CZĘŚĆ II

5

Chmury nad Szwajcarią były różowymi, pękatymi płatami mózgu, przez które tu i ówdzie przebijały się wielkie, rozłupane granitowe kości. Kochała Alpy, ale tylko kiedy znajdowała się ponad nimi. Kochała też Francję, celową i prostoliniową w poważnych odcieniach ciemnego brązu i oliwkowego szmaragdu. Kochała cały okrągły świat, który wydawał się w tej chwili możliwy do obejrzenia w całej swojej obracającej się chwale, gdy concorde wznosił się jeszcze wyżej.

Na pulpicie przed sobą stuknęła w wybrane liczby i momentalnie dobroczynny mechanizm obok jej siedzenia wyrzucił jeszcze jedną różową damę, jej trzecią. Widocznie na tej wysokości nie robiło różnicy, że ma tylko siedemnaście lat. Wszystko to było takie bezprawne i urocze; kochała różowe damy, migdały, niebieskawy Atlantyk przelatujący w dole. A najbardziej kochała to, że wraca do domu po długim, długim czekaniu, i mówi żegnajcie i pieprzcie się szarym ścianom, szaremu niebu i szarym koszulom Ste. Ursule.

Boadicea Whiting była entuzjastką. Z równie głęboką, choć przelotną pasją mogła oklaskiwać najmniejszą kroplę deszczu na świecie albo najbardziej obfitą ulewę. Ale nie była trzpiotką. Miała inne, bardziej trwałe pasje, a główną z nich stanowił jej ojciec, pan Grandison Whiting. Nie widziała go od prawie dwóch lat, nawet na kasetach, ponieważ był on wybredny co do swojej osobistej korespondencji i przesyłał tylko listy napisane ręcznie. Chociaż pisał dość regularnie i chociaż zwykle miał rację (w sprawach gustu był nieomylny), strasznie za nim tęskniła; tęskniła za ciepłem i światłem jego obecności, jak roślina trzymana z dala od słońca, jak zakonnica. Czymże jest życie w skrusze — a raczej, czym nie jest! Ale (jak napisał w jednym ze swoich cotygodniowych listów) jedyny sposób, by poznać cenę czegoś, to ją zapłacić.

I, odpowiedziała (chociaż ten list nie został nigdy wysłany), płacić ją i płacić.

Światełko pasa bezpieczeństwa mrugnęło, po czym zgasło. Boadicea odpięła go i wspięła się po krótkich schodkach do sali klubowej. Ktoś ubiegł ją przy barze, ciężki, rumiany mężczyzna w naprawdę brzydkim czerwonym blezerze. Syntetycznym, pomyślała — wyrok, od którego nie mogło być odwołania. Grzech (mawiał Grandison) można wybaczyć, ale nie syntetyk. Mężczyzna w blezerze skarżył się nosowo stewardowi przy barze, że za każdym razem, kiedy zamawiał drinka podczas startu, ta cholerna, idiotyczna maszyna błyskała do niego cholerny napis, który mówił: „Przykro mi, nie masz wystarczającego wieku”, a do cholery, on miał trzydzieści dwa lata! Przy każdej cholerze rzucał okiem na Boadiceę, żeby zobaczyć, czy jest zgorszona. Nie mogła powstrzymać się od promiennego uśmiechu po wyjaśnieniu stewarda — że komputer pomylił jego numer paszportu albo miejsca z danymi kogoś innego. Mężczyzna źle zrozumiał znaczenie jej uśmiechu. Z cudowną zarozumiałością podobnych sobie podszedł i zaproponował jej drinka. Powiedziała, że chciałaby różową damę.

„Czy cztery będą błędem?” — zastanawiała się. Czy przeszkodzą jej, kiedy przybędzie na miejsce, jaśnieć radością? Nie wyglądałoby to dobrze, gdyby po wyjeździe w niełasce powróciła, dwa lata później, pijana. Na razie jednak czuła, że panuje nad sobą, choć może jest nieco bardziej podatna na działanie alkoholu niż zwykle.

— Czyż te chmury nie są piękne? — zagadnęła, kiedy wrócił z drinkiem i zasiedli przed swoim widokiem nieba pierwszej klasy.

Zbywając jej pytanie przyjacielskim uśmiechem, zapytał, czy to jej pierwsza podróż do Ameryki. Najwyraźniej Ste. Ursule zrobiła swoje. Powiedziała, że nie, to była jej pierwsza podróż do Europy i teraz leci z powrotem.

Zapytał ją, co widziała. Odparła, że głównie muzea sztuki i kościoły.

— A ty? — zapytała.

— Och, nie miałem czasu zajmować się takimi rzeczami. To była podróż służbowa.

— Aha. W jakiej pracujesz branży? — Zadanie tego najbardziej amerykańskiego z pytań sprawiło jej prymitywną rozkosz.

— Jestem przedstawicielem Consolidated Food Systems.

— Naprawdę? Mój wujek też jest przedstawicielem, chociaż nie CES. Ma jednak z nimi jakieś związki.

— Cóż, C.F.S. to największa firma w Des Moines, więc nie jest to dziwne.

— Czy to tam mieszkasz?

— Mieszkam tam, gdzie C.F.S. postanawia mnie wysłać, a do tego momentu wysłali mnie już prawie wszędzie. — Klepał z pamięci. Ciekawiło ją, czy wymyślił to kiedyś sam, czy też wszyscy akwizytorzy CES. uczyli się tego podczas szkolenia. Potem zaskoczył ją. — Wiesz — powiedział tonem całkowicie wiarygodnego żalu, a nawet zadumy — mam jednak mieszkanie w Omaha, ale nie widziałem go od ponad roku.

Od razu poczuła się winna z powodu podpuszczania go. A dlaczego? Bo miał brzuch i nie umiał się ubierać? Bo jego głos był jękliwym, samotnym głosem prerii? Bo chciał, by te nieliczne minuty ich przelotu przez ocean nabrały cech prawdziwego ludzkiego spotkania? Czyż i ona tego nie chciała, mimo wszystko?

— Wszystko w porządku? — zapytał.

— Zdaje się, że się upiłam. Nie jestem przyzwyczajona do samolotów.

Chmury były teraz tak daleko w dole, że wyglądały jak blat z formiki, nieprzezroczysta biel zmiksowana z posępnym, szarawym błękitem. W rzeczywistości występ, na którym postawiła wcześniej drinka, był zrobiony właśnie z takiej żałosnej formiki.

— Ale lubię — dodała trochę desperacko, gdy on nadal tylko się gapił — latać. Myślę, że mogłabym spędzić całe życie w locie, po prostu śmigając ze świstem tu i tam, o tak: świst, świst.

Spojrzał na zegarek, żeby nie musieć patrzeć przed siebie, na lazur za szybą. Nawet tutaj, zdała sobie sprawę, nawet na wysokości dwudziestu pięciu tysięcy stóp, niewłaściwe było chwalenie czynności i mocy latania. Ta Ameryka!

— A ty gdzie mieszkasz? — zapytał.

— W Iowa, na farmie.

— Naprawdę? Córka farmera. — Uczciwie podkreślił podtekst swoich słów szerokim uśmiechem męskiej protekcjonalności.

Ona nie potrafiła utrzymać poczucia uczciwości. Wszystko w tym mężczyźnie obrażało przyzwoitość — jego apatyczna, niemodulowana mowa, jego samozadowolenie, jego głupota. Wydawał się całkowicie zasługiwać na swoje marne życie, a ona była tak podła, że chciała sprawić, by zobaczył, jak nędzny jest jego kształt.

— Tak, to ja. Chociaż jeśli ktoś musi być jakimś konkretnym rodzajem córki w obecnych czasach, to jest to najlepszy rodzaj. Nie zgadzasz się z tym?

Zgodził się, wyglądając, jakby spuszczono z niego powietrze. Wiedział, o co jej chodzi. Ona miała pieniądze, a on nie, i była to większa przewaga niż przynależność do bardziej uprzywilejowanej płci.

— Nazywam się Boadicea — poinformowała go, przez chwilę sprawiając wrażenie, jakby chciała podać mu rękę, ale zaraz, zanim mógł zareagować, sięgnęła po drinka.

— Boadicea — powtórzył, wymawiając wolno każdą samogłoskę.

— Przyjaciele mówią na mnie Bo, albo czasami Boa.

W pewnej sferze to by wystarczyło. Ale on z pewnością nie należał do tej sfery, ani nigdy nie miał należeć, chociaż było jasne ze sposobu, w jaki miał teraz utkwione w niej oczy, że pragnienie trwa.

— A mój ojciec mówi na mnie Bobo. — Westchnęła teatralnie. — Trudno jest iść przez życie z takim osobliwym imieniem, ale mój ojciec jest fanatycznym anglofilem, jak jego ojciec przed nim. Obaj mieli stypendium Rhodesa! Jestem jednak dosyć pewna, że mój brat go nie dostanie. On ma na imię Serjeant, a moja siostra Alethea. Mam chyba szczęście, że nie nadano mi imienia Brittania. Chociaż jeśli chodzi o przezwiska, miałabym wtedy wybór między Brit a Tanią. A ty lubisz Anglię?

— Byłem tam, ale tylko służbowo.

— Czy zatem sprawy służbowe unoszą cię tak wysoko, że lubienie po prostu nie wchodzi w grę?

— Cóż, kiedy tam byłem, przez większość czasu padał deszcz, a w hotelu, w którym się zatrzymałem, było tak zimno, że musiałem nakładać ubrania do łóżka, żywność była racjonowana, i to dlatego zostałem tam w ogóle wysłany. Ale poza tym dosyć mi się tam podobało. Ludzie byli przyjaźni, przynajmniej ci, z którymi musiałem mieć do czynienia.

Popatrzyła na niego z obojętnym uśmiechem i popiła różowej damy, która zaczęła wydawać się przesłodzona. Z powodu podziwiania elegancji i złośliwości tego, co sama właśnie powiedziała, Boadicea nie słuchała ani jednego jego słowa.

— Stwierdzam — oznajmił stanowczo — że ludzie zwykle tacy są, jeśli im pozwolisz.

— Och, ludzie… tak. Ja też tak sądzę. Ludzie są wspaniali. Ty jesteś wspaniały, ja jestem wspaniała, i steward ma wspaniałe rude włosy, chociaż nawet w połowie nie tak wspaniałe jak włosy mojego ojca. Mam teorię na temat rudych włosów.

— Jaką?

— Uważam, że jest to oznaka duchowego wyróżniania się. Swinburne miał intensywnie rude włosy.

— Kim był Swinburne?

— Największym poetą wiktoriańskiej Anglii. Skinął głową.

— Jest też Dolly Parsons. Jej włosy są dosyć rude.

— Kim jest Dolly Parsons?

— Leczy wiarą. W telewizji.

— Aha. Cóż, to tylko teoria.

— Niektóre z rzeczy, jakie robi, są rzeczywiście dosyć niewiarygodne. Wielu ludzi naprawdę w nią wierzy. Nigdy nie słyszałem jednak, żeby ktoś mówił, że chodzi o jej włosy. Mam kuzyna w Arizonie — ma rude włosy i mówi, że ich nienawidzi. Mówi, że ludzie ciągle dokuczają mu z ich powodu, dziwnie na niego patrzą.

Czuła się tak, gdy słuchała jednostajnego rozwijania się jego mowy, jakby usiadła na karuzeli, która teraz obracała się zbyt szybko, by móc wysiąść. Samolot przechylił się do tego czasu o kilka stopni w lewo. Słońce przesunęło się zauważalnie wyżej na zachodzie, tak że jego światło tworzyło rozległe semafory na podnoszących się i opadających falach, z których wszystkie chmury zostały starte.

— Przeproszę cię — powiedziała i pośpiesznie opuściła salę klubową.


W toalecie nikłe zielone światło wydawało się wylewać z luster w sposób zarazem niesamowity i uspokajający. Byłoby to schronienie całkowicie nadające się do zamieszkania, gdyby tylko nie widziała w każdym z luster własnego powodującego wyrzuty sumienia odbicia.

Bóg wiedział, że próbowała. Ile tygodni życia zmarnowała, usiłując stłumić i ucywilizować tę drugą Boadiceę, ubierając ją w zbyt drogie markowe ubrania, które przestawały być nieskazitelne w chwili, gdy wyjmowała je z ich wspaniałych pudełek, stosując dietę do granicy anoreksji i podniecając się kremami, balsamami, rzęsami, słoiczkami różu, kopiując na owalnym płótnie swojej twarzy twarze Rubensa, Modiglianiego, Reniego i Ingresa. Ale zawsze za tymi lepkimi maskami pozostawała ta sama zbyt pełna, zbyt wesoła twarz, obramowana tymi samymi obfitymi, niesfornymi rudobrązowymi włosami, które były włosami jej matki. Właściwie była córką swojej matki od początku do końca, oprócz umysłu, bo ten miała własny. Ale kogo pociesza poczucie, że ma wyraźne dary intelektualne? Nikogo, z pewnością, kto jest pijany i otoczony lustrami i chce, bardziej niż czegokolwiek innego na świecie, być kochany przez ludzi pokroju Grandisona Whitinga, człowieka, który oświadczył, że najważniejsza powinność arystokraty dotyczy jego własnej garderoby.

Bogactwo, tłumaczył Grandison Whiting swoim dzieciom, jest podstawą dobrego charakteru, i chociaż mógł mówić pewne rzeczy, takie jak ta uwaga o szafie, tylko dla efektu, w tej sprawie był szczery. Bogactwo stanowiło także, przyznawał, źródło zła, ale to była tylko druga strona medalu, logiczna konieczność. Pieniądze oznaczały wolność, po prostu, i ludzi, którzy nie mieli ich wcale albo mieli mało, nie można było oceniać według takich samych kryteriów jak tych, którzy mieli ich trochę albo dużo, bowiem nie należeli do wolnych strzelców. Zatem prawość stanowiła arystokratyczną prerogatywę, i występek także.

To był dopiero początek systemu ekonomii politycznej Grandisona Whitinga, który prowadził, we wszystkich swoich wnioskach i opracowaniach, o wiele dalej i głębiej, niż Boadicei kiedykolwiek pozwolono śledzić, bo w pewnych kluczowych momentach w wykładaniu jego systemu nakazywano jej iść spać albo dżentelmeni odchodzili od stołu, by zajmować się swoimi poglądami i swoimi cygarami w męskim odosobnieniu. Zawsze, jak się wydawało, ten moment następował akurat, kiedy myślała, że zaczęła widzieć go takiego, jakim był naprawdę: nie dobrotliwego, niedbałego ojca — Świętego Mikołaja, pobłażającego jej w jej dziewczęcych adoracjach, ale prawdziwego Grandisona Whitinga, którego renesansowa energia wydawała się bardziej przekonywającym dowodem istnienia Boga niż którakolwiek ze słabych koncepcji apologetyki, jakich wyuczenia się na pamięć wymagano od niej w Ste. Ursule. Sama Ste. Ursule była najbardziej drastycznym z tych wygnań od jego obecności. Chociaż Boadicea z czasem zaczęła rozumieć potrzebę tego (z pomocą swojego analityka), chociaż nawet wymusiła w końcu zgodę od własnego serca, dwuletnie wygnanie od ojca było naprawdę gorzkim chlebem — tym bardziej gorzkim dlatego, że tak wyraźnie ściągnęła je na siebie.

Zaczęło się to, jak wszystkie jej smutki, od pewnego entuzjazmu. Dostała na czternaste urodziny kamerę wideo, najnowszy model Editronika. W ciągu trzech tygodni tak całkowicie opanowała programy, do jakich kamera była zdolna, i ich różne kombinacje, że udało jej się skonstruować film dokumentalny na temat funkcjonowania i codziennego życia Worry (jak nazywała się posiadłość Whitingów i film), który okazał się zarazem tak płynny, tak pełen życia i tak profesjonalnie nieszkodliwy, że pokazano go w porze największej oglądalności na stanowym kanale edukacyjnym. Powstał dodatkowo obok jej, jak je nazywała, „prawdziwych filmów”, które choć mniej nadawały się do publicznej emisji, były nie mniej cudowne. Ojciec aprobował to i zachęcał ją — co innego mógł zrobić? — i Boadicea, zachwycona, unosząca się radością, została porwana przez twórczą pasję jak przez tsunami.

W ciągu trzech miesięcy po pierwszej klasie liceum opanowała wachlarz sprzętu i technik programowania, który wymagałby tyluż lat nauki w technicznym college`u. Dopiero kiedy, przy pomocy ojca, uzyskała korespondencyjny dyplom i licencję związkową, przedstawiła propozycję, ku której dążyła od samego początku. Zapytała, czy pozwoliłby jej wykonać dogłębne studium jego własnego życia? Byłoby to uzupełnienie Worry, ale na o wiele bardziej podniosłą skalę zarówno co do długości, jak siły wyrazu.

Z początku odmówił. Błagała. Obiecała, że będzie to hołd, pomnik, apoteoza. Grał na zwłokę, oświadczając, że chociaż wierzy w jej geniusz, wierzy także w świętość życia prywatnego. Po co miałby wydawać milion dolarów na ochronę swojego domu i gruntów, a potem pozwalać swojej własnej Bobo ujawniać tę drogo kupioną prywatność oczom ogółu? Obiecała, że żadne zacisza nie zostaną pogwałcone, że jej film zrobi dla niego to, co Eisenstein zrobił dla Stalina, co Riefenstahl zrobiła dla Hitlera. Ona go wielbiła i chciała, by świat ukląkł obok niej. Wiedziała, że tak by się stało, gdyby tylko dał jej szansę. W końcu — co innego mógł zrobić? — zgodził się, z zastrzeżeniem, że jeśli nie zaaprobuje gotowego produktu, nie zostanie on pokazany nikomu innemu.

Natychmiast zabrała się do pracy, z tą świeżą i nieodpartą energią, którą może dysponować tylko wiek młodzieńczy, i umiejętnościami niemalże równymi jej energii. Pierwsze materiały dzienne wyglądały w obiecany, hieratyczny sposób i ukazywały Grandisona Whitinga jako jeszcze bardziej grandisońskiego niż poza ekranem. Poruszał się przez scenariusze swojego życia z ciężką, hipnotyczną gracją Króla Słońce, jego jaskraworude włosy tworzyły rodzaj aureoli dookoła bladej, doskonałej, celtyckiej twarzy. Jeśli chodziło o jego ubrania, świadczyły one w każdym ściegu i fałdzie o wewnętrznej, niezawodnej arete człowieka je noszącego. Żaden premier, żadna gwiazda filmowa, żaden gangster nigdy nie posiadali tak wspaniałej garderoby.

Czar tego filmu dla samego Grandisona musiał być równie nieprzeparty, co krępujący. Był to tak oczywisty akt czci. Ale mógł, mimo wszystko, na coś się przydać. Zasoby sztuki nieczęsto są przecież poświęcane tak szczodremu sławieniu wartości ludzi bardzo bogatych, a kiedy są, to najczęściej łatwo w nich dostrzec poczucie kupowanego i opłacanego towaru, zapach, jak stosów ciętych kwiatów, słodki, ale nie całkiem naturalny. Film Boadicei nie miał w ogóle wysokiego połysku zniewolonej sztuki, a jednak stanowił, być może, w swój porywczy sposób, prawdziwe osiągnięcie.

Praca trwała. Boadicei pozwolono wznowić uczęszczanie do liceum w Amesville z ograniczonym planem, aby mogła korzystać z godzin światła dziennego. W miarę jak czuła się pewniejsza swoich umiejętności, pozwalała sobie na małe liryczne odejścia od wczesnej wzniosłej maniery filmu. Przyłapała ojca, całkiem z zaskoczenia, na zabawnej szamotaninie z Dow Jones, jego spanielką. Nagrywała minuty, a wkrótce całe kasety jego autentycznej i rozkosznej rozmowy przy stole, w tym pewnego razu, kiedy jadł z nimi wujek Charles, szef Komisji Budżetowej Kongresu. Chodziła wszędzie za ojcem podczas jego podróży w interesach do Omaha i Dallas i zdobyła trochę zadowalającego materiału z czymś, co wyglądało na naprawdę twarde negocjacje.

Wiedziała jednak, że tak nie jest, i dostała obsesji (zarówno jako artystka, jak i córka) na punkcie dotarcia do tych zacienionych zakamarków jego życia, gdzie (jak wierzyła) był najpełniej sobą. Wiedziała, że to, co odważał się powiedzieć przed jej kamerami, różni się istotnie od tego, co powiedziałby szczerze pośród przyjaciół; różni się jeszcze bardziej od tego, co w głębi duszy uważał za prawdę. A raczej to podejrzewała, gdyż przy swoich dzieciach Grandison Whiting rzucał tylko niezwykle dwuznaczne aluzje co do własnych opinii na temat jakichkolwiek spraw poważniejszych niż kwestie smaku i postępowania. Zamiast tego miał profesorski talent do pokazywania, jak z jednej strony można myśleć to, a z drugiej strony tamto, wcale nie rozstrzygając, co z tej pary, jeśli coś, przedstawia przekonania Grandisona Whitinga.

W miarę jak film posuwał się naprzód, a potem się nie posuwał, Boadicea stwierdziła, że natyka się na tę dwuznaczność we wszystkim, co mówi jej ojciec, w samych jego uśmiechach. Im bardziej to rozważała, tym mniej rozumiała, chociaż nadal go wielbiła. Nie mogło chodzić o to, że jej ojciec po prostu nie miał spójnej wizji świata i swojego miejsca w nim, że robił, cokolwiek musiał zrobić, w celu zadbania o swoje interesy dla zwykłej, codziennej korzyści. Tak mogło być z jej wujkiem Charlesem (w sposób typowy dla znacznie młodszych braci równie oddanym Grandisonowi jak sama Boadicea); może się tak dziać w przypadku wielu mężczyzn, którzy zamieszkują korytarze władzy z racji urodzenia, a nie w wyniku ich zawojowania, ale nie było tak z nim, to wykluczone.

Zaczęła węszyć. Pozostawiana sama w jego gabinecie, czytała papiery leżące na jego biurku, przetrząsała szuflady. Podsłuchiwała telefony, jego rozmowy z pracownikami rezydencji i personelem operacyjnym, ich rozmowy o nim. Niczego się nie dowiedziała. Zaczęła szpiegować. Dysponując sprzętem i znajomością rzeczy nabytymi w celu kręcenia filmów, zdołała założyć podsłuch w jego gabinecie, w jego prywatnej bawialni i w palarni. Grandison wiedział o tym, ponieważ jego wart milion dolarów system ochrony był odporny na znacznie groźniejsze ataki niż ten, ale pozwolił, by to trwało. Po prostu powstrzymywał się od mówienia w tych pokojach czegokolwiek, czego nie powiedziałby w obecności delegacji Rady Kościołów Iowa. Pewnego razu Boadicea stanowiła publiczność dla właśnie takiej delegacji, przybyłej, by uzyskać poparcie jej ojca (a poprzez niego jej wuja) dla ustawy mającej pozbawić funduszy federalnych wszystkie stany i miasta, które bezpośrednio lub pośrednio pozwalały wydawać dolary z podatków na tanie argentyńskie ziarno. Grandison nigdy nie był bardziej elokwentny, ale delegacja nie uzyskała ostatecznie niczego poza jego podpisem — i to nie na czeku, ale na petycji.

Nie mogła zawrócić z tej drogi. Nie chodziło już o ulepszenie filmu, ani o jakąkolwiek racjonalną potrzebę. Poddała się temu jak długo odpieranemu nałogowi. Ze wstydem i z drżącym przeczuciem, że muszą nastąpić przykre konsekwencje tak nieprzyzwoitego czynu, a jednak z lekkomyślną przyjemnością menady z powodu samego ogromu ryzyka, umieściła mikrofon za wezgłowiem łóżka w ich najlepszym pokoju gościnnym. Kochanka jej ojca, pani Reade, miała wkrótce złożyć wizytę w Worry. Była ona także od wielu lat jego przyjaciółką, a zarazem żoną dyrektora firmy ubezpieczeniowej z Iowa, w której Grandison posiadał pakiet kontrolny. Z pewnością w tych okolicznościach jej ojciec ujawni coś.

Ojciec poszedł do pokoju pani Reade dopiero późno wieczorem i do tego czasu Boadicea musiała siedzieć w spoconym uścisku słuchawek, słuchając niekończącej się ścieżki dźwiękowej Toora-Loora Turandot, starego, nużącego irlandzkiego musicalu, który pani Reade wzięła na górę z biblioteki. Minuty wlokły się, a muzyka snuła się dalej, a potem w końcu Grandison zapukał i było słychać, jak wchodzi i mówi:

— Miarka się przebrała, Bobo, to z pewnością zbyt wiele.

— Kochanie? — rozległ się głos pani Reade.

— Chwileczkę, skarbie. Mam jeszcze jedną rzecz do powiedzenia mojej córce, która podsłuchuje nas w tym momencie, udając, że uczy się francuskiego. Zamiast kończyć film, nabierzesz ogłady, Bobo. W Szwajcarii, w bardzo wysoce polecanej prywatnej szkole dla dziewcząt w Villars. Już poinformowałem dyrektora w Amesville, że pojedziesz za granicę. By nauczyć się, mam szczerą nadzieję, lepszych manier, niż wykazałaś przez tych ostatnich kilka miesięcy. Masz wyjechać o szóstej rano, a więc powiem teraz, na pożegnanie, wstydź się, Bobo, i bon voyage!

— Do widzenia, panno Whiting — dodała pani Reade. — Kiedy będzie pani w Szwajcarii, musi pani odwiedzić moją siostrzenicę Patricię. Prześlę pani jej adres. — W tym momencie mikrofon został odłączony.


Podczas całej jazdy z Des Moines — a znajdowali się teraz, jak zawiadamiała tablica, tylko dwadzieścia dwie mile od Amesville — Boadicea była zbyt zdenerwowana, by mówić. Nie zamierzała zachowywać się niegrzecznie wobec Carla Muellera, chociaż musiało to wydać się niegrzeczne. Była to złość, przeczysta złość, która powracała falami o nigdy nie malejącej intensywności, a potem, na chwilę, słabła, pozostawiając za sobą, jak odpady ropy i smoły na plaży portu morskiego, najczarniejszą z czarnych depresji, pełen przerażenia smutek, kiedy to atakowały ją obrazy gwałtownego poświęcenia własnego życia — zderzenia się saaba ze słupem elektrycznym i stanięcia w płomieniach, otwartych żył, wystrzałów ze strzelb i innych spektakularnych unicestwień; obrazy, które raczej hołubiła, niż im się opierała, ponieważ posiadanie takich potwornych myśli stanowiło samo w sobie rodzaj zemsty. A potem, nagle, nieodparcie, gniew powracał, tak że musiała zaciskać powieki i pięści, by nie dać się mu owładnąć.

