Rozdział IV Wanda Seldon

SELDON, WANDA — (…) Pod koniec życia Hari Seldon przywiązywał się coraz bardziej do (niektórzy uważają, że był zależny od) swojej wnuczki Wandy. Osierocona jako nastolatka, Wanda Seldon poświęciła się Projektowi Psychohistorii swego dziadka, wypełniając lukę powstałą po odejściu Yugo Amaryla. (…) Badania Wandy Seldon pozostają w dużym stopniu tajemnicą, gdyż prowadziła je w całkowitym odosobnieniu. Jedynymi ludźmi, którzy mieli do nich dostęp, byli sam Hari Seldon i pewien młody człowiek o nazwisku Stettin Palver (którego potomek Preem czterysta lat później przyczynił się do odrodzenia Trantora, gdy planeta ta powstała z popiołów Wielkiego Plądrowania [300 e.F.]). Chociaż nieznany jest pełny wkład Wandy Sełdon w rozwój Fundacji, to niewątpliwie był on wielki. (…)

Encyklopedia Galaktyczna

1

Hari Seldon wszedł do Biblioteki Galaktycznej, utykając nieco, jak to się mu coraz częściej zdarzało, i ruszył w stronę stanowiska poduszkowców, małych pojazdów, które przemierzały nie kończące się korytarze kompleksu budynków. Zatrzymał się jednak na widok trzech mężczyzn siedzących w jednej z nisz galaktograficznych. Pracowali właśnie na jednym z galaktografów, który ukazywał w trzech wymiarach całą Galaktykę i oczywiście jej światy krążące wolno dokoła centrum.

Z miejsca, w którym stał, Seldon mógł dostrzec, że graniczna Prowincja Anakreon zaznaczona została świetlistą czerwienią. Zajmowała wielką część obrzeża Galaktyki, ale była rzadko usiana gwiazdami. Anakreon nie wyróżniał się ani zamożnością, ani kulturą, natomiast był ważny z powodu odległości od Trantora — oba światy dzieliło dziesięć tysięcy parseków.

Działając pod wpływem impulsu, Seldon usiadł przy konsolecie komputera w pobliżu trzech mężczyzn i zaczął przypadkowo przeszukiwać dane. Wiedział, że może to robić, jak długo zechce. Jakiś instynkt podpowiadał mu, że tak wielkie zainteresowanie Anakreonem musi mieć polityczną naturę — dzięki swej pozycji w Galaktyce świat ten stał się jednym z mniej bezpiecznych miejsc panującego reżimu imperialnego. Helikończyk wpatrywał się w ekran komputera, ale nadstawiał uszu, by słuchać toczącej się w pobliżu rozmowy. Zazwyczaj nie słyszało się w bibliotece dyskusji politycznych, bo i prawdę mówiąc, nie powinny się tu odbywać.

Seldon nie znał żadnego z trzech mężczyzn, ale nie było w tym nic dziwnego. Biblioteka miała niewielu stałych bywalców i Hari większość z nich znał z widzenia, a z niektórymi nawet rozmawiał, lecz generalnie była otwarta dla wszystkich obywateli. Bez jakichkolwiek ograniczeń. Każdy mógł tu wejść i skorzystać z urządzeń pomocniczych. (Oczywiście, przez pewien czas. Jedynie kilku wybrańcom, na przykład Seldonowi, pozwolono pracować we własnym „warsztacie”. Oddano mu zamykane prywatne biuro, miał też nieograniczony dostęp do zbiorów.)

Jeden z mężczyzn (Helikończyk nazwał go w myślach Krzywonosym — z powodów dość oczywistych) przemówił cicho, choć natarczywie:

— Niech się oderwą — powiedział. — Niech się oderwą. Próba zatrzymania ich kosztuje nas kupę kasy i nawet jeśli się nam uda, to tylko przejściowo. Nie mogą tam zostać na zawsze, a kiedy wreszcie odejdą, sytuacja wróci do normy.

