrywaniem; fascynacja schematami gry rozwijającymi się na szachownicy, schematami jak pętle siły magnetycznej tworzone przez opiłki żelaza na kartce papieru, tylko o wiele bardziej skomplikowanymi. Takie błogosławione zapomnienie ogarniało ich wtedy, gdy siedzieli kontemplując mikrokosmos szachownicy, jakby uciekali ze Spirit Lake; jakby złożone przestrzenie szachownicy były tak naprawdę innym światem, utworzonym przez myśl, ale tak realnym jak elektrony. Jednak i tak byłoby miło wygrać choć jedną partię. Albo przynajmniej osiągnąć remis.


Zawsze też przegrywał z Barbarą Steiner, ale wydawało się to przynosić mniej wstydu, jako że ich pojedynki były tylko słowne i nie istniały żadne twarde reguły. Logomachie. Zwycięstwo mogło mieć różne oblicza, od spojrzenia w oczy oponenta po otwarty śmiech, aż brzuch się trząsł. Przegrywało się zaś, nie zdobywszy dostatecznej liczby punktów, chociaż można było także przegrać bardziej spektakularnie poprzez zanudzanie. Barbara miała bardzo stanowcze opinie co do tego, kto jest, a kto nie jest nudziarzem. Ludzie, którzy opowiadali dowcipy, nawet bardzo dobre dowcipy, byli automatycznie uznawani za nudziarzy, podobnie jak ludzie, którzy opisywali fabuły starych filmów albo spierali się o najlepszą markę samochodów. Daniela uważała za wieśniaka, ale nie nudziarza, i słuchała z zadowoleniem jego opisów różnych charakterystycznych typów z Amesville, takich jak opiekunka jego klasy w ostatnim roku, pani Norberg, która wykładała wiedzę o społeczeństwie i nie czytała żadnych gazet od ponad pięciu lat, ponieważ sądziła, że są wywrotowe. Czasami pozwalała mu produkować się godzinami, ale zwykle robili to na przemian i jedna anegdota prowadziła do następnej. Barbara miała ogromny zakres doświadczeń. Była wszędzie, robiła wszystko i wydawała się wszystko pamiętać. Teraz odsiadywała trzy lata, z czego połowę miała już za sobą, za przeprowadzanie aborcji w Waterloo. Ale to, jak lubiła mówić, był tylko czubek góry lodowej. W każdej nowej anegdocie wydawała się przebywać w innym stanie i wykonywać innego rodzaju pracę. Czasami Daniel zastanawiał się, czy przynajmniej części z tego nie zmyślała.

Ludzie mieli różne zdania co do tego, czy Barbara jest nieatrakcyjna, czy tylko taka sobie. Jej dwa najbardziej widoczne defekty stanowiły szerokie, mięsiste wargi i strąkowate czarne włosy, które zawsze były usiane ogromnymi płatkami łupieżu. Może w przypadku posiadania dobrych ubrań i skorzystania z salonów piękności wytrzymałaby próbę, ale przy braku takiego wsparcia niewiele mogła zrobić. Nie pomagało także to, że była w szóstym miesiącu ciąży. Te fakty nie przeszkadzały jej uprawiać tyle seksu, na ile miała ochotę. W Spirit Lake seks stanowił towar deficytowy.

Oficjalnie więźniowie nie mieli w ogóle uprawiać seksu, chyba że małżonkowie przyjeżdżali w odwiedziny, ale monitorzy, którzy obserwowali ich za pomocą telewizji przemysłowej, zwykle nie zwracali na to uwagi, o ile nie wyglądało to na gwałt. Istniał nawet kącik w jednej z sypialni, odgrodzony gazetami, podobny do japońskiego domu, gdzie można było iść się pieprzyć we względnym odosobnieniu. Większość kobiet żądała jako zapłaty dwóch big maców albo ich równowartości, chociaż jedna czarna dziewczyna, kaleka, robiła laskę za darmo. Daniel patrzył, jak pary wchodzą za papierowy parawan, i przysłuchiwał im się z pewnego rodzaju ciężarem w piersi. Myślał o tym więcej, niż chciał, ale zachował abstynencję. Częściowo z powodu ostrożności, ponieważ wielu więźniów, zarówno mężczyzn, jak i kobiet, miało jakiś rodzaj wenerycznych brodawek, który sprawiał wrażenie nieuleczalnego, ale także (jak wyjaśniał Barbarze) dlatego, że chciał poczekać, aż się zakocha. Barbara była dosyć cyniczna w kwestii miłości, jako że nacierpiała się ponad przeciętną miarę w tej dziedzinie, ale Daniel lubił myśleć, że skrycie pochwala jego idealizm.

Nie była cyniczna wobec wszystkiego. Czasami nawet potrafiła przewyższyć Daniela w kwestii zasad, z których najbardziej zdumiewał go jej najnowszy pogląd, że każdy zawsze dostaje dokładnie to, na co zasługuje. W Spirit Lake równało się to zachwalaniu steku wegetarianom, ponieważ prawie wszyscy, w tym Daniel, uważali, że skazano ich na łapu-capu. Mogli wierzyć albo nie wierzyć w sprawiedliwość w abstrakcyjnym sensie, ale z pewnością nie myśleli, że sprawiedliwość ma cokolwiek wspólnego z systemem prawnym stanu Iowa.

— Jak to? — upierał się z przejęciem przy swoim Daniel. — A to, że ja tutaj jestem? Gdzie w tym sprawiedliwość?

Zaledwie kilka dni wcześniej opowiedział jej pełną historię o tym, w jaki sposób i dlaczego został wsadzony do więzienia (mając nadzieję przez cały ten czas, że monitorzy w swoich biurach się przysłuchują), i Barbara zgodziła się, że to parodia. Nawet zaproponowała teorię, że świat jest urządzony tak, iż po prostu, by istnieć, trzeba naruszać takie czy inne prawo. W ten sposób ludzie z góry zawsze mieli jakiś pretekst do rzucenia się na ciebie, kiedy chcieli cię dorwać.

— Nie jesteś tu za to, co zrobiłeś, bałwanie. Jesteś tu za to, czego nie zrobiłeś. Nie słuchałeś swoich własnych wewnętrznych podszeptów. To był twój wielki błąd. To za to tu jesteś.

— Gówno prawda.

— Gówno prawda — odparła chłodno, obracając modulację przeciw niemu. — Czystość serca polega na pragnieniu jednej rzeczy. Słyszałeś kiedyś to powiedzenie?

— Zaszyj dziurkę, póki mała. Czy to się nie nada równie dobrze?

— Pomyśl o tym. Kiedy pojechałeś do Minneapolis z tym swoim kolegą, robiłeś, co trzeba, podążałeś za głosem serca tam, dokąd cię prowadził. Ale kiedy wróciłeś, zrobiłeś nie to, co trzeba.

— Na rany Chrystusa, miałem czternaście lat.

— Twój przyjaciel nie wrócił do Iowa. Ile miał lat?

— Piętnaście.

— W każdym razie, Danielu, wiek nie ma nic wspólnego z niczym. To wymówka, której ludzie używają, dopóki nie mają dość lat, by zyskać lepsze wymówki — żonę, dzieci albo pracę. Zawsze będą wymówki, jeśli ich poszukasz.

— A więc jaka jest twoja?

— Najzwyczajniejsza na świecie. Stałam się chciwa. Zgarniałam pieniądze błyskawicznie i dlatego zostałam dalej w wieśniackim miasteczku długo po tym, jak powinnam wyjechać. Nie podobało mi się tam i nie byłam lubiana.

— Uważasz za uczciwe, że zostałaś wsadzona za to do więzienia? Za gonienie za tymi pieniędzmi? Bo powiedziałaś przecież, parę dni temu, że nie uważasz, aby wykonywanie tych aborcji było w jakiś sposób złe.

— To wtedy po raz pierwszy w życiu zgrzeszyłam przeciw własnym najgłębszym odczuciom, i także po raz pierwszy jestem w więzieniu.

— I co z tego? To mógł być zbieg okoliczności, prawda? To znaczy, gdyby jutro było tornado, albo gdyby poraził cię piorun, czy to też byłoby coś, na co byś zasługiwała?

— Nie. I stąd wiem, że nie będzie tornada. Ani tej drugiej rzeczy.

— Jesteś niemożliwa.

— Jesteś słodki — powiedziała i uśmiechnęła się. Z powodu ciąży zęby miała w strasznym stanie. Dostawała uzupełnienia, ale najwyraźniej za mało. Jeśli nie będzie ostrożna, straci je wszystkie. W wieku dwudziestu siedmiu lat. To nie wydawało się uczciwe.


W połowie października nastąpiły dwa tygodnie, kiedy tempo prac spadło. Nie zostało dość roboty na farmach, by opłacało się zużywać benzynę na jazdę do Spirit Lake i przywiezienie brygady. Daniela ciekawiło, czy więźniowie naprawdę są tak zadowoleni z próżnowania w kompleksie, jak mówili. Bez pracy dni rozciągały się w Sahary pustki, podszyte pewnością, że coś o wiele gorszego czeka w przyszłości.

Kiedy stworzono nowe, zimowe harmonogramy pracy, Daniel stwierdził, że został przydzielony do pobliskiej „Stacji Doświadczalnej 78” Consolidated Food Systems, która nie była w rzeczywistości wcale taka doświadczalna, jako że stała produkcja szła tam od dwudziestu lat. Dział PR firmy po prostu nigdy nie znalazł bardziej atrakcyjnego sposobu opisania tej strony jej działalności, a mianowicie hodowli specjalnie zmutowanej odmiany termita, która była używana jako dodatek w różnych sztucznie wzbogaconych produktach mięsnych i serowych. Owady hodowane na Stacji 78, we wszystkich swoich miliardach, stanowiły prawie tak ekonomiczne źródło białka jak soja, ponieważ można je było doprowadzić w tych labiryntowych podziemnych bunkrach do zadziwiająco pokaźnych rozmiarów bez żadnego innego źródła pożywienia poza czarną, szlamowatą papką, produkowaną prawie bez kosztów przez różne zakłady oczyszczania miast. Zwykły cykl rozwojowy termitów został uproszczony i dostosowany do technik linii montażowej, tak zautomatyzowanych, że o ile nie było awarii, pracownicy nie musieli wchodzić do samych tuneli. Praca Daniela w stacji polegała na pilnowaniu rzędu czterokilolitrowych kadzi, w których owady gotowano i mieszano z różnymi chemikaliami, w trakcie czego zmieniały się z grudkowatego ciemnoszarego kompostu w gładkie masło o barwie soku pomarańczowego. Obie te postacie wciąż jeszcze były toksyczne, a więc jeśli chodziło o białko, nie miał żadnej dodatkowej korzyści z pracy tutaj. Zajęcie to uważano jednak za dość atrakcyjne, ponieważ obejmowało bardzo niewiele prawdziwej pracy, a temperatura na stacji wynosiła niezmiennie 28°C. Przez osiem godzin dziennie miałeś zagwarantowany poziom ciepła i dobrego samopoczucia, który był w rzeczywistości nielegalny w niektórych częściach kraju.