A jednak wiedziała przez cały czas, że takie uniesienia są bezsensowne i niczym nie usprawiedliwione, i że, w pewnym sensie, folguje sobie. Wysyłając Carla Muellera na lotnisko, ojciec nie miał na myśli zlekceważenia jej, a tym bardziej ukarania. Pisał w liściku, że zamierza sam po nią przyjechać, ale tego właśnie ranka kryzys biznesowy zmusił go do wyjazdu do Chicago. Podobne kryzysy powodowały podobne rozczarowania w przeszłości, chociaż nigdy nie tak namiętne ani tak niesłabnące jak to teraz. Naprawdę musiała się uspokoić. Jeśli wróci do Worry w tym stanie, na pewno zdradzi się wobec Serjeanta albo Alethei. Sama myśl o nich, wspomnienie ich imion w jej głowie potrafiło ponownie ją wpieklić. Dwa lata jej nie było, a oni przysłali obcego człowieka, by powitał ją w domu. Nie potrafiła w to uwierzyć, nigdy im tego nie wybaczy.

— Carl?

— Panno Whiting? — Nie spuścił z oczu drogi.

— Przypuszczam, że uznasz to za niemądre, ale zastanawiam się, czy mógłbyś zabrać mnie gdzieś indziej niż do Worry. Im bliżej jesteśmy, a jesteśmy teraz tak blisko, tym bardziej czuję, że nie dam rady.

— Pojadę tam, gdzie pani zechce, panno Whiting, ale nie ma zbyt wielu miejsc, gdzie można pojechać.

— Restauracja, gdzieś z dala od Amesville? Nie jadłeś obiadu, prawda?

— Nie, panno Whiting. Ale rodzina będzie pani oczekiwać.

— Mój ojciec jest w Chicago, a jeśli chodzi o mojego brata i siostrę, to wątpię, by któreś z nich zdobyło się na jakiś osobisty wydatek energii z powodu mojego przyjazdu. Po prostu zadzwonię i powiem, że zostałam w Des Moines, żeby zrobić trochę zakupów — tak zrobiłaby Alethea — i że nie nadaję się do jazdy do Amesville, dopóki nie zjem obiadu. Czy masz coś przeciwko temu?

— Cokolwiek pani powie, panno Whiting. Przydałoby mi się coś przekąsić, nie powiem.

Przypatrywała się jego okrągłemu profilowi w milczeniu, zadziwiona kamiennym wyrazem twarzy, spokojną, skoncentrowaną jazdą, która nie mogła, na tych monotonnych drogach, wymagać takiej niezachwianej uwagi.

Gdy zbliżali się do skrzyżowania-koniczyny, zwolnił i zapytał, nadal nie patrząc na nią:

— Jakieś spokojne miejsce? Jest dosyć dobra wietnamska restauracja w Bewley. Przynajmniej tak ludzie mówią.

— Myślę, że właściwie wolałabym jakieś głośne miejsce. I stek. Jestem spragniona smaku niedosmażonej wołowiny ze Środkowego Zachodu.

Wtedy wreszcie odwrócił się, żeby na nią spojrzeć. Na jego policzku pojawił się dołeczek będący początkiem uśmiechu, ale czy był to przyjazny uśmiech, czy tylko ironiczny, nie potrafiła powiedzieć, bo okulary przeciwsłoneczne zasłaniały mu oczy. W każdym razie przypuszczała, że nie są to szczególnie szczere oczy.

— Czy nie ma miejsc, gdzie ludzie jeżdżą? — nalegała. — Na północy, przy granicy? Zwłaszcza w sobotnie wieczory. To przecież jest sobotni wieczór.

— Potrzebowałaby pani dokumentu.

Wyjęła plastikowe opakowanie z kartami i podała je Carlowi Muellerowi. Była tam karta Ubezpieczenia Społecznego, prawo jazdy, karta Biblioteki Prenumeratora „Reader s Digest”, karta rejestracyjna Ligi Obrony Kobiet Iowa, karta stwierdzająca, że jest ona płacącą dziesięcinę członkinią Misyjnego Kościoła Zielonoświątkowego Świętej Krwi (z laminowanym zdjęciem), i różne karty płatnicze, wszystkie z nich identyfikujące ją jako Beverley Whittaker, wiek dwadzieścia dwa lata, z Willow Street 512, Mason City, Iowa.


Gospoda „Tor dla Wrotkarzy” w Elmore łączyła w sobie przyzwoitość i elegancję w sposób archetypowo środkowozachodni. Pod rozjarzonym szklarniowym sufitem kratownice rur podtrzymywały napowietrzną łąkę ziół i roślin pokojowych w wiszących donicach i rzędach ozdobnych naczyń z terakoty. Poniżej zieleni wielką liczbę starodawnych stołów kuchennych z dębu i sosny (wszystkie na sprzedaż, z metkami, podobnie jak rośliny) zgrupowano dookoła niewiarygodnie rozległego parkietu. To naprawdę był, dawno temu, tor dla wrotkarzy. Dwie pary tańczyły na parkiecie z pełną życia, niespektakularną wprawą, przy dźwiękach Polki czekoladowego pęczka. Była dopiero siódma: wszyscy pozostali jedli obiad.

Jedzenie było wspaniałe. Boadicea wyjaśniła dokładną naturę jego wyższości nad czymkolwiek, co można jeść w Szwajcarii, wyjaśniła to gruntownie. Teraz, kiedy mieli wybrać deser, musiała wymyślić coś innego, o czym mogliby porozmawiać, ponieważ Carl wydawał się całkowicie gotowy siedzieć i nic nie mówić. Nawet po zdjęciu okularów przeciwsłonecznych jego twarz pozostała nieprzenikniona, choć była dość przystojna, jeśli się ją rozważało pod względem rzeźby: szerokie czoło i tępy nos, masywne mięśnie szyi, zwężające się ku prostej geometrii króciutkich włosów, dobitny wykrój ust, nozdrzy i oczu, które jednak, mimo całej swej wyrazistości, nie przekazywały żadnych treści psychologicznych. Jeśli się uśmiechał, był to ten mechaniczny typ uśmiechu, jaki przywodził na myśl koła zębate i pasowe. Brzęk, skrzek, klik, a potem z metalowej szczeliny wyłania się karteczka ze słowem UŚMIECH. Siedząc tam twarzą do niego, z małym bukietem chabrów i petunii między nimi, spróbowała tego sama — ściągnęła kącik ust i uniosła je, pomalutku. Ale wtedy, zanim zauważył, wahadło powróciło i ukłuło ją poczucie winy. Jakie miała prawo, by oczekiwać, że Carl Mueller okaże się wylewny wobec niej? Była dla niego jedynie córką szefa i czerpała wszelkie podłe korzyści z tej pozycji, zawłaszczając jego towarzystwo, jakby nie miał żadnego własnego życia ani uczuć. A potem winiła jego!

— Przepraszam — powiedziała z całkowitą szczerością skruchy.

Carl zmarszczył czoło.

— Za co?

— Za to, że odciągnęłam cię w taki sposób. Za to, że zabieram ci czas. To znaczy… — Przycisnęła palce do boków swojej głowy tuż nad kośćmi policzkowymi, gdzie strumień różnych cierpień zaczynał przybierać postać potwornego bólu głowy. — To znaczy, nie zapytałam, czy masz inne plany na ten wieczór, prawda?

Przywołał na usta jeden ze swoich automatycznych uśmiechów.

— W porządku, panno Whiting. Niezupełnie planowałem przyjazd do Elmore dziś wieczorem, ale co tam, do diabła. Jak pani mówi, jedzenie jest świetne. Martwi się pani o swoją rodzinę?

— Wręcz przeciwnie. Jestem całkowicie wkurzona na nich wszystkich.

— Tak też to zrozumiałem. Oczywiście to nie moja sprawa, ale wiem na pewno, że pani ojciec nie miał wielkiego wyboru, czy jechać do Chicago, czy nie.

— Och tak, nauczyłam się dawno temu, że biznes to biznes. I nie… nie mogę… winić go. Ale Serjeant mógł przyjechać. Jest moim bratem.

— Nie wspomniałem o tym dotąd, panno Whiting…

— Beverley — poprawiła go. Wcześniej dla zabawy kazała mu, by nazywał ją imieniem z jej fałszywego dokumentu.

— Nie wspomniałem o tym na razie, panno Whiting, bo nie wydawało się to moją sprawą, ale powód, dla którego pani brat nie mógł przyjechać po panią, jest taki, że dwa tygodnie temu zatrzymano mu prawo jazdy za prowadzenie samochodu po pijanemu. Jechał do domu właśnie stąd, z Elmore.

— Mógł więc przyjechać z tobą. Alethea też.

— Może mogli. Ale nie sądzę, by któreś z nich lubiło za bardzo moje towarzystwo. Nie, żeby czuli jakiegoś rodzaju urazę do mnie. Ale w końcu jestem tylko jednym z kierowników działów, a nie przyjacielem rodziny.

Po czym — i, jak się zdawało, bez żadnego poczucia, że ta czynność może budzić zastrzeżenia — przelał resztkę wina z karafki do własnego kieliszka.

— Jeśli chcesz mnie teraz zabrać do domu, w porządku.

— Proszę się po prostu rozluźnić, panno Whiting.

— Beverley.

— Okej, Beverley.

— Istnieje prawdziwa Beverley Whittaker. Była w Szwajcarii, wędrowała pieszo po górach. Spotkałyśmy się w schronisku mniej więcej w połowie drogi na Mont Blanc. Była tam po prostu niewiarygodna burza z piorunami. Gdy raz zobaczyło się błyskawice w górach, można zrozumieć, dlaczego Grecy powierzyli kontrolę nad nimi swojemu najważniejszemu bogu.

Carl skinął ponuro głową.

Musiała przestać paplać, ale długie chwile ciszy wywoływały u niej taką samą panikę.

Kolejna para wyszła na parkiet, ale akurat gdy zaczęli tańczyć, muzyka ustała. Cisza wzmogła się.

Boadicea miała praktyczną zasadę na takie sytuacje, mianowicie — by zainteresować się innymi ludźmi, gdyż to z kolei interesowało ich.

— A, hm, nad czym ty masz kontrolę? — zapytała.

— Słucham? — Ale spoglądał na nią akurat przez tyle czasu, by zobaczyła, że zrozumiał, i miał jej za złe to pytanie.

Pytanie, które pomimo to musiała powtórzyć.

— Powiedziałeś, że jesteś jednym z kierowników działów. Którym działem kierujesz?

— Wszystkim, co ma coś wspólnego z brygadami roboczymi. Przede wszystkim rekrutacją i zakwaterowaniem. Transport, lista płac, nadzór.

— Aha.

— To praca, którą trzeba wykonać.

— Oczywiście. Mój ojciec mówi, że to najważniejszy dział na farmie.

— Chcąc przez to powiedzieć, że jest najbrudniejszy. A jest.

— Cóż, nie to miałam na myśli. W rzeczywistości ja bym tak nie powiedziała.

— Powiedziałaby pani, gdyby musiała pani mieć do czynienia z niektórymi z typów, którzy do nas trafiają. Za mniej więcej miesiąc, w szczytowym punkcie, będziemy mieli coś koło tysiąca dwustu na liście płac, i z tych tysiąca dwustu powiedziałbym, że co najmniej połowa jest nie lepsza od zwierząt.

— Przykro mi, Carl, ale po prostu nie mogę się z tym zgodzić.

— Cóż, nie ma powodu, by pani musiała, panno Whiting. — Uśmiechnął się. — To znaczy Beverley. W każdym razie to dobra praca, i diabelnie duża odpowiedzialność dla kogoś w moim wieku, a więc byłoby szaleństwem narzekać, jeśli wydaje się, że to robię. A nie robię tego.

Uratowała ich kelnerka, która przyszła i zapytała, co chcą na deser. Carl poprosił o krem bawarski. Boadicea, ponieważ był to jej pierwszy posiłek po powrocie do Ameryki, zamówiła szarlotkę.

Zaczęła się nowa polka. Przyznając się do porażki, Boadicea obróciła swoje krzesło bokiem, by patrzeć na tańczących. Na parkiecie znajdowała się para, która naprawdę potrafiła pląsać. Ciała poruszały się z życiem. Pozostali tancerze przypominali przy nich woskowe figury, jakie oglądało się za opłatą w namiocie na okręgowym jarmarku. Dziewczyna była szczególnie dobra. Miała na sobie szeroką, wirującą, trochę cygańską spódnicę z falbanką, a kołysanie, kloszowe wybrzuszanie i kręcenie ową spódnicą wydawało się napełniać nijaką muzykę energią całkiem wyższego rzędu. Chłopak tańczył z równą energią, ale mniejszą ostentacją. Jego kończyny poruszały się zbyt gwałtownie, natomiast tułów wydawał się nigdy w pełni nie odblokowywać z wrodzonego przykucnięcia. Było to ciało chłopa z obrazu Breughla. Ale i tak radość na jego twarzy była tak żywa, a sama twarz tak przystojna (wcale nie jak z Breughla), że nie dało się w odpowiedzi powstrzymać uczucia radości. Boadicea była pewna, że dziewczyna nie tańczyłaby wcale tak dobrze z kimś innym i nie byłaby tak rozpłomieniona. Razem, jak długo trwała polka, sprawiali, że w gospodzie „Tor dla Wrotkarzy” w Elmore czas się zatrzymał.

6

Spośród tradycji i instytucji liceum w Amesville pani Norberg z sali 113 była jedną z najgroźniejszych — w, jak lubiła mówić Boadicea, pierwotnym znaczeniu tego słowa. Kilka lat wcześniej, po wyrównanej trójstronnej rywalizacji, została wybrana do Izby Reprezentantów z listy Amerykańskiej Partii Odnowy Duchowej. W jej najlepszych czasach APOD stanowiła punkt zborny najbardziej zagorzałych Sług Bożych ze Środkowego Zachodu, ale gdy ich pierwsza piękna wizja przebudzonej duchowo Ameryki zanikła, a zwłaszcza kiedy przywódcom partii udowodniono, że są równie przekupni jak zwykli republikanie i demokraci, jej członkowie wrócili do Wielkiej Starej Partii albo stali się, jak pani Norberg, samotnymi głosami wołającymi na puszczy politycznych błędów.

Pani Norberg uczyła przed wyborami historii Ameryki i w ostatniej klasie wiedzy o społeczeństwie, a gdy wróciła do Iowa po pojedynczej kadencji w Waszyngtonie, zajęła się tymi samymi przedmiotami i nauczała ich do dziś, chociaż ostatnio powiększyła swoją legendę poprzez spędzenie dwuletniego tak zwanego urlopu naukowego w domu opieki w Dubuque, dokąd została zabrana (zdecydowanie wbrew swojej woli) po tym, jak natchnęło ją pewnego dnia, by obciąć uczniowi włosy w szkolnej stołówce. Jej uczniowie nazwali to drugą kadencją Góry Lodowej. Wiedzieli, że jest szalona, ale nikomu nie wydawało się to za bardzo przeszkadzać. Od czasu Dubuque jej ataki szału przeciw osobom żującym gumę i podającym sobie liściki znacznie osłabły i ograniczyła się do konwencjonalnej broni nauczyciela, wykazu ocen. Przeciętnie dwadzieścia procent klasy kończącej szkołę w każdym roku nie zdawało z wiedzy o społeczeństwie i musiało odbyć lekcje uzupełniające, żeby dostać dyplomy. Wszyscy jej znani wrogowie oczywiście oblewali, ale wydawało się, że to samo może spotkać dowolną osobę. Jej oceny F, niedostateczne, niczym deszcz spadały jednakowo na sprawiedliwych i niesprawiedliwych. Niektórzy nawet twierdzili, że pani Norberg wyciąga nazwiska losowo z kapelusza.

Byłoby to wystarczająco niepokojące z racji samej swej rażącej niesprawiedliwości, ale Boadicea miała specjalny powód, by lękać się przedmiotu Góry Lodowej, mianowicie to jej wujek Charles pozbawił panią Norberg miejsca w Kongresie. Kiedy przedstawiła swoje obawy ojcu, zbagatelizował to. Większość ludzi, z którymi człowiek musi się zadawać, stwierdził Grandison, to wariaci. Jeden z głównych powodów, dla których Boadicea chodziła do publicznej szkoły średniej, był dokładnie taki, by mogła pogodzić się z tą nieprzyjemną prawdą. Jeśli chodziło o możliwość niezdania, nie musiała się martwić: Grandison już umówił się z dyrektorką, że jego córka będzie mogła poprawiać każdą ocenę niższą od B. Musiała zatem tylko chodzić do sali 113 na jedną godzinę każdego dnia i siedzieć. Mogła być tak małomówna albo tak otwarta, jak chciała — nie miało to znaczenia. Ale jeśli chodziło o pozbycie się pani Norberg, okazało się to wykluczone. Może była niekompetentna, albo nawet fiśnięta, ale była także ostatnim Sługą Bożym z zaświadczeniem w ciele pedagogicznym tej szkoły średniej i każda próba usunięcia jej wywołałaby wielki smród w całym okręgu, a może w całym stanie. Za trzy lata odejdzie na emeryturę; do tego czasu trzeba będzie ją znosić.

Otrzymawszy takie gwarancje — prawdziwą zbroję — Boadicea wkrótce stała się oficjalną mendą na lekcjach wiedzy o społeczeństwie. Pani Norberg wydawała się raczej wdzięczna za to, że znalazł się ktoś, kto przy odrobinie szczęścia będzie żywić i wyrażać opinie, jakie w innym razie musiałaby przedstawić sama, zanim mogłaby je zmiażdżyć, a taki układ nigdy nie zadowala zbytnio kogoś, kto uwielbia kontrowersje. To, że te nietypowe poglądy posiadały o wiele większą siłę i zdolność przekonywania, gdy wyrażała je Boadicea, a nie zwykli słabi przeciwnicy Góry Lodowej, wydawało się jej nie przeszkadzać. Jak w przypadku większości ludzi o silnych przekonaniach, jej świadomość odnotowywała każde zaprzeczenie jako zupełny nonsens. Wiara to selektywny rodzaj ślepoty.

A więc wyglądało to tak, że ilekroć Boadicea rozprawiała na jakiś temat, od słuszności progresywnego podatku dochodowego do niesłuszności niedawnej demagogicznej wendety jej wuja Charlesa przeciw AUSO, niewzruszony uśmiech pojawiał się na bezbarwnych wargach Góry Lodowej, jej oczy stawały się szkliste i splatała palce w kolczastą bryłkę opanowania, jakby mówiła: „Choćby mój obowiązek okazał się bolesny, wypełnię go do ostatniej kropli mojej krwi”. Kiedy Boadicea kończyła, pani Norberg rozdzielała ręce, wzdychała lekko i dziękowała jej ironicznie za na pewno „bardzo interesujący” albo „bardzo niezwykły” punkt widzenia. Jeśli to wydawało się niewystarczająco druzgocące, pytała innych w klasie o ich zdanie w tej sprawie, wybierając najpierw kogoś, kto, jak przypuszczała, sympatyzował z jej linią. Większość uczniów, z ostrożności, nie dawała się złapać w pułapkę żadnej opinii, za czy przeciw, ale istniała mała grupa, ośmioro z trzydzieściorga dwojga, na której pani Norberg mogła polegać, czyli zakładać, że będą powtarzać jak papugi jej utrwalone uprzedzenia, choćby najgłupsze, choćby najbardziej jaskrawo sprzeczne z faktami. To zawsze jednemu z nich pozwalała mieć ostatnie słowo — strategia, która przynosiła pożądany skutek, taki, że Boadicea wydawała się, nawet sobie samej, jednoosobową mniejszością. Pozwalało to także zwykle rozproszyć jej wrogość i skierować ją przeciw tym ośmiorgu niezawodnym uczniom, których imiona stały się dla niej rodzajem ponurej litanii: Cheryl i Mitch, Reuben i Sloan, Sandra i Susan, Judy i Joan. Wszystkie dziewczęta wśród nich, oprócz Sandry Wolf, były cheerleaderkami, i wszystkie, bez wyjątku, miały pusto w głowie. Troje z tej ósemki — Joan Smali oraz Cheryl i Mitch Seversonowie — pochodziło z bogatszych rodzin farmerskich z tej okolicy. Seversonowie i Smallowie na pewno nie mogli równać się z Whitingami, ale jednak należeli do „szlachty” i zapraszano ich oczywiście na wszystkie większe imprezy w Worry. Boadiceę martwiło to, że nie zgadza się z trojgiem z ludzi, z którymi miała utrzymywać przyjacielskie, a przynajmniej dobrosąsiedzkie stosunki, ale nie mogła się powstrzymać. Nie było potrzeby, by podlizywali się pani Norberg tak jawnie. Ich rodzice nie byli Sługami Bożymi, a przynajmniej nie tak tępymi jak oni sami. Fanatyzm na skalę APOD stanowił relikt przeszłości. A więc dlaczego to robili? Zakładając, że po prostu nie lizali jej butów. A jeśli o to szło, jak można było wyjaśnić istnienie kogoś takiego jak sama Góra Lodowa? Dlaczego tacy ludzie tak zawzięcie pragnęli patrolować najbardziej osobiste myśli innych? Bo właśnie do tego sprowadzał się odwieczny lęk Sług Bożych przed muzyką i podobnymi zjawiskami. Nie mogli znieść tego, by inni mieli przeżycia, do których oni nie byli zdolni. Uraza. Uraza i zazdrość — takie to było proste, chociaż nikt (nawet Boadicea) nie odważał się powiedzieć tego wprost. Sytuacja stała się ostatnio trochę bardziej rozluźniona, ale nie aż tak.

Jak większość doświadczonych nauczycieli, pani Norberg była nałogową monologistką, a więc nie każdego dnia prosiła Boadiceę o przemawianie za rozsądkiem i umiarem; w ramach pokuty ta musiała słuchać chaotycznych wspomnień Góry Lodowej o jej kadencji w Kongresie (nauczycielka szczególnie szczyciła się wyróżniającym ją faktem, że jako jedyna była obecna na każdym głosowaniu przeprowadzonym podczas tych dwóch lat). Zmieniały się one, poprzez niezwykle wolne skojarzenia, w (na przykład) mdląco uroczą anegdotę o kochanych słodkich wiewiórkach na tyłach jej domu — Srebrnym Pyszczku, Trzpiocie i Rękawiczce, z których każda była małym, nieobrobionym filozofem — i te dziwactwa przekształcały się, stopniowo i niedostrzegalnie, w diatryby przeciw Agencji ds. Żywności i Leków, bete noire Środkowego Zachodu. Wszystko to — wspominki, dziwactwa, słowa potępienia — przedstawiała z porozumiewawczą miną wskazującą na ich współudział, bowiem Góra Lodowa miała podstawowe założenie, że jej uczniowie zdają sobie sprawę, jakie mieli szczęście, gdy przydzielono ich na jej lekcje wiedzy o społeczeństwie, a nie do mdłego liberała pana Coksa.

Słuchając tych monologów i waląc swoim rozumem w niewzruszony, nieprzenikalny autorytet tej kobiety, Boadicea znienawidziła panią Norberg nienawiścią, która sprawiała, że przy końcu godziny lekcyjnej dziewczyna trzęsła się z bezsilnej wściekłości. Dosłownie się trzęsła. Z powodu instynktu samozachowawczego zaczęła więc opuszczać lekcje, chociaż nie było sposobu, by opuścić budynek, skoro kierowcy autobusów pilnowali wszystkich drzwi. Zamykała się na zamek w ubikacji i siedziała ze skrzyżowanymi nogami na sedesie, rozwiązując zadania z rachunku różniczkowego. Stała się otwarcie sarkastyczna na lekcjach i drwiła, kiedy z niej drwiono. Pamiętała, żeby zawsze, kiedy zaczynał się monolog, odwrócić się od Góry Lodowej i wpatrywać się za okno, chociaż niczego tam nie było widać oprócz nieba, chmur i nudnego łuku trzech zawieszonych drutów. Pani Norberg zareagowała na te prowokacje jedynie przeniesieniem Boadicei do pierwszego rzędu, i odtąd, jeśli ta postanowiła obrócić wzrok, po prostu stawała między widzem i widokiem.


To właśnie na krześle w pierwszym rzędzie Boadicea rozpoznała siedzącego obok niej Daniela Weinreba. Chodzili na te same lekcje od dwóch miesięcy, ale nie skojarzyła go. Nie, żeby tył głowy (czyli prawie wszystko, co z niego widziała do chwili przenosin na przód) miał bardzo charakterystyczny. Także zmienił wygląd od czasu, gdy zakochała się w nim, na niedługo i platonicznie, w gospodzie „Tor dla Wrotkarzy” w Elmore: krótsze włosy, wąsy zniknęły, dobry humor gdzieś się ulotnił, a zastąpił go apatyczny, nie pozowany hart ducha. Poza odpowiadaniem przy odczytywaniu listy obecności albo szuraniem nogami po pytaniu skierowanym bezpośrednio do niego nigdy nie odzywał się na lekcjach; tak jak jego mowa nigdy nie zdradzała jego myśli, jego twarz nigdy nie zdradzała uczuć.

Boadicea czuła jednak pewność, że nie różnią się one wielce od jej własnych. Nienawidził Góry Lodowej równie żarliwie jak ona; musiało tak być — bo inaczej jak mógłby tańczyć tak dobrze? Może jako sylogizm pozostawiało to coś do życzenia, i Boadicea nie zadowoliła się przekonaniem a priori. Zaczęła gromadzić dowody — przebłyski podejrzewanych tlących się ogni.

Najpierw odkryła, że nie tylko ona tak dokładnie obserwuje Daniela. Sama pani Norberg przejawiała ciekawość całkowicie nieproporcjonalną do udzielania się Daniela w klasie. Często, kiedy inny uczeń mówił, przenosiła oczy na Daniela i w wojowniczym momencie, gdy zrywała z klasową etykietą i naprawdę dawała świadectwo ewangelii APOD, właśnie do Daniela kierowała te bodźce, mimo że to Boadicea, jeśli w ogóle ktoś, chwytała przynętę i dyskutowała.

