DEMERZEL, ETO — (…) Mimo iż nie ma wątpliwości co do tego, że w czasach panowania imperatora Cleona I przez wiele lat Eto Demerzel posiadał wielką władzę, historycy nie są zgodni co do natury tejże władzy. Według klasycznej interpretacji był jeszcze jednym z bardzo wielu silnych i bezlitosnych ciemiężycieli ostatniego stulecia w zjednoczonym Imperium Galaktycznym. Pojawiły się jednak poglądy rewizjonistów, którzy utrzymywali, że pomimo despotyzmu był człowiekiem dobrodusznym. Pewne światło rzuca na to jego związek z Harim Seldonem, choć jego natura pozostanie na zawsze niezbyt wyraźnie określona, szczególnie w czasie niezwykłego epizodu z Laskinem Joranum, którego gwałtowny, lecz krótkotrwały bunt (…)
— Powtarzam ci, Hari — odezwał się Yugo Amaryl — że twój przyjaciel Demerzel ma poważne kłopoty. — Podkreślił słowo „przyjaciel” delikatnie, a jednak z wyczuwalną niechęcią.
Hari Seldon wyczuł gorzką nutę, ale zignorował ją. Spojrzał zza swego trójkomputera i powiedział:
— A ja ci powtarzam, Yugo, że pleciesz bzdury. — Po czym ze śladami rozdrażnienia w głosie dodał: — Dlaczego uparłeś się, żeby zabierać mi czas?
— Bo sądzę, że to ważne.
Amaryl usiadł, podkreślając, że nie będzie łatwo go stąd usunąć. Skoro się tu znalazł, miał zamiar zostać.
Przed ośmioma laty był tylko palaczem w Dahlu — znajdował się tak nisko na drabinie społecznej, jak tylko było to możliwe. To właśnie Seldon pozwolił mu wyrwać się z nizin, zostać matematykiem i intelektualistą, a nawet więcej — psychohistorykiem.
Nigdy ani na chwilę nie zapomniał, kim był kiedyś, kim jest teraz i komu zawdzięcza tę zmianę. To zaś oznaczało, że jeśli musiał surowo zwracać się do Hariego Seldona — dla dobra samego Seldona — nie brał pod uwagę szacunku i miłości, którymi darzył starszego człowieka. Nie mógł go powstrzymać nawet wzgląd na własną karierę. To surowe zachowanie — i jeszcze znacznie więcej — zawdzięczał właśnie Helikończykowi.
— Posłuchaj, Hari — powiedział, unosząc gwałtownie lewą rękę — z jakiegoś powodu, którego nie potrafię pojąć, masz bardzo dobre zdanie o Demerzelu. W przeciwieństwie do mnie. Nikt, kogo opinię szanuję — nikt oprócz ciebie — nie wyraża się o nim pochlebnie. Nie obchodzi mnie, co się z nim stanie, skoro jednak wiem, że ciebie to obchodzi, nie mam wyboru i muszę ci na to zwrócić uwagę.
Seldon uśmiechnął się nie tylko z powodu tak poważnie wypowiedzianych słów, ale również dlatego, że troskę Amaryla uważał za zbyteczną. Szczerze go lubił — a nawet więcej. Yugo był jednym z czworga ludzi, których poznał podczas pobytu na Trantorze. Poznał tam Eto Demerzela, Dors Venabili, Yugo Amaryla i Raycha — czworo ludzi, których polubił jak nikogo przedtem.
W pewien szczególny, w każdym wypadku inny sposób stali się dla niego niezbędni — Yugo Amaryl dlatego, że tak szybko zrozumiał zasady psychohistorii i tak skutecznie prowadził badania na nowych obszarach. Wielce pocieszająca była świadomość, że cokolwiek stałoby się Seldonowi, nim zdołałby rozwiązać zadania matematyczne, pozostanie przynajmniej jeden utalentowany człowiek, który będzie kontynuował badania.
— Przepraszam cię, Yugo — odezwał się Hari. — Nie chciałem być niecierpliwy ani odrzucać podawanej mi dłoni, szczególnie że tak bardzo pragniesz, bym zrozumiał twoje intencje. Chodzi jedynie o moją pracę; kiedy jest się dziekanem wydziału…
Teraz Amaryl uśmiechnął się, nieznacznie tłumiąc cichy chichot.
— Przepraszam, Hari. Wiem, że nie powinienem się śmiać, ale ty nie masz żadnych predyspozycji do tego stanowiska.
— Sam o tym wiem, ale będę się musiał nauczyć. Chciałem robić coś nieszkodliwego, a nie ma nic, doprawdy nic mniej szkodliwego niż pozycja dziekana Wydziału Matematyki na Uniwersytecie Streelinga. Mogę wypełniać swój dzień nieważnymi zadaniami, żeby nikt mnie nie pytał o kierunek naszych badań psychohistorycznych. Problem jedynie w tym, że naprawdę wypełniam swój dzień nieważnymi zajęciami i nie mam dość czasu na… — Rozejrzał się po swym biurze, spojrzał na komputery, do których tylko on i Amaryl mieli dostęp. Nawet gdyby ktoś inny chciał z nich skorzystać, program był napisany tak przemyślną symboliką, że nikt obcy nie zdołałby go zrozumieć.
— Kiedy już przyzwyczaisz się do obowiązków — odezwał się Amaryl — zaczniesz je przekazywać innym i wtedy będziesz miał więcej czasu.
— Mam nadzieję — rzucił Seldon z powątpiewaniem. — Powiedz mi jednak o tej ważnej sprawie, która dotyczy Eto Demerzela.
— Po prostu Eto Demerzel, nasz wspaniały Pierwszy Minister, gorączkowo przygotowuje przewrót.
Seldon zmarszczył brwi.
— Dlaczego miałby to robić?
— Wcale nie powiedziałem, że tego chce. On po prostu to robi, świadomie czy nieświadomie, z wielką pomocą ze strony niektórych swoich politycznych wrogów. Wiesz, że mi to nie przeszkadza. Myślę nawet, że w sprzyjających warunkach dobrze byłoby się go pozbyć z pałacu, z Trantora… a nawet z Imperium. Jak już jednak mówiłem, ty go cenisz, dlatego ostrzegam cię, bo podejrzewam, że nie śledzisz wydarzeń politycznych tak dokładnie, jak powinieneś.
— Są znacznie ważniejsze sprawy — odpowiedział łagodnie Seldon.
— Na przykład psychohistoria. Zgadzam się z tobą. Ale powiedz mi, jak rozwiniemy psychohistorię, jak osiągniemy sukces, jeśli będziemy ignorantami w sprawie polityki? Mam na myśli dzisiejszą politykę. Teraz, właśnie teraz teraźniejszość przekształca się w przyszłość. Nie możemy jedynie badać przeszłości. Wiemy, co się w niej zdarzyło. Tylko badając teraźniejszość i bliską przyszłość, możemy sprawdzać rezultaty naszych prac.
— Wydaje mi się, że już słyszałem ten argument — powiedział Seldon.
— I znów go usłyszysz. Chyba nie byłoby dla mnie dobrze, gdybym ci to tłumaczył.
Seldon westchnął, usiadł z powrotem w swoim fotelu i obdarzył Amaryla uśmiechem. Ten młodzieniec potrafił być natrętny, ale poważnie traktował psychohistorię i to wynagradzało wszystko.
Amaryl wciąż nosił piętno, które wycisnęła na nim pozycja palacza. Miał szerokie ramiona i muskularną budowę, jak człowiek, który przywykł do ciężkiej fizycznej pracy. Nie pozwolił, by jego ciało podupadło. Wyszło to na zdrowie zarówno jemu, jak i Seldonowi, inspirowało bowiem Helikończyka do tego, by nie spędzać całego czasu za biurkiem. Seldon nie był tak silny jak Amaryl, jednak w dalszym ciągu odznaczał się niezwykłą siłą. Niedawno przekroczył czterdziestkę, był w dobrej formie i zamierzał ją utrzymać. Dzięki codziennej gimnastyce nie miał jeszcze brzuszka, a jego ramiona i uda były umięśnione.
— Chyba nie zajmujesz się Demerzelem tylko dlatego, że jest moim przyjacielem. Musisz mieć jakiś inny powód.
— Nie ma w tym żadnej zagadki. Tak długo jak jesteś przyjacielem Demerzela, twoja pozycja tu, na uniwersytecie, jest bezpieczna i możesz kontynuować badania w dziedzinie psychohistorii.
— No proszę. A więc mam powód, by się z nim przyjaźnić. Frzynaj-mniej to rozumiesz.
— Tobie opłaca się utrzymywać z nim znajomość. To rozumiem. Jeśli jednak chodzi o przyjaźń, tego nie rozumiem. Tak czy inaczej, jeśli Demerzel straci władzę, to pomijając już wpływ, jaki może to mieć na twoją pozycję, Cleon będzie osobiście kierował Imperium, a to jeszcze pogłębi jego rozpad. Może zapanować anarchia, i to zanim zdążymy opracować założenia praktyczne psychohistorii, które pomogłyby nauce uratować ludzkość.
— Rozumiem. Ale uczciwie mówiąc, nie sądzę, byśmy otrzymali wyniki w tak krótkim czasie, żeby mogło to zapobiec Upadkowi.
— Jeśli nawet nie będziemy mogli zapobiec Upadkowi, to może zdołamy chociaż złagodzić jego efekty?
— Być może.
— A widzisz. Im dłużej będziemy mogli pracować w spokoju, tym większą będziemy mieli szansę zapobiec Upadkowi albo przynajmniej złagodzić jego skutki. A ponieważ o to nam chodzi, w czym jesteśmy zgodni, uratowanie Demerzela może być konieczne, czy nam — albo też tylko mi — się to podoba czy nie.
— A przed chwilą powiedziałeś, że chciałbyś się go pozbyć z pałacu, z Trantora, a nawet z Imperium.
— Tak, w idealnych warunkach. Tyle że nie żyjemy w idealnych warunkach i potrzebujemy naszego Pierwszego Ministra, nawet jeśli jest on narzędziem represji i despotyzmu.
— Rozumiem. Dlaczego jednak sądzisz, że Imperium jest tak bliskie destrukcji, że do jego Upadku wystarczy dymisja Pierwszego Ministra?
— Podpowiada mi to psychohistoria.
— Na jakiej więc podstawie formułujesz tego typu przepowiednie? Przecież nie mamy jeszcze nawet ogólnych założeń.
— Istnieje jeszcze intuicja, Hari.
— Ona zawsze istniała. Jednak potrzebujemy czegoś więcej, zgadzasz się? Musimy opracować zasady matematyczne, które przy spełnieniu tych lub innych warunków pozwolą nam określić prawdopodobieństwo specyficznych dróg rozwoju przyszłości. Gdyby do osiągnięcia celu wystarczyła intuicja, wcale nie potrzebowalibyśmy psychohistorii.
— Jedno nie musi wykluczać drugiego, Hari. Mówię o obu drogach: o takiej kombinacji, która może być lepsza niż inne… przynajmniej dopóki psychohistoria nie zostanie udoskonalona.
— Jeśli w ogóle tak się stanie — rzekł Seldon. — Powiedz mi jednak, na czym polega niebezpieczeństwo dotyczące Demerzela? Kto może go zranić czy też obalić? Czy mówimy o obaleniu Demerzela?
— Tak — odpowiedział Amaryl, a jego twarz przybrała ponury wyraz.
— W takim razie powiedz mi. Zlituj się nad moją ignorancją.
Amaryl zarumienił się.
— Nie drwij, Hari. Na pewno słyszałeś o Jo-Jo Joranum.
— Oczywiście. Jest demagogiem, który kreuje się na przywódcę ludowego… zaraz, zaraz, skąd on pochodzi? Z Nishaya, prawda? To naprawdę mało znaczący świat. O ile dobrze pamiętam, wypasają tam stada kóz i produkują doskonałe sery.
— Zgadza się. Ale on nie jest ot jakimś tam zwykłym demagogiem. Ma wielu zwolenników i staje się coraz silniejszy. Jego celem, jak sam mówi, jest sprawiedliwość społeczna oraz większe zaangażowanie polityczne ludu.
— Tak, dużo o tym słyszałem — powiedział Seldon. — Jego hasło brzmi: „Władza należy do ludu”.
— Trochę inaczej. Powiada: „Władza to lud”. Seldon pokiwał głową.
— Wiesz co, podoba mi się ta myśl.
— Mnie też, nawet bardzo… gdyby Joranum naprawdę miał to na myśli. Ale tak nie jest. Dla niego to tylko jeden ze schodków, po których chce się wspiąć. To tylko droga wiodąca do celu, a nie wytyczony cel. Joranum chce się pozbyć Demerzela, bo wtedy łatwo mu będzie manipulować Cleonem. Później sam obejmie tron i to on stanie się ludem. Sam mi mówiłeś, że w dziejach Imperium było wiele takich epizodów, a ostatnio Imperium jest słabsze i mniej stabilne niż kiedyś. Cios, który w poprzednich stuleciach spowodowałby jedynie niewielkie zachwianie, teraz mógłby je zniszczyć. Imperium pogrążyłoby się w wojnie domowej i nigdy już nie odzyskałoby dawnej formy, a my nie mamy psychohistorii, która podpowiedziałaby nam, co powinniśmy zrobić.
— Rozumiem twój punkt widzenia, ale z pewnością nie będzie tak łatwo pozbyć się Demerzela.
— Nie zdajesz sobie sprawy, jak silny staje się Joranum.
— To bez znaczenia. — Niemal widać było kłębiące się myśli Seldona. — Zastanawia mnie natomiast, że rodzice nazwali go Jo-Jo. W tym imieniu jest coś młodzieńczego.
— Jego rodzice nie mieli z tym nic wspólnego. Naprawdę ma na imię Laskin, to bardzo popularne imię na Nishaya. Sam wybrał imię Jo-Jo, prawdopodobnie od pierwszej sylaby swego nazwiska.
— Nie sądzisz, że głupio zrobił?
— Nie. Jego zwolennicy skandują: Jo… Jo… Jo… Jo. Działa to hipnotycznie.
— No cóż — powiedział Seldon, odwracając się do swego trójkomputera i porządkując wielowymiarową symulację, którą stworzył za jego pomocą — zobaczymy, co się będzie działo.
— Jak możesz podchodzić do tego tak obojętnie? Mówię ci, że zawisło nad nami niebezpieczeństwo.
— Wcale tak me jest — rzekł Seidon, a jego głos i wyraz oczu zdradzały stanowczość. — Nie znasz wszystkich faktów.
— A jakich to faktów nie znam?
— Porozmawiamy o tym innym razem, Yugo. Wolałbym, żebyś zajął się teraz swoją pracą i pozwolił, bym to ja zajął się Demerzelem i stanem Imperium.
Amaryl zacisnął usta, ale nawyk posłuszeństwa wobec Seldona był tak silny, że powiedział jedynie:
— Tak, Hari.
Mimo to już w drzwiach odwrócił się i dodał:
— Popełniasz błąd, Hari. Seldon uśmiechnął się lekko.
— Nie sądzę, ale przyjąłem twoje ostrzeżenie i będę o nim pamiętał. Powtarzam ci jednak, że wszystko będzie dobrze.
Kiedy Amaryl wyszedł, Seldon przestał się uśmiechać.
— Czy naprawdę wszystko będzie dobrze?
Choć Seldon pamiętał o przestrogach Amaryla, nie przykładał do nich większej wagi. Nadeszły i minęły jego czterdzieste urodziny, co dla wielu bywa psychologicznym ciosem.
Czterdziestka! Minęła już młodość. Życie nie rozpościerało się już przed nim jak olbrzymie pole, którego horyzont ginie gdzieś w oddali. Przebywał na Trantorze od ośmiu lat, a czas ten upłynął bardzo szybko. Następne osiem lat i dobiegnie niemal pięćdziesiątki. Będzie się zbliżała starość.
Co gorsza, nie opracował jeszcze nawet solidnych podstaw psychohistorii! Yugo Amaryl tak mądrze mówił o prawach i pracował nad swoimi równaniami, posługując się śmiałymi założeniami opartymi na intuicji. Ale jak można by przetestować takie założenia? Psychohistoria nie jest jeszcze nauką eksperymentalną. Pełne badanie wymagałoby doświadczeń, a te zaangażowania całych światów, mnóstwa czasu i… całkowitego braku odpowiedzialności etycznej.
Postawiony problem wydawał się niemożliwy do rozwiązania, toteż Seldon, niechętnie spędzający czas na zajęciach administracyjnych, udał się pod koniec dnia do domu w ponurym nastroju.
Zazwyczaj spacer przez miasteczko uniwersyteckie wprawiał go w lepszy nastrój. Nad Uniwersytetem Streelinga wznosiła się tak gigantyczna kopuła, że przebywając w miasteczku uniwersyteckim, miało się wrażenie, iż widzi się otwartą przestrzeń. Nie trzeba też było znosić takich warunków meteorologicznych, jakich Seldon doświadczył podczas wizyty w Pałacu Imperialnym. Rosły tu drzewa, rozpościerały się trawniki i alejki, co sprawiało, że czuł się jak w miasteczku uniwersyteckim swojego starego college’u, na rodzinnym Helikonie.
Złudzenie zachmurzenia zaplanowanego na ten dzień dawało sztuczne światło słoneczne pojawiające się i znikające w dość dziwnych odstępach czasu. Było też nieco chłodno.
Seldonowi wydawało się, że ostatnio zimne dni pojawiają się jakoś częściej niż zazwyczaj. Czyżby na Trantorze oszczędzano energię? A może pogłębiał się jej niedobór? A może to on (tu aż się skrzywił na samą myśl) starzeje się i jego krew wolniej krąży? Wsunął dłonie do kieszeni marynarki i skulił się.
Zwykle nie musiał myśleć o tym, w którą stronę idzie. Doskonale znał trasę z biura do sali komputerowej, a stamtąd do swego mieszkania i z powrotem do biura. Przeważnie całą drogę wypełniały mu rozmyślania, jednakże dziś do jego świadomości dotarł jakiś dźwięk. Dźwięk, który nic nie znaczył.
Jo… Jo… Jo… Jo…
Był raczej cichy i odległy, ale przyniósł wspomnienia. Tak, ostrzeżenie Amaryla. Jo-Jo — demagog i przywódca ludowy. Czyżby był tu, w miasteczku akademickim? Seldon nie podjął świadomej decyzji: nogi same go poniosły i przywiodły ku lekkiemu wzniesieniu zwanemu placem uniwersyteckim, gdzie studenci gimnastykowali się, uprawiali sporty albo wygłaszali przemówienia.
Pośrodku placu znajdowała się niezbyt liczna grupa studentów, którzy entuzjastycznie śpiewali. Na platformie stał ktoś, kogo Hari nie rozpoznał, ktoś kołyszący się rytmicznie, o donośnym głosie.
Nie był to jednak Joranum. Seldon wielokrotnie oglądał go w holowizji, a ostrzeżony przez Amaryla, przyjrzał mu się uważnie. Joranum był rosłym mężczyzną, uśmiechał się jak fałszywy przyjaciel. Miał gęste jasne włosy i błękitne oczy.
Ten mężczyzna był niski, a poza tym szczupły, miał szerokie usta i ciemne włosy i zachowywał się bardzo głośno. Seldon nie wsłuchiwał się w słowa, ale usłyszał zdanie „przekazać władzę jednostki wielu” oraz głośny aplauz studentów, którym się to spodobało.
Doskonale, pomyślał, ale ciekawe, jak ma zamiar to zrobić… i czy mówi poważnie?
Znalazł się na skraju zgromadzenia i rozglądał dokoła, szukając kogoś znajomego. Wpadł na Finangelosa, studenta Wydziału Matematyki, całkiem przyzwoitego młodego człowieka o ciemnych, kędzierzawych włosach.
— Finangelos! — zawołał.
— Profesor Seldon — odpowiedział tamten dopiero po chwili, bo gapił się na niego tak, jakby nie potrafił go rozpoznać, gdy Hari nie trzymał rąk na klawiaturze komputera. Wreszcie podbiegł i zapytał: — Przyszedł pan posłuchać tego faceta?
— Nie. Przyszedłem tu tylko po to, by dowiedzieć się, co to za hałasy. Kto to?
— Nazywa się Namarti, profesorze. Przemawia w imieniu Jo-Jo.
— To już słyszałem — oznajmił Seldon, znów słuchając pieśni. Wyraźnie zaczynała się wtedy, gdy mówca chciał coś podkreślić. — Ale kim jest ten Namarti? Nie znam tego nazwiska. Z którego jest wydziału?
— On nie jest członkiem społeczności uniwersyteckiej, profesorze. To jeden z ludzi Jo-Jo.
— Jeśli nie jest członkiem społeczności uniwersyteckiej, to nie ma prawa tu przemawiać bez zezwolenia. Myślisz, że je posiada?
— Nie mam pojęcia, profesorze.
— W takim razie dowiedzmy się.
Seldon zaczął się przedzierać przez tłum, ale Finangelos złapał go za rękaw.
— Panie profesorze, niech pan niczego nie zaczyna. On ma ze sobą obstawę.
Za mówcą widać było sześciu młodych ludzi. Stali na szeroko rozstawionych nogach, ręce mieli splecione na piersiach, a miny bardzo groźne.
— Obstawę?
— Na wypadek awantury. Gdyby ktoś chciał się powygłupiać.
— W takim razie na pewno nie jest członkiem społeczności uniwersyteckiej i nawet zezwolenie nie usprawiedliwiłoby obecności tej, jak ją nazywasz, „obstawy”. Finangelos, wezwij strażników uniwersyteckich. Powinni tu już dawno być, i to bez wzywania.
— Pewnie nie chcą mieć kłopotów — wymamrotał Finangelos. — Proszę pana, profesorze, niech pan nic nie robi. Jeśli chce pan, żebym wezwał strażników, zrobię to, ale proszę, by się pan wstrzymał do ich przybycia.
— Może mógłbym przerwać to, zanim przybędą.
Seldon zaczai się przepychać między ludźmi, co nie było znowu takie trudne. Niektórzy z obecnych rozpoznawali go, a wszyscy pozostali widzieli naszywkę profesorską na jego ramieniu. Doszedł do platformy, oparł na niej dłonie i nieco sapiąc, wskoczył na górę. Boleśnie rozczarowany pomyślał, że dziesięć lat temu potrafiłby to zrobić, pomagając sobie tylko jedną dłonią, i nie zasapałby się przy tym.
Wyprostował się. Mówca przerwał, a w jego wzroku pojawiły się ostrożność i chłód.
— Proszę o zezwolenie na przemawianie do studentów — zażądał spokojnie Seldon.
— Kim pan jest? — zapytał mówca. Wypowiedział te słowa głośno i wyraźnie.
— Jestem profesorem tego uniwersytetu — odpowiedział Seldon równie głośno. — Mogę zobaczyć pańskie zezwolenie?
— Odmawiam. Nie ma pan prawa zadawać mi takich pytań ani żądać zezwolenia.
Młodzi mężczyźni otoczyli szczelniej mówcę.
— Jeśli nie ma pan zezwolenia, to radzę natychmiast opuścić teren uniwersytetu.
— A jeśli tego nie zrobię?
— No cóż, tak czy inaczej strażnicy uniwersyteccy są już w drodze. — Seldon odwrócił się w stronę tłumu. — Studenci — zawołał — w naszym miasteczku uniwersyteckim mamy prawo czuć się wolni, a i przemawiać możemy swobodnie, jednakże prawo to może zostać nam odebrane, jeśli pozwolimy obcym, którzy nie mają zezwolenia, by…
Seldon poczuł, że ktoś kładzie ciężką dłoń na jego ramieniu, i zadrżał. Odwrócił się i zobaczył, że to jeden z ludzi, których Finangelos nazwał obstawą.
— Zjeżdżaj stąd, i to szybko! — rzucił mężczyzna. Mimo że mówił z charakterystycznym akcentem, Hari nie potrafił od razu rozpoznać, skąd pochodzi.
— To i tak nic nie da — powiedział. — Strażnicy będą tu za chwilę.
— W takim razie — odezwał się Namarti, wykrzywiając usta — będą zamieszki. To nas nie przeraża.
— Nic takiego nie nastąpi — stwierdził Seldon. — To byłoby wam na rękę, ale nie będzie żadnych zamieszek. Odejdziecie stąd w spokoju. — Znów odwrócił się do studentów i strząsnął rękę młodzieńca ze swego ramienia. — Dopilnujemy tego, prawda?
— To profesor Seldon! — wrzasnął ktoś z tłumu. — Przyzwoity człowiek! Zostawcie go!
Helikończyk wyczuwał, że studenci mają mieszane uczucia. Wiedział, że niektórzy z nich chętnie wzięliby udział w bójce ze strażnikami uniwersyteckimi, ot tak, dla zasady. Z drugiej strony, musieli się tu znajdować tacy, którzy go lubili, a także inni, którzy wprawdzie go nie znali, ale z pewnością nie pragnęli być świadkami pobicia profesora uniwersytetu.
— Niech pan uważa, profesorze! — rozległ się krzyk jakiejś kobiety. Seldon westchnął i spojrzał na postawnego młodego człowieka, ku któremu zwrócił się twarzą. Nie wiedział, czy sobie z nim poradzi, czy wciąż ma dość dobry refleks, a muskuły wystarczająco krzepkie, choć nieraz popisywał się śmiałymi wyczynami.
Jeden z kompanów Namartiego ruszył ku niemu, zachowując się wielce poufale. Szedł powoli, co dało Seldonowi tyle czasu, ile potrzebowało jego starzejące się ciało. Oprych wyciągnął rękę, co tylko ułatwiło Helikończykowi zadanie. Chwycił mężczyznę za ramię, wykręcił je i pochylił się, pociągając najpierw w górę, potem zaś w dół (stękał przy tym — dlaczego musiał stękać?), a napastnik poszybował w powietrze, częściowo popchnięty siłą własnego rozpędu. Wylądował z hukiem na skraju platformy; widać było, że ma wykręcone ramię.
Zgromadzeni studenci zawyli dziko, widząc tak nieoczekiwany rozwój akcji. Poczucie wspólnoty zaowocowało wybuchem dumy.
— Bierz ich, profesorku! — krzyknął ktoś. Inni powtórzyli to za nim. Seldon wygładził włosy, starając się nie sapać. Stopą strącił napastnika z platformy.
— Ktoś jeszcze? — spytał milutko. — Czy też spokojnie opuścicie teren?