Ale i tak Daniel wolałby wykonywać dowolną inną pracę. Nigdy wcześniej nie miał żadnych skrupułów co do sztucznie wzbogaconej żywności, nie było też wielkiego podobieństwa między jego wyobrażeniami o tym, co żyje w tunelach, a tym, co widział w kadziach, ale mimo to nie potrafił przezwyciężyć ciągłych wyrzutów sumienia. Czasami żywemu termitowi, albo całemu małemu ich rojowi, udawało się przedostać za ugniatarki i do obszaru, gdzie pracował Daniel, i za każdym razem było tak, jakby przestawiono przełącznik, który zmieniał rzeczywistość w koszmar. Nikt z pozostałych więźniów nie miał tak delikatnego żołądka, było to irracjonalne, ale nie mógł nic na to poradzić. Musiał gonić uwolnione owady, nie pozwalać, aby dostawały się do masła w kadziach. Były ślepe i ich skrzydła nie nadawały się do długotrwałego lotu, przez co łatwo mógł je trzepnąć, ale to tylko go przygnębiało, bo tak bezładnie odbijały się od różnych rzeczy i zderzały z nimi. Nic nie mogły zrobić i nie miały gdzie lecieć, ponieważ nie mogły rozmnażać się płciowo, a na zewnątrz tuneli stacji nie było niczego, co mogłyby strawić. Ich jedyny cel w życiu stanowiło urośnięcie do pewnych rozmiarów, a potem roztarcie na papkę — ale wymknęły się. Danielowi wydawało się, że to samo stało się z nim.


Po nadejściu zimy sytuacja stale się pogarszała, tydzień po tygodniu. Pracując w stacji, Daniel widział coraz mniej prawdziwego światła dziennego, ale nie różniło się to tak bardzo od chodzenia do szkoły w ciągu najciemniejszych miesięcy roku. Najgorsze było w tym zimno. Sypialnie były tak nieszczelne, że od połowy listopada z trudem udawało się zasnąć. Daniel spał z dwoma starszymi mężczyznami, pracującymi na tej samej zmianie w Stacji 78, ponieważ ludzie na ogół nie lubili zapachu owadów, który, jak wszyscy przysięgali, czuli od nich. Jeden z mężczyzn miał problem z pęcherzem i moczył czasami łóżko, gdy spał. Dziwne było, że z dorosłymi mężczyznami dzieje się tutaj to samo, co działo się z bliźniaczkami podczas kryzysu z rurociągiem.

Zaczął mieć kłopoty z trawieniem. Chociaż był głodny przez cały czas, coś stało się z jego kwasami żołądkowymi, tak że stale czuł się bliski wymiotów. Inni ludzie mieli ten sam problem i winili za to big maki, które strażnicy dostarczali do sypialni na wpół zamarznięte. Sam Daniel sądził, że jest to kwestia psychologiczna i wiąże się z jego pracą w stacji. Bez względu na powód, w efekcie zawsze był w niezgodzie ze swoim ciałem, zziębniętym, słabym, dotkniętym przez mdłości i partaczącym najprostsze zadania, takie jak przekręcenie gałki u drzwi albo wydmuchanie nosa. I cuchnęło, nie tylko w kroczu i pod pachami, ale na wskroś. Zaczął nienawidzić samego siebie. To znaczy nienawidzić ciała, do którego był przyczepiony. Równie mocno nienawidził pozostałych więźniów, bo wszyscy oni znajdowali się w mniej więcej takim samym stanie rozpadu. Nienawidził tych sypialni, i stacji, i zamarzniętej ziemi w kompleksie, i chmur, które wisiały nisko na niebie z ciężarem zimy w środku, czekając, by spaść.

Każdego wieczoru miały miejsce bójki, większość z nich w sypialniach. Monitorzy, jeśli patrzyli, rzadko interweniowali. Prawdopodobnie sprawiało im to taką samą przyjemność jak więźniom — było rozrywką, przerwą w monotonii, oznaką życia.

Problem stanowił czas: jak przebrnąć przez ponure godziny w pracy, jeszcze bardziej ponure godziny w sypialni? Nie mówiąc już o dniach i tygodniach. To zegar, a nie kalendarz go miażdżył. O czym myśleć w tych godzinach? W jakim kierunku? Barbara Steiner powiedziała, że jedynymi zasobami są zasoby wewnętrzne i że dopóki możesz mieć własne myśli, masz tyle wolności, ile jej istnieje. Nawet gdyby Daniel potrafił w to uwierzyć, niewiele by mu to dało. Myśli muszą być o czymś, muszą dokądś zmierzać. Jego myśli były tylko pętlami taśmy, bezowocnymi powtórzeniami. Próbował celowo śnić na jawie o przeszłości, ponieważ wielu spośród więźniów zaręczało, że pamięć jest prawdziwym Disneylandem, gdzie można spędzać całe dnie, wędrując od jednego widowiska do drugiego. Nie dla Daniela: jego pamięć była jak pudełko cudzych zdjęć. Wpatrywał się w każdy zastygły moment po kolei, ale żaden z nich nie ożywał, by poprowadzić go w głąb żyjącej przeszłości.

Z przyszłością nie było ani trochę lepiej. Aby przyszłość wydawała się interesująca, twoje pragnienia, albo twoje obawy, muszą mieć tam dom. Wszelka przyszłość po powrocie do Amesville, jaką Daniel mógł przewidzieć, robiła jednak wrażenie bardziej komfortowej postaci więzienia, której nie mógł ani pragnąć, ani się lękać. Problem, co zrobi ze swoim życiem, był z nim od tylu lat, ile pamiętał, ale nigdy nie wydawał się naglący. Wręcz przeciwnie: Daniel zawsze czuł pogardę dla tych z jego szkolnych kolegów, którzy już znaleźli świeży trop „kariery”. Nawet teraz to słowo, czy też jego implikacje, zdawały się żałosne. Daniel wiedział, że nie chce niczego, co można by nazwać karierą, ale wydawało się to niebezpiecznie bliskie brakowi chęci posiadania przyszłości. A kiedy ludzie przestawali mieć wyobrażenie o swojej przyszłości po Spirit Lake, nabierali skłonności do pójścia na całość. Daniel nie chciał pójść na całość, ale nie wiedział, czego się chwycić.

Taki był jego nastrój, kiedy zaczął czytać Biblię. Udawało mu się dzięki niej zabijać czas, ale poza tym okazała się rozczarowaniem. Historie rzadko dorównywały przeciętnemu opowiadaniu o duchach, a język, którym je przedstawiono, chociaż miejscami poetycki, był zwykle po prostu przestarzały i niejasny. Długie odcinki tekstu w ogóle nie miały sensu. Listy apostolskie świętego Pawła były pod tym względem szczególnie irytujące. Jak miał rozumieć coś takiego: „Strzeżcie się psów, strzeżcie się złych pracowników, strzeżcie się okaleczeńców! My bowiem jesteśmy prawdziwie ludem obrzezanym — my, którzy sprawujemy kult w Duchu Bożym i chlubimy się w Chrystusie Jezusie, a nie pokładamy ufności w ciele. Chociaż ja także i w ciele mogę pokładać ufność”. Mowa-trawa! Nawet kiedy język był jaśniejszy, idee wydawały się mętne, a kiedy idee były jasne, to zwykle tępe, jak tępe idee pastora Van Dyke`a, ale bez jego poczucia humoru. Dlaczego poważni ludzie w ogóle traktowali to poważnie? Chyba że cała ta książka była rodzajem tajnego kodu (taką teorię miał Bob Lundgren), który okazywał się całkowicie sensowny, kiedy przetłumaczyłeś go z języka sprzed dwóch tysięcy lat na język, jakiego ludzie używali dzisiaj. Co jednak (taką teorię miał Daniel), jeśli święty Paweł mówił o doświadczeniach, których dziś nikt już nie miał, albo tylko ludzie na tyle szaleni, by wierzyć, że czarne jest białe, cierpienie jest pewnego rodzaju lekarstwem, a śmierć początkiem lepszego życia? Nawet wtedy wątpliwe było, czy wierzący wierzą we wszystko, w co mówili, że wierzą. Bardziej prawdopodobne wydawało się to, że posłuchali rady Van Dyke`a i robili sobie pranie mózgu, mówiąc, że wierzą w takie rzeczy, aby pewnego dnia naprawdę móc w nie uwierzyć.

Ale on w to nie wierzył i nie zamierzał udawać, że wierzy. Czytał to nadal tylko dlatego, że nie było niczego innego do czytania. Myślał o tym tylko dlatego, że nie było niczego innego, o czym mógłby myśleć.


Gdy nastąpiły pierwsze opady śniegu, w połowie listopada, Barbara Steiner była już w zaawansowanej ciąży i w zaawansowanej depresji. Ludzie zaczęli jej unikać, w tym mężczyźni, z którymi uprawiała seks. Nieuprawianie seksu oznaczało, że nie dostawała tylu big maców co zwykle, więc Daniel, który miał kłopoty żołądkowe, często dzielił się z nią swoim albo nawet dawał jej całego. Jadła jak pies, szybko i bez żadnych oznak przyjemności.

Straciła całkiem chęć do gadania. Siedzieli ze skrzyżowanymi nogami na jej zrolowanej pościeli i słuchali, jak wiatr uderza w szyby okienne i z trzeszczeniem wstrząsa drzwiami. Pierwsza prawdziwa zamieć w tym roku powoli podpierała przewiewne ściany zaspami i sypialnia, tak uszczelniona, stała się cieplejsza i znośniejsza.

Mieli poczucie pewnej nieodwołalności, jakby znajdowali się wszyscy w jakimś starodawnym drewnianym statku, uwięzionym przez lody, wydzielając racje i opał i w ciszy czekając na śmierć. Karciarze nadal grali w karty, dopóki światła były włączone, a robiący na drutach dziargali wełną, którą splatali i rozpruwali wcześniej sto razy, ale nikt się nie odzywał. Barbara, która przeżyła już dwie zimy w Spirit Lake, zapewniała Daniela, że jest to tylko pewna faza, że najpóźniej do Bożego Narodzenia sytuacja wróci do normy.