Seldon wiedział, o czym rozmawiają. Zaledwie trzy dni wcześniej w TrantorVizji podano, że rząd imperialny postanowił siłą zmusić do uległości opornego gubernatora Anakreonu. Psychohistoryczna analiza Hariego wskazywała, że jest to działanie bezcelowe, niestety rząd zazwyczaj nie słuchał jego dobrych rad, gdy w grę wchodziły emocje. Seldon uśmiechnął się ponuro, usłyszawszy własne słowa, a przecież ten młody mężczyzna powiedział to, choć nie korzystał z dobrodziejstw psychohistorii.

— Co stracimy, jeśli zostawimy Anakreon w spokoju? — kontynuował Krzywonosy. — Nadal będzie tam, gdzie się zawsze znajdował, na skraju Imperium. Nie może się przenieść do Andromedy, czyż nie? Tak więc nadal będzie zmuszony handlować z nami i życie potoczy się dalej. A co to za różnica, czy będą się kłaniali imperatorowi czy nie? Nigdy nie będziecie mogli powiedzieć, na czym polega różnica.

Drugi mężczyzna, którego z powodów jeszcze bardziej oczywistych Sełdon nazwał Łysym, powiedział:

— Tyle że cały ten biznes nie istnieje w próżni. Jeśli oderwie się Anakreon, inne graniczne prowincje też zechcą się oderwać. Dojdzie do rozpadu Imperium.

— No i co z tego? — wyszeptał zapalczywie Krzywonosy. — Imperium i tak nie można już skutecznie kierować. Jest zbyt duże. Niech graniczne prowincje się oderwą i zatroszczą o siebie… jeśli jeszcze potrafią. Światy Wewnętrzne będą wtedy silniejsze i w lepszej kondycji. Granica nie musi być polityczna. I tak ekonomicznie będą nasze.

Trzeci mężczyzna — Czerwonolicy — powiedział:

— Chciałbym, żebyś miał rację, ale to się nie uda. Jeśli graniczne prowincje ogłoszą niepodległość, każda z nich będzie usiłowała przede wszystkim wzmocnić swoją pozycję kosztem sąsiadów. Rozpoczną się wojny i konflikty, a w końcu każdy z gubernatorów będzie marzył, żeby zostać imperatorem. Będzie tak jak w dawnych czasach przed Królestwem Trantora: na tysiące lat zapanuje ponura era.

— Na pewno nie będzie aż tak źle — powiedział Łysy. — Imperium może się załamać, ale szybko dojdzie do siebie, gdy ludzie zrozumieją, że rozpad oznacza wojnę i zubożenie. Będą wspominali złote czasy zjednoczonego Imperium i znów wszystko będzie dobrze. Wiesz, że nie jesteśmy barbarzyńcami. Znajdziemy jakiś sposób.

— Oczywiście — rzekł Krzywonosy. — Musimy pamiętać, że Imperium w swej historii nieraz przeżywało kryzys i zawsze dawało sobie radę.

Czerwonolicy pokręcił jednak głową i powiedział:

— Tym razem nie chodzi o jeszcze jeden kryzys. Dzieje się coś znacznie gorszego. Sytuacja Imperium pogarszała się od pokoleń. Dziesięć lat panowania junty zniszczyło ekonomię. Od momentu upadku rządu wojskowych i wybrania nowego imperatora Imperium jest tak słabe, że gubernatorzy Peryferiów nie muszą nic robić. Imperium załamie się pod własnym ciężarem.

— A posłuszeństwo wobec imperatora… — zaczął Krzywonosy.

— Jakie posłuszeństwo? — spytał Czerwonolicy. — Całymi latami po zamordowaniu Cleona dawaliśmy sobie radę bez imperatora i jakoś to nikomu nie przeszkadzało. A ten nowy imperator jest tylko figurantem. Nic nie potrafi zrobić. Zresztą nikt nic nie może zrobić. To nie jest kryzys. To jest koniec.

Dwaj pozostali wpatrywali się w Czerwonolicego, marszcząc brwi. Łysy stwierdził:

— Ty naprawdę w to wierzysz! Myślisz, że rząd będzie po prostu siedział i pozwoli, by to wszystko się wydarzyło?

