Rozdział II Cleon I

CLEON I — (…) Pomimo wielu panegiryków na cześć ostatniego imperatora, podczas rządów którego Pierwsze Imperium Galaktyczne było zjednoczone oraz dość zamożne, ćwierćwiecze panowania Cleona I to okres postępującego Upadku. Błędny byłby pogląd, że odpowiedzialność spoczywa bezpośrednio na imperatorze, na Upadek Imperium złożyły się bowiem przyczyny polityczne i ekonomiczne zbyt poważne, by jeden człowiek mógł sobie z nimi poradzić. Szczęśliwie wybierał on Pierwszych Ministrów — Eto Demerzela, a następnie Hariego Seldona, twórcę psychohistorii, w której rozwój nigdy nie zwątpił. Cleon i Seldon jako cele ostatniego spisku joranumitów, mającego dziwne zakończenie (…)

Encyklopedia Galaktyczna

1

Mandell Gruber był szczęśliwym człowiekiem, a z pewnością wyglądał na takiego Hariemu Seldonowi, który zatrzymał się podczas porannej przechadzki dla zdrowia, by mu się przyjrzeć.

Grubera — prawdopodobnie dobiegającego pięćdziesiątki, a zatem kilka lat młodszego od Helikończyka — przygarbiła nieco wieloletnia praca na terenie Pałacu Imperialnego, miał jednak radosną, gładko ogoloną twarz zwieńczoną różową skórą czaszki, której tylko niewielką część pokrywały rzadkie jasne włosy. Pogwizdywał sobie cicho, sprawdzając liście krzewów w poszukiwaniu choćby śladu inwazji insektów. Oczywiście, nie był Naczelnym Ogrodnikiem, gdyż stanowisko to należało do wysoko postawionego urzędnika, którego biuro znajdowało się w jednym z budynków olbrzymiego kompleksu imperialnego i który dowodził całą armią mężczyzn oraz kobiet. Nie zdarzało się, by Naczelny Ogrodnik osobiście przeprowadzał inspekcję terenów pałacowych częściej niż raz lub dwa razy w roku.

Gruber był tylko jednym z pionków tej armii. Seldon wiedział, że jest Ogrodnikiem Pierwszego Stopnia, a na awans zasłużył trzydziestoma latami wiernej służby.

Zatrzymawszy się na doskonale utrzymanej żwirowej ścieżce, zawołał:

— Jeszcze jeden cudowny dzień, prawda, Gruber? Gruber spojrzał w górę i zamrugał.

— W rzeczy samej, Pierwszy Ministrze. Współczuję tym, którzy muszą tłoczyć się w zamknięciu.

— Myślisz, że i mnie to czeka.

— Pan, Pierwszy Ministrze, nie powinien się tak przejmować innymi, ale skoro znika pan w tych budynkach w dzień taki jak dziś, to tych kilku szczęśliwców, którzy nie muszą tam być, współczuje panu.

— Dziękuję za wyrazy współczucia, Gruber, wiesz jednak, że mamy pod kopułami czterdzieści miliardów Trantorczyków. Współczujesz im wszystkim?

— W rzeczy samej, współczuję. Jestem wdzięczny, że nie pochodzę z Trantora i dlatego mogłem się tu przydać jako ogrodnik. Na tym świecie pozostało niewielu ludzi, którzy pracują na otwartej przestrzeni, ale ja jestem wśród tych nielicznych wybrańców losu.

— Pogoda nie zawsze jest taka idealna.

— To prawda. Pracowałem już tu w czasie ulewy i przy porywistym wietrze. A mimo to, jeśli tylko ubrać się odpowiednio… Niech pan popatrzy… — Gruber rozłożył ramiona tak szeroko, jak się uśmiechał, jakby chciał objąć olbrzymie połacie terenów pałacowych. — Mam przyjaciół: drzewa, trawniki i wszelkie gatunki zwierząt, którzy dotrzymują mi towarzystwa. Czy w ogóle widział pan kiedyś, Pierwszy Ministrze, taką geometrię terenów?

— Patrzę na nią teraz, nieprawdaż?

— Chciałem powiedzieć, że tereny są obecnie piękniejsze, niż zaplanowano, więc naprawdę można się nimi cieszyć. Zaplanował je Tapper Savand ponad sto lat temu, a od tamtej pory zmieniły się nieco. Tapper był doskonałym ogrodnikiem, najlepszym… i pochodził z mojej planety.

— Z Anakreonu, tak?

— W rzeczy samej. To odległy świat leżący niemal na skraju Galaktyki, gdzie przyroda jest wciąż dzika, a życie bywa słodkie. Przybyłem tu, mając jeszcze mleko pod nosem, kiedy obecny Naczelny Ogrodnik objął to stanowisko za czasów starego imperatora. Oczywiście, teraz mówi się o ponownym zaprojektowaniu terenów. — Gruber westchnął głęboko i pokręcił głową. — To byłby błąd. Są dokładnie takie jak należy: proporcjonalne, cieszą oko i duszę. Jednak prawdą jest, że w przeszłości czasami zmieniano ich projekt. Imperatorów nudzi stare i wciąż poszukują czegoś nowego, jak gdyby to nowe zawsze miało oznaczać lepsze. Nasz obecny imperator, niech żyje długo, razem z Naczelnym Ogrodnikiem zamierzają zaprojektować je od nowa. A przynajmniej informacja taka krąży pośród ogrodników. — Ostatnie słowa wypowiedział szybko, jakby zawstydzony powtarzaniem pałacowych plotek.

— Może nie nastąpi to tak szybko.

— Mam nadzieję, że nie, Pierwszy Ministrze. Proszę, jeśli znajdzie pan choć chwilę po wyczerpujących zajęciach, niech pan przyjrzy się dokładniej projektowi terenów. Są nadzwyczajnej piękności i gdyby to ode mnie zależało, nie pozwoliłbym usunąć z tych setek kilometrów kwadratowych choćby jednego listka, kwiatka czy królika.

Seldon uśmiechnął się.

— Jest pan niezwykle oddanym człowiekiem, Gruber. Nie zdziwiłbym się, gdyby pewnego dnia został pan Naczelnym Ogrodnikiem.

— Oby los uchronił mnie przed tym. Naczelny Ogrodnik nie oddycha świeżym powietrzem, nie widzi naturalnych widoków i zapomina o wszystkim, czego nauczył się o naturze. Mieszka tam — Gruber wskazał pogardliwie — i sądzę, że nie odróżniłby już nawet krzewu od strumienia, chyba że któryś z jego podwładnych wyprowadziłby go z pałacu i umieścił jego dłoń na krzewie lub zanurzył ją z strumieniu.

Przez chwilę wyglądało na to, że mężczyzna wyrzuci z siebie swą pogardę, ale nie potrafił znaleźć żadnego miejsca, w którym ośmieliłby się splunąć.

Seldon roześmiał się cicho.

— Gruber, dobrze jest z tobą porozmawiać. Kędy upadam pod ciężarem codziennych obowiązków, przyjemnie jest posłuchać przez kilka chwil twojej filozofii życia.

— Ach, Pierwszy Ministrze, nie jestem filozofem. Moje wykształcenie było dość pobieżne.

— Nie trzeba mieć wykształcenia, żeby być filozofem. Wystarczy aktywny umysł i życiowe doświadczenie. Dbaj o siebie, Gruber. Mógłbym cię awansować.

— Byłbym panu dozgonnie wdzięczny, Pierwszy Ministrze, gdyby pozostawił mnie pan tu, gdzie jestem.

Seldon uśmiechał się, odchodząc, ale uśmiech zniknął z jego twarzy, gdy powrócił myślami do bieżących problemów. Był Pierwszym Ministrem od dziesięciu lat… i gdyby Gruber wiedział, jak serdecznie dość miał swojego stanowiska, jego współczucie urosłoby niebotycznie. Czy ogrodnik potrafiłby pojąć, iż postęp, jaki Seldon osiągnął w technikach psychohistorii, wskazywał, że wkrótce stanie przed dylematem nie do rozwiązania?

2

Spacer zamyślonego Seldona przez tereny pałacowe był typowym przykładem spokojnego życia. Aż trudno było uwierzyć, że tu, w samym sercu siedziby imperatora, znajdował się w świecie, z wyjątkiem ogrodów, całkowicie przykrytym kopułami. Tu, w tym właśnie miejscu, mógłby znajdować się na swym rodzinnym Helikonie albo na rodzinnej planecie Grubera — Anakreonie.

Oczywiście, wrażenie spokoju, które mu towarzyszyło, było złudne. Tereny były strzeżone — zapełniały je straże.

Kiedyś, tysiąc lat temu, tereny Pałacu Imperialnego — o wiele mniej luksusowe i o wiele mniej różniące się od świata, który dopiero zaczynał przykrywać kopułami poszczególne regiony — były otwarte dla wszystkich mieszkańców, a imperator mógł spacerować alejkami bez obstawy i pozdrawiać obywateli.

Tak było kiedyś. Teraz miejsca tego pilnowała Gwardia Imperialna, więc nikt, nawet Trantorczycy, nie mógł tu wejść. Mimo to niebezpieczeństwo nie zniknęło. Jeśli się pojawiało, skoro już o tym mowa, nadchodziło ze strony niezadowolonych urzędników Imperium oraz przekupnych i niesubordynowanych żołnierzy. To właśnie na terenach pałacowych imperator i jego współpracownicy narażeni byli na największe niebezpieczeństwo. Co bowiem stałoby się, gdyby dziesięć lat temu Seldonowi nie towarzyszyła przypadkowo Dors Venabili?

Nie upłynął jeszcze rok od chwili, gdy został Pierwszym Ministrem, więc było całkiem naturalne, jak sądził (po fakcie), że jego nieoczekiwana nominacja wzbudzi u wielu zazdrość. Wielu innych, znacznie lepiej przygotowanych — przez lata służby i przede wszystkim, we własnych oczach — przyjęło ją z gniewem. Nie wiedzieli o psychohistorii ani o wadze, jaką przykładał do niej imperator, więc uważali, że najłatwiej zmienią sytuację, przekupując któregoś z zaciekłych wrogów Pierwszego Ministra.

Dors musiała być bardziej podejrzliwa niż Seldon. A może inaczej, ze zniknięciem Demerzela ze sceny instrukcje, jakie otrzymała w sprawie chronienia Seldona, zostały zaostrzone. Prawda była taka, że przez pierwsze lata jego ministrowania niemal bez przerwy znajdowała się u jego boku.

Późnym popołudniem pewnego ciepłego słonecznego dnia Dors zauważyła błysk zachodzącego słońca — słońca, którego nigdy nie widywano pod kopułą Trantora — na metalu miotacza.

— Na ziemię, Hari! — krzyknęła nagle i już biegła ku sierżantowi. — Daj mi ten miotacz, sierżancie — zażądała stanowczo.

Niedoszły zabójca, który znieruchomiał na chwilę, widząc biegnącą ku niemu kobietę, zareagował szybko, podnosząc odbezpieczony miotacz.

Ale ona już była przy nim; zacisnęła dłoń w stalowym uchwycie na prawym nadgarstku mężczyzny i podniosła wysoko jego rękę.

— Rzuć to — wycedziła przez zaciśnięte zęby. Sierżant skrzywił się, usiłując wyrwać rękę.

— Nie próbuj, sierżancie — rzuciła Dors. — Moje kolano jest trzy cale od twojej pachwiny, więc jeśli choćby mrugniesz okiem, to po genitaliach zostanie ci tylko wspomnienie. Radzę, żebyś się nie ruszał. O, właśnie tak. W porządku, teraz otwórz dłoń. Jeśli natychmiast nie rzucisz miotacza, roztrzaskam ci ramię.

Jakiś ogrodnik podbiegł z grabiami. Dors skinęła, by się odsunął. Sierżant rzucił miotacz na ziemię. Seldon podszedł do nich.

— Zajmę się nim — powiedział do Dors.

— Nie, nie zajmiesz się. Weź miotacz i ukryj się wśród tamtych drzew. W to mogą być zamieszani inni, gotowi do ataku.

Dors nie rozluźniła uścisku na przegubie gwardzisty.

— A teraz, sierżancie, podasz mi nazwisko osoby, która namówiła cię do dokonania zamachu na Pierwszego Ministra… a także nazwiska innych spiskowców.

Mężczyzna milczał.

— Nie bądź głupcem — odezwała się Venabili. — Mów! — Wykręciła mu rękę tak, że aż ukląkł, i postawiła but na jego karku. — Jeśli będziesz milczał, zmiażdżę ci krtań i zamilkniesz na zawsze. A jeszcze wcześniej połamię ci wszystkie kości. Lepiej mów.

Sierżant przemówił.

— Jak mogłaś zrobić coś takiego, Dors? — spytał później Seldon. — Nigdy bym nie uwierzył, że jesteś zdolna do takiej… przemocy.

— Tak naprawdę wcale go nie skrzywdziłam, Hari — odparła chłodno Dors. — Wystarczyło mu pogrozić. W każdym razie twoje bezpieczeństwo było najważniejsze.

— Powinnaś mi pozwolić się nim zająć.

— Dlaczego? By ocalić twoją męską dumę? Po pierwsze, nie byłbyś dostatecznie szybki. Po drugie, jesteś mężczyzną, więc można byłoby przewidzieć, co zrobisz. Ja jestem kobietą, a w powszechnym mniemaniu kobiety nie są tak okrutne jak mężczyźni i generalnie rzecz biorąc, nie mają dość siły, by zrobić to, co ja zrobiłam. Ta historia zostanie rozdmuchana i wszyscy będą się mnie bać. Nikt nie ośmieli się tknąć ciebie z obawy przede mną.

— Z obawy przed tobą i przed egzekucją. Wiesz, że ten sierżant i jego drużyna muszą zostać zgładzeni.

Na te słowa pogodna zazwyczaj twarz Dors spochmurniała, jak gdyby nie mogła znieść myśli, że zdrajca zostanie stracony, choć mógł bez namysłu zabić jej ukochanego Hariego.

— Przecież — wykrzyknęła — nie trzeba zabijać konspiratorów! Wystarczy ich uwięzić!

— Nie, nie wystarczy — odparł Seldon. — Jest za późno. Cleon nie zechce słyszeć o niczym innym niż egzekucja. Jeśli chcesz, mogę go zacytować.

— Uważasz, że on już podjął decyzję?

— Natychmiast. Powiedziałem mu, że wystarczyłoby więzienie lub wygnanie, ale odparł „nie”. Stwierdził: „Za każdym razem, gdy próbuję rozwiązać problem za pomocą odpowiednio silnych środków, najpierw Demerzel, a teraz ty mówisz o «despotyzmie» i «tyranii». Ale to jest m oj pałac. To są moje tereny. To są moi strażnicy. Moje bezpieczeństwo zależy od bezpieczeństwa tego miejsca i lojalności moich ludzi. Myślisz, że jakiekolwiek naruszenie absolutnej lojalności zasługuje na coś innego niż natychmiastowa śmierć? Co innego zapewni nam bezpieczeństwo? Jak mógłbym się czuć bezpieczny?” Powiedziałem wtedy, że musi być jakaś rozprawa. „Oczywiście — odparł — krótki sąd wojskowy i nie spodziewam się, że ktokolwiek będzie głosował inaczej niż za karą śmierci. Dopilnuję, żeby to było jasne dla wszystkich”.

Dors wyglądała na przerażoną.

— Przyjmujesz to bardzo spokojnie. Czyżbyś podzielał zdanie imperatora?

— Podzielam — przyznał niechętnie Seldon.

— Czy dlatego, że był to zamach na twoje życie? Porzuciłeś swoje zasady na rzecz zwykłej zemsty?

— Nie jestem mściwy, Dors. Ale nie tylko ja byłem zagrożony czy nawet imperator. Jeśli jest coś, co pokazuje nam historia Imperium, to to, że imperatorzy przychodzą i odchodzą. To psychohistorię należy chronić. Niewątpliwie, nawet jeśli coś mi się stanie, psychohistoria i tak pewnego dnia zostanie rozwinięta, ale Imperium szybko chyli się ku upadkowi, więc nie możemy czekać… a tylko ja posunąłem się na tyle w badaniach, by zdążyć opracować konieczne techniki.

— W takim razie powinieneś nauczyć tego, co wiesz, innych — stwierdziła poważnie Dors.

— Robię to. Yugo Amaryl jest odpowiednim następcą, zebrałem też grupę techników, którzy pewnego dnia przydadzą się, chociaż nie będą tak… — Umilkł.

— Dobrzy jak ty: tak mądrzy, tak pojętni? Naprawdę?

— Przypadkowo tak myślałem — rzekł Seldon. — I przypadkowo jestem człowiekiem. Psychohistoria jest moja, więc jeśli kiedyś uporam się z nią, to chcę sobie przypisywać tę zasługę.

— Człowiek — westchnęła Dors, kręcąc głową ze smutkiem. Przeprowadzono egzekucje. Takiej czystki nie widziano od ponad stu lat. Dwóch ministrów, pięciu urzędników niższego szczebla i czterech żołnierzy, w tym również nieszczęsny sierżant, zostało straconych. Każdy anarchista, który nie wytrzymał presji ostrych przesłuchań, został zwolniony ze służby i zesłany do najodleglejszych Światów Zewnętrznych.

Od tamtej pory nie słyszało się już o nielojalności, a troska, z jaką strzeżono Pierwszego Ministra, była tak znana, nie wspominając już o „Tygrysicy” — jak wielu nazywało przerażającą kobietę, która go chroniła — że Dors nie musiała mu dłużej wszędzie towarzyszyć. Jej niewidoczna obecność stała się wystarczającą osłoną, a imperator Cleon cieszył się niemal dziesięcioletnim okresem spokoju i absolutnego bezpieczeństwa.

Teraz jednakże psychohistoria osiągnęła taki stopień rozwoju, że możliwe stawały się przewidywania oparte na jej zasadach. Idąc ze swego biura, gdzie był Pierwszym Ministrem, do swej pracowni, gdzie był psychohistorykiem, Seldon miał niepokojące wrażenie, że okres niezakłóconego spokoju dobiegł końca.

3

Hari Seldon nie potrafił ukryć wzbierającej satysfakcji, którą odczuwał, wkraczając do swego laboratorium.

Wszystko tak bardzo się zmieniło.

Zaczęło się to dwadzieścia lat temu od nieporadnych szkiców w jego podłym helikońskim komputerze. To właśnie wtedy przyszły mu do głowy pierwsze niejasne pomysły, które miały się zamienić w parachaotyczną matematykę.

A potem spędził kilka lat na Uniwersytecie Streelinga, gdzie wraz z Yugo Amarylem pracowali, usiłując zrenormalizować równania, pozbyć się niewygodnych nieskończoności i znaleźć sposób na ominięcie najgorszych efektów chaotycznych. Zrobili wtedy bardzo niewielki krok naprzód.

Teraz, po dziesięciu latach sprawowania urzędu Pierwszego Ministra, miał całe piętro komputerów najnowszej generacji i cały zespół ludzi pracujących nad różnorodnymi problemami.

Jeśli nie było potrzeby, żaden z tych ludzi — oczywiście oprócz Seldona i Yugo — nie wiedział zbyt wiele o niczym poza problemem, którym się zajmował. Każdy z nich pracował tylko nad małym parowem czy wyłaniającym się pagórkiem gigantycznego pasma górskiego psychohistorii, a tylko Seldon i Amaryl potrafili objąć wzrokiem całe to pasmo — choć nawet oni widzieli je niezbyt wyraźnie, gdyż jego szczyty kryły się w chmurach, a stoki spowite były mgłą.

Dors Venabili oczywiście miała rację. Helikończyk powinien zacząć wtajemniczać swych współpracowników. Technika psychohistorii rozwijała się tak dobrze, że potrzeba było więcej niż dwóch ludzi, którzy by się nią zajmowali. Poza tym Seldon się starzał. Jeśli nawet mógł się spodziewać, że pożyje jeszcze kilkadziesiąt lat, i tak najbardziej owocne lata miał już z pewnością za sobą.

Nawet Amaryl skończy za miesiąc trzydzieści dziewięć lat i choć wciąż młody, nie jest zbyt młody jak na matematyka — przecież zajmował się psychohistorią niemal tak długo jak Seldon. Jego zdolność nowatorskiego i niekonwencjonalnego myślenia także mogła maleć.

Amaryl dostrzegł wchodzącego Seldona i podszedł do niego. Helikończyk obserwował go z zadowoleniem. Yugo, podobnie jak przybrany syn Seldona Raych, był Dahlijczykiem, a jednak mimo muskularnej sylwetki i niskiego wzrostu wcale na Dahlijczyka nie wyglądał. Nie nosił wąsów, w jego mowie nie wyczuwało się obcego akcentu, a wyglądało na to, że brakowało mu też innych cech Dahlijczyków. Był nawet odporny na urok Jo-Jo Joranum, który tak bardzo spodobał się mieszkańcom Dahla.

Wszystko wskazywało na to, że Amaryl nie kierował się patriotyzmem sektora, patriotyzmem planetarnym ani nawet imperialnym. Należał — duszą i ciałem — do psychohistorii.

Seldon czuł tu pewien niedostatek. Pierwsze dwadzieścia lat życia spędził na Helikonie i nie potrafił myśleć o sobie inaczej niż jako o Helikończyku. Zastanawiał się, czy ta świadomość nie przeszkodzi mu w podstępny sposób i nie wypaczy jego przemyśleń dotyczących psychohistorii. Z punktu widzenia jej użycia byłoby idealnie, gdyby człowiek parający się psychohistorią stał ponad światami i sektorami i zajmował się sprawami ludzkości, abstrahując od jednostek — a właśnie tak postępował Amaryl.

Seldon, wzdychając cicho, przyznał, że tego nie potrafi.

— Uważam, że robimy postępy, Hari — powiedział Amaryl.

— Tak uważasz, Yugo? Tylko uważasz?

— Nie chcę skakać w przestrzeń kosmiczną bez skafandra. — Wypowiedział te słowa całkiem poważnie (Seldon wiedział, że nie odznacza się poczuciem humoru). Przeszli do ich prywatnego biura, małego, lecz dobrze chronionego.

Amaryl usiadł, skrzyżował nogi i powiedział:

— Twój najnowszy plan uniknięcia chaosu może częściowo zadziałać, oczywiście kosztem dokładności wyniku.

— Oczywiście. To, co zyskamy poprzez uproszczenie, stracimy, idąc okrężną drogą. Tak właśnie działa wszechświat. Musimy go jakoś przechytrzyć.

— Już go nieco przechytrzyliśmy. To przypomina patrzenie przez zamarzniętą szybę.

— Lepsze to niż patrzenie całymi latami przez ołowianą zasłonę. Amaryl wymamrotał coś pod nosem, po czym powiedział:

— Możemy złapać przebłyski światła i ciemności.

— Wyjaśnij to!

— Nie potrafię, ale mam Pierwszy Radiant, którym zajmowałem się jak…jak…

— Pewnie chcesz powiedzieć: jak lama. To zwierzę… zwierzę juczne. Mamy je na Helikonie. Natomiast nie żyją na Trantorze.

— Jeśli ta lama pracuje ciężko, to moją pracę nad Pierwszym Ra-diantem można porównać do jej pracy.

Amaryl nacisnął płytkę zabezpieczającą na blacie biurka i szuflada otworzyła się bezszelestnie. Wyjął ciemny, nieprzezroczysty sześcian, a Seldon obejrzał go uważnie. Sam również pracował nad obwodami Pierwszego Radianta, jednak to Amaryl złożył urządzenie.

W pokoju pociemniało, a równania i relacje zamigotały w powietrzu. Przed nimi pojawiły się liczby i zawisły tuż nad biurkiem, niczym marionetki podtrzymywane przez niewidzialne sznurki.

— Wspaniale — ocenił Seldon. — Pewnego dnia, jeśli pożyjemy dostatecznie długo, będziemy mieli taki Pierwszy Radiant, który da nam rzekę matematycznych symboli określających przeszłość i przyszłość. W nich znajdziemy strumienie i potoki, a wtedy opracujemy sposoby zmieniania ich biegu, tak by dołączyły do innych, korzystnych dla nas strumieni i potoków.

— Tak — powiedział oschle Amaryl. — Jeśli zdołamy żyć ze świadomością, że podejmowane przez nas w jak najlepszej wierze działania mogą przynieść jak najgorsze rezultaty.