Zanim jednak tak się stało, nastąpiło coś naprawdę niezwykłego; wydarzenie, które miało ukształtować resztę życia Daniela — a także Barbary, chociaż w znacznie straszniejszy sposób. Pewien mężczyzna zaśpiewał.

Ostatnio było coraz mniej jakiejkolwiek muzyki. Jeden z najlepszych muzyków w Spirit Lake, mężczyzna, który potrafił grać na prawie każdym istniejącym instrumencie, został zwolniony w październiku. Krótko potem bardzo dobry tenor, odsiadujący dwanaście lat za nieumyślne zabójstwo, poszedł na całość, przekraczając obwód w pewien wczesny niedzielny poranek, by zdetonować pastylkę w swoim żołądku. Nikt nie miał po tym serca, by zakłócić pogłębiającą się ciszę w sypialniach piosenkami niegodnymi tych, których wszyscy nadal doskonale pamiętali. Jedynym wyjątkiem była niedorozwinięta umysłowo migrantka, lubiąca bębnić palcami po rurach pieca Franklina, z flegmatycznym, miarowym, raczej wesołym brakiem inwencji, dopóki ktoś nie miał tego dość i nie pociągał jej z powrotem na jej materac na drugim końcu sypialni.

Potem, tego wieczoru, o którym mowa, w bezwietrzny, przejmująco zimny wtorek, ten pojedynczy głos wzniósł się z ich zbiorowej ciszy jak księżyc wschodzący nad bezkresnymi połaciami śniegu. Przez króciutką chwilę, przez czas trwania frazy, wydawało się Danielowi, że ta piosenka nie może być prawdziwa, że wypływa z jego wnętrza, tak była doskonała, tak nieprawdopodobna, tak pragnęła wyznać to, co musi zawsze pozostać niewypowiedziane, rozpacz kwitnącą teraz jak kosztowna woń w cuchnącym powietrzu sypialni.

Zapanowała nad każdą duszą tak bardzo, obracając je wszystkie w popiół jednym tchnieniem, podobnym do oddechu atomowej dezintegracji, łącząc ich we wspólnocie nieznośnej i uroczej wiedzy, która była tą piosenką i o której nie można było opowiedzieć poza tą piosenką, tak że nadsłuchiwali każdego dalszego wezbrania i opadnięcia, jakby wychodziło z chóru ich śmiertelnych serc, którym piosenka dała mowę. Słuchając, przepadali.

Potem to ucichło.

Przez kolejną chwilę cisza usiłowała przedłużyć piosenkę, a potem nawet ta pozostałość zniknęła. Daniel zaczerpnął powietrza, i pióra jego oddechu okazały się jego własnymi. Był sam w swoim ciele w zimnym pokoju.

— Chryste — powiedziała cicho Barbara. Rozległ się dźwięk tasowania i rozdawania kart.

— Chryste — powtórzyła. — Czy nie mógłbyś po prostu zwinąć się w kłębek i umrzeć? — Widząc, że Daniel wygląda na zdezorientowanego, objaśniła: — To znaczy, to jest po prostu takie zajebiście piękne.

Skinął głową.

Zdjęła swoją kurtkę z gwoździa.

— Chodźmy na dwór. Nie obchodzi mnie to, czy zamarznę na śmierć — chcę trochę świeżego powietrza.

Mimo zimna, rzeczywiście przyniosło ulgę przebywanie poza sypialnią, w pozornej wolności śniegu wokół. Poszli tam, gdzie żadne stopy go dotąd nie podeptały, by stanąć obok jednego z kamiennych słupków o kwadratowym przekroju, które oznaczały obwód obozu. Gdyby nie blask świateł na śniegu, mogliby stać na dowolnym pustym polu. Nawet światła, wysoko na swoich metalowych słupach, nie wydawały się dziś wieczorem tak bezlitosne, przy gwiazdach tak rzeczywistych nad nimi w przestrzeniach niebios.

Barbara także przyglądała się gwiazdom.

— Lecą tam, wiesz. Niektórzy z nich.

— Do gwiazd?

— Cóż, w każdym razie do planet. Ale do gwiazd też, o ile wiadomo. Ty byś nie poleciał, gdybyś mógł?

— Jeśli lecą, to pewnie nigdy nie wracają. Zajęłoby to tyle czasu. Nie mogę sobie tego wyobrazić.

— Ja mogę.

Poprzestała na tym. Żadne z nich nie odezwało się przez dłuższą chwilę. Daleko w mroku zaskrzypiało drzewo, ale nie było wcale wiatru.

— Czy wiedziałeś — zagadnęła go — że kiedy lecisz, muzyka nie ustaje? Śpiewasz i w pewnym momencie jakby przestajesz kojarzyć, że to ty śpiewasz, i wtedy to się dzieje. I ani przez chwilę nie orientujesz się, że muzyka ustała. Pieśń zawsze gdzieś trwa. Wszędzie! Czy nie jest to niewiarygodne?

— Taak, też o tym czytałem. Jakaś sława powiedziała w tej gazecie z Minneapolis, że za pierwszym razem, kiedy lecisz, jest to tak, jakbyś był ślepcem, który ma operację i może zobaczyć świat po raz pierwszy. Ale potem, kiedy minie szok, kiedy polatasz regularnie, zaczynasz uważać to wszystko za oczywiste, tak samo jak ludzie, którzy nigdy nie byli ślepi.

— Nie czytałam o tym — powiedziała Barbara z irytacją. — Słyszałam to.

— To znaczy leciałaś?

— Tak.

— Serio?!

— Tylko raz, kiedy miałam piętnaście lat.

— Jezu. Naprawdę to zrobiłaś. Nigdy nie znałem nikogo, kto to zrobił.

— Cóż, teraz znasz dwoje z nas.

— Chodzi ci o faceta, który śpiewał tam dziś wieczorem? Myślisz, że umie latać?

— Jest to raczej oczywiste.

— Rzeczywiście się zastanawiałem. Nie było to podobne do niczyjego śpiewu, jaki wcześniej słyszałem. Było w tym coś… niesamowitego. Ale… Jezu, Barbaro, zrobiłaś to! Dlaczego nigdy wcześniej o tym nie mówiłaś? To znaczy, Chryste Wszechmogący, to tak, jakbym się dowiedział, że uścisnęłaś rękę Bogu.

— Nie mówię o tym, bo zrobiłam to tylko tamten jeden raz. Nie jestem z natury muzykalna. Tego po prostu we mnie nie ma. Kiedy to się stało, byłam bardzo młoda, i bardzo naćpana, i po prostu odleciałam.

— Gdzie byłaś? Gdzie poleciałaś? Opowiedz mi o tym!

— Byłam w domu mojej kuzynki w West Orange, w New Jersey. Mieli aparat w piwnicy, ale nikt nigdy na nim nie odjechał. Ludzie kupowali wtedy aparaty tak, jak kupowało się fortepian skrzydłowy, jako symbol statusu. A więc kiedy się podłączyłam, tak naprawdę nie oczekiwałam, że cokolwiek się zdarzy. Zaczęłam śpiewać i coś stało się w mojej głowie, jak wtedy, gdy zasypiasz i zaczynasz tracić poczucie swojego rozmiaru, jeśli kiedyś miałeś to wrażenie. Nie zwracałam jednak na to uwagi i po prostu dalej śpiewałam. A potem, zanim się spostrzegłam, byłam poza moim ciałem. Na początku myślałam, że pyknęło mi w uszach, takie to było proste.

— Co śpiewałaś?

— Nigdy nie mogłam sobie przypomnieć. Tracisz kontakt ze swoim ego w zwyczajny sposób. Jeśli jesteś całkowicie skoncentrowany na tym, co śpiewasz, każda piosenka może dać ci odlot. Podobno. To musiało być coś z listy przebojów, bo nie znałabym za dużo innych rzeczy w tamtych czasach. Ale nie piosenka się liczy. Chodzi o sposób, w jaki ją śpiewasz. O zaangażowanie, jakie możesz dać.

— Tak jak dziś wieczorem?

— Właśnie.

— Aha. A więc co się potem stało?

— Byłam sama w domu. Kuzynka wyszła ze swoim chłopakiem, a jej rodzice dokądś wyjechali. Chyba byłam zdenerwowana i trochę się bałam. Przez chwilę po prostu unosiłam się tam, gdzie byłam.

— A gdzie to było?

— Jakieś dwa cale nad czubkiem mojego nosa. Osobliwe uczucie.

— Na pewno.

— Potem zaczęłam latać z jednej części piwnicy do drugiej.

— Miałaś skrzydła? To znaczy, prawdziwe skrzydła?

— Nie widziałam siebie, ale miałam wrażenie, że są to prawdziwe skrzydła. Czułam się tak, jakbym miała wielki ładunek mocy w połowie kręgosłupa. Siły woli, w najbardziej dosłownym znaczeniu. Miałam uczucie, że jestem całkowicie skupiona na tym, co robię i gdzie lecę — na tym właśnie polegało latanie. Było to tak, jakbyś mógł prowadzić samochód przez samo patrzenie na drogę przed tobą.

Daniel zamknął oczy, by delektować się myślą o wolności tak doskonałej i całkowitej.

— Latałam po piwnicy chyba przez wiele godzin. Zamknęłam przedtem za sobą jej drzwi, jak bałwan, a okna były mocno uszczelnione, więc nie miałam sposobu, żeby wydostać się stamtąd. Ludzie nie myślą o robieniu dziur dla wróżek, dopóki rzeczywiście nie oderwą się od ziemi. Nie miało to jednak znaczenia. Byłam taka mała, że piwnica wydawała się wielka jak katedra. I prawie równie piękna. Bardziej niż prawie — to było niewiarygodne.

— Samo latanie tu i tam?

— I świadomość tego. Była tam półka z przetworami. Nadal pamiętam światło, które wychodziło ze słoików z dżemem i pomidorami. Tak naprawdę nie było to jednak światło. Było bardziej tak, jakbyś widział życie nadal pozostające w nich, energię, którą owoce nagromadziły, rosnąc.

— Musiałaś być głodna. Zaśmiała się.

— Prawdopodobnie.

— Co jeszcze? — nalegał. To Daniel był głodny, nienasycony.

— W pewnym momencie przestraszyłam się. Moje ciało — moje fizyczne ciało, które leżało tam w aparacie — nie wydawało mi się prawdziwe. Nie, chyba jednak wydawało się dość prawdziwe, może nawet za bardzo. Ale nie wydawało się moje. Czy byłeś kiedyś w zoo?