Wreszcie jednak, pod koniec drugiego sześciotygodniowego okresu, pani Norberg rzuciła wyzwanie, od jakiego Daniel się nie uchylił. W mediach pojawiła się ostatnio wiadomość, która wzbudziła wielkie oburzenie wśród Sług Bożych. Bud Scully, jeden z kierowników farmy Northrup Corp. koło LuVerne, zaczął z własnej inicjatywy robić to, czego nie wolno już było robić stanowi Iowa: zagłuszał emisje radiowe z Minnesoty. Stacje wniosły powództwo przeciwko niemu i nakazano mu tego zaprzestać. Kiedy odmówił, motywując to względami sumienia, i kontynuował swoją prywatną krucjatę, został skazany na więzienie. Słudzy Boży zawrzeli gniewem. Pani Norberg, trzeba przyznać, starała się nie ulegać namiętnościom bieżącej chwili (nigdy, na przykład, nie szła na lekcjach historii Ameryki dalej niż do Watergate), ale tym razem prowokacja okazała się zbyt wielka. Poświęciła tydzień zajęć na dogłębne rozważenie osoby Johna Browna. Przeczytała na głos esej Thoreau o obywatelskim nieposłuszeństwie. Puściła nagranie pieśni Ciało Johna Browna, stojąc czujnie nad magnetofonem i szarpiąc głową w górę i w dół w takt muzyki. Kiedy hymn się skończył, ze łzami w oczach (całkiem mimowolne świadectwo siły muzyki) opowiedziała, jak odwiedziła park, tu, w Iowa, gdzie John Brown musztrował swoją ochotniczą armię do ataku na Harper`s Ferry. Potem, wziąwszy na ramię pałeczkę do tablicy jak karabin, pokazała klasie, w jaki sposób żołnierze tamtej armii musztrowali się, maszerując tam i z powrotem po błyszczących klonowych deskach podłogowych — w prawo zwrot, w lewo zwrot, baczność!, w tył marsz!. Doskonały spektakl. W takich chwilach naprawdę musiałbyś mieć serce z kamienia, żeby nie być wdzięcznym za to, że jesteś na lekcjach Góry Lodowej.

Przez cały ten czas powstrzymywała się od wspominania Buda Scully`ego po nazwisku, chociaż nikt z nich nie mógł być nieświadomy zamierzonej paraleli. Teraz, po uroczystym zasalutowaniu fladze w kącie, pani Norberg zrezygnowała z wszelkich pozorów obiektywności. Zbliżyła się do tablicy i napisała gigantycznymi literami imię i nazwisko męczennika. BUD SCULLY. Następnie przeszła do swojego biurka, ukryła się za założonymi rękami i, patrząc groźnie, wyzwała świat, by robił nawet i najgorsze.

Boadicea podniosła rękę.

Pani Norberg udzieliła jej głosu.

— Czy chce pani powiedzieć — zapytała Boadicea z nieszczerym uśmiechem — że Bud Scully jest następnym Johnem Brownem? I że to, co zrobił, było słuszne?

— Czy tak powiedziałam? — odparła Góra Lodowa. — Ja chciałabym raczej zapytać panią, panno Whiting: czy pani tak uważa? Czy przypadek Buda Scully`ego jest analogiczny do przypadku Johna Browna?

— W tym sensie, że poszedł do więzienia za swoje przekonania, można by tak powiedzieć. Ale poza tym? Jeden mężczyzna próbował położyć kres niewolnictwu, a drugi próbuje zagłuszyć stację radiową nadającą muzykę popularną. Przynajmniej tak wnioskuję z gazety.

— Która to gazeta? Pytam, widzi pani, bo zrezygnowałam z czytania gazet jakiś czas temu. Moje doświadczenia (zwłaszcza kiedy byłam na Kapitolu) pokazały mi, że nie są one wcale wiarygodne.

— To była „Star-Tribune”.

— „Star-Tribune” — powtórzyła Góra Lodowa, obracając się w stronę Daniela z miną osoby dobrze zorientowanej.

— I pisali tam — ciągnęła Boadicea — w artykule wstępnym, że każdy musi przestrzegać prawa po prostu dlatego, że to jest prawo, i że jedynym sposobem, byśmy mogli żyć razem w pokoju, jest respektowanie prawa. Nawet kiedy nas ono drażni.

— To wydaje się na pozór całkiem rozsądne. Pozostaje jednak udzielenie odpowiedzi na pytanie, które stawia John Brown. Czy musimy przestrzegać niesprawiedliwej ustawy?

— Góra Lodowa odrzuciła do tyłu głowę roztaczając wokół siebie aurę prawości.

Boadicea obstawała przy swoim.

— Według sondaży większość ludzi uważała, że to stara ustawa jest niesprawiedliwa; ustawa, która nie pozwalała im czytać gazet spoza stanu i słuchać audycji spoza stanu.

— Według — powiedziała pogardliwie pani Norberg — sondaży w tych samych gazetach.

— Cóż, Sąd Najwyższy także uważał, że jest niesprawiedliwa, inaczej by jej nie unieważnił. A jak rozumiem, z wyjątkiem poprawki do konstytucji, to Sąd Najwyższy ma ostatnie słowo w sprawie słuszności albo niesłuszności ustaw.

Poglądy pani Norberg na temat Sądu Najwyższego były dobrze znane, a zatem istniało ciche porozumienie między jej uczniami, by omijać rafy tego tematu. Ale Boadicea wykroczyła poza współczucie czy ostrożność. Chciała zniszczyć umysł tej kobiety i spowodować jej odesłanie do Dubuque w kaftanie bezpieczeństwa. Nauczycielka nie zasługiwała na nic innego.

Nie miało to jednak być takie łatwe. Pani Norberg posiadała instynkt paranoika, dzięki któremu wiedziała, kiedy jest prześladowana. Odsunęła się na bok i pocisk Boadicei minął ją, nie czyniąc krzywdy.

— To problematyczna kwestia, zgadzam się. I wysoce skomplikowana. Wpłynie to na każdego w inny sposób i na pewno zabarwi nasze stanowiska. Tu, właśnie w tej sali mamy kogoś, na kogo życiu odbiła się bardzo bezpośrednio decyzja, o której mówi pani Whiting. Danielu, jakie jest twoje zdanie?

— O czym? — zapytał Daniel.

— Czy stan Iowa ma prawo, suwerenne prawo, zakazać ogólnej dostępności potencjalnie szkodliwych i wywrotowych materiałów czy też stanowi to ingerencję w naszą konstytucyjną gwarancję wolności słowa?

— Nie mogę powiedzieć, żebym kiedykolwiek dużo o tym myślał.

— Z pewnością, Danielu, skoro poszedłeś do więzienia za złamanie stanowego prawa… — Przerwała na rzecz wszystkich w klasie, którzy mogli o tym nie wiedzieć. Oczywiście nie było nikogo, kto nie słyszał już legendy Daniela. Prawie dorównywała wielkością legendzie pani Norberg, co prawdopodobnie, bardziej niż wchodzące w grę zasady, tłumaczyło jej nieustępliwą, zawziętą niechęć. — Z pewnością, skoro zostałeś potem zwolniony, ponieważ Sąd Najwyższy… — Uniosła sardonicznie brwi. — …orzekł, że mimo wszystko to prawo nie jest prawem i nigdy nie było… z pewnością musisz mieć jakieś zdanie na taki temat.

— Chyba moje zdanie jest takie, że nie robi to w sumie wielkiej różnicy.

— Nie robi wielkiej różnicy! Tak duża zmiana?

— Wyszedłem dwa tygodnie wcześniej, i to w sumie wszystko.

— Naprawdę, Danielu, nie wiem, o co może ci chodzić.

— Chodzi mi o to, że nadal nie uważam, iż bezpiecznie jest wyrażać szczerą opinię gdziekolwiek w stanie Iowa. I o ile wiem, nie ma prawa, które mówi, że muszę. I nie zrobię tego.

Najpierw nastąpiła cisza. Potem, pod przewodnictwem Boadicei, odrobina aplauzu. Nawet przy tej bezprecedensowej prowokacji pani Norberg nie spuszczała Daniela z oczu. Prawie widać było kalkulacje trwające za tym nieruchomym spojrzeniem: czy jego bezczelność daje się usprawiedliwić, teoretycznie, jako szczerość? Czy też można by kazać mu za to zapłacić? Nic mniejszego niż wydalenie nie byłoby warte walki na całego, i w końcu, z widoczną niechęcią, postanowiła nie ryzykować. Będzie kolejna okazja.


Po lekcji Boadicea czatowała na Daniela przy drzwiach stołówki.

— To było odjazdowe — powiedziała mu scenicznym szeptem, wsuwając się za niego do kolejki po lunch. — Prawdziwy film przygodowy.

— To był błąd.

— O nie! Miałeś zupełną, uniwersalną rację. Jedynym sposobem, by poradzić sobie z Górą Lodową, jest milczenie. Niech rozmawia ze swoimi ośmioma echami.

Tylko się uśmiechnął. Nie zmysłowym, niezapomnianym uśmiechem z gospody „Tor dla Wrotkarzy” w Elmore, ale uśmiechem pełnym myśli i znaczenia. Speszyła się, jak gdyby, nie dając jej żadnej odpowiedzi, chciał pokazać, że uważa ją za jedną z osób, z którymi nie jest bezpiecznie rozmawiać. Uśmiech osłabł.

— Hej — powiedział Daniel — to głupi spór — ty mówisz mi, że mam rację, a ja mówię, że nie mam.

— Cóż, przecież masz rację.

— Może, ale to, co jest dobre dla mnie, niekoniecznie jest dobre dla ciebie. Jeśli przestaniesz ją atakować, czego będzie słuchać reszta z nas?

— Chodzi ci o to, że mogę pozwolić sobie na odwagę, bo jestem bezpieczna.

— A ja nie mogę sobie na nią pozwolić. Ale nie powinienem był dawać tego do zrozumienia. To jest ten błąd. Jedną z pierwszych rzeczy, których uczysz się w więzieniu, jest to, że strażnicy lubią się czuć lubiani przez ciebie. Norberg nie jest inna.

Boadicea miała ochotę otoczyć go ramionami, podskoczyć i zagrzewać go jak jakaś głupiutka cheerleaderka, kupić mu coś straszliwie drogiego i odpowiedniego, taki był ogrom jej zgody i wdzięczności za to, że ma kogoś, z kim się zgadza.

— Szkoła istotnie jest więzieniem — zgodziła się z przekonaniem. — Wiesz, kiedyś myślałam, że jestem jedyną osobą na świecie, która to rozumie. Byłam w Szwajcarii w okropnej tak zwanej prywatnej szkole dla dziewcząt i napisałam list do domu, do mojego ojca, wyjaśniając, na ile sposobów jest to więzienie, a on odpisał: „Oczywiście, moja droga Bobo — szkoła jest więzieniem z tego bardzo dobrego powodu, że wszystkie dzieci są przestępcami”.

— Aha.

Dotarli już do jedzenia. Daniel wziął półmisek surówki z kapusty na tacę i wskazał paluszki rybne.

— Właściwie — ciągnęła — niedokładnie tak napisał. Napisał, że nastolatki nie są jeszcze w pełni cywilizowane, a więc są niebezpieczne. Może nie tutaj w Iowa, ale na pewno w wielkich miastach. Lecz jedną z różnic między Iowa i wielkimi miastami… och, tylko zupa dla mnie, proszę… jest stopień, w jakim ludzie tutaj rzeczywiście żyją według oficjalnych zasad. W każdym razie tak mówi mój ojciec.

Daniel dał swoją szkolną kartę kredytową młodej kasjerce. Maszyna wysyczała ceny jego lunchu i dziewczyna oddała mu kartę. Podniósł tacę.

— Danielu?

Zatrzymał się, a ona poprosiła wzrokiem, żeby poczekał, aż będą poza zasięgiem słuchu kasjerki. Kiedy się tam znaleźli, zapytała go:

— Czy jesz dziś lunch z kimś innym? — Nie.

— To może zjesz ze mną? Wiem, że to nie ja powinnam pytać, i prawdopodobnie wolisz mieć ten czas dla siebie, żeby pomyśleć. — Przerwała, by pozwolić mu jej zaprzeczyć, ale on po prostu stał tam ze swoim porywającym uśmiechem wyższości. Jego uroda była taka śniada, taka egzotyczna, prawie jakby należał do innej rasy. — Ale ja — nie ustępowała — jestem inna. Lubię mówić, zanim pomyślę.

Zaśmiał się.

— Słuchaj, mam pomysł — powiedział. — A może ty zjadłabyś lunch ze mną?

— Och, jakie to miłe, że pytasz, Danielu — odparła w afektowany sposób, parodiując łobuzerską beztroskę. Albo może był to autentyczny towar, właśnie łobuzerska beztroska. — Czy też powinnam nazywać cię panem Weinrebem?

— Może jakoś pośrodku.

— Bardzo zabawne — stwierdziła komicznie niskim głosem.

— To zawsze mówi Susan McCarthy, kiedy nie znajduje słów.

— Wiem. Uważnie obserwuję otoczenie. Też. — Ale mimo wszystko zabolało ją to, że została porównana (i to celnie) z kimś takim jak jakaś Susan McCarthy.

Znaleźli miejsce na ławie przy stosunkowo cichym stoliku. Zamiast zabrać się do jedzenia, po prostu na nią patrzył. Zaczął coś mówić i umilkł. Czuła mrowienie podniecenia. Przyciągnęła jego uwagę. Nie do tego stopnia, by ją polubił, ani nawet, w jakikolwiek zaangażowany sposób, zainteresował się nią, ale najgorsze minęło, i nagle, co niewiarygodne, nie przychodziło jej na myśl nic innego do powiedzenia. Zarumieniła się. Uśmiechnęła. I potrząsnęła głową z łobuzerską beztroską.

7

Po kłótni ze swoją pełną nienawiści — dosłownie pełną nienawiści — siostrą Boadicea otuliła się starą, zielonooliwkową szkolną peleryną i poszła na dach, gdzie wiatr smagał jej włosy i tłukł w pelerynę z zadowalającą siłą. Menda, myślała, mając na myśli Aletheę, kołtunka, suka, kreatura, szpiegówa, snobka; chytra, bezmyślna, bezduszna, zarozumiała flądra. Najgorsze było to, że Boadicea nie potrafiła nigdy, kiedy dochodziło do konfrontacji, przełożyć swojej pogardy na język, do którego rozumienia Alethea by się przyznała, natomiast Alethea miała monolityczną wiarę w swoje snobizmy, która nadawała nawet jej najbardziej banalnym drwinom rodzaj powagi.

Nawet dach nie był wystarczająco daleko. Z ponurym uniesieniem Boadicea wspięła się na zachodnią wieżę wiatrów, zatrzymując się pod osłoną pierwszego wiatrowskazu i zdumiewając beznamiętnie, że mogło zostać dość ciepła w tych zimowych podmuchach, by było przetwarzane na miarowe wirowanie metalowych łopatek. Czy to istotnie było ciepło? Czy tylko pęd cząsteczek gazu? Czy istniała jakaś różnica? W każdym razie nauka była wspaniała.

A więc zapomnij o Alethei, powiedziała sobie. Wznieś się ponad nią. Przypatrz się chmurom i ustal rzeczywiste kolory zawarte w ich cętkowanej, świetlistej, nadprzyrodzonej szarości. Urządź świat tak, by jej nieznośnego, drwiącego profilu nie było na pierwszym planie, a wtedy może stanie się on światem zadowalającym, wielkim i promiennym i pełnym cudownych procesów, z którymi bystry umysł może nauczyć się sobie radzić w taki sposób, jak wieże radziły sobie z wiatrem, jak jej ojciec radził sobie z ludźmi, nawet takimi skądinąd krnąbrnymi ludźmi jak Alethea i od czasu do czasu ona sama.

Wspięła się wyżej, nad najwyższe wiatrowskazy, do małego gniazda stalowych obręczy na szczycie wieży. Wiatry uderzały. Platforma kołysała się. Ale Boadicea nie czuła żadnych zawrotów głowy, tylko uspokajające zadowolenie, że widzi świat rozpostarty w taki uporządkowany sposób. Wielki galimatias Worry stał się, z tej wysokości, tak zrozumiały jak zestaw planów: leżące odłogiem klomby i kwinkunksy małych drzew w prywatnych ogrodach Whitingów na dachu poniżej; następnie, na schodkowych tarasach pod nimi, na rozleglejszych dachach skrzydeł, znajdowały się baseny i boiska pozostałych mieszkańców kompleksu; najbardziej w dole, ograniczone szerokim obronnym półksiężycem garaży, stajni i silosów, były ogrody kuchenne, zagrody dla drobiu i korty tenisowe. Nieliczni ludzie w zasięgu wzroku wydawali się wszyscy wykonywać emblematyczne czynności, jak postacie na obrazie Breughla: dzieci jeździły na wrotkach, kobieta rozrzucała ziarno dla kurczaków, dwóch mechaników w niebieskich kurtkach pochylało się nad silnikiem limuzyny na jałowym biegu, mężczyzna szedł z psem na spacer ku drzewom, które osłaniały zachodnią wartownię. Dla kogoś, kto stał na dachu, te drzewa oznaczały granicę horyzontu, ale z tego wyższego punktu obserwacyjnego można było patrzeć nad nimi aż do niebieskoszarego zygzaka dachów domów, które kiedyś stanowiły — i nie tak dawno temu, by Boadicea nie mogła tego sama pamiętać — wioskę Unity. Przeważająca część dawnych mieszkańców wioski żyła teraz w Worry. Ich poszyte deskami domy stały puste przez większość roku — te, które w ogóle jeszcze stały. Ze smutkiem myślało się o tym, że cały sposób życia, sto lat różnych tradycji, musi się zakończyć, żeby zaczął się nowy sposób. Ale cóż innego można było zrobić? Sztucznie go utrzymywać, tworząc namiastkę skansenu w Williamsburgu? W rzeczywistości to właśnie robili teraz letnicy, przynajmniej z lepszymi domami. Reszta została splądrowana dla ich mięsa — oblicówek, instalacji hydraulicznych, ciekawych elementów stolarskich — a kości pozostawiono, by niszczały na powietrzu do bardziej malowniczego stanu, po którego osiągnięciu niewątpliwie też miały trafić na aukcję. Smutno się na to patrzyło, ale było to konieczne — stanowiło skutek działania sił zbyt wielkich, by się im przeciwstawić, chociaż mogły być kierowane i kształtowane z większą albo mniejszą miłością i wyobraźnią. Worry, z jej neonormańskimi wieżyczkami i blankami, oddalonymi parkami i błoniami i nowatorską inżynierią społeczną z pewnością ukazywała proces feudalizacji na jego poziomie najbardziej ludzkim i, można powiedzieć, demokratycznym. Rodzaj utopii. Czy, w ostatecznym rozrachunku, była to utopia dla takich ludzi jak Boadicea, nigdy nie potrafiła zdecydować. Posiadanie tak wielkiej ilości ziemi i takiego bogactwa wydawało się samo w sobie dość problematyczne, ale poza tym istniała moralna kwestia relacji z dzierżawcami. Było ich ponad pięciuset przy ostatnim spisie. Chociaż oni wszyscy by temu zaprzeczyli — i faktycznie zaprzeczali w filmie, który zrobiła dawno temu Boadicea — ich położenie niepokojąco przypominało poddaństwo. Ale niepokojąco, jak się wydawało, tylko dla Boadicei, ponieważ lista oczekujących wykwalifikowanych kandydatów, którzy chcieli nająć się i przenieść tam, absurdalnie przekraczała liczbę przewidywalnych wolnych miejsc. Dzieciaki w szkole zawsze sondowały ją w sprawie ich szans na przesunięcie na szczyt listy; niektóre otwarcie proponowały łapówki, jeśli wstawiłaby się za ich rodziną u ojca. Raz biedny Serjeant wpadł w tarapaty za przyjęcie takiej łapówki.

Ale przypuszczenie, że Daniel Weinreb ma podobny przekupny cel w rozwijaniu znajomości z nią, było oczywistą niedorzecznością. To oskarżenie ujawniało granice wyobraźni Alethei, gdyż w najmniejszym stopniu nie oddawało sprawiedliwości skali ambicji Daniela. Daniel miał zamiar być artystą, tak wielkim artystą, jakim tylko zdoła się stać. Boadicea wątpiła, czy rozważał choćby przez chwilę długookresowe możliwości wynikające z ich przyjaźni. Poza okazją (z której wreszcie miał dzisiaj skorzystać), by złożyć wizytę w Worry i zobaczyć, jak mu pójdzie z rozmaitymi instrumentami Whitingów, nie wyglądało na to, żeby uważał tę znajomość za szczególnie korzystną. Oprócz sposobności (wspaniałej sposobności), by rozmawiać z kimś innym, kto także miał zamiar zostać wielkim artystą. A więc naprawdę nie wydawało się, żeby miał, jednym słowem, zakusy.

Boadicea, dla kontrastu, przeżywała większość życia snując niekończące się plany. W każdej chwili, gdy nie skupiała się całkowicie na bieżącej czynności, planowała, robiła próby, wyobrażała sobie, fantazjowała. Wobec Daniela zaplanowała to, że zostaną kochankami. Nie opracowała drobiazgowego scenariusza tego, w jaki sposób to nastąpi. Nie była nawet całkowicie pewna szczegółów skonsumowania ich miłości, ponieważ pornografia, którą dotąd zgłębiła, wydawała się raczej nieśmiała, ale miała przekonanie, że kiedy już naprawdę związaliby się ze sobą erotycznie, okazałoby się to bardzo przyjemne, żeby nie powiedzieć — ekstatyczne. Daniel, jak słyszała z różnych niezależnych źródeł, miał już za sobą „romanse” z kilkoma kobietami (jedna z nich była o sześć lat od niego starsza i zaręczona z innym mężczyzną), chociaż nikt nie był gotów powiedzieć, czy na pewno poszedł na całość. Zatem mogła liczyć na to, że seks sam się załatwi (przynajmniej w jej fantazjach), i bez przeszkód opracowywać związany z tym dramat: jak całkiem nagle, pod wpływem kaprysu albo dla udowodnienia komuś odwagi, albo po kłótni z siostrą, ucieknie z Danielem do jakiejś ponurej, dalekiej stolicy — Paryża albo Rzymu, albo Toronto — aby prowadzić tam życie, które będzie pasjonujące, eleganckie, prawe, proste i całkowicie poświęcone sztuce w jej najwznioślejszych przejawach. Nie wcześniej jednak, niż kiedy skończą szkołę, bowiem nawet w swoich najbardziej szalonych marzeniach Boadicea postępowała ostrożnie.


Milę za Unity droga wznosiła się lekko i ukazała się, po raz pierwszy, szara żelbetowa wieża Worry. Potem droga opadła i wieża pogrążyła się z powrotem w nijakich polach.

Miał zadyszkę i bolały go nogi od tak szybkiego pedałowania, ale będąc tak blisko, nie mógł zwolnić z przyczyn psychologicznych. Nawet wiatr, dmuchający gwałtownie z zachodu i wydymający przed nim wiatrówkę jak mały czerwony żagiel, wydawał się próbować go popędzać. W nieoznakowanym miejscu skręcił w boczną drogę w prawo, jak wszyscy wiedzieli prowadzącą do Worry, przeleciał obok mężczyzny, który zabrał na spacer owczarka niemieckiego, i przybył bez tchu pod wartownię.

Wyrósł przed nim z drogi metalowy szlaban, zaczął świszczeć gwizdek, umilkł tylko na tyle czasu, by nagrany głos kazał mu wysiąść z samochodu, i znów zaczął. Strażnik w uniformie wyszedł z budki, trzymając pistolet maszynowy. Byłoby to niepokojące wszędzie indziej, ale Daniel, który nigdy wcześniej nie był w Worry, przypuszczał, że jest to standardowe powitanie, jakie czeka niezapowiedzianych gości.

Sięgnął do kieszeni kurtki po dysk z zaproszeniem, który dała mu Boadicea, ale strażnik krzyknął, że powinien podnieść ręce do góry.

Zrobił to więc.

— Gdzie ty niby jedziesz, synu? — zapytał strażnik.

— Odwiedzam pannę Whiting. Na jej zaproszenie. Dysk, który mi dała, jest w mojej kieszeni.

Strażnik sięgnął do kieszeni Daniela i wyjął dysk.

Daniel opuścił ręce. Strażnik wydawał się zastanawiać, czy się obrazić. Zamiast tego wszedł z dyskiem do budki i przez pięć minut Daniel go nie widział. W końcu postawił rower na podpórce i podszedł do drzwi budki. Za szybą zobaczył teraz, jak strażnik rozmawia przez telefon. Mężczyzna pokazał mu gestem, żeby wrócił do roweru.

— Czy coś jest nie tak? — krzyknął Daniel przez szybę. Strażnik otworzył drzwi i podał mu słuchawkę z osobliwym uśmiechem.

— Trzymaj, on chce z tobą porozmawiać.

— Halo — powiedział Daniel do kratki mikrofonu.

— Halo — odparł sympatyczny, mruczący baryton. — Wydaje się, że jest problem. Zakładam, że rozmawiam z Danielem Weinrebem.

— Tu Daniel Weinreb, tak.

— Problem jest taki, Danielu. Nasz system ochrony upiera się przy identyfikowaniu cię jako prawdopodobnie zbiegłego więźnia. Strażnik, co zrozumiałe, nie ma chęci cię wpuścić. Właściwie, w tych okolicznościach, nie ma upoważnienia, by to zrobić.

— Cóż, nie jestem zbiegłym więźniem, a więc to powinno rozwiązać pana problem.

— Ale nie wyjaśnia to, dlaczego system ochrony, który jest niezwykle precyzyjny, nadal twierdzi, że masz w sobie pastylkę Pole`a-Williamsa typu, jakiego używa stanowy system więziennictwa.

— Nie pastylkę. Tylko jej osłonę.

— Aha. Nasz system nie radzi sobie najwyraźniej z takimi subtelnymi różnicami. To nie moja sprawa, oczywiście, ale czy nie sądzisz, że byłoby mądrzej — albo przynajmniej wygodniej — postarać się, żeby ci ją wyjęto? Wtedy tego rodzaju zamieszanie by się nie zdarzało.

— Ma pan rację — to nie pańska sprawa. A więc czy zechce pan mnie wpuścić, czy też muszę najpierw przejść operację?

— Naturalnie. Chciałbym porozmawiać znów ze strażnikiem, dobrze?

Daniel podał słuchawkę strażnikowi i poszedł z powrotem do swojego roweru. Kiedy tylko zbliżył się do wartowni, gwizdek znów się odezwał, ale tym razem został wyłączony.

Strażnik wyszedł z budki i powiedział:

— Okej. Po prostu jedź tą drogą. Wjazd do Whitingów to brama z kutego żelaza. Jest tam następny strażnik, ale on się ciebie spodziewa.