Stanął przed Namartim i jego pięcioma sługusami.
— Ostrzegam was. Tłum jest teraz po mojej stronie. Jeśli zechcecie mnie tknąć, rozerwą was na strzępy… No dobra, który następny? Proszę bardzo. Byle pojedynczo.
Podniósł głos, wymawiając ostatnie zdanie, a przebierając palcami, pokazał, że zaprasza ich do siebie. Studenci krzykiem wyrażali aplauz.
Namarti stał obojętnie na platformie. Seldon podskoczył ku niemu i złapał jego szyję w zgięcie ręki. Teraz i studenci wdrapywali się na platformę, wołając: „Byle pojedynczo! Byle pojedynczo!” Stanęli pomiędzy ochroniarzami a Seldonem.
Seldon wzmocnił nacisk na tchawicę swego przeciwnika i szepnął mu na ucho:
— Wiem, co powinienem zrobić, Namarti. Znam się na tym. Przez lata zdobyłem praktykę. Jeśli poruszysz się i spróbujesz wyrwać, tak ci podreperuję tchawicę, że już nigdy nie wymówisz nic głośniej niż szeptem. Jeśli cenisz sobie swój głos, to rób, co każę. Kiedy zwolnię uścisk, rozkażesz swojej zgrai buldogów, by stąd odeszli. Jeśli powiesz coś innego, będą to ostatnie słowa, jakie normalnie powiedziałeś w życiu. A gdyby ci przyszło do głowy tu wrócić, wykończę cię, przystojniaczku.
Zwolnił na chwilę uścisk, a wtedy Namarti powiedział ochrypłym głosem:
— Wynoście się. Wszyscy.
Wycofywali się w popłochu, pomagając potłuczonemu koledze. Kiedy po kilku chwilach przybyli strażnicy uniwersyteccy, Seldon rzekł:
— Przepraszam, panowie. To był fałszywy alarm.
Opuścił plac uniwersytecki. Szedł do domu bardziej niż boleśnie rozczarowany. Odsłonił tę część swej natury, której nikomu nie chciał pokazywać. Jest przecież Harim Seldonem matematykiem, a nie Harim Seldonem — sadystą. A poza tym, pomyślał ponuro, Dors dowie się o wszystkim. Prawdę mówiąc, powinien sam ją o tym poinformować, zanim usłyszy znacznie dramatyczniejszą wersję wydarzeń, gorszą niż w rzeczywistości.
Dors nie będzie zadowolona.
Nie była.
Czekała na niego w drzwiach mieszkania, stojąc w dość swobodnej pozie z ręką na biodrze. Wyglądała prawie tak jak wtedy, gdy osiem lat temu zobaczył ją po raz pierwszy na uniwersytecie: szczupła, zgrabna, o kręconych czerwonawozłotych włosach — wydała mu się śliczna, choć obiektywnie rzecz biorąc, nie była piękna. Od pierwszych dni ich znajomości nie potrafił oceniać jej bezstronnie.
Dors Venabili! Właśnie o tym pomyślał, kiedy zobaczył jej spokojną twarz. Na wielu światach, a nawet w wielu sektorach Trantora Dors przyjęłaby nazwisko męża, ale to równałoby się jakiejś formie własności, a tego Seldon nie chciał, choć zwyczaj przybierania nazwiska męża został usankcjonowany dawno temu, w odległej i mrocznej przeszłości przedimperialnej.
— Już słyszałam, Hari — odezwała się cicho Dors. Smutno pokręciła głową, ale jej luźno spływające loki ledwie się poruszyły. — No i co mam z tobą począć?
— Całusek byłby mile widziany.
— Być może, ale dopiero gdy sobie trochę porozmawiamy. Wejdź. Drzwi zamknęły się za nimi.
— Wiesz, kochanie, że mam wykłady i prowadzę badania. Wciąż zajmuję się tą przerażającą historią Królestwa Trantora, której znajomość, jak sam przyznajesz, jest niezbędna do twojej pracy. Czy mam to wszystko rzucić i zająć się uganianiem za tobą, by cię chronić? Wiesz, że taka jest moja rola. Teraz, kiedy robisz postępy w psychohistorii, muszę cię chronić ze zdwojoną uwagą.
— Robię postępy? Chciałbym, żeby tak było. Ale nie musisz mnie chronić.
— Czyżby? Wysłałam Raycha, żeby cię poszukał. Spóźniałeś się, więc się niepokoiłam. Zwykle mnie uprzedzasz, jeśli masz przyjść później. Przykro mi, jeśli moje słowa brzmią tak, jakbym była twoją strażniczką, Hari, ale ja jestem twoją strażniczką.
— Czy pani rozumie, Strażniczko Dors, że od czasu do czasu mam ochotę zerwać się ze smyczy?
— A co powiem Demerzelowi, jeśli coś ci się stanie?
— Spóźniłem się na obiad? Zamówiłaś już wybrane dania?
— Nie. Czekałam na ciebie. A skoro już jesteś, wybierz je sam. Poza tym nie zmieniaj tematu.
— Czy Raych nie powiedział ci, że nic mi się nie stało? O czym więc tu mówić?
— Kiedy cię znalazł, panowałeś już nad sytuacją, wrócił więc przed tobą, ale tylko kilka minut wcześniej. Nie słyszałam żadnych szczegółów. Opowiedz… co… robiłeś?
Seldon wzruszył ramionami.
— Odbywało się nielegalne zgromadzenie, a ja je przerwałem. Uniwersytet mógłby mieć poważne kłopoty, gdybym tego nie zrobił.
— I to właśnie ty musiałeś temu zapobiec? Hari, nie jesteś już zapaśnikiem. Jesteś…
— Starym człowiekiem? — dokończył pospiesznie.
— Jak na zawodnika, tak. Masz czterdzieści lat. Jak się czujesz?
— Prawdę mówiąc, nieco zesztywniałem.
— Rozumiem to doskonale. Pewmfgo dnia, kiedy będziesz udawał, że jesteś młodym helikońskim atletą, połamiesz sobie żebra. Opowiedz mi, co się stało.
— Cóż, mówiłem ci, że Amaryl ostrzegał mnie, że Demerzel ma kłopoty z powodu demagogicznego gadania Jo-Jo Joranum.
— Jo-Jo. Tak, tyle też wiem. Nie wiem jednak, co się stało dzisiaj.
— Na placu przed uniwersytetem jeden z zauszników Jo-Jo, Namarti, przemawiał do studentów.
— Gambol Deen Namarti to prawa ręka Joranum.
— Widzę, że wiesz o nim więcej niż ja. W każdym razie przemawiał do studentów, nie mając na to zezwolenia, i jak sądzę, miał nadzieję, że dojdzie do jakichś rozruchów. Tego rodzaju zamieszki są im na rękę, a gdyby doprowadzili do zamknięcia uniwersytetu, choćby na jakiś czas, Namarti oskarżyłby Demerzela o ograniczanie wolności społeczności akademickiej. Myślę, że najchętniej obwiniliby go o wszystko. Dlatego ich powstrzymałem… Musieli odejść z niczym.
— Widzę, że jesteś z siebie dumny.
— A dlaczego by nie? To chyba nie najgorzej jak na czterdziestolatka.
— Postąpiłeś tak, żeby sprawdzić, na co cię stać po czterdziestce?
Seldon zastanawiał się przez chwilę, po czym starannie nacisnąwszy odpowiednie przyciski, zamówił posiłek. Dopiero po chwili odpowiedział:
— Nie. Naprawdę martwiłem się, że uniwersytet mógłby mieć poważne kłopoty. Chodziło mi też o Demerzela. Obawiam się, że opowieść Yugo o niebezpieczeństwie zrobiła na mnie większe wrażenie, niż przypuszczałem. To było głupie, Dors, bo wiem, że Eto potrafi zatroszczyć się o siebie. Nie umiałem tego wyjaśnić ani Yugo, ani nikomu innemu oprócz ciebie. — Odetchnął głęboko. — To zdumiewające, jak przyjemnie jest móc choć z tobą o tym porozmawiać. Tylko my wiemy, że Demerzel jest nietykalny.
Dors nacisnęła włącznik we wgłębieniu płytki przymocowanej na ścianie i jadalnia wydzielona z pomieszczenia wypoczynkowego rozjarzyła się delikatną brzoskwiniową poświatą. Podeszli do stołu, który był już nakryty obrusem i zastawiony szkłem oraz naczyniami. Kiedy usiedli, obiad zaczął się pojawiać na stole — ostatnio, wieczorem o tej porze, nie trzeba było nawet długo czekać. Swldon przyjął go z obojętną miną. Już dawno przyzwyczaił się do pozycji społecznej, dzięki której w ten właśnie sposób mógł realizować zamówienia.
Spróbował przypraw, które polubili w czasie pobytu w Mycogenie — jedynej rzeczy, którą można było polubić w tym dziwnym, zdominowanym przez mężczyzn, przesiąkniętym religijnością i kultywującym przeszłość sektorze.
— Co masz na myśli, mówiąc „nietykalny”? — spytała Dors.
— Wiesz, kochanie, że on potrafi zmieniać uczucia. Chyba o tym nie zapomniałaś. Jeśli Joranum naprawdę stanie się niebezpieczny, Eto może go — tu wykonał nieokreślony gest — zmienić, wpłynąć na jego umysł.
Dors wyglądała na niezadowoloną; posiłek upływał w raczej niezwykłym milczeniu. Kiedy skończyli jeść, resztki — naczynia, sztućce i wszystko inne — zawirowały i wpadły do zbiornika na odpadki pośrodku stołu, który niezwłocznie nakrył się obrusem. Dopiero wtedy Dors odezwała się:
— Nie jestem pewna, czy chcę o tym mówić, ale nie mogę pozwolić, by zwiodła cię twoja naiwność.
— Naiwność? — Hari zmarszczył brwi.
— Tak. Nigdy o tym nie rozmawialiśmy. Nie sądziłam, że ten temat wypłynie, ale Demerzel ma pewne słabe strony. Wcale nie jest nietykalny. Można mu wyrządzić krzywdę, a Joranum naprawdę stanowi dla niego zagrożenie.
— Mówisz poważnie?
— Oczywiście. Nie rozumiesz robotów, a już na pewno nie tak złożonych jak Demerzel. A ja je rozumiem.
Znów na chwilę zapadła cisza, jednak tylko dlatego, że myśli wymagają ciszy. Seldon był niespokojny.
Tak, to była prawda. Jego żona mogła się pochwalić naprawdę niesamowitą znajomością robotów. Przez lata Hari myślał o tym bardzo często, lecz w końcu poddał się i zepchnął problem do podświadomości. Gdyby nie Eto Demerzel, który był robotem, nigdy nie poznałby Dors. Dors pracowała u Demerzela i to właśnie Demerzel „wyznaczył” ją osiem lat temu do ochrony Helikończyka podczas jego Ucieczki, kiedy to przemierzał różne sektory Trantora. Jednak nawet teraz, gdy była jego żoną, jego wierną towarzyszką, jego „lepszą połową”, Hari czasami zastanawiał się nad jej dziwnym przywiązaniem do robota Demerzela. Czuł, że jest to jedyna sfera życia Dors niedostępna dla niego, sfera, w której byłby wręcz niemile widziany. Myśli te przywiodły go” do najboleśniejszego pytania: Czy Dors towarzyszyła mu wyłącznie przez wzgląd na rozkaz Demerzela, czy też z miłości? Chciałby wierzyć, że prawdziwy był ten drugi powód, a jednak…
Życie, które wiódł z Dors Venabili, było szczęśliwe, ale miało to swoją cenę — musieli przestrzegać pewnego warunku. Przestrzegali go tym staranniej, że nie został ustalony w trakcie dyskusji ani wspólnych uzgodnień, lecz powstał na zasadzie niepisanego porozumienia.
Seldon rozumiał, że znalazł w osobie Dors wszystko, czego oczekiwał od żony. To prawda, że nie miefi dzieci, ale nigdy się ich nie spodziewał ani też, prawdę mówiąc, zbytnio nie pragnął. Miał Raycha, którego traktował jak syna, tak jakby chłopak odziedziczył cały jego genotyp — a może nawet więcej.
Już samo to, że za sprawą Dors pomyślał o tym wszystkim, naruszyło porozumienie, dzięki któremu przetrwali tyle lat w spokoju i bez trosk — czuł się więc nieco urażony i to uczucie wciąż narastało.
Jednak odepchnął te myśli i pytania. Nauczył się już akceptować Dors w roli osoby, która troszczy się o niego, i nie chciał niczego zmieniać. W końcu, to przecież z nim dzieliła dom, stół i łoże — z nim, nie z Eto Demerzelem.
Z rozmyślań wyrwał go głos Dors.
— Mówiłam… Jesteś w złym nastroju, Hari?
Spłoszył się nieco, bo jej głos zabrzmiał jak refren. Uświadomił sobie także, że pogrążając się w myślach, jednocześnie oddalał się od niej.
— Przepraszam, kochanie. Nie jestem w złym nastroju. Po prostu zastanawiałem się, jak powinienem odpowiedzieć na twoje słowa.
— Dotyczące robotów? — Wyglądała na dość spokojną, kiedy wypowiedziała to słowo.
— Stwierdziłaś, że nie wiem o nich tyle co ty. Jak mam na to odpowiedzieć? — Zrobił pauzę, po czym dodał cicho, wiedząc, że jest to jego szansa: — To znaczy, nie złoszcząc się.
— Nie powiedziałam, że nie wiesz nic o robotach. Jeśli zamierzasz cytować moje słowa, rób to precyzyjnie. Powiedziałam, że nie rozumiesz robotów. Jestem pewna, że wiesz o nich bardzo dużo, być może nawet więcej niż ja, ale wiedza nie musi wcale oznaczać zrozumienia.
— Wiesz co, Dors, rozmyślnie wykorzystujesz paradoksy, by mnie rozdrażnić. Paradoks wyrasta z dwuznaczności będącej nieumyślną bądź zamierzoną złudą. Nie lubię tego ani w nauce, ani w towarzyskiej rozmowie, chyba że ma rozśmieszyć ludzi, ale przecież nie o to nam teraz chodzi.
Dors roześmiała się w swój charakterystyczny sposób — delikatnie, prawie tak, jakby rozbawienie było czymś zbyt cennym, by trwonić je tak beztrosko.
— Najwyraźniej paradoks tak cię dręczy, że aż stajesz się pompatyczny, a ty zawsze popisujesz się dowcipem, kiedy stajesz się pompatyczny. A jednak wyjaśnię ci to. Nie miałam zamiaru cię rozdrażnić. — Pochyliła się, by poklepać go po dłoni, ale ku swemu zdziwieniu, a także pewnemu zażenowaniu zauważyła, że zacisnął ją w pięść. — Bardzo dużo mówisz o psychohistorii — stwierdziła. — W każdym razie do mnie. Masz tego świadomość? Seldon odchrząknął.
— Jeśli o to chodzi, zdaję się na twoją łaskę. Ten projekt jest tajny już z samej swojej natury. Psychohistoria nie zadziała, jeśli ludzie, których dotyczy, będą coś o niej wiedzieli, dlatego mogę o tym rozmawiać wyłącznie z tobą i z Yugo. Dla niego jest tylko intuicją. Jest niezwykle inteligentny, ale ma też naturalną skłonność do skakania jak oszalały w ciemnościach, więc muszę grać rolę strażnika i wciąż go stamtąd wyciągać. Poza tym mam nieposkromione myśli i lepiej je słyszę, kiedy mówię — uśmiechnął się — nawet jeśli widzę, że nie rozumiesz z tego ani słowa.
— Wiem, że jestem twoim pierwszym słuchaczem, ale to mi wcale nie przeszkadza. Naprawdę, Hari, więc nie składaj w duchu postanowień, że zmienisz swoje zachowanie. Ja oczywiście nie rozumiem twojej matematyki. Jestem tylko historykiem, i to nawet nie historykiem nauki. Teraz czas wypełnia mi wpływ zmian ekonomicznych na rozwój polityczny…
— Tak, ja również jestem twoim pierwszym słuchaczem, a może tego nie zauważyłaś? Kiedy nadejdzie odpowiednia pora, będę potrzebował twoich przemyśleń dla celów psychohistorii, dlatego podejrzewam, że twoja pomoc będzie niezastąpiona.
— Doskonale! Teraz, kiedy już ustaliliśmy, dlaczego jesteś ze mną, a wiedziałam, że moja eteryczna uroda nie mogła być tego powodem, pozwól sobie wyjaśnić przy okazji, że kiedy twoje rozumowanie zbacza z czysto matematycznych aspektów, wydaje mi się, że daję się wciągnąć w twój tok myślenia. Wielokrotnie już wyjaśniałeś mi, co nazywasz koniecznością minimalizmu. Myślę, że to rozumiem. Masz na myśli…
— Dobrze wiem, co mam na myśli. Dors wyglądała na urażoną.
— Proszę, nie unoś się, Hari. Nie usiłuję ci tego wyjaśnić. Pragnę wyjaśnić to sobie. Mówisz, że jesteś moim pierwszym słuchaczem, więc zachowuj się, jakbyś nim był. Wzajemność jest chyba uczciwa, prawda?
— Owszem, ale jeśli zamierzasz oskarżać mnie o wyniosłość, skoro powiedziałem tylko jedno małe…
— Dość tego! Zamilcz!… Powiedziałeś mi, że minimalizm ma dla psychohistorii stosowanej najwyższe znaczenie, że jest sztuką dążenia do zmian rozwoju niepożądanego w sposób pożądany albo przynajmniej w mniej niepożądany. Powiedziałeś, że zmiana musi mieć zastosowanie, nawet jeśli jest maleńka, minimalna…
— Tak — przerwał jej ochoczo Seldon — a to dlatego, że…
— Nie, Hari, to ja usiłuję to wyjaśnić. Oboje wiemy, że ty to rozumiesz. Musisz posługiwać się minimalizmem, bo każda zmiana, jakakolwiek zmiana, powoduje mnóstwo skutków ubocznych, na które nie można pozwolić. Jeśli zmiana jest zbyt zasadnicza i w efekcie powstaje zbyt dużo zmiennych, wtedy niemal na pewno wynik będzie zbyt odległy od zaplanowanego, a co za tym idzie całkowicie nieprzewidywalny.
— Masz rację — powiedział Seldon. — To jest właśnie istota efektu chaotycznego. Problem tkwi w tym, czy dana zmiana jest dostatecznie mała, by jej skutki można było przewidzieć, czy też historia ludzkości jest pod każdym względem nieuchronnie i niezmiennie chaotyczna. Właśnie to sprawiło, że od samego początku sądziłem, że psychohistorii nie da się…
— Wiem, ale nie pozwalasz mi powiedzieć, co o tym myślę. To, czy konkretna zmiana będzie wystarczająco mała, nie jest wcale najważniejsze. Najważniejsze jest to, że każda zmiana większa od minimalnej wprowadza chaos. Pożądane minimum mogłoby mieć wartość zerową, ale jeśli jej nie ma, wciąż jest bardzo małe… tak więc poważniejszym problemem będzie znalezienie takich zmian, które są dostatecznie małe, a jednocześnie mają wartość większą od zera. Podsumowując, jak rozumiem, właśnie to uważasz za konieczność minimalizmu.
— Mniej więcej — rzekł Seldon. — Oczywiście, jak zwykle, problem jest wyrażony ściślej i bardziej rygorystycznie w języku matematyki. Popatrz tu…
— Oszczędź mi tego — powiedziała Dors. — Skoro wiesz tyle o psychohistorii, powinieneś też wiedzieć wiele o Demerzelu. Masz wiedzę, ale nie rozumiesz go, bo najwyraźniej nie wydaje ci się możliwe zastosowanie praw psychohistorii do Praw Robotyki.
Seldon odpowiedział ciszej:
— Teraz ja nie rozumiem, do czego zmierzasz.
— On też wymaga zmian minimalnych, zgadzasz się, Hari? Zgodnie z Pierwszym Prawem Robotyki żaden robot nie może wyrządzić krzywdy człowiekowi. To podstawowe prawo obowiązujące zwykłe roboty, ale Demerzel jest kimś zupełnie wyjątkowym i dla niego rzeczywistym prawem jest Prawo Zerowe, które w jego wypadku jest nawet ważniejsze niż Pierwsze Prawo. Prawo Zerowe stanowi, że robot nie może wyrządzić krzywdy ludzkości. To ogranicza Demerzela w taki sam sposób, w jaki ty jesteś skrępowany, tworząc podstawy psychohistorii. Rozumiesz?
— Zaczynam.
— Mam nadzieję. Jeśli Demerzel posiada zdolność zmieniania umysłów, musi to robić, biorąc pod uwagę skutki uboczne, których sobie nie życzy… a ponieważ jest Pierwszym Ministrem imperatora, musi się troszczyć o skutki uboczne, których jest naprawdę mnóstwo.
— A jak to się ma do obecnej sytuacji?
— Tylko pomyśl! Nie możesz powiedzieć nikomu, oczywiście oprócz mnie, że Demerzel jest robotem, bo odpowiednio wpłynął na ciebie. Ale jak mocny był to wpływ? Czy chcesz powiedzieć ludziom, że Eto jest robotem? Czy chcesz go zniszczyć, skoro jesteś od niego zależny, bo chroni cię i wspiera finansowo twoje projekty badawcze? Oczywiście, że nie. Zmiana, jakiej musiał dokonać w twoim przypadku, była maleńka, ale wystarcza, by powstrzymać cię przed wygadaniem się w chwili podniecenia czy nieuwagi. Jest tak mała, że nie przynosi żadnych szczególnych skutków ubocznych. Ogólnie rzecz biorąc, tak właśnie Demerzel usiłuje kierować Imperium.
— A przypadek Joranum?
— To oczywiste, że zupełnie różni się od twojego. Jo-Jo jest, bez względu na motywy, niezmiennie wrogo nastawiony wobec Demerzela. Niewątpliwie Demerzel mógłby to zmienić, ale za cenę gwałtownego przekształcenia osobowości Joranum. Eto nie zdołałby przewidzieć wszystkich następstw takiej sytuacji. Zamiast więc próbować skrzywdzić Joranum, co przyniosłoby skutki uboczne w postaci skrzywdzenia innych, być może nawet całej ludzkości, musi zostawić Jo-Jo w spokoju, dopóki nie znajdzie jakiejś małej zmiany, tak małej, aby bez szkód uratować całą sytuację. Dlatego właśnie Yugo ma rację i dlatego Demerzel jest narażony na atak, przed którym trudno mu się obronić.
Seldon wysłuchał tego, ale nie odpowiedział. Wyglądał na zatopionego w myślach. Upłynęła dłuższa chwila, zanim się odezwał.
— Jeśli Demerzel nie może nic zrobić w tej sprawie, to w takim razie ja muszę się tym zająć.
— Jeśli on nie może nic zrobić, to czego ty możesz dokonać?
— Chodzi o co innego. Mnie nie ograniczają Prawa Robotyki. Nie muszę się tak obsesyjnie przejmować minimalizmem. Na początek muszę się zobaczyć z Demerzelem.
Dors była nieco zdziwiona.
— Musisz? Z pewnością nie byłoby najmądrzej ogłaszać wszem i wobec, że jesteście powiązani.
— W obecnej sytuacji nie możemy udawać, że nie jesteśmy powiązani. Naturalnie, nie spotkam się z nim przy dźwiękach fanfar i zapowiedzi w holowizji, ale muszę się z nim zobaczyć.
Seldon zauważył, że wścieka się z powodu upływającego czasu. Osiem lat wcześniej, kiedy po raz pierwszy przybył na Trantor, mógł natychmiast przystąpić do działania. Miał tylko pokój w hotelu, który mógł porzucić, jeśli zechciał przemierzać sektory stołecznego świata Imperium.
Teraz musiał uczestniczyć w radach wydziału, podejmować decyzje i wykonywać swoją pracę. Nie mógł tak łatwo zostawić wszystkiego, kiedy tylko chciał, by spotkać się z Demerzelem — a nawet gdyby mógł, Demerzel także miał ustalony plan zajęć. Niełatwo było znaleźć taki moment, kiedy mogliby się spotkać.
Niełatwo też było sprawić, by Dors przestała się dziwić.
— Nie wiem, do czego zmierzasz, Hari — powiedziała.
— Ja też nie wiem, Dors — odparł zniecierpliwiony. — Mam nadzieję, że zrozumiem, o co mi chodzi, kiedy spotkam się z Demerzelem.
— Twoim najważniejszym obowiązkiem jest psychohistoria. On ci to powie.
— Być może. Przekonam się.
I właśnie wtedy, kiedy dopiero co udało mu się uzgodnić termin spotkania z Pierwszym Ministrem, co miało nastąpić za osiem dni, na ekranie ściennym biura wydziału pojawiła się wiadomość. Stylizowane litery pasowały do nieco archaicznego tekstu:
Helikończyk wpatrywał się w nią zdumiony. Nawet do imperatora nie zwracano się tą używaną przed wiekami formułą.
Również podpis wydrukowano inaczej, mniej przejrzyście niż zazwyczaj. Skreślono go czytelnie za pomocą ozdobników, ale jednocześnie miał aurę niedbale wykonanego dzieła artystycznego naszkicowanego przez jakiegoś mistrza. Podpis brzmiał: LASKIN JORANUM… Był to Jo-Jo we własnej osobie, gorąco proszący o audiencję.
Seldon zachichotał. Dobrze wiedział, dlaczego wybrano te słowa i ozdobny podpis. Sprawiały, że zwyczajne żądanie wzbudzało ciekawość. Hari nie miał zbytniej ochoty na spotkanie z tym człowiekiem… czy też nie miałby jej w normalnych warunkach. Cóż jednak warte było takiej stylizacji i artystycznego kunsztu? Chciał się dowiedzieć.
Kazał sekretarce ustalić czas i miejsce. Oczywiście, mieli się zobaczyć w jego biurze, nie w mieszkaniu. Zwykła rozmowa o interesach, żadne spotkanie towarzyskie. Co więcej, rozmowa miała się odbyć przed zaplanowanym spotkaniem z Demerzelem.
— Mnie to nie dziwi — powiedziała Dors. — Skrzywdziłeś dwóch jego ludzi, w tym jego głównego pomocnika; rozpędziłeś mały wiec, który zorganizował; sprawiłeś, że wyszedł na głupka. Pragnie ci się przyjrzeć. Sądzę, że powinnam ci towarzyszyć.