Daniel potrząsnął przecząco głową.

— No to nie potrafię tego wyjaśnić.

Barbara milczała przez chwilę. Daniel patrzył na jej ciało, nabrzmiałe od ciąży, i próbował wyobrazić sobie uczucie, którego nie potrafiła opisać. Poza lekcjami WF-u nie zwracał wielkiej uwagi na własne ciało. Ani też na ciała innych ludzi.

— W piwnicy była zamrażarka. Nie zauważyłam jej, dopóki w pewnej chwili nie włączył się silnik. Wiesz, że najpierw jest drżenie, a potem miarowy warkot. No cóż, dla mnie wtedy było to jak orkiestra symfoniczna. Czułam obecność części silnika, która wirowała, choć jej nie widziałam. Nie zbliżałam się do niej oczywiście. Słyszałam, że każdy silnik obrotowy jest niebezpieczny, jak ruchome piaski, ale to było takie… upajające. Jak muzyka taneczna, której nie potrafisz się oprzeć. Zaczęłam się obracać w miejscu, na początku bardzo wolno, ale nic nie powstrzymywało mnie od przyspieszenia. Była to nadal czysta siła woli. Im szybciej pozwalałam się sobie obracać, tym bardziej ekscytujący i nęcący wydawał się silnik. Nieświadomie podryfowałam do zamrażarki i obracałam się teraz wzdłuż tej samej osi co silnik. Straciłam wszelkie poczucie wszystkiego oprócz tego jednego ruchu. Czułam się jak… planeta! Mogłoby to trwać wiecznie i nie miałabym nic przeciwko. Ale ustało. Zamrażarka wyłączyła się i w miarę jak silnik zwalniał, ja też zwalniałam. Nawet ta część była wspaniała. Ale kiedy to całkowicie ustało, byłam cholernie przestraszona. Zrozumiałam, co się stało, i słyszałam, że to w ten sposób wielu ludzi po prostu przepadło. Ja też bym przepadła. Z radością. Także dziś. Kiedy to wspominam.

— Co wtedy zrobiłaś?

— Wróciłam do aparatu. Z powrotem do mojego ciała. Jest taki jakby kryształ, którego dotykasz, i w momencie, kiedy go dotkniesz, fiu, jesteś z powrotem wewnątrz siebie.

— I wszystko to było prawdziwe? Nie wyobraziłaś sobie tego po prostu?

— Tak prawdziwe jak my dwoje tu rozmawiający. Tak prawdziwe jak śnieg na ziemi.

— I potem nigdy już nie poleciałaś?

— Nie z braku prób, wierz mi. Wydałam małą fortunę na lekcje emisji głosu, na proszki, na każdy rodzaj terapii, jaki istnieje. Ale niezależnie od tego, jak się starałam, nie mogłam nigdy osiągnąć prędkości ucieczki. Część mojego umysłu nie chciała się przyłączyć, nie chciała puścić. Może był to strach przed uwięzieniem w jakimś głupim silniku. Może, jak powiedziałam wcześniej, po prostu nie mam daru do śpiewania. W każdym razie nic nie pomagało. W końcu przestałam próbować. I tak jest ze wszystkim w moim życiu. I mogę tylko powiedzieć: „Sikam na to”.

Daniel miał dość rozsądku, by nie próbować argumentować przeciw jej goryczy. Wydawało się nawet, że jest w niej coś szlachetnego i wzniosłego. W porównaniu z nieszczęściami Barbary Steiner jego własne małe nieszczęścia wydawały się dość błahe.

Przecież nadal istniała szansa, że może latać.

I będzie! Och, będzie! Wiedział to teraz. To był cel jego życia. Znalazł go w końcu! Będzie latał! Nauczy się latać!

Nie wiedział, od jak dawna stoją tam w śniegu. Stopniowo, gdy jego euforia odpływała, uświadomił sobie, że jest mu zimno, że czuje ból z powodu zimna i że powinni wrócić do sypialni.

— Hej, Barbaro — powiedział, chwytając rękaw jej kurtki zdrętwiałymi palcami i szarpiąc go dla przypomnienia. — Hej.

— Dobrze — zgodziła się smutno, ale nie poruszyła się.

— Lepiej chodźmy z powrotem do sypialni.

— Dobrze.

— Jest zimno.

— Bardzo. Tak. — Nadal tam stała. — Czy możesz najpierw wyświadczyć mi przysługę?

— Jaką?

— Pocałuj mnie.

Zwykle wzburzyłaby go taka propozycja, ale było coś w tonie jej głosu, co go uspokoiło.

— Okej.

Patrząc mu prosto w oczy, wsunęła palce pod kołnierz jego kurtki, a potem do tyłu, oplatając jego szyję. Przyciągnęła go blisko, aż ich twarze się dotknęły. Jej była tak samo zimna jak jego i prawdopodobnie równie odrętwiała. Jej usta otworzyły się i przycisnęła język do jego warg, łagodnie przynaglając je do rozsunięcia.

Zamknął oczy i próbował pozwolić, by ten pocałunek był prawdziwy. Pocałował raz wcześniej dziewczynę, na prywatce, i uważał całą tę procedurę za trochę nienaturalną, choć także, w ostatecznym rozrachunku, raczej przyjemną. Ale nie mógł przestać myśleć o chorych zębach Barbary i nim przygotował się psychicznie do myśli o obróceniu językiem w jej ustach, ona już miała dość.

Czuł się winny z powodu tego, że nie zrobił więcej, ale jej wydawało się na tym nie zależeć. Przynajmniej przypuszczał, że jej nieobecne spojrzenie oznacza, iż dostała to, czego chciała, chociaż tak naprawdę nie wiedział, co to mogło być. Ale i tak czuł się winny. Albo co najmniej zakłopotany.

— Dziękuję — powiedziała. — To było słodkie. Z automatyczną grzecznością Daniel odparł:

— Proszę bardzo. — O dziwo, nie były to niewłaściwe słowa.

O człowieku, którego piosenka tak na niego podziałała, Daniel wiedział niewiele, nie znał nawet jego prawdziwego imienia. W obozie mężczyzna ów znany był jako Gus, ponieważ odziedziczył koszulę roboczą, na której plecach jeden z dawnych więźniów wypisał przez szablon to imię. Ten wysoki, chudy, rumiany mężczyzna o wyniszczonym wyglądzie, między czterdziestką a pięćdziesiątką, przybył dwa tygodnie temu z poważną raną ciętą nad lewym okiem, która była teraz ściągniętą szkarłatną blizną. Ludzie spekulowali, że został wsadzony za bójkę, z której miał tę bliznę, co zgadzałoby się z jego wyrokiem: ledwie dziewięćdziesiąt dni. Prawdopodobnie wszczął tę bójkę celowo, by dostać taki wyrok, ponieważ łatwiej było przeżyć zimę w Spirit Lake niż bez pracy i domu w Des Moines, skąd pochodził i gdzie włóczędzy, a wydawał się do nich należeć, często umierali masowo w czasie najgorszych mrozów.

Niebezpieczny typ, bez wątpienia, ale nie przeszkodziło to Danielowi podczas tej bezsennej nocy wyobrażać sobie z dość obfitymi szczegółami ich przyszłej znajomości. Jutro go zagadnie, ot tak, jako petent, a po jakimś czasie może się zaprzyjaźnią, choć tę drugą możliwość trudniej było wyobrazić sobie w konkretny sposób, ponieważ oprócz tego, że tak rewelacyjnie śpiewał, Daniel nie wiedział, co można by polubić w Gusie, czy kimkolwiek on był, ale coś takiego musiało istnieć — jego piosenka stanowiła dowód. Z tą wiarą w zasadniczą dobroć Gusa, mimo pozorów, Daniel (w swoim śnie na jawie) zagadnął starszego od siebie mężczyznę (który, z początku, wcale nie był przyjacielski i używał jakiegoś skrajnie obelżywego języka) i przedstawił mu tę prostą propozycję — że Gus nauczy go śpiewać. Jako zapłatę za jego lekcje Daniel zgodził się, po długich targach i dalszych obelgach, oddawać Gusowi każdego dnia swój uzupełniający obiad z McDonalda. Gus był z początku sceptyczny, a potem zachwycony takimi hojnymi i pełnymi poświęcenia warunkami. Lekcje zaczęły się (ta część była raczej szkicowa, gdyż Daniel nie miał zbyt jasnego pojęcia, co, poza gamami, mogą obejmować lekcje śpiewu), a po jakimś czasie zakończyły uroczystością w rodzaju ceremonii ukończenia studiów, która odbyła się w wieczór poprzedzający zwolnienie Daniela. Daniel, wychudzony od długiego postu, z oczami płonącymi natchnieniem, rozstał się ze współwięźniami piosenką tak przejmującą i prawdziwą jak piosenka, którą Gus zaśpiewał tego wieczoru. Może (realistycznie) prosiłby o zbyt wiele. Może ten poziom mistrzostwa będzie wymagał więcej czasu. Ale zasadnicza część tej fantazji wydawała się wykonalna i rano, albo najpóźniej po pracy, Daniel miał zamiar uruchomić swój plan.

Życie Daniela — życie, jakie sam sobie wybrał — miało właśnie się zacząć! Tymczasem, jeszcze raz, pozwolił swoim pragnieniom unosić się wysoko, jak stadku ptaków, nad widokami osiągniętej i zasłużonej rozkoszy, ku szumiącym polom snu.


Następnego ranka, kilka minut przed zwykłą pobudką o piątej trzydzieści, zabrzmiał gwizdek. Ludzie wciąż jeszcze wygrzebywali się ze swoich koców, gdy jego piskliwe wycie ustało. Wszyscy zorientowali się, że ktoś poszedł na całość, i przez prostą procedurę odliczania odkryli, że była to Barbara Steiner, przy której numerze, dwadzieścia dwa, nastąpiła cisza.

Mężczyzna na drugim końcu sypialni zauważył elegijnym tonem:

— No cóż, dokonała swojej ostatniej aborcji.

Większość więźniów skuliła się z powrotem na materacach, korzystając z ostatnich należnych im chwil ciepła, ale trójka z nich, w tym Daniel, ubrała się i wyszła na zewnątrz na tyle szybko, by zobaczyć, jak pikap naczelnika przyjeżdża i wywozi jej ciało. Przekroczyła obwód dokładnie w miejscu, gdzie rozmawiali poprzedniego wieczoru.