— Wierz mi, Yugo, że zawsze kiedy kładę się spać, ta właśnie myśl mnie gnębi. Ale jeszcze tak się nie stało. Zyskaliśmy tylko tyle, że jak powiadasz, widzimy przez zamarzniętą szybę nikłe światło.

— To prawda.

— Co w takim razie widzisz, Yugo?

Seldon przyglądał się Amarylowi uważnie i nieco surowo. Matematyk przytył, robił się zbyt gruby. Spędzał za dużo czasu przy komputerach (a teraz przy Pierwszym Radiancie), natomiast był za mało aktywny fizycznie. I chociaż spotykał się od czasu do czasu z kobietami, Seldon wiedział, że nigdy się nie ożeni. To błąd! Nawet pracoholik musi czasem oderwać się od pracy, by zadowolić partnera, by zająć się potrzebami dzieci.

Helikończyk pomyślał o swojej wciąż nie najgorszej sylwetce oraz o tym, jak Dors walczyła, by ją utrzymał.

— Co widzę? — powtórzył Amaryl. — Widzę, że Imperium ma kłopoty.

— Imperium zawsze miało kłopoty.

— Tak, ale tym razem są bardzo specyficzne. Niewykluczone, że będziemy mieli kłopoty w samym centrum.

— Na Trantorze?

— Tak przypuszczam. Lub na Peryferiach. Albo będziemy tu mieli wojnę domową, albo otaczające nas Światy Zewnętrzne zaczną się odrywać.

— Doprawdy nie potrzeba psychohistorii, by dostrzec te zagrożenia.

— Interesujące jest to, że jedno wyklucza drugie. Albo to, albo to. Prawdopodobieństwo wystąpienia obu naraz jest bardzo małe. Popatrz tutaj! To twoja matematyka. Tylko popatrz!

Przez dłuższą chwilę pochylali się nad równaniami wyświetlonymi przez Pierwszy Radiant.

Wreszcie Hari odezwał się:

— Nie rozumiem, dlaczego oba zagrożenia miałyby się wykluczać.

— Ja też nie rozumiem, Hari, ale na czym w takim razie polegałaby wartość psychohistorii, gdyby pokazywała nam ona jedynie to, co i tak sami byśmy dostrzegli? To zaś pokazuje nam coś, na co nigdy byśmy nie wpadli. Nie wskazuje natomiast, po pierwsze, która możliwość jest lepsza, a po drugie, co robić, by się pojawiła i zminimalizowała prawdopodobieństwo wystąpienia gorszej.

Seldon zacisnął usta, po czym rzekł powoli:

— Mogę ci powiedzieć, którą możliwość bym wybrał. Pozwólmy Peryferiom się oderwać.

— Naprawdę?

— Bezwzględnie. Musimy utrzymać spokój na Trantorze, jeśli już nie z innego powodu, to choćby tylko dlatego, że sami tu jesteśmy.

— Nasza wygoda z pewnością nie jest najważniejsza.

— Nie. Najważniejsza jest psychohistoria. Na co zdadzą się nam nietknięte Peryferia, jeśli warunki na Trantorze zmuszą nas do wstrzymania prac nad psychohistoria? Nie mówię, że zostaniemy zabici, ale może nie będziemy mogli pracować. Nasz los będzie zależał od rozwoju psychohistorii. Dla Imperium, jeśli Peryferia wystąpią ze związku, oznaczać to będzie jedynie początek dezintegracji, która potrwa bardzo długo, zanim dotrze do jego serca.

— Nawet jeśli masz rację, Hari, jak mamy utrzymać spokój na Trantorze?

— Musimy o tym pomyśleć. Zamilkli; po chwili odezwał się Seldon:

— Tyle że myślenie nie poprawia mi nastroju. Co jeśli Imperium znajduje się na złej drodze i podążało nią od zawsze? Myślę o tym za każdym razem, gdy rozmawiam z Gruberem.

— A kim jest Gruber?

— Mandell Gruber. To ogrodnik.

— Ach tak. Czy to ten, który podbiegł z grabiami, by cię bronić w czasie zamachu?

— Tak. Zawsze byłem mu wdzięczny za to, co zrobił. Miał tylko grabie, a w pobliżu mogli się czaić zamachowcy z miotaczami. To się nazywa lojalność. A poza tym rozmowa z nim jest jak łyk świeżego powietrza. Nie mogę spędzać całego czasu na rozmowach z urzędnikami czy z psychohistorykami.

— Dziękuję.

— Daj spokój! Wiesz, co mam na myśli. Gruber lubi otwartą przestrzeń. Pragnie czuć wiatr, deszcz i przenikliwy ziąb, wszystko, co może mu przynieść pogoda. Sam czasami za nimi tęsknię.

— Ja nie. Mógłbym nigdy nie wychodzić na zewnątrz.

— Wychowałeś się pod kopułą, załóżmy jednak, że Imperium składałoby się z prostych, nieuprzemysłowionych światów, utrzymujących się z pasterstwa i upraw, mających niezbyt liczne populacje i puste przestrzenie. Czy wszystkim nam nie powodziłoby się lepiej?

— Dla mnie to, co mówisz, jest straszne.

— Znalazłem nieco czasu, by sprawdzić to tak dokładnie, jak tylko mogłem. Sądzę, że jest to przypadek równowagi niestałej. Taki słabo zaludniony świat, jaki opisałem, albo dogorywa i ubożeje, staczając się do prymitywnego, niemal zwierzęcego poziomu, albo się industrializuje. Wszystko stoi na ostrzu noża i przechyla się na którąś ze stron. Tak się właśnie stało, że niemal wszystkie światy w Galaktyce uległy uprzemysłowieniu.

— Bo tak jest lepiej.

— Być może. Ale to nie może trwać wiecznie. Teraz obserwujemy rezultaty przesady w różnych dziedzinach. Imperium nie może już dłużej istnieć, bo nastąpiło… nastąpiło przegrzanie. Nie przychodzi mi na myśl żadne inne wyrażenie. Nie wiemy, co teraz nastąpi. Jeśli dzięki psychohistorii zdołamy powstrzymać Upadek lub, co bardziej prawdopodobne, wymusimy odbudowę po Upadku, to czy tym samym spowodujemy również następny okres przegrzania? Czyżby przyszłe społeczeństwo miało, tak jak Syzyf, pchać głaz na szczyt wzgórza jedynie po to, by zobaczyć, jak znów się stacza?

— Kim jest Syzyf?

— To postać z prymitywnej mitologii. Yugo, musisz więcej czytać. Amaryl wzruszył ramionami.

— Po to, żebym dowiedział się o Syzyfie? To nie jest ważne. Być może psychohistoria pokaże nam ścieżkę wiodącą ku całkiem nowemu społeczeństwu, społeczeństwu zupełnie innemu niż to, które znaliśmy, takiemu, które byłoby stabilne i odznaczało się pożądanymi cechami.

— Mam nadzieję, że tak będzie — westchnął Seldon. — Mam nadzieję, ale do tej pory nic na to nie wskazuje. W najbliższym czasie będziemy musieli wypracować sposób wyjścia Peryferiów ze związku. To stanie się początkiem Upadku Imperium Galaktycznego.

4

— Tak właśnie powiedziałem — rzekł Hari Seldon. — To stanie się początkiem Upadku Imperium Galaktycznego. I tak właśnie będzie, Dors.

Dors słuchała z zaciśniętymi ustami. Przyjęła mianowanie Hariego na Pierwszego Ministra tak, jak przyjmowała wszystko — bez emocji. Miała jedynie chronić Seldona i jego psychohistorię, ale wiedziała dobrze, że jego stanowisko utrudnia to zadanie. Najskuteczniejszą ochronę dawałoby zaszycie się gdzieś z dala od innych, ale dopóki statek kosmiczny i słońce — symbol Imperium — będą przyświecały Seldonowi, żadna bariera nie wystarczy.

Luksusowe warunki, w jakich teraz żyli — staranne zabezpieczenie przed podsłuchem lub wtargnięciem intruzów i korzyści, jakie jej badaniom historycznym przyniósł dostęp do niemal nieograniczonych funduszy — nie satysfakcjonowały jej. Chętnie zamieniłaby to na ich starą siedzibę na Uniwersytecie Streelinga. Albo, chętniej jeszcze, na nie znane nikomu mieszkanie w odległym sektorze.

— Wszystko to bardzo pięknie, drogi Hari, ale to nie wystarczy.

— Co nie wystarczy?

— Informacje, które mi podałeś. Powiedziałeś, że możemy stracić Peryferia. Jak to możliwe? Dlaczego?

Seldon uśmiechnął się przelotnie.

— Jak miło byłoby znać odpowiedź, Dors, niestety, psychohistoria nie jest jeszcze na takim etapie, by mogła nam jej udzielić.

— W takim razie, co ty o tym myślisz? Czy lokalni zarządcy odległych terytoriów postawili sobie za punkt honoru, by ogłosić niepodległość?

— Z pewnością jest to jeden z czynników. Wiesz znacznie lepiej niż ja, że to się zdarzało w historii, chociaż nigdy nie trwało długo. Może tym razem oderwą się na stałe.

— Dlatego, że Imperium jest słabsze?

— Tak, bo handel nie jest tak swobodny jak kiedyś, bo komunikowanie się jest utrudnione, bo zarządcy Peryferiów są tak naprawdę bliżej wolności niż kiedykolwiek przedtem. Jeśli okaże się, że jeden z nich ma większe ambicje…

— Możesz powiedzieć który?

— To absolutnie niemożliwe. Na tym etapie z psychohistorii możemy wywnioskować tylko to, że jeśli jakiś niezwykle zdolny i ambitny zarządca wychyli się, to znajdzie warunki znacznie bardziej sprzyjające, niż znalazłby w przeszłości. Mogą się na to nałożyć jeszcze inne czynniki: jakaś większa katastrofa naturalna albo niespodziewana wojna domowa między dwiema koalicjami odległych Światów Zewnętrznych. Żadnego z tych czynników nie da się jeszcze dokładnie przewidzieć, możemy jednak stwierdzić, że gdyby coś takiego się wydarzyło, konsekwencje będą znacznie poważniejsze, niż byłyby sto lat temu.

— Ale skoro nie wiesz dokładnie, co wydarzy się na Peryferiach, jak możesz podjąć działania dające pewność, że oderwą się właśnie one, a nie Trantor?

— Muszę przyglądać się dokładnie obu i starać się umocnić Trantor, a nie Peryferia. Dopóki nie poznamy lepiej zasad działania psychohistorii, nie możemy oczekiwać, że automatycznie zaprogramuje ona rozwój wydarzeń. Jak na razie ciągle musimy korzystać z, by tak rzec, sterowania ręcznego. W przyszłości techniki będą subtelniejsze, a zapotrzebowanie na sterowanie ręczne się zmniejszy.

— Ale to przyniesie przyszłość. Zgadza się?

— To prawda. I nawet co do tego mogę mieć tylko nadzieję.

— A właściwie co dokładnie zagraża Trantorowi?

— To samo, o czym już mówiłem: czynniki ekonomiczne i społeczne, katastrofy naturalne, rywalizacja ambitnych urzędników wysokiego szczebla. I coś więcej. Rozmawiając z Yugo, opisałem Imperium jako „przegrzane”, a Trantor jest jego najbardziej przegrzaną częścią. Wygląda na to, że się załamuje. Z całą infrastrukturą: zbiornikami wodnymi, ogrzewaniem, wysypiskami, zasobami paliwa, z wszystkim są poważne problemy. Ostatnio tylko tym się muszę zajmować.

— A co ze śmiercią imperatora? Seldon rozłożył dłonie.

— Przyjdzie nieuchronnie, ale Cleon cieszy się dobrym zdrowiem. Jest zaledwie w moim wieku. Co prawda sam wolałbym być młodszy, ale i on nie jest stary. Jego syn absolutnie nie nadaje się na następcę, będzie jednak dostatecznie wielu pretendentów do tego stanowiska. Aż nadto, by sprawić kłopoty i jeszcze pogłębić krytyczną sytuację związaną z jego śmiercią, choć nie musi się to okazać całkowitą katastrofą… w sensie historycznym.

— Załóżmy w takim razie, że zostanie zamordowany. Seldon rozejrzał się nerwowo.

— Nie mów czegoś takiego. Nawet kiedy chronią nas osłony, nie używaj tego słowa.

— Hari, nie bądź głuptasem. To ewentualność, którą należy brać pod uwagę. Był czas, kiedy joranumici mogli przejąć władzę, a gdyby tak się stało, imperator, w taki czy inny sposób…

— Prawdopodobnie nie. Byłby znacznie użyteczniejszy jako figurant. W każdym razie nie myśl o tym. Joranum zmarł w ubiegłym roku na Nishaya jako raczej dość żałosna postać.

— Miał następców.

— Oczywiście. Każdy ma następców. Czy studiując wczesną historię Królestwa Trantora i Imperium Galaktycznego, natknęłaś się kiedyś na partię globalistów na moim rodzinnym Helikonie?

— Nie. Nie chcę urazić twoich uczuć, Hari, ale nie pamiętam, bym kiedykolwiek zetknęła się z takim momentem historii, w którym Helikon odgrywałby jakąś rolę.

— Nie uraziłaś mnie, Dors. Zawsze mawiam: Szczęśliwy świat, który nie ma historii. W każdym razie dwa tysiące czterysta lat temu na Helikonie pojawiła się grupa ludzi przekonanych, że jest on jedyną zamieszkaną planetą we wszechświecie. Helikon był wszechświatem, a poza nim była jedynie solidna sfera niebieska usiana maleńkimi gwiazdkami.

— Jak oni mogli w to wierzyć? — spytała Dors. — Zakładam, że byli częścią Imperium.

— Tak, ale globaliści utrzymywali, że wszelkie dowody na istnienie Imperium to iluzja albo rozmyślne oszustwo, a emisariusze i urzędnicy Imperium to Helikończycy grający z jakiegoś powodu ich rolę. Globaliści byli absolutnie odporni na argumenty zdroworozsądkowe.

— I co się stało?

— Przypuszczam, że zawsze przyjemnie jest myśleć, że twój świat jest całym światem. U szczytu popularności globaliści nakłonili do udziału w swoim ruchu może dziesięć procent populacji planety. Tylko dziesięć procent, stanowili jednak gwałtownie rosnącą mniejszość, która pochłonęła obojętną większość, i zagrozili przejęciem władzy.

— Ale nie zrobili tego, prawda?

— Nie. Ale globalizm spowodował zmniejszenie obrotów w handlu imperialnym, a co za tym idzie, zastój w helikońskiej gospodarce. Kiedy ideologia ta zaczęła niekorzystnie wpływać na zasobność kieszeni społeczeństwa, globaliści gwałtownie stracili popularność. Ich rozwój, a potem upadek zadziwił wtedy wielu, jestem jednak pewien, że psychohistoria pokazałaby, że tak się musiało stać i że nie było potrzeby się tym przejmować.

— Rozumiem. Ale jaki jest morał tej opowieści? Zakładam, że ma ona jakiś związek z tym, o czym rozmawiamy.

— Chodzi o to, że takie ruchy nigdy nie umierają do końca, bez względu na to, jak śmieszne mogą się wydawać ich zasady ludziom zdrowym na umyśle. W tej chwili na Helikonie wciąż istnieją globaliści. Jest ich niewielu, ale co jakiś czas siedemdziesięciu czy osiemdziesięciu zbiera się na, jak to nazywają, Kongresie Globalnym i rozmawianie o globalizmie sprawia im olbrzymią przyjemność. No cóż, minęło zaledwie dziesięć lat od chwili, gdy ruch joranumitów wydawał się takim strasznym zagrożeniem dla naszego świata, i wcale bym się nie zdziwił, gdyby okazało się, że wciąż jeszcze żyją ludzie, którzy o nim nie zapomnieli. Jacyś zwolennicy Joranum mogą przetrwać nawet tysiąc lat.

— Czy to możliwe, by mogli być niebezpieczni?

— Wątpię. To charyzma Jo-Jo sprawiała, że ruch stał się niebezpieczny… a on nie żyje. Jego śmierć nie była heroiczna, nie było w niej nic szczególnego; on po prostu usunął się w cień i załamany, zmarł w więzieniu.

Dors wstała i przeszła szybko przez cały pokój, wymachując przy tym rękami i zaciskając dłonie. Zawróciła i stanęła przed siedzącym Seldonem.

— Hari, pozwól, że powiem ci, o czym myślę. Jeśli psychohistoria wskazuje na możliwość poważnych niepokojów na Trantorze, a mieszkają tu jeszcze wyznawcy Joranum, to wciąż mogą planować zamach na imperatora.

Seldon roześmiał się nerwowo.

— Daj spokój, Dors. Czepiasz się cieni.

Czuł jednak, że nie może tak łatwo zlekceważyć jej słów.

5

Sektor Wye tradycyjnie już przeciwstawiał się dynastii Entun Cleona I, która od ponad dwustu lat rządziła Imperium. Opozycja datowała się na czasy, gdy z linii burmistrzów Wye wywodzili się imperatorzy. Dynastia Wyeńska nie przetrwała długo ani nie wyróżniła się szczególnie, ale mieszkańcom i zarządcom Wye trudno było zapomnieć, że kiedyś byli — choć w sposób niedoskonały i tymczasowo — najwyższą władzą. Krótki okres, gdy osiemnaście lat temu Rashelle, burmistrz uzurpator Wye, rzuciła wyzwanie Imperium, był jednocześnie czasem dumy i frustracji.

Wszystko to sprawiło, że mała grupa przywódców spisku mogła się czuć w Wye równie bezpiecznie jak gdziekolwiek na Trantorze.

Pięciu z nich siedziało dokoła stołu w budynku w zrujnowanej części sektora. Pokój, choć źle umeblowany, był dobrze chroniony przed podsłuchem. W najlepszym fotelu siedział mężczyzna, którego można by wziąć za przywódcę. Miał pociągłą twarz, bladożółtą cerę i szerokie usta o tak bladych wargach, że ledwie je było widać. Jego włosy były przyprószone siwizną, ale oczy gorzały nie dającym się ugasić płomieniem. Przyglądał się mężczyźnie siedzącemu dokładnie naprzeciwko niego — wyraźnie starszemu i łagodniejszemu, o niemal białych włosach, którego pełne policzki drżały, gdy mówił.

Przywódca rzucił ostro:

— No i co? To jasne, że nic nie zrobiłeś. Wyjaśnij to!

— Jestem starym joranumitą, Namarti — odezwał się tamten. — Dlaczego mam się przed tobą tłumaczyć?

Gambol Deen Namarti, niegdyś prawa ręka Laskina „Jo-Jo” Joranum, rzekł:

— Jest wielu starych joranumitów. Niektórzy są niekompetentni, inni zbyt łagodni, a jeszcze innym nie dopisuje pamięć. Być starym joranumitą znaczy nie więcej niż to, że jest się starym głupcem.

Starszy mężczyzna wyprostował się na krześle.

— Nazywasz mnie starym głupcem? Mnie? Kaspala Kaspalova? Byłem z Jo-Jo, kiedy ty nie byłeś jeszcze członkiem partii, lecz obszarpańcem poszukującym sprzymierzeńców.

— Nie nazywam cię głupcem — powiedział ostro Namarti. — Mówię po prostu, że niektórzy starzy joranumici są głupcami. Masz teraz szansę pokazać mi, że nie jesteś jednym z nich.

— Moje związki z Jo-Jo…

— Zapomnij o tym. On nie żyje!

— Uważani, że jego duch wciąż żyje.

— Jeśli ta myśl pomoże nam w naszej walce, w takim razie jego duch żyje. Ale dla innych, nie dla nas. My wiemy, że Jo-Jo popełnił błędy.

— Nie zgadzam się z tym.

— Nie upieraj się, by robić bohatera ze zwykłego człowieka, który popełnił błędy. Joranum uważał, że zdoła ruszyć Imperium z posad samą siłą oracji, słowami…

— Historia pokazuje, że w przeszłości słowa przenosiły góry.

— Widocznie nie słowa Joranum, bo on popełnił błędy. Zbyt nieudolnie ukrył swoje mycogeńskie pochodzenie. Gorzej, dał się oszukać i oskarżył byłego Pierwszego Ministra Eto Demerzela o to, że jest robotem. Ostrzegałem go, by tego nie robił, ale nie chciał mnie słuchać… i to go zgubiło. Zacznijmy więc od początku, dobrze? Wobec obcych możemy wykorzystywać pamięć o Joranum, ale nas nie powinna ona przytłaczać.

Kaspalov siedział, nic nie mówiąc. Trzej pozostali mężczyźni spoglądali to na niego, to na Namartiego, zadowoleni, że to Namarti nadaje ton dyskusji.

— Zesłanie Joranum na Nishaya sprawiło, że ruch joranumitów został rozbity i zaczął zanikać — powiedział chrapliwie Namarti. — Gdyby nie ja, zniknąłby całkowicie. Krok po kroku i cegiełka po cegiełce odbudowałem go i powstała sieć obejmująca cały Trantor. Zakładam, że wiesz o tym.

— Wiem, szefie — wymamrotał Kaspalov. Użyty tytuł dowodził, że chce pojednania.

Namarti uśmiechnął się nieznacznie. Nie wymagał, by zwracano się do niego „szefie”, jednak zawsze cieszyło go to.

— Jesteś członkiem naszej siatki i masz określone obowiązki — odezwał się.

Kaspalov wiercił się na krześle. Widać było, że zastanawia się głęboko, aż wreszcie powiedział powoli:

— Mówisz, szefie, że ostrzegałeś Joranum, żeby nie oskarżał byłego Pierwszego Ministra. Mówisz, że nie chciał cię słuchać, ale ty przynajmniej mogłeś coś powiedzieć. Czy mogę mieć ten sam przywilej? Chciałbym móc powiedzieć, co uważam za błąd. Czy wysłuchasz mnie, tak jak Joranum wysłuchał ciebie, jeśli nawet, podobnie jak on, nie przyjmiesz danej ci rady?

— Oczywiście, możesz się wypowiedzieć, Kaspalov. Masz tu takie same prawa jak wszyscy. O co ci chodzi?

— Nasza nowa taktyka, szefie, jest błędna. Zniesławi nas i zniszczy.

— Oczywiście! Taki jest jej cel. — Namarti wiercił się w fotelu, z trudem opanowując gniew. — Joranum próbował perswazji, ale nic nie dała. My powalimy Trantor działaniami.

— Jak długo to będzie trwało? I jakim kosztem?

— Tak długo, jak będzie konieczne… i właściwie niewielkim kosztem. Tu wstrzymamy dopływ energii, gdzie indziej wody, zniszczymy sieć kanalizacyjną i klimatyzację. Niedogodności i dyskomfort, tylko tyle to oznacza.

Kaspalov pokręcił głową.

— Te niedogodności się kumulują.

— Oczywiście, Kaspalov. Chcemy, żeby łęk i zniechęcenie ludzi się kumulowały. Posłuchaj, Kaspalov. Imperium upada. Wszyscy o tym wiedzą. W każdym razie wszyscy inteligentni ludzie. Awarie trafiać się będą tu i ówdzie, nawet jeśli nic nie zrobimy. My tylko trochę w tym pomożemy.

— To niebezpieczne, szefie. Infrastruktura Trantora jest niewiarygodnie skomplikowana. Nieostrożne działanie może ją zrujnować. Wystarczy pociągnąć nieodpowiedni sznurek, a Trantor runie jak domek z kart.

— Do tej pory jakoś nie runął.

— Ale może w przyszłości. A co będzie, jeśli ludzie dowiedzą się, że to my za tym stoimy? Rozerwą nas na strzępy. Nawet nie trzeba będzie wzywać strażników ani sił zbrojnych. Motłoch nas zniszczy.

— A skąd by się mieli dowiedzieć? Naturalnym celem ataków będzie rząd… doradcy imperatora. Ludzie nawet nie pomyślą o kimś innym.

— A jak będziemy mogli żyć, wiedząc, co zrobiliśmy?

To ostatnie pytanie, wyraźnie poruszony silnymi emocjami, Kaspalov wypowiedział szeptem. Patrzył błagalnie na swego przywódcę, mężczyznę, któremu przysięgał posłuszeństwo. Uczynił tak, wierząc, że Namarti naprawdę będzie kontynuował dążenia wolnościowe Jo-Jo Joranum. Teraz Kaspalov zastanawiał się, czy właśnie tak Jo-Jo chciał spełnić swoje marzenia.

Namarti cmoknął jak ojciec ganiący dziecko, które źle postąpiło.