Seldon pokręcił głową.
— Wezmę ze sobą Raycha. On zna wszystkie moje sztuczki i jest silnym, sprytnym dwudziestolatkiem. Choć, prawdę mówiąc, jestem pewien, że ochrona nie będzie mi potrzebna. — Skąd możesz to wiedzieć?
— Joranum spotka się ze mną na terenie uniwersytetu. W pobliżu będzie wielu młodych ludzi. Nie jestem niepopularny wśród studentów, poza tym on na pewno przemyślał moją lekcję i dobrze wie, że będę bezpieczny na swoim terytorium. Jestem pewien, że będzie niezwykle grzeczny… i niezwykle przyjacielski.
— Hmm — mruknęła Dors, a kąciki jej ust drgnęły nieznacznie.
— I śmiertelnie niebezpieczny — dokończył Seldon.
Jako człowiek dobrze wychowany Hari Seldon skinął głową na powitanie, ale z jego twarzy nie można było wyczytać nic prócz chłodnej uprzejmości. Zadał sobie wiele trudu i przejrzał różnorodne hologramy Joranum, a jednak, jak to się często zdarza, prawdziwy osobnik, nieupozowany i dostosowujący swe zachowanie do zmieniających się warunków, nigdy nie jest taki jak na hologramie — choćby nie wiadomo jak starannie się przygotowywał. Być może, pomyślał Seldon, to w odpowiedzi na zachowanie obserwatora „prawdziwy osobnik” zmienia swoje zachowanie.
Joranum był wysoki — tak wysoki jak Helikończyk — ale potężniejszy od niego. Nie chodziło tu o muskulaturę; sprawiał raczej wrażenie mężczyzny delikatnej budowy i wcale nie otyłego. Miał okrągłą twarz, gęste, bardziej piaskowe niż żółte włosy i błękitne oczy. Ubrany był w matowy kombinezon roboczy, a na jego twarzy gościł nikły, pozornie przyjacielski uśmiech.
— Profesorze Seldon — głos był głęboki, a mówca dobrze go kontrolował — jestem wielce zobowiązany, mogąc się z panem spotkać. To miło z pana strony, że zgodził się pan na to spotkanie. Ufam, że nie ma pan nic przeciwko temu, że zabrałem ze sobą towarzysza, moją prawą rękę, choć nie uprzedziłem pana z góry. To Gambol Deen Namarti, ma trzy imiona, jak pan zapewne zauważył. O ile wiem, już go pan spotkał.
— Tak, rzeczywiście. Dobrze pamiętam tamten incydent. Seldon popatrzył na Namartiego z nieco sardonicznym uśmiechem.
W czasie poprzedniego spotkania współpracownik Joranum przemawiał na placu uniwersyteckim. Teraz, w normalnych warunkach, Hari przyjrzał się mu dokładnie. Namarti był średniego wzrostu, miał pociągłą twarz, bladożółtą cerę, ciemne włosy i szerokie usta. Nie uśmiechał się tak jak Joranum; jego oblicze było bez wyrazu — może gościł na nim jedynie cień ostrożności.
— Mój przyjaciel, doktor Namasti, który specjalizuje się w literaturze starożytnej, znalazł się tu na własną prośbę, by pana przeprosić — powiedział Joranum, uśmiechając się nieco szerzej.
Jo-Jo rzucił szybkie spojrzenie na Gambola, a ten bąknął mdławo przez zaciśnięte usta:
— Przepraszam, profesorze, za to, co się stało na platformie. Nie zdawałem sobie sprawy ze sztywnych reguł zachowania obowiązujących na terenie uniwersytetu, a poza tym nieco poniósł mnie entuzjazm.
— To zrozumiałe — rzekł Joranum. — Nie zdawał też sobie sprawy, kim pan jest. Sądzę, że teraz możemy już o tym zapomnieć.
— Zapewniam was, panowie, że nie zależy mi na rozpamiętywaniu tego wydarzenia — odezwał się Seldon. — To mój syn, Raych Seldon, więc jak panowie widzą, ja też mam towarzysza.
Raych zapuścił wąsy, czarne i gęste; u Dahlijczyków stanowiły one o” męskości. Kiedy przed ośmioma laty po raz pierwszy spotkał Seldona, nie miał jeszcze zarostu, był zwykłym ulicznikiem, głodnym obdartusem. Choć niskiego wzrostu, był jednak chłopcem zwinnym i umięśnionym. Rozmyślnie też starał się przybierać dumną minę, by dodać kilka psychicznych centymetrów do fizycznego wzrostu.
— Dzień dobry, młody człowieku — powiedział Joranum.
— Dzień dobry panu — odparł Raych.
— Proszę, usiądźcie, panowie — rzekł Seldon. — Czy mogę zaproponować coś do jedzenia lub do picia?
Joranum odmówił uprzejmym gestem.
— Nie, proszę pana. To nie jest spotkanie towarzyskie. — Usiadł na wskazanym miejscu. — Mam jednak nadzieję, że w przyszłości będzie ich wiele.
— Jeśli mamy rozmawiać o interesach, to zaczynajmy.
— Dotarły do mnie wieści, profesorze Seldon, o małym nieporozumieniu, o którym w swojej łaskawości zgodził się pan zapomnieć. Zastanawiałem się, dlaczego postanowił pan zachować się w ten sposób. Musi pan przyznać, że dużo pan ryzykował.
— Wcale tak nie uważam.
— Ale ja tak. Dlatego pozwoliłem sobie zapoznać się z wszystkimi danymi dotyczącymi pańskiej osoby, profesorze Seldon. Jest pan interesującym człowiekiem. Odkryłem, że pochodzi pan z Helikonu.
— Tak, tam właśnie się urodziłem. Dane mówią o tym jasno.
— I jest pan tu, na Trantorze, od ośmiu lat.
— To także nie jest tajemnicą.
— Już na samym początku stał się pan sławny, przedstawiając wyniki badań matematycznych na temat… jak to pan nazywa?… psychohistorii?
Seldon nieznacznie pokręcił głową. Jakże często żałował tamtej niedyskrecji. Oczywiście, wtedy nie wiedział, że jest to niedyskrecja.
— To tylko rozważania rozentuzjazmowanego młodzieńca. Nie doprowadziły do niczego konkretnego — stwierdził.
— Doprawdy? — Joranum rozejrzał się przyjemnie zdziwiony. — A jednak jest pan dziekanem Wydziału Matematyki na jednym z najlepszych trantorskich uniwersytetów, choć jeśli się nie mylę, ma pan zaledwie czterdzieści lat. A tak nawiasem mówiąc, ja mam czterdzieści dwa, więc nie uważam, że jest pan stary. Musi pan być niezwykle kompetentnym matematykiem, skoro objął pan to stanowisko.
Seldon wzruszył ramionami.
— Nie podjąłbym się wydawania sądów w tej sprawie.
— Albo musi pan mieć bardzo wpływowych przyjaciół.
— Panie Joranum, wszyscy chcielibyśmy mieć wpływowych przyjaciół, ale nie sądzę, by tu ich pan znalazł. Profesorowie uniwersyteccy rzadko miewają wpływowych przyjaciół, a czasami podejrzewam nawet, że w ogóle nie mają przyjaciół. — Uśmiechnął się, a Jo-Jo odwzajemnił uśmiech.
— Czyż nie uważa pan imperatora za wpływowego przyjaciela, profesorze?
— Rzeczywiście tak jest, ale co to ma wspólnego ze mną?
— Sądzę, że imperator jest pańskim przyjacielem.
— Jestem pewien, panie Joranum, że wśród informacji na mój temat znalazł pan i tę, że przed ośmioma laty byłem na audiencji u Jego Imperialnej Mości. Trwała może godzinę i nie zauważyłem wtedy, by Cleon I okazywał mi jakieś szczególne względy. Od tamtej pory nie rozmawiałem z nim ani nie widziałem go, oczywiście poza obrazami w holowizji.
— Ależ, profesorze, nie trzeba koniecznie rozmawiać czy widzieć się z imperatorem, by mieć w nim wpływowego przyjaciela. Wystarczy widywać się lub rozmawiać z Eto Demerzelem, Pierwszym Ministrem imperatora. Demerzel jest pańskim protektorem i dlatego możemy powiedzieć, że jest nim także imperator.
— Czy to z tych samych danych dowiedział się pan, że Pierwszy Minister Demerzel protegował mnie gdziekolwiek? A może jest w nich coś jeszcze, z czego wydedukował pan, że otacza mnie szczególną opieką?
— Po co przeglądać zapisy, skoro wasze powiązania są powszechnie znane? Obaj o tym wiemy. Przyjmijmy więc to za pewnik i kontynuujmy. I proszę — tu uniósł dłonie — by nie trudził się pan takimi serdecznymi zaprzeczeniami. To tylko strata czasu.
— Właściwie zamierzałem zapytać, dlaczego sądzi pan, że Demerzel chciałby mnie chronić? W jakim celu?
— Profesorze! Chce mi pan dokuczyć, udając, że uważa mnie za naiwnego? Wspomniałem już o psychohistorii, której pragnie Demerzel.
— A ja powiedziałem już panu, że były to młodzieńcze rozważania, które nie doprowadziły do niczego konkretnego.
— Profesorze, może mi pan mówić, co tylko zechce. Aleja nie muszę przyjmować tego do wiadomości. Dobrze, proszę pozwolić, że będę szczery. Przeczytałem pański oryginalny tekst i próbowałem go zrozumieć. Pomagało mi w tym kilku pracujących u mnie matematyków. Powiedzieli, że to zupełnie nierealny sen szaleńca…
— Całkowicie się z nimi zgadzam.
— Mam jednak wrażenie, że Demerzel czeka, by rozwinął pan psychohistorię i uczynił ją dziedziną praktyczną. Jeśli on może czekać, to i ja mogę. Byłoby znacznie korzystniej dla pana, profesorze Seldon, bym miał na co czekać.
— A to dlaczego?
— Bo Demerzel nie utrzyma się już długo na swoim stanowisku. Opinia publiczna coraz bardziej się od niego odwraca. Niewykluczone, że imperator, znużony postępowaniem Pierwszego Ministra, mogącym doprowadzić go do utraty tronu, znajdzie kogoś na jego miejsce. Może nawet moją skromną osobę spodoba się imperatorowi wynieść na to stanowisko. A pan nadal będzie potrzebował protektora, kogoś, kto dopilnuje, by mógł pan pracować w spokoju i miał fundusze na niezbędne wyposażenie naukowe oraz asystentów.
— A pan byłby tym protektorem?
— Oczywiście. Z tego samego powodu co Demerzel. Potrzebuję skutecznej techniki psychohistorycznej, bym mógł efektywniej rządzić Imperium.
Seldon pokiwał głową w zamyśleniu, odczekał chwilę, po czym spytał:
— W takim razie, panie Joranum, dlaczego miałbym się tym przejmować? Jestem tylko biednym naukowcem, wiodącym spokojne życie i zajmującym się poboczną gałęzią matematyki. Mówi pan, że Demerzel jest moim protektorem, a pan zajmie jego miejsce. Wobec tego nie muszę się martwić o moje interesy. Pan i Pierwszy Minister możecie ze sobą walczyć. Bez względu na to, kto zwycięży, i tak będę miał protektora… tak przynajmniej pan powiedział.
Przyklejony uśmiech Joranum jakby nieco zgasł. Namarti zwrócił ku niemu swą ponurą twarz i wydawało się, że chce coś powiedzieć, lecz Joranum skinął lekko dłonią, a tamten tylko zakasłał i nie odezwał się ani słowem.
— Doktorze Seldon, czy jest pan patriotą? — spytał Jo-Jo.
— Oczywiście. Dlaczego pan pyta? Imperium zapewniło ludzkości tysiące lat pokoju, w każdym razie najczęściej pokoju, i popierało stały rozwój.
— Rzeczywiście tak było. Przez ostatnie sto czy dwieście lat rozwój następował jednak dość powolnie.
Helikończyk wzruszył ramionami.
— Nie zajmuję się tymi zagadnieniami.
— Nie musi pan. Dobrze pan wie, ze pod względem politycznym ostatnie sto czy dwieście lat to czas niepokojów. Rządy imperatorów trwały krótko, a czasami bywały jeszcze skracane zabójstwami…
— Nawet wspominanie o tym — przerwał mu Seldon — jest bliskie zdrady stanu. Wolałbym, żeby pan nie…
— No widzi pan. — Joranum odchylił się do tyłu. — Proszę zwrócić uwagę, jak niepewna jest pańska pozycja. Imperium chyli się ku upadkowi. Chętnie mówię o tym otwarcie. Ci, którzy idą w moje ślady, czynią tak, gdyż dobrze wiedzą, że tak jest. W roli prawej ręki imperatora musimy mieć kogoś, kto będzie potrafił kontrolować Imperium, stłumi ogniska rebelii, które pojawiają się niemal wszędzie, zostanie dowódcą sił zbrojnych, zajmie się ekonomią…
Seldon niecierpliwie machnął ręką.
— I to pan jest tym, który tego dokona, tak?
— Mam zamiar zostać kimś takim. To nie będzie łatwe zadanie, dlatego też wątpię, by było wielu chętnych… to po pierwsze. Jest oczywiste, że Demerzel tego nie potrafi. Pod jego rządami Upadek Imperium postępuje w takim tempie, że niebawem dojdzie do całkowitego załamania.
— Natomiast pan potrafiłby powstrzymać ten proces?
— Tak, doktorze Seldon. Z pana pomocą. Pana i psychohistorii.
— Być może Demerzel potrafi nie dopuścić do załamania za pomocą psychohistorii… jeśli oczywiście ona w ogóle istnieje.
— Istnieje — powiedział spokojnie Joranum. — Nie udawajmy, że tak nie jest. Ale jej istnienie nie pomoże Demerzelowi. Psychohistoria to tylko narzędzie. Potrzebny jest rozum, by ją zrozumieć, i silne ramię, by się nią posługiwać.
— A pan je posiada, jak rozumiem.
— Tak. Znam swoje zalety. Potrzebuję psychohistorii. Seldon pokręcił głową.
— Wolno panu wyrażać życzenia. Ale ja jej nie mam.
— M a ją pan! Nie będę się o to z panem sprzeczał. — Joranum pochylił się ku swemu rozmówcy. — Mówi pan, że jest patriotą. Muszę zająć miejsce Demerzela, byśmy umknęli zniszczenia Imperium. Jednak sam sposób dokonania zamiany może niezwykle osłabić Imperium. Nie chcę do tego dopuścić. Pan mógłby mi doradzić, jak dokonać tego gładko, subtelnie, bez rozlewu krwi czy innych szkód. A wszystko dla dobra Imperium.
— Nie mogę — odparł Seldon. — Przypisuje mi pan wiedzę, której nie posiadam. Chciałbym panu pomóc, ale nie potrafię.
Joranum nagle wstał.
— No cóż, wie pan, o czym myślę i czego chcę od pana. Proszę to przemyśleć. Proszę też, by pomyślał pan o Imperium. Pewnie uważa pan, że winien jest Demerzelowi, temu grabieżcy milionów planet zamieszkanych przez ludzi, swoją przyjaźń. Niech pan będzie ostrożny. To, co pan robi, może wstrząsnąć podstawami Imperium. Proszę pana o pomoc w imieniu kwadrylionów ludzi żyjących w Galaktyce. Niech pan pomyśli o Imperium.
Jego głos zamienił się w przejmujący szept człowieka, który zna swoje wpływy. Seldon czuł, że w środku cały się trzęsie.
— Zawsze będę pamiętał o Imperium — odpowiedział.
— W takim razie to wszystko, o co pana proszę w tej chwili — stwierdził Joranum. — Dziękuję, że zgodził się pan ze mną spotkać.
Seldon obserwował, jak Joranum i jego towarzysz wychodzą z biura; drzwi otworzyły się bezgłośnie i obaj mężczyźni opuścili pomieszczenie.
Zmarszczył brwi. Coś go zaniepokoiło, nie był jednak pewien co.
Namarti utkwił ciemne oczy w Joranum, kiedy usiedli w swoim starannie chronionym biurze w Sektorze Streelinga. Nie była to zbyt wymyślna kwatera główna; w tym sektorze wciąż jeszcze byli słabi, ale zamierzali wzmocnić swą pozycję.
Tempo rozwoju nowego ruchu było zdumiewające. Trzy lata temu zaczynali od zera, a teraz w niektórych miejscach na Trantorze byli już bardzo silni. Jednak Światy Zewnętrzne pozostały do tej pory niemal nietknięte. Demerzel świadomie zostawił je w spokoju, ale był to jego błąd. To tu, na Trantorze, rebelie były niebezpieczne. Gdzie indziej można je było kontrolować. Właśnie tu Pierwszy Minister mógł zostać pozbawiony władzy. Dziwne, że nie zdawał sobie z tego sprawy. Nie na darmo Joranum twierdził, że reputacja Demerzela jest przesadzona, że okazałby się mięczakiem, gdyby tylko ktokolwiek ośmielił mu się sprzeciwić, i że imperator zniszczyłby go szybko, gdyby jego bezpieczeństwo zostało zagrożone.
Przynajmniej dotychczas wszystkie przepowiednie Joranum sprawdzały się. Ani razu nie musiał zboczyć z obranego kursu, poza kilkoma pomniejszymi sprawami, takimi jak ów wiec na Uniwersytecie Streelinga, który zakłócił Seldon.
Może właśnie dlatego Jo-Jo nalegał, by z nim porozmawiać. Należy zajmować się starannie nawet najdrobniejszymi potknięciami. Joranum uwielbiał wygrywać, a Namarti musiał przyznać, że wizja nieprzerwanego pasma sukcesów była najpewniejszą drogą do zagwarantowania sobie następnych zwycięstw. Ludzie skłonni są unikać poniżenia związanego z przegraną przez dołączanie do strony, która wyraźnie wygrywa, i to nawet wbrew własnym poglądom.
Ale czy rozmowa z Seldonem okazała się sukcesem, czy też jeszcze jednym potknięciem: Namarti nie był zachwycony koniecznością towarzyszenia Joranum, a przepraszanie Seldona było dla niego upokarzające; co gorsza, nie sądził, by odniosło pożądany skutek.
Teraz Joranum siedział bez słowa, najwyraźniej zatopiony w myślach, ogryzając kciuk, jakby starał się zaczerpnąć z niego jakąś strawę duchową.
— Jo-Jo — odezwał się cicho.
Był jednym z niewielu ludzi, którym wolno się było zwracać do Joranum za pomocą zdrobnienia, publicznie wykrzykiwanego bez końca przez tłumy. W ten sposób Joranum zjednywał sobie miłość pospólstwa, lecz w prywatnych kontaktach żądał szacunku, robiąc wyjątek jedynie dla tych bliskich przyjaciół, którzy towarzyszyli mu od początku.
— Jo-Jo — odezwał się raz jeszcze. Joranum spojrzał na niego.
— Tak, G.D.? O co chodzi? — Był nieco rozdrażniony.
— Co zrobimy z Seldonem, Jo-Jo?
— Zrobimy? W tej chwili nic. Może sam do nas dołączy.
— Po co czekać? Możemy wywrzeć na niego nacisk. Pociągnąć za kilka sznurków na uniwersytecie i bardzo utrudnić mu życie.
— Nie, nie. Do tej pory Demerzel pozwalał nam iść naszą drogą. Ten głupiec zbytnio wierzy w swoje siły. Ale nie możemy zmusić go do działania, dopóki sami nie będziemy całkiem gotowi. A atak na Seldona mógłby je wywołać. Podejrzewam, że Demerzel przykłada niezwykłą wagę do badań tego Helikończyka.
— Z powodu tej psychohistorii, o której rozmawialiście?
— W rzeczy samej.
— Co to jest? Nigdy o tym nie słyszałem.
— Niewielu słyszało. To matematyczna metoda analizowania zachowań społeczeństwa, która pozwoli przewidywać przyszłość.
Namarti zmarszczył brwi i odsunął się nieco od Joranum. Zastanawiał się, czy Jo-Jo sobie z niego żartuje. A może powiedział to, by go rozśmieszyć? Sam nigdy nie potrafił stwierdzić, kiedy lub dlaczego ludzie chcieli, by się śmiał. Nigdy też nie miał na to ochoty.
— Przewidywać przyszłość? W jaki sposób? — spytał.
— Ach! Gdybym to wiedział, po co byłby mi potrzebny Seldon?
— Szczerze mówiąc, nie wierzę w to, Jo-Jo. Jak można przewidywać przyszłość? Tym zajmują się wróżbici.
— Wiem, ale kiedy ten Seldon przerwał wiec, przyjrzałem mu się. Dokładnie. Osiem lat temu przyjechał na Trantor i na sympozjum matematyków przedstawił referat o psychohistorii. A potem wszystko ucichło. Nigdy więcej nikt o tym nie wspomniał. Nawet sam Seldon.
— Może nie było nic do dodania.
— Ależ nie, jest wprost przeciwnie. Gdyby rozmowy o psychohistorii ucichły powoli, gdyby była przedmiotem kpin, powiedziałbym, że nie ma w ogóle o czym mówić. Kiedy jedna tak nagle ucina się wszelkie dyskusje, oznacza to, że cała sprawa została dokładnie ukryta. Być może właśnie dlatego Demerzel nie podejmuje żadnych kroków, by nas powstrzymać. Może nie kieruje się głupawym samouwielbieniem; może postępuje według zasad psychohistorii, która musiała przewidzieć coś, co zamierza wykorzystać w odpowiednim czasie, by zdobyć przewagę. Jeśli tak jest, możemy ponieść klęskę, chyba że sami uczynimy użytek z psychohistorii.
— Seldon twierdzi, że ona nie istnieje.
— A ty byś tak nie twierdził na jego miejscu?
— Powtarzam, że powinniśmy wywrzeć na niego nacisk.
— To by się na nic nie zdało. Nie słyszałeś nigdy historii o toporze Yenna?
— Nie.
— Znałbyś ją, gdybyś pochodził z Nishaya, bo tam jest znaną klechdą ludową. Mówiąc w skrócie, Venn był słynnym drwalem posiadającym czarodziejski topór, który jednym lekkim uderzeniem ścinał każde drzewo. Narzędzie miało nieocenioną wartość, ale drwal nigdy nie troszczył się, by je ukryć czy zabezpieczyć. Mimo to topór nigdy nie został skradziony, bo nikt oprócz Yenna nie mógł go podnieść ani obrócić. No cóż, obecnie nikt oprócz Seldona nie potrafi się posługiwać psychohistorią. Gdyby stanął po naszej stronie tylko dlatego, że zmusilibyśmy go do tego, nigdy nie moglibyśmy być pewni jego lojalności. Mógłby podjąć takie działania, które teoretycznie przyniosłyby nam korzyści, ale po pewnym czasie okazałoby się, że były tak prowadzone, że całkiem niespodziewanie spowodowały nasz upadek. Nie, on musi przejść na naszą stronę z własnej woli i pracować dla nas, pragnąc, byśmy zwyciężyli.
— Ale jak możemy go pozyskać?
— Jest jeszcze syn Seldona. Raych, chyba tak się nazywa. Przyjrzałeś się mu?
— Niezbyt dokładnie.
— G.D., G.D., nie zrozumiesz najważniejszych spraw, jeśli nie będziesz wszystkiego obserwował. Ten młody człowiek słuchał mnie wręcz całym ciałem. Wiem, że wywarłem na nim duże wrażenie. Jeśli czegoś jestem pewien, to wrażenia, jakie wywieram na ludziach. Wiem, kiedy kimś wstrząsnąłem i kiedy doprowadziłem kogoś do zmiany poglądów. — Joranum uśmiechnął się, a nie był to pseudouśmiech obliczony na wkradanie się w łaski tłumu podczas publicznych wystąpień. Tym razem uśmiechnął się naprawdę: jakoś chłodno i groźnie. — Zobaczymy, co możemy zrobić z Raychem i czy przez niego zdołamy dotrzeć do Seldona.
Kiedy obaj politycy wyszli, Raych popatrzył na Seldona, po czym podkręcił wąsa. Sprawiało mu to przyjemność. Tu, w Sektorze Streelinga, niektórzy mężczyźni nosili co prawda wąsy, ale były one niezwykle cienkie, marne i nieokreślonego koloru, a nawet jeśli były już ciemne, też wyglądały kiepsko. Większość mężczyzn nie zapuszczała ich wcale i cierpiała z powodu gołej górnej wargi. Również Seldon nie nosił wąsów. Przy jego kolorze włosów byłyby tylko parodią zarostu.
Chłopak przyglądał się uważnie Seldonowi, mając nadzieję, że ten otrząśnie się z zamyślenia, po chwili zrozumiał jednak, że nie zdoła dłużej czekać.
— Tato! — odezwał się. Helikończyk podniósł wzrok i spytał:
— O co chodzi?
Raych pomyślał, że ojciec wygląda na nieco rozgniewanego, bo przerwał mu rozmyślania.
— Nie sądzę, by spotkanie z tymi dwoma przyniosło ci coś dobrego.
— Doprawdy? A to dlaczego?
— No wiesz, ten szczupły facet, jak mu tam, to ten sam, któremu przeszkodziłeś na placu uniwersyteckim. Nie sądzę, by mu się to spodobało.
— Przecież mnie przeprosił.
— To nie były szczere przeprosiny. A ten drugi, Joranum, może być niebezpieczny. Co by się stało, gdyby mieli ze sobą broń?
— Co takiego? Tu, na terenie uniwersytetu? W moim biurze? To absurd. Uniwersytet to nie Billibotton. Poza tym gdyby spróbowali coś zrobić, z łatwością dałbym sobie z nimi radę.
— No nie wiem, tato — powiedział Raych z powątpiewaniem. — Jesteś coraz…
— Nie kończ, ty niewdzięczny potworze — rzekł Seldon, unosząc karcąco palec. — Mówisz jak twoja matka, a ja mam dość jej gadania. Wcale się nie starzeję… a przynajmniej nie tak bardzo. Poza tym byłeś ze mną, a jesteś niemal tak sprytny jak ja.
Raych zmarszczył nos.
— Taki spryt to za mało. — Nie było sensu sprzeczać się z ojcem. Raych, słysząc własne słowa, wiedział, że pomimo ośmiu lat pobytu poza Dahlem wciąż używa tamtejszego akcentu, co niezmiennie wiąże go z niższą klasą społeczną. Był również niski, tak niski, że czasami sam się dziwił. Miał jednak swoje wąsy i już nikt nigdy nie będzie musiał się nim opiekować.