Przez całą resztę dnia, gdy pilnował kadzi w nasyconym parą fałszywym lecie stacji, próbował pogodzić swój żal z powodu samobójstwa Barbary, zupełnie szczery, z euforią, której żadna inna okoliczność nie mogła uszczuplić ani zauważalnie zmodyfikować. Jego świeżo opierzona ambicja była jak dwa pływaki, które niosły go w górę do oświetlonej słońcem powierzchni wody z siłą większą od tej, która pchała go w dół, w kierunku przyzwoitego, pełnego szacunku smutku. Czasami rzeczywiście czuł, że dryfuje ku łzom, ale z wrażeniem raczej pociechy niż bólu. Zastanawiał się, czy myśl o śmierci nie dawała Barbarze więcej pociechy niż bólu. Czy nie było możliwe, że to właśnie oznaczał ich pocałunek? Rodzaj pożegnania; nie tylko z Danielem, ale ogólnie z nadzieją?

Oczywiście myśl o śmierci i jej fakt to dwie różne rzeczy. Co do faktu, Daniel nie mógł się ostatecznie zgodzić, że kiedykolwiek bywa on dobrą wiadomością. Chyba że wierzyłeś w jakiś rodzaj życia pozagrobowego. Chyba że uważałeś, iż odrobina osoby może przetrwać rozkład jej ciała. W końcu, jeśli wróżki potrafiły wymykać się z węzła ciała, to czemu nie dusze? (Taki pogląd na tę sprawę miał ojciec Daniela, kiedy jedyny raz dyskutowali o tym, dawno temu).

Istniała jednak poważna przeszkoda, by wierzyć w staromodny, chrześcijański typ duszy. Mianowicie, chociaż wróżki były świadome obecności innych wróżek w dokładnie taki sam sposób, w jaki ludzie są świadomi nawzajem swojej obecności, poprzez zmysły wzroku, słuchu i dotyku, żadna wróżka nigdy nie widziała duszy. Często (jak czytał Daniel) grupa ich zbierała się przy łóżku kogoś, kto umierał, aby oczekiwać, z pragnieniem albo wiarą, chwili uwolnienia duszy. Ale zamiast tego zawsze były świadkami po prostu śmierci — nie uwolnienia, ale zniknięcia, stopniowego gaśnięcia, końca. Jeśli dusze istniały, nie składały się z tej samej dostrzegalnej substancji co wróżki i wszystkie teorie na temat duszy, które wykombinowano na przestrzeni wieków, prawdopodobnie opierały się na przeżyciach rzadkich, mających szczęście jednostek, które znalazły drogę do lotu bez pomocy aparatu, jak święci, co unosili się podczas modlitwy, jogini z Indii, itd. Taką teorię mieli ludzie, którzy latali, i ich szczerość stanowiła jeden z powodów, dla których latanie i wszystko, co się z nim wiązało, było przedmiotem takiego zmartwienia i otwartej nienawiści pośród Sług Bożych, którzy musieli wierzyć w duszę i całą resztę, bo na co mogli czekać z ochotą oprócz swojego życia pozagrobowego? Biedne, ciemne sukinsyny.

Jeśli o to szło, to w co on musiał wierzyć do teraz? W nic. Ale teraz! Teraz wiara przyszła do niego i płonęła w nim. Przy świetle jej ognia wszystkie rzeczy były jasne i piękne, a ciemność poza zasięgiem jego wzroku w ogóle go nie niepokoiła.

Jego wiara była prosta. Każda wiara taka jest. Będzie latał. Nauczy się śpiewać i poprzez śpiew będzie latał. Było to możliwe. Miliony innych to zrobiły, więc i on potrafi. Będzie latał. Musiał tylko trzymać się tej jednej myśli. Jeśli o tym pamiętał, nic innego nie miało znaczenia — okropność tych kadzi, surowość czy strapienia Spirit Lake, śmierć Barbary ani życie, do którego wróci w Amesville. Nic na świecie nie miało znaczenia poza tą chwilą, niewyraźną, ale pewną w mroku przyszłych lat, kiedy poczuje, jak skrzydła wyrastają z jego niematerialnej woli, i poleci.


Wrócił do sypialni akurat w chwili, gdy zaczynała się licytacja rzeczy osobistych Barbary Steiner. Były rozłożone do oglądania i ludzie szli rzędem obok stołu z taką samą bojaźliwą ciekawością, jaką żałobnicy żywią dla zwłok. Daniel zajął miejsce w kolejce, ale kiedy dotarł wystarczająco blisko stołu, by rozpoznać największy oferowany przedmiot (poza płótnem i wypełniaczem jej materaca), wydał bez namysłu okrzyk czystego oburzenia, przepchnął się do stołu i przywłaszczył sobie na nowo swój dawno zagubiony egzemplarz książki Produktem jest Bóg.

Odłóż to, Weinreb — powiedziała administratorka kierująca licytacją, niejaka pani Gruber, która była także, ze względu na jej starszeństwo w Spirit Lake, główną kucharką i najważniejszą dozorczynią. — Możesz złożyć na to ofertę, tak samo jak wszyscy inni.

— Ta książka nie podlega licytacji — odparł wojowniczo. — Już jest moja. Została ukradziona z mojego materaca wiele tygodni temu i nigdy nie wiedziałem przez kogo.

— No cóż, teraz wiesz — stwierdziła z samozadowoleniem pani Gruber. — A więc odłóż ją, kurwa, na stół.

— Do cholery, pani Gruber, ta książka należy do mnie!

— Była w materacu Steiner z resztą jej szajsu i zostanie wystawiona na licytację.

— Jeśli tam była, to dlatego, że Barbara mi ją ukradła.

— Wyżebrała, pożyczyła, ukradła — dla mnie to bez różnicy. Wstydź się w każdym razie, że mówisz w taki sposób o własnej przyjaciółce. Bóg jeden wie, co musiała zrobić, żeby dostać tę książkę.

Nastąpił śmiech i jeden głos w tłumie, a potem następny rozwinął ukrytą myśl pani Gruber za pomocą konkretnych przypuszczeń. Wzburzyło to Daniela, ale obstawał przy swoich prawach.

— To jest moja książka. Proszę zapytać strażników. Musieli wyciąć strony, zanim mogłem ją dostać. Prawdopodobnie gdzieś to zanotowali. Jest moja.

— Cóż, może tak jest, a może nie, ale nie masz jak udowodnić nam, że Barbara nie zdobyła jej uczciwie. Mamy na to tylko twoje słowo.

Widział, że ona ma za sobą większość. Nic nie mógł zrobić. Oddał jej książkę. Poszła pod młotek jako pierwszy przedmiot (nie było ich zbyt wiele). Potem jakiś sukinsyn miał czelność zalicytować przeciw niemu i Daniel musiał dojść do pięciu big maców, prawie całotygodniowego zestawu obiadów, by ją odzyskać.

Dopiero po zakończeniu zgłaszania ofert zorientował się, że głos, przeciw któremu licytował, należał do Gusa.

Po licytacji była loteria. Każdy miał numer, którego używał przy odliczaniu po pobudce. Daniel legitymował się numerem trzydzieści cztery i ten wypadł, dzięki czemu chłopak wygrał z powrotem jeden ze swoich talonów do McDonalda. Ale wygrany posiłek nie przypadał tego wieczoru, więc kiedy strażnik roznosił obiady, Daniel musiał zadowolić się miską wodnistej zupy pani Gruber i jedną kromką białego chleba, posmarowaną odrobiną sztucznie wzbogaconego sera.

Po raz pierwszy od wielu tygodni poczuł się głodny. Zwykle po obiedzie go mdliło. To musiał być gniew. Miał ochotę utopić starą panią Gruber w kociołku pomyj, które gotowała. A to był tylko pierwszy z jego powodów do gniewu. Głębiej tkwiło ich więcej — gniew na Barbarę za kradzież jego książki, na Gusa za podbijanie ceny, na całe wszawe więzienie i jego strażników, i na cały świat poza więzieniem, bo to on go tu wysłał. Nie istniał sposób, by myśleć o tym i nie zwariować, a kiedy raz zacząłeś, nie istniał sposób, by przestać.

Oczywiście nie była to odpowiednia chwila, by zagadnąć Gusa i przedstawić swoją propozycję. Zamiast tego grał w szachy z Bobem Lundgrenem, tak dobrze, że (chociaż w końcu nie wygrał) po raz pierwszy zepchnął Lundgrena do defensywy i nawet zbił mu hetmana.

Gdy grali, w różnych momentach zauważał, że Gus, który nigdy dotąd (o ile Daniel wiedział) nie zwracał na niego uwagi, przygląda mu się z nieobecną, ale niezachwianą koncentracją. Dlaczego? Wydawało się to prawie telepatią, jakby Gus wiedział, bez żadnych jego słów, co Daniel ma na myśli.


Następnego dnia ciężarówka wioząca Daniela i resztę brygady roboczej z S.D. 78 z powrotem do kompleksu została zatrzymana przez blokadę drogową. Kontrola była niezwykle dokładna. Wszyscy, w tym strażnicy, musieli wysiąść i zostali zrewidowani, podczas gdy druga grupa inspektorów badała ciężarówkę, od stłuczonych reflektorów do poszarpanych fartuchów błotników.

W sypialni zameldowali się z godzinnym spóźnieniem. Daniel przedtem zamierzał od razu iść do Gusa i mieć to za sobą, ale ponownie moment nie był właściwy. Gus i Bob Lundgren okazali się już pochłonięci partią szachów, do której oglądania Daniel został zaproszony i przez pewien czas to robił. Ale grali wolno, więc bez osobistego zaangażowania w partię trudno było się skupić.

Daniel postanowił wrócić do lektury Produktem jest Bóg. Nie była to już książka, którą zaczął cztery miesiące temu. Sam fakt, że Barbara Steiner poprzedziła go w drodze przez jej końcowe rozdziały, pozostawiając za sobą ślad w postaci nagryzmolonych marginaliów, sprawiał, że nie wydawała się ona już tą nieszkodliwą trampoliną dla inteligentnych, ubocznych idei, której wrażenie robiła na pierwszy rzut oka.

Niebezpieczne idee są jednak, siłą rzeczy, bardziej interesujące, i Daniel czytał tę książkę tym razem bez krzty dawnej długotrwałej przyjemności. Czytał zachłannie, jakby mogła znów zostać mu zabrana, zanim odkryje jej sekret. Raz za razem znajdował idee, które Barbara podkradła z tej książki i użyła ich we własnych argumentach, takie jak ta o czystości serca polegającej na pragnieniu jednej rzeczy, co okazało się nie być nawet ideą Van Dyke`a, ale kogoś innego przed wiekami.