Daniel skinął głową, zadowolony z siebie po tym małym triumfie.


Alethea, przy podstawie wieży wiatrów, dała znak szalem Boadicei na jego szczycie. Od czasu ich kłótni Alethea nałożyła kostium do konnej jazdy i wyglądała bardziej niż kiedykolwiek jak belle dame sam merci.

Boadicea odmachnęła jej. Nie miała ochoty schodzić, ale Alethea musiała mieć jakiś powód, by tak nalegać… A właściwie to Boadicea chciała jednak zejść, ponieważ jej twarz i palce zdrętwiały z zimna. Wiatr i ten widok spełniły jednoczesny cel uspokojenia jej i dodania jej otuchy. Mogła wrócić na ziemię i porozmawiać z Aletheą w duchu neutralnej obojętności.

— Myślałam — powiedziała Alethea, nie racząc krzyczeć, tylko czekając, aż Boadicea znajdzie się całkiem blisko — że twoja opowieść o zaproszeniu tutaj tego chłopca jest całkowicie zmyślona. Ale przyjechał, na swoim rowerze, i wydaje się, że jest jakaś wątpliwość, czy wpuścić go za bramę. Pomyślałam, że powinnaś wiedzieć.

Boadicea była zaskoczona. To, co zrobiła Alethea, za bardzo przypominało zwykłą uprzejmość, by czuła się dotknięta.

— Dziękuję — musiała powiedzieć i Alethea się uśmiechnęła.

— Dałam mu dysk — zirytowała się Boadicea.

— Zapewne uznali, że wygląda podejrzanie. Dla mnie wygląda.

Na klatce schodowej, na następnym podeście w drodze na dół, był telefon. Boadicea wykręciła numer wartowni. Strażnik powiedział, że Daniel już przeszedł, po decyzji jej ojca.

Alethea czekała na nią przy windzie.

— Poważnie, Bobo…

— Czy nie powiedziałaś, mniej niż godzinę temu, że mój największy problem jest taki, iż zawsze jestem za poważna?

— Tak, oczywiście, ale jednak poważnie: co ty widzisz w tym chłopaku Weinrebów? Czy chodzi o to, że był w więzieniu? Uważasz, że to jest fascynujące?

— To nie ma dokładnie nic z tym wspólnego.

— Przyznam, że jest dość przystojny…

Boadicea uniosła wyzywająco brwi. Wygląd Daniela zasługiwał na więcej niż pięć w czyjejkolwiek dziesięciostopniowej skali.

— … ale jednak jest on przedstawicielem nizin, prawda?

— Jego ojciec jest dentystą.

— I z tego, co słyszałam, nawet nieszczególnie dobrym.

— Od kogo to słyszałaś?

— Nie pamiętam. W każdym razie, dobry czy zły: dentysta! Czy to nie wystarcza? Czy niczego się nie nauczyłaś w Szwajcarii?

— Ależ tak. Nauczyłam się cenić inteligencję, smak i dobre wychowanie — cechy, które podziwiam u Daniela.

— Dobre wychowanie!

— Tak, dobre wychowanie. Nie prowokuj mnie do porównań.

Przybyła winda. Zatrzymały jedną z pokojówek, która próbowała zjechać do kuchni na pierwszym piętrze. Sunęły w dół w milczeniu, aż wysiadła. Boadicea nacisnęła P.

Alethea westchnęła.

— Myślę, że postępujesz bardzo głupio. I bardzo okrutnie, biorąc pod uwagę, że nadejdzie w końcu dzień, w którym z nim zerwiesz.

— Kto może powiedzieć, Aletheo, że ten dzień w ogóle nadejdzie?

Rzuciła to tylko prowokacyjnie, ale słysząc swoje słowa, zastanowiła się, czy może sobie wyobrazić, że są prawdziwe. Czy to był początek jej prawdziwego życia? (W przeciwieństwie do życia tymczasowego, które prowadziła dotąd).

— Och, Bobo. Przestań!

— Dlaczego nie? — zapytała Boadicea, z troszeczkę za dużym naciskiem. — Jeśli jesteśmy w sobie zakochani.

Alethea zachichotała, z całkowitą szczerością. Potem pokręciła głową, mówiąc w ten sposób „do widzenia”, i ruszyła korytarzem w przeciwnym kierunku, ku stajniom.

Było to, musiała przyznać Boadicea, ogromne „jeśli”. Uwielbiała rozmawiać z Danielem, uwielbiała na niego patrzeć, gdyż miał on rysy tego rodzaju, jakie nadają się do kontemplowania. Ale miłość? Miłość, w znaczeniu upamiętnionym przez stulecia książek, oper i filmów?

Raz, kiedy chodziła z nim na jego trasie gazetowej, siedzieli przytulając się do siebie w zepsutym samochodzie w ciemnym garażu. Wydawało się to, przez tych piętnaście minut, najwyższym szczęściem w jej życiu. To, że było jej ciepło. Relaksowanie się w tej zupełnej anonimowości. Delektowanie się ciszą i zapachami garażu obcego człowieka — rdzy, suchych liści, pozostałości starych olejów silnikowych. Rozmawiali w marzycielski sposób o cofnięciu się do złotej ery silników V-8 i superautostrad i byciu dwoma całkowicie przeciętnymi nastolatkami w filmie o dorastaniu. Urocza sielankowa chwila, z pewnością, ale słaby dowód na to, że są w sobie zakochani.

Ciekawiło ją, czy Daniel kiedykolwiek zastanawiał się, czy są w sobie zakochani; albo czy kiedyś będą. Zastanawiała się, czy zdoła się zdobyć na odwagę, by go zapytać, i co on by wtedy powiedział, bo raczej nie odparłby otwarcie, że nie, że ta myśl nigdy nie przyszła mu do głowy. Kiedy tak rozmyślała, pojawił się ze swoim rowerem na wygrabionym żwirze półkola. Pierwsze płatki śniegu w tym roku osiadały na jego pięknych, czarnych włosach. Jego nos i czoło, kości policzkowe i podbródek wydawały się wyjęte prosto z najbardziej arogancko uroczego Ghirlandaia we wszystkich muzeach świata.

— Daniel! — wykrzyknęła, zeskakując po stopniach, i widząc, w jaki sposób uśmiechnął się do niej w odpowiedzi, pomyślała, że może jednak już się w sobie zakochali. Ale rozumiała również, że niewłaściwe byłoby zapytanie, a nawet zastanawianie się.


Grandison Whiting, wysoki mężczyzna ze szczupłymi kończynami i chudą twarzą, o wyglądzie religijnego osadnika, pozostawał w ostrej sprzeczności z własną krzykliwie krzaczastą brodą, brodą najjaskrawiej jak to możliwe marchewkowopomarańczową; brodą, którą mógłby się chlubić każdy pirat. Garnitur miał purytańsko zwyczajny, ale w poprzek stonowanej kraty kamizelki wisiała girlanda złotego łańcucha, tak ciężka, że wydawała się naprawdę nadawać do użytku w połączeniu z, powiedzmy, kajdanami na ręce albo nogi. A w mankietach jego marynarki błyskały spinki ozdobione największymi diamentami, jakie Daniel widział w życiu, nawet w oknach filii Tiffany`s w Des Moines, tak że wydawał się on mieć nie serce, ale książeczkę czekową na dłoni.

Jego maniery i akcent były unikalnie, nienaturalnie własne; ani angielskie, ani z Iowa, ale osobliwa hybryda, zachowująca mruczenie tych pierwszych i nosowy charakter drugich. Czułbyś się prawie winny, gdybyś powiedział, że lubisz taką osobę jak Grandison Whiting, ale mimo wszystko Daniel tak naprawdę nie czuł do niego niechęci. Jego dziwność była fascynująca jak dziwność jakiegoś egzotycznego ptaka, zilustrowanego w książce z kolorowymi planszami — czapli, ibisa albo kakadu.

Jeśli chodziło o gniazdo, które zamieszkiwał ten rzadki ptak, Daniel miał z kolei jednoznaczną opinię. Ogólnie czuł się nieswojo w Worry. Nie można było chodzić po dywanach ani siedzieć na krzesłach nie myśląc, że jakoś się je uszkodzi. A ze wszystkich pokojów, przez które go przeprowadzono, salon Grandisona Whitinga, gdzie przyszli o piątej na „herbatę”, wydał mu się jeśli nie najwspanialszym, to z pewnością najbardziej elegancko podatnym na niszczenie. Nie, żeby Daniel rozróżniał wyraźnie stopnie bon tonu. Wszystko to było jednakowo nie do pomyślenia, więc parę godzin temu postanowił stawiać jedynie bierny opór całemu temu bogactwu. Jeśli raz pozwoliłeś sobie podziwiać cokolwiek — łyżki, filiżanki, cukiernicę, śliczny dzbaneczek wypełniony śmietaną tak gęstą i zawiesistą jak klej roślinny — gdzie byś się zatrzymał? A więc uciął to: wypił herbatę bez cukru i śmietanki i rezygnował ze wszystkich proponowanych ciastek dla jednej suchej spirali nieposmarowanej masłem grzanki.

Nikt nie namawiał go, żeby zmienił zdanie.

Kiedy już został wszystkim przedstawiony i poubolewano nad pogodą, Grandison Whiting zapytał go, co myśli o obejrzanym klawikordzie. Daniel (który spodziewał się prawdziwego antyku, a nie współczesnej rekonstrukcji zbudowanej w Bostonie przed czterdziestu laty) odparł wymijająco, że w niczym nie przypomina on fortepianu i że uderzanie i dwa manuały będą wymagały nabrania pewnej wprawy. Przy samym oglądaniu powiedział do Boi: „Dziwaczny”; nie powiedział natomiast, nawet jej, że fortepian skrzydłowy Steinway wykracza poza jego znajomość rzeczy równie daleko jak klawikord (albo jak harfa) i wydaje się tak samo dziwaczny, w tym sensie, że jest całkowicie i niepokojąco piękny.

Potem siostra Boi, Alethea (w białej sukience tak sztywnej i oślepiająco jasnej jak serwetki na stole), zapytała go, w jaki sposób na odludziu, w Amesville, zdołał brać lekcje gry na fortepianie. Powiedział, że jest samoukiem, ale najwyraźniej podejrzewała, że to nie pełna prawda, gdyż dopytała się: „Całkowicie?”. Skinął głową, ale z uśmiechem, który miał jej dokuczyć. Już w wieku piętnastu lat była fanatyczką własnej wszechmocnej urody. Daniel zastanawiał się, czy to nie ona jest tak naprawdę bardziej interesującą z tych dwóch sióstr; interesującą jako obiekt, jak jakaś delikatna filiżanka z kwiatami namalowanymi na niej z mikroskopijnymi szczegółami, albo jak fotel ze złocistymi nogami rzeźbionymi w wodne kształty, z taką samą kruchą elegancją, tą samą głęboką, stanowczą pogardą dla prostaków, niedźwiedzi, gburów i nędzarzy takich jak on, co okazało się dla Daniela (wywołując u niego lekkie poczucie winy) podniecające. Boa, dla kontrastu, wydawała się po prostu drugą osobą, rywalką w loterii rośnięcia i zmian, która czasami wysuwała się przed niego, a czasami pozostawała w tyle. Bez wątpienia rodzinne pieniądze płynęły w jej krwi w takim samym stopniu jak w krwi Alethei, ale ich wpływ na nią był problematyczny, podczas gdy w przypadku Alethei wyglądało to tak, jakby pieniądze wymazywały wszystko inne: jakby była ona postacią, którą przybierały pieniądze przełożone na ciało i krew — nie stanowiły już problemu, a tylko fakt.

Alethea mówiła dalej, ze wspaniałą pewnością siebie, zważywszy, że nikt nie wydawał się zaciekawiony, o koniach i jeździe konnej. Jej ojciec słuchał z roztargnieniem, jego wypielęgnowane palce głaskały plątaninę ekscentrycznej brody.

Alethea zamilkła.

Nikt nie podjął inicjatywy.

— Panie Whiting — odezwał się Daniel — czy to z panem rozmawiałem wcześniej, kiedy byłem w portierni?

— Z przykrością muszę powiedzieć, że tak. Szczerze mówiąc, Danielu, miałem nadzieję, że może uda mi się po prostu z tego wywinąć. Czy rozpoznałeś mój głos? Wydaje się, że każdy go rozpoznaje.

— Miałem tylko zamiar przeprosić.

— Przeprosić? Nonsens! Myliłem się i zrugałeś mnie za to całkiem słusznie. To właśnie wtedy, gdy odkładałem słuchawkę i zarumieniłem się z powodu moich grzechów, postanowiłem, że muszę postarać się, byś przyjechał na herbatę. Czyż nie tak, Aletheo? Była ze mną, widzisz, kiedy odezwał się alarm.

— Alarmy włączają się tuzin razy dziennie — powiedziała Boa. — I zawsze są to alarmy fałszywe. Ojciec mówi, że to cena, jaką musimy płacić.

— Czy wydaje się to nadmierną ostrożnością? — zapytał retorycznie Grandison Whiting. — Bez wątpienia nią jest. Ale prawdopodobnie najlepiej jest mylić się w tę stronę, nie sądzisz? W przyszłości kiedy nas odwiedzisz, musisz powiadomić nas zawczasu, żebyśmy mogli wyłączyć skaner, czy jak też na to mówią. I mam szczerą nadzieję, że wrócisz, nawet jeśli tylko ze względu na Bobo. Obawiam się, że ona czuje się nieco… odcięta?… odkąd powróciła z większego świata, spoza Iowa. — Podniósł rękę, jakby chciał uprzedzić protesty Boi. — Wiem, że nie jest moją rzeczą mówienie tego. Ale jedna z nielicznych zalet bycia rodzicem jest taka, że można pozwalać sobie na wiele wobec swoich dzieci.

— Tak przynajmniej twierdzi — rzuciła Boa. — Ale w rzeczywistości robi tak z każdym, kto na to pozwala.

— To ładnie z twojej strony, że tak mówisz, Bobo, ponieważ umożliwia mi to zapytanie Daniela — pozwolisz mi mówić na siebie Daniel, prawda? A ty musisz mówić na mnie Grandison.

Serjeant zachichotał.

Grandison Whiting skinął głową w stronę syna na znak, że to zauważył, i mówił dalej:

— Zapytać cię, Danielu (choć wiem, że nie mam prawa): dlaczego dotąd nie kazałeś sobie usunąć tego strasznego urządzenia z żołądka? Jesteś w pełni uprawniony do tego, prawda? Jak rozumiem — a musiałem poświęcić tej sprawie trochę uwagi, ponieważ oficjalnie jestem w radzie zarządzającej stanowego systemu więziennictwa — tylko skazani zwolnieni warunkowo, albo tacy, którzy popełnili o wiele bardziej… potworne przestępstwa niż twoje…

— Które nie jest — pośpiesznie przypomniała ojcu Boa — w ogóle żadnym przestępstwem od czasu decyzji sądu.

— Dziękuję, moja droga — dokładnie o to mi chodzi. Dlaczego, Danielu, po całkowitym oczyszczeniu cię z zarzutu, godzisz się z niewygodą i, jak przypuszczam, zakłopotaniem w takich sytuacjach jak ta, która zdarzyła się dzisiaj?

— Och, człowiek uczy się, gdzie są alarmy. I nie wraca tam.

— Przepraszam, uhm, Danielu — powiedział Serjeant z niezdecydowaną życzliwością — ale nie całkiem nadążam. Jak to się dzieje, że chodzisz i uruchamiasz alarmy?

— Kiedy byłem w więzieniu — wyjaśnił Daniel — miałem osadzoną w żołądku pastylkę P-W. Pastylki już nie ma, a więc nie istnieje możliwość, żebym wysadził nas wszystkich przypadkowo w powietrze, ale jej osłona nadal tam jest, i to ona, albo ślady metalu w niej, włączają alarmy.

— Ale dlaczego nadal tam jest?

— Mógłbym poprosić, żeby ją wyjęto, gdybym chciał, ale mdli mnie na myśl o operacji. Gdyby potrafili ją wydostać z taką łatwością, z jaką ją wprowadzili, nie miałbym żadnych zastrzeżeń.

— Czy to poważna operacja? — zapytała Alethea, marszcząc nos z uroczą odrazą.

— Nie według lekarzy. Ale — uniósł barki — co jednemu wyjdzie na zdrowie…

Alethea zaśmiała się.

Czuł się coraz bardziej pewny siebie, a nawet zadufany w sobie. Zdarzało mu się to często i zawsze czuł się wtedy jak Joanna d`Arc albo Galileusz, współczesny męczennik Inkwizycji. Czuł się też trochę hipokrytą, ponieważ zachował osłonę P-W w żołądku dlatego (jak domyśliłby się każdy, kto by się zastanowił), że dopóki ją miał, nie mogli go powołać do Gwardii Narodowej. Nie, żeby przeszkadzało mu bycie albo czucie się hipokrytą. Czyż nie czytał w książce pastora Van Dyke`a, że wszyscy jesteśmy hipokrytami i kłamcami w oczach Boga? Zaprzeczanie temu było tylko dodatkowo oszukiwaniem samego siebie.

Jednakże jakiś cząsteczkowy przełącznik w środku musiał zareagować na to drżenie z poczucia winy, gdyż ku własnemu wielkiemu zdziwieniu Daniel zaczął opowiadać Grandisonowi Whitingowi o korupcji i nadużyciach, które widział w Spirit Lake. Chodziło o to, że Whiting, członek rady zarządzającej stanowych więzień, mógł być w stanie coś tu zrobić. Porządnie się wkurzył, mówiąc na temat systemu talonów żywnościowych, które trzeba było kupować, żeby po prostu przeżyć, ale nawet w szczytowym momencie widział, że robi taktyczny błąd. Whiting słuchał tego expose z wybitną uwagą, za którą Daniel wyczuwał nie oburzenie, ale zazębianie się różnych kółek i przekładni logicznego odparcia zarzutów. Najwyraźniej wiedział już o złych zjawiskach krytykowanych przez Daniela.

Po zakończeniu przez Daniela opowieści Boa wyraziła gorące przekonanie, że więźniom dzieje się krzywda, co byłoby przyjemniejsze, gdyby nie widział jej podczas tak wielu innych tyrad w sali Góry Lodowej. Bardziej zaskakująca była reakcja Serjeanta. Chociaż jedynie powiedział, że nie wydaje się to uczciwe, musiał wiedzieć, że zaprzecza nie wyrażonej jeszcze opinii ojca.

Po długim i srogim spojrzeniu na syna Grandison Whiting rozchmurzył się do pozornego uśmiechu i odparł cicho:

— Sprawiedliwość nie zawsze jest uczciwa.

— Musicie mi wybaczyć — powiedziała Alethea, odstawiając filiżankę i wstając — ale widzę, że Ojciec zamierza odbyć poważną dyskusję, a to jest rozrywka, którą nigdy nie nauczyłam się cieszyć, podobnie jak brydżem.

— Jak uważasz, moja droga — stwierdził jej ojciec. — I rzeczywiście, jeśli reszta z was wolałaby…?

— Nonsens — powiedziała Boa. — Dopiero zaczynamy się dobrze bawić. — Ujęła rękę Daniela i ścisnęła ją. — Prawda?

— Uhm.

Serjeant wziął następne ciastko z talerza, swoje czwarte.

— Załóżmy dla celów dyskusji — ciągnęła Boa, nalewając herbatę, a potem śmietankę, do filiżanki Daniela — że sprawiedliwość jednak jest zawsze uczciwa. Grandison Whiting skrzyżował ręce na kamizelce, tuż nad łańcuszkiem do zegarka.

— Sprawiedliwość jest zawsze sprawiedliwa, z pewnością. Ale uczciwość jest wobec sprawiedliwości tym, czym zdrowy rozsądek wobec logiki. To znaczy sprawiedliwość może (i często tak jest) przekraczać uczciwość. Uczciwość zwykle sprowadza się do prostego, szczerego przekonania, że świat powinien być uporządkowany tak, by nam było wygodnie. Uczciwość to spojrzenie dziecka na sprawiedliwość. Albo włóczęgi.

— Och, Ojcze, nie schodź na włóczęgów. — Obróciła się w stronę Daniela. — Nie wiem, ile razy prowadziliśmy tę samą dyskusję. Zawsze o włóczęgach. To konik Ojca.

— Włóczędzy — mówił dalej niewzruszenie — w przeciwieństwie do żebraków. Ludzie, którzy wybrali nędzę jako sposób życia, bez okoliczności łagodzących takich jak ślepota, amputacja albo niedorozwój umysłowy.

— Ludzie — zaprzeczyła Boa — którzy po prostu nie potrafią wziąć odpowiedzialności za siebie. Ludzie bezradni wobec świata, który jest przecież dość surowym miejscem.

— Bezradni? Chcieliby, żebyśmy w to wierzyli. Ale wszyscy ludzie są odpowiedzialni za siebie, z definicji. To znaczy wszyscy dorośli. Włóczędzy jednak upierają się przy pozostaniu dziećmi, w stanie całkowitej zależności. Pomyśl o najbardziej niepoprawnym z tych nieszczęśników, jakiego widziałaś, i wyobraź go sobie w wieku pięciu lat zamiast pięćdziesięciu pięciu. Jaką zmianę mogłabyś zaobserwować? Oto i on, mniejszy bez wątpienia, ale pod względem moralnym jest tym samym zepsutym dzieckiem, jęczącym z powodu swoich nieszczęść, przymilającym się, by dostać to, czego chce, bez żadnych planów poza następnym natychmiastowym zaspokojeniem jakiegoś pragnienia, dzięki nam, których albo w tym celu zastraszy, albo, jeśli to się nie uda, spróbuje uwieść wspaniałością i tajemniczością swojego upodlenia.

— Jak może się zorientowałeś, Danielu, nie mówimy o całkowicie hipotetycznym włóczędze. Istniał prawdziwy mężczyzna, pewnego lata, kiedy byliśmy w Minneapolis, bez jednego buta i z raną nad okiem, i ten człowiek ośmielił się lekkomyślnie poprosić Ojca o ćwierćdolarówkę. Ojciec powiedział mu: „Tam jest rynsztok. Bądź moim gościem”.

— Błędnie mnie cytuje, Danielu. Powiedziałem: „Wolałbym, naprawdę, udzielić bezpośredniego wsparcia” — i wrzuciłem drobne, jakie miałem w kieszeni, do najbliższej studzienki ściekowej.

— Jezu — wyrwało się mimowolnie Danielowi.

— Może morał był zbyt surowy, by go ulepszył. Przyznaję się, że wypiłem wtedy po obiedzie więcej brandy, niż zwykle. Ale czy była to niesprawiedliwa uwaga? To on postanowił stoczyć się do rynsztoka i spełnił swoje pragnienie. Dlaczego ktoś miałby ode mnie żądać subsydiowania jego bardziej rozległej samozagłady? Są lepsze sprawy.

— Może jesteś tu sprawiedliwy, Ojcze, ale nie jesteś wcale uczciwy. Ten biedny człowiek po prostu został pokonany przez życie. Czy ma być za to winiony?

— Kto, jeśli nie pokonani, ma być winiony za porażkę? — zapytał z kolei Grandison Whiting.

— Zwycięzcy? — zasugerował Daniel.

Grandison Whiting zaśmiał się w sposób, który wydawał się pasować do jego brody. Jednak i tak śmiech ten nie zrobił wrażenia całkowicie szczerego: jego ciepło było ciepłem cewki elektrycznej, nie płomienia.

— To było bardzo dobre, Danielu. Całkiem mi się podobało.

— Chociaż zauważysz, że nie posunął się tak daleko, by powiedzieć, że masz rację — zwróciła uwagę Boa. — Ani nie powiedział niczego o wszystkich okropnościach, które usłyszeliśmy od ciebie o Spirit Lake.

— Och, jestem wykrętny.

— Ale naprawdę, Ojcze, coś należy zrobić. To, co opisał Daniel, jest bardziej niż nieuczciwe — jest nielegalne.

— W rzeczywistości, moja droga, kwestia legalności tego była roztrząsana w kilku sądach i zawsze decydowano, że więźniowie mają prawo kupować takie jedzenie, jakie mogą, aby uzupełnić to, co zapewnia więzienie. Co do uczciwości albo sprawiedliwości takich praktyk, uważam osobiście, że system talonów spełnia cenną funkcję społeczną: wzmacnia tę najwartościowszą i najsłabszą z więzi, jaka łączy skazanego ze światem zewnętrznym, do którego musi pewnego dnia wrócić. To o wiele lepsze niż dostawanie listów z domu. Każdy potrafi zrozumieć hamburgera; nie każdy potrafi czytać.

Oburzenie Daniela wzmogło się od uprzejmego zgorszenia do pełnej, gorzkiej złości.

— Panie Whiting, to grzech tak mówić! To brutalne!

— Jak sam powiedziałeś, Danielu — co jednemu wyjdzie na zdrowie…

Ochłonął.

— Poza faktem, że tworzy to sytuację, gdzie strażnicy czerpią zyski z nieszczęścia więźniów, co, jak musi pan przyznać, nie jest zdrową sytuacją…

— Samo więzienie nie jest zdrową sytuacją, Danielu.

— Poza tym, co z ludźmi, którzy po prostu nie mają żadnych więzi do „wzmocnienia”? I żadnych pieniędzy. Było takich wielu. I powoli umierali z głodu. Widziałem ich.

— To po to tam byli, Danielu — żebyś ich widział. Byli przykładem dla każdego, kto by mylnie sądził, że możliwe jest przejście przez życie w pojedynkę, bez tego, co socjolodzy nazywają „pierwotnymi więziami”. Taki przykład jest potężnym czynnikiem uspołeczniającym. Można by powiedzieć, że jest to lekarstwo na alienację.

— Chyba nie mówi pan poważnie.

— Ach, ależ mówię. Przyznam, że nie przedstawiłbym tej sprawy aż tak otwarcie na jakimś publicznym forum, ale naprawdę wierzę w to, co teraz mówiłem. Nie jest to coś, jak powiedziałaby Boa, „tylko dla efektu”. Co więcej, jeśli chodzi o to, czy ten system działa, wskaźniki recydywy pokazują, że tak. Jeśli więzienia mają służyć jako środek odstraszający od przestępczości, to muszą być znacznie bardziej nieprzyjemne niż otoczenia dostępne poza więzieniem. Tak zwane humanitarne więzienia wychowywały miliony zawodowych przestępców. Odkąd zaczęliśmy, jakieś dwadzieścia lat temu, czynić z więzień w Iowa wyraźnie mniej sympatyczne miejsca do spędzania czasu, liczba zwolnionych więźniów, którzy wracają tam po recydywie, ogromnie zmalała.