— Co zamierzasz zrobić w sprawie Joranum? — spytał.
— W tej chwili nic.
— Wiesz, tato, parę razy widziałem Joranum w TrantorVizji. Nagrałem nawet kilka holokaset jego przemówień. Wszyscy o nim mówią, więc pomyślałem, że muszę się przekonać, co ma do powiedzenia. I wiesz co, mówi całkiem sensownie. Nie lubię go i mu nie ufam, ale on naprawdę gada z sensem. Chce, żeby wszystkie sektory miały równe prawa i takie same możliwości, a w tym chyba nie ma nic złego, nie sądzisz?
— Oczywiście, że nie. Wszyscy cywilizowani ludzie tego chcą.
— To dlaczego u nas tak nie jest? Czy imperator też tego chce? A Demerzel?
— Imperator i Pierwszy Minister muszą się troszczyć o całe Imperium. Nie mogą skupić wszystkich wysiłków na samym Trantorze. Joranum łatwo jest mówić o równości, skoro za nic nie odpowiada. Gdyby zajmował ważne stanowisko, gdyby rządził, szybko zrozumiałby, że jego wysiłki muszą obejmować Imperium złożone z dwudziestu pięciu milionów planet. Zrozumiałby też, że wszelkie poczynania są hamowane przez same sektory. Każdy chce równości dla siebie, ale dla innych już nie. Powiedz mi, Raych, czy twoim zdaniem Joranum powinien mieć szansę objąć władzę tylko po to, by pokazać, na co go stać?
Chłopak wzruszył ramionami.
— Nie wiem. Niewykluczone. Ale gdyby usiłował ci zaszkodzić, skoczyłbym mu do gardła, zanim posunąłby się o centymetr.
— To znaczy, że twoja lojalność wobec mnie jest większa od troski o Imperium.
— Jasne. Jesteś moim ojcem.
Seldon popatrzył z zadowoleniem na Raycha, a jednak gdzieś w jego duszy krył się cień niepewności. Jak daleko może sięgać niemal hipnotyczny wpływ Joranum?
Kiedy Hari Seldon usiadł w swoim fotelu, oparcie poddało się i odchyliło nieco do tyłu. Przyjął półleżącą pozycję. Założył ręce za głowę, ale oczy miał rozbiegane. Oddychał bardzo lekko.
Dors Venabili siedziała po drugiej stronie pokoju — wyłączyła właśnie przeglądarkę i odłożyła na miejsce mikrofilmy. Dokonała dość znaczącej rewizji swoich poglądów dotyczących incydentu Floriny, który wydarzył się we wczesnych wiekach historii trantorskiej, dlatego z przyjemnością oderwała się na kilka chwil od pracy i zastanawiała, o czym rozmyśla Seldon.
Musi myśleć o psychohistorii. Prześledzenie bocznych ścieżek tej na poły chaotycznej techniki zajmie mu prawdopodobnie resztę życia, a i tak jego badania pozostaną niekompletne. Z bólem serca pozostawi więc to zadanie innym, choćby Amarylowi, jeśli ów młodzieniec nie zmęczył się jeszcze tą dziedziną wiedzy.
Z drugiej strony, psychohistoria nadała sens jego życiu. Będzie dłużej żył, mając problem, który tak bardzo go pochłania — a to ją cieszyło. Wiedziała, że pewnego dnia go straci, i myśl ta sprawiała jej ból. Na początku wcale się nad tym nie zastanawiała; postawiono przed nią proste zadanie — miała chronić Hariego.
Kiedy właściwie zadanie zmieniło się w jej osobistą troskę? Jak to możliwe, by tak bardzo był jej potrzebny? Co takiego jest w tym mężczyźnie, że źle się czuła, gdy nie było go w pobliżu — nawet jeśli wiedziała, że jest bezpieczny, i nie musiała słuchać głęboko zakodowanych rozkazów. A te mówiły, że bezpieczeństwo Hariego to najważniejsze zadanie. Jak to się stało, że owładnęły nią inne uczucia?
Dawno temu, gdy się pojawiły, rozmawiała o tym z Demerzelem.
Popatrzył wtedy na nią bardzo poważnie i powiedział:
— Jesteś złożoną istotą, Dors, a na uczucia nie ma prostej odpowiedzi. W moim życiu było kilka osób, których obecność sprawiała, że myślało mi się łatwiej, a moje odpowiedzi były przyjemniejsze. Starałem się ocenić swobodę moich odpowiedzi w ich obecności i trud, jaki mi sprawiały, gdy ich nie było, by dowiedzieć się, czy coś zyskałem, czy straciłem. Śledząc ten proces, zrozumiałem jedno: przyjemność, jaką sprawiało mi ich towarzystwo, przeważyła nad smutkiem z powodu ich odejścia. Tak więc lepiej jest doświadczać tego, czego właśnie doświadczasz, niż tego nie zaznać.
Pewnego dnia Hari odejdzie w nicość, a z każdą chwilą ten dzień jest bliżej. Nie wolno mi o tym rozmyślać, stwierdziła w duchu. Żeby odpędzić te niewesołe myśli, odezwała się do męża:
— O czym tak dumasz?
— Co? — Seldon z wyraźnym wysiłkiem skupił wzrok.
— Z pewnością o psychohistorii. Pewnie właśnie szedłeś jeszcze jedną ślepą ścieżką.
— Ależ skąd. Wcale o tym nie myślałem. — Nagle się roześmiał. — Chcesz wiedzieć, o czym myślę?… O włosach!
— O włosach? Czyich?
— W tej chwili o twoich. — Seldon patrzył czule na Dors.
— Czy coś jest z nimi nie w porządku? Mam je ufarbować na inny kolor? A może po tylu latach powinny posiwieć?
— Dajże spokój! Kto by chciał, żeby twoje włosy posiwiały? Jednak przywiodły mnie do myśli o czymś innym. Choćby o Nishaya.
— Nishaya? A co to takiego?
— Nigdy nie był częścią przedimperialnego Królestwa Trantora nie dziwię się więc, że nie słyszałaś o nim. To świat: dość mały odosobniony i pozbawiony znaczenia. Nie dostrzegany przez innych Ja wiem o mm co nieco, bo zadałem sobie trud, żeby mu się przyjrzeć Bardzo niewiele światów spośród dwudziestu pięciu milionów może naprawdę wywołać sensację, jednak wątpię, by był jeszcze jeden tak mało znaczący jak Nishaya. Już przez to tak wiele znaczy, rozumiesz? Dors odsunęła na bok swoje materiały źródłowe i spytała:
— Skąd się wzięła ta skłonność do paradoksów, skoro zawsze mi mówiłeś że nie znosisz czegoś takiego? Jakie znaczenie ma coś, co nie ma znaczenia?
— Och, nie mam nic przeciwko paradoksom, kiedy sam je tworzę. Zrozum, Joranum pochodzi z Nishaya.
— Ach, to Joranum chodzi ci po głowie.
— Tak. Przejrzałem kasetę z kilkoma jego przemówieniami… Raych naciskał, bym to zrobił. Nie są zbyt sensowne, ale efekt ostateczny jest niemal hipnotyzujący. Raych jest pod dużym wrażeniem.
— Sądzę, że każdy Dahlijczyk byłby. Te ciągłe nawoływania Joranum w sprawie równości sektorów w naturalny sposób przemawiają do ludzi z niższych warstw społecznych, na przykład do pracowników ciepłowni. Pamiętasz, jak byliśmy w Dahlu?
— Pamiętam to bardzo dobrze i oczywiście nie obwiniam chłopaka. Martwi mnie jedynie, że Joranum pochodzi z Nishaya.
Dors wzruszyła ramionami.
— No cóż, Joranum musi przecież skądś pochodzić, dlaczego by więc nie z Nishaya. Tak jak inne światy i ten musi czasami wysyłać swoich ludzi, nawet na Trantor.
— Tak, ale jak już mówiłem, zadałem sobie nieco trudu i zapoznałem się z Nishaya. Udało mi się nawet nawiązać kontakt nadprzestrzenny z pewnym mniej znanym politykiem… za cenę pokaźnej sumy kredytów, którą nie mogę z czystym sumieniem obarczać konta wydziału.
— Czy przynajmniej to, czego się dowiedziałeś, było warte tej kwoty?
— Myślę, że tak. Wiesz, że Joranum zawsze opowiada historyjki z morałem, opowieści, które są legendami na jego macierzystej planecie. Tu, na Trantorze, są mu wielce pomocne, bo dzięki nim jest odbierany jako ktoś z ludu, posługujący się prostą ludową filozofią. Te opowiastki wręcz zaśmiecają jego przemówienia. Dzięki nim wygląda na człowieka z małego świata, wychowanego na odosobnionej, nieskażonej farmie. Ludzie to lubią, szczególnie Trantorczycy, którzy co prawda raczej umarliby, niż dali się na takiej zamknąć, co jednak nie przeszkadza im o niej marzyć.
— Ale po co to wszystko?
— Najdziwniejsze jest to, że żadna z tych opowieści nie jest znana człowiekowi z Nishaya, z którym rozmawiałem.
— To o niczym nie świadczy, Hari. Nishaya jest może małym światem, ale jednak światem. To, co jest znane w tej części świata, w której urodził się Joranum, nie musi być znane w tej, z której pochodzi twój polityk.
— Nie, nie. Ludowe opowieści, w tej czy w innej formie, są zazwyczaj podobne na całym świecie. Poza tym miałem poważne kłopoty, by zrozumieć tego mężczyznę. Mówił Standardowym Językiem Galaktycznym z silnym akcentem. Rozmawiałem też z kilkoma innymi ludźmi z tego świata, żeby sprawdzić ich akcent, i okazał się taki sam.
— I co z tego wynika?
— Joranum mówi bez akcentu. Jego trantorski jest dość dobry. Prawdę mówiąc, jest o wiele lepszy niż mój. Ja, tak jak inni Helikończycy, stawiam akcent nad „r”. On tego nie robi. Zgodnie z tym co mówią dane, przybył na Trantor w wieku dziewiętnastu lat. Uważam, że jest wręcz niemożliwe, by dziewiętnaście lat posługiwać się tą barbarzyńską odmianą Standardowego Języka Galaktycznego, a potem przybyć na Trantor i stracić akcent. Choćby przebywał tu nie wiem jak długo, w jego mowie pozostałby jakiś ślad rodzimego akcentu. Zwróć uwagę na Raycha i sposób, w jaki mówi, od czasu do czasu popełniając błędy.
— Więc jakie wyciągasz wnioski?
— Joranum wcale nie pochodzi z Nishaya. W gruncie rzeczy uważam, że wybrał Nishaya, ponieważ jest to miejsce tak odludne i oddalone, że nikt nawet nie pomyśli, by to sprawdzić. By nie dać się przyłapać na kłamstwie, musiał przeprowadzić dokładne badania komputerowe. Nie tak łatwo jest znaleźć takie miejsce.
— Hari, przecież to śmieszne. Po co miałby udawać, że pochodzi ze świata, z którego tak naprawdę nie pochodzi? Potrzebowałby do tego mnóstwa sfałszowanych zapisów.
— I prawdopodobnie to właśnie zrobił. Pewnie ma aż tylu wyznawców w służbach cywilnych, że mu to umożliwili. Pewnie nikt nie przeglądał tych zapisów, a wszyscy jego towarzysze są zbyt wielkimi fanatykami, by o tym mówić.
— Wciąż nie rozumiem, dlaczego to zrobił.
— Podejrzewam, że Joranum nie chce, by ludzie wiedzieli, skąd naprawdę pochodzi.
— Dlaczego? Wszystkie światy Imperium są sobie równe, tak pod względem prawa, jak i obyczajów.
— Nie znam się na tym. Te szczytne teorie nigdy nie są wprowadzane w życie.
— Skąd więc pochodzi? Domyślasz się?
— Tak. I tu wracamy do tematu włosów.
— A co takiego jest we włosach?
— W czasie spotkania z Jo-Jo czułem się fatalnie, siedząc i patrząc na niego, i nie mogłem zrozumieć przyczyny tak podłego samopoczucia. Wreszcie uświadomiłem sobie, że czuję się tak z powodu jego włosów. Jest w nich coś takiego, jakby były ożywione, jakaś fałszywa poświata. Są takie… perfekcyjne. Nigdy przedtem nie widziałem czegoś takiego. W pewnej chwili zrozumiałem. Jego włosy są sztuczne, bardzo starannie implantowane w skórze głowy, która powinna być pozbawiona czegoś takiego.
— Powinna być? — spytała Dors, mrużąc oczy. Nagle wszystko stało się dla niej jasne. — Uważasz, że… |
— Owszem, tak właśnie uważam. Pochodzi z kultywującego przeszłość, przesiąkniętego mitologią Sektora Mycogen na Trantorze. Właśnie to tak starannie usiłuje ukryć.
Dors Venabili przemyślała wszystko spokojnie. Tylko tak starała się myśleć — spokojnie. Zamknęła oczy, by się skupić. Upłynęło już osiem lat od chwili, gdy odwiedziła z Harim Mycogen. Niewiele tam było do podziwiania, może oprócz jedzenia.
Choć nie byli w tym sektorze od dawna, jego obraz pozostał w jej pamięci. Surowe, purytańskie, zdominowane przez mężczyzn społeczeństwo kładące nacisk na dokonania z przeszłości; usuwanie włosów z całego ciała w bolesnym procesie rozmyślnego samodoskonalenia, by Mycogeńczycy odróżniali się od innych i by, jak podkreślali, „wiedzieli, kim są”; ich legendy; ich wspomnienia (albo fantazje) o czasach, gdy to oni panowali w Galaktyce, gdy byli długowieczni i gdy istniały roboty.
Otworzyła oczy i spytała:
— Dlaczego, Hari?
— O co pytasz, kochanie?
— Dlaczego udaje, że nie pochodzi z Mycogenu?
Nie sądziła, by Hari pamiętał Mycogen lepiej niż ona; prawdę mówiąc, była tego pewna, choć jego umysł był sprawniejszy niż jej, a już z pewnością pracował inaczej. Jej tylko zapamiętywał i wyciągał oczywiste wnioski tak, jak przeprowadza się dedukcję matematyczną. Natomiast umysł Hariego pracował nieoczekiwanymi skokami. Seldon lubił mawiać, że intuicja jest domeną jego asystenta, Yugo Amaryla, jednak Dors nie dała się na to nabrać. Lubił też przybierać pozę nie-zainteresowanego światem matematyka, który patrzy na otaczającą go rzeczywistość wiecznie zdumionymi oczami, jednak i tym jej nie zwiódł.
— Dlaczego udaje, że nie” pochodzi z Mycogenu? — powtórzyła pytanie, podczas gdy Seldon wciąż siedział zapatrzony w głąb własnej duszy, co Dors zawsze kojarzyło się z chęcią lepszego wykorzystania psychohistorii.
Wreszcie się odezwał:
— To surowe i bardzo zamknięte społeczeństwo. Zawsze są tam tacy, którzy jątrzą, chcąc decydować o każdym jego kroku i kontrolować każdą myśl. Zawsze są tam tacy, którzy rozumieją, że nie można ich całkowicie podporządkować narzuconym rygorom, i to oni pragną większych swobód dostępnych w bardziej świeckim zewnętrznym świecie. To zrozumiałe.
— Czy dlatego fundują sobie sztuczne włosy?
— Nie, nie zawsze. Przeciętny Uciekinier, tak Mycogeńczycy nazywają dezerterów i oczywiście pogardzają nimi, nosi perukę. To znacznie prostsze, ale mniej efektywne. Mówiono mi, że naprawdę poważny Uciekinier implantuje sobie sztuczne włosy. Ten proces jest trudny i kosztowny, ale daje znakomity efekt. Nigdy przedtem się z tym nie zetknąłem, chociaż słyszałem o tym. Spędziłem wiele lat, zgłębiając wiedzę o wszystkich ośmiuset sektorach Trantora i usiłując wypracować podstawowe zasady oraz matematyczne uzasadnienie psychohistorii. Nie mam jeszcze niestety zbyt wiele do powiedzenia, ale dowiedziałem się co nieco.
— Ale dlaczego Uciekinierzy muszą ukrywać fakt, że pochodzą z Mycogenu? O ile wiem, nie są przecież prześladowani.
— Nie, rzeczywiście nie są. Prawdę mówiąc, generalnie nie uważa się ich za ludzi niższego stanu. Jest gorzej. Mycogeńczyków nie traktuje się poważnie. Wszyscy przyznają, że są inteligentni, doskonale wykształceni, pełni godności, kulturalni, że rewelacyjnie gotują i posiadają niemal przerażającą zdolność zapewniania dostatku swemu sektorowi… a jednak nikt nie traktuje ich poważnie. Ludzie mieszkający poza Mycogenem uważają, że ich wiara jest bzdurna, śmieszna i niezwykle głupia. Ten wizerunek przylgnął nawet do tych Mycogeńczyków, którzy są Uciekinierami. Mycogeńczyk, który usiłowałby sięgnąć po władzę, naraziłby się na śmiech. Można żyć z lękiem. Można nawet żyć w pogardzie. Ale żyć, kiedy cię wyśmiewają? Tego nie potrafią znieść. Joranum chce zostać Pierwszym Ministrem, więc musi mieć włosy, a by mieć spokój, musi opowiadać wszystkim, że wychował się w jakimś zapadłym świecie tak odległym od Mycogenu, jak to tylko możliwe.
— Przecież bywają ludzie, którzy są łysi.
— Tak, ale oni nie depilują sobie włosów w taki sposób, jak to robią Mycogeńczycy. Na Światach Zewnętrznych nie miałoby to wcale znaczenia, ale nie w Mycogenie. Mycogeńczycy tak bardzo starają się zachować swoją odrębność, że niezwykle rzadko któryś z nich opuszcza Trantor. Jednak tu, na Trantorze, jest inaczej. Ludzie mogą być łysi, lecz zazwyczaj mają choćby grzywkę, która określa ich jako nie-Mycogeńczyków, albo zapuszczają wąsy czy brodę. Ci nieliczni, którzy są zupełnie pozbawieni włosów, zazwyczaj z powodu choroby, nie mają szczęścia. Sądzę, że muszą się poruszać z zaświadczeniem lekarskim, by móc udowodnić, że nie są Mycogeńczykami.
— Czy to może nam pomóc? — spytała Dors, marszcząc nieco brwi.
— Nie jestem pewien.
— Czy potrafiłbyś udowodnić, że on jest Mycogeńczykiem?
— Nie jestem pewien, czy byłoby łatwo tego dokonać. Musiał bardzo starannie zatrzeć ślady, ale nawet gdybym był w stanie…
— Tak?
Seldon wzruszył ramionami.
— Nie chciałbym, by moje działania wzniecały fanatyzm. Sytuacja społeczna na Trantorze jest wystarczająco zła bez wywoływania zagrożenia, którego ani ja, ani nikt inny nie będzie mógł potem kontrolować. Jeśli będę musiał wyciągnąć sprawę Mycogenu, zrobię to w ostateczności.
— To znaczy, że i tobie jest potrzebny minimalizm.
— Oczywiście.
— Co w takim razie zamierzasz zrobić?
— Ustaliłem już termin spotkania z Demerzelem. Może on będzie wiedział, co robić.
Dors popatrzyła surowo na Seldona.
— Hari, nie wpadasz przypadkiem w pułapkę, oczekując, że Demerzel rozwiąże za ciebie każdy problem?
— Nie, ale możliwe, że rozwiąże ten problem.
— A jeśli tego nie zrobi?
— Wtedy będę musiał pomyśleć o czymś innym, prawda?
— O czym na przykład?
Na twarzy Helikończyka pojawił się wyraz bólu.
— Nie wiem, Dors. Ty również nie możesz oczekiwać ode mnie, że rozwiążę każdy problem.
Nikt nie widywał zbyt często Eto Demerzela, może tylko imperator Cleon. Pierwszy Minister postanowił pozostać na uboczu z bardzo wielu powodów, między innymi dlatego, że mimo upływu czasu jego wygląd prawie się nie zmieniał.
.Hari Seldon nie widział go od wielu lat, a ich ostatnia prywatna rozmowa odbyła się w czasach, gdy Hari kończył swą podróż po sektorach Trantora.
Po spotkaniu Seldona z Laskinem Joranum i Seldon, i Demerzel czuli, że lepiej będzie, jeśli nie ujawnią ich związku. Wizyta Helikończyka w biurze Pierwszego Ministra w Pałacu Imperialnym nie prze-szłaby niezauważenie, dlatego ze względów bezpieczeństwa postanowili spotkać się w małym, choć luksusowym apartamencie hotelu Brzeg Kopuły, położonego tuż poza terenami należącymi do pałacu.
Spotkanie z Demerzelem w bolesny sposób przywiodło wspomnienia dawnych czasów. Już sam fakt, że Eto wciąż wyglądał dokładnie tak jak wtedy, zwiększył ból. Jego twarz wciąż miała silne, regularne kształty. Wciąż był wysoki i wyglądał na krzepkiego mężczyznę; miał te same ciemne włosy z jaśniejszymi pasemkami. Nie był przystojny, ale wyglądał poważnie i dystyngowanie. Dokładnie tak, jak powinien wyglądać Pierwszy Minister Imperium. Nigdy wcześniej w historii Imperium nie wyglądał tak żaden człowiek sprawujący władzę. Ma swój styl, pomyślał Seldon, a to daje mu połowę władzy, jaką ma nad imperatorem, a tym samym nad dworem imperialnym i — co za tym idzie — nad całym Imperium.
Podchodząc do Seldona, Demerzel uśmiechał się delikatnie, nie zmieniało to jednak w żaden sposób powagi jego oblicza.
— Miło mi cię widzieć, Hari — powiedział. — Trochę się bałem, że zmienisz zdanie i odwołasz spotkanie.
— A ja bałem się bardziej niż trochę, że pan to zrobi, Pierwszy Ministrze.
— Eto, jeśli obawiasz się używać mojego prawdziwego imienia.
— Nie mógłbym. Pan wie, że nie mogę go wymówić.
— Możesz, gdy zwracasz się do mnie. Chciałbym je usłyszeć. Seldon zawahał się, jakby nie wierzył, że z jego ust wyjdzie jakieś słowo.
— Daneel — powiedział z ociąganiem.
— R. Daneel Olivaw — rzekł Demerzel. — Tak. Zjesz ze mną obiad, Hari. Gdybym to ja jadł z tobą, nie musiałbym jeść, co sprawiłoby mi ulgę.
— Rozumiem, ale obiad dwóch osób, podczas którego je tylko jedna, nie jest moją ulubioną formą biesiady. Może spróbowałbyś kęs czy dwa…
— Tylko żeby ci sprawić przyjemność…
— Będzie mi miło — odparł Seldon. — Wciąż się jednak zastanawiam, czy mądrze robimy, spotykając się.
— Takie są rozkazy imperatora. To on pragnął, bym się z tobą spotkał.
— Dlaczego, Daneelu?
— Za dwa lata znów odbędzie się Zjazd Dziesięcioletni. Wyglądasz na zdumionego. Czyżbyś zapomniał?
— Ależ nie. Po prostu nie myślałem o tym.
— Nie zamierzasz wziąć w nim udziału? Twoje wystąpienie było przebojem ostatniego zjazdu.
— Tak. Moja psychohistoria została zauważona.
— Zwróciłeś na siebie uwagę imperatora. Nie udało się to żadnemu innemu matematykowi.
— Początkowo to ty zwróciłeś na mnie uwagę, a nie imperator. Zaraz potem musiałem wyjechać i pozostać w ukryciu aż do chwili, gdy mogłem cię zapewnić, że rozpocząłem badania nad psychohistorią. Dopiero wtedy pozwoliłeś mi pozostać w bezpiecznym miejscu.
— To, że jesteś dziekanem prestiżowego Wydziału Matematyki, ma chyba mało wspólnego z bezpieczeństwem.
— Ma, skoro służy ukryciu mojej psychohistorii.
— O, zaraz pojawi się jedzenie. Porozmawiajmy przez chwilę o czymś innym, na przykład o dobrych przyjaciołach. Jak tam Dors?
— Jest wspaniała. Prawdziwa żona. Zanudza mnie na śmierć swoją troską o moje bezpieczeństwo.
— Na tym polega jej praca.
— I wciąż mi o tym przypomina. Poważnie, Daneelu, nigdy nie zdołam wyrazić, jak bardzo jestem ci wdzięczny, że poznałeś nas ze sobą.
— Dziękuję, Hari, ale prawdę mówiąc, nie przewidywałem, że będziecie szczęśliwi, a szczególnie nie spodziewałem się tego po Dors…
— I tak jestem ci wdzięczny, bez względu na to, czego się spodziewałeś.
— Cieszę się niezmiernie, ale dalsze konsekwencje tego daru mogą nie być takie przyjemne… podobnie jak konsekwencje mojej przyjaźni.
Na to Seldon nie znalazł już odpowiedzi, dlatego zachęcony gestem Demerzela, zabrał się do jedzenia. Po chwili wskazał kawałek ryby, który miał na widelcu, i powiedział:
— Nie wiem, co to za potrawa, ale rozpoznaję kuchnię mycogeńską.
— Zgadza się. Wiem, że ją lubisz.
— Jest usprawiedliwieniem istnienia Mycogeńczyków. Jedynym usprawiedliwieniem. Nie wolno mi jednak zapominać, że dla ciebie mają specjalne znaczenie.
— To specjalne znaczenie już się skończyło. Dawno, dawno temu ich przodkowie mieszkali na Aurorze. Żyli po trzysta lat, a nawet dłużej i byli panami Pięćdziesiątki, Pięćdziesięciu Światów Galaktyki. To właśnie mieszkaniec Aurory zaprojektował mnie i zbudował. Nie zapomniałem o tym; pamiętam to dokładnie i bez przekręcania faktów, tak jak to robią ich mycogeńscy potomkowie. A jednak wtedy, dawno, dawno temu, opuściłem ich. Sam dokonałem wyboru, kiedy zrozumiałem, na czym polega dobro ludzkości, po czym poszedłem własną drogą i do tej pory pracuję dla ludzkości, jak potrafię najlepiej.
— Czy ktoś może nas podsłuchiwać? — zatrwożył się nagle Seldon. Demerzel wyglądał na rozbawionego.
