Patrzyłam ze zgrozą na koniec liny. Zabawne. Wiecie, jaka była pierwsza myśl, która przyszła mi do głowy?
– Ale ojciec Dom mówił – zawołałam – że Feliks i Maria byli dobrymi katolikami. To co oni robią w tym kościele?
Jesse zachował nieco większą przytomność umysłu. Złapał mnie za nadgarstek, przekręcając go tak, żeby móc spojrzeć na tarczę zegarka.
– Ile masz jeszcze czasu? – zapytał. – Ile minut zostało? Przełknęłam ślinę.
– Osiem. Ojciec Dominik poświęcił mój dom, żeby oni nie próbowali tam wejść, a potem popatrz, co robią. Przychodzą do kościoła i…
Jesse obejrzał się.
– Znajdziemy wyjście. Nie martw się, Susannah. To musi być gdzieś tutaj. Znajdziemy ten otwór.
Nie będziemy mogli znaleźć. Czułam to. Nawet szukanie nie miało sensu. Przy tak gęstej mgle nie mieliśmy najmniejszej szansy odnaleźć otworu, przez który tu się dostałam.
Susannah Simon, którą tak trudno było zabić, już właściwie nie żyje.
Zaczęłam odwiązywać sznur, którym byłam owinięta w pasie. Jeśli mam spotkać swego stwórcę, to chcę wyglądać jak najlepiej.
– To musi być tutaj – mówił Jesse, starając się rozgarnąć rękami mgłę. – Susannah, to musi być gdzieś tutaj.
Pomyślałam o ojcu Dominiku. I o Jacku. Biedny Jack. Jeśli sznur został przecięty, to mogło oznaczać tylko jedno: że w kościele doszło do jakiejś katastrofy. Maria de Silva, praktykująca katoliczka, której ojciec Dominik nie podejrzewał o napaść na poświęconym gruncie, nie bała się aż tak bardzo obrazić Pana, jak ojciec Dominik sobie wyobrażał. Miałam nadzieję, że ani jemu, ani Jackowi nic się nie stało. To do mnie miała pretensje, nie do nich.
– Susannah. – Jesse patrzył na mnie zaniepokojony – Susannah, dlaczego nie szukasz? Nie możesz się poddać, Susannah. Znajdziemy to miejsce. Wiem, że je znajdziemy.
Podniosłam na niego oczy. Nawet go nie widziałam. Myślałam o mamie. Jak ojciec Dominik jej to wyjaśni? To znaczy, jeśli sam jeszcze nie zginął. Moja mama będzie miała mnóstwo, ale to mnóstwo wątpliwości, jeśli znajdą moje ciało w bazylice. Przecież nie chodziłam do kościoła nawet w niedzielę. Skąd mogłam się tam wziąć w piątek w nocy?
– Susannah! – Jesse złapał mnie za ramiona. Potrząsnął mną, tak że włosy opadły mi na twarz. – Susannah, czy ty mnie słuchasz? Zostało nam tylko pięć minut. Musimy znaleźć wyjście. Zawołaj go.
Zamrugałam, odgarniając włosy z czoła. To już było coś. Nie będę się musiała martwić o dobrą farbę, by ukryć siwiznę. Bo nigdy nie osiwieję.
– Zawołać kogo? – zapytałam półprzytomnie.
– Odźwiernego – rzucił Jesse przez zaciśnięte zęby. – Powiedziałaś, że to twój przyjaciel. Może pokaże nam drogę.
Spojrzałam mu w oczy. Zobaczyłam w nich coś, czego nie widziałam nigdy przedtem. Uświadomiłam sobie nagle, co to takiego.
Strach. Jesse się bał.
Nagle ja również się przestraszyłam. Przedtem byłam w szoku. Teraz się przeraziłam. Bo skoro Jesse się boi, to znaczy, że stanie się coś okropnego. Bo Jesse'a nie jest tak łatwo przestraszyć.
– Zawołaj go – powtórzył.