— Nie wracają do więzienia, bo wyjeżdżają z Iowa, jak tylko zostają zwolnieni.

— Wspaniale. Ich zachowanie poza Iowa nie jest naszą sprawą jako członków stanowej rady. Jeśli się poprawili, tym lepiej. Jeśli nie, dobrze, że się ich pozbyliśmy.

Daniel czuł się zaszachowany. Rozważał dalsze sprzeciwy, ale zaczął widzieć, jak każdy z nich można postawić na głowie. Stwierdził, że ukradkiem podziwia Whitinga. Może słowo „podziwia” było za mocne. Lepszym było „fascynacja”.

Ale czy za źródło miała poglądy tego człowieka (które nie były przecież takie oryginalne, by nie można znaleźć porównywalnych), czy raczej wiedzę, że to jest prawdziwy i jedyny w swym rodzaju Grandison Whiting, sławiony i obmawiany w gazetach i w telewizji? Mężczyzna zatem bardziej rzeczywisty od innych mężczyzn, bardziej żywy, zbudowany z jakiejś dostojniejszej substancji, tak że nawet jego włosy wydawały się bardziej rude niż wszystkie inne rude włosy, rysy twarzy bardziej wyraziste, a modulacja jego mowy pełna większych znaczeń.

Nastąpiły dalsze rozmowy, na mniej dzielące ich tematy, i nawet trochę śmiechu. Serjeant tak dalece przezwyciężył nieśmiałość (nie wobec Daniela, ale wobec ojca), że opowiedział dziwacznie zabawną i dosyć zjadliwą historyjkę o pozamałżeńskich kłopotach swojego analityka. Boa uparła się, że opowie o chwili chwały Daniela na lekcji pani Norberg, i przedstawiła ją jako znacznie donioślejszą niż w rzeczywistości. Potem, gdy rozmowa zaczęła wyraźnie kuleć, weszła służąca, by powiedzieć panu Whitingowi, że jest pilnie proszony do telefonu przez pannę Marspan.

Grandison Whiting przeprosił i oddalił się.

Chwilę później opuścił ich Serjeant.

— A więc — zapytała z zapałem Boa — co myślisz?

— O twoim ojcu?

— Jest niesamowity, prawda?

— Tak. Jest niesamowity. — Tyle tylko powiedział, zresztą ona nie wydawała się żądać więcej.


Śnieg padał dalej miarowo przez kończące się popołudnie. Ustalono, że Daniel pojedzie do domu w następnym samochodzie kierującym się do miasteczka. Czekał tylko dwadzieścia minut w wartowni (z innym i o wiele bardziej przyjaznym strażnikiem na służbie) i miał dalsze szczęście, bo trafił mu się przejazd w pikapie, z tyłu którego mógł położyć rower.

Z początku Daniel nie mógł zrozumieć, dlaczego kierowca półciężarówki przeszywa go wzrokiem tak pełnym niesprowokowanej niechęci. Potem rozpoznał go: Carl Mueller, brat Eugene`a, a co istotniejsze, najstarszy syn Roya Muellera. Wiedziano powszechnie, że Carl pracuje w Worry, ale we wszystkich swoich fantazjach, odkąd zaprzyjaźnił się z Boą Whiting, Daniel nigdy nie ujrzał sceny, która przypominałaby obecną.

— Carl! — powiedział, zdejmując rękawiczkę z jednym palcem i wyciągając do niego rękę.

Carl popatrzył groźnie i nadal trzymał obie ręce w rękawiczkach na kierownicy.

— Carl — nalegał Daniel. — Hej, dawno się nie widzieliśmy. Ten sam strażnik stał przy otwartej bramie, nad którą oświetlony napis nakazywał im nadal „CZEKAJ”. Wydawało się, że mężczyzna ich obserwuje, chociaż wobec oślepiających reflektorów półciężarówki ten mały spór musiał minąć niezauważony. Ale i tak Carl najwyraźniej dał się wytrącić z równowagi, bo ustąpił i odwzajemnił się Danielowi grymasem. „CZEKAJ” zmieniło się na „JEDŹ”.

— Chryste, porządna śnieżyca, prawda? — zagadnął Daniel, gdy jechali naprzód na drugim biegu po drodze, którą własne pługi Worry niedawno oczyściły.

Carl nie odezwał się.

— Pierwsza prawdziwa zamieć w tym roku — mówił dalej Daniel, przekręcając się w bok na swoim siedzeniu, aby patrzeć bezpośrednio na kamienny profil Carla. — Popatrz, proszę, jak sypie.

Carl milczał.

— On jest niesamowity, prawda?

Carl nadal milczał. Wrzucił trójkę. Tył półciężarówki zakołysał się na ubitym śniegu.

— Ten Whiting jest niesamowity. Prawdziwy oryginał. W wolnym, niesymetrycznym rytmie wycieraczki spychały mokry śnieg do boków przedniej szyby.

— Całkiem przyjacielski, kiedy już odłoży na bok swoje firmowe maniery. Nie, żeby kiedykolwiek całkowicie się odsłaniał, jak sądzę. Wiesz to lepiej ode mnie. Ale naprawdę lubi mówić. A teorie? Więcej teorii niż w podręczniku fizyki. I kilka z nich posadziłoby kilka osób, które znam, z powrotem na ich tłustych dupach. Chodzi o to, że on nie jest przeciętnym fiskalnym konserwatystą. Nie jest republikaninem we wspaniałej starej tradycji pochodzącego stąd, z Iowa, Herberta Hoovera.

— Nie wiem, o czym ty, kurwa, mówisz, Weinreb, i nie interesuje mnie to. A więc może po prostu zamkniesz się, kurwa, chyba że chcesz przejechać na tym rowerze resztę drogi do miasta.

— Och, nie wierzę, że naprawdę byś to zrobił, Carl. Zaryzykowałbyś swoje wspaniałe stanowisko menedżerskie? I swoje zwolnienie od poboru?

— Słuchaj, ty cholerny dekowniku, nie mów mi o zwolnieniach.

— Dekowniku?

— I kurewsko dobrze o tym wiesz.

— Ja widzę to tak, Carl, że wypełniłem moją służbę wobec Boga i kraju w Spirit Lake. I chociaż przyznam, że niedokładnie palę się do tego, by pojechać do Detroit i chronić dobrych ludzi z Iowa przed niebezpiecznymi nastolatkami, rząd wie, gdzie jestem. Jeśli mnie potrzebują, muszą tylko napisać i poprosić.

— Taak. Cóż, prawdopodobnie wiedzą, czego by nie wytrzymali, skoro nie powołują takich gówienek jak ty. Jesteś pieprzonym mordercą, Weinreb. I wiesz o tym.

— Kij ci w dupę, Carl. I twojemu pieprzonemu ojcu też.

Carl zbyt gwałtownie nacisnął hamulec. Tylne koła półciężarówki zatoczyły łuk w prawo. Przez chwilę wydawało się, że całkowicie obrócą się dookoła, ale Carl zdołał spokojnie przywrócić je na właściwą drogę.

— Wyrzuć mnie tutaj — powiedział ostro Daniel — a stracisz jutro tę superrobotę. Jeśli zrobisz cokolwiek innego niż zawiezienie mnie pod moje drzwi od ulicy, dobiorę ci się za to do dupy. A jeśli myślisz, że nie mogę, tylko poczekaj. Tylko poczekaj, tak czy owak.

— Tchórz — odparł cicho Carl. — Tchórzliwy żydowski lizodup. — Ale zdjął stopę z hamulca.

Żaden z nich nie mówił nic więcej, dopóki samochód nie zatrzymał się przed domem Weinrebów przy Alei Chickasaw. Przed wyjściem z szoferki Daniel powiedział:

— Nie ruszaj, dopóki nie zabiorę roweru z tyłu. Dobrze? Carl skinął głową, unikając oczu Daniela.

— No to dobranoc, i dzięki za podwiezienie. — Jeszcze raz wyciągnął rękę. Carl uścisnął ją mocno.

— Na razie, morderco.

Wbił wzrok w Daniela i stało się to rywalizacją. Było coś nieubłaganego w twarzy Carla, siła wiary przekraczająca wszystko, na co Daniel mógłby się zdobyć.

Odwrócił wzrok.

A jednak nie było to prawdą. Daniel nie był mordercą, chociaż wiedział, że są ludzie, którzy myślą, że nim jest, albo którzy mówią, że tak myślą. W pewien sposób Danielowi dosyć podobała się ta myśl, i dowcipkował trochę, by do niej zachęcać, oferując swoje usługi (żartem) jako płatny zabójca. Piętnu Kaina zawsze towarzyszył pewnego rodzaju splendor.

Morderstwo to zdarzyło się krótko po zwolnieniu Daniela z więzienia. Ojca i starszego brata jego przyjaciela Boba Lundgrena zmuszono do zjechania z drogi, gdy wracali z zebrania spółdzielni, kazano im położyć się plackiem w rowie i zastrzelono ich. Oba ciała zostały okaleczone. Skradziony samochód został odnaleziony tego samego dnia na parkingu w Council Bluffs. Przypuszczano, że te morderstwa są dziełem terrorystów. Rozliczne podobne zabójstwa trwały wcześniej przez całą tę zimę i wiosnę, a tak naprawdę od wielu lat. Farmerzy, zwłaszcza Słudzy Boży, mieli wielu wrogów. To głównie z tego powodu mnożyły się wioski-twierdze, takie jak Worry, ale mimo twierdzeń ich sponsorów nie dałoby się udowodnić, że są bardziej wydajne. Tylko bezpieczniejsze.

Morderstwa miały miejsce w kwietniu, trzy tygodnie przed planowanym zwolnieniem warunkowym Boba Lundgrena ze Spirit Lake. Zważywszy jego wielokrotne groźby pod adresem obu ofiar, Bob miał szczęście, że morderstwa poprzedziły jego zwolnienie. W obecnej sytuacji ludzie przypuszczali, że wynajął kogoś, by wykonał dla niego tę robotę — jakiegoś współwięźnia wypuszczonego przed nim.

Daniela zaczęto szczególnie podejrzewać dlatego, że potem, latem, poszedł pracować dla Boba, mianowicie kierował wielkimi brygadami roboczymi więźniów ze Spirit Lake. Było to fantastyczne lato — pełne napięcia, a także przyjemności, i wysoce dochodowe. Mieszkał w głównym domu na farmie z Bobem i resztką jego rodziny. Jego matka przebywała na górze, zamknięta na klucz w swojej sypialni, nie licząc sporadycznych wypadów do pozostałych pokojów, późno w nocy, kiedy to łamała meble i przywoływała gniew boży. Bob w końcu doprowadził do wysłania jej do domu opieki w Dubuque (tego samego, do którego poszła pani Norberg). Odtąd wdowa po jego bracie i jej dwunastoletnia córka z zapałem zombi zajmowały się sprawami gospodarskimi.

W każdy weekend Bob i Daniel jechali na północ do Elmore albo jednego z pozostałych nadgranicznych miasteczek i całkowicie się zalewali. Daniel przespał się z kobietą po raz pierwszy w życiu, i wiele razy poza tym. Jako byłego więźnia (i być może zabójcę) na ogół pozostawiali go w spokoju mężczyźni, którzy inaczej chętnie skopaliby go na miazgę.

Dobrze się bawił (i zarabiał mnóstwo pieniędzy), ale jednocześnie nie wierzył w to, co się działo. Część jego mózgu zawsze odsuwała się od tych wydarzeń i myślała, że wszyscy ci ludzie są obłąkani — Bob, kobiety z jego rodziny, farmerzy i kurwy chlejący w Elmore. Nikt przy zdrowych zmysłach nie chciałby tak żyć.

Ale i tak, kiedy Bob poprosił go następnego lata, żeby wrócił, zgodził się. Nie mógł się oprzeć pieniądzom, jak również okazji, by przez trzy miesiące być dorosłym, a nie uczniem liceum — najbardziej uciskaną, pozbawioną praw i przygnębioną formą życia.

Bob miał teraz żonę — dziewczynę, którą poznał w Elmore — i wdowa po jego bracie oraz jej córka wyprowadziły się. Teraz nie chlali tylko w weekendy, ale co wieczór. Dom nigdy całkiem nie wrócił do porządnego stanu po dżihadzie starszej pani Lundgren, i Julie, dwudziestodwuletnia świeżo poślubiona żona Boba, także nie wysiliła się przy jego odnowieniu, kazała jedynie wykleić tapetą jedną sypialnię. Spędzała większość godzin dziennych ze znudzoną, nieprzytomną miną przed telewizorem.

Raz, siedząc na tylnej werandzie w deszczowy sierpniowy wieczór i wspominając w rozmowie stare, dobre czasy w Spirit Lake, Daniel powiedział:

— Ciekaw jestem, co też się stało ze starym Gusem.

— Z kim? — zapytał Bob. Ton jego głosu zmienił się dziwnie. Daniel podniósł oczy i zobaczył na twarzy przyjaciela wyraz, którego nie było tam od tych chwil w więzieniu, kiedy temat jego rodziny trafiał do jego krwioobiegu i zmieniał go w pana Hyde`a. Teraz pojawił się znów, ten sam zablokowany błysk złej woli.

— Gusem — powtórzył starannie Daniel. — Nie pamiętasz go? Facet, który śpiewał tamtą piosenkę w ten wieczór, kiedy Barbara Steiner poszła na całość.

— Wiem, o kogo ci chodzi. Dlaczego akurat teraz o nim pomyślałeś?

— Dlaczego się o czymś myśli? Fantazjowałem, myślałem chyba o muzyce — i wtedy pomyślałem o nim.

Bob wydawał się rozważać logiczność tego wyjaśnienia. Jego mina powoli złagodniała do lekkiej irytacji.

— Co pomyślałeś?

— Nic. Zastanawiałem się tylko, co też się z nim stało. Zastanawiałem się, czy kiedyś go jeszcze zobaczę.

— Nie miałem odczucia, żeby był twoim bardzo dobrym znajomym.

— Nie był. Ale sposób, w jaki śpiewał, wywarł na mnie duże wrażenie.

— Taak, dobry był z niego śpiewak. — Bob odkapslował kolejnego grain belta i wypił długi, gulgoczący łyk.

Obaj umilkli i słuchali deszczu.

Daniel wywnioskował z tej wymiany zdań, że to pewnie Gus zamordował ojca i brata Boba. Zdumiało go, jak niewiele ta wiedza wydaje się zmieniać w jego uczuciach wobec zarówno Boba, jak Gusa. Martwił się jedynie, czy zdoła uśmierzyć podejrzenia Boba.

— Chciałbym umieć tak śpiewać — powiedział. — Wiesz?

— Taak, mówisz mi o tym średnio raz dziennie. A więc chciałbym wiedzieć, Dan, dlaczego nigdy nie śpiewasz. Musisz tylko otworzyć usta i ryknąć.

— Zrobię to. Kiedy będę gotowy.

— Dan, jesteś miłym facetem, ale tak samo jak ja masz ten słaby punkt, że odkładasz sprawy do jutra. Jesteś gorszy ode mnie… jesteś tak samo kiepski jak Julie.

Daniel uśmiechnął się szeroko, zdjął kapsel z następnego grain belta i uniósł butelkę w pozdrowieniu.

— Za jutro.

— Za jutro — zgodził się Bob — i niech przyjdzie po słodko długim czasie.

Temat Gusa nigdy nie pojawił się ponownie.


Kiedy Daniel opuścił Worry, była szósta trzydzieści, ale już wydawało się, że jest ciemna noc. Dotarł do domu, po tym wolnym przejeździe przez zamieć, nie spodziewając się niczego więcej niż podgrzanych resztek. Ale w rzeczywistości jego matka poczekała z obiadem. Stół był zastawiony i wszyscy oglądali w pokoju dziennym dyskusję panelową o nowych nawozach sztucznych. Nie byli zadowoleni z tego czekania, zwłaszcza bliźniaczki, i zanim Daniel zdjął wiatrówkę i opluskał symbolicznie ręce w umywalce (oszczędzając wodę dla zbiornika toalety), wszyscy już siedzieli i matka nakładała łyżką porcje potrawki z tuńczyka. Aurelia z nieżyczliwą miną podała mu talerz z pokrojonym chlebem. Cecelia zachichotała.

— Nie musieliście czekać na mnie z obiadem, wiecie. Mówiłem, że będę w domu późno.

— Piętnaście po siódmej to nie jest godzina nie do pomyślenia na obiad — powiedziała Milly, bardziej ze względu na bliźniaczki niż na niego. — W Nowym Jorku, na przykład, ludzie często niczego nie jedzą do dziewiątej, nawet dziesiątej.

— Aha — rzuciła sarkastycznie Cecelia.

— Czy miło spędziłeś czas? — zapytał ojciec. Obecnie rzadko zadawał nawet takie pytania, gdyż Daniel zaczął chronić swoją prywatność.

Daniel puknął palcem w usta, pełne tuńczyka i makaronu. Potrawka gotowała się zbyt długo, a makaron był suchy i trudny do przełknięcia.

— Było bombowo — wyjawił w końcu. — Nie uwierzylibyście w ich fortepian. Jest prawie tak duży jak stół do ping-ponga.

— To wszystko, co robiłeś przez całe popołudnie? — zapytała Cecelia. — Grałeś na fortepianie?

— I na klawikordzie. I na organach elektrycznych. Była tam nawet wiolonczela, ale tak naprawdę niczego nie mogłem z nią zrobić. Mogłem tylko jej dotknąć.

— I nawet nie popatrzyłeś na konie?! — zapytała Aurelia. Obróciła się ze smutkiem w stronę Milly. — Konie, które tam mają, są takie sławne!

— Może Daniela nie interesują konie — zasugerowała Milly.

— Nie widziałem koni, ale widziałem Grandisona Whitinga.

— Tak? — powiedziała Milly.

Daniel wypił kontemplacyjny łyk herbaty o mlecznym kolorze.

— I co? — chciała wiedzieć Cecelia.

— Czy był dla ciebie miły? — zapytała Aurelia, przystępując od razu do sedna sprawy.

— Nie powiedziałbym dokładnie, że miły. Był przyjazny. Ma wielką, krzaczastą, rudą brodę, a na palcu pierścionek z diamentem tak dużym jak truskawka. — Odmierzył przybliżony rozmiar tej truskawki między palcem i kciukiem. — Mała truskawka — przyznał.

— Wiedziałam, że ma brodę — stwierdziła Cecelia. — Widziałam to w telewizji.

— Co do niego powiedziałeś? — zapytała Aurelia.

— Och, rozmawialiśmy o wielu rzeczach. Chyba jednak głównie o polityce.

Milly krytycznie odłożyła widelec.

— Och, Danielu… czy nie masz ani odrobiny rozsądku?

— To była interesująca rozmowa — odparł obronnym tonem. — Myślę, że podobała mu się. W każdym razie przeważnie to on mówił, a Boa dorzucała swoje krytyczne uwagi, jak zwykle. Ja byłem tym, kim zawsze mówicie, że powinienem być — inteligentnym słuchaczem.

— Chciałbym wiedzieć, co jest złego w rozmawianiu o polityce — zapytał jego ojciec. Pan Weinreb ogólnie wyrażał przekonanie, że przyjaźń Daniela z córką najbogatszego człowieka w Iowa nie powinna być uważana za wyjątkowe zjawisko i nie wymaga specjalnego traktowania.

— Nic — przyznała Milly — w ogóle nic. — Nie zgadzała się z mężem w tej sprawie, ale na razie nie była gotowa robić z tego problemu. — Cecelio, zjedz też groszek.

— W groszku są witaminy — dodała drobnomieszczańskim tonem Aurelia. Jadła już drugą porcję.

— Jak dotarłeś do domu? — zapytał ojciec.

— Do miasteczka jechał pikap. Zatrzymali go przy bramie. Gdyby się nie trafił, mieli zamiar odesłać mnie w limuzynie.

— Czy wrócisz tam w następną sobotę? — chciała wiedzieć Aurelia.

— Prawdopodobnie.

— Nie powinieneś z tym przesadzać, Danielu — powiedziała Milly.

— Ona jest moją dziewczyną, mamo. Może tu przychodzić. Ja mogę jeździć tam. Takie to proste. Prawda?

— Nic nie jest takie proste.

— Może zaprosisz ją na obiad do nas? — zaproponowała Aurelia.

— Nie bądź niemądra, Aurelio — zbeształa ją Milly. — Wszyscy zachowujecie się tak, jakby Daniel nigdy wcześniej nie wychodził z domu. A przy okazji, Danielu, był telefon do ciebie.

— Ja odebrałam — powiedziała Cecelia. — To była dziewczyna. — Obróciła własną sztuczkę Daniela przeciwko niemu i czekała, aż zostanie zapytana.

— A więc? Kto?

— Nie chciała powiedzieć, jak się nazywa. Ale brzmiało to dla mnie jak „Mam druty w ustach”.

— Nie wyśmiewaj się z ludzi z aparatami nazębnymi — rzucił ostro jej ojciec. — Kiedyś prawdopodobnie też będziesz taki miała.

— I zjedz swój groszek — dodała Milly.

— Jest przypalony.

— Nie jest przypalony. Zjedz go.

— Zwymiotuję od niego.

— Nie obchodzi mnie to. Zjedz go.

— Czego chciała ta dziewczyna, która zadzwoniła? Cecelia wpatrywała się nienawistnie w pagórek groszku o objętości łyżeczki do herbaty, kleistego od białego sosu.

— Chciała wiedzieć, gdzie jesteś. Powiedziałam, że wyszedłeś, ale nie wiem dokąd. Teraz żałuję, że jej nie powiedziałam.

Daniel sięgnął łyżeczką i nabrał wszystkie ziarnka grochu oprócz trzech. Zanim Milly mogła powiedzieć choć słowo, zjadł je.

Cecelia uśmiechnęła się do niego z wdzięcznością.


Na dole, we własnym pokoju, musiał zdecydować, czy jego gmeranie przy instrumentach w Worry liczy się jako ćwiczenia i czy zatem wolno mu zaniedbać jego godzinę Pianisty wirtuoza Hanona. Uznał, że nie liczy się i nie wolno mu.

Gdy miał już za sobą pierwszych piętnaście ćwiczeń, tyle, ile mógł przerobić w godzinę, następna decyzja była łatwiejsza. Nie odrobi pracy domowej z chemii i nie przeczyta powieści Willi Cather na zajęcia z literatury angielskiej. Przeczyta książkę w miękkiej oprawie, którą dała mu Boa. Tak naprawdę była to bardziej broszura niż książka, wydrukowana na pulpie po takim recyklingu, że chyba tylko cudem przeszła przez prasy nienaruszona.

Białe litery tytułu błyszczały poprzez atramentowe tło, obwieszczając:


JAK SIĘ ZACHOWYWAĆ BY ROZWINĄĆ

W SOBIE

OSOBOWOŚĆ

KTÓRĄ CHCESZ MIEĆ


Żadne nazwisko autora nie widniało na okładce ani na stronie tytułowej. Wydawcą była Korporacja Rozwoju Umysłu z Portland w Oregonie.

Boa dostała tę książkę od swojego brata Serjeanta, który z kolei otrzymał ją od współlokatora z collegeu. Książka ta przekonała Serjeanta, by rzucić college i brać (niedługo) lekcje boksu. Przekonała Boę, by kazać sobie obciąć krótko włosy (od tego czasu odrosły) i wstawać każdego ranka o szóstej, żeby uczyć się włoskiego (co ku zdumieniu własnemu i wszystkich nadal robiła). Daniel uważał, że już robi mniej więcej wszystko, co może, w celu wolnego i spokojnego dążenia ku swoim głównym celom życiowym, ale nie był taki pewny, że jego osobowości nie dałoby się ulepszyć. W każdym razie Boa nalegała, że powinien przeczytać tę książkę. Z natury szybko czytał. Skończył broszurę do dziesiątej. Ogólnie nie miał o niej zbyt pochlebnego zdania. Był to samouczek na dosyć naiwnym poziomie, z wieloma mottami, które miałeś szeptać sobie w celu uzyskania motywacji. Ale rozumiał, dlaczego Boa chciała, żeby go przeczytał. Chodziło o Drugie Prawo Mechaniki Rozwoju Umysłu, które pojawiało się najpierw na stronie dwunastej (gdzie było silnie podkreślone długopisem), a potem powtarzało się wiele razy w całej książce.

Drugie Prawo Mechaniki Rozwoju Umysłu brzmi następująco: „Jeśli czegoś chcesz, musisz to wziąć. Jeśli chcesz tego wystarczająco mocno, weźmiesz to”.

8

Pomimo drugiego prawa Mechaniki Rozwoju Umysłu minęło trochę czasu, zanim ta milcząca obietnica miała zostać spełniona. Sama Boa nie od razu dała się przekonać, że jej dziewictwo powinno zaliczać się do rzeczy do wzięcia przez tych, którzy wystarczająco mocno ich chcą. Potem, gdy ją w końcu namówił, na początku kwietnia, na przeszkodzie stanęły trudności techniczne, do których Daniel nie był przyzwyczajony. Ale znaleźli sposób i stali się, dokładnie tak, jak wyobrażała sobie to Boa, i dokładnie tak, jak Daniel sobie wyobrażał, kochankami.

W czerwcu Daniel stanął wobec trudnego, to znaczy prawdziwego wyboru. Przez cały rok szkolny z przekonaniem oczekiwał, że nie zda z wiedzy o społeczeństwie u pani Norberg, ale kiedy przesłano stopnie, wyszedł z tego z prawie cudownym B (taki sam stopień dostała Boa). Nagle stało się możliwe przyjęcie wciąż aktualnej propozycji Boba Lundgrena, by pracował znów tego lata na jego farmie. Osiemnaście tygodni za 230 dolarów tygodniowo oznaczało w sumie ponad cztery tysiące dolarów. Nawet biorąc pod uwagę koszty weekendowych hulanek w Elmore i dalszy wydatek na jakiś motor, aby nadal odwiedzać Worry, ta praca i tak przyniosłaby więcej pieniędzy, niż mógłby mieć nadzieję odłożyć jakimkolwiek innym sposobem. Faktem pozostawało jednak, że tak naprawdę nie potrzebował tylu pieniędzy. W swojej zarozumiałej dumie złożył papiery tylko do jednego college`u, Konserwatorium Bostońskiego. Nie oczekiwał, że się dostanie (chyba że w idiotyczny sposób, w jaki na wpół oczekiwał, że wszystkie jego pragnienia się spełnią), i się nie dostał. Jego taśmy odesłano z listem mówiącym bez ogródek, że jego gra w żadnym razie nie osiąga minimalnych wymagań konserwatorium.