Własną ideą Van Dyke`a (ostatecznie powiązaną z tą drugą) wydawała się natomiast teoria, że ludzie żyją w dwóch zupełnie odrębnych światach. Pierwszym był świat, który stanowi komplet z ciałem i diabłem — świat pragnień, świat, o którym ludzie myślą, że mogą go kontrolować. Przeciwstawny był świat Boga, większy i piękniejszy, ale także okrutniejszy, przynajmniej z ograniczonego punktu widzenia istot ludzkich. Van Dyke podał jako przykład Alaskę. W świecie Boga musiałeś tylko przestać próbować i zdać się na szczęście, a prawdopodobnie albo byś zamarzł na śmierć, albo umarł z głodu.

Ten drugi świat, świat ludzki, stwarzał większe możliwości powodzenia, przeżycia, ale był także — niestety — całkowicie zepsuty, i jedyny sposób, by iść w nim do przodu, stanowiło przyłączenie się do zepsucia. Van Dyke nazwał to „oddaniem cesarzowi tego, co cesarskie”. Podstawowym problemem dla każdego, kto chciał prowadzić życie, które nie składało się tylko z wolnoamerykanki, było, jak oddać Bogu to, co boskie. Nie „próbując żyć w świecie Boga”, podkreślał Van Dyke, ponieważ to równałoby się samobójstwu. Poświęcił temu cały rozdział, zatytułowany „Święci wmaszerowują!”. (Tutaj podkreślenia Barbary zaczęły biec prawie pod całym tekstem, a na marginesach kwitły słowa poparcia, wyrażanego z zapartym tchem: „Jakie to prawdziwe!”, „Dokładnie!”, „Zgadzam się”). Van Dyke proponował, by zamiast próbować wziąć niebo szturmem, postawić sobie pojedyncze zadanie w życiu i trzymać się go mimo przeciwności losu („Czystość serca” itd.). Wszystko jedno, jakie zadanie, pod warunkiem, że nie oznaczało korzyści materialnych. Van Dyke przedstawił szereg śmiesznych wręcz możliwości i anegdot o sławach, które znalazły drogę do Boga poprzez tak rozmaite ścieżki jak plecenie koszyków, hodowanie jamników i tłumaczenie Młyna nad Flossą na język, jaki mogły odczytać tylko komputery.

Daniel, szczęśliwy z odkrycia własnego zadania życiowego, nadążał za książką z łatwością do tego momentu, ale nie dalej, ponieważ teoria, do której wszystko to wydawało się prowadzić, była taka, że świat się kończy. Nie świat Boga — ten zawsze będzie się toczył naprzód — ale świat człowieka, świat cesarza. Van Dyke, jak jakiś brodaty prorok na rysunku w gazecie, ogłaszał koniec Zachodniej Cywilizacji — czy też, jak to ujął, „Cywilizacji Biznesmena” (w skrócie „Cyw Biz”).

Van Dyke wydawał się stawiać czoło tej perspektywie ze swoim zwyczajnym zimnokrwistym spokojem umysłu. „O ile lepiej — pisał — jest żyć na końcu takiej cywilizacji niż w pełni jej rozkwitu. Teraz, z połową wadliwego mechanizmu w ruinie i drugą połową powoli zatrzymującą się z braku smarowania, jego władza nad naszymi duszami i naszą wyobraźnią jest znacznie mniejsza, niżby była, gdybyśmy żyli sto albo dwieście lat temu, kiedy cała kapitalistyczna machina dopiero nabierała pierwszej pary. Widzimy teraz, jak nie mogli nigdy widzieć nasi przodkowie, dokąd prowadziło to zarozumiałe przedsięwzięcie — do ruiny ludzkości, a przynajmniej tej części ludzkości, jaka złączyła swój los z Cyw Biz. Ale ruiny, przyznajmy to, całkowicie stosownej i odpowiedniej, absolutnie zasłużonej, do której zamieszkiwania jesteśmy zobowiązani, jak przystoi podupadającej szlachcie. To znaczy z takim szykiem, na jaki możemy się zdobyć, z wszelką dumą, do jakiej możemy wciąż jeszcze pretendować, i co najważniejsze, z zupełną nonszalancją”.

Daniel nie zamierzał przyznać, że jego świat się kończy, a tym bardziej, że powinien. Tym konkretnym jego zakątkiem nie mógł się na pewno chwalić, ale dla każdego chłopca, który dopiero co doszedł do poczucia własnego głównego celu, trudną rzeczą byłoby usłyszenie, że firma zamyka działalność. Kim był pastor Van Dyke, że składał takie oświadczenia? To, że spędził kilka tygodni, podróżując do takich miejsc jak Kair i Bombaj z ramienia Komitetu Segregacji Medycznej Narodowej Rady Kościołów, nie dawało mu zaraz władzy, by skreślić cały cholerny świat! Sytuacja może i była tak zła, jak mówił, w miejscach, które odwiedził, ale nie był wszędzie. Po pierwsze nie był w Iowa (chyba że strony wyrwane z końca książki przez więziennego cenzora dotyczyły Środkowego Zachodu, co nie wydawało się prawdopodobne, sądząc po tytule brakującego rozdziału, który wydrukowano na stronie ze spisem treści — „Tam, gdzie panuje pokój”). Iowa, mimo wszystkich jego wad, nie miało wkrótce wpaść na górę lodową i zatonąć, jak ulubiony przykład Van Dyke`a, utracone miasto Brasilia.

Była to rozwścieczająca książka. Daniel cieszył się, że ją skończył. Jeśli to w taki sposób myśleli ludzie w Nowym Jorku, prawie rozumiał chęć Sług Bożych, by wysłać tam Gwardię Narodową i przejąć miasto. Prawie, ale nie całkiem.


Następnym dniem była wigilia Bożego Narodzenia i kiedy Daniel wrócił z pracy, stawiano w sypialni nędzne stare drzewko pod osobistym nadzorem naczelnika Shiela. Kiedy już wetknięto w pień gałęzie, zawieszono ozdoby i dla zwieńczenia wspaniałości, przywiązano do czubka anioła-błyskotkę, więźniowie zostali zebrani wokół choinki (Daniel stał w ostatnim rzędzie, z najwyższymi) i naczelnik Shiel zrobił im zdjęcie, którego odbitki miały później zostać wysłane pocztą do krewnych.

Potem śpiewali kolędy. Najpierw Cichą noc, potem Miasteczko małe Betlejem, a następnie Wiarę naszych ojców i wreszcie znów Cichą noc. Trzy albo cztery czyste, mocne głosy wznosiły się ponad mętny ogół, ale o dziwo, głosu Gusa nie było wśród nich. Daniel zebrał się na odwagę — nigdy nie lubił śpiewać publicznie (niepublicznie zresztą także) — i zaśpiewał. Naprawdę zaśpiewał. Mężczyzna bezpośrednio przed nim obrócił głowę na krótko, żeby zobaczyć, kto nagle robi taki hałas, i nawet naczelnik Shiel, siedzący na składanym krześle, z prawą ręką spoczywającą łagodnie na module P-W, wydawał się zauważać to z aprobatą. Było to krępujące w taki sam sposób i w takim samym stopniu jak rozbieranie się przy innych dzieciach w szatni. Najgorszą część stanowiło wyobrażanie sobie tej sytuacji. Gdy już to robiłeś, robili to też wszyscy inni.

Po kolędach rozdano prezenty tym więźniom, którzy mieli na zewnątrz rodziny i przyjaciół myślących o nich, po czym naczelnik przeszedł do następnej sali, by powtórzyć te świąteczne procedury. Prezenty, o ile były jadalne, następnie dalej rozdzielano. Daniel połknął jeden kawałek placka z owocami od swojej matki i odłożył drugi do materaca. O ile brałeś na siebie jakąś część ciężaru pomocy biednym z sypialni, mogłeś wybrać, dla kogo będziesz miły, i następny kawałek placka trafił, rzecz prosta, do Boba Lundgrena. Lundgrenowie przysłali Synowi paczkę polaroidów zrobionych podczas ich ostatniego obiadu w Dniu Dziękczynienia, które Bob oglądał uważnie ze złowrogim niedowierzaniem. Nagromadzone ognie jego wewnętrznej wściekłości żarzyły się z taką intensywnością, że zdołał tylko powiedzieć „dziękuję”.

Gus, w najdalszym kącie sali, wydzielał rozkruszone ciasteczka z wielkiego, blaszanego pudełka. Jakoś Daniel nie spodziewał się tego. Z powodu czegoś, być może wolno gojącej się blizny, wyobrażał sobie, że Gus jest całkowicie pozbawiony bliskich i przyjaciół, chyba że on sam stanie się jego przyjacielem. Poszedł do kąta Gusa i z największą nieśmiałością, jaką mógł w sobie znaleźć, zaproponował mu kawałek ciasta.

Gus uśmiechnął się. Z tak bliska Daniel, który miał rozwiniętą zdolność oceny roboty dentystycznej, widział, że jego doskonałe górne siekacze są w rzeczywistości koronkami i to pierwszorzędnej jakości. Dolne siekacze także. Ogółem robota warta kilka tysięcy dolarów, a przecież uśmiech nie ukazywał wszystkich zębów.

— Parę wieczorów temu — powiedział Daniel, decydując się na ten krok — kiedy śpiewałeś… naprawdę mi się to podobało.

Gus skinął głową, przełykając.

— No tak — odparł. A potem, robiąc następnego gryza, stwierdził: — To kapitalne ciasto.

— Moja matka je zrobiła.

Daniel stał tam, patrząc, jak on je, i nie wiedząc, co jeszcze powiedzieć. Gus nawet gdy jadł, nadal się do niego uśmiechał, uśmiechem, który obejmował komplement dla jego śpiewu, przyjemność z jedzenia i coś jeszcze. Rozpoznanie, jak wydawało się Danielowi, jakiejś łączącej ich więzi.

— Proszę — powiedział Gus, wyciągając przed siebie pudełko z okruszynami — weź trochę moich, Danny, chłopcze.

Danny, chłopcze? To było o kilka stopni gorsze od samego „Danny”, a nawet temu zawsze sprzeciwiał się jako przezwisku. Pokazywało to jednak, że Gus — chociaż nigdy wcześniej ze sobą nie rozmawiali — jest świadomy jego obecności, a może nawet Daniel go zaciekawił.

Wziął kilka połamanych ciasteczek i podziękował skinieniem głowy. Potem, z niepokojącym uczuciem, że postąpił niewłaściwie, oddalił się, niosąc ciągle ubywające się ciasto.