— Jeśli dopiero teraz o tym pomyślałeś, to o wiele za późno. Ale nie obawiaj się, podjąłem niezbędne środki ostrożności. Nie widziało cię zbyt wiele osób, gdy tu wchodziłeś, niewielu cię zobaczy, gdy będziesz stąd wychodził. A ci, którzy cię zobaczą, nie będą zdziwieni. Jestem znany jako matematyk amator, wielce ambitny, chociaż mało zdolny. Jest to źródło rozbawienia tych członków dworu, którzy nie są do końca moimi przyjaciółmi. Ludzie nie zdziwią się, gdy zobaczą, że staram się przygotować podstawy przed nadchodzącym Zjazdem Dziesięcioletnim. Właśnie w sprawie zjazdu chciałem się z tobą skonsultować.
— Nie wiem, czy potrafię ci pomóc. Tylko o jednym mógłbym być może mówić w czasie zjazdu, a o tym właśnie nie mogę mówić. Jeśli w ogóle wezmę w nim udział, to jedynie jako słuchacz. Nie zamierzam przedstawiać żadnych prac.
— Rozumiem. Ale jeśli chcesz usłyszeć coś ciekawego, to powiem ci, że Jego Imperialna Mość pamięta cię.
— Pewnie dlatego, że to ty o mnie pamiętałeś.
— Nie. To nie ja się do tego przyczyniłem. Jednak Jego Imperialna Mość czasami mnie zaskakuje. Zdaje sobie sprawę ze zbliżania się zjazdu i najwyraźniej pamięta twoje przemówienie na ostatnim. Muszę cię ostrzec, że wciąż interesuje się psychohistorią i tym, co może z niej wyniknąć. Jest całkiem prawdopodobne, że może zechcieć cię zobaczyć. Dwór z pewnością uznałby to za wielki zaszczyt: uzyskać wezwanie od imperatora dwa razy w życiu to nie byle co.
— Żartujesz. A na co by mu się zdało spotkanie ze mną?
— W każdym razie, jeśli zostaniesz wezwany na audiencję, nie będziesz mógł odmówić… A jak się miewają twoi młodzi protegowani, Yugo i Raych?
— Z pewnością wiesz. Domyślam się, że nie spuszczasz mnie z oka.
— To prawda. Robię to dla twojego bezpieczeństwa, ale nie znam wszystkich szczegółów twojego życia. Niestety, większość czasu wypełniają mi obowiązki, a poza tym nie dostrzegam wszystkiego.
— Czy Dors nie składa ci raportów?
— Jedynie w sytuacjach kryzysowych. Niechętnie odgrywa rolę szpiega w sprawach małej wagi. — Znów uśmiechnął się lekko.
Seldon odchrząknął.
— Moi chłopcy mają się dobrze. Niezwykle trudno jest poskromić Yugo. Jest bardziej psychohistorykiem niż ja i pewnie uważa, że go powstrzymuję. Jeśli chodzi o Raycha, to kochany łobuziak… zawsze nim był. Zdobył moje względy już wtedy, gdy był okropnym ulicznym łobuzem, a co dziwniejsze, zdobył również względy Dors. Wierzę, Daneelu, że gdyby Dors znudziła się mną i chciała mnie opuścić, i tak zostałaby ze względu na miłość do Raycha.
Demerzel pokiwał głową, a Seldon kontynuował ze smutkiem.
— Gdyby Rashelle z Wye nie uznała, że jest godny uwagi, dziś nie byłoby mnie tutaj. Zastrzelono by mnie. — W zachowaniu Seldona wyczuwało się niepokój. — Nie cierpię o tym myśleć, Daneelu. To wydarzenie było tak całkowicie przypadkowe i nieprzewidywalne. Czy psychohistorią mogłaby coś na to poradzić?
— Czyż nie mówiłeś mi, że psychohistorią może jedynie określać prawdopodobieństwa dotyczące olbrzymich liczb, a nie zajmuje się jednostkami?
— Ale jeśli konkretna jednostka jest przypadkiem kluczową…
— Pewnie wkrótce zrozumiesz, że żadna jednostka nie jest tak naprawdę kluczową postacią. Nawet ja… czy ty.
— Być może masz racje. Zauważyłem, że bez względu na to, jak bym pracował nad tymi założeniami, i tak myślę o sobie jak o kimś ważnym. Ty też jesteś ważną osobą i dlatego właśnie przyszedłem tu z tobą porozmawiać… tak szczerze, jak to tylko możliwi. Muszę wiedzieć.
— Musisz wiedzieć? Co?
Resztki posiłku zostały uprzątnięte, a światło w pokoju nieco przygasło; wydawało się, że ściany trochę się przybliżyły, co zapewniało poczucie większej prywatności.
— Joranum — rzekł Seldon. Wypowiedział jedno słowo, jakby uważał, że samo nazwisko powinno wszystko wyjaśniać.
— Ach, tak.
— Wiesz o nim?
— Oczywiście. Jak mógłbym nie wiedzieć?
— No cóż, ja też chcę o nim wiedzieć.
— A co?
— Daj spokój, Daneelu, nie kpij sobie ze mnie. Jest niebezpieczny?
— Oczywiście, że jest niebezpieczny. Masz co do tego jakieś wątpliwości?
— Pytam, czy jest niebezpieczny dla ciebie. Czy zagraża twojej pozycji Pierwszego Ministra.
— Dokładnie to mam na myśli. Właśnie na tym polega zagrożenie z jego strony.
— I pozwalasz na to?
Demerzel pochylił się do przodu i oparł lewy łokieć na stole.
— Hari, są pewne sprawy, które nie czekają na moje pozwolenie. Pofilozofujmy na ten temat. Jego Imperialna Mość Cleon, Pierwszy tego Imienia, zasiada na tronie od osiemnastu lat i przez cały ten czas to ja byłem jego szefem sztabu, a potem Pierwszym Ministrem, mimo że służyłem już na nieco pośledniejszych stanowiskach w ostatnich latach panowania jego ojca. To długi okres, a Pierwszy Minister rzadko pozostaje u władzy tak długo.
— Ty, Daneelu, nie jesteś zwykłym Pierwszym Ministrem i sam dobrze o tym wiesz. Musisz pozostać u władzy do chwili, gdy rozwiniemy psychohistorię. Nie śmiej się. To prawda. Kiedy osiem lat temu spotkaliśmy się po raz pierwszy, powiedziałeś mi, że Imperium jest na skraju Upadku. Zmieniłeś zdanie na ten temat?
— Nie, oczywiście, że nie.
— Prawdę mówiąc, Upadek zarysowuje się teraz wyraźniej, prawda?
— Owszem, tak właśnie jest, chociaż starałem się temu zapobiec.
— A co się stanie bez ciebie? Joranum podburza przeciwko tobie całe Imperium.
— Trantor, Hari. Trantor. Jak do tej pory, mimo wyraźnych symptomów pogarszających się warunków ekonomicznych i malejącego handlu, Światy Zewnętrzne są stabilne i dość zadowolone z moich dokonań.
— Jednak to Trantor jest miejscem, gdzie to się liczy. Trantor — imperialny świat, na którym żyjemy, stolica Imperium, jego serce i centrum administracyjne — może sprawić, że będziesz musiał odejść. Nie mógłbyś zatrzymać stanowiska, gdyby Trantor powiedział „nie”.
— Zgadzam się z tobą.
— A jeśli odejdziesz, kto zaopiekuje się Światami Zewnętrznymi, zmniejszy tempo Upadku i powstrzyma Imperium przed degeneracją prowadzącą do anarchii?
— Rzeczywiście, tak się może stać.
— Musisz więc coś z tym zrobić. Yugo jest przekonany, że znajdujesz się w śmiertelnym niebezpieczeństwie i że nie zdołasz utrzymać swojej pozycji. Podpowiada mu to intuicja. Dors mówi to samo, a wyjaśnia to za pomocą Trzech Praw…
— Robotyki — dokończył Demerzel.
— Wydaje mi się, że młodego Raycha bardzo pociąga doktryna Joranum. Rozumiesz, on jest Dahlijczykiem. A ja… ja nie jestem pewny, co robić, dlatego przyszedłem do ciebie, żebyś mnie uspokoił. Chciałbym usłyszeć, że kontrolujesz sytuację.
— Zrobiłbym to, gdyby tak było. Nie mogę ci jednak powiedzieć nic, co by cię uspokoiło. Naprawdę jestem w niebezpieczeństwie.
— Nie robisz nic, by temu zaradzić?
— Przeciwnie. Robię bardzo dużo, by powstrzymać niezadowolenie i ograniczyć zasięg oddziaływania ideologii Joranum. Gdybym tego nie robił, prawdopodobnie już teraz nie sprawowałbym mego urzędu. Jednak to, co robię, nie wystarcza.
Seldon zawahał się, ale w końcu powiedział:
— Uważam, że Joranum jest Mycogeńczykiem.
— Czy to możliwe?
— Takie jest moje zdanie. Pomyślałem, że moglibyśmy wykorzystać to przeciwko niemu, ale waham się, bo wtedy mogą się ujawnić fanatycy.
— Mądrze zrobiłeś, nie podejmując działań. Wiele rzeczy, które można by wykorzystać, spowodowałoby niepożądane skutki uboczne. Zrozum, Hari, ja nie obawiam się ustąpić ze stanowiska. Zrobiłbym to, gdyby udało się znaleźć kogoś, kto poświęcając się tak jak ja sprawom nadrzędnym, potrafiłby możliwie jak najbardziej opóźnić Upadek. Z drugiej jednak strony, uważam, że byłoby fatalnie, gdyby moje miejsce zajął Joranum.
— W takim razie cokolwiek zrobimy, żeby go powstrzymać, i tak będzie to odpowiednie postępowanie.
— Nie do końca, impenum może ogarnąć anarcma nawet wteay, gay zniszczy się Joranum, a ja pozostanę na stanowisku. Nie mogę więc zrobić czegoś, co wyeliminuje Joranum, a mi pozwoli zostać na stanowisku, jeśli tym samym przyspieszyłbym Upadek Imperium. Do tej pory nie zdołałem wymyślić czegoś, co na pewno zniszczyłoby Joranum, a jednocześnie pozwoliło uniknąć anarchii.
— Minimalizm — wyszeptał Seldon.
— Słucham?
— Dors wyjaśniła mi, że będzie cię krępował minimalizm.
— Tak właśnie jest.
— Wobec tego moja wizyta u ciebie, Daneelu, nie ma sensu.
— Czy mam rozumieć, że przyszedłeś, chcąc się uspokoić, i nie«fena-lazłeś tego?
— Obawiam się, że o to chodzi.
— Ale ja też oczekiwałem, że spotkanie z tobą mnie uspokoi.
— Szukałeś tego we mnie?
— W psychohistorii, która powinna przewidzieć bezpieczną drogę, skoro ja tego nie potrafię.
Seldon westchnął ciężko.
— Daneelu, psychohistorią nie jest jeszcze rozwinięta w takim stopniu. Pierwszy Minister popatrzył ponuro na Helikończyka.
— Miałeś przecież osiem lat, Hari.
— Nieważne, osiem czy osiemset lat. Nie jest jeszcze wystarczająco rozwinięta. To problem trudny do rozwiązania.
— Nie oczekiwałem, że ta technika zostanie doprowadzona do perfekcji — odpowiedział Demerzel. — Mogłeś przynajmniej stworzyć szkic, konstrukcję, pewne zasady, które mogłyby posłużyć za drogowskaz. Być może niedoskonały, ale byłoby to lepsze niż domysły.
— Nie mam nic więcej niż osiem lat temu — rzekł Seldon z bólem w głosie. — Dlatego musisz zachować władzę, a Joranum trzeba zniszczyć w taki sposób, by sytuacja Imperium pozostała stabilna tak długo, jak to tylko możliwe, dając mi szansę na opracowanie zasad psychohistorii. Nie utrzymasz jednak władzy, jeśli wcześniej nie rozwinę psychohistorii. Czy o to chodzi?
— Na to wygląda, Hari.
— W takim razie koło się zamyka, a Imperium obróci się w ruinę.
— Chyba że stanie się coś nieprzewidzianego. Albo ty zrobisz coś nieprzewidzianego.
— Ja, Daneelu? Jak mogę tego dokonać bez psychohistorii?
— Nie wiem, Hari. Zdesperowany Seldon wstał, by wyjść.
Przez następne dni Seldon zaniedbywał swoje obowiązki na wydziale, pracował za to, używając komputera i modemu zbierającego informacje. Niewiele komputerów mogło sobie poradzić z codziennym zbieraniem informacji z dwudziestu pięciu milionów światów. Kilka takich urządzeń znajdowało się w najważniejszych instytucjach Imperium, gdzie były absolutnie niezbędne. Niektóre stolice większych Światów Zewnętrznych też je posiadały, mimo że większość z nich zadowalała się połączeniem nadprzestrzennym z Centralną Agencją Informacyjną na Trantorze.
Komputer na ważnym Wydziale Matematyki — jako dostatecznie nowoczesny — mógł być zmodyfikowany i służyć za niezależne źródło informacji, a Seldon był na tyle przewidujący, że zrobił to z własnym. Musiał tak postąpić, skoro miał pracować nad psychohistorią, chociaż urządzenie zaprojektowano w ten sposób, by służyło innym, pozornie słusznym celom.
W idealnych warunkach komputer powinien donosić o wszystkich niezwykłych zdarzeniach na każdym ze światów Imperium. Zapalało się zakodowane i dyskretne światło ostrzegawcze, które Seldon mógł z łatwością zidentyfikować. Pojawiało się ono rzadko, gdyż sama definicja „w wypadku niezwykłych zdarzeń” była ścisła i precyzyjna — dotyczyła poważnych przewrotów o dużym zasięgu.
Jeśli światło ostrzegawcze nie pojawiało się, użytkownik komputera mógł się połączyć z różnymi światami na chybił trafił — oczywiście, nie ze wszystkimi dwudziestoma pięcioma milionami, a z kilkunastoma. Połączenia takie były dość przygnębiające, gdyż trudno było znaleźć świat, na którym nie byłoby akurat jakiejś niewielkiej choćby katastrofy. Wybuch wulkanu tu, jakaś powódź tam, załamanie ekonomiczne takiego czy innego rodzaju, no i oczywiście zamieszki. Przez ostatnie tysiąc lat nie było dnia, by na którymś z setek lub więcej światów z tego czy innego powodu nie wybuchły zamieszki.
Naturalnie, nie należy się przejmować takimi zdarzeniami. Nie można się zamartwiać zamieszkami czy wybuchami wulkanów, jeśli zdarzają się nieustannie na zamieszkanych światach. Natomiast gdyby nadszedł taki dzień, w którym nigdzie nie odnotowano by zamieszek, byłby to sygnał tak niezwykły, że usprawiedliwiałby najpoważniejszą troskę.
Prawdziwym problemem było to, że Seldon wcale się tym nie przejmował. Światy Zewnętrzne, z nękającymi je niepokojami i nieszczęściami, przypominały mu wielki, łagodnie falujący ocean w pogodny dzień — ale nic poza tym. Nie znalazł ani śladu sytuacji, które w ciągu ostatnich ośmiu, a nawet osiemdziesięciu lat wyraźnie pokazywałyby chylenie się ku upadkowi. A jednak Demerzel (o nieobecnym Demerzelu Seldon nie mógł już myśleć jako o Daneelu powiedział, że upadek wciąż postępuje, choć przecież to on trzymał rękę na pulsie Imperium w sposób, którego Seldon nie potrafiłby naśladować — przynajmniej do czasu, gdy będzie dysponował psychohistorią.
Być może Upadek postępował tak wolno, że będzie niedostrzegalny aż do chwili, gdy osiągnie punkt krytyczny — podobnie jak dom stopniowo chylący się ku ruinie nie zdradza żadnych oznak zagrożenia aż do chwili, gdy pewnej nocy wali się dach.
Kiedy zawali się dach? Właśnie w tym tkwił problem, a Seldon nie znał odpowiedzi.
Przy okazji zamierzał sprawdzić sam Trantor. Tu wiadomości zawsze miały większą wagę. Po pierwsze, stołeczny świat był jednym z najgęściej zaludnionych; mieszkało tu czterdzieści miliardów ludzi. Po drugie, jego osiemset sektorów tworzyło swego rodzaju miniimpe-rium. Po trzecie wreszcie, należało wziąć pod uwagę poczynania sprawujących władzę urzędników oraz rodziny imperatora.
Jednakże tym, co przykuło uwagę Seldona, był Dahl. W wyniku wyborów pięciu joranumitów znalazło się w radzie sektora. Według komentarza po raz pierwszy joranumici zdobyli takie stanowiska. Nic w tym dziwnego. Dahl był ich twierdzą, jeśli można tak powiedzieć o którymś z sektorów, ale Seldona zaniepokoiły postępy demagogii Joranum. Zamówił mikrochip dotyczący tej wiadomości i zabrał go wieczorem do domu.
Gdy wszedł, Raych spojrzał na niego znad komputera i chcąc się usprawiedliwić, oznajmił:
— Pomagam mamie przy opracowaniu materiału, który jest jej potrzebny.
— A co z twoją pracą?
— Zrobiłem, tato. Wszystko.
— Doskonale. Spójrz na to. — Pokazał chłopcu chip, który trzymał w dłoni, zanim wsunął go do mikroprojektora.
Raych przyjrzał się obrazowi z wiadomościami, który ukazał się w powietrzu przed jego oczami, i powiedział:
— Tak, wiem o tym.
— Wiesz?
— Jasne. Zazwyczaj śledzę wiadomości z Dahla. No wiesz, to mój ojczysty sektor.
— I co o tym myślisz?
— Nie jestem zdziwiony. A ty? Pozostali Trantorczycy traktują Dahl jak chlew. Dlaczego Dahlijczycy nie mieliby podzielać poglądów Joranum?
— A ty je podzielasz?
— No cóż… — Widać było, że Raych poważnie się zastanawia. — Muszę przyznać, ze pewne poglądy, Które głosi, przemawiają do mnie. Mówi, że pragnie równości dla wszystkich ludzi. Co w tym złego?
— Absolutnie nic, jeśli naprawdę tego chce. Jeśli ma szczere intencje. Jeśli nie używa tego hasła jako chwytu, by zdobyć głosy wyborców.
— Masz rację, tato, ale większość Dahlijczyków pewnie stawia sobie pytanie „A co mam do stracenia?” Nie jesteśmy równi innym, chociaż prawo mówi, że tak jest.
— Trudno określać równość normami prawnymi.
— To nie jest coś, co mogłoby ostudzić twój zapał, kiedy pocisz się, pracując ponad siły.
Seldon myślał intensywnie. Zastanawiał się nad tym od chwili, gdy przyszło mu to do głowy.
— Raych — odezwał się — nie byłeś w Dahlu od chwili, gdy oboje z matką zabraliśmy cię stamtąd, prawda?
— Jasne, że byłem, kiedy pięć lat temu towarzyszyłem ci podczas wizyty w sektorze.
— Tak, tak — Seldon machnął ręką — ale to się nie liczy. Zatrzymaliśmy się w hotelu międzysektorowym, który ma niewiele wspólnego z Dahlijczykami, a poza tym, o ile sobie przypominam, Dors ani razu nie pozwoliła ci wyjść samotnie na ulicę. Miałeś przecież zaledwie piętnaście lat. Chciałbyś teraz odwiedzić Dahl sam, zdany na własne siły… teraz kiedy skończyłeś już dwadzieścia lat?
Raych zachichotał.
— Mama nigdy na to nie pozwoli — stwierdził.
— Nie mówię, że cieszę się, mając w perspektywie rozmowę z nią, ale nie zamierzam prosić jej o pozwolenie. Pytanie brzmi: Czy zechcesz zrobić to dla mnie?
— Z ciekawości? Jasne. Chętnie przekonam się, co słychać na starych śmieciach.
— Nie przeszkodzi ci to w studiach?
— Skądże. Przecież to nie potrwa dłużej niż tydzień. Poza tym mógłbyś mi nagrywać wykłady, więc podgonię materiał po powrocie. Dostanę zgodę na wyjazd. W końcu mój staruszek pracuje na uniwersytecie… chyba że cię wyrzucili, tato.
— Jeszcze nie. Nie sądzę jednak, by ten wyjazd przypominał wesołe wakacje.
— Zdziwiłbym się, gdybyś tak uważał. Nie sądzę, tato, żebyś w ogóle wiedział, co to są wesołe wakacje. Dziwię się, że w ogóle znasz to wyrażenie.
— Nie bądź impertynentem. Chcę, żebyś spotkał się tam z Laskinem Joranum.
Raych był zdumiony.
— Jak mam to zrobić? Nie wiem, gdzie będzie przebywał.
— Będzie w Dahlu. Poproszono go, by przemówił na forum rady sektora w imieniu jej nowych członków, joranumitów. Dowiemy się, kiedy to będzie, a ty pojedziesz tam kilka dni wcześniej.
— Co mam zrobić, żeby się z nim spotkać? Nie sądzę, by prowadził dom otwarty.
— Też tak myślę, ale to już zostawiam tobie. W wieku dwunastu lat wiedziałbyś, jak tego dokonać. Mam nadzieję, że twoje bystre zmysły nie stępiały zbytnio pomimo upływu czasu.
Raych uśmiechnął się.
— Mam nadzieję, że nie. Przypuśćmy jednak, że go zobaczę. Co wtedy?
— No cóż, dowiedz się, ile tylko zdołasz. Co naprawdę planuje. O czym naprawdę myśli.
— Sądzisz, że powie mi o tym?
— Nie zdziwiłbym się, gdyby to zrobił. Ty, niecny młodzieniaszku, wzbudzasz zaufanie. Porozmawiajmy o tym.
I rozmawiali. Wielokrotnie.
Myśli Seldona przepełnione były bólem. Nie był pewien, dokąd to wszystko go zaprowadzi, ale nie ośmielił się podzielić wątpliwościami z Yugo Amarylem ani z Demerzelem, ani — tym bardziej — z Dors. Mogliby go powstrzymać. Mogliby udowodnić, że jego pomysł jest beznadziejny, a tego nie chciał. Jego plan wyglądał na jedyne wyjście z sytuacji, więc nie chciał, by mu go pokrzyżowano.
Ale czy wyjście w ogóle istnieje? Seldon sądził, że Raych jest jedynym człowiekiem zdolnym wkraść się w łaski Joranum i zdobyć jego zaufanie; lecz czy chłopak jest właściwym narzędziem do wykonania tego zadania? Pochodził z Dahla i był sympatykiem Joranum. Jak dalece Hari mógł mu zaufać?
To straszne! Raych był jego synem… nigdy wcześniej Seldon w niego nie wątpił.
Jeśli Seldon wątpił w skuteczność swojego pomysłu, jeśli obawiał się, że może” zadziałać przedwcześnie albo podążyć w złym kierunku, jeśli nurtowały go straszne wątpliwości co do tego, czy można całkowicie zaufać Raychowi i czy zdoła on wypełnić jak należy swoje zadanie, to nie miał najmniejszych wątpliwości, jaka będzie reakcja Dors, kiedy wszystko jej wyjaśni. Nie był też rozczarowany-jeśli to właściwe słowo, by oddać stan jego emocji.
Ajednak w pewnym sensie był rozczarowany, gdy przerażona Dors nie podniosła głosu, choć w głębi duszy myślał, że będzie krzyczała, i był przygotowany na to, by się jej przeciwstawić. Ale skąd miał wiedzieć, jaka będzie jej reakcja. Różniła się od pozostałych kobiet i nigdy nie widział, by była strasznie zła. Może nie umiała się złościć.
Po prostu spojrzała chłodno i wyrażając dezaprobatę, przemówiła cicho z goryczą w głosie:
— Wysłałeś go do Dahla? Samego?
Seldon zadrżał, usłyszawszy ten cichy głos, lecz po chwili odparł stanowczo:
— Musiałem. To było konieczne.
— Pozwól, że spróbuję zrozumieć. Wysłałeś go do tego gniazda złodziei, do tej zgrai zabójców, tego skupiska kryminalistów?
— Dors! Denerwujesz mnie, mówiąc w ten sposób. Tylko bigota posądzałbym o posługiwanie się takimi stereotypami.
— Czyżbyś zaprzeczał, że Dahl jest taki, jak go opisałam?
— Oczywiście. Dobrze wiem, że są tam kryminaliści i walące się rudery. Oboje dobrze o tym wiemy. Ale nie cały Dahl jest taki, a kryminaliści i slumsy są wszędzie, nawet w Sektorze Imperialnym i w Sektorze Streelinga.
— Są stopnie niebezpieczeństwa, prawda? Jeden to nie dziesięć. Jeśli nawet na wszystkich światach i we wszystkich sektorach są kryminaliści, to Dahl jest pośród najgorszych, prawda? Masz komputer. Sprawdź statystyki.
— Nie muszę. Dahl jest najuboższym sektorem Trantora, a pomiędzy nędzą i zbrodnią zachodzi korelacja. Przyznaję to.
— Ty to przyznajesz! I wysłałeś go samego?! Mogłeś pojechać razem z nim, poprosić, żebym ja z nim pojechała, albo wysłać z nim kilku jego kolegów. Jestem pewna, że z wdzięcznością przyjęliby dni wolne od zajęć na uniwersytecie.
— To, o co go poprosiłem, musi zrobić sam.
— A o co go poprosiłeś?
Seldon milczał uparcie, więc Dors odezwała się raz jeszcze:
— To już do tego doszło? Nie ufasz mi?
— To przypomina hazard. Sam podejmuję ryzyko. Nie mogę angażować w to ciebie czy kogokolwiek innego.
— Przecież to nie ty podejmujesz ryzyko, tylko biedny Raych.
— On nie podejmuje żadnego ryzyka — odparł niecierpliwie Helikończyk. — Ma dwadzieścia lat, jest młody, sprytny i silny jak drzewo… i wcale nie mam na myśli młodych drzewek, które mamy pod szkłem na Trantorze. Mówię o porządnych, solidnych drzewach z helikońskich lasów. Poza tym potrafi wszystko doskonale rozegrać, czego nie można powiedzieć o Dahlijczykach.
— Ty i te twoje rozgrywki — rzuciła Dors równie chłodno jak przedtem. — Myślisz, że to odpowiedź na wszystko. Wszyscy Dahlijczycy noszą noże. Wszyscy. Jestem pewna, że mają też miotacze.