Oderwałam od niego wzrok i rozejrzałam się. Wszędzie widziałam tylko mgłę, ciemne niebo i jeszcze więcej mgły. Ani śladu odźwiernego. Ani śladu przejścia do kościoła misyjnego Junipero Serry. Żadnego korytarza z drzwiami. Nic.
A potem nagle coś się pojawiło. W naszą stronę posuwała się jakaś postać. Poczułam ulgę. Odźwierny. On mi pomoże. Wiedziałam, że on…
Tyle że kiedy podszedł bliżej, okazało się, że to wcale nie odźwierny. Ten człowiek nie miał na głowie niczego poza włosami. Kręconymi, brązowymi włosami. Zupełnie jak…
– Paul? – krzyknęłam z niedowierzaniem.
Nie mogłam w to uwierzyć. Paul. Paul Slater. W naszą stronę szedł Paul Slater. Ale jak…
– Suze – odezwał się swobodnie, podchodząc do nas. Ręce trzymał w kieszeniach spodni, a jego koszula Brooks Brothers była rozpięta. Wyglądał, jakby wpadł tu na chwilę po długim dniu na polu golfowym. Paul Slater. Paul Slater.
– Co ty tutaj robisz? Czy ty… czy ty nie żyjesz?
– Właśnie chciałem cię zapytać o to samo. – Popatrzył na Jesse'a, który nie puścił moich ramion. – Kim jest twój przyjaciel? Sądzę, że to twój przyjaciel.
– Ja… – Spojrzałam na Jesse'a, potem na Paula, a potem znowu na Jesse'a. – Przyszłam tutaj po niego – wyjaśniłam. – To mój przyjaciel. Mój przyjaciel Jesse. Jack przypadkiem go wyegzorcyzmował i…
– Ach – mruknął Paul, kołysząc się na piętach. – Tak. Mówiłem ci, żebyś dała sobie spokój z Jackiem. Wiesz, on nigdy nie będzie jednym z nas.
Wytrzeszczyłam oczy Nie mogłam pojąć, co się dzieje. Paul Slater tutaj? To nie ma sensu. Chyba że nie żyje… – Jednym z… nas?
– Jednym z nas – powtórzył Paul. – Mówiłem ci, Suze. Wszystkie te dobre uczynki, pośredniczy nonsens… Nie mogę uwierzyć, że na to poszłaś. – Pokręcił głową, chichocząc pod nosem. – Myślałem, że jesteś mądrzejsza. Staruszek, to rozumiem, on jest z zupełnie innego świata, z innego pokolenia. A Jack jest, oczywiście… cóż, po prostu się do tego nie nadaje. Ale ty, Suze… Więcej się po tobie spodziewałem.
Jesse puścił moje ramiona, ale jedną ręką ujął mnie mocno za nadgarstek… Nadgarstek z zegarkiem ojca Dominika.
– To nie jest, jak rozumiem, odźwierny – wycedził.
– Nie. To jest brat Jacka, Paul. Paul, jak się tu dostałeś? Czy umarłeś?
Paul przewrócił oczami.
– Nie. Proszę. A ty też nie musiałaś robić tego całego cyrku, żeby tu przyjść. Możesz, podobnie jak ja, przychodzić tutaj i odchodzić, kiedy ci się podoba, Suze. Tyle czasu spędziłaś, udzielając „pomocy” – palcami zaznaczył w powietrzu cudzysłów – zagubionym duszom jak ta – skinął głową w kierunku Jesse'a – że nie zdołałaś skupić się nad odkrywaniem swojego prawdziwego potencjału. Otworzyłam szeroko oczy.
– Powiedziałeś mi… powiedziałeś mi, że nie wierzysz w duchy.
Uśmiechnął się jak dzieciak przyłapany z ręką w słoiku ze słodyczami.
– Powinienem był wyrażać się jaśniej. Nie wierzę w celowość tego, żeby pozwalać im wchodzić sobie na głowę, jak to się dzieje w twoim wypadku. – Spojrzał na Jesse'a wyzywająco.
Nadal miałam problem ze zrozumieniem tego, co widziałam… i słyszałam.