Dosyć szybko smakołyki zniknęły i impreza się skończyła. W sypialni zrobiło się bardzo cicho. Głośniej od sporadycznych podmuchów wiatru słychać było, jak więźniowie śpiewają te same kolędy w następnej sypialni. Pani Gruber, owinięta swoim materacem tam, gdzie siedziała przed piecem Franklina, zaczęła nucić bezgłośnie wraz z nimi, ale kiedy nikt inny nie wykazał żadnego bożonarodzeniowego ducha, zrezygnowała.

W sąsiedniej sypialni śpiewanie kolęd ustało i po krótkim czasie rozległ się dźwięk obrotów silnika pikapa. Gus, jakby czekał na ten sygnał, podniósł się i przeszedł do miejsca, gdzie stała wcześniej choinka. Ktoś zagrał nutę na organkach i Gus zamruczał tę samą nutę, dudniąco.

Cisza w sali, dotąd milczenie w przygnębieniu, stała się milczeniem ze skupioną uwagą. Niektórzy poszli i utworzyli krąg wokół śpiewającego, natomiast inni pozostali tam, gdzie byli. Ale wszyscy słuchali, jakby ta piosenka była dziennikiem radiowym, ogłaszającym poważną ogólnoświatową katastrofę.

Takie były słowa piosenki, którą śpiewał Gus:


Och, Betlejem się pali

I Święty Mikołaj martwy jest

Ale świat kręci się dalej

I mnie w głowie też!

Tannenbaum jest nagusieńki

I ja zaraz też będę bez niczego

Ale co to za dama plackiem leży na miękkiej

Pościeli koloru jasnoniebieskiego?

Och, w Wigilię jest strach i zimnica

Kto mógł uwierzyć, że Mary Dziewica

Kiedyś trafi

Na kochanków takich

Jak ty, mój chłopcze, albo ja?

Refren:

Przewróć się Joe

Sprzedałem duszę mą

Za fal dol dipce

I wesołe małe O

Za lisa i skrzypce

I ho ho ho!

A

Więc

Będziemy ją policzkowali i tentegowali

I dupolizali ją i prali

I powiemy jej, dlaczego

Będziemy ją przysmażali i zapiekali

I plakat przybijemy doskonały

By pokazać jej komplet do kupienia szybkiego

Będziemy pchali ją i głaskali

I klapsy jej dawali i jej dziękowali

Za kawałek placka pięknego

Będziemy ją biczowali i nakłaniali

Do rozważenia tego, by scalić

W jedno ziemię i niebo!


Daniel nie wiedział przez dłuższy czas, czy jest to prawdziwa piosenka, czy też Gus wymyśla ją na bieżąco, ale kiedy, ludzie zaczęli śpiewać razem z nim w tej części, która zaczynała się od „Przewróć się, Joe”, uznał, że musi być prawdziwa. Istniało wiele piosenek, których nigdy nie słyszało się w Iowa, ponieważ emisje radiowe ściśle kontrolowano.

Śpiewali tę piosenkę w kółko, nie tylko refren, który stawał się głośniejszy i bardziej zgiełkliwy przy każdym powtórzeniu, ale całość. Brzmiała ona, jeśli nie skupiałeś się na słowach, jak najznakomitsza i najbardziej ozdobna z kolęd bożonarodzeniowych, skarb z mglistej i pięknej przeszłości przejażdżek na saniach, dzwonów kościelnych i syropu klonowego. Annette, niedorozwinięta umysłowo migrantka, która lubiła bębnić po rurach pieca, dała się porwać ekscytacji i zaczęła robić improwizowany striptiz, ubrana w odrzucone świąteczne opakowania, dopóki pani Gruber, oficjalnie odpowiedzialna za zbiorowe dobre zachowanie w sypialni, nie ukróciła tego.

Więźniowie z sypialni obok przyszli i nalegali, wbrew protestom pani Gruber, żeby piosenka została zaśpiewana jeszcze raz od początku dla nich, i tym razem Daniel mógł dodać kilka własnych decybeli do ogólnego efektu. Ludzie zaczęli tańczyć, a ci, którzy nie tańczyli, trzymali się razem i kołysali do taktu. Nawet Bob Lundgren zapomniał o zamordowaniu brata i śpiewał z nimi.

Świętowanie trwało, aż w końcu z głośnika rozległ się wrzask:

— No dobra, dupki, Boże Narodzenie się skończyło, więc zamknijcie się, kurwa! — Bez żadnego dalszego ostrzeżenia zgasły światła i ludzie musieli gramolić się w mroku, odnajdując swoje materace i rozkładając je na podłodze. Ale piosenka już spełniła swój cel. Podły smak Bożego Narodzenia został zmyty z każdego umysłu.


W dzień Bożego Narodzenia wszyscy dostali wolne, oprócz pracowników S.D. 78, ponieważ nie było jak powiedzieć termitom, pełznącym naprzód przez swe czarne tunele w drodze do czekających kadzi, by zwolniły, bo jest Boże Narodzenie. I dobrze się stało, uznał Daniel. Łatwiej było wieść marne życie, niż położyć się na plecach i myśleć o nim.

Tego wieczoru, kiedy wrócił do sypialni, Gus leżał przed letnim piecem. Oczy miał zamknięte, ale jego palce przesuwały się w wolnych, niezmiennych schematach w poprzek zamka błyskawicznego kurtki. Wyglądało to prawie tak, jakby czekał na niego. W każdym razie tej chwili nie można było dłużej odkładać. Daniel kucnął przy nim, trącił go łokciem w ramię, a kiedy Gus otworzył oczy, Daniel zapytał go, czy mogą wyjść na zewnątrz, żeby porozmawiać. Nie musiał tego wyjaśniać. Prawdopodobieństwo podsłuchiwania rozmów podobno znacznie malało poza sypialniami. W każdym razie Gus nie wydawał się zdziwiony jego prośbą.

W połowie drogi między sypialnią a latryną Daniel przekazał swoją wiadomość w telegraficznym skrócie. Myślał o tym, jak dokładnie to wyrazić, od wielu dni.

— Wczoraj, kiedy powiedziałem, jak bardzo podoba mi się twój śpiew, właściwie miałem na myśli coś więcej. Widzisz, nigdy wcześniej nie słyszałem za dużo prawdziwego śpiewu. Takiego jak twój. I on naprawdę na mnie podziałał. I postanowiłem… — Zniżył głos. — Postanowiłem, że chcę nauczyć się śpiewać. Postanowiłem, że to właśnie zrobię z moim życiem.

— Tylko śpiewać? — zapytał Gus, uśmiechając się z wyższością i przenosząc ciężar ciała z jednej nogi na drugą. — Nic więcej?

Daniel podniósł błagalnie wzrok. Nie śmiał wyjaśnić tego bardziej szczegółowo. Monitorzy mogli słuchać. Być może nagrywali wszystko, co mówił. Z pewnością Gus to rozumiał.

— Chcesz latać — czy nie o to chodzi tak naprawdę? Daniel skinął głową.

— Słucham?

— Tak — powiedział. A potem, ponieważ nie było teraz powodu, żeby się z czymś nie wygadać, zadał własne retoryczne pytanie Gusowi: — Czy nie po to większość ludzi uczy się śpiewać?

— Niektórzy z nas po prostu wpadają w to przypadkiem, ale w sensie, o jaki ci chodzi… tak, przypuszczam, że tak to wygląda w przypadku większości ludzi. Ale to jest Iowa, wiesz. Latanie nie jest tu legalne.

— Wiem.

— I nic cię to nie obchodzi?

— Nie ma prawa, które mówi, że muszę mieszkać w Iowa przez resztę życia.

— Zgadza się.

— I nie ma żadnego prawa przeciw śpiewaniu, nawet w Iowa. Jeśli chcę nauczyć się śpiewać, to moja własna sprawa. — I to też jest prawdą.

— Nauczysz mnie?

— Zastanawiałem się, jaką rolę przewidziałeś dla mnie.

— Będę ci od tej pory oddawał wszystkie moje talony. Dostaję pełne uzupełnienie. Kosztuje trzydzieści pięć dolarów tygodniowo.

— Wiem. Ja też je dostaję.

— Jeśli nie chcesz tyle jeść, możesz wymienić moje talony na coś, czego potrzebujesz. To wszystko, co mam, Gus. Gdybym miał coś innego, zaproponowałbym to.

— Ależ masz, Danny, chłopcze — powiedział Gus. — Masz coś, co uważam za o wiele bardziej atrakcyjne.

— Książkę? Ją też możesz mieć. Gdybym wiedział, że to ty licytujesz, nie licytowałbym przeciw tobie.

— Nie książkę. Zrobiłem to tylko po to, żeby cię wkurzyć.

— A więc czego chcesz?

— Nie twoich hamburgerów, Danny, chłopcze. Ale mógłbym pójść na bułeczki.

Nie zrozumiał z początku, i Gus nie udzielił żadnego wyjaśnienia poza dziwnym rozluźnionym uśmiechem, z ustami na wpół otwartymi i językiem przesuwającym się powoli tam i z powrotem za jego koronkami. Kiedy Danielowi w końcu zaświtało, o co chodzi tamtemu, nie mógł w to uwierzyć. Tak w każdym razie sobie powiedział: Nie mogę w to uwierzyć! Próbował udawać, nawet wtedy, że nadal nie pojmuje.

Gus wiedział, jak jest naprawdę.

— I co, Danny, chłopcze?

— Nie mówisz poważnie.

— Sprawdź mnie.

— Ale… — Jego sprzeciw wydawał się tak oczywisty, że nie widział potrzeby, by tłumaczyć go szerzej.

Gus znów przeniósł ciężar ciała, wzruszając ramionami.

— Taka jest cena lekcji muzyki, dzieciaku. Decyzja należy do ciebie.

Daniel musiał odchrząknąć, aby móc odpowiedzieć, że rezygnuje. Ale powiedział to głośno i wyraźnie, na wypadek gdyby monitorzy zapisywali ich rozmowę.

Gus skinął głową.

— Prawdopodobnie dobrze robisz.

Oburzenie Daniela w końcu wykipiało.

— Nie potrzebuję, żebyś ty mi to mówił. Jezu!

— Och, nie chodzi mi o to, że trzymasz się cnoty. Stracisz ją pewnego dnia. Chodzi mi o to, że dobrze robisz, nie próbując zostać śpiewakiem.

— Kto mówi, że nie będę próbował?

— Możesz, to prawda. Nikt nie może ci w tym przeszkodzić.

— Ale nie uda mi się, czy o to ci chodzi? Wygląda mi to na kwasy z powodu obejścia się smakiem.