— Kaspalov, chyba nie oczekujesz, że będziemy postępować sentymentalnie. Kiedy już przejmiemy władzę, pozbieramy resztki i odbudujemy Trantor. Zgromadzimy ludzi za pomocą tej samej gadki, której używał Joranum. Będziemy mówili o udziale ludu w rządzeniu, o jego większej reprezentacji, a kiedy umocnimy swoją pozycję, ustanowimy prężniejsze i silniejsze rządy. Będziemy wtedy mieli lepszy Trantor i potężniejsze Imperium. Ustanowimy jakiś system wymiany poglądów, by reprezentanci innych światów mogli dyskutować aż do szaleństwa… ale to my będziemy rządzili.

Kaspalov siedział niezdecydowany. Namarti uśmiechnął się smutno.

— Widzę, że nie jesteś pewien. Nie możemy przegrać. Udawało się nam i nadal będzie się udawać. Imperator nie wie, co się dzieje. Nawet się nie domyśla. Ale go Pierwszy Minister jest matematykiem. To prawda, że zniszczył Joranum, ale od tamtej pory nie dokonał niczego.

— Ma coś, co się nazywa… zaraz…

— Zapomnij o tym. Joranum przywiązywał do tego wielką wagę, ponieważ pochodził z Mycogenu, tak samo jak jego robotomania. Ten matematyk nie ma niczego.

— Historyczną psychoanalizę czy coś takiego. Słyszałem, jak Joranum mówił kiedyś…

— Zapomnij o tym! Rób tylko to, co do ciebie należy. Zajmujesz się wentylacją w Sektorze Anemoria, prawda? To dobrze. Spraw, by źle funkcjonowała, a jak to zrobisz, zależy tylko od ciebie. Albo ją zamknij, by wzrosła wilgotność powietrza, albo spraw, by wydzielała jakiś szczególnie przykry zapach, albo wymyśl coś innego. To nikogo nie zabije, więc nie zadręczaj się wyrzutami sumienia. Sprawisz tylko, że ludzie poczują pewien dyskomfort i wzrośnie ogólny poziom niezadowolenia. Możemy na tobie polegać?

— Ale to, co będzie jedynie pewnym utrudnieniem dla młodych i zdrowych, może być czymś gorszym dla dzieci, starców i chorych…

— Zamierzasz upierać się, by nikomu nie stała się krzywda? Kaspalov coś wymamrotał.

— Podejmując takie działania, nie można zagwarantować, że absolutnie nikt nie ucierpi — rzekł Namarti. — Zrób tylko to, co do ciebie należy. Zrób to tak, by skrzywdzić jak najmniej ludzi, jeśli tak nakazuje ci sumienie, ale zrób to!

— Mam jeszcze coś do powiedzenia, szefie — odezwał się Kaspalov.

— No to mów — rzekł znużony Namarti.

— Możemy spędzić całe lata, ingerując w infrastrukturę. Musi nadejść taka chwila, kiedy będziesz chciał wykorzystać niezadowolenie do przejęcia rządów. Jak zamierzasz to zrobić?

— Chcesz dokładnie wiedzieć, jak to zrobimy?

— Tak. Im szybciej uderzymy, tym mniejsze będą zniszczenia i tym skuteczniej będziemy mogli je odbudować.

— Jeszcze nie zdecydowałem, jak dokonamy „radykalnego cięcia”. Ale taki czas nadejdzie. A do tej chwili, czy będziesz robił, co do ciebie należy?

Zrezygnowany Kaspalov pokiwał głową.

— Tak, szefie.

— W takim razie idź — rzucił Namarti, pokazując niecierpliwym gestem, by odszedł.

Kaspalov wstał, odwrócił się i wyszedł. Namarti popatrzył za odchodzącym, po czym odezwał się do mężczyzny siedzącego po jego prawej:

— Nie możemy ufać Kaspalovowi. Sprzedał się naszym wrogom i tylko dlatego pytał o moje plany na przyszłość, że chce nas zdradzić. Zajmij się nim.

Pozostali mężczyźni pokiwali głowami i wszyscy trzej wyszli, zostawiając Namartiego samego. Wyłączył jaśniejące panele na ścianach, zachowując jedynie mały prostokąt na suficie, który dawał tylko tyle światła, by pokój nie pogrążył się całkiem w ciemnościach.

Każdy łańcuch ma słabe ogniwa, które trzeba wyeliminować, myślał. Już w przeszłości musieliśmy to robić, ale w rezultacie mamy organizację, która pozostała nienaruszona.

Pogrążony w półmroku uśmiechał się, wykrzywiając twarz w niemal zwierzęcym grymasie radości. Przecież siatka obejmowała nawet pałac; nie była tam silna — ale była. A jeszcze się umocni.

6

Nad nie pokrytym kopułami terenem Pałacu Imperialnego utrzymywała się ciepła i słoneczna pogoda. Nieczęsto się tak zdarzało. Hari pamiętał, że Dors opowiadała mu kiedyś, jak to się stało, że właśnie ten obszar o srogich zimach i często padających deszczach został wybrany na jego lokalizację.

— Właściwie nie został wybrany — powiedziała. — W początkach Królestwa Trantora była to posiadłość rodzinna Morovian. Kiedy królestwo przekształciło się w Imperium, było wiele miejsc, w których mógłby mieszkać imperator: kurortów letniskowych, zimowisk, terenów sportowych czy posiadłości nadmorskich. Ale chociaż planetę powoli pokrywano kopułami, jeden z panujących imperatorów, który mieszkał właśnie tutaj, polubił to miejsce tak bardzo, że nie pozwolił przykryć go kopułą. A ponieważ było to jedyne miejsce nie osłonięte kopułą, nabrało specjalnego znaczenia — stało się miejscem wyjątkowym — ze względu zaś na unikatowy charakter spodobało się następnemu imperatorowi… a potem następnemu… i jeszcze jednemu… I tak oto powstała tradycja.

I jak zawsze, kiedy słuchał czegoś takiego, Seldon pomyślał: A co na to psychohistoria? Zapewne umiałaby przewidzieć, że jedno miejsce pozostanie nie osłonięte, ale absolutnie nie potrafiłaby wskazać które. Czy można w ogóle wyciągać tak daleko idące wnioski? Czy pozwoliłaby przewidzieć, że kilku miejsc nie osłonią kopuły albo też nie zostanie ani jedno takie miejsce… czy można się co do tego pomylić? Jak to się ma do osobistych upodobań bądź uprzedzeń imperatora, który akurat był wtedy na tronie i który, być może, podjął decyzję z czystego kaprysu? Tak powstaje chaos… i szaleństwo.

Cleona I wyraźnie cieszyła dobra pogoda.

— Starzeję się, Seldon — powiedział. — Nie muszę ci tego mówić. Jesteśmy w tym samym wieku. Zapewne to objaw starzenia się, skoro nie mam ochoty pograć w tenisa czy iść na ryby, choć właśnie ponownie zarybiono jezioro, za to chętnie pospacerowałbym wolno alejkami.

Mówiąc to, jadł orzechy, które przypominały to, co na Helikonie, rodzinnej planecie Seldona, nazywano pestkami dyni, ale były większe i nieco mniej delikatne w smaku. Cleon obierał ich cienkie skorupki, wsuwał jądra do ust i gniótł je ostrożnie w zębach.

Seldon niezbyt lubił ich smak, ale oczywiście, poczęstowany przez imperatora, zjadł kilka.

Imperator trzymał w dłoni kilka łupinek i rozglądał się w poszukiwaniu śmietniczki. Nie dostrzegł żadnej, ale zauważył stojącego niedaleko ogrodnika, wyprostowanego (jak zawsze w obecności imperatora) i chylącego z szacunkiem głowę.

— Ogrodniku! — zawołał Cleon. Mężczyzna zbliżył się szybko.

— Panie!

— Zabierz to — powiedział imperator, strząsając łupinki na jego dłoń.

— Tak, panie.

— Ja też mam kilka, Gruber — odezwał się Seldon. Gruber wyciągnął dłoń i powiedział nieśmiało:

— Tak, Pierwszy Ministrze.

Oddalił się pospiesznie, a imperator popatrzył za nim zaciekawiony.

— Znasz tego człowieka, Seldon?

— Tak, panie. To mój stary przyjaciel.

— Ogrodnik jest twoim starym przyjacielem? Jak to? Czy to jakiś kolega matematyk, któremu się nie powiodło?

— Nie, panie. Być może pamiętasz tę historię. Było to wtedy — odchrząknął, szukając odpowiednich słów, by taktownie przypomnieć incydent — gdy pewien sierżant zagroził memu życiu, tuż po tym, jak dzięki twojej wspaniałomyślności zostałem mianowany na obecne stanowisko.

— Próba zamachu. — Cleon spojrzał w niebo, jakby szukał tam spokoju. — Nie rozumiem, dlaczego wszyscy tak się boją tego słowa.

— Być może — odpowiedział spokojnie Seldon, nieco gardząc sobą za łatwość, z jaką potrafił posługiwać się pochlebstwem — my wszyscy jesteśmy bardziej poruszeni możliwością jakiegoś niefortunnego wypadku naszego imperatora niż ty sam, panie.

Cleon uśmiechnął się ironicznie.

— No jasne. A co to ma wspólnego z Gruberem? Czy tak się nazywa?

— Tak, panie. Mandell Gruber. Jestem pewien, że jeśli sięgniesz pamięcią, przypomnisz sobie, panie, że był pewien ogrodnik, który podbiegł z grabiami, by bronić mnie przed uzbrojonym sierżantem.

— Ach, tak. Czy to właśnie ten człowiek?

— To on, panie. Od tamtej pory uważam go za przyjaciela i spotykam się z nim niemal za każdym razem, gdy przebywam w ogrodach. Myślę, że on mnie pilnuje, jakby to należało do jego obowiązków. A ja, oczywiście, wyróżniam go w pewien sposób.

— Nie obwiniam cię. A skoro już o tym mówimy, jak się ma twoja straszna dama, doktor Venabili? Nie widuję jej zbyt często.

— Jest historykiem, panie. Zatopionym w przeszłości.

— Nie boisz się jej? Mnie przestraszyła. Opowiadano mi, jak potraktowała tego sierżanta. Niektórzy niemal mu współczuli.

— Postąpiła tak okrutnie w mojej obronie, panie, ale później nie miała już powodu, by się tak zachowywać. Jest bardzo spokojnie.

Imperator spoglądał za oddalającym się ogrodnikiem.

— Wynagrodziliśmy tego człowieka?

— Ja to zrobiłem, panie. Ma żonę i dwie córki, dlatego zadbałem, by dziewczynki otrzymały pewną sumę na kształcenie dzieci, które urodzą.

— Bardzo dobrze. Sądzę jednak, że powinno się go awansować… Czy jest dobrym ogrodnikiem?

— Wspaniałym, panie.

— Naczelny Ogrodnik Malcomber — nie jestem pewien, czy pamiętam jego imię — starzeje się i chyba nie może już wykonywać swojej pracy. Jest już dobrze po siedemdziesiątce. Myślisz, że ten Gruber mógłby objąć to stanowisko?

— Jestem pewien, że mógłby, panie, ale on lubi swoją obecną pracę. Dzięki niej bez względu na pogodę przebywa na otwartej przestrzeni.

— To dość szczególna rekomendacja. Jestem pewien, że przyzwyczai się do administracji, a ja naprawdę potrzebuję kogoś, kto by nieco odnowił tereny pałacowe. No cóż. Muszę to sobie przemyśleć. Twój przyjaciel Gruber może być człowiekiem, jakiego potrzebuję. A tak nawiasem mówiąc, Seldon, co miałeś na myśli, gdy powiedziałeś, że ostatnio jest bardzo spokojnie?

— Dokładnie to, co powiedziałem, panie. Że ostatnio nie widać ani śladu niezgody na dworze imperialnym. Naturalna tendencja do snucia intryg osiągnęła najmniejszy możliwy poziom.

— Nie powiedziałbyś tego, Seldon, gdybyś był imperatorem i musiał mieć do czynienia z tymi wszystkimi urzędnikami i ich zażaleniami. Jak możesz mówić, że panuje spokój, skoro niemal co tydzień dostaję raporty w sprawie poważnych załamań na Trantorze?

— Takie wydarzenia są nie do uniknięcia.

— Jakoś nie przypominam sobie, żeby dawniej dochodziło do tego tak często.

— Bo pewnie nie dochodziło, panie. Infrastruktura starzeje się z upływem lat. Żeby dokonać koniecznych napraw, trzeba czasu, nakładu pracy i olbrzymich pieniędzy. A czasy nie sprzyjają podnoszeniu podatków, nie zostałoby to dobrze przyjęte.

— Żadne czasy nie sprzyjają podnoszeniu podatków. Wnioskuję, że Judzie są bardzo niezadowoleni z powodu tych niedogodności. To się musi skończyć, a ty, Seldon, masz tego dopilnować. Co na to psychohistoria?

— Podpowiada to, co mówi nam zdrowy rozsądek, czyli że wszystko się starzeje.

— Psuje mi to nieco ten tak miły dzień. Zostawiam to tobie, Seldon.

— Tak, panie — odparł spokojnie Seldon.

Imperator odszedł, a Helikończyk pomyślał, że cała ta sytuacja i jemu psuje ten tak miły dzień. Nie chciał niedogodności dręczących centrum, ale jak miał im zapobiec i przerzucić kryzys na Peryferia?

Psychohistoria nie wypowiadała się na ten temat.

7

Raych Seldon był niezwykle zadowolony z pierwszego od wielu miesięcy rodzinnego obiadu w towarzystwie dwojga ludzi, których uważał za ojca i matkę. Bardzo dobrze wiedział, że nie są jego rodzicami w sensie biologicznym, ale to się nie liczyło. Uśmiechał się do nich z miłością.

Nie było tu tak przytulnie jak w dawnych czasach na Uniwersytecie Streelinga, gdy ich dom był mały i intymny, niemal jak klejnot na terenie wielkiej uczelni. Niestety, teraz wszystko przypominało o wielkości i potędze pałacu Pierwszego Ministra.

Czasami Raych patrzył na swe odbicie w lustrze i zastanawiał się, jak by to było. Nie był wysoki, miał tylko metr sześćdziesiąt trzy, był więc wyraźnie niższy od rodziców. Raczej krępy, ale dobrze umięśniony, i z pewnością nie otyły; miał czarne włosy i wyróżniające Dahlijczyków wąsy, o które dbał, starając się, by były tak ciemne i gęste, jak to tylko możliwe.

W lustrze wciąż widział łobuziaka z ulicy, którym był, zanim otrzymał największą z szans — spotkał Hariego i Dors. Seldon był wtedy znacznie młodszy. Chłopak miał teraz prawie tyle samo lat co Helikończyk wtedy, gdy się poznali. Co zadziwiające, Dors zmieniła się bardzo niewiele. Była tak samo zgrabna jak w dniu, kiedy Raych pokazał im drogę do Matki Rittah w Billibottonie. A on, Raych, którego przeznaczeniem było ubóstwo, był teraz pracownikiem administracji państwowej, małym trybikiem w Ministerstwie Zaludnienia.

— Co tam słychać w ministerstwie? — spytał Seldon. — Jakieś postępy?

— Niewielkie, tato. Prawa zostały zatwierdzone, podejmowane są decyzje i wygłaszane komunikaty, jednak wciąż trudno poruszyć łudzi. Możesz gadać o braterstwie ile tylko chcesz, ale nikt nie czuje się bratem. Mnie porusza to, że Dahlijczycy są równie źli jak wszyscy inni. Mówią, że chcą, by traktowano ich tak samo jak innych, a kiedy daje im się szansę, nie zamierzają traktować pozostałych jak równych sobie.

— Wiesz, Raych — wtrąciła się Dors — nie można zmienić ludzkich umysłów i serc. Trzeba poprzestać na próbach wyeliminowania najgorszych niesprawiedliwości.

— Kłopot w tym — powiedział Seldon — że od bardzo dawna nikt nie zajmował się tym problemem. Ludzie degenerowali w radosnej zabawie „ja-jestem-lepszy-niż-ty”, a teraz niełatwo po niej posprzątać. Jeśli pozwalamy, by sprawy toczyły się własnym torem, a sytuacja pogarszała się przez tysiąc lat, to nie narzekajmy, że potrzeba, powiedzmy, stu lat na przeprowadzenie naprawy.

— Wiesz co, tato, czasami myślę, że dałeś mi tę pracę, by mnie ukarać — powiedział Raych.

Seldon uniósł brwi.

— A za co miałbym cię karać?

— Za to, że podobał mi się program Joranum w sprawie równości sektorów i ich większej reprezentacji w rządzie.

— Nie winie cię za to. To atrakcyjne hasła, ale wiesz, że Joranum i jego towarzysze używali ich tylko jako środka do zdobycia władzy. A potem…

— Jednak pozwoliłeś, bym wciągnął go w pułapkę, mimo mojej fascynacji jego poglądami.

— Nie było mi łatwo poprosić cię, żebyś mi pomógł — rzeki Seldon.

— A teraz każesz mi pracować przy wdrażaniu programu Joranum, by pokazać mi, jak trudno jest go wprowadzić w życie.

— I co ty na to, Dors? — spytał Seldon. — Ten chłopak posądza mnie o wykorzystywanie przewrotnych metod, które po prostu nie leżą w moim charakterze.

— Z pewnością — powiedziała Dors, a na jej ustach igrał cień uśmiechu — nie posądzasz ojca o stosowanie takich metod?

— Nie o to mi chodzi. W normalnych sytuacjach nikt nie postępuje tak szlachetnie jak ty, tato. Ale jeśli musisz, potrafisz nieuczciwie rozdać karty. Czy nie tego oczekujesz od psychohistorii?

— Do tej pory niewiele dzięki niej osiągnąłem — odparł smutno Seldon.

— To niedobrze. Wciąż mam nadzieję, że psychohistoria mogłaby nam podpowiedzieć, jak rozwiązać problem fanatyzmu.

— Jeśli nawet jest takie rozwiązanie, to go nie znalazłem. Kiedy obiad się skończył, Seldon oznajmił:

— Raych, porozmawiamy sobie teraz trochę.

— Doprawdy? — rzuciła Dors. — Domyślam się, że nie jestem zaproszona do dyskusji.

— To sprawy służbowe, Dors.

— Służbowe nonsensy, Hari. Chcesz poprosić chłopca, by zrobił coś, na co ja nie wyraziłabym zgody.

— Na pewno nie zamierzam prosić go o coś, na co sam by się nie zgodził — powiedział stanowczo Seldon.

— W porządku, mamo — odezwał się Raych. — Pozwól mi porozmawiać z tatą. Obiecuję, że później opowiem ci o wszystkim.

— Wiem, że obaj jesteście zwolennikami „tajemnicy państwowej” — stwierdziła, spoglądając w niebo.

— Prawdę mówiąc — rzekł poważnie Seldon — właśnie o tym musimy porozmawiać. To są sprawy najwyższej wagi. Mówię poważnie, Dors.

Dors wstała, miała zaciśnięte usta. Wyszła z pokoju, wypowiadając jeszcze tylko jedno zdanie:

— Hari, nie rzucaj tego chłopca wilkom na pożarcie.

Kiedy zniknęła, Seldon powiedział cicho:

— Obawiam się, Raych, że właśnie to muszę zrobić.

8

Usiedli naprzeciw siebie w prywatnym biurze Seldona, w jego „samotni myśliciela”, jak nazywał to miejsce. Waśnie tu spędzał niezliczone godziny, usiłując przemyśleć swe dokonania oraz złożoność imperialnych i trantorskich rządów.

— Czytałeś o ostatnich awariach infrastruktury planety, Raych? — spytał.

— Tak, czytałem. Ale wiesz, tato, że to stara planeta. Powinniśmy ewakuować stąd mieszkańców, wyrwać wszystko z korzeniami, założyć nowe urządzenia, zastosować ostatnie nowinki komputeryzacji i dopiero wtedy pozwolić wszystkim tu wrócić… albo przynajmniej połowie. Trantor byłby znacznie milszym miejscem, gdyby mieszkało tu tylko dwadzieścia miliardów ludzi.

— A którą połowę byś tu zostawił? — spytał Seldon z uśmiechem.

— Żebym to ja wiedział — odparł Raych ponuro. — Kłopot w tym, że nie możemy zmienić planety, więc musimy wciąż ją naprawiać.

— Obawiam się, że masz rację, Raych, ale jest w tym coś interesującego. Ciekaw jestem, czy się ze mną zgodzisz, bo przemyślałem sobie pewne rzeczy.

Wyciągnął z kieszeni małą kulę.

— Co to takiego? — spytał Raych.

— To starannie zaprogramowana mapa Trantora. Wyświadcz mi przysługę i zrób miejsce na biurku.

Seldon umieścił kulę mniej więcej pośrodku blatu i położył dłoń na płytce zabezpieczającej umieszczonej w ramieniu fotela. Kiedy dotknął kciukiem włącznika, lampy zgasły, a jednocześnie blat rozjarzył się delikatnym mlecznobiałym światłem dającym złudzenie centymetrowej głębi. Kula rozpłaszczyła się i rozpostarła ku brzegom biurka.

Światło powoli pociemniało w niektórych punktach i wyłonił się określony wzór. Po jakichś trzydziestu sekundach zdumiony Raych powiedział:

— To naprawdę mapa Trantora.

— Oczywiście, przecież ci powiedziałem. Ale nie można jej kupić w sklepie. To jeden z tych gadżetów, którymi bawią się siły zbrojne. Pozwala oglądać Trantor w postaci kuli, ale dzięki pełnemu rozwinięciu będę ci mógł pokazać dokładniej, o co mi chodzi.

— A co mi chcesz pokazać, tato?

— No cóż, w ostatnim roku czy dwóch nastąpiły pewne awarie. Jak sam powiedziałeś, to stara planeta, mogliśmy się więc spodziewać kłopotów, ale zaczęły się pojawiać coraz częściej, niemal w równych odstępach czasu, i wygląda na to, że powstają na skutek błędu człowieka.

— Czy to możliwe?

— Tak, oczywiście. W pewnych granicach. Nawet w przypadku trzęsień ziemi.

— Trzęsienia ziemi? Na Trantorze?

— Przyznaję, że Trantor jest niemal asejsmiczną planetą… i jest to jego zaleta, gdyż zamykanie świata pod kopułami, kiedy mógłby się trząść kilka razy w roku i strzaskać część owych kopuł, byłoby wysoce niepraktyczne. Twoja matka mówi, że jednym z powodów, dla których właśnie Trantor został stolicą Imperium, jest to, że geologicznie dogorywał… to jej niezbyt pochlebne wyrażenie. Może i dogorywa, ale jeszcze nie jest trupem. Było kilka małych trzęsień ziemi, trzy z nich w ciągu ostatnich dwóch lat.

— Nie byłem tego świadom, tato.

— Mało kto jest tego świadom. Kopuły są w setkach sektorów, a każdą z nich w razie trzęsienia ziemi można podnieść lub uchylić, by zmniejszyć naprężenia i ciśnienie. Ponieważ trzęsienie ziemi, jeśli już nastąpi, trwa najczęściej zaledwie od dziesięciu sekund do minuty, otwieranie i zamykanie kopuły także trwa bardzo krótko. Z reguły dzieje się to tak szybko, że Trantorczycy nie są nawet tego świadomi. Raczej czują łagodny wstrząs i słabe drgania niż otwieranie i zamykanie kopuły oraz wpływ panujących na zewnątrz warunków atmosferycznych, jakiekolwiek one są.

— To chyba dobrze, prawda?

— Tak powinno być. Wszystko jest oczywiście skomputeryzowane. Początek trzęsienia ziemi rejestrują wszędzie urządzenia kontrolne uruchamiające otwieranie i zamykanie odpowiedniej części kopuły, dlatego otwiera się ona, zanim wibracje staną się na tyle silne, by mogły ją uszkodzić.

— No to wszystko w porządku.

— Tak, ale w przypadku tych trzech małych trzęsień z ostatnich dwóch lat czujniki ostrzegawcze zawiodły. Kopuła nie otworzyła się i trzeba ją było potem naprawiać. To zabrało nieco czasu, pochłonęło sporo pieniędzy, a także na pewien okres pogorszyło pracę czujników sterujących programowaniem pogody. Powiedz mi, Raych, jakie jest prawdopodobieństwo, że sprzęt zawiódł we wszystkich trzech przypadkach.

— Niewielkie?