— Nic nie wiem o miotaczach. Jeśli o nie chodzi, prawo jest dość surowe. Co do noży, to jestem pewien, ze Raych tez je nosi. Nawet tu, w miasteczku uniwersyteckim, choć to wbrew prawu. Myślisz, że nie zabrałby ich do Dahla?
Dors milczała.
Również Seldon zamilkł na kilka minut, potem jednak doszedł do wniosku, że już najwyższy czas ją udobruchać.
— Posłuchaj, trochę mogę ci powiedzieć. Mam nadzieję, że Raych spotka się z Joranum, który odwiedzi Dahl.
— Ach tak?! I czego oczekujesz od Raycha? Chcesz, by sprawił, że Joranum zawstydzi się z powodu swej niegodziwej polityki i wróci do Mycogenu?
— Och, przestań. Jeśli zamierzasz nadal ironizować, to lepiej już nie rozmawiajmy. — Seldon nie patrzył teraz na Dors; spoglądał przez okno na niebieskoszare niebo pod kopułą.
— Oczekuję — wyjąkał wreszcie — że Raych uratuje Imperium.
— No jasne. Nic prostszego.
W głosie Hariego słychać było powagę.
— Właśnie tego oczekuję. Ty nie wiesz, jak to zrobić. Demerzel też nie ma pomysłu. Powiedział jedynie, że rozwiązanie spoczywa w moich rękach. Właśnie to staram się osiągnąć i dlatego chcę, by chłopak pojechał do Dahla. Poza tym dobrze wiesz, jak inspirująco Raych potrafi wpływać na innych. Umiał wpłynąć na nas i jestem przekonany, że uda mu się wpłynąć na Joranum. Jeśli się nie mylę, wszystko będzie dobrze.
Dors patrzyła zdumiona.
— Chcesz mi powiedzieć, że kierujesz się zasadami psychohistorii?
— Nie. Nie zamierzam cię okłamywać. Nie osiągnąłem jeszcze tyle, bym mógł się kierować zasadami psychohistorii, ale Yugo wciąż mówi o intuicji… a ja mam swoją.
— Intuicja! A cóż to takiego?! Zdefiniuj ją!
— To proste. Intuicja jest sztuką, przywilejem ludzkiego umysłu, darem podawania właściwych odpowiedzi na podstawie niekompletnych bądź nawet błędnych danych.
— I tobie się to udało?
— Tak, udało mi się — odpowiedział Seldon z przekonaniem.
Jednak w głębi duszy pomyślał o czymś, czym nie śmiał się podzielić z Dors. Co będzie, jeśli urok Raycha już nie działa na innych? Albo jeszcze gorzej — jeśli poczucie tożsamości chłopaka pochodzącego z Dahla stanie się dla niego zbyt silne?
Billibotton to Billibotton — brudna, zaniedbana, ciemna i złowroga dzielnica — obszar tchnący zgnilizną, a mimo to niezwykle witalny. Raych zdawał sobie sprawę, że nie sposób było znaleźć coś takiego w żadnym innym miejscu na Trantorze. Być może nawet nie sposób było znaleźć coś takiego nigdzie indziej w Imperium, choć sam poznał jedynie Trantor.
Kiedy ostatni raz widział Billibotton, miał niewiele więcej niż dwanaście lat, a jednak ludzie wydawali mu się wciąż tacy sami; wciąż stanowili zbieraninę łajdaków, wciąż przepełniała ich sztucznie podsycana duma. Mężczyźni wyróżniali się bujnymi ciemnymi wąsami, a kobiety workowatymi sukienkami, które teraz, gdy Raych był już starszy i nabrał nieco ogłady w świecie, wydawały mu się jeszcze bardziej nieporządne.
Czy to możliwe, by kobiety w takich sukienkach były pociągające? Nie, zdawał sobie sprawę, że to głupie pytanie. Nawet kiedy miał dwanaście lat, dobrze wiedział, jak łatwo można było je zdjąć.
Szedł więc, zatopiony w myślach i wspomnieniach. Mijał jakieś ulice i wystawy sklepowe, usiłując przekonać samego siebie, że pamięta właśnie to czy inne miejsce, i zastanawiając się, czy pośród tych wszystkich ludzi żyją jeszcze ci, których pamiętał, a którzy byli teraz o osiem lat starsi. Być może spotka swoich przyjaciół z dzieciństwa — martwiło go to, że chociaż pamiętał część przezwisk, którymi wzajemnie się obdarzali, nie potrafił przypomnieć sobie ich prawdziwych nazwisk.
Prawdę mówiąc, luki w jego pamięci były olbrzymie. Nie stało się tak dlatego, że osiem lat to dużo czasu, ale raczej dlatego, że osiem lat to dwie piąte życia dwudziestolatka, które po opuszczeniu Billibottonu zmieniło się tak diametralnie, iż wszystko, co przeżył wcześniej, wyblakło niczym niewyraźny sen.
Zapachy jednak pozostały. Stanął przed piekarnią, małą i brudną, i wciągnął w nozdrza zapach kokosowego lukru, który unosił się w powietrzu — zapach, jakiego nigdzie indziej nie dane mu było poczuć. Nawet jeśli zatrzymał się gdzieś, by kupić ciastko z tym lukrem, nawet jeśli reklamowano je jako wypiek „w dahlijskim stylu” — było jedynie niezdarną imitacją.
Pokusa była bardzo silna. A dlaczegóż by nie? Miał kredyty, a Dors nie stała obok, krzywiąc się z niesmakiem i zastanawiając głośno, jak czyste — a raczej jak brudne — może być to miejsce. Kto się tam kiedyś martwił brakiem higieny?
Upłynęła dłuższa chwila, zanim Raych przyzwyczaił się do mroku panującego w sklepie. Znajdowało się tu kilka niskich stolików, a przy każdym z nich po kilka marnych krzeseł. Ludzie niewątpliwie mogli tu coś przekąsić, wypić namiastkę kawy i zjeść ciastko. Przy jednym ze stolików siedział młody mężczyzna, ubrany w białą niegdyś podkoszulkę, która w lepszym świetle wyglądałaby prawdopodobnie jeszcze gorzej. Przed młodzieńcem stała pusta filiżanka.
Piekarz, a być może kelner wynurzył się z pomieszczenia na zapleczu i odezwał dość grubiańsko:
— Czego by się chciało?
— Coke-icera — odparł Raych równie grubiańsko (nie byłby billibottończykiem. gdyby okazał uprzejmość), używając slangowego wyrażenia, które dobrze pamiętał z dawnych czasów.
Widocznie wyrażenie wciąż było w użyciu, bo kelner podał mu odpowiedni wypiek, choć trzymał go gołymi palcami. Dawniej Raycha nie zdziwiłoby to, ale teraz poczuł się jakoś dziwnie.
— Torebkę chcesz?
— Nie — odpowiedział chłopak. — Zjem na miejscu.
Zapłacił kelnerowi, wziął coke-icera i wgryzł się w ciastko, mrużąc przy tym oczy. W dzieciństwie rzadko mógł sobie na to pozwolić — czasami, gdy udało mu się zwędzić kredyt, gdy dostał kęs od chwilowo bogatego przyjaciela, najczęściej zaś, gdy udało mu się ukraść ciastko, kiedy nikt nie patrzył. Teraz mógł ich sobie kupić tyle, ile tylko chciał.
— Hej — usłyszał czyjś głos.
Otworzył oczy. To mężczyzna siedzący przy stoliku krzywił się do niego.
— Mówisz do mnie, bubku?
— Jasne. Co tu porabiasz?
— Wcinam coke-icera. A tobie o co biega? — Automatycznie przeszedł na billibottoński żargon. Nie musiał się nawet do tego zmuszać.
— Co porabiasz w Billibottonie?
— Urodziłem się tu i wychowałem. W łóżku, a nie na ulicy jak ty. — Wypowiedział obelgę tak łatwo, jakby nigdy stąd nie wyjeżdżał.
— Co ty powiesz? Niezgorzej się ubierasz jak na billibottończyka. Jak jakiś strojniś. Już nie powiem o smrodku perfum w okolicy.
— Nie powiem, jak ty śmierdzisz. Ja zaszedłem wysoko w świecie.
— Wysoko w świecie? Tra-la-la.
Do cukierni weszło dwóch mężczyzn. Raych zaniepokoił się, bo nie był pewien, czy przypadkiem nie zostali tu wezwani. Młodzieniec przy stole odezwał się do nich:
— Ten facet zaszedł wysoko w świecie. Mówi, że jest billibottończykiem.
Jeden z przybyszów zasalutował kpiąco i wyszczerzył się w nieprzyjaznym uśmiechu. Jego zęby były bezbarwne.
— No proszę, jak ślicznie. Miło słyszeć, że jakiś billibottończyk zrobił światową karierę. To znaczy, że może pomóc biednym ziomkom ze swojego sektora. Chyba znajdziesz kredyta czy dwa dla biednych, co?
— Ile masz przy sobie, cwaniaku? — spytał drugi, który już się nie uśmiechał.
— Hej, wy tam! — rzucił mężczyzna stojący za kontuarem. — Wynoście się stąd. Niepotrzebne mi kłopoty w moim sklepie.
— Nie będzie żadnych kłopotów — oznajmił Raych. — Ja wychodzę. Wstał, chcąc wyjść, ale siedzący mężczyzna zagrodził mu drogę nogą.
— Gdzie się wybierasz, koleś? Będzie nam brakowało twojego towarzystwa.
Mężczyzna za kontuarem, wyraźnie obawiając się najgorszego, zniknął na zapleczu.
Raych uśmiechnął się i powiedział:
— Pewnego razu, chłopaki, kiedy mieszkałem w Billibottonie, mnie i moich staruszków zatrzymało dziesięciu facetów. Dziesięciu. Wiem, bo ich policzyłem. Musieliśmy się nimi zająć.
— Taa? — odezwał się ten, który mówił poprzednio. — I to twój staruszek zajął się tymi dziesięcioma?
— Mój staruszek? Gdzie tam. Szkoda mu było czasu. Zajęła się nimi moja stara. A ja potrafię to robić lepiej niż ona. Was jest tylko trzech, więc dobrze wam radzę, zejdźcie mi z drogi.
— Jasne. Zostaw tylko wszystkie kredyty i część łachów. Młodzieniec siedzący przy stole wstał. W dłoni trzymał nóż.
— A więc o to wam chodzi — powiedział Raych. — Teraz wy marnujecie mój czas.
Skończył swojego coke-icera i obrócił się nieco. Następnie w ułamku sekundy, przytrzymując się stołu, kopnął prawą nogą w pachwinę mężczyznę trzymającego nóż. Napastnik zgiął się wpół, głośno jęcząc. Tymczasem stół powędrował w górę i przygniótł drugiego z mężczyzn do ściany. Raych błyskawicznie wyciągnął rękę i krawędzią dłoni uderzył mocno w krtań trzeciego; billibottończyk zakasłał i upadł na podłogę.
Wszystko zajęło dwie sekundy. Raych stał teraz, trzymając noże w obu dłoniach.
— No, który z was chce wykonać następny ruch?
Patrzyli na niego nienawistnie, ale nie ruszali się z miejsc. Raych odezwał się raz jeszcze:
— W takim razie już pójdę.
Jednak kelner, który uciekł na zaplecze, musiał wezwać pomoc, bo do sklepu weszło właśnie jeszcze trzech mężczyzn. Ubrani byli podobnie, najwyraźniej w mundury, choć Raych nigdy takich nie widział. Nogawki mieli wpuszczone w buty, luźne zielone podkoszulki spięte pasem, a całości dopełniały dziwne, niemal kuliste kapelusze dość komicznie zatknięte na czubkach ich głów. Na lewym rękawie każdej podkoszulki znajdowały się litery „JG”.
Wyglądali jak Dahlijczycy, ale nie mieli dahlijskich wąsów. Ich wąsy były czarne, gęste i starannie przystrzyżone na wysokości ust, lecz pozwalano im rosnąć zbyt bujnie. Raych uśmiechnął się w duchu. Tym wąsom brakowało radości życia typowej dla jego dzikiego zarostu, musiał jednak przyznać, że wyglądają czysto i schludnie.
— Jestem kapral Quinber — odezwał się przywódca grupy. — Co się tu dzieje?
Pokonani bandyci z Billibottonu gramolili się, usiłując wstać, choć widać było, że przychodzi im to z trudem. Jeden był wciąż zgięty wpół, drugi rozcierał gardło, a trzeci zachowywał się tak, jakby miał zwichnięte ramię.
Kapral przyglądał się im badawczo, a jego towarzysze blokowali drzwi. Quinber zwrócił się do Raycha — jedynego, któremu chyba nic się nie stało.
— Czy ty, chłopcze, jesteś billibottończykiem?
— Urodziłem się tu i wychowałem, ale od ośmiu lat mieszkam gdzie indziej. — Usiłował nie mówić z billibottońskim akcentem, ale i tak było go słychać, podobnie jak w mowie kaprala. Dahl poza Billibottonem miał i inne dzielnice, których mieszkańcy za wszelką cenę starali się uchodzić za szlachetnie urodzonych.
— Panowie są z sił bezpieczeństwa? — spytał chłopak. — Nie przypominam sobie mundurów, które…
— Nie jesteśmy z sił bezpieczeństwa. W Billibottonie jest niewielu ich członków. Jesteśmy strażą przyboczną Joranum i utrzymujemy tutaj porządek. Znamy tych trzech i już ich ostrzegaliśmy. Zajmiemy się nimi. To pan stanowi dla nas problem, młodzieńcze. Proszę o nazwisko i numer identyfikacyjny.
Raych podał dane.
— Co się tu wydarzyło? Opowiedział im o wszystkim.
— W jakim celu tu przebywasz?
— Momencik — rzekł Raych. — Macie prawo mnie wypytywać, skoro nie jesteście z sił bezpieczeństwa?
— Słuchaj no, radzę ci nie kwestionować naszych praw — rzucił twardo kapral. — Jesteśmy najważniejsi w Billibottonie, a mamy prawo, bo to myje stanowimy. Wierzę, że jak powiadasz, pokonałeś tych trzech mężczyzn, ale nas nie pokonasz. Nie wolno nam co prawda nosić miotaczy… — co powiedziawszy, kapral powoli wyciągnął miotacz. — A teraz gadaj, czego tu chcesz.
Raych westchnął. Gdyby udał się prosto do holu sektora, jak powinien uczynić; gdyby nie zatrzymał się, ogarnięty nostalgicznymi wspomnieniami Billibottonu i coke-icera…
— Przybyłem tu w ważnej sprawie i chcę się widzieć z panem Joranum, więc skoro, jak się zdaje, jesteście jego…
— Chcesz się widzieć z przywódcą?
— Tak, kapralu.
— Z dwoma nożami?
— Mam je dla samoobrony. Nie zamierzałem ich zabierać na spotkanie z panem Joranum.
— Teraz tak mówisz. Aresztujemy cię. Dowiemy się, czego naprawdę tu szukasz. Może zabierze to trochę czasu, ale dowiemy się.
— Przecież nie macie prawa. Nie jesteście legalnie wybra…
— Spróbuj znaleźć kogoś, kto się na to skarży. A póki co jesteś nasz. Skonfiskowano noże, a Raycha aresztowano.
Cleon nie był już całkiem przystojnym młodym monarchą, jak przedstawiano go na hologramach. Być może na hologramach wciąż był właśnie taki, ale lustro mówiło mu zupełnie co innego. Jego ostatnie urodziny obchodzono z tradycyjną pompą i zachowaniem rytuału, co nie zmieniało faktu, że były to urodziny czterdzieste.
Imperator nie widział nic złego w byciu czterdziestolatkiem. Cieszył się doskonałym zdrowiem. Przytył nieco, ale nie za wiele. Jego twarz pewnie wyglądałaby starzej, gdyby nie okresowe mikroregulacje, dzięki którym była niczym zakonserwowana.
Zasiadał na tronie od osiemnastu lat — już teraz było to jedno z najdłuższych panowań w tym stuleciu — i czuł, że nic nie przeszkodzi mu w zasiadaniu na nim przez następne czterdzieści, co byłoby prawdopodobnie najdłuższym okresem sprawowania władzy w historii Imperium.
Cleon raz jeszcze spojrzał w lustro i pomyślał, że wyglądałby nieco lepiej, gdyby nie aktualizował trzeciego wymiaru.
Weźmy na przykład Demerzela — godnego zaufania, wiernego, nieodzownego, nieznośnego Demerzela. On się nie zmieniał. Utrzymywał dobry wygląd i o ile było wiadomo Cleonowi, nawet nie przeprowadzał mikroregulacji. Oczywiście, Demerzel nie puszczał pary z ust w żadnej sprawie. Poza tym on nigdy nie był młody. Wcale nie wyglądał młodo, gdy zaczął służyć u ojca Cleona, kiedy to obecny imperator był jeszcze młodziutkim księciem. Teraz też nie wyglądał młodo. A może lepiej jest wyglądać staro od początku, by potem uniknąć zmiany?
Zmiana!
To przypomniało Cleonowi, że wezwał Demerzela w konkretnym celu, i to bynajmniej nie po to, by stał tu, obserwując zamyślonego imperatora. Mógłby wziąć jego zbytnie zamyślenie za przejaw starzenia się.
— Demerzelu — odezwał się.
— Słucham, panie?
— Chodzi mi o Joranum. Dość już mam wieści o nim.
— Nie ma powodu, panie, byś zaprzątał sobie nim głowę. Należy do tych zjawisk, które chwilowo wypływają na powierzchnię w wiadomościach, po czym znikają.
— A jednak on jakoś nie znika.
— Czasami, panie, trzeba nieco więcej czasu.
— A co ty o nim sądzisz, Demerzelu?
— Jest niebezpieczny i cieszy się pewną popularnością. Właśnie ta popularność zwiększa zagrożenie.
— Jeśli ty uważasz, że jest niebezpieczny, a mnie on nuży, to dlaczego musimy czekać? Czy nie można go po prostu uwięzić, stracić albo zrobić coś innego?
— Panie, sytuacja polityczna na Trantorze jest delikatna.
— Zawsze jest delikatna. Czy kiedyś mówiłeś, że jest inaczej?
— Żyjemy w trudnych czasach, panie. Na nic by się zdały radykalne kroki przeciwko niemu, gdyby pogorszyło to sytuację i zwiększyło niebezpieczeństwo.
— Nie podoba mi się to. Może nie jestem wszechstronnie oczytany, żaden imperator nie ma na to dość czasu, ale znam historię Imperium. W kilku ostatnich stuleciach zdarzały się przypadki takich, jak się ich określa, populistów, którzy przejęli władzę. Za każdym razem spychali oni panującego imperatora do roli marionetki. Nie chcę zostać marionetką, Demerzelu.
— Panie, to nie do pomyślenia, byś miał nim zostać.
— Dojdzie do tego, jeśli nic nie zrobisz.
— Podjąłem już pewne kroki, panie, ale ostrożne.
— Dobrze, że jest przynajmniej jeden człowiek, który nie jest ostrożny. Mniej więcej miesiąc temu pewien profesor uniwersytetu, profesor, bez czyjejkolwiek pomocy nie dopuścił do rozniecenia zamieszek przez joranumitów. Wkroczył między nich i ich powstrzymał.
— Właśnie tak uczynił, panie. Jak się o tym dowiedziałeś?
— Interesuję się tym profesorem. Dlaczego ty nic mi o tym nie powiedziałeś?
— A czy powinienem cię niepokoić każdym nieważnym szczegółem, który pojawia się na moim biurku? — spytał Demerzel niemal służalczo.
— Nieważnym? Tym mężczyzną, który wkroczył do akcji, był Hari Seldon.
— Rzeczywiście, tak się nazywa.
— Jego nazwisko jest mi znane. Czy to nie on kilka lat temu na Zjeździe Dziesięcioletnim przedstawił badania, które nas zainteresowały?
— Tak, panie.
Cleon wyglądał na zadowolonego.
— Jak widzisz, mam jeszcze dobrą pamięć. Nie muszę we wszystkim polegać na moich współpracownikach. Rozmawiałem z tym Seldonem o jego badaniach, czyż nie?
— Twoja pamięć, panie, rzeczywiście jest doskonała.
— Co się stało z jego pomysłem? Miał podobno pomagać w przepowiadaniu przyszłości. Moja doskonała pamięć nie podpowiada mi, jak to nazywał.
— To psychohistoria, panie. Ściśle rzecz biorąc, nie chodziło o przepowiadanie przyszłości. Jego badania stanowią teoretyczną podbudowę określania generalnych trendów przyszłej historii ludzkości.
— I co się z nią stało?
— Nic, panie. Jak już ci kiedyś wyjaśniałem, pomysł ten okazał się całkowicie niepraktyczny. Sama idea była co prawda fascynująca, ale zarazem bezużyteczna.
— A jednak Seldon potrafił podjąć odpowiednie kroki, by nie dopuścić do zamieszek. Czy ośmieliłby się to zrobić, gdyby nie wiedział z góry, że mu się uda? Czyż nie jest to dowód na to, że ta — jak jej tam? — psychohistoria zdaje egzamin?
— Panie, to jedynie dowód na to, że Hari Seldon jest lekkomyślny. Gdyby nawet psychohistoria miała zastosowanie w praktyce, i tak nie można by jej wykorzystać wobec pojedynczej osoby czy jednostkowego wydarzenia.
— Nie jesteś matematykiem, Demerzelu. On jest. Myślę, że już czas spotkać się z nim raz jeszcze, bo do kolejnego Zjazdu Dziesięcioletniego pozostało już niewiele czasu.
— To się na nic nie zda…
— Demerzelu, pragnę z nim porozmawiać. Dopilnuj tego.
— Tak, panie.
Raych słuchał bardzo niecierpliwie, czego starał się nie okazywać. Siedział w głębi Billibottonu w prowizorycznej celi, do której doprowadzono go wąskimi uliczkami. Nie pamiętał już ich — on, który dawnymi czasy mógł bezbłędnie przemykać się nimi i potrafił zgubić każdego prześladowcę.
Towarzyszący mu mężczyzna, ubrany w zieleń charakterystyczną dla straży przybocznej Joranum, był misjonarzem, kimś zajmującym się praniem mózgów, albo swego rodzaju teologiem. W każdym razie przedstawił się jako Sander Nee, a swoje długie orędzie wygłosił z silnym dahlijskim akcentem, którego najwyraźniej nie mógł się pozbyć.
— Jeśli mieszkańcy Dahla pragną się cieszyć równością praw, muszą się okazać jej godni. Wymaga się jedynie postępowania według zasad, powściągliwego zachowania i przyzwoitych rozrywek. Inni, chcąc usprawiedliwić własną nietolerancję, oskarżają nas o agresywność i posiadanie noży. Musimy oczyścić się w oczach świata i…
Raych przerwał mu:
— Zgadzam się z panem, strażniku Nee, z każdym pańskim słowem… ale muszę się zobaczyć z panem Joranum.
Strażnik wolno pokręcił głową.
— To niemożliwe, póki nie uzyskasz zezwolenia na widzenie.
— Niech pan posłucha, jestem synem ważnego profesora z Uniwersytetu Streelinga, profesora matematyki.
— Nie znam żadnego profesora. O ile dobrze pamiętam, twierdziłeś, że pochodzisz z Dahla.
— Oczywiście, pochodzę.
— I masz ojczulka, który jest profesorem na wielkim uniwersytecie? To mało prawdopodobne.
— On jest moim przybranym ojcem. Strażnik potrząsnął głową.
— Znasz kogoś w Dahlu?
— Zna mnie Matka Rittah. (Była już bardzo stara, kiedy go znała. Teraz mogła być zgrzybiałą staruszką… albo nie żyć.)
— Nigdy o niej nie słyszałem.
(Kto jeszcze? Prawdopodobnie nigdy nie poznał kogoś, kto przekonałby stojącego przed nim człowieka. Jego najlepszym przyjacielem był inny młodzieniec, Smoodgie — ale w tej chwili pamiętał jedynie jego imię. Nawet zdesperowany, Raych nie mógł sobie wyobrazić, że mówi: „Czy zna pan kogoś o imieniu Smoodgie?”)
W końcu powiedział:
— Jest jeszcze Yugo Amaryl.
Jakaś maleńka iskierka rozbłysła w oczach Nee.
— Kto taki?
— Yugo Amaryl — powtórzył ochoczo Raych. — Pracuje u mojego ojczyma na uniwersytecie.
— On też pochodzi z Dahla? Czy wszyscy na tym uniwersytecie są Dahlijczykami?
— Tylko on i ja. Yugo był palaczem.
— A co robi na uniwersytecie?
— Mój ojciec zabrał go z Dahla osiem lat temu.
— No dobrze… wyślę kogoś.
Raych musiał czekać. Nawet gdyby uciekł, dokąd by się udał? Natychmiast by go złapano w zawiłych wąskich uliczkach Billibottonu.
Upłynęło dwadzieścia minut, zanim Nee wrócił z kapralem, który aresztował chłopaka. W Raycha wstąpiła pewna nadzieja; może przynajmniej ten strażnik posługiwał się mózgiem.
— Kto jest tym Dahlijczykiem, którego znasz? — spytał Quinber.
— Yugo Amaryl, palacz, którego mój ojciec znalazł tu, w Dahlu, osiem lat temu i zabrał ze sobą na Uniwersytet Streelinga.
— Dlaczego to zrobił?
— Uważał, że Yugo może robić coś ważniejszego, niż pracować w ciepłowni.
— Co na przykład?
— Zajmować się matematyką. On… Kapral uniósł dłoń.
— Na którym poziomie pracował? Raych zastanawiał się przez chwilę.
— Byłem wtedy dzieckiem, myślę jednak, że na C-2.
— Prawie zgadłeś. C-3.
— W takim razie zna go pan, kapralu?
— Nie osobiście, ale ta historia jest sławna w ciepłowniach, a ja też tam pracowałem. Może w ten sposób i ty się o tym dowiedziałeś. Masz jakiś dowód na to, że naprawdę znasz Yugo Amaryla?