– Ale… ale czyż to nie jest właśnie to, czym mają zajmować się pośrednicy? – wyjąkałam. – Pomaganiem zagubionym duszom?
Paul wzdrygnął się, jakby kłębiąca się wokół nas mgła stała się nagle zimna.
– Skądże – powiedział. – No, może ten staruszek. I chłopak. Ale nie ja. Ani z pewnością nie ty, Susannah. Gdybyś raczyła poświęcić mi trochę swojego czasu, zamiast tak bardzo angażować się w ratowanie tego tam – uśmiechnął się krzywo w stronę Jesse'a – miałbym okazję pokazać ci, do czego jesteś zdolna. A jest tego znacznie więcej, niż jesteś w stanie sobie wyobrazić.
Jedno spojrzenie na Jesse'a przekonało mnie, że jeśli nie przerwę tej rozmowy, dojdzie do rozlewu krwi. Zobaczyłam, jak na jego szczęce porusza się mięsień, którego przedtem nie zauważyłam.
– Paul, chcę, żebyś wiedział, ile dla mnie znaczy to, że, jak się wydaje, trzymasz rękę na pulsie mistycznego świata. Teraz jednak, jeśli nie wrócę na ziemię, obudzę się nieżywa. Pomijając już fakt, że, o ile się nie mylę, twój młodszy brat może być obecnie w bardzo trudnej sytuacji z powodu faceta o nazwisku Diego oraz laski w krynolinie. Paul skinął głową.
– Tak, dzięki tobie i twojej odmowie przekonania się o swoim prawdziwym powołaniu, życie Jacka znalazło się w niebezpieczeństwie, tak samo jak życie księdza.
Jesse zrobił nagle krok w stronę Paula, powstrzymałam go jednak, podnosząc rękę.
– A może udzieliłbyś nam drobnej pomocy, eee, Paul, skoro tyle wiesz? – zapytałam. To nie zabawa, starać się powstrzymać Jesse'a od zdecydowanych posunięć. Wyraźnie miał ochotę urwać chłopakowi głowę. – Jak się stąd wydostać?
Paul wzruszył ramionami.
– Och, tylko to cię interesuje? – zapytał. – To łatwe. Po prostu idź w stronę światła.
– Iść w stronę… – przerwałam, wściekła. – Paul! Zachichotał.
– Przepraszam – powiedział. – Chciałem tylko sprawdzić, czy widziałaś film.
Nie było mu jednak do śmiechu w ułamek sekundy później, kiedy Jesse się na niego rzucił.
Poważnie. Było jak na filmie. W jednej chwili Paul chichotał złośliwie, a w następnej pięść Jesse'a lądowała na jego opalonej, przystojnej twarzy.
Cóż, próbowałam go powstrzymać. Paul był prawdopodobnie moją ostatnią deską ratunku. Nie mogę jednak stwierdzić, że bardzo mnie to obeszło, kiedy usłyszałam trzask pękającej kości nosowej.
Paul zachowywał się jak dupek. Klął i wykrzykiwał rzeczy w rodzaju:
– Złamałeś mi nos! To niemożliwe, złamałeś mi nos!
– Złamię ci coś więcej niż nos – oświadczył Jesse, trzymając Paula za koszulę i machając mu przed oczami usmarowaną krwią pięścią – jeśli natychmiast nie powiesz nam, jak stąd wyjść.
Jak Paul odpowiedziałby na tę interesującą groźbę, nie dowiedziałam się nigdy. A to dlatego, że usłyszałam mile znajomy głos, wołający mnie po imieniu. Odwróciłam się. W moją stronę przez mgłę biegł Jack.
Przewiązany w pasie sznurem.
– Suze – zawołał. – Chodź szybko! Ta zła pani duch, przed którą mnie ostrzegałaś, przecięła twój sznur, a teraz oboje z tym drugim duchem znęcają się nad ojcem Dominikiem! – Przystanął, popatrzył na Jesse'a, który nadal trzymał zakrwawionego Paula i powiedział zaintrygowany:
– Paul? Co ty tutaj robisz?