— Znikome. Mniejsze niż jeden do stu. Można by nawet podejrzewać, że ktoś specjalnie tak ustawił czujniki, by nie zarejestrowały trzęsienia ziemi. Co więcej, w przybliżeniu raz na sto lat mamy wyciek magmy, który o wiele trudniej kontrolować, i już nawet nie chcę myśleć o skutkach, jeśli i on zostanie zbyt późno spostrzeżony. Na szczęście nic takiego się nie stało i chyba nie stanie, jednak należy to rozważyć… Tu, na tej mapie, zobaczysz lokalizację tych nieszczęśliwych wydarzeń, które dotknęły nas w ciągu dwóch ostatnich lat, a które najprawdopodobniej są wynikiem błędu człowieka, choć ani razu nie potrafiliśmy powiedzieć, kto właściwie je spowodował.

— Pewnie dlatego, że ci ludzie dobrze dbają o swoje tyłki.

— Obawiam się, że masz rację. To charakterystyczne dla każdej biurokracji, a w historii Trantora nie było dotąd większej. Ale co sądzisz o tych miejscach?

Mapa rozświetliła się małymi jasnoczerwonymi punktami, które przypominały niewielkie brodawki pokrywające powierzchnię planety.

— No cóż — powiedział ostrożnie Raych — wygląda na to, że rozkładają się równomiernie.

— Tak, i to właśnie jest interesujące. Można by się spodziewać, że starsze sektory Trantora, dłużej przykryte kopułami, powinny mieć najbardziej zrujnowaną infrastrukturę. To tam częściej powinny się zdarzać awarie wymagające szybkiej decyzji człowieka, a co za tym idzie, prawdopodobieństwo pomyłki mogłoby wzrastać. Pokryję stare sektory Trantora niebieskim kolorem, a wtedy zauważysz, że te wydarzenia wcale nie są tam częstsze.

— I co z tego?

— Uważam, Raych, że te nieszczęśliwe wypadki nie miały przyczyn naturalnych. Spowodowano je w tych miejscach rozmyślnie, by swym zasięgiem objęły jak największą liczbę ludzi i wywołały jak największe niezadowolenie.

— To niemożliwe.

— Nie? W takim razie przyjrzyjmy się tym zdarzeniom pod kątem czasu, a nie zwracajmy uwagi na ich umiejscowienie.

Niebieskie obszary i czerwone punkty zniknęły i przez pewien czas mapa Trantora była pusta, a potem oznaczenia zaczęły się pojawiać i znikać tu i ówdzie po jednym.

— Zauważ — powiedział Seldon — że nie pojawiają się jednocześnie. Pojawia się jedno, potem drugie i jeszcze jedno, i tak dalej z częstotliwością tykającego metronomu.

— To także uważasz za celową działalność?

— Tak na pewno jest. Ten, kto to robi, chce spowodować jak najwięcej zniszczeń jak najmniejszym wysiłkiem, dlatego nie robi dwóch rzeczy naraz, gdyż jedno wydarzenie wypierałoby inne z holowizji oraz świadomości społeczeństwa. Każdy incydent musi utkwić ludziom w pamięci i spowodować ich rozdrażnienie.

Mapa zniknęła i zapaliły się światła. Seldon na powrót uformował kulę, zmniejszył ją, a następnie schował do kieszeni.

— Kto może robić to wszystko? — spytał Raych. Helikończyk zamyślił się.

— Kilka dni temu otrzymałem raport dotyczący morderstwa w Sektorze Wye.

— To nic nadzwyczajnego — stwierdził Raych. — Chociaż Wye nie jest sektorem, w którym panuje całkowite bezprawie, i tak musi być tam codziennie wiele morderstw.

— Setki — powiedział Seldon, kiwając głową. — Mieliśmy tak fatalne dni, gdy całkowita liczba zabójstw na Trantorze sięgała miliona. Generalnie istnieje niewielka szansa na znalezienie każdego winowajcy, każdego mordercy. Zamordowany pojawia się w księgach jak liczba w statystyce. Ale ten nie był taki zwyczajny. Tego człowieka zasztyletowano, lecz bardzo niewprawnie. Żył jeszcze, kiedy go znaleziono, choć ledwo zipał. Zanim zmarł, zdążył wykrztusić jedno słowo, a słowo to brzmiało „szef”. To wywołało pewne zaciekawienie, więc denata zidentyfikowano. Pracował w Anemorii, ale nie wiemy, co robił w Wye. Jednak pewnemu zdolnemu oficerowi udało się dogrzebać do tego, że był starym joranumitą. Nazywał się Kaspal Kaspalov i wszyscy wiedzą, że należał do najbliższych współpracowników Laskina Joranum. A teraz nie żyje… zasztyletowany.

Raych zmarszczył brwi.

— Podejrzewasz istnienie następnego spisku joranumitów, tato? Przecież nie ma już joranumitów.

— Nie tak dawno twoja matka spytała mnie, czy uważam, że joranumici są wciąż aktywni, a ja odpowiedziałem, że po wszelkich starych ruchach pozostaje pewna część kadry, czasami aktywna przez stulecia. Zazwyczaj nie są to liczący się ludzie, po prostu małe grupki zwolenników. Co jednak, jeśli joranumitom udało się utrzymać organizacje, jeśli wzmocnili swe szeregi, jeśli są zdolni do zamordowania kogoś, kogo uważają za zdrajcę, i jeśli to oni są sprawcami tych załamań, które traktują jako wstęp do przejęcia władzy?

— Tato, to mnóstwo potwornych „jeśli”.

— Wiem. I mogę się całkowicie mylić. Morderstwo, o którym mówiliśmy, zdarzyło się w Wye, a dziwnym zbiegiem okoliczności właśnie w Wye nie było załamań infrastruktury.

— Czego to dowodzi?

— Może to być dowód na to, że centrum konspiracji znajduje się w Wye, a sami konspiratorzy nie chcą, by niedogodności spotkały ich, tylko resztę mieszkańców Trantora. Może to także oznaczać, że to wcale nie joranumici, lecz członkowie starej dynastii Wyeńskiej, którzy wciąż marzą o sprawowaniu władzy w Imperium.

— O rany, tato. Budujesz to wszystko na tak nikłych przesłankach.

— Wiem. Załóżmy jednak, że istnieje jeszcze jeden spisek joranumitów. Prawą ręką Joranum był Gambol Deen Namarti. Nie mamy wzmianki o jego śmierci czy opuszczeniu Trantora, nie ma żadnych zapisów dotyczących jego życia przez ostatnie dziesięć lat. Ale to nie jest znów takie zdumiewające. Przecież nie tak trudno jest stracić z oczu jednego człowieka wśród czterdziestu miliardów. W moim życiu był taki moment, gdy sam próbowałem to zrobić. Oczywiście, Namarti może już nie żyć. To byłoby najłatwiejsze wyjaśnienie, ale może też być inaczej.

— To co zrobimy w tej sprawie? Seldon westchnął.

— Najlepiej byłoby się zwrócić do władz sił bezpieczeństwa, ale nie mogę tego zrobić. Nie posiadam takich zdolności jak Demerzel. On potrafił zastraszyć ludzi, ja tego nie potrafię robić. Miał silną osobowość, ja jestem tylko matematykiem. W ogóle nie powinienem zostać Pierwszym Ministrem; nie nadaję się na to stanowisko i nie zajmowałbym go, gdyby imperator nie przykładał do psychohistorii znacznie większej wagi, niż ona na to zasługuje.

— Czyżbyś chciał dołożyć samemu sobie, tato?

— Może tak, ale już widzę siebie zwracającego się do władz sił bezpieczeństwa, na przykład z mapą, którą dopiero co ci pokazałem — Seldon wskazał na pusty blat biurka — i przekonującego ich, że narażeni jesteśmy na wielkie niebezpieczeństwo ze strony nieznanych konspiratorów. Wysłuchaliby mnie, przybierając uroczyste miny, a po moim wyjściu śmialiby się do rozpuku z wymysłów „szalonego matematyka”. I nie skinęliby nawet palcem.

— Co w takim razie zrobimy? — spytał Raych, wracając do tematu.

— Raczej co ty zrobisz w tej sprawie, Raych. Potrzebuję więcej dowodów i chcę, byś mi ich dostarczył. Wysłałbym twoją matkę, ale ona nie zostawi mnie pod żadnym pozorem. Sam w tej chwili nie mogę opuścić pałacu. Poza Dors ufam tylko tobie. A prawdę mówiąc, tobie ufam bardziej niż Dors. Wciąż jesteś młody i silny i jesteś lepszym i sprytniejszym Helikończykiem, niż ja kiedykolwiek byłem. Nie chcę, żebyś ryzykował życiem. Żadnego heroizmu ani popisywania się. Nie mógłbym spojrzeć twojej matce w oczy, gdyby coś ci się stało. Dowiedz się tylko, czego będziesz mógł. Może zdobędziesz informacje, że Namarti żyje i działa, a może, że już zmarł. Może dowiesz się, że joranumici są aktywni, a może, że poszli w rozsypkę. Może zorientujesz się, że dynastia Wyeńska ma złe zamiary, a może, że nie. Każda informacja będzie interesująca, ale nie zdobywaj ich za wszelką cenę. Szczególnie zależy mi na zbadaniu, czy jak podejrzewam, uszkodzenia infrastruktury spowodował człowiek, a jeszcze bardziej, czy jeśli spowodowano je umyślnie, to co jeszcze planują konspiratorzy. Podejrzewam, że planują coś znacznie gorszego, a jeśli tak jest, muszę wiedzieć, co zamierzają zrobić.

— Od czego miałbym zacząć? Masz jakiś plan? — spytał ostrożnie Raych.

— Tak, Raych. Chciałbym, żebyś udał się tam, gdzie zabito Kaspalova. Jeśli zdołasz, dowiedz się, czy był aktywnym joranumitą, i sprawdź, czy mógłbyś przeniknąć do jakiejś ich komórki.

— Może da się to zrobić. Zawsze przecież mogę udawać, że jestem starym joranumitą. Co prawda, miałem niewiele lat, gdy Jo-Jo głosił swoje idee, ale byłem pod ich wrażeniem. Taka jest prawda.

— No tak, ale jest tu pewien szkopuł. Możesz zostać rozpoznany. Jesteś przecież synem Pierwszego Ministra. Pojawiałeś się od czasu do czasu w holowizji i przeprowadzano z tobą wywiady dotyczące twoich poglądów na sprawę równości sektorów.

— Jasne, ale…

— Żadnych ale, Raych. Będziesz nosił buty na obcasach, żeby dodać sobie kilka centymetrów, przyślę ci też kogoś, kto pokaże ci, jak zmienić kształt brwi, uwypuklić twarz i zmienić tembr głosu.

Raych wzruszył ramionami.

— Po co tyle niepotrzebnego zachodu?

— A poza tym — rzekł Seldon nieco drżącym głosem — zgolisz wąsy.

Raych otworzył szeroko oczy i przez chwilę siedział, nie odzywając się ani słowem. Wreszcie spytał ochrypłym szeptem:

— Mam zgolić wąsy?

— I to bardzo starannie. Bez nich nikt cię nie rozpozna.

— Nie mogę tego zrobić. To jakbym miał sobie uciąć… to jak kastracja.

Seldon pokręcił głową.

— Wąsy to tylko kulturowa ciekawostka. Yugo Amaryl też jest Dahlijczykiem, a nie nosi wąsów.

— Yugo to wariat! Jemu do życia nie jest potrzebne nic prócz matematyki.

— Jest wielkim matematykiem, a to, że nie ma wąsów, w niczym nie zmienia tego faktu. Poza tym nie możesz porównywać zgolenia wąsów do kastracji. One odrosną w dwa tygodnie.

— Dwa tygodnie! Akurat! Upłyną dwa lata, zanim osiągną taki… taki…

Podniósł ręce, jakby chciał zakryć i ochronić wąsy.

Seldon był jednak nieubłagany.

— Raych, musisz to zrobić. To ofiara, którą musisz złożyć. Jeśli będziesz moim szpiegiem, mając wąsy, stanie ci się krzywda. Nie mogę do tego dopuścić.

— Wolę raczej umrzeć — rzucił Raych, poruszony do żywego.

— Nie zachowuj się melodramatycznie — powiedział poważnie Seldon. — Wcale nie umrzesz, a poza tym musisz to zrobić. Jednak — tu zawahał się — nie mów nic o tym matce. Ja się tym zajmę.

Raych patrzył na ojca sfrustrowany, a potem rzekł cicho i z desperacją:

— No dobrze, tato.

— Znajdę kogoś, kto pomoże ci się przeistoczyć, a potem polecisz do Wye odrzutowcem. Głowa do góry, Raych, to jeszcze nie koniec świata.

Raych uśmiechnął się blado. Seldon z zatroskaniem patrzył, jak odchodzi. Łatwo jest odzyskać wąsy, ale nie tak łatwo syna. Helikończyk doskonale wiedział, że wysyła Raycha z niebezpieczną misją.

9

Wszyscy mamy swoje małe złudzenia, a Cleon — Imperator Galaktyki, Król Trantora, posiadający pokaźną kolekcję innych górnolotnych tytułów, które przywoływano czasami przy odpowiednich okazjach — był przekonany, że w głębi duszy jest demokratą.

Złościł się zawsze, gdy Demerzel czy później Seldon upominali go, że podjęcie jakiegoś działania może zostać uznane za przejaw tyranii lub despotyzmu.

Z usposobienia nie był tyranem ani despotą — tego był pewien; chciał jedynie podejmować stanowcze i zdecydowane kroki.

Wielokrotnie wspominał z nostalgią dawne czasy, gdy imperatorzy mogli się swobodnie spotykać ze swoimi poddanymi, ale teraz, kiedy historia zamachów stanu i skrytobójczych mordów — udanych bądź jedynie ich usiłowań — stała się przerażającym faktem, imperator z konieczności został odcięty od świata.

Wątpliwe, by Cleon, który poza wyjątkowymi okolicznościami nigdy w życiu nie spotykał się z ludźmi, czuł się naprawdę swobodnie wśród obcych, jednak zawsze wyobrażał sobie, że sprawiłoby mu to radość. Był podniecony, gdy mógł czasami porozmawiać z jedną z podrzędnych figur w pałacu, uśmiechnąć się i choć na kilka chwil porzucić pułapki dworskiej etykiety. Już to sprawiało, że czuł się demokratą.

Weźmy na przykład tego ogrodnika, z którym rozmawiał Seldon. Wypadałoby, wręcz byłoby miło wynagrodzić go w końcu za jego lojalność i odwagę — i lepiej byłoby zrobić to osobiście, niż wydać polecenie jakiemuś urzędnikowi.

Dlatego też kazał zaaranżować spotkanie z tym człowiekiem w olbrzymim ogrodzie różanym, który był właśnie w pełnym rozkwicie. Cleon pomyślał, że będzie to odpowiednie miejsce, choć oczywiście najpierw muszą tam przyprowadzić tego ogrodnika. Nie do pomyślenia było, żeby imperator musiał na kogoś czekać. Co innego być demokratą, a co innego przestrzegać zasad postępowania.

Ogrodnik czekał na niego pośród róż; wytrzeszczał oczy i drżały mu usta. Cleon podejrzewał, że nikt nie powiedział temu człowiekowi, jaki jest prawdziwy powód spotkania. No cóż, sam będzie musiał go uprzejmie ośmielić — tyle tylko że nie mógł sobie teraz przypomnieć nazwiska tego człowieka.

Zwrócił się do jednego z urzędników i spytał:

— Jak się nazywa ten ogrodnik?

— To Mandell Gruber, panie. Jest naszym ogrodnikiem od trzydziestu lat.

Imperator skinął głową i rzekł:

— Ach, Gruber. Jakże miło mi poznać tak wartościowego i pracowitego ogrodnika.

— Panie — wymamrotał Gruber, dzwoniąc zębami. — Nie jestem zbyt uzdolniony, ale zawsze robię co w mojej mocy dla dobra Waszej Wysokości.

— Oczywiście, oczywiście — potwierdził imperator, zastanawiając się, czy mężczyzna podejrzewa go o sarkazm. Tym ludziom z niższych sfer brakuje delikatniejszych uczuć, a to utrudnia każdą próbę zamanifestowania demokratycznej postawy.

— Słyszałem od mojego Pierwszego Ministra o lojalności, którą okazałeś, stając w jego obronie, oraz o talencie, jaki wykazujesz, dbając o ogrody. Pierwszy Minister mówi, że jesteście bardzo zaprzyjaźnieni.

— Panie, Pierwszy Minister jest dla mnie wielce łaskawy, aleja znam swoje miejsce. Nigdy nie odzywam się do niego, póki on nie odezwie się pierwszy.

— To dobrze, Gruber. W ten sposób dowodzisz swoich dobrych manier, ale Pierwszy Minister, podobnie jak ja, jest demokratą, a ja ufam jego osądowi ludzi.

Ogrodnik pokłonił się nisko.

— Jak wiesz, Gruber — rzekł imperator — Naczelny Ogrodnik Malcomber jest już dość stary i nie może się doczekać emerytury. Nie jest w stanie podołać swym obowiązkom.

— Panie, Naczelny Ogrodnik jest wielce szanowany przez wszystkich ogrodników. Powinien jak najdłużej pozostać na swoim stanowisku, byśmy mogli się zwracać do niego i czerpać z jego mądrości oraz sądów.

— Dobrze powiedziane, Gruber — rzucił niedbale Cleon — ale sam dobrze wiesz, że to tylko takie gadanie. Nie pozostanie na stanowisku, choćby dlatego, że brak mu już sił. Od roku prosi o przeniesienie na emeryturę, więc przyznałem mu ją. Pozostaje tylko znaleźć następcę.

— Ależ panie, jest co najmniej pięćdziesięcioro mężczyzn i kobiet, którzy mogliby objąć stanowisko Naczelnego Ogrodnika.

— Też tak sądzę, ale ja wybrałem ciebie — odparł Cleon i uśmiechnął się wspaniałomyślnie. Właśnie na ten moment czekał. Spodziewał się, że Gruber padnie teraz na kolana w przypływie ekstatycznej wdzięczności. Nic takiego nie nastąpiło, więc imperator spochmurniał.

— Panie, to zbyt wielki zaszczyt dla mnie — powiedział Gruber.

— Nonsens — rzekł Cleon dotknięty tym, że jego postanowienie zostało podane w wątpliwość. — Już najwyższy czas, by twoje przymioty zostały docenione. Nie będziesz już musiał przez cały rok wystawiać się na działanie różnych warunków atmosferycznych. Dostaniesz biuro Naczelnego Ogrodnika, wspaniałe miejsce, które każę dla ciebie odnowić i gdzie będziesz mógł zamieszkać z rodziną. Masz rodzinę, prawda, Gruber?

— Tak, panie. Żonę i dwie córki. I zięcia.

— Bardzo dobrze. Będzie wam tam wygodnie, a nowe życie da ci wiele radości. Będziesz pracował w pałacu, z dala od wpływów pogody, jak prawdziwy Trantorczyk.

— Panie, zważ proszę, że jestem Anakreończykiem.

— Wziąłem to pod uwagę, Gruber. Imperator traktuje wszystkie światy jednakowo. Wszystko już postanowione. Zasłużyłeś na tę nową pracę.

Ogrodnik tylko skinął głową i oddalił się.

Cleon był usatysfakcjonowany swoim ostatnim dobrym uczynkiem. Oczywiście, wolałby, by ogrodnik okazał nieco więcej wdzięczności, nieco więcej uznania, ale przynajmniej zadanie zostało wykonane.

Znacznie łatwiej było załatwić tę sprawę, niż rozwiązać problem sypiącej się infrastruktury.

W chwili rozdrażnienia oznajmił, że jeśli awarie te spowodował człowiek, to powinien on zostać natychmiast stracony.

— Wystarczy kilka egzekucji, a zobaczycie, jak ostrożni staną się wszyscy — powiedział.

— Obawiam się, panie — odparł wtedy Seldon — że takie despotyczne postępowanie nie spełni twoich oczekiwań. Prawdopodobnie doprowadzi do ogłoszenia strajku, a jeśli spróbujesz zmusić robotników do podjęcia pracy, wybuchnie bunt. Jeśli natomiast zechcesz zastąpić ich żołnierzami, zrozumiesz, że ci nie wiedzą, jak kontroluje się urządzenia, i w efekcie awarie zaczną się pojawiać znacznie częściej.

Nic dziwnego zatem, że Cleon z ulgą wrócił do tematu mianowania nowego Naczelnego Ogrodnika.

Jeśli zaś chodzi o Grubera, to spoglądał na oddalającego się imperatora z przerażeniem w oczach. Miano go zesłać z wolnego świata, otwartej przestrzeni w duszne więzienie czterech ścian. Jakże jednak ktoś mógłby odmówić imperatorowi?

10

Raych popatrzył ponuro w lustro w pokoju hotelowym w Wye. Pokój był w strasznym stanie, ale Raych nie powinien mieć przy sobie zbyt wielu kredytów. Nie spodobało mu się to, co zobaczył. Jego wąsy zostały zgolone, bokobrody skrócone, a włosy spięto po bokach i z tyłu. Wydawało mu się, że wygląda jak oskubany. Gdzież tam — jeszcze gorzej. Po zmianie rysów twarzy wyglądał jak dziecko.

Patrzył na siebie z obrzydzeniem. A poza tym nie posunął się ani o krok. Seldon dał mu raporty służb bezpieczeństwa dotyczące śmierci Kaspalova, a on dokładnie je przestudiował. Niewiele w nich znalazł. Tylko tyle, że Kaspalov został zamordowany, a miejscom funkcjonariusze nie znaleźli nic ważnego, co wiązałoby się z tym morderstwem. W każdym razie wyglądało na to, że służby bezpieczeństwa nie przywiązywały do tego zbytniej wagi.

Nic dziwnego. W ostatnim stuleciu na większości światów nastąpił wyraźny wzrost przestępczości, szczególnie zaś na niezwykle złożonym Trantorze, tymczasem lokalne siły bezpieczeństwa jakoś nie spieszyły się, by zrobić coś w tej sprawie. Prawdę mówiąc, wszędzie zmniejszyła się liczebność aparatu bezpieczeństwa, a jednocześnie (choć trudno to udowodnić) był on coraz bardziej nieudolny i skorumpowany. Musiało się tak stać, skoro pensje funkcjonariuszy nie nadążały za wzrostem kosztów utrzymania. Należy dobrze wynagradzać urzędników, jeśli mają być uczciwi. W przeciwnym razie na pewno postarają się w inny sposób wyrównać sobie zbyt niskie pobory.

Seldon mówił o tym od wielu lat, ale nie na wiele to się zdało. Nie można było podwyższyć wynagrodzeń bez podniesienia podatków, a gdyby wprowadzono wyższe podatki, wśród ludności wybuchłyby zamieszki. Ludzie woleli tracić nawet dziesięciokrotnie, wręczając łapówki.

Wszystko to było, jak utrzymywał Seldon, częścią postępującej w ciągu ostatnich dwustu lat degeneracji społeczeństwa.

Co w takich warunkach mógł zdziałać Raych? Znalazł się w tym samym hotelu, w którym mieszkał Kaspalov, zanim został zamordowany. Gdzieś w tym hotelu mógł się znajdować ktoś, kto był w to zamieszany albo znał osobę, która miała z tym coś wspólnego.

Raych doszedł do wniosku, że musi zwrócić na siebie uwagę. Gdy okaże zainteresowanie śmiercią Kaspalova, ktoś zainteresuje się nimi sam do niego dotrze. Było to niebezpieczne, ale jeśli będzie się zachowywał wystarczająco spokojnie, może nie zaatakują go natychmiast.

No cóż…

Popatrzył na zegarek. W barze powinni już być miłośnicy aperitifów. Mógłby do nich dołączyć i przekonać się, co się stanie… jeśli w ogóle coś się stanie.

11

Pod pewnymi względami Wye było całkiem purytańskim sektorem. (Właściwe dotyczyło to wszystkich sektorów, choć surowość obyczajów w jednym mogła dotyczyć całkiem innej dziedziny życia niż w drugim.) Tu, w Wye, serwowano syntetyczne, bezalkoholowe napoje. Raychowi nie smakowały, nie był bowiem do nich przyzwyczajony, ale właśnie dlatego mógł powoli sączyć drinka i rozglądać się dokoła.