— Tak, częściowo. Nie przedstawiłbym mojej szczerej opinii, gdybyś postanowił zainwestować w lekcje. Ale teraz nie ma powodu, żeby tego nie robić. A moja szczera opinia jest taka, że marny z ciebie śpiewak. Mógłbyś brać lekcje emisji głosu od teraz aż do dnia Sądu Ostatecznego i nigdy nie zbliżyłbyś się do prędkości ucieczki. Masz zbyt ciasną głowę. Za dużo myślisz. Za bardzo jesteś typem z Iowa. Szkoda, naprawdę, że wbiłeś sobie ten pomysł do głowy, bo może on tylko narobić ci kłopotów.

— Mówisz tak złośliwie. Nigdy nie słyszałeś, jak śpiewam.

— Nie muszę. Wystarczy popatrzeć, jak przechodzisz przez salę. Ale w rzeczywistości słyszałem, jak śpiewasz. Wczoraj wieczorem. To zupełnie wystarczyło. Każdy, kto nie potrafi sobie poradzić z Dzwonią dzwonki, nie jest stworzony do większej kariery.

— Nie śpiewaliśmy wczoraj Dzwonią dzwonki.

— Nie? Chyba się mylisz.

— Wiem, że potrzebuję lekcji. Gdybym nie wiedział, nie poprosiłbym.

— Lekcje to tylko lekcje. Muszą istnieć podstawowe zdolności. Pies nie nauczy się arytmetyki, bez względu na to, kto jest jego nauczycielem. Chcesz znać szczegóły? Po pierwsze, nie masz słuchu. Dwa, masz nie większe poczucie rytmu niż równiarka drogowa. Poza tym brakuje ci czegoś jeszcze bardziej niezbędnego, co my, którzy to mamy, nazywamy duszą.

— Pieprzę cię.

— To mógłby być początek, tak.

Przy tych słowach Gus poklepał Daniela mocno po policzkach, uśmiechnął się, nadal częściowo przyjaźnie, na odchodne i pozostawił go w przygnębieniu, którego ten nigdy sobie u siebie nie wyobrażał, z przedsmakiem niepowodzenia tak ciemnym i gorzkim jak pierwszy smak kawy. Rzecz, której najbardziej pragnął w życiu, nigdy nie nastąpi. Nigdy. Ta myśl była czaszką w jego ręce. Nie mógł jej odłożyć. Nie mógł odwrócić wzroku.


Minął miesiąc. Było tak, jakby najgorsza godzina jego życia, absolutnie najczarniejszy moment, miała ciągnąć się jak tory kolejowe na żużlowym podkładzie, aż po horyzont. Każdego dnia, gdy się budził, każdego wieczoru, gdy szedł do łóżka, stawał wobec tej samej jednostajnej perspektywy, pustkowia, przy którego chłodnym świetle wszystkie inne przedmioty i wydarzenia wydawały się monotonią tekturowych zer. Nie miał jak z tym walczyć, jak tego ignorować. To był pisany mu kształt życia, tak jak pień i gałęzie sosny są kształtem jej życia.

Miał wrażenie, że oczy Gusa zawsze go śledzą. Gdy tamten się uśmiechał, robił to jakby kosztem Daniela. Najgorszą męką ze wszystkiego był jego śpiew, który od Wigilii słyszało się częściej. Jego piosenki zawsze mówiły o seksie i zawsze były piękne. Daniel nie mógł ani oprzeć się ich pięknu, ani ulec mu. Jak Ulisses zmagał się z więzami, które przytrzymywały go przy maszcie, ale były to więzy jego własnej upartej woli i nie mógł ich przerwać. Mógł tylko skręcać się i błagać. Nikt tego nie zauważał, nikt nie wiedział.

Wciąż powtarzał w myślach tę samą zbitkę słów, jak stara kobieta odmawiająca pacierze. „Chciałbym umrzeć. Chciałbym umrzeć”. Gdyby kiedyś pomyślał o tym, wiedziałby, że jest to tylko płaczliwe udawanie. Ale jednak w pewien sposób było to prawdą. Rzeczywiście chciał umrzeć. To, czy kiedykolwiek zebrałby się na odwagę, by zrealizować takie pragnienie, było inną sprawą. Sposób na to był łatwy. Musiał jedynie, jak Barbara Steiner, przekroczyć obwód obozu i nadajnik radiowy załatwiłby resztę. Jeden krok. Ale był tchórzem, nie mógł tego zrobić. Stał tam jednak często, godzinami, obok słupka z polnych kamieni oznaczającego możliwy koniec jego życia, powtarzając bezmyślne kłamstwo, które wydawało się tak bliskie prawdy: „Chciałbym umrzeć. Chciałbym umrzeć. Chciałbym umrzeć”.

Raz, tylko raz, zdołał pójść za słupek, i wtedy oczywiście zaczął świszczeć gwizdek ostrzegawczy. Ten dźwięk sparaliżował go. Tylko kilka jardów dalej jego pragnienie by się spełniło, ale nogi przestały go słuchać. Stał nieruchomo, obezwładniony wściekłością i wstydem, podczas gdy ludzie rządkami opuszczali wszystkie sypialnie, żeby zobaczyć, kto poszedł na całość. Gwizdek dalej świszczał, aż w końcu Daniel podwinął ogon i wrócił do sypialni. Nikt nie chciał z nim rozmawiać ani nawet na niego patrzeć. Następnego ranka, po apelu, strażnik dał Danielowi buteleczkę leków uspokajających i przyglądał się, gdy ten przełykał pierwszą kapsułkę. Tabletki nie zakończyły jego depresji, ale nigdy już nie zachował się tak głupio.


W lutym, miesiąc przed planowanym końcem kary Daniela, Gusa zwolniono warunkowo. Zanim wyjechał ze Spirit Lake, nie zapomniał wziąć Daniela na bok i powiedzieć mu, żeby się nie martwił, bo może być śpiewakiem, jeśli naprawdę chce i zrobi wystarczająco duży wysiłek.

— Dzięki — odparł Daniel bez wielkiego przekonania.

— Liczy się nie tyle wyposażenie wokalne, co sposób, w jaki czujesz to, co śpiewasz.

— Czy to, że nie chcę być pieprzony przez jakiegoś włóczęgę z marginesu, pokazuje, że nie mam dość uczucia? Czy to jest mój problem, hę?

— Nie możesz mieć facetowi za złe tego, że próbuje. W każdym razie, Danny, chłopcze, nie chciałem wyjechać bez powiedzenia ci, żebyś nie rezygnował z tego ducha z powodu mojej opinii.

— Dobrze. Wcale nie miałem takiego zamiaru.

— Jeśli będziesz nad tym pracował, prawdopodobnie uda ci się. Za jakiś czas.

— Twoja wspaniałomyślność mnie dobija. Gus jeszcze nie skończył.

— Myślałem o tym i mam dla ciebie małą radę. Moje ostatnie słowo na temat tego, jak śpiewać.

Gus czekał. Mimo całej swojej urazy Daniel nie mógł powstrzymać się od chwycenia huśtanego przed nim talizmanu. Schował do kieszeni dumę i zapytał:

— I co to takiego?

— Zrób bałagan ze swojego życia. Najlepsi śpiewacy zawsze to robią.

Daniel zdobył się na śmiech.

— Zdaje się, że dobrze zacząłem.

— Właśnie. Dlatego wciąż jest dla ciebie nadzieja. — Gus ściągnął usta i przechylił głowę na bok. Daniel cofnął się, jakby tamten go obmacywał. Gus uśmiechnął się. Dotknął palcem blizny nad okiem, niemal już niewidocznej. — Potem, widzisz, kiedy bałagan jest już zrobiony, muzyka zbiera to wszystko do kupy. Ale pamiętaj, bałagan musi pojawić się najpierw.

— Będę pamiętać. Coś jeszcze?

— To wszystko. — Gus podał mu rękę. — Jesteśmy przyjaciółmi?

— Cóż, nie wrogami — przyznał Daniel z uśmiechem, który był mniej więcej w pięćdziesięciu procentach sarkastyczny.


W końcu lutego, zaledwie dwa tygodnie przed planowanym zwolnieniem Daniela, Sąd Najwyższy orzekł, stosunkiem głosów sześć do trzech, że środki przedsięwzięte przez Iowa i inne stany ze Środkowego Wschodu dla zakazania dystrybucji gazet i innych materiałów drukowanych pochodzących z innych stanów naruszają pierwszą poprawkę. Trzy dni później Daniel został zwolniony ze Spirit Lake.

W nocy przed obiecanym opuszczeniem więzienia śnił, że jest znów w Minneapolis, stojąc na brzegu Mississipi w miejscu, gdzie przerzucono przez nią most dla pieszych. Ale teraz zamiast tego zapamiętanego mostu widział tam tylko trzy grube na cal stalowe liny — jedną do chodzenia po niej i dwie wyżej, żeby się ich trzymać. Dziewczyna towarzysząca Danielowi chciała, by przeszedł przez rzekę po tych niby-pnączach, ale rozpiętość była zbyt wielka, a rzeka znajdowała się ogromnie daleko w dole. Przebycie nawet kawałka drogi wydawało się być pewną śmiercią. Wtedy jakiś policjant zaproponował, że przykuje kajdankami jedną z jego rąk do liny. Z tym zabezpieczeniem Daniel zgodził się spróbować.

Liny podskakiwały i kołysały się, gdy przemieszczał się cal po calu nad rzeką, a w jego żołądku kipiało ledwie kontrolowane przerażenie. Ale szedł dalej. Nawet zmusił się do robienia prawdziwych kroków zamiast przesuwania stóp po linie.

W połowie mostu przystanął. Strach ustąpił. Popatrzył w dół na rzekę, gdzie jej bajkowy błękit odbijał samotną, oświetloną słońcem chmurę. Zaśpiewał. Była to piosenka, której nauczył się w czwartej klasie od pani Boismortier.

— Jestem kapitanem „Pinafore” — śpiewał Daniel — i to bardzo dobrym, swoją drogą. Jestem bardzo, bardzo dobry, i wszyscy zrozumieć mogą, że dowodzę bardzo dobrą załogą.

Z obu brzegów odpowiedziały chóry podziwiających go widzów, jak nikłe echo.

Nie znał reszty piosenki, więc przerwał. Popatrzył na niebo. Czuł się czadowo. Gdyby nie cholerne kajdanki, może by już leciał. Powietrze, które przyjęło jego piosenkę, przyjęłoby też jego ciało z nie większą trudnością. Był tego równie pewny jak tego, że żyje i nazywa się Daniel Weinreb.

Загрузка...