— Proszę pozwolić mi powiedzieć, co chciałbym zrobić. Chcę napisać na kartce nazwisko moje i mojego ojca. A potem napiszę jedno słowo. Niech się pan skontaktuje, w jaki sposób pan chce, z jednym z oficjeli z grupy pana Joranum, który będzie jutro w Dahlu, i przeczyta moje nazwisko, nazwisko mojego ojca i to jedno słowo. Jeśli nic się nie wydarzy, zostanę tu pewnie, dopóki nie zgniję, ale nie sądzę, by tak się miało stać. Prawdę mówiąc, jestem pewien, że wydostaną mnie stąd w jednej chwili, a pan dostanie awans za przekazanie informacji. Jeśli pan odmówi, oni zaś dowiedzą się, że tu jestem, a dowiedzą się na pewno, znajdzie się pan w takich opałach jak nigdy przedtem. Skoro wie pan, że Yugo Amaryl wyjechał stąd ze znanym matematykiem, to proszę sobie wbić do głowy, że ten wielki matematyk jest moim ojcem. Nazywa się Hari Seldon.
Z miny kaprala łatwo było wyczytać, że to nazwisko jest mu znane.
— A co to za słowo, które zamierzasz napisać? — spytał.
— Psychohistoria.
— Co to takiego? — Kapral zmarszczył brwi.
— To nieważne. Niech je pan tylko przekaże, a zobaczy pan, co się będzie działo.
Quinber podał Raychowi małą kartkę papieru wyrwaną z notesu.
— W porządku. Zapisz je i zobaczymy, co się stanie.
Raych czuł, że drży. Bardzo chciałby wiedzieć, co się stanie. Wszystko zależało od tego, z kim porozmawia kapral i jakie wrażenie wywrze na tym kimś owo magiczne słowo.
Hari Seldon obserwował krople deszczu na szybach imperialnego samochodu naziemnego. Nieznośnie dokuczała mu nostalgia. Zaledwie po raz drugi w trakcie ośmiu lat pobytu na Trantorze kazano mu stawić się u imperatora, na jedynym skrawku tej planety nie pokrytym kopułą — i w obu przypadkach pogoda była paskudna. Za pierwszym razem, tuż po jego przyjeździe na Trantor, okropna pogoda tylko go irytowała. Nie było to nic nowego. Przecież na jego ojczystym świecie, Helikonie, szalały burze, szczególnie na obszarze, gdzie się wychował.
Jednak teraz mieszkał od ośmiu lat na Trantorze, gdzie pogodę ustalano komputerowo, gdzie dość rzadko występującym burzom towarzyszyło wywoływane przez komputery zachmurzenie, a regularne, niezbyt obfite deszcze padały wyłącznie w nocy. Szalejące wichry zastąpiono tu zefirami, nie było też ekstremalnych upałów ani mrozów — ot, niewielkie zmiany sprawiające, że co jakiś czas rozpinało się guziki koszuli, a innym razem narzucało cienki żakiet. Pomimo tak małych zmian klimatu Seldon i tak słyszał narzekania.
Teraz jednak Hari widział prawdziwy deszcz lejący się ponuro z zimnego nieba — a nie doświadczył czegoś takiego od wielu lat — i bardzo mu się to podobało. Ten deszcz przypomniał mu o Helikonie, o młodości, o względnie beztroskich dniach. Zastanawiał się, czy zdołałby nakłonić kierowcę, by pojechał do pałacu dłuższą drogą.
Niemożliwe! Imperator chciał go widzieć, a podróż samochodem naziemnym była i tak długa, nawet jeśli jechało się najkrótszą drogą i nie tkwiło w korkach. Imperator oczywiście nie będzie czekał.
Ten Cleon był inny niż władca, którego Seldon widział przed ośmioma laty. Przytył pięć kilogramów, a w jego twarzy było coś ponurego. Skóra dokoła oczu i na policzkach była naciągnięta i Helikończyk rozpoznał rezultaty zbyt wielu mikroregulacji. W pewnym sensie Seldon współczuł Cleonowi — mimo potęgi i posiadanej władzy imperator był bezsilny wobec upływu czasu.
Cleon ponownie spotkał się z nim w cztery oczy — w tym samym pięknie umeblowanym pokoju, w którym rozmawiali po raz pierwszy. Zgodnie ze zwyczajem Seldon czekał, by go zapowiedziano.
Po kilku krótkich kurtuazyjnych zdaniach dotyczących wyglądu Helikończyka imperator odezwał się całkiem zwyczajnie:
— Miło mi pana widzieć, profesorze. Dajmy sobie spokój z ceremoniałem, jak to zrobiliśmy poprzednim razem.
— Tak, panie — powiedział sztywno Seldon. Nie zawsze bezpiecznie było zachowywać się swobodnie, tylko dlatego że imperator w przypływie dobrego humoru tak właśnie rozkazał.
Cleon skinął niedostrzegalnie i natychmiast cały pokój ożył, stół się nakrył i zaczęła się pojawiać zastawa. Seldon, skonfundowany, nie nadążał za szczegółami.
— Zjesz ze mną, Seldon? — rzucił imperator od niechcenia. Zdanie miało formalnie intonację pytania, jednak wyczuwało się, że jest rozkazem.
— To dla mnie zaszczyt, panie — odparł. Rozejrzał się ostrożnie. Wiedział dobrze, że nie wolno było (a w każdym razie nie powinno się) zadawać imperatorowi pytań, ale nie widział innego wyjścia. Odezwał się więc raczej cicho, starając się, by zdanie nie zabrzmiało jak pytanie:
— Pierwszy Minister nie zje z nami?
— Nie — odparł Cleon. — Ma w tej chwili inne zadania, a ja życzyłem sobie porozmawiać z tobą prywatnie.
Przez chwilę jedli w milczeniu. Cleon przyglądał się Seldonowi, a ten uśmiechał się nieśmiało. Imperator nie miał reputacji okrutnika czy choćby nawet człowieka nieodpowiedzialnego, a jednak mógł, przynajmniej teoretycznie, kazać aresztować Seldona pod jakimś błahym pozorem. Gdyby zaś zapragnął okazać swe wpływy, mogłoby nigdy nie dojść do rozprawy. Zawsze najlepiej jest pozostawać w cieniu, ale w tej chwili Seldonowi się to nie udało.
Oczywiście, osiem lat temu, kiedy przywieziono go do pałacu w asyście uzbrojonych strażników, było jeszcze gorzej. A jednak wcale nie uspokoiło to Helikończyka.
— Seldonie — przemówił Cleon — Pierwszy Minister jest mi wielce oddany, ale mimo to czasami czuję, że ludzie sądzą, iż nie kieruję się własnym rozumem. Ty też tak myślisz?
— Nigdy, panie — powiedział spokojnie Hari. Nie było sensu zbytnio protestować.
— Nie wierzę ci. Zapewniam cię wszakże, że kieruję się własnym rozumem. Pamiętam, że kiedy przybyłeś na Trantor, zajmowałeś się psychohistorią.
— Jestem pewien, panie, że pamiętasz również — odezwał się cicho Seldon — jak wyjaśniałem wtedy, że ta teoria matematyczna nie ma zastosowania w praktyce.
— Tak mówiłeś. I wciąż tak twierdzisz?
— Tak, panie.
— Pracowałeś nad tym zagadnieniem od tamtej pory?
— Czasami się w to bawię, ale do niczego nie doszedłem. Na nieszczęście chaos zakłóca wyniki, a przepowiadanie nie jest…
Imperator przerwał mu.
— Jest pewien konkretny problem i chciałbym, żebyś się nim zajął. Spróbuj deseru, Seldon. Jest bardzo smaczny.
— Co to za problem, panie?
— Joranum. Demerzel mówi mi — och, nadzwyczaj delikatnie — że nie mogę aresztować tego człowieka ani użyć sił zbrojnych przeciwko jego zwolennikom. Powiada, że to by tylko pogorszyło sytuację.
— Jeśli Pierwszy Minister tak mówi, to pewnie tak jest, panie.
— Ale ja chcę się pozbyć tego Joranum… W żadnym razie nie będę jego marionetką. Demerzel tymczasem nic nie robi.
— Jestem pewien, panie, że robi co może.
— Jeżeli stara się zmniejszyć problem, to z pewnością nie informuje mnie o tym.
— Może postępuje tak, panie, gdyż pragnie uchronić cię od walki. Być może Pierwszy Minister sądzi, że jeśli Joranum… jeśli…
— Dokona przewrotu — dokończył Cleon z głęboką odrazą.
— Tak, panie. Nie byłoby mądrze okazać, że osobiście występujesz przeciwko niemu. Wasza Wysokość powinna pozostać poza wszelkimi rozgrywkami. Dla dobra zachowania trwałości całego Imperium.
— Wolałbym raczej zapewnić trwałość Imperium bez Joranum. Co proponujesz, Seldon?
— Ja, panie?
— Ty, Seldon — powtórzył niecierpliwie Cleon. — Nie wierzę ci, gdy mówisz, że psychohistoria to tylko zabawa. Demerzel przyjaźni się z tobą. Myślisz, że jestem takim idiotą, że o tym nie wiem? Oczekuje czegoś od ciebie. Oczekuje od ciebie psychohistorii, a ponieważ nie jestem głupcem, też jej od ciebie oczekuję. Seldon, czy popierasz Joranum? Mów prawdę!
— Nie, panie. Nie jestem po jego stronie. Uważam, że stanowi wielkie zagrożenie dla Imperium.
— Bardzo dobrze, wierzę ci. Wiem, że sam nie dopuściłeś, by joranumici wszczęli zamieszki na terenie uniwersytetu.
— Zachowałem się tak pod wpływem impulsu, panie.
— To możesz mówić głupcom, nie mi. Postąpiłeś tak z nakazu psychohistorii.
— Panie!
— Nie protestuj. Co chcesz zrobić z Joranum? Musisz przecież coś robić, skoro jesteś po stronie Imperium.
— Panie — zaczął ostrożnie Seldon niezbyt pewien, jak dużo wie imperator. — Wysłałem mojego syna, by spotkał się z Joranum w Sektorze Dahl.
— Dlaczego?
— Mój syn pochodzi z Dahla… poza tym to bystry obserwator. Może odkryć coś, co się nam przyda.
— Może?
— Tylko może, panie.
— Poinformujesz mnie o tym?
— Tak, panie.
— I proszę cię, Seldon, nie mów mi, że psychohistoria to tylko gra ani że nie istnieje. Nie chcę tego więcej słyszeć. Oczekuję, że zrobisz coś w sprawie Joranum. Nie potrafię powiedzieć, co to ma być, ale musisz coś zrobić. Nie mam innego wyjścia. Możesz odejść.
Seldon wrócił na Uniwersytet Streelinga w znacznie gorszym nastroju niż ten, w którym z niego wyruszał. W głosie Cleona wyczuł groźbę, że władca nie ścierpi porażki. Teraz wszystko zależało od Raycha.
Raych siedział w przedsionku budynku publicznego w Dahlu. Nigdy wcześniej tu nie był — nie ryzykowałby, żeby tu trafić. Prawdę mówiąc, był nieco zaniepokojony, jakby wdarł się na zastrzeżony teren.
Usiłował wyglądać naturalnie, zachowywać spokój i wzbudzać zaufanie. Ojciec powiadał, że samym wyglądem budzi zaufanie ludzi, on jednak nigdy nie był tego świadom. Jeśli wyglądał tak naturalnie, mógł teraz wszystko popsuć, zbyt usilnie starając się tak właśnie się prezentować.
Próbował się rozluźnić, obserwując urzędnika, który obsługiwał komputer. Mężczyzna nie pochodził z Dahla. Prawdę mówiąc, był to Gambol Deen Namarti. Towarzyszył Joranum w czasie spotkania, w którym uczestniczyli Seldon i Raych.
Co pewien czas Namarti rzucał Raychowi zza biurka wrogie spojrzenie. Chłopak czuł, że wcale nie wywiera dobrego wrażenia na Gambolu — ten jakoś nie chciał się na to nabrać.
Nie zamierzał odpowiadać na wrogość Namartiego przyjaznym uśmiechem. Zbyt sztucznie by to wyglądało. Po prostu czekał. I tak już daleko zabrnął. Jeśli Joranum przybędzie, jak tego oczekiwano, będzie miał szansę z nim porozmawiać.
Joranum rzeczywiście przybył, rozdając wszem i wobec swój publiczny uśmiech, ciepły i zjednujący zaufanie. Namarti podniósł dłoń i Jo-Jo zatrzymał się. Rozmawiali po cichu, a Raych obserwował ich bacznie, daremnie udając, że ich nie podsłuchuje. Jasne stało się dla niego, że Namarti sprzeciwia się spotkaniu, obruszył się więc nieco z tego powodu.
Po chwili Joranum popatrzył na Raycha, uśmiechnął się i odsunął Namartiego na bok. Chłopak doszedł do wniosku, że choć Gambol jest mózgiem zespołu, to najwyraźniej Joranum ma charyzmę.
Jo-Jo podszedł do Raycha i wyciągnął pulchną, nieco wilgotną dłoń.
— Proszę, proszę. Synalek profesora Seldona. Co słychać?
— Wszystko w porządku, proszę pana.
— Jak rozumiem, miałeś pewne kłopoty, by się tutaj dostać. — Niewielkie, proszę pana.
— I, jak sądzę, przybyłeś z wiadomością od swojego ojca. Mam nadzieję, że rozważył wszystko ponownie i postanowił dołączyć do mnie oraz mojej wielkiej krucjaty.
— Nie sądzę, proszę pana.
Joranum zmarszczył nieco brwi.
— Czyżbyś znalazł się tu bez jego wiedzy?
— Nie, proszę pana. To on mnie przysłał.
— Rozumiem. Jesteś głodny, chłopcze?
— Nie.
— W takim razie nie będzie ci przeszkadzało, jeśli będę jadł? Nie mam zbyt wiele czasu na zwykłe przyjemności życiowe — powiedział, uśmiechając się szeroko.
— Mnie to nie przeszkadza, proszę pana.
Podeszli do stołu i usiedli. Joranum zdjął opakowanie z kanapki i ugryzł ją. Jego głos był nieco stłumiony, gdy spytał:
— A dlaczego, synu, on cię tu przysłał? Raych wzruszył ramionami.
— Pewnie myślał, że zdołam dowiedzieć się czegoś, co mógłby wykorzystać przeciwko panu. Z całego serca popiera Pierwszego Ministra Demerzela.
— A ty go nie popierasz?
— Nie, panie. Ja jestem Dahlijczykiem.
— Wiem, że tak jest, cóż to jednak znaczy?
— To znaczy, że jestem człowiekiem uciskanym. Dlatego stoję po pana strome i chcę panu pomóc. Nie chciałbym oczywiście, by mój ojciec dowiedział się o tym.
— Nie ma powodu, by się dowiedział. Jak zamierzasz mi pomóc? — Joranum zerknął szybko na Namartiego, który opierając się o biurko, słuchał z założonymi rękami. Nie wyglądał przy tym na zadowolonego. — Czy wiesz coś o psychohistorii?
— Nie, proszę pana. Mój ojciec nie rozmawia ze mną na ten temat, a nawet gdyby rozmawiał, i tak bym niczego nie zrozumiał. Nie sądzę jednak, by odnosił jakieś sukcesy.
— Jesteś pewien?
— Jasne, że jestem. Pracuje z nim pewien facet, Yugo Amaryl, także Dahlijczyk, który wspomina o tym czasem. Jestem pewien, że nic się nie dzieje.
— Ach tak! Myślisz, że i ja mógłbym spotkać się niekiedy z Yugo Amarylem?
— Nie sądzę. On nie przepada za Demerzelem, ale uwielbia mojego ojca. Nie przeciwstawiłby mu się.
— A ty?
Raych wyglądał na nieszczęśliwego. Wymamrotał z uporem:
— Ja jestem Dahlijczykiem. Joranum odchrząknął.
— W takim razie pozwól, że spytam cię raz jeszcze. Jak, młody człowieku, chcesz mi pomóc?
— Chcę panu powiedzieć coś, w co być może pan nie uwierzy.
_ Doprawdy? Spróbuj. Jeśli nie uwierzę, powiem ci o tym.
— To dotyczy Pierwszego Ministra Eto Demerzela.
— Tak?
Raych rozejrzał się niespokojnie.
— Czy ktoś może mnie usłyszeć?
— Tylko Namarti i ja.
— Dobrze, więc niech pan posłucha. Ten facet, Demerzel, nie jest facetem. On jest robotem.
— Co takiego?! — wrzasnął Joranum. Raych poczuł się w obowiązku wyjaśnić:
— Robot jest mechanicznym człowiekiem. Nie należy do rodzaju ludzkiego. On jest maszyną.
Rozgorączkowany Namarti wybuchnął:
— Jo-Jo, nie wierz w to. To śmieszne.
Ale Joranum uciszył go jednym gestem. Oczy mu błyszczały.
— Dlaczego mi to mówisz?
— Mój ojciec był kiedyś w Mycogenie. Opowiedział mi wszystko o tym pobycie. W Mycogenie dużo się mówi o robotach.
— Tak, wiem, a przynajmniej słyszałem o tym.
— Mycogeńczycy wierzą, że kiedyś pośród ich przodków było wiele robotów, ale zostały wygnane.
Namarti zmrużył oczy.
— Ale dlaczego myślisz, że Demerzel jest robotem? Z tych kilku plotek, które do mnie dotarły, wynika, że roboty są zrobione z metalu, nieprawdaż?
— Tak właśnie jest — potwierdził gorliwie Raych. — Słyszałem jednak, że było kilka robotów, które wyglądały tak samo jak ludzie i żyły wiecznie…
Namarti gwałtownie pokręcił głową.
— Legendy! Śmieszne legendy! Jo-Jo, dlaczego tego słuchamy… Lecz Joranum przerwał mu szybko.
— Nie, G.D. Chcę tego posłuchać. Ja też słyszałem te legendy.
— Jo-Jo, przecież to bzdury.
— Nie mów tak pochopnie, że to bzdury. Zresztą nawet gdyby tak było, ludzie żyją i umierają z powodu bzdur. Nieważne, jak jest, ważne jest to, co ludzie myślą. Powiedz mi, młody człowieku, odkładając na bok legendy, co sprawia, że uważasz Demerzela za robota? Załóżmy, że roboty istnieją. Co takiego wiesz o Demerzelu, by sądzić, że jest robotem? Czy sam ci o tym powiedział?
— Nie — odparł Raych.
— Czy powiedział ci o tym ojciec? — spytał Joranum.
— Nie, proszę pana. Ja sam tak uważam, ale jestem tego pewien.
— Dlaczego? Co sprawia, że jesteś taki pewien?
— Coś, co jest w nim samym. Nie zmienia się. Nie starzeje. Nie okazuje emocji. Coś w nim powoduje, że wygląda, jakby był zrobiony z metalu.
Joranum usiadł na krześle i przez dłuższą chwilę przyglądał się Raychowi. Niemal można było usłyszeć jego kłębiące się myśli. Wreszcie powiedział:
— Załóżmy, młody człowieku, że on jest robotem. Dlaczego cię to obchodzi? Czy to ma dla ciebie jakieś znaczenie?
— Oczywiście, że tak — odparł Raych. — Jestem człowiekiem. Nie chcę, by jakiś robot kierował Imperium.
Jo-Jo skinął ku Namartiemu, okazując zadowolenie.
— Słyszysz, G.D.? „Jestem człowiekiem. Nie chcę, by jakiś robot kierował Imperium”. Daj go do holowizji i każ mu to powtórzyć. Niech to powtarza tak długo, aż jego słowa zapadną w pamięć każdemu mieszkańcowi Trantora…
— Hola! — rzucił Raych, łapiąc wreszcie oddech. — Nie mogę tego powiedzieć w holowizji. Nie mogę pozwolić, by mój ojciec dowiedział się…
— Nie, oczywiście, że nie — zapewnił go szybko Joranum. — Nie możemy do tego dopuścić. Użyjemy tylko samych słów. Znajdziemy jakiegoś innego Dahlijczyka. Kogoś, kto pochodzi z innego sektora, kto mówi własnym dialektem, ale przesłanie zawsze będzie to samo: „Me chcę, by jakiś robot kierował Imperium”.
— A co się stanie, jeśli Demerzel udowodni, że nie jest robotem? — spytał Namarti.
— Czyżby? — powiedział Joranum. — A jak to zrobi? Niemożliwe, by to zrobił. Psychologicznie niemożliwe. Zgadzacie się? Wielki Demerzel, szara eminencja stojąca za tronem, człowiek, który przez te wszystkie lata pociągał za sznurki, sterując Cleonem I, a wcześniej jego ojcem? Czy teraz się ugnie i będzie skamlał publicznie, twierdząc, że on też jest istotą ludzką? To byłoby dla niego tak samo poniżające jak bycie robotem. G.D., mamy tego niegodziwca w sytuacji, z której się nie wywinie, a wszystko to zawdzięczamy temu oto mądremu młodzieńcowi.
Raych się zaczerwienił.
— Masz na imię Raych, prawda? — rzekł Joranum. — Kiedy nasza partia osiągnie to, co zamierza, nie zapomnimy, co dla nas zrobiłeś. Dahl będzie dobrze traktowany, a ty daleko przy nas zajdziesz. Pewnego dnia zostaniesz przywódcą tego sektora i nie pożałujesz, że tak się zachowałeś. Już teraz nie żałujesz, prawda?
— Nigdy w życiu — powiedział zapalczywie Raych.
— W takim razie dopilnujemy, byś wrócił do ojca. Przekaż mu, że nie zamierzamy go skrzywdzić i że bardzo go cenimy. Jak uzyskałeś tę informację, wymyśl sam. A jeśli dowiesz się czegoś, co mogłoby być dla nas przydatne, szczególnie o psychohistorii, daj nam znać.
— Jasne. Ale co ma pan na myśli, mówiąc, że Dahl będzie dobrze traktowany?
— Wprowadzimy równość sektorów, chłopcze. Równość światów. Będziemy mieli całkiem nowe Imperium, które oczyścimy ze wszystkich tych starych niegodziwości spowodowanych przywilejami i nierównością.
Raych gorliwie skinął głową.
— Właśnie tego pragnę.
Cleon I, imperator całej Galaktyki, szedł szybkim krokiem przez galerię łączącą jego prywatne pomieszczenia w Małym Pałacu z biurami licznego personelu mieszkającego w różnych skrzydłach Pałacu Imperialnego. Za nim kroczyło kilku osobistych doradców, na których twarzach gościł wyraz najwyższej troski. Imperator nie zwykł chodzić do innych. On ich wzywał i to oni przychodzili do niego. Jeśli już się zdarzyło, że szedł dokądś, nigdy się nie spieszył ani nie okazywał emocji. Jak mógłby to robić? Jako imperator był w większym stopniu symbolem wszystkich światów niż istotą ludzką.
A jednak teraz wyglądał jak człowiek. Usuwał wszystkich z drogi niecierpliwym skinieniem prawej ręki. W lewej dłoni dzierżył pobłyskujący hologram.
— Pierwszy Minister! — rzucił niemal zdławionym głosem, tak odległym od beznamiętnego tonu, którego używał gorliwie, podejmując się obowiązków związanych z tronem. — Gdzie on jest?!
Wszyscy wysocy urzędnicy, którzy znaleźli się na jego drodze, nie mogli zrozumieć, o co chodzi. Mijał ich wściekły, sprawiając, że czuli się, jakby znaleźli się w sennym koszmarze.
Wtargnął do prywatnego biura Demerzela, dysząc nieco, i krzyknął, a właściwie wręcz wywrzeszczał:
— Demerzel!
Pierwszy Minister spojrzał na niego zdziwiony, po czym podniósł się, gdyż nikt nie mógł siedzieć w obecności imperatora, póki on sam mu na to nie zezwolił.
— Panie? — odezwał się.
Cleon rzucił hologram na biurko Demerzela i spytał:
— Co to jest?! Może mi to wyjaśnisz?!
Pierwszy Minister popatrzył na piękny hologram, ostry, o żywych barwach. Niemal słyszało się małego chłopca — może dziesięciolatka — wypowiadającego słowa, które widniały w podpisie: „Nie chcę, by jakiś robot kierował Imperium”.
— Ja także to otrzymałem, panie — rzekł cicho.
— I kto jeszcze?
— Jestem głęboko przekonany, panie, że ta ulotka jest rozrzucana na całym Trantorze.
— Tak, a czy widzisz osobę, której przygląda się ten brzdąc? — Cleon postukał palcem wskazującym w hologram. — Czy to nie ty?
— Podobieństwo jest uderzające, panie.
— Czyżbym się mylił, przypuszczając, że intencją tej, jak ją nazywasz, ulotki jest posądzenie, że jesteś robotem?
— Właśnie taka jest jej intencja, panie.
— Popraw mnie, jeśli się mylę, ale czy roboty nie są legendarnymi mechanicznymi humanoidami, które można znaleźć w dreszczowcach i w bajkach dla dzieci?
— Mycogeńczycy wierzą, że roboty…
— Nie interesują mnie Mycogeńczycy ani ich wierzenia. Dlaczego ci ludzie zarzucają ci, że jesteś robotem?
— Jestem pewien, panie, że to tylko taka metafora. Chcą mnie przedstawić jako człowieka pozbawionego serca i sumienia, który kalkuluje jak maszyna.
— To jest zbyt subtelne, Demerzel. Nie jestem głupcem. — Cleon raz jeszcze popukał w hologram. — Usiłują wmówić ludziom, że naprawdę jesteś robotem.
— Chyba nie możemy temu zapobiec, panie. Jeśli ludzie chcą w to wierzyć…
— Nie możemy do tego dopuścić. To odziera z godności twój urząd. Gorzej, to odziera z godności samego imperatora. A jaki z tego wniosek? Że ja, ja wybrałem na Pierwszego Ministra mechanicznego człowieka. To nie do zniesienia. Powiedz mi, Demerzel, czy nie mamy praw, które zabraniają oczerniania urzędników Imperium?
— Tak, są takie prawa, i to dość surowe, panie. Ustanowiono je jeszcze przed wielkim Kodeksem Praw Aburamisa.
— A obrażanie samego imperatora jest karane śmiercią, czyż nie?
— Tak, panie.
— Cóż, to nie tylko oczernia ciebie, to oczernia też mnie… a ten, kto to zrobił, powinien zostać niezwłocznie stracony. Oczywiście, to sprawka Joranum, to on stoi za tym wszystkim.
— Bez wątpienia, panie, ale raczej trudno będzie to udowodnić.
— Bzdura! Mam dość dowodów! Chcę, by go stracono!
— Kłopot w tym, panie, że prawa dotyczące oczerniania nigdy nie były egzekwowane. A już na pewno nie w tym stuleciu.
— I właśnie dlatego w społeczeństwie panuje nieład, a samo Imperium drży w posadach. Prawa wciąż istnieją jedynie w kodeksach. Należy je siłą wprowadzić w życie.