Zauważył, że kilka stolików dalej siedzi młoda kobieta, i nie mógł oderwać od niej wzroku. Była bardzo atrakcyjna; najwyraźniej Sektor Wye nie był purytański pod każdym względem.

Po chwili kobieta uśmiechnęła się lekko i wstała. Ruszyła w kierunku stolika Raycha, a on obserwował ją, rozmyślając. Z żalem doszedł do wniosku, że niestety nie może sobie w tej chwili pozwolić na żadną przygodę.

Dziewczyna zatrzymała się na chwilę przy stoliku Raycha, a potem zgrabnie wśliznęła na stojące obok krzesło.

— Cześć — odezwała się. — Nie wyglądasz na stałego bywalca.

— Bo nie jestem — odpowiedział z uśmiechem. — Znasz tu wszystkich stałych bywalców?

— Mniej więcej — rzuciła, wcale nie zakłopotana. — Mam na imię Manella. A ty?

Raych żałował bardziej niż kiedykolwiek. Dziewczyna była wysoka, wyższa niż on, gdy nie miał butów na obcasach. Zawsze mu się takie podobały — ta miała jasną cerę i długie, lekko kręcone włosy, w których pobłyskiwały kasztanowe pasemka. Jej ubranie nie było zbyt krzykliwe i mogłaby, gdyby się tylko bardziej postarała, uchodzić za szacowną kobietę z klasy, która nie musiała zbyt ciężko pracować.

— To, jak mam na imię, nie ma znaczenia — odparł Raych. — Nie mam wielu kredytów.

— Och. To fatalnie — skrzywiła się Manella. — A możesz ich trochę zdobyć?

— Chciałbym. Szukam pracy. Może wiesz o jakiejś?

— Jakiego rodzaju? Wzruszył ramionami.

— Nie mam zbyt wielkiego doświadczenia, ale nie jestem wybredny. Dziewczyna popatrzyła na niego poważnie.

— Powiem ci coś, Panie Bezimienny. Czasami wcale nie trzeba mieć kredytów.

Raycha natychmiast zmroziło. Miał powodzenie u kobiet, ale wtedy, kiedy nosił wąsy… swoje wąsy. Co mogła zobaczyć w jego dziecinnej twarzy?

— Coś ci powiem — odezwał się. — Mam przyjaciela, który mieszkał tu kilka tygodni temu, i nie mogę go znaleźć. Skoro znasz wszystkich stałych bywalców, to może pamiętasz i jego. Nazywa się Kaspalov. Kaspal Kaspalov — dodał nieco głośniej.

Manella spojrzała na niego pustym wzrokiem i pokręciła głową.

— Nie znam nikogo o tym nazwisku.

— To fatalnie. On jest joranumitą, tak jak i ja. — Znów dostrzegł tylko puste spojrzenie. — Wiesz, kto to jest joranumita?

— N-nie. — Pokręciła głową. — Słyszałam to słowo, ale nie wiem, co oznacza. Czy to jakiś rodzaj pracy?

— Za długo by wyjaśniać — odpowiedział rozczarowany. Zabrzmiało to jak odprawa, więc po chwili wahania Manella wstała i odeszła. Nie uśmiechała się, a Raych i tak był nieco zdziwiony, że tak długo z nim rozmawiała.

(Cóż, Seldon zawsze twierdził, że Raych potrafi wzbudzać pozytywne uczucia, lecz z pewnością nie dotyczyło to kobiet tego rodzaju. Dla takich najważniejsza była zapłata.)

Raych bezwiednie śledził Manellę wzrokiem, ta zaś zatrzymała się przy stoliku, przy którym siedział samotny mężczyzna. Był w średnim wieku, miał żółte niczym masło włosy i proste plecy. Ogolił się bardzo starannie, ale Raychowi wydawało się, że wcześniej nosił brodę. Miał zbyt wystający i nieco asymetryczny podbródek.

Najwyraźniej dziewczyna nie miała szczęścia i u tego bezbrodego. Zamieniła z nim tylko kilka słów i odeszła. Fatalnie, ale zapewne nieczęsto zdarzało się jej coś takiego. Niewątpliwie podobała się mężczyznom.

Raych zastanawiał się, jaki przebieg miałoby ich spotkanie, gdyby mógł… i właśnie wtedy uświadomił sobie, że ktoś do niego dołączył — tym razem mężczyzna. Prawdę mówiąc, był to ten sam mężczyzna, z którym przed chwilą rozmawiała Manella. Raych był zdziwiony, że tak się zamyślił, a przez to dał się zaskoczyć. Nie mógł dopuścić, by takie sytuacje się powtarzały.

Mężczyzna spoglądał na niego z błyskiem zaciekawienia.

— Rozmawiał pan przed chwilą z moją przyjaciółką. Raych nie potrafił powstrzymać uśmiechu.

— To bardzo przyjaźnie nastawiona osoba.

— Tak, to prawda. Jest moją dobrą przyjaciółką. Trudno mi było się powstrzymać, by was nie podsłuchiwać.

— Chyba nie mówiliśmy o niczym złym.

— Ależ skąd, ale powiedział pan, że jest joranumitą.

Raychowi gwałtownie zabiło serce. A więc jednak jego rozmowa z Manellą na coś się zdała. Jej to nic nie mówiło, ale chyba mówiło coś jej „przyjacielowi”.

Czy znaczyło to, że znalazł się na właściwej drodze? A może wpadł w tarapaty?

12

Raych starał się przyjrzeć nowemu towarzyszowi, zachowując jednocześnie naiwną minę. Mężczyzna miał przenikliwe zielonkawe oczy, a prawą dłoń leżącą na stole zacisnął groźnie w pięść. Raych wpatrywał się jak sowa w jego drugą dłoń i czekał.

— Jak rozumiem, powiedział pan, że jest joranumitą — powtórzył mężczyzna.

Młodzieniec robił co mógł, by wyglądać na zakłopotanego; przychodziło mu to bez trudu.

— Dlaczego pan o to pyta?

— Bo myślę, że nie jesteś dostatecznie dorosły.

— Jestem dostatecznie dorosły. Oglądałem przemówienia Jo-Jo Joranum w holowizji.

— Możesz zacytować jego słowa?

— Nie, ale wiem, o czym mówił — odparł Raych, wzruszając ramionami.

— Jesteś odważnym młodym człowiekiem, skoro przyznajesz się tak otwarcie, że jesteś joranumitą. Niektórzy ludzie nie lubią tego.

— Mówiono mi, że w Wye jest wielu joranumitów.

— Być może. Czy dlatego tu przybyłeś?

— Szukam pracy. Mam nadzieję, że pomoże mi jakiś inny joranumitą.

— W Dahlu też są joranumici. Skąd pochodzisz?

Mężczyzna niewątpliwie rozpoznał akcent Raycha. Tego nie dało się zmienić.

— Urodziłem się w Millimaru, ale gdy dorastałem, mieszkałem głównie w Dahlu.

— Co tam robiłeś?

— Nic specjalnego. Chodziłem do szkoły.

— A dlaczego jesteś joranumitą?

Raych dał się nieco ponieść wyobraźni. Nie mógł przecież mieszkać w uciemiężonym i dyskryminowanym Dahlu i nie mieć oczywistych powodów, by zostać joranumitą.

— Bo sądzę, że Imperium powinno mieć bardziej reprezentatywny rząd, z większym udziałem ludu. Powinna też panować większa równość sektorów i światów. Czyż ktokolwiek, kto ma rozum i serce, nie podziela moich poglądów?

— I chciałbyś doczekać zniesienia urzędu imperatora?

Raych zamilkł. Odwrócenie pewnych stwierdzeń może wypaczyć sens wypowiedzi, ale wypowiadanie się przeciwko imperatorowi równałoby się przekroczeniu dozwolonych granic.

— Tego nie powiedziałem. Wierzę w imperatora, ale zarządzanie całym Imperium to zbyt wiele jak na jednego człowieka.

— To nie jest jeden człowiek. Istnieje cała imperialna biurokracja. Co sądzisz o Harim Seldonie, Pierwszym Ministrze?

— Nic. Nie znam go.

— Twierdzisz jedynie, że ludzie powinni być lepiej reprezentowani w poczynaniach rządu. Czy tak?

Raych starał się wyglądać na zmieszanego.

— Właśnie tak mawiał Jo-Jo. Nie wiem, jak pan to nazywa. Słyszałem, jak pewnego razu ktoś nazwał to „demokracją”, ale nie wiem, co to znaczy.

— Demokracja to coś, czego próbowały niektóre światy. Pewne wciąż jej próbują. Nie wiem, czy właśnie te są zarządzane lepiej niż inne. A więc jesteś demokratą?

— Czy tak nazywacie takich jak ja? — Raych opuścił głowę, jakby się głęboko zamyślił. — Lepiej się czuję jako joranumitą.

— Oczywiście, jako Dahlijczyk…

— Mieszkałem tam tylko przez jakiś czas.

— …jesteś za równością ludzi i innymi prawami. To naturalne, że Dahlijczycy, którzy są represjonowaną grupą, myślą w ten sposób.

— Słyszałem, że w Wye idee Joranum są dość żywe. Tu ludzie nie są represjonowani.

— Są inne powody. Starzy burmistrzowie Wye zawsze pragnęli być imperatorami. Wiedziałeś o tym?

Raych pokręcił głową.

— Osiemnaście lat temu — powiedział mężczyzna — burmistrz Rashelle niemal udało się dokonać zamachu stanu, aby to osiągnąć. Dlatego obywatele Wye są rebeliantami, nie tyle joranumitami, ile przede wszystkim przeciwnikami Cleona.

— Nic o tym nie wiem. Ja nie występuję przeciwko imperatorowi.

— Ale zależy ci na reprezentacji ludu, prawda? Sądzisz, że wybrani w drodze elekcji przedstawiciele społeczeństwa mogliby zarządzać Imperium Galaktycznym bez nurzania się w bagnie polityki i sprzeczek stronnictw? Bez porażek?

— Co? — spytał Raych. — Nie rozumiem.

— Sądzisz, że bardzo wielu ludzi zdoła szybko podjąć pewne decyzje w chwili zagrożenia? A może raczej będą siedzieć i kłócić się ze sobą?

— Nie wiem, ale to chyba nie jest w porządku, by zaledwie kilku ludzi miało podejmować wszelkie decyzje dotyczące całej Galaktyki.

— Jesteś skłonny walczyć o swoje przekonania czy chcesz jedynie o nich gadać?

— Nikt mnie nie prosił, bym zaczął walczyć — odparł Raych.

— Załóżmy, że ktoś by to zrobił. Jak ważne są dla ciebie twoje przekonania dotyczące demokracji czy też filozofii joranumitów?

— Walczyłbym o nie… gdybym uważał, że to przyniesie coś dobrego.

— Dzielny z ciebie chłopak. A więc przybyłeś do Wye, by walczyć o swoje przekonania.

— Nie — rzekł zmieszany Raych. — Nie mogę powiedzieć, że po to się tu znalazłem. Przybyłem, by poszukać pracy, proszę pana. Ostatnio nie jest o nią łatwo, a ja nie mam kredytów. Mężczyzna musi mieć na życie.

— Zgadzam się z tobą. Jak się nazywasz?

Pytanie padło bez ostrzeżenia, ale Raych był na nie przygotowany.

— Planchet, proszę pana.

— To twoje imię czy nazwisko?

— Tylko nazwisko, o ile wiem.

— Nie masz kredytów i jak się domyślam, nie jesteś wykształcony.

— Obawiam się, że tak właśnie jest.

— I nie masz doświadczenia w żadnej specjalistycznej pracy?

— Nie pracowałem zbyt wiele, ale chciałbym pracować.

— W porządku. Powiem ci coś, Planchet. — Mężczyzna wyjął z kieszeni mały biały trójkąt i nacisnął go tak, by uaktywnić wydrukowaną informację. Następnie potarł trójkąt kciukiem, chcąc wyłączyć nadawanie. — Powiem ci, dokąd pójść. Weźmiesz to, a być może ułatwi ci to znalezienie pracy.

Raych wziął płytkę i przyglądał się jej. Sygnały jakby fluoryzowały, ale nie mógł ich odczytać. Spojrzał podejrzliwie na mężczyznę.

— A co będzie, jeśli pomyślą, że ją ukradłem?

— Nie można jej ukraść. Jest na niej mój podpis, a teraz także twoje nazwisko.

— A jeśli spytają mnie, kim jesteś?

— Nie spytają… Mówisz, że szukasz pracy. Oto twoja szansa. Nie mogę niczego gwarantować, ale masz szansę. — Podał Raychowi drugą płytkę. — Tu jest napisane, dokąd masz iść.

Tę Raych potrafił już przeczytać.

— Dziękuję — wymamrotał.

Mężczyzna jednym gestem zakończył rozmowę.

Raych wstał i odszedł, zastanawiając się, w co się wplątał.

13

Tam i z powrotem. Tam i z powrotem. Tam i z powrotem.

Gleb Andorin obserwował chodzącego mozolnie Gambola Deena Namartiego. Namarti najwyraźniej nie mógł usiedzieć spokojnie, miotany gwałtownymi uczuciami.

Andorin myślał: On nie jest najbłyskotliwszym człowiekiem w Imperium ani nawet w naszym ruchu, nie jest najprzebieglejszy i z pewnością nie zawsze myśli racjonalnie. Wciąż trzeba go powstrzymywać, ale zaszedł dalej niż którykolwiek z nas. My byśmy się poddali, odpuścili, ale nie on. Naciskaj, ciągnij, dźgaj, kop. Cóż, może potrzebujemy kogoś takiego? Musimy mieć kogoś takiego, bo w przeciwnym razie nic się nigdy nie stanie.

Namarti zatrzymał się, jakby czuł na plecach palący wzrok Andorina. Odwrócił się i powiedział:

— Jeśli znów zamierzasz prawić mi kazanie na temat Kaspalova, to radzę ci, nie trudź się.

Andorin nieznacznie wzruszył ramionami.

— Dlaczego miałbym ci prawić kazanie? Wykonano zadanie. Krzywda, jeśli to jest krzywda, już się stała.

— Jaka znowu krzywda, Andorin? Jaka krzywda? Gdybym tego nie zrobił, to nam stałaby się krzywda. Ten człowiek był o krok od zdrady. Nie minąłby miesiąc, a pobiegłby…

— Wiem. Byłem tam. Słyszałem, co powiedział.

— W takim razie rozumiesz, że nie mieliśmy wyboru. Żadnego wyboru. Chyba nie sądzisz, że zabicie starego przyjaciela sprawiło mi przyjemność? Nie miałem wyboru.

— Doskonale. Nie miałeś wyboru.

Namarti znów zaczął się przechadzać, a potem raz jeszcze się odwrócił.

— Andorin, czy ty wierzysz w bogów?

— W co? — spytał mężczyzna, patrząc uważnie na Namartiego.

— W bogów.

— Nigdy nie słyszałem tego słowa. Co to takiego?

— Tego słowa nie ma w Standardowym Języku Galaktycznym. Oznacza wpływ sił nadprzyrodzonych. A więc?

— Och, wpływ sił nadprzyrodzonych. Trzeba było od razu tak mówić. Nie, nie wierzę w coś takiego. Już z samej definicji wynika, że jeśli coś jest nadprzyrodzone, to jest ponad prawami natury, a nic nie istnieje ponad prawami natury. Zwracasz się ku mistycyzmowi? — Andorin zadał to pytanie żartem, ale zmrużył oczy, jakby się czymś martwił.

Namarti przyglądał mu się. Tym płonącym wzrokiem potrafił przygwoździć każdego.

— Nie bądź głupcem. Czytałem o tym. Biliony ludzi wierzą w siły nadprzyrodzone.

— Wiem — odparł Andorin. — Ludzie zawsze w to wierzyli.

— Wierzyli w to, zanim jeszcze zaczęła się historia. Nie jest znane pochodzenie słowa „bogowie”. Najwyraźniej jest jedyną pozostałością po jakimś archaicznym języku… Czy wiesz, ile jest różnych odmian wiary i najróżniejszych bogów?

— Powiedziałbym, że w przybliżeniu tyle, ilu jest głupców w populacji Galaktyki.

Namarti zignorował te słowa.

— Niektórzy uważają, że słowo to datuje się na czasy, gdy cała ludzkość żyła na jednej planecie.

— To tylko pomysł zaczerpnięty z mitologii. Jest tak samo obłąkańczy jak pojęcie sił nadprzyrodzonych. Nigdy nie było tylko jednego początkowego świata.

— Musiał być, Andorin — powiedział rozdrażniony Namarti. — Istoty ludzkie nie mogły przechodzić ewolucji na różnych światach, a mimo to stworzyć jeden gatunek.

— Nawet jeśli to prawda, to daremnie by szukać kolebki ludzkości. Nie można jej zlokalizować ani zdefiniować, więc nie można o niej sensownie mówić, czyli w efekcie taki świat nie istnieje.

— Ci bogowie — rzekł Namarti, kontynuując swoje rozumowanie — mieli chronić ludzkość i dbać ojej bezpieczeństwo, a przynajmniej troszczyć się o tę część ludzkości, która wiedziała, jak oddawać im cześć. Kiedy istniał tylko jeden świat zamieszkany przez ludzi, założenie, że bogowie zadbają o maleńki świat i garstkę jego mieszkańców, miało sens. Pewnie dbali o taki świat tak, jakby byli starszymi braćmi albo rodzicami.

— To miło z ich strony. Chciałbym ich widzieć, jak starają się uporać z całym Imperium.

— A gdyby mogli to zrobić? A gdyby mieli nieskończone możliwości?

— A co by było, gdyby słońce zamarzło? Co za pożytek z tego gdybania?

— Ja tylko spekuluję. Po prostu głośno myślę. Nigdy nie pozwalasz swemu umysłowi wędrować swobodnie? Zawsze trzymasz wszystko w karbach?

— Powinienem się zastanowić nad tym najbezpieczniejszym sposobem, nad trzymaniem wszystkiego w karbach. A co podpowiada tobie, szefie, twój wędrujący swobodnie umysł?

Namarti spojrzał na Andorina, jakby podejrzewał go o sarkazm, ale z jego twarzy niczego nie można było wyczytać.

— Mój umysł podpowiada mi, że… jeśli bogowie istnieją, to muszą stać po naszej stronie.

— To by było cudowne… gdyby było prawdziwe. A gdzie dowody na to?

— Dowody? Bez bogów zachodziłby jedynie zbieg okoliczności, choć bardzo korzystny.

Nagle Namarti ziewnął i usiadł; wyglądał na wyczerpanego. Dobrze, pomyślał Andorin. Może skończyła się galopada jego myśli i wreszcie zacznie mówić rozsądnie.

— Jeśli chodzi o wewnętrzne załamania infrastruktury… — powiedział dużo ciszej Namarti.

Andorin przerwał mu.

— Wiesz, szefie, Kaspalov nie mylił się tu tak całkiem. Im dłużej prowadzimy tę działalność, tym większe są szansę, że imperialne siły bezpieczeństwa odkryją przyczynę niepowodzeń. Cały program, wcześniej czy później, musi się obrócić przeciwko nam.

— Jeszcze nie teraz. Do tej pory wszystko obracało się przeciwko Imperium. Wyczuwam niepokój na Trantorze. — Uniósł ręce i zaczął rozcierać palce. — Czuję to. A my prawie wykonaliśmy plan. Jesteśmy gotowi do następnego ruchu.

Andorin uśmiechnął się, rozweselony.

— Nie pytam o szczegóły, szefie. Kaspalov pytał, no i zobacz, dokąd go to zaprowadziło. Ja nie jestem Kaspalovem.

— Mogę ci powiedzieć właśnie dlatego, że nie jesteś Kaspalovem, i dlatego, że wiem teraz o czymś, o czym nie wiedziałem wtedy.

— Domyślam się — powiedział Andorin, który sam ledwie wierzył w to, co mówi — że zamierzasz dobrać się do Pałacu Imperialnego.

— Oczywiście — rzekł Namarti, patrząc na niego. — Co jeszcze mógłbym zrobić? Problem jednak w tym, jak efektywnie spenetrować ten teren. Mam tam swoje źródła, ale to tylko szpiedzy. Będę potrzebował na miejscu ludzi, którzy potrafią działać.

— Nie będzie łatwo pozyskać takich na najlepiej strzeżonym terenie w całej Galaktyce.

— Jasne, że nie. Właśnie to spędzało mi do tej pory sen z powiek… ale na szczęście interweniowali bogowie.

— Nie sądzę, byśmy potrzebowali metafizycznej dyskusji — stwierdził spokojnie Andorin (wykorzystał całe swoje opanowanie, by nie pokazać, jak bardzo brzydzi go ta rozmowa). — Bez względu na to, co się stało, pozostawmy bogów w spokoju.

— Poinformowano mnie, że Jego Wysokość Wielce Ukochany Imperator Cleon I postanowił mianować nowego Naczelnego Ogrodnika. Jest pierwszym nowo mianowanym od niemal dwudziestu pięciu lat.

— I co z tego?

— Nie rozumiesz, jakie to ma znaczenie? Andorin zamyślił się na chwilę.

— Nie jestem ulubieńcem twoich bogów. Nie widzę tu żadnego znaczenia.

— Jeśli mamy nowego Naczelnego Ogrodnika, sytuacja jest taka sama, jak byśmy mieli jakiegokolwiek innego nowego administratora: to tak samo, jakby mieć nowego Pierwszego Ministra albo nowego imperatora. Nowy Naczelny Ogrodnik z pewnością zechce mieć własny personel. Zmusi do przejścia na emeryturę tych, których uzna za „stare próchno”, i zatrudni setki młodszych ogrodników.

— To jest możliwe.

— To bardziej niż możliwe. To pewne. Dokładnie to samo stało się, gdy mianowano obecnego Naczelnego Ogrodnika, a także, gdy mianowano jego poprzednika, i tak dalej. Pojawią się setki obcych ze Światów Zewnętrznych…

— Dlaczego ze Światów Zewnętrznych?

— Andorin, rusz głową, jeśli masz ją na karku. Co Trantorczycy mogą wiedzieć o ogrodnictwie, skoro przez całe życie mieszkają pod kopułami, doglądają roślin doniczkowych oraz starannie zaplanowanych zbiorów zbóż i owoców? Co oni mogą wiedzieć o życiu na wolności?

— Aha. Teraz rozumiem.

— A więc tereny pałacowe zaleje tłum obcych. Zakładam, że zostaną starannie sprawdzeni, ale nie aż tak dokładnie, jak sprawdzono by ich, gdyby byli Trantorczykami. A to oznacza, że będziemy mogli podstawić kilku naszych ludzi, którzy dzięki fałszywym identyfikatorom dostaną się na teren pałacu. Jeśli nawet kilku złapią, to kilku innym może się udać… kilku musi się udać. Nasi ludzie przeciekną tam mimo bardzo ostrej kontroli wprowadzonej po nieudanym zamachu na Pierwszego Ministra Seldona z początków jego panowania. — Namarti wręcz wypluł to nazwisko, tak jak zawsze, gdy musiał je wymówić. — Wreszcie będziemy mieli naszą szansę.

Teraz Andorin poczuł, że kręci mu się w głowie, jakby wpadł w wirujący lej.

— Dziwnie to zabrzmi w moich ustach, szefie, ale chyba jest coś w tym gadaniu o bogach. Czekałem, żeby powiedzieć ci coś, co jak teraz widzę, doskonale do nich pasuje.

Namarti patrzył podejrzliwie na Andorina, rozglądając się jednocześnie po pokoju, jakby nagle zaczął się obawiać podsłuchu. Jednak takie obawy były bezpodstawne. Pokój mieścił się w głębi staromodnego kompleksu rezydencjalnego i był dobrze zabezpieczony osłonami. Nikt tu nikogo nie mógł podsłuchać i nawet gdyby miał dokładne instrukcje, nie zdołałby łatwo znaleźć tego miejsca. Nie zdołałby się też przedrzeć przez kordon ochronny, który tworzyli lojalni członkowie organizacji.

— O czym ty mówisz? — spytał.

— Znalazłem dla ciebie człowieka. Młodego i bardzo naiwnego. To całkiem sympatyczny facet, z tych, co to można im zaufać od pierwszej chwili. Ma szczerą twarz i bardzo szczere oczy; mieszkał w Dahlu, jest entuzjastą równości i uważa, że od wynalezienia coke-icera Joranum był największym cudem w historii Dahla, a poza tym jestem pewien, że bez trudu namówimy go, by zrobił wszystko dla sprawy.