Boa tymczasem została przyjęta do wszystkich poza jedną z ośmiu szkół, do których złożyła podania. W związku z tym ich plan na następny rok był taki, że Daniel znajdzie pokój i jakąś pracę w pobliżu college`u wybranego przez Boę. Najbardziej prawdopodobny wydawał się Harvard, ponieważ może Daniel dostałby się do konserwatorium przy następnej próbie, a tymczasem mógłby zacząć brać lekcje emisji głosu, jako że w Bostonie muzyka kwitła.

Jeśli chodziło o lato, które miało zaraz nastać, Daniel oczekiwał dotąd, że pozostanie w Amesville, by poprawić swoje nieuniknione F z wiedzy o społeczeństwie, czego jasną stroną było to, że mógłby widywać Boę w zasadzie ilekroć by chciał. Poza tym ulubiona ciotka Boi z Londynu miała złożyć długą wizytę w Worry, a ta ciotka, panna Harriet Marspan, była muzyczną amatorką w tym starym sensie, że nie robiła i nie dbała o nic innego, i chodziło jej tylko o samą muzykę, a nie myślała o tym, dokąd może ją to zaprowadzić ani jaki może przynieść zysk. Boa uważała, że gra ona z niezwykłymi umiejętnościami i bardzo dobrym smakiem. Ich trójka utworzyłaby Ansambl Marspan Iowa, w którym to celu Boa już uszyła rodzaj transparentu powitalnego i rozwiesiła go przez całą szerokość pokoju muzycznego.

Gdyby jednak Daniel poszedł pracować dla Boba Lundgrena, Ansambl Marspan Iowa oznaczałby jedynie stare, różowe prześcieradło z przyszytymi do niego rozmaitymi skrawkami bawełny. Ale gdyby został, czego by dokonał? Mimo całej swojej znakomitości panna Harriet Marspan nie wydawała się naturalną sojuszniczką. Nawet jej oddanie muzyce niepokoiło go, kiedy o tym myślał; jak bowiem miał spełnić normy umiejętności ukształtowane w jednej z muzycznych stolic świata? Skrytykowałaby go ostro, jak drugiego Marsjasza.

Ale przecież kiedyś będzie musiał pójść na całość; będzie musiał opuścić widownię i dołączyć do chóru na scenie. A jednak; mimo to; ale przecież — pytania i zastrzeżenia mnożyły się bez końca. A jednak powinien to być prosty wybór. Ale przecież.

Wieczorem przed dniem, w którym musiał ostatecznie powiedzieć „tak” albo „nie” Bobowi Lundgrenowi, Milly zeszła do jego pokoju z dzbankiem kawy i dwoma filiżankami. Z minimum owijania w bawełnę (nawet bez nalania kawy) zapytała go, co ma zamiar zrobić.

— Sam chciałbym wiedzieć.

— Będziesz musiał wkrótce podjąć decyzję.

— Wiem. I to mniej więcej wszystko, co wiem.

— Byłabym ostatnią osobą na świecie, która powiedziałaby ci, żebyś zrezygnował z szansy zarobienia takich pieniędzy, jakie zarobiłeś zeszłego lata. To dwa razy więcej, niż masz.

— Mało powiedziane — zgodził się.

— Poza tym jest też doświadczenie.

— Na pewno, to fajne doświadczenie.

— Chodzi mi o to, że może to prowadzić do dalszych takich samych rzeczy, barani łbie. Jeśli chcesz wykonywać tego rodzaju pracę dla zarobku, a Bóg wie, że w tych czasach jest to prawie jedyny rodzaj pracy, który ma zagwarantowaną przyszłość…

— Uhm. Ale nie tego chcę. Nie na zawsze.

— Tak też przypuszczałam. A więc wszystko sprowadza się do tego — wybacz mi, że przedstawiam to tak bez ogródek — czy chcesz tak bardzo zaryzykować.

— Zaryzykować?

— Nie każ mi tego wyjaśniać, Danny. Nie jestem głupia. Nie urodziłam się wczoraj.

— Nadal nie wiem, o co ci chodzi.

— Na miłość boską, wiem, że ty i panna Whiting nie gracie duetów tu na dole przez cały czas. Fortepian słychać w całym domu — kiedy ktoś na nim gra.

— Skarżysz się?

— Czy to by się na coś zdało? Nie, w rzeczywistości myślę, że jest to wspaniałe, iż wy, dwoje młodych ludzi, macie wspólne zainteresowania. — Wyszczerzyła zęby w oskarżycielskim uśmiechu.

— A to, co postanawiacie robić tu na dole, nie jest moją sprawą.

— Dzięki.

— A więc powiem tylko to: kto nie ryzykuje, ten nic nie zyskuje.

— Myślisz, że powinienem zostać w miasteczku tego lata.

— Powiedzmy, że nie będę robiła ci wymówek za zabawienie się trochę, jeśli to właśnie chcesz robić. I dopilnuję, żeby Abe też ich nie robił.

Pokręcił głową.

— To nie to, co myślisz, mamo. To znaczy, lubię Boę i w ogóle, ale żadne z nas nie wierzy w… uhm…

— Małżeństwo?

— Ty to powiedziałaś, nie ja.

— Cóż, szczerze mówiąc, ja też w nie nie wierzyłam w twoim wieku. Ale każdy, kto przechodzi przez ulicę, może zostać przejechany przez ciężarówkę.

Daniel zaśmiał się.

— Naprawdę, mamo, całkiem wykręciłaś kota ogonem. W moim odczuciu prawdziwy wybór jest taki, czy mogę pozwolić sobie na odrzucenie pieniędzy, które proponuje Bob, po to, by mieć trochę zabawy.

— Pieniądze są ważne, to prawda. Bogaci ludzie, niezależnie od tego, jak bardzo są mili i delikatni, zawsze wciągają cię w wydawanie większych pieniędzy, niż możesz sobie pozwolić. Czasami myślę, że to ich sposób na wyeliminowanie reszty z nas. Mówię to na podstawie gorzkich doświadczeń.

— Mamo, tak nie jest. To znaczy, nie ma jak wydać takich pieniędzy w Amesville, a tym bardziej w Worry.

— No, no. Bardzo chciałabym, żeby okazało się, że nie mam racji. Ale gdybyś jednak potrzebował kiedyś paru dolarów, żeby przez coś przebrnąć, zobaczę, co mogę zrobić.

— To bardzo miło z twojej strony. Tak uważam. Milly wyglądała na zadowoloną.

— Jeszcze jedna mała rada i zostawię cię z twoim trudnym wyborem. Chodzi o to… mam nadzieję, że jedno z was stosuje odpowiednie środki zapobiegawcze.

— Uhm, tak. Zwykle.

— Zawsze. U bogatych, wiesz, rzeczy nie dzieją się tak samo. Jeśli dziewczyna stwierdzi, że jest w ciąży, może jechać na wakacje i pozbyć się swojego kłopotu.

— Jezu, mamo, chyba nie myślisz, że planuję zrobić dziecko Boi. Nie jestem głupi.

— To dobra rada. Ale jeśli moje plecy będą kiedyś odwrócone, znajdziesz to, czego potrzebujesz, w lewej górnej szufladzie komody. Ostatnio, ale niech to pozostanie między nami, ja nie bardzo mam okazję tego używać.

— Mamo, przesadzasz.

— Robię, co mogę. — Podniosła dzbanek z kawą. — Chcesz trochę?

Potrząsnął przecząco głową, potem zastanowił się ponownie i skinął nią. W końcu rozmyślił się i powiedział, że nie.


Chociaż była trzy razy zamężna, panna Harriet Marspan wydawała się, w wieku trzydziestu siedmiu lat, wcieleniem staropanieństwa, jego bóstwem albo świętą patronką, ale raczej w typie łowczyni niż dziewicy-męczennicy. Była wysoką, krzepko wyglądającą kobietą z przedwcześnie posiwiałymi włosami i bystrymi, taksującymi, szarymi oczami. Znała wszystkie swoje mocne punkty i posiadała podstawowe umiejętności uwydatniania ich, ale nic, co mogła zrobić, nie potrafiło przeciwdziałać zasadniczemu zimnu emanującemu z niej jak z wejścia do chłodni. Panna Marspan nie wiedziała o tym i wychodziła z założenia, że jest bardzo zabawna. Miała srebrzysty, choć nie zaraźliwy śmiech, przenikliwy umysł, doskonałą wysokość głosu i niestrudzone zdolności koncentracji.

Boa stała się jej ulubioną siostrzenicą podczas okresu jej wygnania do Villars, które panna Marspan, chociaż nie była narciarką, odwiedziła kilka razy w pełni sezonu. Dodatkowo Boa dwukrotnie spędziła wakacje z panną Marspan w jej mieszkaniu w Chelsea, zabierana na opery, koncerty i prywatne wieczorki muzyczne każdego wieczoru swojej wizyty. Przy stole obiadowym lorda i lady Bromley (Bromley był ważnym producentem telewizyjnym) Boa siedziała między kompozytorką Lucią Johnstone i wielkim kastratem Ernestem Reyem. I przez cały ten czas zajmowały się z nieskończoną cierpliwością, z bezgraniczną rozwagą, z rozkoszną subtelnością jedynym tematem, którym panna Marspan postanowiła się interesować — smakiem muzycznym.

Jeśli chodziło o samą muzykę, Boa uważała, że jak na kobietę o tak stanowczych opiniach pannie Marspan dziwnie brakuje preferencji. Potrafiła (na przykład) czynić najprecyzyjniejsze rozróżnienia pomiędzy różnymi interpretacjami piosenki Duparka, ale wydawała się mało interesować samą piosenką oprócz traktowania jej jako układu samogłosek i spółgłosek, które miały być realizowane zgodnie z zasadami francuskiej fonetyki. „Muzyka — lubiła mówić — nic nie znaczy”. A jednak najbardziej podobała jej się muzyka Wagnera, i była kopalnią informacji na temat związanych z nią wydarzeń na scenie, które widziała podczas różnych wykonań przedstawień z cyklu Pierścienia. Daniela dezorientowało to bardziej niż Boę, przyzwyczajoną do podobnych dwuznaczności u jej ojca. Boa twierdziła, że musi to być po prostu kwestia wieku: po pewnym czasie uznawało się zwykłe zdumienie sztuką za coś oczywistego, w dużym stopniu tak, jak można uznawać za rzecz oczywistą wschodzenie słońca rano, jego zachodzenie wieczorem. Jako teorii Daniel nie mógł nic temu zarzucić, ale nie dał się też przekonać. Nie lubił panny Marspan i jej nie ufał; przez cały czas wysilał się, żeby zrobić na niej dobre wrażenie. W jej obecności zachowywał się tak jak w kościele, poruszając się powoli, odzywając po namyśle, nie mówiąc niczego, co mogło stać w sprzeczności z jej ugruntowanymi doktrynami. Nigdy, na przykład, nie ujawnił swojego głębokiego przekonania, że muzyka Raynora Taylora jest prochem z grobowca; ustąpił też przez grzeczność w sprawie hymnów Braci Morawskich kolonialnej Ameryki. Nawet zaczęły mu się podobać te hymny po pewnym czasie. Ansambl Marspan Iowa nigdy w rzeczywistości nie zajął się niczym, co Daniel uważał za poważną muzykę, i czuł z tego powodu zarówno rozczarowanie, jak ulgę. Mimo wszystkich swoich ćwiczeń i przygotowań w ciągu ostatnich dwóch lat (już ponad dwóch!) wiedział, że nie jest gotowy na wiele więcej niż piosenki, przyśpiewki i poważniejsze kanony, które panna Marspan, z pomocą kanałów transmisji danych biblioteki, tak pomysłowo wyszukiwała i ściągała z różnych bibliotek muzycznych w całym kraju.

Chociaż nie powiedział tego Boi, nawet po wyjeździe panny Marspan, wstydził się. Wiedział, że jakoś współpracował przy obaleniu własnych zasad. Usprawiedliwienie, jakie proponował sobie wtedy — że te godziny pogawędek z panną Marspan były tak puste, że oznaczały nie więcej niż milczenie, jakie zachowywał w sali pani Norberg — nigdy go nie przekonało. Po prostu się jej podlizywał. A więc to, co mówiono o pieniądzach, było prawdą: jeśli choćby otarłeś się o nie, zaczynały cię psuć.


Pewnego wieczoru, czując odrazę do siebie i niczego nie pragnąc bardziej niż stania się na powrót osobą, którą był rok wcześniej, zadzwonił do Boba Lundgrena, żeby zobaczyć, czy mógłby dostać znów swoją dawną pracę, ale oczywiście już dawno ktoś ją wziął. Bob był pijany, jak zwykle ostatnimi czasy, i upierał się przy dalszym gadaniu, chociaż Daniel powiedział mu, że go na to nie stać. Bob podrążył trochę, najpierw w sprawie domniemanego deficytu u Daniela, a potem przeszedł bezpośrednio do Boi. Niby to próbował być dobroduszny jak w męskiej szatni, ale jego żarty robiły się coraz bardziej otwarcie złośliwe. Daniel nie wiedział, co powiedzieć. Po prostu siedział tam, na brzegu łóżka swoich rodziców (to tam stał telefon), trzymając zapoconą słuchawkę i czując się coraz gorzej. Pełna urazy cisza narastała między nimi, gdy Daniel w końcu przestał udawać, że jest rozbawiony.

— No cóż, Dan, bracie, do zobaczenia u nas — rzucił wreszcie Bob.

— Pewnie.

— Nie rób niczego, czego ja bym nie zrobił.

— Och, na pewno — powiedział Daniel tonem, który miał ranić.

— A co to, do diabła, ma znaczyć?

— To miało znaczyć, że dałoby mi to mnóstwo swobody. To był żart. Ja śmiałem się ze wszystkich twoich żartów. Ty powinieneś się śmiać z niektórych moich.

— Nie wydawało mi się, żeby to był bardzo zabawny żart.

— No to jesteśmy kwita.

— Odpieprz się, Weinreb!

— Czy słyszałeś ten o nimfomance, która wyszła za alkoholika?

Zanim Bob zdążył odpowiedzieć, Daniel odłożył słuchawkę. Co było końcem, raczej definitywnym, tej przyjaźni. Takiej, jaką była.


Pewnego dnia, w najbardziej bezlitosnej fazie sierpnia, zaraz po tym, jak bliźniaczki zostały wysłane z tuzinem innych dziewczynek-zuchów na swój pierwszy letni obóz, Milly oznajmiła, że wyjeżdża do Minneapolis na tydzień pełen filmów, zakupów i sybaryckiego lenistwa.

— Znudziło mi się — stwierdziła — zabijanie komarów w wynajętej chacie, kiedy Abe odchodzi, żeby wpatrywać się w falki w stawie. Nie tak sobie wyobrażam wakacje; nigdy tak nie było.

Ojciec Daniela, który faktycznie planował kolejną wycieczkę wędkarską, ustąpił, nawet nie próbując wynegocjować kompromisu. Chyba że, co wydawało się prawdopodobne, negocjacje już zostały przeprowadzone za kulisami i oficjalną kapitulację przy kolacji odegrano wyłącznie ze względu na syna. Z powodu wyjazdu rodziców poproszono Daniela, częstego gościa na lunchu i obiedzie, o pozostanie w Worry przez cały tydzień, kiedy miało ich nie być.

Myślał, że już nie można go oszołomić, że stawił czoło wystarczającej dawce przepychu i splendoru tego miejsca, dotykał i kosztował ich wystarczająco często, by bardziej długotrwały widok nie miał nad nim żadnej władzy. Ale był oszołomiony, a władza w istocie okazała się dość znaczna. Dostał pokój obok pokoju Boi, nadal wyposażony, od epoki wizyty panny Marspan, w ogromny zestaw muzyczny, w tym organy teatralne, na których mógł grać (używając słuchawek) o każdej porze dnia albo nocy. Wysokość sufitu, gdy leżał rozwalony w swoim łóżku, jeszcze bardziej niesamowita wysokość okien, które wznosiły się do zaledwie paru cali od gzymsów, widok z tych okien przez lasek zdrowych wiązów (największe skupisko wiązów pozostałe w Iowa), blask nawoskowanego umeblowania z palisandru i drewna wiśniowego, hipnotyczna gmatwanina dywanów (były trzy), cisza, chłód, poczucie pragnień bezustannie, bez wysiłku zaspokajanych: trudno było zachować jakikolwiek dystans psychologiczny do takich rzeczy, trudno było nie pragnąć ich i (zatem) nie pożądać. Ciągle byłeś głaskany, pieszczony, uwodzony — przez zapach i ślizganie się mydła, przez pościel na łóżku, przez kolory obrazów na ścianach, te same emaliowe kolory, które pojawiały się, musując w jego głowie, kiedy zaciskał oczy podczas orgazmu: ciemniejące róże, rozpływające się błękity, fiołki i lawendy, seledynowe zielenie i cytrynowe żółcie. Jak kurtyzany udające, że są jedynie matronami o pewnej elegancji, te obrazy, w swoich rzeźbionych i pozłacanych ramach, wisiały na adamaszkowych ścianach całkiem tak, jakby były, jak oznajmiały, zwykłymi niewinnymi miskami owoców i wirami farby. W rzeczywistości wszystkie one stanowiły zachęty do gwałtu.

Wszędzie, gdzie popatrzyłeś: seks. Nie mógł myśleć o niczym innym. Siedział często przy stole obiadowym, rozmawiając o czymś (albo, co bardziej prawdopodobne, słuchając), i smak sosu na jego języku stawał się jednym ze smakiem Boi godzinę wcześniej, kiedy się kochali, smakiem, który nagle mógł zostać przytłoczony przez spazm rozkoszy tam właśnie, przy stole obiadowym, usztywniający jego kręgosłup i unieruchamiający umysł. Patrzył na Boę (albo, równie często, Aletheę) i jego wyobraźnia zaczynała pracować na przyśpieszonych obrotach, aż wymykała się spod kontroli, aż nie było w jego głowie niczego oprócz obrazu, ogromnego i niezróżnicowanego, ich kopulacji. Nawet nie ich, tak naprawdę, ale kosmicznej abstrakcji, bezcielesnego, błogiego rytmu, któremu okazywały posłuszeństwo nawet płomienie świec.

Było tak samo, kiedy słuchali muzyki. Przeczytał w jakimś poradniku pożyczonym mu przez panią Boismortier, że słuchanie zbyt wielu płyt to zły pomysł. Sposobem, by odkryć, o czym jest jakiś utwór muzyczny, było zagranie go samemu, a w razie niemożności — usłyszenie jego wykonania na żywo. Zwyczaj słuchania płyt był formą samogwałtu. Ale, ach, można powiedzieć coś pozytywnego o tym zwyczaju. Panie Boże, jakiej muzyki słuchali w tamtym tygodniu! Jakie przyjemności dzielili! Jakie podniecone poruszenia palców, jakie kadencje i solówki, jakie zdumiewające przejścia do tonacji moll, jakie westchnienia i uśmiechy i tajemne wspólne uczucia, nagle rozjaśniane jak w najbardziej błyszczącym i świecącym z luster!

Zaświtało mu, że właśnie o to chodzi w zakochaniu. To dlatego ludzie robili wokół tego tyle szumu. Dlatego mówili, że dzięki temu świat się kręci. Tak było! Stał z Boą na dachu wieży Worry i patrzył, jak słońce wschodzi nad zielonym ciałem ziemi, i czuł, że jest, wraz z nią, w niewysłowiony sposób, częścią pojedynczego procesu, który zaczynał się w tym odległym piecu spalającym atomy, by powstała energia. Nie potrafiłby wyjaśnić, jak to się dzieje, ani też nie potrafił utrzymać dłużej niż przez chwilę tego wielkiego poczucia ogarniającej go Miłości, momentu, kiedy czuł, jak igły światła przebijają osobne ciała jego i Boi, dziejąc je jak dwie nici w zawiły motek hojności tego lata. Był to tylko pojedynczy moment — i odszedł.

Ale za każdym razem, gdy się kochali, było tak, jakby poruszali się znów ku temu momentowi, który po powolnym wstępie nagle, w swoim ogromnym majestacie, rozkwitał wewnątrz nich, a potem delirium wzbierało, gdy przenosili się bez wysiłku z jednego szczytu na inny, w zachwycie, unosząc się radością — wygnańcy z ziemi, uwolnieni od grawitacji i praw ruchu. To było niebo, a oni mieli klucze. Jak mogli powstrzymać się od wracania tam, nawet gdyby chcieli?

9

Późnym wieczorem w ostatnim dniu swojego pobytu w Worry, wracając z pokoju Boi do własnego, Daniel spotkał na korytarzu czekającego na niego Robertsa, lokaja pana Whitinga. Roberts powiedział poufnym szeptem, że pan Whiting chciałby zamienić parę słów z Danielem w swoim gabinecie. Czy zechciałby pójść tędy? Wydawało się bezcelowe argumentowanie, że nie jest odpowiednio ubrany, by odwiedzić pana Whitinga, a więc ruszył, w szlafroku i kapciach, do salonu, w którym po raz pierwszy jadł podwieczorek z tą rodziną, potem przez rodzaj śluzy łączącej ten pokój z wewnętrzną wieżą, uszczelniony korytarz z wirującymi silnikami, migoczącymi światłami i dziwacznymi mechanicznymi urządzeniami. Zastanawiał się, idąc przez tę pułapkę na wróżki, czy kiedykolwiek naprawdę posłużyła celowi, w którym została zbudowana. Czy znajdowały się tam, zagubione w wiecznym obrotowym ruchu rozmaitych wirów, albo ugrzęzły w ułamku okresowym jakiegoś zawadzającego banku danych — złapane w sidła dusze, na zawsze niezdolne do powrotu do swych ciał? Na to pytanie nie mogła jednak istnieć odpowiedź dla kogoś, kto wchodził tak jak on teraz, cieleśnie.

Gabinet Grandisona Whitinga nie był taki jak inne pokoje w Worry. Nie zadziwiał. Był umeblowany tylko zwyczajnymi sprzętami biurowymi lepszego sortu: oszklonymi biblioteczkami, dwoma drewnianymi biurkami, jakimiś skórzanymi fotelami. Papiery leżały w nieładzie na każdej powierzchni. Obrotowa lampa, jedyna zapalona, była wycelowana w drzwi, przez które wszedł (Roberts nie podążył za nim przez pułapkę na wróżki), ale nawet ze światłem w oczy wiedział, że mężczyzna, który siedzi za biurkiem, nie może być Grandisonem Whitingiem.

— Dobry wieczór, Danielu — powiedział ten człowiek, niewątpliwie głosem Grandisona Whitinga.

— Zgolił pan brodę!

Grandison Whiting uśmiechnął się. Jego zęby, błyszczące w przyćmionym świetle, wydawały się odsłoniętymi korzeniami szkieletu. Cała jego twarz, bez brody, miała surowy charakter memento mori.

— Nie, Danielu, widzisz mnie teraz takiego, jaki jestem. Moja broda, jak broda Mikołaja, jest przybrana. Kiedy jestem tutaj całkiem sam, wielką ulgą jest to, że mogę ją zdjąć.

— Nie jest prawdziwa?

— Jest całkiem prawdziwa. Zobacz sam. Leży tam w rogu, przy globusie.

— Ale… — Zarumienił się. Czuł, że całkowicie się błaźni, ale nic nie mógł na to poradzić. — Ale… dlaczego?

— To właśnie tak bardzo w tobie podziwiam, Danielu — twoją bezpośredniość. Proszę, usiądź — o tutaj, poza blaskiem — a opowiem ci historię mojej brody. To znaczy, jeśli cię to ciekawi.

— Oczywiście — powiedział Daniel, zajmując zaproponowane mu krzesło ostrożnie, aby jego szlafrok się nie rozchylił.

— Kiedy byłem młodym człowiekiem, trochę starszym od ciebie, i miałem właśnie wyjechać z Oksfordu i wrócić do Stanów, szczęśliwy traf sprawił, że natknąłem się na powieść, w której bohater zmienia swój charakter poprzez kupienie i noszenie fałszywej brody. Wiedziałem, że ja też wkrótce będę musiał zmienić swój charakter, ponieważ nigdy nie przynosiłbym zaszczytu mojej pozycji, jak mówią, dopóki nie nauczyłbym się walczyć o swoje racje o wiele bardziej zawzięcie, niż miałem w zwyczaju. Byłem raczej samotnikiem przez lata spędzone w college`u, i chociaż nauczyłem się wiele z zakresu historii gospodarczej, z czego większość zapomniałem od tamtego czasu, to całkowicie nie udało mi się opanowanie podstawowej lekcji, w celu pobrania której ojciec wysłał mnie do Oksfordu (i którą on sam tam pobrał); mianowicie, jak być dżentelmenem.

— Uśmiechasz się, i dobrze robisz. Większość ludzi tutaj sądzi, że człowiek staje się dżentelmenem poprzez przyswojenie sobie tak zwanych „dobrych manier”. Dobre maniery, jak na pewno wiesz (bowiem nauczyłeś się ich bardzo szybko), są głównie utrudnieniem. W rzeczywistości dżentelmen jest kimś całkiem innym. Być dżentelmenem to dostać to, czego chcesz, stosując jedynie delikatnie zasugerowaną groźbę przemocy. W Ameryce, ogólnie biorąc, nie ma żadnych dżentelmenów — tylko menedżerowie i kryminaliści. Menedżerowie nigdy nie walczą dostatecznie o swoje i z zadowoleniem zrzekają się autonomii i większości pieniędzy, które pomagają wytworzyć na naszą rzecz. W zamian pozwala im się na iluzję życia bez winy. Kryminaliści natomiast walczą o swoje za bardzo i są zabijani przez innych kryminalistów albo przez nas. Jak zawsze, najlepsza jest droga pośrednia. — Whiting założył ręce z poczuciem zakończenia myśli.

— Przepraszam, panie Whiting, ale nadal nie całkiem rozumiem, jak noszenie, uhm…

— Jak fałszywa broda pomogła mi być dżentelmenem? Całkiem prosto. Musiałem zachowywać się tak, jakbym nie był skrępowany moim wyglądem. Początkowo musiałem wręcz przesadzać. Musiałem w pewien sposób stać się osobą, która rzeczywiście ma taką wielką, krzaczastą, rudą brodę. Kiedy tak postępowałem, stwierdziłem, że ludzie zachowują się wobec mnie bardzo odmiennie. Słuchali uważniej, głośniej śmiali się z moich żartów i ogólnie ulegali mojemu autorytetowi.

Daniel skinął głową. W sumie Grandison Whiting przedstawiał Trzecie Prawo Mechaniki Rozwoju Umysłu, które brzmi: „Zawsze udawaj, że jesteś swoją ulubioną gwiazdą filmową — a będziesz nią”.