— Zastanów się, panie, czy to byłoby mądre — powiedział Demerzel. — Będzie wyglądało na to, że jesteś tyranem i despotą. Twoje rządy były tak udane, gdyż postępowałeś łagodnie i łaskawie.
— Tak i zobacz, gdzie mnie to zawiodło. Niech dla odmiany, zamiast mnie kochać, zaczną się mnie bać… coś w tym stylu.
— Usilnie namawiam cię, panie, byś tak nie postępował. To może być iskra, która rozpali rebelię.
— Co w takim razie zrobisz? Staniesz przed ludem i powiesz: „Popatrzcie na mnie. Nie jestem robotem”?
— Nie, panie, ponieważ jak sam mówisz, zniszczyłoby to moją godność, a co gorsza, twoją.
— W takim razie?
— Nie jestem pewien, panie. Jeszcze nie przemyślałem tego wszystkiego.
— Jeszcze tego nie przemyślałeś? Skontaktuj się z Seldonem.
— Panie?
— Czy tak trudno zrozumieć mój rozkaz? Skontaktuj się z Seldonem!
— Życzysz sobie, panie, bym wezwał go do pałacu?
— Nie, nie ma na to czasu. Zakładam, że możesz założyć kodowany kanał, do którego nikomu nie udałoby się włamać.
— Oczywiście, panie.
— A więc zrób to. Natychmiast!
Seldonowi, jako człowiekowi z krwi i kości, brakowało opanowania charakterystycznego dla Demerzela. Wezwania, które dotarły do jego biura, oraz nagłe delikatne żarzenie i iskrzenie pola alarmowego wyraźnie wskazywały, że dzieje się coś niezwykłego. Już wcześniej zdarzało się, że rozmawiał z kimś, posługując się kodowanymi kanałami, ale nigdy jeszcze tajemnicy informacji nie strzegli zaufani ludzie imperatora.
Seldon oczekiwał, że jacyś urzędnicy rządowi zajmą się wszystkim w imieniu samego Demerzela. Biorąc pod uwagę narastającą powoli wrzawę wywołaną przez ulotkę, która przedstawiała go jako robota, nie spodziewał się niczego innego.
Nie spodziewał się też jednak niczego więcej. Kiedy więc do jego biura wszedł (by tak rzec) wizerunek samego imperatora, otoczony lekką poświatą pola alarmowego, Seldon aż opadł na oparcie, szeroko otworzył usta, po czym bezskutecznie usiłował wstać.
Cleon skinął na niego niecierpliwie, pokazując, by pozostał na miejscu.
— Musisz już wiedzieć, co się dzieje, Seldon.
— Czy masz, panie, na myśli to zamieszanie spowodowane przez ulotkę przedstawiającą robota?
— Właśnie to mam na myśli. Co należy zrobić? Seldon, mimo pozwolenia, wstał.
— Chodzi o coś więcej, panie. Joranum organizuje na całym Trantorze wiece na temat robota. A przynajmniej tak usłyszałem w programach informacyjnych.
— Do mnie te wiadomości jeszcze nie dotarły. Oczywiście, że nie. Po co imperator miałby wiedzieć, co się dzieje?!
— Panie, w tym wszystkim nie chodzi o imperatora. Jestem pewien, że Pierwszy Minister…
— Pierwszy Minister nic nie robi, nawet mnie nie informuje. Zwracam się do ciebie i twojej psychohistorii. Powiedz mi, co mam robić?
— Panie?
— Nie zamierzam się z tobą droczyć, Seldon. Pracowałeś nad psychohistorią osiem lat. Pierwszy Minister mówi, że nie powinienem podejmować kroków prawnych przeciwko Joranum. Co w takim razie mam robić?
— P-panie! — wyjąkał Seldon. — Nic!
— Nie masz mi nic do powiedzenia?
— Nie, panie. Nie to mam na myśli. Chciałem powiedzieć, że nie powinieneś nic robić. Nic! Pierwszy Minister ma całkowitą rację, mówiąc, że nie powinieneś podejmować kroków prawnych. To by tylko wszystko pogorszyło.
— Doskonale. A co poprawi sytuację?
— Ty, panie, nie rób niczego. Pierwszy Minister też niech niczego nie robi. Natomiast rząd powinien pozwolić, by Joranum robił, co zechce.
— Jak to nam pomoże?
— Wkrótce się przekonamy — powiedział Seldon, starając się ukryć nutę desperacji w głosie.
Nagle imperator ochłonął, jakby opuściły go cała złość i oburzenie.
— Aha! Rozumiem! — wykrzyknął. — Panujesz nad sytuacją!
— Panie! Tego nie powiedziałem…
— Nie musisz tego mówić. Usłyszałem dostatecznie dużo. Panujesz nad sytuacją, ale ja chcę rezultatów. Wciąż mam Gwardię Imperialną i siły zbrojne. Będą wobec mnie lojalne, a jeśli dojdzie do zamieszek, nie zawaham się ich użyć. Jednak najpierw daję szansę tobie.
Holograficzny wizerunek imperatora zamigotał i zniknął, a Seldon został sam i wpatrywał się w pustą przestrzeń.
Choć od tamtej nieszczęsnej chwili, gdy wspomniał o psychohistorii na Zjeździe Dziesięcioletnim, upłynęło już osiem lat, musiał stanąć twarzą w twarz z faktem, że wciąż nie ma tego, o czym nieopatrznie mówił.
Miał jedynie… Yugo Amaryl nazwałby to intuicją.
W dwa dni Joranum poruszył cały Trantor, częściowo sam, głównie jednak za pośrednictwem swoich zastępców.
— Gdyby się urodził w dawnych czasach, zostałby admirałem. Marnuje się jako polityk — powiedział Hari do Dors.
— Marnuje się? — spytała Dors. — Jak wszystko pójdzie dalej w takim tempie, to w ciągu tygodnia, jeśli tylko zechce, zostanie Pierwszym Ministrem, a w ciągu dwóch — imperatorem. Już donoszą, że niektóre garnizony witają go radośnie.
Seldon pokręcił głową.
— To się załamie, Dors.
— Co? Partia Joranum czy Imperium?
— Partia Joranum. Historia o robocie wywołała pewne zamieszanie, głównie dzięki doskonałemu rozpowszechnieniu tej ulotki, ale kiedy ludzie ochłoną i wszystko przemyślą, zrozumieją, że jest to śmieszne oskarżenie.
— Ależ, Hari — powiedziała poważnie Dors — przede mną nie musisz udawać. To nie jest śmieszne oskarżenie. Jak Joranum dowiedział się, że Demerzel jest robotem?
— Ach, to! Cóż, powiedział mu o tym Raych.
— Raych!
— Tak jest. Doskonale wypełnił swoje zadanie i wrócił bezpiecznie z obietnicą zostania pewnego dnia przywódcą Sektora Dahl. Oczywiście uwierzono mu. Wiedziałem, że mu uwierzą.
— Czy to znaczy, że to ty powiedziałeś Raychowi, że Demerzel jest robotem, i wysłałeś go, by przekazał tę wiadomość Joranum? — Dors wyglądała na okropnie przerażoną.
— Nie, nie mógłbym tego zrobić. Wiesz, że nie mógłbym powiedzieć Raychowi lub komukolwiek innemu, że Demerzel jest robotem. Powiedziałem mu więc, tak stanowczo jak tylko potrafiłem, że Demerzel nie jest robotem… a nawet to nie przyszło mi łatwo. Poprosiłem go jednak, by powiedział Joranum, że jest inaczej. Raych wierzy głęboko, że okłamał Joranum.
— Ale dlaczego, Hari? Dlaczego?
— To nie psychohistoria, pozwól sobie wytłumaczyć. Nie podzielaj poglądów imperatora, który sądzi, że jestem magikiem. Chciałem jedynie, by Joranum uwierzył, że Demerzel jest robotem. Joranum urodził się w Mycogenie, więc już od dzieciństwa karmiono go ludowymi opowieściami o robotach. Dlatego zapewne uwierzył w to i jest przekonany, że ludzie uwierzą jemu.
— A myślisz, że tak się nie stanie?
— Raczej nie. Kiedy już minie pierwszy szok, zrozumieją, że to tylko wymysł szaleńca. Przekonałem Demerzela, że musi wygłosić mowę, którą subeteryczna holowizja będzie transmitowała do kluczowych części Imperium oraz do wszystkich sektorów Trantora. Ma mówić o wszystkim, byle nie o robotach. Wszyscy wiemy, że jest dostatecznie dużo kryzysów, by miał o czym mówić. Ludzie będą tego słuchali, zamiast słuchać o robotach. A na koniec zostanie zapytany o ulotkę. Nie powinien wtedy odpowiedzieć ani słowem. Powinien jedynie się roześmiać.
— Roześmiać? Nigdy nie widziałam, by Demerzel się śmiał. On prawie nigdy się nie uśmiecha.
— Tym razem, Dors, będzie się śmiał. Nikt nigdy nie widział, by robot się śmiał. Widziałaś roboty w wymyślonych sytuacjach w holowizji, prawda? Zawsze przedstawia się je jako skrajnych realistów, istoty pozbawione uczuć, nieludzkie… Właśnie tego ludzie się spodziewają. Dlatego Demerzel powinien jedynie się roześmiać. Ale to nie koniec. Pamiętasz Władcę Słońca Czternastego, religijnego przywódcę Myco-genu?
— Oczywiście, że pamiętam. To realista, pozbawiony uczuć i nieludzki. On też się nigdy nie śmieje.
— Tym razem też nie będzie. Włożyłem wiele pracy w to, by dowiedzieć się czegoś więcej o Joranum od czasu tamtej małej walki na placu uniwersyteckim. Znam prawdziwe nazwisko Joranum. Wiem, gdzie się urodził, kim byli jego rodzice, gdzie rozpoczynał naukę, i wszystko to, udokumentowane, powędrowało do Władcy Słońca Czternastego. Nie sądzę, by Władca Słońca lubił Uciekinierów.
— Myślałam, że nie chcesz rozniecać ognia fanatyzmu.
— Nie chcę. Gdybym przekazał te informacje ludziom z holowizji, tak właśnie by się stało, ale przekazałem je Władcy Słońca.
— I to on roznieci ogień fanatyzmu?
— Oczywiście, że nie. Nikt na Trantorze nie zwróci nigdy uwagi na Władcę Słońca… bez względu na to, co on powie.
— O co ci w takim razie chodzi?
— No cóż, to właśnie zobaczymy, Dors. Nie mam psychohistorycznej analizy sytuacji. Nawet nie wiem, czy jest możliwa. Po prostu mam nadzieję, że nie mylę się w moich rachubach.
Eto Demerzel roześmiał się.
I to nie po raz pierwszy. Siedział z Harim Seldonem oraz Dors Venabili w dźwiękoszczelnym pomieszczeniu i co kilka chwil na sygnał Hariego śmiał się. Czasami odchylał się do tyłu i śmiał hałaśliwie, ale wtedy Seldon kręcił głową.
— Nie, to nigdy nie zabrzmi przekonująco.
Tak więc Demerzel uśmiechał się, a potem śmiał z godnością, Seldon zaś tylko robił miny.
— Zatkało mnie — powiedział Helikończyk. — Nie ma sensu opowiadać ci zabawnych historyjek. Rozumiesz ich sens tylko intelektualnie. Będziesz musiał po prostu zapamiętać ten dźwięk.
— Można by użyć holograficznej ścieżki dźwiękowej — zaproponowała Dors.
— Nie! To nigdy nie będzie Demerzel. To będzie przypominało śmiech zgrai idiotycznych klakierów. Nie o to mi chodzi. Spróbuj jeszcze raz, Demerzelu.
Eto próbował tak długo, aż Hari powiedział:
— No dobrze, w takim razie zapamiętaj ten dźwięk i odtwórz go, gdy usłyszysz pytanie. Musisz wyglądać na ubawionego. Nie możesz się przecież serdecznie śmiać, mając ponurą minę. Uśmiechnij się troszkę, tylko troszkę. Cofnij kąciki ust.
Powoli usta Demerzela rozszerzyły się aż do uśmiechu.
— Nieźle. Czy możesz sprawić, żeby błyszczały ci oczy?
— Co masz na myśli, mówiąc „żeby błyszczały”? — spytała oburzona Dors. — Nikt nie potrafi zmusić oczu, żeby błyszczały. To metaforyczne wyrażenie.
— Nieprawda — rzekł Seldon. — Maleńka łezka w oku może wyrażać smutek, radość, zdziwienie, cokolwiek, a refleks światła w niej sprawia, że oczy błyszczą.
— Ty naprawdę oczekujesz, że Demerzel wytworzy łzy? Pierwszy Minister wtrącił się:
— Rzeczywiście potrafię wytworzyć łzy, by oczyścić oczy… ale nigdy w nadmiarze. Pewnie jednak, gdybym wyobraził sobie, że moje oczy są nieco podrażnione…
— Spróbuj to zrobić — poprosił Seldon. — Nic nie zaszkodzi.
I tak to przebiegło. Kiedy przemówienie w subeterycznej holowizji dobiegło końca, a słowa docierały do milionów światów z prędkością tysiąckrotnie większą od prędkości światła — słowa poważne, rzeczowe, pozbawione retorycznych ozdobników, a omawiające wszystko oprócz robotów — Demerzel sam wyraził gotowość, by odpowiedzieć na pytania.
Nie musiał długo czekać. Już pierwsze brzmiało:
— Panie Pierwszy Ministrze, czy jest pan robotem?
Demerzel wpatrywał się spokojnie w pytającego, pozwalając, by narastało napięcie. Potem uśmiechnął się nieznacznie, jego ciało zadrżało nieco i roześmiał się. Nie był to wybuch niepohamowanego śmiechu, a jedynie serdeczny śmiech kogoś, komu sprawia przyjemność czyjaś fantazja. Ten śmiech był zaraźliwy. Publiczność zachichotała, a potem zaczęła śmiać się razem z nim.
Demerzel poczekał, aż śmiech ucichnie, a potem odpowiedział z błyszczącymi oczami:
— Czy naprawdę muszę odpowiadać na to pytanie? Czy to konieczne? Wciąż się uśmiechał, gdy ekrany pociemniały.
— Jestem pewien, że się udało — rzekł Seldon. — Naturalnie, sytuacja nie zmieni się natychmiast. Na to potrzeba czasu. Ale sprawy przybrały właściwy obrót. Zauważyłem to już, gdy przerwałem przemówienie Namartiego na placu uniwersyteckim. Słuchacze byli po jego stronie tylko do chwili, gdy stanąłem przed nim, pokazując odważnie, że choć jestem sam, nie boję się kilku ludzi. Zgromadzeni natychmiast zaczęli przechodzić na moją stronę.
— Myślisz, że to jest analogiczna sytuacja? — spytała z powątpiewaniem Dors.
— Oczywiście. Skoro nie mam psychohistorii, mogę się posłużyć analogią… i rozumem. Pierwszego Ministra oskarżano ze wszystkich stron, a on odpowiedział uśmiechem i kpiną. Tylko ktoś, kto nie jest robotem, mógł się tak zachować, więc już samo jego zachowanie stanowiło odpowiedź. Oczywiście, sympatia przejdzie na jego stronę. Nic tego nie powstrzyma. Ale to dopiero początek. Musimy zaczekać na Władcę Słońca Czternastego i przekonać się, co będzie miał do powiedzenia.
— Czy tego też jesteś pewien?
— Całkowicie.
Jednym z ulubionych sportów Hariego był tenis, wolał jednak sam grać, niż obserwować, jak grają inni. Dlatego też patrzył niecierpliwie, jak imperator Cleon, ubrany w sportowy strój, przebiegł przez kort, by odbić piłkę. Właściwie był to tak zwany tenis imperialny, bo ta jego wersja stanowiła ulubioną rozrywkę imperatorów. Używano w niej komputerowej rakiety potrafiącej lekko modyfikować swój kąt oraz dającej odpowiedni nacisk na uchwyt. Hari wielokrotnie starał się wypracować sobie technikę gry, lecz perfekcyjne opanowanie komputerowej rakiety wymagało długiej praktyki, a jego czas był zbyt cenny, by tracić go na trywialną rozrywkę.
Cleon odbił decydującą piłkę tak, że nie sposób było jej odebrać, i wygrał. Opuścił kort przy wtórze oklasków obserwujących grę urzędników.
— Gratuluję, panie — odezwał się Seldon. — Grałeś wspaniale.
— Naprawdę tak uważasz, Seldon? — zapytał. — Wszyscy tak bardzo się starają, bym wygrał, że tenis nie sprawia mi już przyjemności.
— W takim razie, panie, mógłbyś rozkazać swoim przeciwnikom, by bardziej się przykładali.
— To nie pomoże. I tak będą się starali przegrać. A gdyby nawet wygrali, sprawiłoby mi to jeszcze mniejszą przyjemność niż wygrana w grze bez sensu. Stanowisko imperatora ma swoje blaski i cienie. Joranum też by to zrozumiał, gdyby kiedykolwiek udało mu się zdobyć tron.
Cleon zniknął w swej prywatnej łaźni, a kiedy wyszedł z niej po pewnym czasie, był czysty, suchy i ubrany w bardziej formalny strój.
— A teraz, Seldon — odezwał się, dając znak, by urzędnicy zostawili ich samych — skoro jesteśmy tu tylko my dwaj, a pogoda jest wspaniała, proponuję, żebyśmy nie wchodzili do budynku. Przeczytałem informację Władcy Słońca Czternastego o tym Mycogeńczyku. Czy to wystarczy?
— W zupełności, panie. Jak czytałeś, Joranum został ogłoszony Uciekinierem i oskarża się go o najpoważniejsze bluźnierstwo.
— Czy to wystarczy, by z nim skończyć?
— To strasznie osłabi jego pozycję, panie. W tej chwili pozostało już niewielu, którzy wierzą w tę szaloną historyjkę, jakoby Pierwszy Minister był robotem. Co więcej, Joranum jest postrzegany jako kłamca i pozer, gorzej: jako ten, którego przyłapano na kłamstwie.
— Przyłapano go, tak — powtórzył zamyślony Cleon. — Masz na myśli, że cios zadany z ukrycia dowodzi sprytu i można go podziwiać, ale dać się na tym przyłapać to już głupota i tego się nigdy nie podziwia.
— Zwięźle to ująłeś, panie.
— W takim razie Joranum nie stanowi już zagrożenia.
— Nie możemy być tego pewni, panie. Nawet teraz może się jeszcze podnieść. Wciąż ma swoją organizację, a niektórzy z jego wyznawców pozostali mu wierni. Historia dostarcza nam przykładów mężczyzn i kobiet, którzy wrócili na scenę pomimo upadku tak wielkiego jak ten… a nawet większego.
— W takim razie pozwól nam go zgładzić, Seldon. Helikończyk pokręcił głową.
— Nie oczekuj ode mnie takiej rady, panie. Nie jest ci potrzebny męczennik, a ty nie możesz być uważany za despotę.
Cleon zmarszczył brwi.
— Teraz już gadasz jak Demerzel — powiedział. — Za każdym razem, gdy chcę podjąć radykalne działania, mamrocze słowo „despota”. Bywali przede mną imperatorzy, którzy działali radykalnie, a mimo to podziwiano ich i uważano za władców silnych i zdecydowanych.
— Niewątpliwie, panie, ale żyjemy w niebezpiecznych czasach. Nie potrzebujemy żadnej egzekucji. Możesz, panie, osiągnąć swój cel tak, by jednocześnie wyglądać na oświeconego i życzliwego.
— Wyglądać na oświeconego?
— Być władcą oświeconym, panie. Przejęzyczyłem się. Egzekucja Joranum byłaby zemstą, a to mogłoby zostać odebrane jako podłość. Jednakże jako imperator masz, panie, pobłażliwe, a nawet ojcowskie podejście do wierzeń całego twego ludu. Nie robisz żadnych różnic, bo jesteś imperatorem wszystkich.
— O czym ty mówisz?
— Uważam, panie, że Joranum świadomie obraził uczucia Mycogeńczyków, a ty jesteś przerażony tym świętokradztwem, gdyż urodził się jako jeden z nich. Cóż lepszego możesz uczynić, niż przekazać go Mycogenczykom i pozwolić, by się nim zajęli? Zyskasz uznanie, okazując troskę właściwą imperatorowi.
— Czy w takim razie egzekucji dokonają Mycogeńczycy?
— Mogą to zrobić, panie. Ich prawa dotyczące bluźnierstw są niezwykle surowe. W najlepszym razie zostanie skazany na dożywotnie więzienie i ciężkie roboty.
Cleon uśmiechnął się.
— Bardzo dobrze. Mnie obdarzą zaufaniem za humanitaryzm i tolerancję, a sami wykonają brudną robotę.
— Zrobiliby to, panie, gdybyś rzeczywiście przekazał im Joranum. Ale w ten sposób i tak zostanie męczennikiem.
— Znów nie wiem, o co ci chodzi. Co mam zrobić?
— Pozostaw Joranum wybór. Ogłoś, że wzgląd na dobro wszystkich mieszkańców Imperium nakazuje ci przekazać go Mycogenczykom, by go osądzili, ponieważ jednak jesteś władcą humanitarnym, obawiasz się, że mogą z nim postąpić zbyt surowo. Dlatego jako alternatywę będzie mógł wybrać zesłanie na Nishaya, mały i odosobniony świat, z którego, jak sam twierdził, pochodzi. Tam spędzi resztę życia w zapomnieniu i spokoju. Oczywiście, dopilnujesz, by pozostawał pod strażą.
— I to rozwiąże problem?
— Z pewnością. Joranum popełniłby samobójstwo, gdyby wybrał powrót do Mycogenu, a on nie wygląda mi na kogoś, kto chciałby popełnić samobójstwo. Na pewno wybierze Nishaya i chociaż postąpi rozsądnie, nie będzie uważany za bohatera. Jako uchodźca na Nishaya nie będzie mógł zostać przywódcą żadnego spisku mającego na celu przejęcie władzy w Imperium. Jego zwolennicy pójdą w rozsypkę. Poszliby za fanatycznym męczennikiem świętej sprawy, jednak doprawdy trudno byłoby im popierać tchórza.
— Zdumiewające! Jak zdołałeś tego dokonać, Seldon? — W głosie Cleona brzmiała wyraźna nuta podziwu.
— No cóż, rozsądne wydawało mi się założenie…
— Nieważne — przerwał mu raptownie Cleon. — Nie sądzę, żebyś wyjawił mi prawdę ani żebym ją zrozumiał, nawet gdybyś mi powiedział, ale oświadczam ci jedno: Demerzel opuszcza swoje stanowisko. Ten ostatni kryzys dowiódł, że przerasta jego siły, dlatego zgadzam się
z nim, że nadszedł czas, by przeszedł na emeryturę. Jednak nie mogę działać bez Pierwszego Ministra i dlatego od tej chwili ty obejmujesz to stanowisko.
— Panie! — wykrzyknął Seldon, zdumiony i przerażony zarazem.
— Pierwszy Ministrze Hari Seldonie — powiedział spokojnie Cleon. — Imperator tego sobie życzy.
— Nie denerwuj się — powiedział Demerzel. — Ja to zasugerowałem. Byłem tu za długo, a następstwa kryzysu osiągnęły taki stopień, że uwzględnianie Trzech Praw paraliżowało mnie. Jesteś najodpowiedniejszym następcą.
— Wcale nie jestem odpowiednim następcą — zaprotestował gorąco Seldon. — Co ja wiem o zarządzaniu Imperium? Imperator naiwnie sądzi, że rozwiązałem kryzys za pomocą psychohistorii. Jest oczywiste, że tak nie było.
— To bez znaczenia, Hari. Skoro on wierzy, że znalazłeś psychohistoryczną odpowiedź, chętnie będzie słuchał twoich rad, a to wystarczy, byś był dobrym Pierwszym Ministrem.
— On może mnie doprowadzić do zguby.
— Jestem przekonany, że twoje wyczucie — lub też intuicja — pozwolą ci dojść do celu… z psychohistorią czy bez niej.
— Ale co pocznę bez ciebie, Daneelu?
— Dziękuję, że tak mnie nazywasz. Nie jestem już Demerzelem, jestem tylko Daneelem. A jeśli chodzi o to, co poczniesz beze mnie… Przypuśćmy, że spróbujesz wprowadzić w życie niektóre z idei Joranum, te dotyczące równości i sprawiedliwości społecznej. On pewnie nie myślał o nich poważnie, prawdopodobnie wykorzystywał je jako hasła propagandowe, by pozyskać zwolenników, ale same w sobie te idee nie są złe. I zastanów się, jak Raych mógłby ci w tym pomóc. Lgnie do ciebie pomimo zauroczenia ideami Joranum i pewnie musi się czuć rozdarty, a może nawet czuje się zdrajcą. Pokaż mu, że tak nie jest. A na dodatek będziesz mógł jeszcze intensywniej pracować nad psychohistorią, gdyż imperator będzie ci oddany sercem i duszą.
— A ty, Daneelu? Co będziesz robił?
— Przede mną są inne zadania w Galaktyce. Jest jeszcze Prawo Zerowe, a ja muszę pracować dla dobra ludzkości tak długo, aż dowiem się wreszcie, co to oznacza. I jeszcze jedno, Hari…
— Tak, Daneelu?
— Wciąż masz Dors. Seldon pokiwał głową.
— Tak, wciąż mam Dors. — Zamilkł na chwilę, a potem mocno ujął dłoń Daneela. — Żegnaj, przyjacielu.
— Żegnaj, Hari — odparł Daneel.
Robot odwrócił się, a ciężka szata Pierwszego Ministra szeleściła, gdy wychodząc z wysoko uniesioną głową, oddalał się pałacowym korytarzem.
Daneel zniknął, a Seldon stał nieruchomo przez kilka minut zatopiony w myślach. Nagle ruszył w kierunku apartamentu Pierwszego Ministra. Musiał coś jeszcze powiedzieć Daneelowi — coś najważniejszego.
Zawahał się na delikatnie oświetlonym korytarzu, nim wszedł do pomieszczenia. Ale nikogo w nim nie było. Ciemna szata leżała rozpostarta na krześle. Komnaty Pierwszego Ministra powtórzyły echem ostatnie słowa Hariego skierowane do robota: „Żegnaj, przyjacielu”. Eto Demerzela nie było; R. Daneel Olivaw zniknął.