— Dla sprawy? — powtórzył Namarti, którego podejrzliwość bynajmniej nie zmalała. — Czy on jest jednym z nas?

— Właściwie nie jest z nikim związany. Joranum pozostał w jego pamięci jedynie jako symbol, jako człowiek, który pragnął równości sektorów.

— To była jego przynęta dla ludu.

— A teraz jest naszą przynętą, ale ten chłopak naprawdę w to wierzy. Mówi o równości i udziale ludu w rządach. Powiedział nawet coś o demokracji.

Namarti zachichotał.

— W ciągu dwudziestu tysięcy lat były okresy, gdy wprowadzano demokrację, ale nigdy nie przetrwała długo.

— Tak, ale to już nie nasze zmartwienie. Ona jest ważna dla tego młodzieńca i wiesz, już wtedy, gdy zobaczyłem go po raz pierwszy, byłem pewny, że mamy nasze narzędzie, tylko nie wiedziałem jeszcze, jak go użyjemy. Teraz już wiem. Przemycimy go na tereny pałacowe jako ogrodnika.

— W jaki sposób? Czy on wie cokolwiek o ogrodnictwie?

— Nie. Jestem pewien, że nie. Pracował tylko jako niewykwalifikowany robotnik. W tej chwili obsługuje wyciągarkę, a i tego trzeba go było nauczyć. Jeśli jednak uda się nam zatrudnić go jako pomocnika ogrodnika, a on nauczy się trzymać sekator, to wszystko będziemy mieć w ręku.

— Co będziemy mieli?

— Będziemy mieli kogoś, kto nie wzbudzając cienia podejrzeń, dotrze do wybranej przez nas osoby, i to na tyle blisko, by uderzyć. Mówię ci, że on wręcz emanuje uczciwą głupotą, tego rodzaju bzdurną cnotą, która wzbudza zaufanie.

— I zrobi to, co mu każemy?

— Oczywiście.

— Jak poznałeś tego osobnika?

— To nie ja go poznałem. Tak naprawdę nadziała się na niego Manella.

— Kto?

— Manella. Manella Dubanqua.

— Och. Twoja przyjaciółka. — Namarti skrzywił się z dezaprobatą.

— Jest przyjaciółką wielu ludzi — powiedział tolerancyjnie Andorin. — Właśnie dlatego jest tak użyteczna. Potrafi bardzo szybko ocenić mężczyznę, wcale się przy tym nie wysilając. Zaczęła z nim rozmawiać, bo wydał się jej atrakcyjny, a zapewniam cię, że w tym zazwyczaj nie schodzi poniżej pewnego poziomu. A więc, jak widzisz, ten mężczyzna ma coś w sobie. Porozmawiała z nim — tak nawiasem mówiąc, nazywa się Planchet — a potem powiedziała mi: „Mam dla ciebie odpowiedniego człowieka, Gleb”. Pod tym względem można jej zaufać; codziennie potrafi znaleźć odpowiedniego faceta.

— A jak sądzisz, co to twoje wspaniałe narzędzie zrobi dla nas, kiedy się już dostanie do pałacu? — spytał przebiegle Namarti.

Andorin odetchnął głęboko.

— Jak to co? Jeśli zrobimy wszystko jak należy, pozbędzie się naszego drogiego imperatora Cleona, Pierwszego tego Imienia.

Twarz Namartiego zapłonęła wściekłością.

— Co takiego?! Czyś ty oszalał?! Dlaczego mielibyśmy zabić Cleona?! Dzięki niemu możemy się dobrać do władzy. Jest fasadą, zza której możemy rządzić. Jest naszym paszportem do legalności. Gdzie się podział twój rozum? On jest nam potrzebny jako figurant. Nie będzie nam przeszkadzał, a my będziemy silniejsi dzięki jego istnieniu.

Twarz Andorina poczerwieniała, a jego dobry humor ostatecznie zniknął.

— O czym w takim razie myślisz? Co zamierzasz? Jestem już zmęczony tym ciągłym zgadywaniem.

— W porządku — rzekł Namarti, podnosząc rękę. — W porządku. Uspokój się. Nie chciałem ci sprawić przykrości. Ale pomyśl trochę, dobrze? Kto zniszczył Joranum? Kto zniszczył nasze nadzieje dziesięć lat temu? To ten matematyk. I to właśnie on rządzi teraz Imperium, gadając idiotycznie o psychohistorii. Cleon jest nikim. To Hariego Seldona musimy zniszczyć. To przeciwko Hariemu Seldonowi wymierzone były nasze akcje, to z niego kpiłem sobie tymi ciągłymi awariami infrastruktury. Nieszczęścia, jakie za sobą pociągały, obciążały jego konto. Wszystko to interpretowano jako jego nieudolność, jego nieskuteczność. — W kącikach ust Namartiego pojawił się ślad piany. — Kiedy zostanie zgładzony, będzie się radować całe Imperium, a sprawozdania z tego będą pokazywane w holowizji godzinami. Nie będzie się nawet liczyło to, czy dowiedzą się, kto to zrobił. — Uniósł rękę, a potem opuścił ją tak, jakby wbijał nóż w czyjeś serce. — Będą na nas patrzeć jak na prawdziwych bohaterów Imperium, jak na zbawców. No, jak myślisz? Sądzisz, że twój młodzieniec potrafi zabić Hariego Seldona?

Andorin odzyskał opanowanie — przynajmniej na zewnątrz.

— Jestem pewien, że potrafi — powiedział z wymuszoną swobodą. — Przed Cleonem mógłby odczuwać pewien respekt; jak wiesz, imperatora otacza jakaś mistyczna aura. (Podkreślił „jak wiesz”, a Namarti skrzywił się.) — Wobec Seldona nie będzie miał takich uczuć.

Jednak w środku Andorin był wściekły. Nie tego pragnął. Uważał, że go zdradzono.

14

Manella odgarnęła włosy z oczu i uśmiechnęła się do Raycha.

— Powiedziałam ci, że to nie będzie cię kosztowało ani kredyta. Raych zamrugał i podrapał się po nagim ramieniu.

— Ale teraz chcesz mnie o nie poprosić?

— Po co miałabym to robić? — spytała, wzruszając ramionami i uśmiechając się figlarnie.

— A dlaczego by nie?

— Bo czasami pozwalam sobie na pewne przyjemności.

— Ze mną?

— Nikogo innego tu nie ma.

Przez dłuższą chwilę panowało milczenie, po czym Manella powiedziała łagodnie:

— A poza tym i tak nie masz dostatecznie dużo kredytów. Jak tam praca?

— Jest lepsza niż bezrobocie. Znacznie lepsza. Czy to ty powiedziałaś temu mężczyźnie, żeby mi pomógł?

Manella powoli pokręciła głową.

— Masz na myśli Gleba Andorina? Niczego mu nie sugerowałam. Powiedziałam jedynie, że możesz być odpowiednią dla niego osobą.

— Czy nie obrazi się, że ty i ja…

— Dlaczego miałby się obrazić? To nie jego sprawa. Zresztą również nie twoja.

— Co on robi? To znaczy, przy czym pracuje?

— Nie sądzę, żeby w ogóle pracował. Jest bogaty. To krewny starych burmistrzów.

— Burmistrzów Wye?

— Tak. Nie lubi rządu imperialnego. Żaden ze starych burmistrzów go nie lubił. Powiada, że Cleon powinien… — Nagle zamilkła, a potem dodała: — Za dużo mówię. Nie powtarzaj nikomu tego, co powiedziałam.

— Ja? W ogóle nie słyszałem, żebyś o czymś mówiła. Nic nie powiem.

— To dobrze.

— Ale co z Andorinem? Czy jest wysoko pośród joranumitów? Jest tu kimś ważnym?

— Tego nie wiem.

— Czy on nigdy o tym nie mówi?

— Nie mi.

— Ach tak — powiedział Raych, starając się nie okazać zmartwienia. Manella popatrzyła na niego przenikliwie.

— Dlaczego tak się nim interesujesz?

— Chciałbym być bliżej niego. Sądzę, że w ten sposób mógłbym zajść nieco wyżej, a to oznacza lepszą pracę i więcej kredytów. No wiesz.

— Może Andorin ci pomoże. Lubi cię. Tyle wiem.

— A możesz sprawić, żeby lubił mnie bardziej?

— Mogę się postarać. Dlaczego miałby cię nie polubić? Ja cię lubię. Lubię cię bardziej niż jego.

— Dziękuję, Manello. Ja też cię lubię. Bardzo.

Raych pogładził dłonią ciało dziewczyny. Tak bardzo chciałby się skupić na niej zamiast na powierzonym zadaniu.

15

— Gleb Andorin — powiedział znużony Hari Seldon, przecierając oczy.

— A któż to taki? — spytała chłodno Dors Venabili, która od wyjazdu Raycha była rozdrażniona.

— Jeszcze kilka dni temu nic o nim nie wiedziałem — oznajmił Seldon. — W tym właśnie kłopot. Niełatwo jest rządzić światem zamieszkanym przez czterdzieści miliardów ludzi. Nigdy nic o nikim nie wiesz, może poza garstką tych, którzy sami narzucili ci się ze swoją osobą. Mimo skomputeryzowania informacji z całego świata Trantor pozostaje planetą anonimowości. Wyciągamy rejestry ludzi, którzy mają numer identyfikacyjny i statystyczny, ale kogo tak naprawdę wyciągamy? Dodaj dwadzieścia pięć milionów Światów Zewnętrznych, a cudem wyda ci się to, że Imperium Galaktyczne przetrwało przez te wszystkie tysiąclecia. Szczerze mówiąc, uważam, że przetrwało tylko dlatego, że w wielkim stopniu rządzi samym sobą. A teraz w końcu upada.

— Tyle gadania, żeby sobie pofilozofować, Hari — podsumowała Dors. — Kim jest ten Andorin?

— Kimś, kogo prawdę mówiąc, powinienem znać. Zdołałem nakłonić pochlebstwami siły bezpieczeństwa do wydobycia jego akt. Jest członkiem rodziny burmistrzów Wye, najwybitniejszym członkiem, więc wywiad ma go na oku. Uważają, że jest ambitny, ale że to zbyt wielki playboy, by zrobić użytek ze swych ambicji.

— Jest powiązany z joranumitami? Seldon wykonał nieokreślony gest.

— Odnoszę wrażenie, że wywiad niewiele wie o joranumitach. To może oznaczać, że Joranumici już nie istnieją albo, jeśli istnieją, nie mają znaczenia. Ale może też być i tak, że wywiad nie interesuje się nimi, a ja w żaden sposób nie potrafię ich do tego zmusić. Jestem w ogóle wdzięczny, że oficerowie udostępnili mi jakiekolwiek informacje. A przecież jestem Pierwszym Ministrem.

— Czy to możliwe, że nie jesteś dostatecznie dobrym Pierwszym Ministrem? — spytała oschle Dors.

— Nawet bardziej niż możliwe. Prawdopodobnie od pokoleń nie było gorszego kandydata na to stanowisko. Ale to nie ma nic wspólnego z wywiadem, który jest całkowicie niezależny. Wątpię, by sam Cleon wiedział o nim dużo, choć teoretycznie oficerowie wywiadu powinni składać mu raporty za pośrednictwem swego dyrektora. Wierz mi, gdybyśmy tylko wiedzieli więcej o siłach bezpieczeństwa, staralibyśmy się włączyć ich działania do naszych równań psychohistorycznych.

— Czy przynajmniej oficerowie wywiadu są po naszej stronie?

— Wierzę, że tak, ale nie mógłbym przysiąc.

— A dlaczego tak bardzo interesujesz się tym, jak mu tam?

— Glebem Andorinem? Bo otrzymałem okrężną drogą wiadomość od Raycha.

Oczy Dors rozbłysły.

— Dlaczego mi nie powiedziałeś? Wszystko z nim w porządku?

— Z tego, co wiem, tak, ale mam nadzieję, że nie będzie już próbował przesyłać informacji. Jeśli przyłapią go na tym, zrobią mu krzywdę. W każdym razie nawiązał kontakt z Andorinem.

— Z joranumitami także?

— Nie sądzę. To by brzmiało nieprawdopodobnie, bo taki związek nie miałby sensu. Ruch joranumitów jest zdominowany przez ludzi z niższych klas… można nawet powiedzieć, że to ruch proletariacki. A Andorin jest najznamienitszym z arystokratów. Co by robił pośród joranumitów?

— Jeśli jest członkiem rodziny burmistrzów Wye, może aspirować do tronu imperialnego, nie sądzisz?

— Oni aspirowali do niego przez całe pokolenia. Pewnie pamiętasz Rashelle. Była ciotką Andorina.

— A nie sądzisz, że Andorin może chcieć wykorzystać joranumitów do zdobycia władzy?

— Jeśli oni istnieją. Jeśli tak jest, to myślę, że Androin może prowadzić niebezpieczną grę. Joranumici mają zapewne własne plany, więc w pewnej chwili może się okazać, że taki człowiek jak Andorin po prostu jedzie na greti.

— Co to jest greti?

— Pewne wymarłe już dzikie zwierzę. Na Helikonie występuje jedynie w pewnym powiedzonku. Jeśli jedziesz na greti, znaczy to, że nie możesz zsiąść, bo mogłoby cię pożreć. — Seldon przerwał na chwilę. — Jest jeszcze coś. Wygląda na to, że Raych zadaje się z pewną kobietą, która zna Andorina i za pośrednictwem której ma nadzieję uzyskać ważne informacje. Mówię ci o tym, żebyś mnie potem nie oskarżała o zatajenie czegoś.

Dors zmarszczyła brwi.

— Kobieta?

— Taka, która, jak sądzę, zna bardzo wielu mężczyzn, a ci opowiadają Jej z głupoty to, czego nie powinni mówić. Czasami w dość intymnych okolicznościach.

— Jedna z takich? — Twarz Dors spochmurniała jeszcze bardziej. — Przykro mi myśleć, że Raych…

— Przestań, przestań. Raych ma trzydzieści lat i niewątpliwie duże doświadczenie. Myślę, że nie musisz się przejmować tą ani jakąkolwiek inną kobietą, bo to jego sprawa. — Zatroskany Seldon zwrócił się do Dors i dodał: — Myślisz, że mi się to podoba?

Dors nie wiedziała już, co powiedzieć.

16

Nawet w najlepszych czasach Gambol Deen Namarti nie słynął z łagodności i uprzejmości, a ponieważ zbliżała się dziesiąta rocznica jego działalności, był coraz bardziej rozgoryczony.

Wzburzony wstał z fotela i spytał:

— Andorin, nie szkoda ci było czasu, by przyjść tutaj? Andorin wzruszył ramionami.

— Ale już tu jestem — odpowiedział.

— A ten twój młody człowiek, to cenne narzędzie, które tak hołubisz. Gdzie on jest?

— Znajdzie się tu w razie potrzeby.

— Dlaczego nie teraz?

Andorin pochylił nieco głowę, jakby był zatopiony w myślach albo chciał podjąć jakąś decyzję, a potem rzekł szorstko:

— Nie chcę go tu przyprowadzać, póki nie wiem, na czym stoję.

— Co masz na myśli?

— Dokładnie to, co znaczą te słowa. Od jak dawna zamierzałeś pozbyć się Hariego Seldona?

— Zawsze tego chciałem! Zawsze! Czy to tak trudno zrozumieć? Chyba mamy prawo zemścić się za to, co zrobił Jo-Jo. A nawet gdyby tego nie zrobił, należy go usunąć z drogi, ponieważ jest Pierwszym Ministrem.

— Ale to Cleona, Cleona musimy usunąć. A jeszcze lepiej obu: i jego, i Seldona.

— Dlaczego tak się przejmujesz tym figurantem?

— Nie jesteś dzieckiem. Nigdy nie musiałem wyjaśniać ci mojej roli w tym wszystkim, bo nie jesteś takim ignorantem i głupcem, żebyś tego nie wiedział. Co by mnie obchodziły twoje plany, gdyby nie uwzględniały zmiany na tronie?

Namarti roześmiał się.

— Oczywiście. Od dawna wiem, że traktujesz mnie jako szczebel, po którym zdołasz się wspiąć na tron imperialny.

— A spodziewałeś się czegoś innego?

— Skądże znowu. To ja wszystko zaplanowałem, ja jestem za wszystko odpowiedzialny, a potem, kiedy wszystko już będzie gotowe, ty zgarniesz nagrodę. To ma sens, prawda?

— Tak, to ma sens. bo nagroda będzie również twoja. Czyż sam nie zostaniesz Pierwszym Ministrem? Czyż nie będziesz mógł liczyć na pełne poparcie nowego imperatora, którego przepełni wdzięczność? Czyż ja nie będę — jego twarz wykrzywiła się ironicznie, kiedy niemal wypluwał te słowa — nowym figurantem?

— Czy tym chcesz zostać? Jakimś tam figurantem?

— Chcę zostać imperatorem. Dałem sporo kredytów, kiedy nie miałeś nic. Dałem kadrę, kiedy zostałeś sam. Dałem szacunek, którego potrzebowałeś, by zbudować wielką organizację tu, w Wye. Mogę wycofać to, co wniosłem.

— Nie sądzę.

— Czyżbyś chciał zaryzykować? Nie myśl, że możesz mnie potraktować tak jak Kaspalova. Jeśli coś mi się przytrafi, ani ty, ani twoi ludzie nie będziecie mogli już dłużej przebywać w Wye… a przekonasz się. że żaden inny sektor nie zapewni ci tego, co potrzebujesz.

Namarti westchnął.

— Więc upierasz się, by imperator został zabity.

— Nie powiedziałem „zabity”. Powiedziałem „pozbawiony tronu”. Szczegóły pozostawiam tobie. — Ostatniemu zdaniu towarzyszył gest, którym zdawał się odprawiać kogoś, ot ruch przegubem, jakby Andorin już siedział na tronie imperialnym.

— A wtedy ty będziesz imperatorem?

— Tak.

— Nie, nie będziesz. Zostaniesz zgładzony, i to wcale nie przeze mnie. Andorin, pozwól, że dam ci lekcję życia. Jeśli Cleon zostanie zabity, wypłynie sprawa sukcesji i by uniknąć wojny domowej, Gwardia Imperialna zabije każdego członka rodziny burmistrzów Wye, którego uda jej się znaleźć… a ciebie przede wszystkim. Z drugiej strony, jeśli zginie jedynie Pierwszy Minister, będziesz bezpieczny.

— Dlaczego?

— Pierwszy Minister to tylko Pierwszy Minister. Jest powoływany i odwoływany. Niewykluczone, że sam Cleon może się nim znudzić i zaplanuje zgładzenie go. My na pewno dopilnujemy, by rozchodziły się takie pogłoski. Gwardia Imperialna będzie się wahać, a to da nam szansę wprowadzenia nowego rządu. W rzeczy samej, jest całkiem możliwe, że i oni będą wdzięczni za koniec Seldona.

— A co ja mam robić, jeśli pojawi się nowy rząd? Czekać? Do końca świata?

— Nie. Kiedy zostanę Pierwszym Ministrem, znajdzie się jakiś sposób, by uporać się z Cleonem. Może nawet będę mógł coś zrobić z Gwardią Imperialną, a nawet z wywiadem, i posłużyć się nimi. Następnie postaram się znaleźć jakiś bezpieczny sposób na pozbycie się Cleona i zastąpienie go tobą.

— Dlaczego miałbyś to zrobić?! — wybuchnął Andorin.

— Co masz na myśli, pytając, dlaczego miałbym to zrobić?

— Żywisz urazę do Seldona. Osobistą. Dlaczego miałbyś podejmować niepotrzebne ryzyko na najwyższym szczeblu, kiedy już z nim skończysz? Pogodzisz się z Cleonem, a ja będę musiał się zaszyć w mojej rozsypującej się posiadłości, gdzie będę śnił na jawie. A być może, by się zabezpieczyć, każesz mnie zabić.

— Nie! — odparł Namarti. — Cleon urodził się, by rządzić. Pochodzi z dumnej dynastii Entun, której członkowie od kilku pokoleń zostawali imperatorami. Bardzo trudno będzie wziąć go w karby, niesłychanie trudno. Ty, z drugiej strony, obejmiesz tron jako członek nowej dynastii, nieskrępowany silnymi więzami tradycji, tak jak poprzedni imperatorzy z Wye. Zasiądziesz na chwiejnym tronie i będziesz potrzebował kogoś, kto mógłby cię wesprzeć: mnie. A ja będę potrzebował kogoś, kto na mnie polega i komu tym samym mogę zaufać: ciebie. Nie widzisz, Andorinie, że nasz związek to nie małżeństwo z miłości, która może wyblaknąć w ciągu roku? To małżeństwo z rozsądku, które przetrwa tak długo, jak długo będziemy żyli. Zaufajmy więc sobie.

— Przysięgnij, że zostanę imperatorem.

— A na co zda ci się przysięga, jeśli nie potrafisz zaufać mojemu słowu? Powiedzmy lepiej, że będę cię uważał za niezwykle użytecznego imperatora i będę chciał zastąpić tobą Cleona tak szybko, jak tylko się da to bezpiecznie przeprowadzić. A teraz przedstaw mnie temu człowiekowi, który jak myślisz, będzie doskonałym narzędziem dla naszych celów.

— Dobrze. Ale pamiętaj, dlaczego jest inny. Ja go przejrzałem. Jest niezbyt inteligentnym idealistą. Zrobi to, co mu każemy, nie zwracając uwagi na niebezpieczeństwo i nie zastanawiając się nad tym zbytnio. Wzbudza tak wielkie zaufanie, że jego ofiara też mu zaufa, nawet jeśli będzie trzymał miotacz.

— Doprawdy trudno mi w to uwierzyć.

— Zmienisz zdanie, gdy go poznasz — powiedział Andorin.

17

Raych spuścił wzrok. Wystarczyło, że rzucił okiem na Namartiego. To tego człowieka spotkał dziesięć lat temu, kiedy wysłano go, by przywiódł Jo-Jo do zguby, dlatego jedno spojrzenie wystarczyło aż nadto.

Przez te dziesięć lat Namarti zmienił się niewiele. Złość i nienawiść były jego dominującymi cechami i wciąż rzucały się w oczy, a przynajmniej tak się zdawało Raychowi, bo zauważył, że nie jest bezstronnym obserwatorem. Twarz Gambola schudła, włosy przyprószyła siwizna lecz drobne wargi układały się w tę samą surową linię, a ciemne oczy były równie inteligentne i niebezpieczne jak zawsze.

To wystarczyło, by Raych odwrócił wzrok. Czuł, że Namarti nie jest osobą, której można patrzeć prosto w twarz.

Natomiast Namarti pożerał Raycha wzrokiem, ale na jego twarzy, jakby przyklejony, wciąż gościł szyderczy uśmiech. Zwrócił się do Andorina, który stał zmieszany obok, i powiedział zupełnie tak, jakby obiekt rozmowy był nieobecny:

— A więc to jest ten człowiek. Andorin skinął głową i rzekł cicho:

— Tak, szefie.

Nagle Namarti rzucił do Raycha:

— Twoje nazwisko.

— Planchet, proszę pana.

— Wierzysz w naszą sprawę?

— Tak, panie. — Wypowiedział te słowa starannie, zgodnie z zaleceniami Andorina. — Jestem demokratą i pragnę większego udziału ludu w procesie rządzenia.

Namarti spojrzał na Andorina.

— Co za mówca.

Znów popatrzył na Raycha.

— Czy podejmiesz ryzyko dla sprawy?

— Wszelkie ryzyko, proszę pana.

— I zrobisz to, co każemy ci zrobić? Bez zbędnych pytań? Nie wycofasz się?

— Będę się ściśle trzymał rozkazów.

— Wiesz coś na temat ogrodnictwa? Raych zawahał się.

— Nie, proszę pana.

— Czy to znaczy, że jesteś Trantorczykiem? Urodziłeś się pod kopułą?

— Urodziłem się w Millimaru, proszę pana, a wychowałem w Dahlu.

— Bardzo dobrze — powiedział Namarti, a następnie zwrócił się do Andorina: — Wyprowadź go stąd i przekaż ludziom tam, na zewnątrz. Dobrze się nim zaopiekują. Potem wróć tu. Chcę z tobą porozmawiać.

Kiedy Andorin wrócił, Namarti bardzo się zmienił. Błyszczały mu oczy, a usta miał wykrzywione w jakimś zwierzęcym grymasie.