Minęła chwila. Jedno uderzenie serca – jeśli miałabym serce, ale, oczywiście, nie miałam. Nikt się nie poruszył. Wszyscy wstrzymali oddech. Nikt nawet nie mrugnął.
W końcu Paul odezwał się, patrząc na Jesse'a:
– Pożałujesz tego. Rozumiesz? Postaram się, żebyś pożałował.
Jesse tylko się zaśmiał, bez śladu rozbawienia, mówiąc:
– Proszę bardzo.
Odrzucił Paula na bok, jak zużytą chusteczkę, podszedł do mnie i ujmując mnie za nadgarstek, pociągnął w stronę Jacka.
– Zabierz nas do nich – zwrócił się do chłopca.
A Jack, wsunąwszy dłoń w moją rękę, zastosował się do tej prośby, nie oglądając się na brata. Ani razu.
Co wyjaśniło mi niemal wszystko, z wyjątkiem tego, co naprawdę chciałam wiedzieć:
A mianowicie kim – czy też, może stosowniej, czym – jest Paul Slater?
Nie miałam jednak czasu na rozwikłanie tej zagadki. Według zegarka ojca Dominika została mi zaledwie minuta na powrót do ciała, w przeciwnym razie mogło się okazać, że już żadnego nie mam… co postawiłoby mój udział w jesiennych zajęciach klasy jedenastej pod znakiem zapytania.
Otwór na szczęście nie znajdował się daleko od miejsca, w którym staliśmy. Kiedy pochyliłam się nad nim, nigdzie nie mogłam dostrzec ojca Dominika. Słyszałam odgłosy walki – brzęk tłuczonego szkła, odgłos spadających na podłogę ciężkich przedmiotów, trzask drewna.
Widziałam również swoje ciało rozciągnięte na dole, jakbym spała, i to tak głęboko, że cały ten zgiełk nie robił na mnie wrażenia. Ani drgnęłam.
Droga w dół wydawała mi się teraz dużo dłuższa niż do góry.
Odwróciłam się do Jacka.
– Idź pierwszy – powiedziałam. – Opuścimy cię na linie…
Obaj z Jesse'em krzyknęli jednocześnie:
– Nie!
A potem poczułam, że spadam. Naprawdę. Niżej i niżej, i chociaż nie widziałam za wiele, zauważyłam jednak, na czym wyląduję i, wierzcie mi, nie cieszyła mnie myśl, że rozbiję sobie…
Tak się jednak nie stało. Zupełnie jak w snach, w których się spada, w momencie upadku otworzyłam oczy i zobaczyłam twarze Jesse'a i Jacka nad krawędzią otworu, który ojciec Dominik wyczarował swoją recytacją.
Znowu byłam w swoim ciele. W jednym kawałku. Przekonałam się o tym, sięgając w dół, żeby sprawdzić, czy nadal mam nogi. Miałam. Wszystko działało. Nawet guz na czole znowu zaczął mnie boleć.
A kiedy w sekundę później figura Marii Dziewicy – tej, o której Adam mówił, że płacze krwawymi łzami – spadła mi na brzuch, cóż, to także mocno zabolało.
– Tam jest – wrzasnęła Maria de Silva. – Bierz ją!
Słowo daję, mam dość ludzi, zwłaszcza martwych ludzi, którzy usiłują mnie zabić. Paul ma rację: lubię dobre uczynki. Nic nie robię, tylko staram się pomóc ludziom i co dostaję w zamian? Statuetką Marii Dziewicy w okolice pępka. To nie jest w porządku.
Chcąc okazać, jak bardzo nie w porządku, podniosłam rzeźbę, wstałam i złapałam Marię za tył sukni. Przypominając sobie zapewne nasze ostatnie spotkanie, usiłowała uciec. Za późno.
– Wiesz, Mario – odezwałam się tonem towarzyskiej pogawędki, potrząsając nią za falbany, tak jak rybak potrząsa wielkim pstrągiem – takie dziewczyny jak ty działają mi na nerwy. Nie chodzi tylko o to, że wysługujesz się facetami, żeby odwalali za ciebie brudną robotę. Wkurza mnie to, że ci się wydaje, że jesteś lepsza, bo pochodzisz z rodu de Silva. Ponieważ to jest Ameryka. – Złapałam garść jej lśniących, czarnych loków. – A w Ameryce wszyscy jesteśmy równi, bez względu na to, czy nazywamy się de Silva, czy Simon.