— Czy zaspokoiłem twoją ciekawość?

Daniel zmieszał się.

— Nie miałem zamiaru stworzyć wrażenia, że, uhm…

— Proszę, Danielu. — Whiting uniósł rękę, która zajaśniała bladoróżowo, jakby półprzezroczyście, w promieniu lampy.

— Żadnych fałszywych protestów. Oczywiście, że jesteś ciekawy. Byłbym skonsternowany, gdybyś nie był. Ja też jestem ciekawy co do ciebie. W rzeczywistości dlatego wezwałem cię z twojego łóżka — a raczej z łóżka Boi — by powiedzieć ci, że pozwoliłem sobie zaspokoić moją ciekawość. A także zapytać cię, czy twoje zamiary są uczciwe.

— Moje zamiary?

— Co do mojej córki, z którą miałeś, mniej niż pół godziny temu, intymne stosunki. Najwyższej jakości, jeśli mogę tak powiedzieć.

— Obserwował nas pan!

— Odwzajemniłem się uprzejmością, że tak powiem. Czy też Bobo nigdy nie wspomniała o incydencie, przez który trafiła do Villars?

— Wspomniała, ale… Jezu, panie Whiting.

— To niepodobne do ciebie, żeby się plątać, Danielu.

— Trudno tego nie robić, panie Whiting. Mogę tylko zapytać jeszcze raz, dlaczego? Przypuszczaliśmy, że wie pan mniej więcej, co się dzieje. Boa nawet miała wrażenie, że pan to aprobuje. Bardziej albo mniej.

— Chyba rzeczywiście to aprobuję. Czy bardziej, czy mniej, to próbuję teraz ustalić. Jeśli chodzi o powód, nie było to (mam nadzieję) jedynie zaspokojenie naturalnej ciekawości ojca. Chciałem mieć dowód przeciw tobie. Wszystko to jest na taśmie wideo, rozumiesz.

— Wszystko? — Był przerażony.

— Nie wszystko może, ale dość.

— Dość do czego?

— Żeby ścigać cię sądownie w razie potrzeby. Bobo jest nadal nieletnia. Jesteś winny uwiedzenia nieletniej.

— Och, Jezu Chryste, panie Whiting, nie zrobiłby pan tego!

— Nie, nie sądzę, żeby to okazało się konieczne. Po pierwsze, mogłoby to zmusić Bobo do wyjścia za ciebie wbrew jej własnym pragnieniom, albo wbrew twoim, jeśli już o tym mowa. Ponieważ, jak mówi mi mój prawnik, nie można by, w takim wypadku, cię ścigać. Nie, moja intencja jest o wiele prostsza: chcę wymusić decyzję w tej sprawie, zanim zmarnujecie wzajemnie swój czas na wahaniach. Czas jest zbyt cenny na to.

— Pyta pan mnie, czy ożenię się z pańską córką?

— Cóż, nie wyglądało na to, że masz zamiar mnie zapytać. I mogę to zrozumieć. Ludzie na ogół oczekują, że to ja podejmę inicjatywę. To broda, jak sądzę.

— Czy zapytał pan o to Boę?

— W moim odczuciu, Danielu, moja córka dokonała wyboru i ogłosiła go. Dość otwarcie, powiedziałbym.

— Nie mnie.

— Oddanie dziewictwa jest niedwuznaczne. Nie wymaga żadnego kodycylu.

— Nie jestem pewien, czy Boa patrzy na to w taki sposób.

— Popatrzyłaby, nie mam wątpliwości, gdybyś ją o to poprosił. Nikt, kto ma jakąś wrażliwość nie chce, by się wydawało, że targuje się w sprawach serca. Ale w naszej cywilizacji (jak może czytałeś) pewne rzeczy rozumieją się same przez się.

— Też miałem takie wrażenie, panie Whiting. Do dzisiejszego wieczoru.

Whiting zaśmiał się. Jego nowa twarz bez brody zmieniła zwykły falstaffowski charakter jego śmiechu.

— Jeśli staram się wymusić decyzję, Danielu, to w nadziei, że zapobiegnę popełnieniu przez ciebie niepotrzebnego błędu. Ten twój plan, żeby pojechać przed Boą do Bostonu, prawie na pewno unieszczęśliwi was oboje. Tutaj nierówność waszego stanu majątkowego dodaje tylko pikanterii waszym relacjom; tam stanie się twoją nemezis. Wierz mi — mówię jako osoba, która to przeszła, chociaż po drugiej stronie. Teraz możesz mieć swoje sielankowe fantazje, ale dobrego życia nie można prowadzić za mniej niż dziesięć tysięcy rocznie, a i to wymaga zarówno właściwych znajomości, jak mnisiej oszczędności. Boa, oczywiście, nigdy nie zaznała cierpień ubóstwa. Ale ty tak, przez krótki czas. Chociaż z pewnością wystarczająco długo, by nauczyć się, że należy go unikać za wszelką cenę.

— Nie mam planów, żeby wrócić do więzienia, panie Whiting, jeśli o to panu chodzi.

— Broń Boże, żebyś wrócił, Danielu. I proszę, czy nie znamy się wystarczająco dobrze, byś obył się bez tego „panie Whiting”?

— A więc może „Wasza Lordowska Mość”? Albo „Ekscelencjo”? To nie wydawałoby się takie oficjalne jak Grandison.

Whiting zawahał się, potem najwyraźniej postanowił, że będzie rozbawiony. W jego śmiechu, choć szorstkim, brzmiała szczerość.

— Brawo! Nikt nigdy nie powiedział mi tego w twarz. I oczywiście jest to całkowitą prawdą. Czy chciałbyś zatem mówić do mnie „Ojcze”? By powrócić do pierwotnego pytania.

— Nadal nie rozumiem, co jest takiego strasznego w tym, że pojedziemy do Bostonu. Jaki jest prostszy sposób, by się dowiedzieć, czy to się sprawdza?

— Nie jest to straszne, tylko głupie. Bo to się nie sprawdzi. I Boa straci rok życia próbując sprawić, by się sprawdziło. Tymczasem nie uda jej się poznać ludzi, w celu poznania których jedzie do college`u (bo przecież dlatego jedzie się do college`u; studiować można o wiele lepiej w samotności). Co gorsza, mogła wyrządzić szkodę nie do naprawienia swojej reputacji. Niestety, nie wszyscy podzielają nasze światłe podejście do tych planów.

— Nie sądzi pan, że jeszcze bardziej by się skompromitowała, wychodząc za mnie?

— Gdybym tak myślał, na pewno nie zadałbym sobie trudu, aby to zaproponować, prawda? Jesteś bystry, odporny, ambitny, i — uwzględniając fakt, że jesteś chorym z miłości nastolatkiem — całkiem zrównoważony. Z mojego punktu widzenia, idealny zięć. Bobo bez wątpienia widzi cię w innym świetle, ale uważam, że ogólnie dokonała mądrego, nawet rozważnego wyboru.

— A ta, cytuję, nierówność naszego stanu majątkowego, koniec cytatu? Czy nie ma to jeszcze większego znaczenia w przypadku ślubu?

— Nie, gdyż bylibyście sobie równi. Mój zięć nigdy nie mógłby być niezamożny. Małżeństwo może się nie sprawdzi, oczywiście, ale takie ryzyko istnieje we wszystkich małżeństwach. A szanse, że się sprawdzi, są, jak sądzę, o wiele większe niż szanse dla tego próbnego balonu w Bostonie. Nie można tylko zamoczyć palców w małżeństwie: trzeba zanurzyć się w nim. Co na to powiesz?

— Co mogę powiedzieć? Jestem oszołomiony. Whiting otworzył srebrną papierośnicę stojącą na jego biurku i obrócił ją w stronę Daniela z zapraszającym gestem.

— Nie, dziękuję, nie palę.

— Ja też nie, ale to jest trawa. Zawsze stwierdzam, że trochę haju czyni proces podejmowania decyzji bardziej interesującym. Prawie każdy proces, tak naprawdę. — Dla dalszej zachęty wziął jeden z papierosów z pudełka, zapalił go, zaciągnął się i, nadal wstrzymując oddech, zaproponował go Danielowi.

Ten potrząsnął odmownie głową, nie wierząc, że to marihuana.

Whiting wzruszył ramionami, wypuścił powietrze i oklapł z powrotem w swoim skórzanym fotelu.

— Powiem ci o przyjemności, Danielu. To coś, czego młodzi ludzie w ogóle nie rozumieją.

Sztachnął się powtórnie, przytrzymał dym w ustach i znów zaproponował tego papierosa (ponieważ pochodził od Grandisona Whitinga, nie można było myśleć o nim jako o joincie) Danielowi. Tym razem ten go przyjął.

Daniel był ujarany tylko trzy razy w życiu — raz na farmie Boba Lundgrena z grupką ludzi z brygady roboczej ze Spirit Lake i dwukrotnie z Boą. Nie dlatego, żeby to potępiał, albo żeby w tym nie zasmakował, albo żeby ten towar był tak nie do zdobycia. Po prostu się bał. Bał się, że zostanie nakryty i odesłany do Spirit Lake.

— Przyjemność — powiedział Grandison Whiting, zapalając następnego papierosa dla siebie — to wielkie dobro. Nie wymaga żadnych wyjaśnień, żadnych przeprosin. To ona jest… powodem do trwania. Trzeba urządzić swoje życie tak, by wszystkie przyjemności były dostępne. Nie, żeby było dość czasu, by mieć je wszystkie. Budżet każdego jest ostatecznie ograniczony. Ale w twoim wieku, Danielu, powinieneś kosztować głównych odmian. Z umiarem. Seksu, przede wszystkim. Seks (może po mistycznych uniesieniach, które przychodzą bez naszego wyboru) jest zawsze najznaczniejszą z nich i powoduje najmniejszy przesyt. Ale można też powiedzieć coś dobrego o narkotykach, pod warunkiem, że umie się utrzymać zdrowie psychiczne i fizyczne oraz własny przemyślany cel w życiu. Wnioskuję z wysiłków, które czynisz, by nauczyć się być muzykiem, pomimo oczywistego braku talentu, że pragniesz latać.

— Ja… uhm…

Whiting zbył poronione zaprzeczenie Daniela machnięciem ręki, która trzymała papierosa. Jego dym tworzył w promieniu lampy deltę delikatnych łuków.

— Ja sam nie latam. Próbowałem, ale nie posiadam tego daru i mam mało cierpliwości do wysiłków w tym kierunku. Ale mam wielu dobrych przyjaciół, którzy latają, nawet tutaj, w Iowa. Jeden z nich nie wrócił, ale każda rozkosz ma swoich męczenników. Mówię to, gdyż jest dla mnie jasne, że uczyniłeś swoim celem w życiu to, by latać. Myślę, że w twojej sytuacji jest to zarówno ambitne, jak odważne. Ale istnieją większe cele, co chyba zacząłeś dostrzegać.

— Jaki jest pański cel, panie Whiting? Jeśli zechce pan powiedzieć.

— Sądzę, że jest nim coś, co ty nazwałbyś władzą. Nie w brutalnym znaczeniu, jak doświadcza się władzy w Spirit Lake, nie jako zwierzęcy przymus — ale w większym (i, mam nadzieję, lepszym) sensie. Jak to wyjaśnić? Może gdybym opowiedział ci o moim własnym mistycznym przeżyciu, jedynym, jakie było mi dane. To znaczy, jeśli zniesiesz tak długie odejście od bieżącej sprawy?

— O ile będzie to malownicze — odparł Daniel, przekonany, że udziela niewiarygodnie błyskotliwej odpowiedzi. Stała za tym bardzo szybko działająca trawa.

— Zdarzyło się to, kiedy miałem trzydzieści osiem lat. Właśnie przyjechałem do Londynu. Euforia przybycia jeszcze burzyła mą krew. Zamierzałem iść na pewną aukcję dywanów, ale zamiast tego spędziłem popołudnie, wędrując na wschód do City i zachodząc do różnych kościołów Wrena. Ale to nie w żadnym z nich uderzył we mnie piorun. Było to wtedy, gdy wracałem do mojego pokoju hotelowego. Włożyłem klucz do zamka i go przekręciłem. W mechanicznym ruchu zapadek odnajdywałem, jak się wydawało, ruchy całego Układu Słonecznego: Ziemię obracającą się wokół swojej osi, poruszającą się po swojej orbicie, siły wywierane na jej oceany, a także na jej ciało, przez Słońce i Księżyc. Powiedziałem „jak się wydawało”, ale nic mi się nie wydawało. Czułem to, jak Bóg musi to czuć. Nigdy nie wierzyłem w Boga przed tamtą chwilą, ani też nigdy nie wątpiłem w Jego istnienie od tego czasu.

— Władza to przekręcenie klucza w zamku? — zapytał Daniel, skołowany i zafascynowany w równej mierze.

— Jest to uczucie, że skutki twoich działań rozprzestrzeniają się po całym świecie. Jest taki obraz na dole, może go zauważyłeś: Napoleon w zadumie na Św. Helenie Benjamina Haydona. Stoi na urwisku, twarzą do oślepiającego zachodu słońca, i jego cień kładzie się za nim, ogromny cień. Dwa ptaki morskie krążą w pustce przed nim. I nic więcej. Ale mnie mówi to wszystko. — Pogrążył się w pełnym namysłu milczeniu, a potem mówił dalej: — To złudzenie, jak sądzę. Wszystkie przyjemności są w ostatecznym rozrachunku złudzeniami, i wszystkie wizje też. Ale to jest potężne złudzenie, i to właśnie ci proponuję.

— Dziękuję.

Grandison Whiting uniósł pytająco brew. Daniel uśmiechnął się dla wyjaśnienia.

— Dziękuję. Nie widzę żadnego powodu, by dalej być nieśmiałym. Jestem wdzięczny: zgadzam się. To znaczy, jeśli Boa mnie zechce.

— Zgoda — powiedział Whiting i wyciągnął rękę.

— Zakładając — dodał Daniel z ostrożności w chwili, gdy przypieczętowywali to uściskiem dłoni — że nie ma tu żadnych ukrytych kruczków.

— Nie mogę tego obiecać. Ale tam, gdzie jest porozumienie co do zasady, umowę zawsze można wynegocjować. Czy zaprosimy Bobo, żeby do nas teraz dołączyła?

— Pewnie. Chociaż może trochę narzekać, kiedy ją obudzimy.

— Och, wątpię, czy zasnęła. Po tym, jak towarzyszył ci tutaj, Roberts zaprowadził Bobo do gabinetu mojej sekretarki, gdzie mogła obserwować całe nasze tete-a-tete w telewizji użytkowej. — Popatrzył przez ramię i przemówił do ukrytej kamery (która musiała być nakierowana na Daniela przez cały ten czas): — Twoja ciężka próba dobiegła już końca, droga Bobo, a więc może do nas dołączysz?

Daniel przypomniał sobie wszystko, co powiedział do Whitinga, i uznał, że nic z tego nie było obciążające.

— Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko temu? — dodał Whiting, obracając się z powrotem ku Danielowi.

— Przeciwko? To Boa będzie miała coś przeciwko temu. Mnie nic już nie szokuje. W końcu mieszkałem w Spirit Lake. Tam też ściany mają uszy. Nie założył pan podsłuchu w moim pokoju w domu, prawda?

— Nie. Chociaż mój oficer ochrony doradzał mi to.

— Nie sądzę, że powiedziałby mi pan, gdyby pan to zrobił.

— Oczywiście, że nie. — Uśmiechnął się, znów pokazując te kościste zęby. — Ale możesz wierzyć mi na słowo.


Kiedy Boa przybyła na miejsce, okazała się, jak przewidywał Daniel, rozgniewana wtrącaniem się jej ojca (a przynajmniej sposobem, w jaki to zrobił), ale także zadowolona z tego, że nagle jest zaręczona, z całym nowym zestawem przeznaczeń i decyzji. Planowanie było jej mocną stroną. W chwili, gdy szampan zamusował w jej kieliszku, zaczęła rozważać kwestię daty i zanim butelka została opróżniona, ustalili — 31 października. Oboje kochali Halloween i miało to być halloweenowe wesele, z mnóstwem świeczek w dyniach i młodą parą w czerni i pomarańczu, a sam tort weselny miał być ciastem pomarańczowym, które stanowiło i tak jej ulubiony rodzaj. Poza tym (wkład Grandisona) goście weselni będą mogli zostać na polowanie na lisa. Od wielu lat w Worry nie odbyło się prawdziwe polowanie i nic z taką pewnością nie przekonałoby Alethei do radosnych uczuć z tej okazji.

— A potem, po weselu? — zapytał Grandison Whiting, odkręcając drut z korka drugiej butelki.

— Po weselu Daniel porwie mnie, dokądkolwiek zechce, na nasz miesiąc miodowy. Czyż nie brzmi to uroczo: dokądkolwiek?

— A potem? — nalegał, wyciągając palcami korek.

— Potem, po odpowiednim odstępie czasu, będziemy płodni i rozmnożymy się. Zaczynając tak wcześnie, powinniśmy zdołać spłodzić wiele miotów małych Weinrebów. Ale chodzi ci o to, co będziemy robić, prawda?

Korek strzelił i Whiting napełnił na nowo ich trzy kieliszki.

— Przychodzi mi rzeczywiście na myśl, że będziesz miał pewną lukę do wypełnienia, zanim zacznie się następny rok akademicki.

— Zakładając, że nasze przyszłe lata w ogóle będą akademickie, Ojcze.

— Och, oboje musicie zdobyć dyplomy. To się rozumie samo przez się. Już zdecydowałaś się na Harvard — mądrze — i jestem pewien, że można tam znaleźć miejsce także dla Daniela. A więc nie musisz zmieniać swoich planów pod tym względem. Tylko je odłożysz.

— A zapytałeś Daniela, czy chce iść na Harvard?

— Wiem, że powinienem. Ale tak naprawdę chciałem iść do Bostońskiego Konserwatorium Muzycznego. Nie przyjęli mnie.

— Uważasz, że słusznie?

— Pewnie, ale to nie umniejsza bólu. Nie byłem po prostu wystarczająco „utalentowany”.

— Tak, takie też było zdanie mojej szwagierki. Powiedziała, że dokonałeś cudów przez ten krótki czas, kiedy się uczyłeś, w świetle faktu, że nie wykazujesz żadnego wrodzonego talentu do muzyki.

— Uff… — westchnął Daniel.

— Czy myślałeś, że nigdy nie rozmawiamy o tobie?

— Nie. Ale to dosyć dołująca opinia. Tym bardziej, że jest bardzo zbliżona do czegoś, co ktoś inny raz powiedział; ktoś, kto także… znał się na tym.

— Ogólnie Harriet miała o tobie bardzo pochlebne zdanie. Ale nie sądziła, byś był stworzony do kariery muzycznej. W każdym razie nie byłaby to bardzo satysfakcjonująca kariera.

— Mnie nigdy tego nie powiedziała — sprzeciwiła się Boa.

— Z pewnością dlatego, że powtórzyłabyś to Danielowi. Nie chciała niepotrzebnie ranić jego uczuć.

— A więc dlaczego ty mu to mówisz, Ojcze?

— W celu przekonania go do zmiany planów. Nie myśl, Danielu, że chciałbym, abyś porzucił muzykę. Nie mógłbyś, jestem tego pewien. To pasja, być może życiowa pasja. Ale nie musisz zostać zawodowym muzykiem, by poważnie zajmować się muzyką. Na dowód masz pannę Marspan. Albo jeśli wydaje się ona zbyt wysuszona, by służyć jako model dla ciebie, pomyśl o Musorgskim, który był urzędnikiem, albo Charlesie Ivesie, prezesie w branży ubezpieczeniowej. Muzyka dziewiętnastego wieku, która pozostaje naszą największą muzyką, została napisana dla przyjemności szerokiej publiczności, złożonej z wyrobionych muzycznych amatorów.

— Panie Whiting, nie musi pan mówić dalej. Tłumaczyłem sobie to samo wiele razy. Nie sugerowałem, że ma to być Konserwatorium Bostońskie albo nic. Albo że w ogóle muszę iść do szkoły muzycznej. Chciałbym brać trochę prywatnych lekcji u kogoś dobrego…

— Naturalnie — odparł Whiting.

— Jeśli chodzi o resztę tego, co powinienem zrobić, wydaje się pan mieć to wszystko zaplanowane. Może więc po prostu powie pan, co ma na myśli, a ja powiem panu, jakie mam wrażenia?

— W porządku. Zacznijmy od najbliższej przyszłości. Chciałbym, żebyś przyszedł pracować dla mnie tutaj, w Worry. Za wynagrodzeniem w wysokości, powiedzmy, czterdziestu tysięcy rocznie, wypłacanym kwartalnie z góry. To powinno wystarczyć, by cię ustawić. Będziesz musiał to wydawać, wiesz, w całości na bieżąco. Będzie się od ciebie oczekiwać popisywania się twoim podbojem. Robiąc mniej, okazałbyś brak uznania. Staniesz się, na pewien czas, bohaterem Amesville.

— Nasze zdjęcie będzie we wszystkich gazetach — wtrąciła Boa. — A ślub prawdopodobnie pokażą w wiadomościach w telewizji.

— Koniecznie — zgodził się Whiting. — Nie możemy sobie pozwolić na przegapienie takiej okazji do poprawy public relations. Daniel będzie następnym Horatiem Algerem.

— Proszę powiedzieć mi więcej. — Daniel uśmiechał się szeroko. — Co muszę robić, żeby zarabiać moją niedorzeczną pensję?

— Zapracujesz na nią, wierz mi. Zasadniczo będzie to ta sama praca, którą wykonywałeś dla Roberta Lundgrena. Będziesz kierował brygadami robotników sezonowych.

— To praca Carla Muellera.

— Carl Mueller wylatuje z roboty. To kolejny aspekt twojego triumfu. Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko zemście?

— Słodki Jezu.

— Cóż, ja mam coś przeciwko zemście, ojcze, chociaż nie wdam się w dyskusję na gruncie teoretycznym. Ale czy inni ludzie, z którymi Daniel musi pracować, nie będą mu mieli tego za złe, jeśli odbierze pracę Carlowi?

— Coś w każdym razie będą mu mieli za złe. Ale będą wiedzieć (na pewno już wiedzą), że istnieją obiektywne powody do wyrzucenia Carla. Dość systematycznie bierze on łapówki od agencji pracy, z którymi współpracuje. Jego poprzednik też to robił i prawie można to uważać za jedno z jego świadczeń pracowniczych. Ale mam nadzieję, że ty, Danielu, oprzesz się tej pokusie. Choćby dlatego, że będziesz zarabiał nieco ponad dwukrotność pensji Carla.

— Zdaje pan sobie sprawę — powiedział Daniel tak neutralnym tonem, na jaki mógł się zdobyć — że Carl razem z pracą straci swoją klasyfikację poborową.

— To sprawa Carla, prawda? Ty z kolei odziedziczysz jego zwolnienie. A więc proponuję, żebyś jednak kazał usunąć tę osłonę P-W z twojego żołądka. Sieć ochrony Harvardu jest prawdopodobnie o kilka stopni szczelniejsza od mojej. Nie chciałbyś wywoływać alarmów za każdym razem, kiedy będziesz szedł na zajęcia.

— Będę niezmiernie szczęśliwy, kiedy się jej pozbędę. Jak tylko zacznę pracę. Kiedy chciałby pan, żebym się zgłosił?

— Jutro. Dramat wymaga pośpiechu. Im bardziej nagły twój awans, tym pełniejszy twój triumf.

— Panie Whiting…

— Nadal nie „Ojcze”?

— Ojcze. — Ale nie wydawało się, żeby to miało pozostać na stałe w jego ustach. Pokręcił głową i powiedział to jeszcze raz. — Ojcze, nadal nie rozumiem jednej rzeczy: dlaczego? Dlaczego robisz dla mnie to wszystko?

— Nigdy nie próbowałem opierać się temu, co uważałem za nieuniknione. Taka jest tajemnica każdego długotrwałego sukcesu. Poza tym lubię cię, co znacznie osładza pigułkę. Ale w ostatecznym rozrachunku nie była to moja decyzja. Podjęła ją Bobo. Moim zdaniem słusznie. — Wymienił potwierdzające skinienie głowy z córką. — Stare rodziny potrzebują od czasu do czasu dopływu nowej krwi. Jeszcze jakieś pytania?

— Mhm. Tak, jedno.

— Mianowicie?

— Nie, zrozumiałem teraz, że jest to coś, o co nie powinienem pytać. Przepraszam.

Grandison Whiting nie naciskał i tematem rozmowy znów stało się układanie planów, których (ponieważ nie miały zostać zrealizowane) nie trzeba tu przedstawiać.

Pytanie, którego Daniel nie zadał, było takie, dlaczego Whiting nigdy nie zapuścił własnej brody. Okazałoby się to na dłuższą metę o tyle łatwiejsze, i nigdy nie ryzykowałby, że zostanie przypadkowo zdemaskowany. Ale ponieważ odpowiedź prawdopodobnie była taka, że próbował ją wyhodować i nie okazała się w jego guście, zapytanie nie wydawało się dyplomatyczne.

Daniel postanowił (pośród wielu innych planów, które powstały tego wieczoru), że sam zapuści brodę. Jego własna była z natury gęsta i sztywna jak drut. Ale po ślubie, nie przed.

Zastanawiał się, czy to jest los, jaki przewidział dla siebie tak dawno temu, pedałując na drodze do Unity. Za każdym razem kiedy jechał do Worry, musiał minąć to miejsce na drodze, gdzie zatrzymał się i doznał swojego objawienia. Pamiętał teraz niewiele z tamtej wizji, tylko ogólne uczucie, że czeka go coś wspaniałego. To było z pewnością wspaniałe. Ale (uznał w końcu) to nie to błogosławieństwo zapowiadała jego wizja. Tamto było nadal gdzieś przed nim, zagubione w blasku wszystkich innych jego powodów do chwały.

10

Wydawało się Danielowi ironią, i trochę porażką, to, że odbywa swój pierwszy lot w samolocie. Przysiągł sobie, w nie tak dawnej pełni swojej idealistycznej młodości, że nigdy nie poleci inaczej niż na własnych dwóch transsubstancjalnych skrzydłach. A teraz, popatrzcie no — przypięty do siedzenia, nos przyciśnięty do miniaturowego okna, z czterystoma funtami nadwyżki bagażu i z absolutnym zerem na liczniku. Mimo całej swojej odważnej gadki i wielkich ambicji nigdy nie spróbował latania — nigdy nie spróbował spróbować — po tym, jak Grandison Whiting stanowczo mu to odradził. Daniel sam był sobie winien, bo wspomniał, że ma zamiar przemycić aparat do latania spoza stanu; winien, bo uwierzył w opowieści Whitinga o jego przyjaciołach w Iowa, którzy latali. Zwykły kit. Nie, żeby robiło to ogromną różnicę. Znaczyło tylko, że musi odłożyć ten wielki dzień na trochę później, ale wiedział, że czas będzie leciał nawet jeśli on sam nie poleci.