— Andorin — odezwał się — nie zdawałem sobie sprawy, że bogowie, o których mówiliśmy, są nam tak przychylni.

— Mówiłem ci, że ten człowiek nadaje się do naszych celów.

— I to bardziej, niż przypuszczasz. Znasz oczywiście opowieść o tym, jak Hari Seldon, nasz szacowny Pierwszy Minister, wysłał swego syna, czy też raczej przybranego syna, by spotkał się z Joranum i zastawił na niego pułapkę, w którą Jo-Jo wpadł, gdyż nie posłuchał mojej rady.

— Tak — rzekł Andorin, kiwając głową. — Znam tę historię. — Jego ton dowodził, że aż za dobrze zna całą sprawę.

— Widziałem tego chłopca tylko raz, ale jego postać wryła mi się w pamięć. Myślisz, że dziesięć lat. podwyższone obcasy i zgolone wąsy mogą mnie zmylić? Ten twój Planchet to Raych, przybrany syn Hariego Seldona.

Andorin zbladł i na chwilę wstrzymał oddech.

— Jesteś tego pewien, szefie?

— Tak pewien jak tego, że stoisz przede mną i że wprowadziłeś tu wroga.

— Nie miałem pojęcia…

— Nie denerwuj się — powiedział Namarti. — Uważam, że to najlepsza rzecz, jaką zrobiłeś w swoim próżniaczym arystokratycznym życiu. Odegrałeś rolę, którą przeznaczyli ci bogowie. Gdybym nie wiedział, kim jest, mógłby pełnić funkcję, do której niewątpliwie go wyznaczono: byłby szpiegiem informującym o naszych tajnych planach. Skoro jednak wiem, kim jest, nie uda mu się to. Przeciwnie, teraz my mamy wszystko. — Zadowolony Namarti zacierał dłonie, po czym, zawahawszy się, jakby wiedział, jak bardzo to do niego nie pasuje, uśmiechnął się i głośno roześmiał.

18

— Chyba nie będę się już mogła z tobą widywać — powiedziała zatroskana Manella.

Raych wycierał się po prysznicu.

— Dlaczego?

Dziewczyna wzruszyła gładkimi ramionami.

— Andorin mówi, że masz do wykonania ważne zadanie, więc nie masz już czasu na zabawy. Może ma na myśli to, że dostaniesz lepszą pracę.

Raych zesztywniał.

— Jakie zadanie? Powiedział coś konkretnego?

— Nie, ale wspomniał, że wybiera się do Sektora Imperialnego.

— Naprawdę? Czy on często mówi ci o takich sprawach?

— No wiesz, jak to jest, Planchet. Kiedy facet jest ze mną w łóżku, dużo mówi.

— Wiem — powiedział Raych, który zawsze bardzo się starał, by tego nie robić. — Co jeszcze powiedział?

— Dlaczego pytasz? — Zmarszczyła brwi. — On też ciągle o ciebie wypytuje. Zauważyłam, że mężczyźni są tacy: zazdrośni jeden o drugiego. Jak myślisz, dlaczego tak jest?

— Co mu o mnie powiedziałaś?

— Niewiele. Tylko, że jesteś porządnym facetem. Oczywiście, nie powiedziałam mu, że lubię cię bardziej niż jego. To by zraniło jego uczucia i obróciło się przeciwko mnie.

— Więc to nasze pożegnanie — rzekł Raych, ubierając się.

— Mam nadzieję, że tylko na razie. Gleb może zmienić zdanie. Oczywiście, też bym chciała pojechać do Sektora Imperialnego, gdyby mnie ze sobą zabrał. Nigdy tam nie byłam.

Raych o mało się nie zdradził, ale udało mu się zakasłać. Powiedział:

— Ja też nigdy tam nie byłem.

— Tam są największe budynki, najładniejsze miejsca i najlepsze restauracje, a poza tym właśnie tam mieszkają bogaci ludzie. Chciałabym poznać bogatych ludzi… oczywiście, innych niż Gleb.

— Pewnie niewiele możesz dostać od kogoś takiego jak ja — rzekł Raych.

— Jesteś w porządku. Nie można cały czas myśleć o kredytach, choć czasami trzeba. Tym bardziej że, jak sądzę, znudziłam się Glebowi.

Raych musiał powiedzieć:

— To niemożliwe, żebyś mogła się komukolwiek znudzić. — Nieco się zmieszał, bo naprawdę tak uważał.

— Mężczyźni zawsze tak mówią, ale potem bywa różnie. Tak czy inaczej, było nam ze sobą dobrze, prawda, Planchet? Dbaj o siebie, a kto wie, może znów się spotkamy.

Raych skinął głową, czując, że zabrakło mu słów. W żaden sposób nie potrafił wyrazić swoich uczuć. Starał się myśleć o czymś innym. Musiał się dowiedzieć, co planują ludzie Namartiego. Jeśli oddzielają go od Manelli, znaczy to, że moment przełomowy zbliża się wielkimi krokami. Musiał się jeszcze zastanowić, co mogło oznaczać to dziwne pytanie o ogrodnictwo. Niestety, nie mógł już o niczym informować Seldona. Od spotkania z Namartim trzymano go pod ścisłą kontrolą, a wszelkie drogi zostały odcięte — z pewnością była to jeszcze jedna oznaka zbliżającego się punktu zwrotnego.

Jeśli jednak dowie się, o co chodzi, już po fakcie i przekaże spóźnioną wiadomość — przegra.

19

Hari Seldon nie miał dobrego dnia. Od czasu pierwszego komunikatu nie otrzymał wiadomości od Raycha i nie miał pojęcia, co się działo.

Oprócz oczywistej troski o bezpieczeństwo syna (zapewne dowiedziałby się, gdyby stało się coś naprawdę złego) denerwował się, gdyż nie znał planów spiskowców. To musiało być coś subtelnego. Bezpośredni atak na pałac absolutnie nie wchodził w rachubę. Tu ochrona była zbyt mocna. W takim razie co jeszcze mogłoby być dostatecznie skuteczne?

Przez to wszystko nie mógł spać w nocy, a i w dzień czuł się rozbity.

Rozbłysło światło sygnalizacyjne.

— Pierwszy Ministrze, o drugiej ma pan umówione spotkanie…

— Jakie znowu spotkanie?

— Z Mandellem Gruberem, tym ogrodnikiem. Ma wymagane potwierdzenie spotkania.

Seldon przypomniał sobie.

— Tak. Wpuść go.

Nie był to odpowiedni moment na spotkanie z Gruberem, ale Hari zgodził się na nie w chwili słabości, gdyż ogrodnik wydawał się wielce poruszony. Pierwszy Minister nie powinien mieć takich chwil, lecz Seldon był Seldonem na długo przed tym, kiedy został Pierwszym Ministrem.

— Wejdź, Gruber — powiedział uprzejmie.

Gruber stał przed nim; pochylił głowę i spoglądał tu i ówdzie. Seldon był niemal pewien, że ogrodnik nigdy jeszcze nie był w tak wspaniałym pokoju jak ten, i aż korciło go, by rzec: „Podoba ci się? Weź go sobie. Ja go nie chcę”. Jednak powiedział tylko:

— O co chodzi, Gruber? Dlaczego jesteś taki nieszczęśliwy? Odpowiedź nie nadeszła natychmiast; Gruber jedynie uśmiechał się nieśmiało.

— Usiądź, człowieku. Tu, w tym fotelu — powiedział Seldon.

— Och nie, Pierwszy Ministrze. To nie wypada. Zabrudzę go.

— Nawet jeśli, łatwo go będzie wyczyścić. Zrób, o co proszę. Dobrze! A teraz posiedź tu przez chwilę i zbierz myśli. Kiedy już będziesz gotów, powiesz mi, o co chodzi.

Gruber siedział jakiś czas bez słowa, a potem zaczął mówić pospiesznie.

— Pierwszy Ministrze, mam zostać Naczelnym Ogrodnikiem. Powiedział mi o tym sam imperator.

— Tak, słyszałem o tym, ale chyba nie to cię tak martwi. Twoje nowe stanowisko to powód do gratulacji, a więc gratuluję ci. Może nawet przyczyniłem się do tego, Gruber. Nigdy nie zapomniałem o twojej odwadze w tamtej chwili, gdy chciano mnie zabić, i możesz być pewien, że wspomniałem o tym Jego Imperialnej Mości. To odpowiednia nagroda, Gruber, a tobie i tak należał się awans. Z twoich danych wynika, że jesteś doskonale przygotowany, by objąć to stanowisko. No dobrze, skoro mamy to już za sobą, powiedz mi, co cię gnębi.

— Pierwszy Ministrze, właśnie to stanowisko i awans tak mnie martwią. Nie poradzę sobie, nie mam niezbędnych kwalifikacji.

— Jesteśmy przekonani, że je masz.

Gruber był coraz bardziej poruszony.

— I będę musiał siedzieć w biurze? Nie jestem w stanie tam siedzieć. Nie będę wtedy mógł wychodzić na otwartą przestrzeń i pracować przy roślinach i zwierzętach. Znajdę się w więzieniu, Pierwszy Ministrze.

— Co ty mówisz, Gruber? — zdziwił się Seldon. — Nie będziesz musiał siedzieć w biurze dłużej, niż to konieczne. Będziesz się mógł swobodnie poruszać po terenie, doglądając wszystkiego. Będziesz na zewnątrz tak długo, jak tylko zechcesz, a jedynie zaoszczędzisz sobie ciężkiej pracy.

— Ja chcę mieć ciężką pracę, Pierwszy Ministrze, a oni na pewno nie wypuszczą mnie z biura. Obserwowałem obecnego Naczelnego Ogrodnika. Nie mógł opuścić biura, choć od dawna tego pragnął. Za dużo ma spraw administracyjnych, za dużo księgowości. Jeśli chce wiedzieć, co się dzieje, musimy przychodzić do jego biura i mówić mu. Sam ogląda wszystko w holowizji, jakby można było cokolwiek powiedzieć o roślinach i zwierzętach na podstawie filmów. To nie dla mnie, Pierwszy Ministrze.

— Przestań, Gruber, bądź mężczyzną. Nie jest aż tak źle. Przyzwyczaisz się do tego. Powoli wprowadzisz własne metody.

Ogrodnik pokręcił głową.

— Po pierwsze, będę musiał się zająć nowymi ogrodnikami. To dla mnie klęska. — A potem dodał ośmielony: — Nie chcę tej pracy i nie podejmę jej, Pierwszy Ministrze.

— No dobrze, Gruber. Być może nie chcesz tej pracy, ale nie jesteś w tym osamotniony. Powiem ci tylko, że ja też nie chcę być Pierwszym Ministrem. Ta praca mnie przerasta. Zauważyłem nawet, że czasami sam imperator ma dość szat imperialnych. Wszyscy w tej Galaktyce muszą wykonywać swoją pracę, a ona nie zawsze jest przyjemna.

— Rozumiem to, Pierwszy Ministrze, ale imperator musi być imperatorem, bo urodził się, by nim zostać. A pan, Pierwszy Ministrze, musi nim być, bo nie ma nikogo, kto mógłby wykonywać tę pracę. A w moim wypadku mówimy jedynie o stanowisku Naczelnego Ogrodnika. Tu na miejscu jest co najmniej pięćdziesięciu ogrodników, którzy mogą objąć to stanowisko, a żaden nie miałby nic przeciwko temu. Mówi pan, że wspomniał imperatorowi, jak usiłowałem panu pomóc. Czy nie mógłby pan porozmawiać z nim raz jeszcze i wyjaśnić, że jeśli chce mnie wynagrodzić za to, co zrobiłem, to niech pozostawi mnie na obecnym stanowisku?

Seldon odchylił się w fotelu i powiedział poważnie:

— Gruber, zrobiłbym to dla ciebie, gdybym mógł, muszę ci jednak cos wyjaśnić i mam nadzieję, że to zrozumiesz. Teoretycznie imperator jest władcą absolutnym Imperium. Tak naprawdę jednak niewiele może Zrobić. W tej chwili ja zarządzam Imperium w znacznie większym stopniu niż on, ale i ja niewiele mogę zrobić. Na wszystkich szczeblach zarządzania ogromnego Imperium są miliony, a może nawet miliardy ludzi. Wszyscy podejmują decyzje, wszyscy popełniają błędy, niektórzy postępują mądrze i heroicznie, inni zaś zachowują się głupio i tchórzliwie. Nie ma nad nimi kontroli. Rozumiesz mnie, Gruber?

— Rozumiem, ale co to ma wspólnego ze mną?

— Ma, bo jest tylko jedno miejsce, gdzie imperator jest naprawdę władcą absolutnym, a tym miejscem są tereny pałacowe. Tu jego słowo jest prawem, a otaczających go urzędników jest stosunkowo niewielu, więc radzi sobie z nimi. Prosić go o cofnięcie decyzji, którą podjął w związku z terenami otaczającymi Pałac Imperialny, to tak, jakby wtargnąć na jedyny teren, który uważa za nienaruszalny. Gdybym miał powiedzieć: „Wasza Imperialna Mość, proszę cofnąć decyzję w sprawie Grubera”, to prawdopodobnie wolałby mnie zdjąć ze stanowiska, niż zmienić zdanie. Może to by i było dobre dla mnie, ale tobie wcale by nie pomogło.

— Czy to znaczy, że niczego już nie można zmienić? — spytał ogrodnik.

— Dokładnie to miałem na myśli. Ale nie martw się, Gruber. Pomogę ci we wszystkim, w czym będę mógł. Przepraszam, ale poświęciłem ci tyle czasu, ile tylko mogłem.

Gruber wstał. W dłoniach ściskał zieloną czapkę ogrodnika. W jego oczach kręciły się łzy.

— Dziękuję, Pierwszy Ministrze. Wiem, że chciałby mi pan pomóc. Pan jest… dobrym człowiekiem, Pierwszy Ministrze.

Odwrócił się i wyszedł zasmucony.

Seldon popatrzył za nim w zamyśleniu i pokręcił głową. Pomnóżcie prośbę Grubera przez kwadrylion, a otrzymacie prośby wszystkich mieszkańców dwudziestu pięciu milionów światów całego Imperium. I jak on, Seldon, miał pomóc im wszystkim, skoro nie mógł rozwiązać problemu jednego tylko człowieka, który właśnie zwrócił się do niego o pomoc?

Psychohistoria nie potrafi uratować pojedynczego człowieka. Czy może uratować kwadrylion?

Seldon znów pokręcił głową, sprawdził temat i czas następnego spotkania i nagle zesztywniał. Jak szalony wrzasnął do przewodu komunikacyjnego, tracąc panowanie nad sobą, co nieczęsto mu się zdarzało.

— Zawróćcie tego ogrodnika! Sprowadźcie go tu natychmiast!

20

— O co chodzi z tymi nowymi ogrodnikami?! — krzyknął Seldon. Tym razem nie poprosił Grubera, by usiadł.

Ten gwałtownie mrugał. Nieoczekiwane ponowne wezwanie bardzo go przestraszyło.

— N-nowi o-ogrodnicy? — wybąkał.

— Powiedziałeś „wszyscy nowi ogrodnicy”. To twoje słowa. Jacy nowi ogrodnicy?

Gruber patrzył na Seldona zdziwiony.

— Przecież kiedy nastaje nowy Naczelny Ogrodnik, pojawiają się nowi ogrodnicy. Taki jest zwyczaj.

— Nigdy o tym nie słyszałem.

— Ostatnim razem, gdy mieliśmy zmianę na stanowisku Naczelnego Ogrodnika, ty, panie, nie byłeś jeszcze Pierwszym Ministrem. Prawdopodobnie nie przebywałeś nawet na Trantorze.

— Ale o co tu chodzi?

— No cóż, ogrodników nigdy się nie zwalnia. Niektórzy umierają. Inni starzeją się, dostają emeryturę i ktoś zajmuje ich miejsce. Mimo to, zanim nowy Naczelny Ogrodnik jest gotów do podjęcia obowiązków, co najmniej połowa personelu jest już stara i ma za sobą swe najlepsze lata. Wobec tego wszyscy dostają szczodrą odprawę i sprowadza się nowych ogrodników.

— Żeby odmłodzić personel?

— Częściowo, a częściowo dlatego, że do tego czasu powstają zazwyczaj nowe plany ogrodów, nowe pomysły i wytyczne. Jest tu prawie pięćset kilometrów kwadratowych ogrodów i parków, a zazwyczaj potrzeba kilku lat, by je przebudować. To właśnie ja będę musiał tego dopilnować. Proszę, Pierwszy Ministrze. — Gruber ledwie łapał oddech. — Człowiek tak mądry jak pan na pewno potrafi znaleźć sposób, by zmienić postanowienia imperatora.

Seldon nie zwracał na niego uwagi. Zmarszczył czoło i zamyślił się.

— Skąd pochodzą nowi ogrodnicy? — spytał.

— Egzaminuje się ich na wszystkich światach; zawsze są ludzie pragnący służyć jako nowi ogrodnicy. Będą tu przybywali setkami w kilkunastu rzutach. Zajmie mi co najmniej rok…

— Skąd oni pochodzą? Skąd?

— Z wielu światów. Pragniemy mieć ludzi z różnorodną wiedzą ogrodniczą. Zakwalifikować może się każdy obywatel Imperium.

— Także Trantorczyk?

— Nie. Wśród ogrodników nie ma żadnego Trantorczyka. — W jego głosie zabrzmiała pogarda. — Na Trantorze nie można znaleźć odpowiedniego ogrodnika. Parki, jakie tu mają pod kopułami, nie zasługują na to miano. To tylko zasadzone rośliny i zwierzęta w klatkach. Trantorczycy nie wiedzą nic o otwartej przestrzeni, wolno płynącej wodzie i prawdziwej równowadze w naturze.

— W porządku, Gruber. Dam ci teraz pracę. Będziesz przekazywał mi nazwisko każdego ogrodnika, który ma przybyć tutaj w najbliższych tygodniach. Chcę wiedzieć o nich wszystko. Nazwisko. Świat. Numer identyfikacyjny. Wykształcenie. Doświadczenie zawodowe. Wszystko. Chcę mieć to tu, na biurku, tak szybko jak to możliwe. Przyślę ludzi, by ci pomogli. Ludzi z maszynami. Jakiego komputera używasz?

— Tylko prostego, by śledzić losy roślinności i zwierząt i tym podobne sprawy.

— Dobrze. Ludzie, których ci przyślę, zrobią wszystko, czego nie potrafisz. Nawet nie umiem ci powiedzieć, jakie to ważne.

— Zrobię to, ale…

— Gruber, to nie pora na targi. Jeśli mnie zawiedziesz, zostaniesz zwolniony bez odprawy.

Kiedy znów został sam, warknął do przewodu komunikacyjnego:

— Odwołaj wszystkie popołudniowe spotkania.

Dopiero teraz pozwolił sobie opaść na fotel. Czuł ciężar swych pięćdziesięciu lat i narastający ból głowy. Od wielu lat, od dziesiątków lat bardzo dbano o bezpieczeństwo terenów otaczających Pałac Imperialny; kordony straży były coraz silniejsze i szczelniejsze, a wciąż je wzmacniano i dodawano nowe urządzenia.

I nagle co jakiś czas na tereny pałacowe wpuszcza się hordy obcych. Nie zadaje się im pytań, co najwyżej jedno: „Czy znasz się na ogrodnictwie?”

Głupota ta była zbyt kolosalna, by można było ją pojąć.

A on o mało nie dał się na to nabrać. A może było już za późno?

21

Gleb Andorin spoglądał na Namartiego spod przymkniętych powiek. Nigdy nie lubił tego człowieka, ale czasami nie lubił go jeszcze bardziej niż zwykle, i tak było właśnie teraz. Dlaczego on, Wyeńczyk królewskiego pochodzenia (do tego przecież to się sprowadzało), musi pracować z tym parweniuszem, tym niemal psychotycznym paranoikiem.

Andorin wiedział, dlaczego musi to znosić, nawet teraz, gdy Namarti raz jeszcze opowiadał o tym, jak przez dziesięć lat budował swój ruch, doprowadzając go aż do jego obecnej doskonałości. Czyż nie powtarzał tego wszystkim w nieskończoność? Że też upodobał sobie na słuchacza właśnie jego.

Twarz Namartiego niemal lśniła, rozpromieniona złośliwą uciechą, gdy powtarzał swoją opowieść, jakby to była wyuczona na pamięć zwrotka:

— Rok po roku pracowałem nad tym pomimo beznadziejności sytuacji, budowałem organizację, podważałem autorytet rządu, robiłem wszystko, by wywołać i zwiększyć niezadowolenie ludu. Kiedy nastał kryzys bankowy i tydzień moratorium… — Przerwał na chwilę. — Opowiadałem ci o tym tyle razy, że pewnie już cię to nudzi, co?

Usta Andorina wykrzywił grymas uśmiechu. Namarti nie był przecież takim idiotą, by nie wiedzieć, jakim jest nudziarzem.

— Mówiłeś mi już to wielokrotnie. — Pozwolił, by pytanie tamtego pozostało bez odpowiedzi. Przecież odpowiedź mogła być tylko twierdząca. Nie musieli teraz o tym dyskutować.

Na bladożółtej twarzy Namartiego pojawił się lekki rumieniec.

— Ale to wszystko mogło pójść na marne, gdybym nie znalazł odpowiedniego narzędzia. Nawet nie musiałem nic robić, narzędzie samo wpadło mi w ręce.

— To bogowie dali ci Plancheta — rzekł pojednawczo Andorin.

— Masz rację. Wkrótce na tereny pałacowe wkroczą nowi ogrodnicy. — Umilkł na moment, jakby chciał zebrać myśli, — Mężczyźni i kobiety. Będzie ich dość, by mogli posłużyć za kamuflaż dla naszych ludzi, którzy będą im towarzyszyć. Wśród nich znajdziecie się ty i Planchet. Wyróżniać was będzie to, że zabierzecie miotacze.

— No jasne — powiedział Andorin, ukrywając rozmyślną złośliwość pod grzecznym wyrażeniem. — Zatrzymają nas przy bramach i aresztują, by przesłuchać. Wniesienie niedozwolonego miotacza na tereny pałacowe…

— Nie zatrzymają was — rzekł Namarti, nie wyczuwając złośliwości. — Nie zostaniecie przeszukani. To jest uzgodnione. Powita was jakiś urzędnik pałacowy. Nie wiem, kto zwykle nadzorował to zadanie, prawdopodobnie trzeci zastępca Szambelana odpowiedzialny za trawę i liście, ale w tym wypadku sam Seldon, wielki matematyk, pospieszy powitać nowych ogrodników i przyjąć ich serdecznie na terenach pałacowych.

— Domyślam się, że jesteś tego pewien.

— Oczywiście, jestem pewien. Wszystko zostało ukartowane. Niemal w ostatniej chwili Seldon dowie się, że jego przybrany syn jest na liście nowych ogrodników, więc nie będzie się mógł powstrzymać, by nie przybyć i zobaczyć go. A kiedy Pierwszy Minister przybędzie, Planchet podniesie swój miotacz. Nasi ludzie zaczną krzyczeć „Zdrada!” W zamieszaniu Planchet zabije Seldona, a wtedy ty zabijesz Plancheta. Następnie rzucisz miotacz i opuścisz miejsce zbrodni. Będą tam ludzie, którzy pomogą ci uciec. Wszystko jest uzgodnione.

— Czy zabicie Plancheta jest absolutnie konieczne? Namarti uniósł brwi.

— Dlaczego pytasz? Czyżbyś zgadzał się na jedno zabójstwo, a był przeciwny drugiemu? Chcesz, żeby Planchet powiedział władzom wszystko, co o nas wie? Poza tym planujemy rodową wendetę. Nie zapominaj, że Planchet to tak naprawdę Raych Seldon. Będzie wyglądało na to, że ci dwaj strzelili jednocześnie albo że Seldon wydał rozkaz, by zabito jego syna, jeśli wykona wrogi gest. Dopilnujemy, by nadano rozgłos temu wątkowi rodzinnemu. Przypomni dawne, koszmarne czasy imperatora Manowella Krwawego. Trantorczycy na pewno będą uważali, że to odrażający i niegodziwy czyn. To przepełni czarę goryczy z powodu wszelkich niedomagań i załamań, jakim musieli stawiać czoło, podniesie się więc krzyk, by wybrać nowy rząd… i nikt nie będzie mógł im odmówić, a już najmniej imperator. Wtedy wkroczymy my.

— Tak po prostu?