– Tak? – krzyknęła Maria, rzucając się na mnie z nożem. Najwyraźniej zdołała go odzyskać. – Cóż, chcesz wiedzieć, co mnie denerwuje w tobie? Myślisz, że tylko dlatego, że jesteś mediatorką, jesteś lepsza ode mnie.
No, w tym momencie szlag mnie trafił.
– Nie, to nieprawda – wycedziłam, uchylając się przed ciosem noża. – Nie uważam, że jestem lepsza od ciebie, ponieważ jestem mediatorką, Mario. Myślę, że jestem lepsza, bo w życiu nie zgodzę się poślubić kogoś, kogo nie kocham.
W mgnieniu oka unieruchomiłam jej rękę na plecach. Nóż upadł z brzękiem na podłogę.
– A nawet gdyby tak było, nie kazałabym nikogo mordować po to, żeby móc wyjść za kogoś innego. Ponieważ… – Mocno trzymając ją za włosy drugą ręką, pchałam ją w stronę barierki przy ołtarzu -…wierzę, że podstawą udanego związku jest komunikacja. Gdybyś więcej rozmawiała z Jesse'em, do tego, co się teraz dzieje, w ogóle by nie doszło. Chodzi o to, że to jest twój prawdziwy problem, Mario. Ktoś musi mówić. A ktoś inny musi słuchać. Widząc, co chcę zrobić, Maria wrzasnęła:
– Diego!
Za późno. Zdążyłam już grzmotnąć jej buziunią o poręcz przy ołtarzu.
– Rzecz w tym – wyjaśniłam, odchylając jej głowę, żeby ocenić rozmiar zniszczenia – że ty także nie potrafisz słuchać, prawda? Uprzedzałam przecież, żebyś ze mną nie zaczynała. Oraz – pochyliłam się, żeby móc szepnąć jej do ucha – sprecyzowałam, jak sądzę, że masz również zostawić w spokoju mojego chłopaka. Posłuchałaś? Nie… nie… posłuchałaś.
Każdemu słowu towarzyszyło uderzenie o barierkę. Okrutne, wiem, ale spójrzmy prawdzie w oczy: należało jej się. Suka próbowała mnie zabić, i to nie raz, ale dwa razy.
Dziewczyny wychowane w XIX wieku mają to do siebie, że są podstępne. To trzeba im przyznać. Wbić komuś sztylet w plecy, zaatakować we śnie to dla nich bułka z masłem.
Ale co do walki wręcz? No, w tym nie są za dobre. Bez trudu złamałam jej kark. Po prostu nadeptując na szyję. Nie ma to jak sandały od Prady!
Szkoda, że jej kark pozostanie w tym stanie tak krótko.
Gdy udało mi się zakończyć sprawę z Marią, rozejrzałam się, żeby sprawdzić, czy z Jackiem wszystko w porządku…
Jak się okazało, niezupełnie. Och, Jackowi nic się nie stało.
Tyle że pochylał się właśnie nad ojcem Dominikiem, o którym nie można było powiedzieć tego samego. Leżał obok ołtarza jak zmięte ubranie. Przelazłam przez barierkę i podeszłam do niego.
– Och, Suze – zawył Jack – nie mogę go obudzić. Myślę, że on…
W tym momencie ojciec Dominik, z przekrzywionymi okularami na nosie, wydał jęk.
– Ojcze D? – Podniosłam jego głowę, kładąc ją delikatnie na swoich kolanach. – Ojcze D, to ja, Suze. Czy ojciec mnie słyszy?
Ojciec D jęknął ponownie. Poruszył jednak powiekami, a to dobry znak.
– Jack, biegnij do tego złotego pudełka pod krucyfiksem, widzisz je? Wyjmij karafkę z winem. Jest tam pewnie.