Teraz czekanie miał za sobą, zostało tylko kilka godzin. On i Boa byli w drodze. Najpierw do Nowego Jorku, gdzie przesiądą się do odrzutowca do Rzymu. Potem Ateny, Kair, Teheran, i Seszele dla zimowej opalenizny. Oszczędność stanowiła oficjalny powód przesiadki na lotnisku Kennedyego zamiast bezpośredniego lotu z Des Moines, ponieważ wszystko, w tym rezerwacje podróży, było tańsze w Nowym Jorku. Daniel, mimo całej swojej rozrzutności, zyskał reputację sknery. W Des Moines stracił jeden cały dzień na uciekaniu od jednego krawca do drugiego, gdyż przerażały go ich ceny. Rozumiał teoretycznie, że teraz, gdy jest nuworyszem, powinien być ponad takimi rzeczami, że różnica między cenami dwóch równoważnych towarów powinna być dla niego niewidoczna. Miał nie żądać szczegółowych rachunków, nie liczyć reszty ani nie pamiętać wysokości, czy nawet istnienia, sum, o których pożyczenie prosili go starzy przyjaciele. Ale zdumiewające i zatrważające było to, co zapach pieniędzy robił z rozsądnymi skądinąd ludźmi; w jaki sposób przychodzili węszyć koło ciebie, i Daniel nie umiał przestać mieć im tego za złe. Jego charakter odrzucał — jak ciało odrzucające transfuzję niewłaściwej grupy krwi — arystokratyczne podejście, że na pieniądze, przynajmniej na poziomie „przyjaznych” transakcji, nie należy zważać bardziej niż na wodę, którą zużywa się pod prysznicem.

Ale oszczędność była tylko wymówką dla zarezerwowania miesiąca miodowego z przystankiem w Nowym Jorku. Prawdziwy powód stanowiło to, co będą mogli zrobić w czasie tych dwunastu godzin między samolotami. To jednak była tajemnica. Nie bardzo nieprzenikniona tajemnica, skoro Boi udawało się już od tygodnia nie zgadnąć mimo niezwykle wyraźnych aluzji: z pewnością wiedziała i nie ujawniała tego z czystego zamiłowania do udawania zaskoczenia. (Nikt nie mógł równać się z Boą w sztuce rozpakowywania prezentów). Co to mogło być, jeśli nie odwiedzenie Pierwszych Narodowych Torów Lotu? W końcu, po tak długim czekaniu, słodki Jezu — jak słodko!

Samolot wystartował i stewardesy wykonały rodzaj pantomimy z maskami tlenowymi, potem roznosiły napoje na tacach i ogólnie robiły sympatyczne zamieszanie. Chmury przetoczyły się, odsłaniając szachownice ziemi uprawnej, zakrętasy rzeki, pionowe linie autostrad. Wszystko to bardzo rozczarowujące w porównaniu z jego wyobrażeniami. Ale przecież to nie była prawdziwa wersja.

Prawdziwą wersją były Pierwsze Narodowe Tory Lotnicze. Specjalizowały się w unoszeniu początkujących amatorów latania z ziemi. „Potrzebujesz tylko — pisano w broszurze — szczerego uczucia dla piosenki, którą śpiewasz. My jedynie zapewniamy atmosferę — i pozostawiamy latanie tobie”.

Pił przez cały dzień podczas ślubu i przyjęcia weselnego, nie pokazując tego po sobie (był dosyć pewny), nawet Boi. Dalej pił w samolocie. Zapalił cygaro, które stewardesa natychmiast kazała mu zgasić. Speszyło go to i uczyniło kłótliwym, zaraz zaczął — a raczej zaczął na nowo — spór, który toczył już wcześniej tego dnia z Boą. Na temat jej wujka Charlesa, członka Izby Reprezentantów. Dał im serwis z pełnowartościowego srebra dla dwunastu osób jako jeden z prezentów ślubnych i Boa uparła się, żeby gruchać nad nim na osobności, gdy jechali na lotnisko. W końcu Daniel wybuchł i powiedział, co myśli o Charlesie Whitingu — a przy okazji, co myśli o jego bracie Grandisonie. Sądził mianowicie, że Grandison zaaranżował ich małżeństwo dla dobra Charlesa i rodzinnego nazwiska, wiedząc, że Charles ma wkrótce zostać uwikłany w coś zbliżonego do skandalu. Tak przynajmniej przedstawiono to w kilku bardziej znanych z otwartości gazetach na wschodnim wybrzeżu. Skandal dotyczył prawnika zatrudnionego przez podkomisję budżetową (a całej komisji przewodniczył Charles), który spowodował smród — nikt nie wiedział dokładnie, w związku z czym, ponieważ rząd zdołał zablokować przecieki, zanim mogły zostać upublicznione szczegóły. Dotyczyło to jakoś Amerykańskiej Unii Swobód Obywatelskich, organizacji, na której temat Charles poczynił kilka nieumiarkowanych i wysoce rozgłoszonych uwag. Teraz ten prawnik podkomisji zniknął, a wujek Charles spędzał cały swój czas, mówiąc reporterom, że nie ma żadnych komentarzy. Na podstawie pierwszych aluzji w „Star-Tribune” stało się oczywiste dla Daniela to, że ślub został zaaranżowany jako rodzaj medialnej przeciwwagi dla tego skandalu — śluby były bowiem nienagannym PR. Boa nie uważała tego za oczywiste. Żadne z nich nie wiedziało o tym więcej, niż mogli wyczytać z gazet, ponieważ Grandison Whiting kategorycznie odmówił dyskusji o tym. Kiedy, zaledwie parę dni przed ślubem, zdał sobie sprawę z głębi podejrzeń Daniela, dosyć się rozzłościł, chociaż Boa zdołała złagodzić nastroje ich obu. Daniel przeprosił, ale wątpliwości pozostały. Z tych powikłań wynikła ich kłótnia w limuzynie Whitingów (dodatkowo skomplikowana przez paniczną obawę Boi, żeby szofer ich nie podsłuchał); stanowiło to znów temat ich kłótni w drodze na lotnisko Kennedyego; zapowiadało się, że będą się kłócić na ten temat już zawsze, ponieważ Boa nie pozostawiała bez sprzeciwu żadnych wątpliwości co do jej ojca. Broniła go najpierw z jezuicką zaciętością, potem z piskliwym uporem. Inni pasażerowie spoglądali na nich z dezaprobatą. Daniel nie chciał ustąpić. Wkrótce doprowadził Boę do usprawiedliwiania wuja Charlesa. Zareagował podwyższeniem poziomu swojego sarkazmu (forma walki, której nauczył się od swojej matki, czasem zjadliwej). Dopiero kiedy Boa wybuchła płaczem, zechciał przestać.

Samolot wylądował w Cleveland, po czym znów wystartował. Stewardesa przyniosła dalsze drinki. Chociaż Daniel przestał się spierać, czuł się paskudnie. Z udaremnionymi planami. Dotknięty. Jego gniew zmieniał wszystkie dobre rzeczy, które się zdarzyły, w coś równie złego. Czuł się oszukany, skorumpowany, zdradzony. Cały czar ostatnich dziewięciu tygodni wyparował. Wszystkie swoje pozy wobec przyjaciół wspominał teraz z przykrością — wiedział, że będą przeprowadzać te same kalkulacje i widzieć jego małżeństwo w tym nowym, mniej różowym świetle.

A jednak, czy nie było możliwe, że Boa w pewien sposób ma rację? Jeśli jej ojciec nie postąpił z nim całkowicie prawdomównie, może przynajmniej ograniczył się do półprawd. Poza tym, bez względu na to, jakie motywy mógł ukryć Grandison Whiting, wynikiem pozostawało to szczęśliwe zakończenie tu i teraz. Powinien, jak podpowiadała Boa, wyrzucić resztę z umysłu, rozluźnić się, położyć wygodnie i cieszyć początkiem tego, co zapowiadało się na bezustanny bankiet.

Poza tym nie wypadałoby przybyć na Pierwsze Narodowe Tory Lotu, nie będąc w dobrodusznym nastroju.

A więc, aby myśleć o czymś innym, przeczytał w magazynie linii lotniczej artykuł o łowieniu pstrągów na wędkę, napisany przez jednego z czołowych powieściopisarzy kraju. Kiedy go skończył, miał przekonanie, że łowienie pstrągów byłoby zachwycającą rozrywką, którą mógłby się zająć. Czy na Seszelach będą pstrągi? — zastanawiał się. Prawdopodobnie nie.

Najprzyjemniejszą rzeczą w Nowym Jorku, uznał Daniel po przebywaniu tam przez pięć minut, było to, że stawałeś się niewidzialny. Nikt nie zauważał nikogo innego. W rzeczywistości to Daniel nie zauważał innych ludzi, o czym przekonał się, kiedy ktoś prawie uciekł z jego podręczną walizką, którą Boa uratowała, chwytając ją w ostatniej chwili. Tyle na temat patriotycznych uczuć co do jego dawnego miasta. (Był bowiem, jak wiele razy zauważał w rozmowach z Boą, nowojorczykiem z urodzenia).

Jazda taksówką z lotniska do Pierwszych Narodowych Torów Lotu zajęła irytujące czterdzieści minut. (Broszura obiecywała: „Tylko dziesięć minut z Kennedy”). Dalszych piętnaście minut potrwało zameldowanie się jako Ben i Beverley Bosola (broszura zauważała też, że prawo Nowego Jorku nie uważa za przestępstwo tego, że przybierze się fikcyjne nazwisko albo go używa, o ile nie wiąże się to z oszustwem) i dotarcie do apartamentu na dwudziestym trzecim piętrze. Były tam trzy pokoje: zwykły pokój hotelowy (z podwójnym łóżkiem, malutką kuchnią i zestawem muzycznym dorównującym najlepszemu w Worry) oraz dwa przyległe małe studia. Kiedy pomocnik zapytał Daniela, czy potrafi obsługiwać aparat, wziął on głęboki oddech i przyznał się, że nie. Objaśnienie wraz z pokazem zajęło dalszych pięć minut. Rozsmarowywało się trochę lepkiej substancji na czole i na nią nasuwało ściśle przylegającą opaskę, do której przyłączone były przewody. Potem musiałeś położyć się na plecach na czymś, co Danielowi przypominało do złudzenia fotel dentystyczny. I śpiewać. Daniel dał pomocnikowi jako napiwek dziesięć dolarów i wreszcie zostali sami.

— Mamy jedenaście godzin — powiedział. — Dziesięć, tak naprawdę, jeśli nie chcemy spóźnić się na samolot. Chociaż to jest niemądre, prawda, mówienie o samolotach, kiedy oto jesteśmy tutaj, sami gotowi do wystartowania. Jezu, jestem taki zdenerwowany.

Boa odrzuciła głowę do tyłu i zawirowała raz krótko na musztardowożółtym dywanie, przez co jej pomarańczowa jak dynia suknia ślubna rozdęła się wokół niej.

— Ja też — odparła spokojnie. — Ale w najmilszy możliwy sposób.

— Czy chcesz się najpierw kochać? Mówią, że to czasami pomaga. Wprowadzić osobę w odpowiedni nastrój.

— Wolałabym chyba zrobić to później. Może wydawać się strasznie zarozumiałe, że tak mówię, ale czuję najzupełniejszą pewność siebie. Nie wiem dlaczego.

— Ja też. Ale wiesz, mimo wszystko może się nie udać. Nigdy z góry nie wiadomo. Mówią, że tylko około trzydziestu procent daje radę za pierwszym razem.

— Cóż, jeśli nie dziś wieczorem, to innym razem.

— Ale jeśli dziś wieczorem, o ludzie! — Uśmiechnął się szeroko.

— O ludzie — zgodziła się.

Pocałowali się i potem każde z nich weszło do osobnego studia dźwięku. Daniel, stosując się do rady pomocnika, zaśpiewał raz całą swoją piosenkę, zanim się podłączył. Wybrał wcześniej Ich bin der Welt abhanden gekommen Mahlera. Od pierwszej chwili, gdy usłyszał tę pieśń na nagraniu, rok temu, wiedział, że to jest piosenka na jego pierwszy lot. Jej trzy krótkie strofy czytało się jak instrukcję startu, a muzyka… Niczego złego nie dało się powiedzieć o takiej muzyce: była doskonała.

Zaśpiewał, podłączony, przy własnym akompaniamencie nagranym na kasecie, i na końcu drugiej strofy — „Gdyż zaprawdę jestem umarły dla świata” — myślał, że zaczyna lecieć. Ale nie poleciał. Potem drugi raz, gdy pieśń trwała — „Stracony w śmierci dla zamętu świata, spoczywam w królestwie zupełnego spokoju” — poczuł, że muzyka wypycha jego umysł z ciała.

Ale na końcu tej pieśni nadal był tam, w różowym wyściełanym fotelu, w swojej nakrochmalonej koszuli i czarnym smokingu, we własnym upartym ciele.

Zaśpiewał znów to samo, ale bez takiego samego przekonania — i bez efektów.

Nie panikować. Broszura mówiła, że bardzo często najskuteczniejszą piosenką, jeśli chodzi o osiągnięcie prędkości ucieczki, nie jest ta, dla której żywimy najwyższy szacunek albo największą miłość. Prawdopodobnie jego problem z pieśnią Mahlera był techniczny, mimo trudu, jaki sobie zadał, by przetransponować ją do własnej, niższej skali głosu. Wszystkie autorytety zgadzały się, że nie warto zabierać się do muzyki przekraczającej możliwości danej osoby.

Jego następną propozycją było Jestem kapitanem „Pina-fore”, i włożył całą dodatkową wiarę i zapał, na jakie mógł się zdobyć. To w taki sposób nadal pamiętał ten utwór, prawie jak hymn, ze snu, który śnił ostatniej nocy w Spirit Lake. Ale nie mógł powstrzymać uczucia, że to niepoważne, i martwienia się, co by pomyślał ktoś podsłuchujący go. Nieważne, że studio było dźwiękoszczelne. Naturalnie, z takiego rodzaju skrępowaniem, jego wynikiem okazało się kolejne wielkie zero.

Zaśpiewał dwie swoje ulubione piosenki z Die Winterreise, do których zwykle udawało mu się wprowadzić szczery, przygnębiony Weltschmerz. Ale w połowie drugiej przerwał. Nie miało sensu nawet próbować, czując się w ten sposób.

Była to w mniejszym stopniu emocja niż fizyczne doznanie. Jakby jakaś ogromna, czarna ręka chwyciła jego pierś i ją ścisnęła. Stały nacisk na serce i płuca, smak metalu na języku.

Zszedł na musztardowy dywan i robił szybko pompki, aż zabrakło mu tchu. To trochę pomogło. Potem skierował się do sypialni, żeby nalać sobie drinka.

Czerwona lampka jarzyła się nad drzwiami studia Boi: latała.

W pierwszym odruchu ucieszył się. Następnie pojawiła się zazdrość. Był zadowolony, myśląc o tym, że nie stało się odwrotnie. Miał ochotę wejść i popatrzeć na nią, ale to wydawało się przyznaniem do porażki: patrzysz, jak ludzie robią rzeczy, które sam chciałbyś zrobić — a nie możesz.

Jedynym alkoholem w lodówce były trzy butelki szampana. Pił go przez cały dzień i miał już dość, ale nie chciał dzwonić do obsługi po piwo, więc wyżłopał butelkę tak szybko, jak mógł.

Nadal patrzył co pewien czas w górę, na światełko nad drzwiami, zastanawiając się, czy wystartowała przy pierwszej próbie, jakiej piosenki użyła i gdzie jest teraz. Mogła być gdziekolwiek w mieście, ponieważ wszystkie studia Pierwszych Narodowych Torów miały bezpośredni dostęp do świata zewnętrznego. W końcu, nie mogąc dłużej tego znieść, wszedł i popatrzył na nią. A właściwie na ciało, które pozostawiła.

Jej ramię opadło z poręczy i zwisało luźno w przejrzystej powłoce z pomarańczowego krepdeszynu. Podniósł je, tak bezwładne, i ułożył na wyściełanej poręczy.

Jej oczy były otwarte, ale bez wyrazu. Kropla śliny pociekła z rozchylonych ust. Zamknął oczy Boi i otarł ślinę. Wydawała się zimniejsza, niż powinno być żywe ciało; wydawała się martwa.

Wrócił do własnego pokoju i znów spróbował. Uparcie wykonywał wszystko dwukrotnie. Śpiewał piosenki Elgara i Ivesa: nie takie wspaniałe jak Mahlera, ale w języku Daniela, co miało znaczenie. Śpiewał arie z kantat Bacha, chóry z oper Verdiego. Śpiewał pieśni, których nigdy wcześniej nie słyszał (studio było dobrze wyposażone zarówno w zapisy nutowe, jak w kasety z akompaniamentem), i stare piosenki miłosne, które pamiętał z radia, sprzed wielu, wielu lat. Śpiewał przez trzy godziny, aż nic nie zostało z jego głosu oprócz chrapliwości i bólu głęboko w gardle.

Kiedy powrócił do zewnętrznego pokoju, nad drzwiami Boi nadal paliło się światełko.

Położył się spać i wpatrywał się w to groźne czerwone oko, jarzące się w ciemności. Przez chwilę płakał, ale zmusił się do przestania. Nie mógł uwierzyć, że tak po prostu odleciała, wiedząc (a z pewnością musiała wiedzieć), że on został. To była przecież ich noc poślubna. Ich miesiąc miodowy. Czy nadal gniewała się na niego za to, co powiedział o jej ojcu? Czy też nic innego nie miało znaczenia, kiedy już ktoś mógł latać?

Ale najgorsza nie była jej nieobecność: najgorsze było to, że on znajdował się tutaj. I to może na zawsze.

Zaczął znów płakać, łzy kapały wolno, miarowo, i tym razem pozwolił im płynąć; pamiętał bowiem radę z broszury, żeby nie hamować swoich uczuć. W końcu, pozbywszy się i łez, i szampana, zdołał zasnąć.


Obudził się godzinę po tym, jak samolot odleciał do Rzymu. Światełko nadal paliło się nad drzwiami studia.

Raz, kiedy uczył się jeździć samochodem, cofnął pikapa Boba Lundgrena poza polną drogę i nie mógł wydostać tylnych kół z rowu. Tył półciężarówki był zapełniony workami z ziarnem, więc Daniel nie mógł po prostu odejść, aby szukać pomocy, ponieważ Bob miał niewielu sąsiadów, którym zasady nie pozwalałyby się poczęstować. Naciskał klakson i migał światłami, dopóki bateria się nie wyczerpała — daremnie. W końcu zabrakło mu cierpliwości i zaczął widzieć tę sytuację jako śmieszną. Kiedy Bob go znalazł, o drugiej w nocy, był już całkowicie niewzruszony i spokojny.

Znów dotarł do tego momentu. Jeśli będzie musiał poczekać na Boę, to poczeka. Czekanie było czymś, co dobrze mu szło.

Zadzwonił na dół, do portierni, żeby powiedzieć, że zatrzyma apartament przez kolejny dzień, i zamówić śniadanie. Potem włączył telewizor, gdzie pokazywano pewnie najstarszy film kowbojski w historii. Z wdzięcznością pozwolił, by jego umysł zatopił się w tej historii. Bohaterka opowiedziała bohaterowi, że jej rodzice zostali zabici w masakrze na Górze Przesądów, co wydawało się prawdą równie niewytłumaczalną jak uniwersalną. Przyniesiono mu śniadanie, gargantuiczne, nadające się na ostatnie godziny człowieka skazanego na szubienicę. Dopiero po skończeniu czwartego jajka sadzonego zdał sobie sprawę, że miało to być śniadanie dla dwóch osób. Czując nasycenie, poszedł na dach i popływał, całkiem sam, w podgrzewanym basenie. Robił wolne, nieważkie koziołki w wodzie, parodie latania. Kiedy wrócił do pokoju, światełko Boi nadal się jarzyło. Była rozciągnięta na siedzeniu z pochylanym oparciem dokładnie tak samo, jak zostawił ją poprzedniego wieczoru. Z niepewną myślą, że mogłaby, jeśli znajdowała się w pokoju i obserwowała go, postanowić być posłuszną żoną i powrócić do swojego ciała (i swojego męża), pochylił się, żeby pocałować ją w czoło. Strącił przy tym jej ramię z poręczy. Zwisło z barku jak kończyna kukiełki. Zostawił je tak i cofnął się do zewnętrznego pokoju, gdzie ktoś skorzystał z jego krótkiej nieobecności, by posłać łóżko i zabrać tacę z naczyniami.

Nadal czując się dziwnie jasno myślący i zdystansowany, przejrzał katalog kaset dostępnych (po absurdalnych cenach, ale co tam, do diabła) w sklepie w holu. Zadzwonił i zamówił, właściwie na chybił trafił, Pory roku Haydna.

Z początku śledził tekst, pośpiesznie poruszając się tam i z powrotem między niemieckim i angielskim, ale to wymagało bardziej skupionej uwagi niż taka, na którą mógł się zdobyć. Nie chciał przyswajać sobie tego, ale po prostu leniwie cieszyć się utworem. Słuchał dalej niezbyt wnikliwie. Grube zasłony były zaciągnięte i żarówki zgaszone. Od czasu do czasu muzyka brała górę i zaczynał widzieć małe eksplozje barw w ciemności pokoju, prędkie arabeski światła, które stanowiły odbicie wyraźnych schematów muzyki. Pamiętał, że robił to wieki temu, zanim jego matka uciekła, kiedy wszyscy mieszkali tutaj, w Nowym Jorku. Leżał wtedy czasem w swoim łóżku, słuchał radia grającego w sąsiednim pokoju, i widział na suficie, jak na czarnym ekranie kinowym, filmy stworzone przez jego własny umysł, śliczne, półabstrakcyjne migotania i długie przybliżające śmignięcia przez przestrzeń, w porównaniu z którymi obecne małe bipnięcia i błyski były naprawdę słabizną.

Najwyraźniej od samego początku muzyka była dla niego sztuką wizualną. Albo raczej sztuką przestrzenną. Dokładnie tak, jak na pewno dla tancerzy. (I musiałby się przyznać: czyż nie miał większej przyjemności, kiedy tańczył, niż kiedy śpiewał? I czyż nie robił tego lepiej?) Albo nawet dla dyrygenta, gdy stoi w jądrze możliwości danej muzyki i powołuje ją do życia ruchami batuty. Może to wyjaśniało, dlaczego Daniel nie mógł latać — gdyż w jakiś zasadniczy sposób, jakiego nigdy nie miał zrozumieć, muzyka była mu na zawsze obca, stanowiła obcy język, który musiał tłumaczyć, słowo po słowie, na język sobie znany. Ale jak mogło tak być, skoro muzyka potrafiła znaczyć dla niego tak wiele? Nawet teraz, w takim momencie!

Bowiem Wiosna i Lato pierzchły, ten sam bas śpiewał teraz o Jesieni i polowaniu, i Daniel został uniesiony poza siebie przez narastający rozmach muzyki. Potem, z dzikością niezrównaną wobec wszystkiego innego u Haydna, zaczęło się samo polowanie. Zabrzmiały rogi. Podwójny chór odpowiedział. Fanfara wzmogła się i utworzyła… krajobraz. Zaprawdę, tony, które wylatywały z huczną wesołością z kielichów rogów, były krajobrazem, rozległym obszarem zalesionych pagórków, przez który kolebali się myśliwi, nieodparci jak wiatr. Każde „Lis wyszedł!”, jakie wykrzykiwali, było deklaracją posiadania dumy, ludzkim podpisem wyciętym na falistych polach, samą ekstazą posiadania. Nigdy wcześniej nie rozumiał uroku polowania, nie przy skali, na jaką przeprowadzano je w Worry. Sądził przedtem, że jest to coś, co bogaci ludzie czują się zobowiązani robić, tak jak byli zobowiązani do używania srebra stołowego, porcelany i kryształów. Co faktycznie ciekawego mogło bowiem tkwić w zabiciu jednego małego lisa? Ale lis, widział teraz, był tylko pretekstem, wymówką dla myśliwych, by pogalopować przez ich majątek, przeskakując murki i płoty, z obojętnością dla granic wszelkiego rodzaju, ponieważ te grunty należały do nich tak daleko, jak mogli jechać konno i wołać głośno „Lis wyszedł!”.

Było to wspaniałe, niezaprzeczalnie — wspaniałe jako muzyka i jako wyobrażenie. Grandison Whiting byłby zadowolony, gdyby usłyszał to przedstawione tak jasno. Ale lis siłą rzeczy patrzy na polowanie w inny sposób. I Daniel wiedział, ze spojrzenia, które widywał tak często w oczach teścia, że to on jest lisem. On, Daniel Weinreb. Wiedział, co więcej, że cała mądrość, dla każdego lisa, może być zapisana jednym słowem. Strach.

Kiedy raz wsadzą cię do więzienia, nigdy już całkowicie go nie opuszczasz. Wchodzi w ciebie i buduje swoje mury w twoim sercu. A kiedy raz zacznie się polowanie, nie kończy się, dopóki lis nie zostanie zagoniony do nory, dopóki ogary go nie rozszarpią i myśliwy nie uniesie go, krwawiącego dowodu, że władcy i właściciele świata nie mają żadnej litości dla takich jak on.


Nawet wtedy, nawet w uścisku tego strachu, wszystko mogło potoczyć się inaczej, gdyż był to strach jasny, a nie paniczny. Ale potem, po południu (Boa wciąż jeszcze nie wróciła), poinformowano, na trzecim miejscu w telewizyjnych wiadomościach, że samolot zmierzający do Rzymu eksplodował nad Atlantykiem i że wśród pasażerów (wszyscy zginęli) znajdowała się córka Grandisona Whitinga i jej świeżo poślubiony mąż. Pokazano zdjęcie oficjalnego pocałunku. Daniel, w smokingu, był odwrócony plecami do aparatu.

Powiedziano, że eksplozja to dzieło nieznanych terrorystów. Nie wspomniano o AUSO, ale aluzja była oczywista.

Daniel czuł pewność, że to on zna prawdę. Inną.

Загрузка...