— Nie, nie tak po prostu. Nie żyję w wyśnionym świecie. Pewnie będzie jakiś rząd tymczasowy, ale upadnie. Dopilnujemy, by upadł, ujawnimy się i odświeżymy stare argumenty joranumitów, których Trantorczycy nigdy nie zapomnieli. A z czasem, całkiem szybko, zostanę Pierwszym Ministrem.

— A ja?

— A ty wreszcie zostaniesz imperatorem.

— Szansa, by to wszystko się udało, jest mała — powiedział Andorin. — To jest uzgodnione. Tamto jest uzgodnione. Inne sprawy są uzgodnione. Wszystko razem może się doskonale ułożyć albo zawalić. Gdzieś, ktoś może to popsuć. Ryzyko jest nie do przyjęcia.

— Nie do przyjęcia? Dla kogo? Dla ciebie?

— Oczywiście. Oczekujesz, bym się upewnił, że Planchet zabije swego ojca, chcesz też, bym zabił Plancheta. Dlaczego ja? Czy moje życie nie jest zbyt cenne, by narażać je na niebezpieczeństwo?

— Masz rację, ale gdybyśmy wybrali kogoś innego, niepowodzenie byłoby pewne. Kto jak nie ty może w tej misji tyle zyskać, że nie zawróci z drogi w ostatniej chwili?

— Ryzyko jest olbrzymie.

— Czyż nie opłaca ci się go podjąć? Grasz przecież o tron imperialny.

— A jakie ryzyko podejmujesz ty, szefie? Pozostaniesz tu, absolutnie bezpieczny, i będziesz czekał na wiadomości.

Namarti wykrzywił usta.

— Ależ jesteś głupcem, Andorin! Jaki będzie z ciebie imperator?! Myślisz, że nic nie ryzykuję, bo będę tutaj? Myślisz, że jeśli gra się nie uda, jeśli intryga zawiedzie, jeśli aresztują kilku naszych ludzi, to ci nie wyśpiewają wszystkiego, co wiedzą? Gdyby cię złapano, zniósłbyś czułe traktowanie Gwardii Imperialnej i nie powiedziałbyś im o mnie? Myślisz, że jeśli próba zamachu się nie powiedzie, nie przeczeszą Trantora, by mnie znaleźć? Sądzisz, że im się to nie uda? Jak myślisz, czego się mogę spodziewać, kiedy już mnie znajdą? Ryzyko? Siedząc tu bezczynnie, ryzykuję bardziej niż którykolwiek z was. Do tego to się sprowadza, Andorin. Chcesz czy nie chcesz być imperatorem?

— Chcę być imperatorem — odpowiedział cicho Andorin. I w ten sposób wszystko się zaczęło.

22

Raych dostrzegł bez trudu, że jest otoczony szczególną opieką. Cała grupa potencjalnych ogrodników została zakwaterowana w jednym z hoteli Sektora Imperialnego, choć oczywiście nie w najlepszym.

Ogrodnicy stanowili dziwną zbieraninę pochodzącą z pięćdziesięciu różnych światów, ale Raych nie miał okazji porozmawiać z którymkolwiek. Andorin, choć starał się z tym kryć, trzymał go z dala od innych. Raych zastanawiał się dlaczego. To go przygnębiało. Prawdę mówiąc, był przygnębiony od chwili opuszczenia Wye. Bił się z myślami, ale bezskutecznie.

Andorin nosił proste ubrania i usiłował wyglądać jak robotnik. Miał grać rolę ogrodnika w tym „widowisku” — cokolwiek to mogło oznaczać.

Raych wstydził się, że nie udało mu się poznać natury owego „widowiska”. Zamknęli go jednak i uniemożliwili komunikację, nie miał więc szansy ostrzec ojca. Mogli to robić z każdym Trantorczykiem w tej grupie, gdyż — z tego, co wiedział — zachowywano nadzwyczajne środki ostrożności. Raych oszacował, że pomiędzy ogrodnikami może być kilkunastu Trantorczyków, a wszyscy — zarówno mężczyźni, jak i kobiety — byli ludźmi Namartiego.

Zdumiewało go, że Andorin podchodzi do niego niemal z uczuciem. Opiekował się nim osobiście, nalegał, by jeść z nim każdy posiłek, a traktował zupełnie inaczej niż wszystkich innych. Czy mogło tak być dlatego, że dzielili się Manellą? Raych nie wiedział wystarczająco dużo o obyczajach Sektora Wye, by móc powiedzieć cokolwiek na temat poliandrii wśród jego mieszkańców. Jeśli dwóch mężczyzn dzieli się tą samą kobietą, to czy powstaje między nimi pewien rodzaj braterstwa? Czy tworzy się między nimi jakaś więź? Raych nigdy nie słyszał o czymś takim, zdawał sobie jednak sprawę, że dotychczas poznał zaledwie nikłą część niezmierzonych subtelności społeczeństw Galaktyki… nawet społeczeństw trantorskich.

Jednak teraz, gdy wrócił myślami do Manelli, zatrzymał się przy niej na chwilę. Tęsknił za nią strasznie i wydawało mu się, że to uczucie jest przyczyną jego depresji, choć prawdę mówiąc, gdy kończył posiłek z Andorinem, był w rozpaczy, której przyczyn nie rozumiał.

Manella!

Powiedziała, że chciałaby odwiedzić Sektor Imperialny. Być może potrafiła udobruchać Andorina i przekonać go, by spełnił jej prośbę. Raych był tak zdesperowany, że zadał głupie pytanie:

— Panie Andorin, zastanawiam się, czy przywiózł pan może ze sobą do Sektora Imperialnego pannę Dubanqua?

Mężczyzna popatrzył na niego zdumiony w najwyższym stopniu. A potem roześmiał się łagodnie.

— Manellę? Możesz ją sobie wyobrazić jako ogrodniczkę? Albo choćby udającą, że jest ogrodniczką? Nie, nie, Manella jest jedną z tych kobiet, które są stworzone do umilania życia. Nie nadaje się do niczego innego. Dlaczego pytasz, Planchet? Raych wzruszył ramionami.

— Nie wiem — odpowiedział. — Okropnie tu nudno. Tak sobie pomyślałem… — Jego głos zawisł w powietrzu.

Andorin przyglądał mu się uważnie. Wreszcie rzekł:

— Chyba nie uważasz, że jest ważne, z którą kobietą się zadajesz? Zapewniam cię, że jej nie robi różnicy, z którym mężczyzną jest związana. Kiedy to wszystko się skończy, będziemy mieli wiele kobiet. Mnóstwo.

— A kiedy będzie po wszystkim?

— Wkrótce. Ty zaś odegrasz w tym bardzo ważną rolę. — Obserwował Raycha spod przymrużonych powiek.

— Jak ważną? — spytał syn Seldona. — Nie będę tylko… ogrodnikiem? — Jego głos brzmiał głucho, ale czuł, że nie może mówić wyraźniej.

— Będziesz kimś znacznie ważniejszym, Planchet. Wniesiesz tam miotacz.

— Co takiego?

— Miotacz.

— Nigdy nie miałem w ręku miotacza. Nigdy w życiu.

— To bez znaczenia. Podnosisz go, celujesz, zamykasz obwód i ktoś umiera.

— Nie potrafię nikogo zabić.

— Sądziłem, że jesteś z nami, że zrobisz wszystko dla sprawy.

— Nie miałem na myśli… zabijania.

Raych nie mógł pozbierać myśli. Dlaczego musi zabić? Jakie zadanie wyznaczyli dla niego? I jak zdoła zaalarmować Gwardię Imperialną, nim dojdzie do zabójstwa?

Nagle rysy Andorina stwardniały; porzucił przyjacielski ton.

— Musisz zabić — powiedział. Raych zebrał wszystkie siły.

— Nie. Nikogo nie zabiję. To moja ostateczna decyzja.

— Planchet, zrobisz to, co ci każemy — oznajmił Andorin.

— Nie zabiję.

— Zabijesz!

— Jak mnie do tego zmusicie?

— Po prostu każę ci to zrobić.

Raychowi kręciło się w głowie. Dlaczego Andorin jest tego taki pewny? Pokręcił głową i powtórzył:

— Nie!

— Karmiliśmy cię, Planchet, od kiedy opuściłeś Wye. Dopilnowałem, żebyś jadł ze mną. Nadzorowałem twoją dietę, a szczególnie ten posiłek, który właśnie zjadłeś.

Raych poczuł, że jego przerażenie rośnie. Nagle zrozumiał.

— Depresja!

— Dokładnie — powiedział Andorin. — Jesteś twardzielem, Planchet.

— To nielegalne.

— Tak, oczywiście. Morderstwo również.

Raych wiedział co nieco o „depresji”, chemicznej odmianie zupełnie nieszkodliwego środka uspokajającego. Jednak w zmodyfikowanej postaci zamiast uspokajać wywoływał depresję. Środek ten był nielegalny, ponieważ stosowano go do kontrolowania umysłu, ale chodziły słuchy, że używa go Gwardia Imperialna.

— Nazywa się go depresja, bo to stare słowo oznaczające załamanie psychiczne. Myślę, że czujesz się beznadziejnie. — Andorin powiedział to tak, jakby potrafił czytać Raychowi w myślach.

— Nigdy — wyszeptał Raych.

— Starasz się być śmiały, ale nie możesz walczyć z chemią. A im beznadziejniej się czujesz, tym efektywniej działa narkotyk.

— Nic z tego.

— Pomyśl o tym, Planchet. Namarti rozpoznał cię natychmiast, nawet bez wąsów. Wie, że nazywasz się Raych Seldon i że pod moim wpływem zabijesz swojego ojca.

— Najpierw zabiję ciebie — wymamrotał Raych.

Wstał z krzesła. Z tym w ogóle nie powinien mieć problemu. Andorin mógł być wyższy, ale był szczupły i najwyraźniej niezbyt silny. Raych złamałby mu kręgosłup jedną ręką, ale zachwiał się. Pokręcił głową, lecz nie odzyskał ostrości widzenia.

Andorin także wstał i cofnął się. Wyciągnął prawą dłoń z lewego rękawa; trzymał broń.

— Przyszedłem przygotowany — rzucił uprzejmie. — Poinformowano mnie o twojej zręczności, dlatego nie zmierzymy się. — Popatrzył na broń. — To nie jest miotacz — oznajmił. — Nie mogę sobie pozwolić, byś zginął, póki nie wykonasz zadania. To bat neuronowy. W pewnym sensie jest znacznie gorszy niż miotacz. Wyceluję w lewe ramię i wierz mi, ból będzie tak miażdżący, że nawet największy stoik by go nie zniósł.

Raych, który zbliżał się odważnie, choć powoli, zatrzymał się gwałtownie. Miał dwanaście lat, gdy poznał smak bata neuronowego. Raz uderzony, nikt nie zapomina tego bólu do końca życia.

— Więcej, użyję pełnej mocy. Nerwy w górnej części ramienia sprawią ci ból nie do zniesienia, a potem zostaną zniszczone. Już nigdy nie będziesz władał lewą ręką. Oszczędzę prawą, byś mógł unieść miotacz… No dobrze, jeśli usiądziesz i zgodzisz się na współpracę, a musisz to zrobić, zachowasz obie ręce. Oczywiście, musisz znów zjeść, by wzrósł ci poziom depresji. Twoja sytuacja tylko się pogorszy.

Raych czuł, że ogarnia go depresja wywołana narkotykiem, i to ona właśnie pogłębiała zamierzony efekt. Widział podwójnie i nie mógł powiedzieć tego, o czym myślał. Wiedział tylko, że będzie musiał zrobić to, co każe mu Andorin. Wziął udział w grze i przegrał.

23

— Nie! — Hari Seldon niemal wpadł w szał. — Nie chcę, żebyś tam szła, Dors.

Dors Venabili rzuciła mu równie stanowcze spojrzenie.

— W takim razie tobie też nie pozwolę tam pójść, Hari.

— Ja tam muszę być.

— To nie twoje zadanie. Tych nowych ludzi musi powitać Ogrodnik Pierwszego Stopnia.

— Rzeczywiście tak jest, ale Gruber nie może tego zrobić. Całkiem się załamał.

— Musi mieć przecież jakiegoś zastępcę. Albo pozwól to zrobić staremu Naczelnemu Ogrodnikowi. Przecież jego urzędowanie kończy się dopiero z końcem roku.

— Naczelny Ogrodnik jest zbyt chory. A poza tym — Seldon zawahał się — wśród ogrodników są podstawieni ludzie. Trantorczycy. Znaleźli się tu i mają jakiś cel. Mam ich nazwiska.

— W takim razie aresztuj ich. Co do jednego. To proste. Dlaczego chcecie to tak skomplikować?

— Bo nie wiemy, dlaczego się tu znaleźli. Coś się szykuje. Nie rozumiem, co może zrobić dwunastu ogrodników, ale… Nie, pozwól, że ujmę to inaczej. Dostrzegam kilkanaście możliwości, ale nie wiem, które z tych działań podejmą. Oczywiście, aresztujemy ich, ale muszę uzyskać więcej informacji, zanim to zrobimy. Musimy się dowiedzieć dostatecznie dużo, by usunąć wszystkich konspiratorów, od szczytu po same doły, i poznać dostatecznie dobrze ich zamierzenia, by przygotować odpowiednią karę. Nie chcę zatrzymać dwanaściorga mężczyzn i kobiet jedynie za błahe wykroczenie. Będą się tłumaczyli, że zdesperowani szukali pracy, i oskarżali nas, że to nie w porządku wykluczać Trantorczyków. Zdobędą powszechną sympatię, a my wyjdziemy na głupców. Musimy im pozwolić, by zrobili coś więcej. Poza tym…

Nastąpiła dłuższa pauza, po czym Dors powiedziała gniewnie:

— A co to za nowe „poza tym”?

— Jeden z tej dwunastki to Raych. Posługuje się pseudonimem Planchet — rzekł cicho Seldon.

— Co takiego?!

— Dlaczego jesteś zdziwiona? Wysłałem go do Wye, by przeniknął do ruchu joranumitów i najwyraźniej udało mu się to. Wierzę mu bezgranicznie. Jeśli tam jest, to wie dlaczego, musi mieć jakiś plan, by wepchnąć kij w szprychy. Ale ja też chcę tam być. Chcę go zobaczyć i pomóc mu, jeśli będę mógł.

— Jeśli chcesz mu pomóc, weź z pałacu pięćdziesięciu gwardzistów i każ im stanąć ramię przy ramieniu po obu stronach twoich ogrodników.

— Nie. Tak też nic nie osiągniemy. Gwardia Imperialna będzie na miejscu, ale nie będzie się rzucać w oczy. Podejrzani ogrodnicy muszą myśleć, że mają wolną rękę i mogą zrobić to, co zaplanowali. Zanim to jednak zrobią, zdradzą swoje plany, a wtedy ich dopadniemy.

— To ryzykowne. Ryzykowne dla Raycha.

— Musimy podjąć ryzyko. To jest ważniejsze niż życie jednostki.

— To okrutne, co mówisz.

— Myślisz, że jestem bez serca? Nawet jeśli to okropne, muszę myśleć o psycho…

— Nie mów tego. — Dors odwróciła się, jakby słowa Seldona ją raniły.

— Rozumiem — rzekł Seldon — ale tobie nie wolno tam iść. Twoja obecność byłaby tak nie na miejscu, że konspiratorzy podejrzewaliby, że wiemy zbyt wiele, i zrezygnowaliby ze swojego planu. Nie chcę, żeby tak się stało. — Seldon przerwał na chwilę, a potem dodał cicho: — Dors, mówiłaś, że twoja praca to chronienie mnie. To ważniejsze niż ochrona Raycha, i ty wiesz o tym. Nie nalegałbym, ale chronienie mnie oznacza chronienie psychohistorii i całego gatunku ludzkiego. To jest najważniejsze. Psychohistoria podpowiada mi, że za wszelką cenę muszę ocalić centrum, i właśnie to usiłuję zrobić. Rozumiesz mnie?

— Rozumiem — odparła Dors, po czym odwróciła się od niego.

Mam nadzieję, że się nie mylę, pomyślał Seldon. Gdyby było inaczej, nigdy by mu nie wybaczyła. Gorzej, to on nigdy by sobie nie wybaczył… bez względu na psychohistorię.

24

Stali ślicznie ustawieni w szeregu, nogi mieli rozstawione, ręce trzymali z tyłu, a każdy ubrany był w schludny dopasowany zielony mundur z wielkimi kieszeniami. Trudno było odróżnić płeć, można się było jedynie domyślać, że niższe są kobiety. Kaptury zakrywały ich głowy, niemniej ogrodnicy — bez względu na płeć — i tak mieli obowiązek krótko strzyc włosy i golić zarost.

Ktoś mógłby spytać dlaczego. Słowo „tradycja” wyjaśniało wszystko, tak jak wyjaśniało wiele innych spraw, jedne użyteczne, inne głupie.

Na spotkanie wyszedł im Mandell Gruber, otoczony z obu stron przez zastępców. Gruber drżał, a jego szeroko otwarte oczy błyszczały niezdrowo.

Hari Seldon zacisnął usta. Wystarczyłoby, gdyby Gruber zdołał wykrztusić: „Ogrodnicy imperatora witają was wszystkich”, a resztą zająłby się już sam. Helikończyk omiótł wzrokiem nowy kontyngent i spostrzegł Raycha. Serce zabiło mu mocniej. To właśnie on, chociaż bez wąsów, stał bardziej spięty niż pozostali, patrząc prosto przed siebie. Nie rozglądał się, by dostrzec Seldona; nie pozdrowił go ani nie dał najmniejszego znaku, choćby subtelnego.

Dobrze, pomyślał Seldon. Nie powinien tego robić. W ten sposób się nie zdradzi.

Gruber wymamrotał niewyraźne powitanie, a wtedy Seldon wyskoczył z ukrycia. Zbliżył się szybko i stanąwszy przed Gruberem, powiedział:

— Dziękuję, Ogrodniku Pierwszego Stopnia. Ogrodnicy imperatora, przed wami ważne zadanie. Będziecie odpowiedzialni za piękno i zdrowie jedynej otwartej przestrzeni na naszym wspaniałym Trantorze, stolicy Imperium Galaktycznego. Dopilnujecie, byśmy mieli tu mały klejnot opromieniający swym blaskiem całe Imperium. Waszym zwierzchnikiem będzie Mandell Gruber, który wkrótce zostanie Naczelnym Ogrodnikiem. W razie potrzeby to on będzie składał mi raporty, a ja przedstawię je imperatorowi. To, jak sami widzicie, oznacza, że będziecie oddaleni jedynie o trzy stopnie od imperatora, a co za tym idzie, pozostaniecie w zasięgu jego łaskawego wzroku. Jestem pewien, że nawet teraz spogląda na nas z Małego Pałacu, swojej kwatery, mieszczącej się w budynku po prawej — tym z wyłożoną opalami kopułą — i na pewno jest zadowolony z tego, co widzi. Oczywiście, zanim zaczniecie pracę, przejdziecie przeszkolenie, dzięki któremu zapoznacie się z terenami i ich potrzebami. Będziecie…

Niemal ukradkiem Seldon zajął miejsce dokładnie naprzeciw Raycha, który wciąż stał bez ruchu, co więcej, do tej pory nawet nie mrugnął.

Seldon starał się, by jego twarz nie wyglądała nienaturalnie dobrotliwie, ale w pewnej chwili pojawił się na niej cień. Osoba stojąca za Raychem wyglądała znajomo. Może Seldon nie rozpoznałby go, ale wcześniej przyjrzał się dokładnie jego hologramowi. Czyż to nie Gleb Andorin z Wye? Opiekun Raycha w Wye? Co on tu robi?

Andorin musiał zauważyć nagłe zainteresowanie Seldona, bo wyszeptał coś, ledwie uchylając usta, a Raych sięgnął prawą ręką do tyłu i wyciągnął miotacz z szerokiej kieszeni zielonego kubraka. To samo zrobił Andorin.

Helikończyk niemal doznał szoku. Jak to możliwe, by pozwolono wnieść miotacze na tereny pałacowe? Zaskoczony, ledwie słyszał krzyki „Zdrada!” i nagły hałas wywołany bieganiem i ostrzeżeniami.

Myślał jedynie o tym, że Raych mierzy w niego z miotacza i patrzy tak jakby w ogóle go nie poznawał. Przeraził się, gdy zrozumiał, że syn zamierza wystrzelić. Od śmierci dzieliło go tylko kilka sekund.

25

Miotacz, pomimo swej nazwy, nie „miota” w dosłownym znaczeniu tego słowa. Właściwie odparowuje i rozsadza wnętrzności, doprowadzając do implozji. Towarzyszy temu cichy dźwięk podobny do westchnienia.

Hari Seldon nie spodziewał się tego dźwięku. Spodziewał się jedynie śmierci. A jednak, zdziwiony, że usłyszał odległy cichy dźwięk podobny do szeptu, zamrugał gwałtownie i otworzył usta.

Żył? (W jego myślach było to pytanie, a nie stwierdzenie.)

Raych wciąż stał w tym samym miejscu, wyciągając przed siebie miotacz. Miał bardzo błyszczące oczy i zupełnie się nie poruszał, jakby zniknęła jakaś ożywiająca go dotąd siła. Za nim leżało w kałuży krwi skręcone ciało Andorina, a obok martwego mężczyzny stał ogrodnik z miotaczem w ręku. Kaptur zsunął mu się z głowy; widać było, że to kobieta, która dopiero co obcięła włosy. Spojrzała przelotnie na Seldona i powiedziała:

— Pański syn zna mnie jako Manellę Dubanqua. Jestem oficerem sił bezpieczeństwa. Chce pan poznać mój numer identyfikacyjny, Pierwszy Ministrze?

— Nie — odpowiedział cicho Seldon.

Na miejscu wypadku pojawiła się Gwardia Imperialna.

— Mój syn! Co się dzieje z moim synem?

— Myślę, że to „depresja” — powiedziała Manella. — To mu przejdzie. — Wyciągnęła rękę i wyjęła miotacz z dłoni Raycha. — Przepraszam, że nie zareagowałam szybciej. Musiałam zaczekać na jawny ruch, a kiedy już się wydarzył, o mało go nie przegapiłam.

— Miałem ten sam problem. Musimy zabrać Raycha do pałacowego szpitala.

Od strony Małego Pałacu dochodziły jakieś dziwne hałasy. Seldon pomyślał, że imperator naprawdę obserwował rozwój akcji, a jeśli tak było, to musiał wpaść w straszny gniew.

— Proszę się zaopiekować moim synem, panno Dubanqua — powiedział. — Ja muszę się spotkać z imperatorem.

Ruszył szybko pomimo zamieszania na pięknych trawnikach. Bez ceregieli wbiegł do Małego Pałacu. Cleon i tak nie mógł się już bardziej rozgniewać.

W środku, otoczone grupą przerażonych ludzi — tu, na półkolistych schodach — leżało ciało Jego Imperialnej Mości Cleona I, tak zmasakrowane, że ledwie można go było rozpoznać. Bogaty imperialny strój teraz służył za całun. Opierając się o ścianę i gapiąc głupio na wstrząśniętych wydarzeniem dworzan, stał Mandell Gruber.

Seldon poczuł, że już więcej nie zniesie. Podniósł miotacz leżący u stóp Grubera. Był pewien, że broń należała do Andorina.

— Gruber, co ty zrobiłeś?! — zapytał cicho. Mężczyzna, patrząc na niego, wymamrotał:

— Wszyscy wrzeszczeli jak opętani. Pomyślałem sobie: „Kto się dowie? Pomyślą, że to ktoś inny zabił imperatora”. Ale wtedy się okazało, że nie mogę uciekać.

— Ale dlaczego, Gruber? Dlaczego?

— Żebym nie musiał zostać Naczelnym Ogrodnikiem. Wykrztusiwszy te słowa, Gruber zemdlał; Seldon wpatrywał się

w nieprzytomnego mężczyznę. Wszystko stało się jakby gdzieś poza nim. On żył. Raych żył. Andorin zginął, a uczestników spisku joranumitów trzeba będzie teraz usunąć ze sceny aż do ostatniej osoby.

Centrum zostanie nienaruszone, jak na to wskazywała psychohistoria, choć pewien człowiek, z powodu tak trywialnego jak przeciwstawienie się rozporządzeniu, zabił imperatora.

I co teraz? — pomyślał zdesperowany Seldon. Co zrobimy? Co się teraz stanie?

Загрузка...