Jack szybko wykonał polecenie. Przysunęłam twarz do twarzy ojca Dominika i szepnęłam:
– Wszystko będzie dobrze. Jeszcze trochę, ojcze D. Niech ksiądz się trzyma.
Moją uwagę odwrócił głośny trzask rozłupanego drewna. Rozejrzałam się po kościele, czując jak zamiera we mnie serce. Diego. Gdzieś tu jest. Zupełnie o nim zapomniałam…
Jesse jednak pamiętał.
Nie wiem dlaczego, ale uznałam, że Jesse został tam na górze, w tej niesamowitej krainie cieni. Nie został. Prześlizgnął się ponownie do tego świata – prawdziwego świata – nie zastanawiając się, jak sądzę, nad tym, co traci.
Z drugiej strony tutaj mógł sprać na kwaśne jabłko człowieka, który go zabił, więc może nie tracił aż tak wiele. Wydawał się zdecydowany odpłacić mu pięknym za nadobne, tyle że, oczywiście, nie mógł, jako że Diego już nie żył.
A jednak nigdy dotąd nie widziałam, żeby ktoś z taką determinacją dążył do celu. Byłam pewna, że Jesse nie zadowoli się złamaniem Feliksowi Diego karku. Nie, sądzę, że chciał mu co najmniej wyrwać kręgosłup.
Szło mu nieźle. Diego był wyższy niż Jesse, ale był także starszy i nie tak zwinny. Poza tym, wydaje mi się, że Jesse miał lepszą motywację, żeby rozbić przeciwnika na miazgę. O ile można uznać, że zawziętość, z jaką wywijał najeżonym drzazgami kawałkiem ławki, celując w głowę Feliksa Diego, o tym świadczy.
– Proszę – wysapał Jack, podając mi wino w kryształowej karafce.
– Dobrze – powiedziałam. To nie była whisky, którą, jak sądzę, podaje się nieprzytomnym, żeby ich ocucić, ale jednak coś, co zawierało alkohol. – Ojcze D… – Podniosłam jego głowę i zbliżyłam odkorkowaną karafkę do ust. – Niech ksiądz się napije.
Nic z tego nie wyszło. Ksiądz nie wypił ani łyka i całe wino pociekło po jego brodzie.
Tymczasem Maria zaczęła jęczeć. Złamane kręgi jej szyi wróciły na swoje miejsce. Tak to już jest z duchami. Odzyskują pierwotną postać i to o wiele za szybko.
Jack patrzył z gniewem, jak usiłuje podnieść się na kolana.
– Szkoda, że jej nie możemy wyegzorcyzmować – powiedział ponuro.
– Dlaczego nie możemy? – zapytałam. Jack uniósł brwi.
– Nie wiem. Nie mamy krwi kurczaka.
– Nie potrzebujemy krwi kurczaka. Mamy to. – Skinęłam głową w kierunku kręgu świeczek. Jakimś cudem, mimo całej bijatyki odbywającej się dokoła, nie poprzewracały się.
– Ale nie mamy jej zdjęcia – zauważył Jack. – Czy zdjęcie nie jest nam potrzebne?
– Nie – odparłam, delikatnie układając głowę ojca D na podłodze – jeśli nie musimy jej wzywać. A nie musimy. Ona tu jest. Chodź, pomóż mi ją przenieść.
Jack chwycił ją za nogi. Ja za korpus. Jęczała i szarpała się, póki ją nieśliśmy, kiedy jednak położyliśmy ją na ubraniach chóru, poczuła się widocznie tak, jak ja przedtem, było jej wygodnie i przestała walczyć, tylko leżała spokojnie. Krąg otwarty nad jej głową przez ojca Doma pozostał otwarty, dym – a raczej, jak się przekonałam, mgła – kłębiła się na krawędziach, zapuszczając macki do środka.
– Jak to zrobimy, żeby ją wessało? – zapytał Jack.
– Nie wiem. – Zerknęłam w stronę Jesse'a i Diega. Toczyli w tej chwili śmiertelną, na oko, walkę. Gdybym uznała, że Jesse traci przewagę, rzuciłabym się na pomoc, ale raczej sobie radził.
Poza tym, ten facet go zabił. Teraz przyszła pora wyrównywania rachunków, a do tego Jesse nie potrzebował mojej pomocy.
– Książka! – zawołałam ożywiona. – Ojciec Dom czytał z książki. Poszukaj jej. Masz ją?
Jack znalazł małą, czarną, oprawioną w skórę książkę pod pierwszą ławką. Kiedy zaczął przewracać kartki, mina mu się wydłużyła.
– Suze – powiedział – to nawet nie jest po angielsku.
– Nic nie szkodzi – powiedziałam. Wzięłam od niego książkę i otworzyłam na stronie zaznaczonej przez ojca Dominika. – To tutaj.
Zaczęłam czytać.
Nie będę udawała, że znam łacinę. Nie znam. Nie miałam pojęcia, co czytam.
Przypuszczam jednak, że wymowa nie ma znaczenia, kiedy wzywa się ciemne moce, ponieważ macki mgły zaczęły się wydłużać, aż w końcu spłynęły na podłogę, zawijając się wokół nóg i rąk Marii.
Wydawała się nie mieć nic przeciwko temu. Miało się wrażenie, że dotyk mgły na kostkach i nadgarstkach sprawia jej przyjemność.
Nie walczyła nawet wtedy, kiedy czytałam dalej, i macki naprężyły się, a potem powoli uniosły ją znad podłogi.
– Hej – odezwał się oburzony Jack – jak to się stało, że z tobą nie było tak samo? Dlaczego ty musiałaś się wspinać?
Bałam się odpowiedzieć. Kto wie, co by się stało, gdybym przestała czytać?
Więc czytałam. A Maria podnosiła się coraz wyżej, aż…
Tłumiąc krzyk, Diego oderwał się od Jesse'a i skoczył w naszą stronę.
– Ty suko! – ryknął na mnie, patrząc z przerażeniem na ciało żony wiszące w powietrzu. – Ściągnij ją na dół!
Jesse, dysząc ciężko, w podartej koszuli i ze strugą krwi spływającą z rozcięcia na czole, stanął za Diego, mówiąc:
– Skoro tak pragniesz być z żoną, dlaczego do niej nie pójdziesz?
I wepchnął Feliksa Diego w krąg świec.
W sekundę później macki mgły wystrzeliły z otworu, owijając się również wokół niego.
Diego nie przyjął tego tak spokojnie jak żona. Nie wydaje się, aby go to bawiło. Kopał i krzyczał, wykrzykiwał jakieś słowa po hiszpańsku, których nie rozumiałam, ale Jesse z pewnością tak.
Twarz Jesse'a ani drgnęła. Od czasu do czasu zerkałam ku niemu znad książki. Patrzył, jak dwoje kochanków – człowiek, który go zabił, i kobieta, która kazała mu to zrobić – znika w otworze.
Aż w końcu, po ostatnim „amen”, nie było już ich widać.
Kiedy zamarło echo mściwych okrzyków Diega, w kościele zapadła cisza. Cisza tak przejmująca, że aż przytłaczająca. Wahałam się, czy mogę ją zakłócić. Czułam jednak, że muszę.
– Jesse – powiedziałam cicho.
Nie dość cicho jednak. Mój szept w ciszy kościoła zabrzmiał jak krzyk.
Jesse oderwał wzrok od otworu, w którym zniknęli Maria i Diego i spojrzał na mnie pytająco.
Skinęłam w stronę sufitu.
– Jeśli chcesz wrócić – powiedziałam, chociaż każde słowo smakowało, jestem pewna, jak te żuki, które Przyćmiony przypadkiem wpakował sobie do ust – zrób to teraz, zanim otwór się zamknie.
Jesse popatrzył na dziurę w suficie, potem na mnie, a potem znowu na dziurę. A potem na mnie.
– Nie, dziękuję, querida – powiedział lekkim tonem. – Myślę, że zostanę i zobaczę, jak to się skończy.