— Tak! Podobnie jak wy uwierzą w to, co się dzieje, dopiero wtedy, gdy będzie za późno.

— A co byś chciał, żeby zrobili? — spytał Łysy.

Czerwonolicy wpatrywał się w galaktograf, jakby w nim mógł znaleźć odpowiedź.

— Nie wiem. W odpowiednim czasie umrę, a do tej pory nie będzie jeszcze tak źle. Potem, kiedy sytuacja się pogorszy, niech się martwią inni. Mnie już nie będzie. Nie będzie też starych dobrych czasów. Może już nigdy nie wrócą. A tak nawiasem mówiąc, nie ja jeden tak uważam. Słyszeliście kiedyś o człowieku, który nazywa się Hari Seldon?

— Jasne — odparł natychmiast Krzywonosy. — Czy to nie on był Pierwszym Ministrem za panowania Cleona?

— Tak — rzekł Czerwonolicy. — To jakiś naukowiec. Słyszałem, jak przemawiał kilka miesięcy temu. Miło się było przekonać, że nie tylko ja uważam, że Imperium się rozpada. Powiedział…

— I powiedział, że wszystko zejdzie na psy i nastaną mroczne czasy — przerwał mu Łysy.

— Cóż, nie — odparł Czerwonolicy. — On jest jednym z tych naprawdę ostrożnych ludzi. Powiada, że to się może wydarzyć, ale myli się. To się wydarzy.

Helikończyk usłyszał dość. Pokuśtykał do stołu, przy którym siedzieli mężczyźni, i dotknął ramienia Czerwonolicego.

— Czy mógłbym porozmawiać z panem przez chwilę? — spytał. Zdumiony Czerwonolicy popatrzył w górę i zapytał:

— Zaraz, czy pan nie jest tym profesorem Seldonem?

— Zawsze nim byłem — oświadczył Hari. Podał mężczyźnie płytkę identyfikacyjną ze zdjęciem. — Chciałbym spotkać się z panem tu, w moim biurze, pojutrze o czwartej. Będzie pan mógł przyjść?

— Muszę pracować.

— Powie pan, że jest chory, jeśli będzie pan musiał. To ważne.

— Cóż… nie jestem pewien, proszę pana.

— Niech pan przyjdzie — rzekł Seldon. — Gdyby miał pan z tego powodu jakieś kłopoty, pomogę panu. A tymczasem, czy pozwolą panowie, że przez chwilę zajmę się symulacją Galaktyki? Dawno już tego nie robiłem.

Mężczyźni bez słowa skinęli głowami; widać było, że są zmieszani obecnością byłego Pierwszego Ministra. Jeden po drugim odsunęli się, umożliwiając Seldonowi dostęp do galaktografu.

Helikończyk wyciągnął palec i dotknął zespołu sterowania. Zniknęła czerwień, którą zaznaczono Prowincję Anakreon. Galaktyka była połyskującą, jaśniejącą w środku mgławicą spiralną, za którą znajdowała się czarna dziura.

Oczywiście, nie można było odróżnić poszczególnych gwiazd, dopóki nie zostały powiększone, ale wtedy na ekranie widniał tylko ten czy inny fragment Galaktyki, a Seldon chciał zobaczyć całość — chciał popatrzeć na znikające Imperium.

Nacisnął przełącznik i na obrazie Galaktyki pojawiło się wiele żółtych punktów. Przedstawiały dwadzieścia pięć milionów zamieszkanych planet. Można było rozróżnić poszczególne punkty w rzadkiej mgle symbolizującej obrzeża Galaktyki, ale im bliżej centrum, tym gęściej były rozmieszczone. Centrum otaczała już niemal jednolita żółta obręcz; poszczególne punkty widoczne były dopiero w powiększeniu. Samo centralne światło pozostawało białe i oczywiście nie oznaczone. W obszarze turbulentnej energii rdzenia Galaktyki nie mogły istnieć żadne zamieszkane planety.

Pomimo wielkiego zagęszczenia żółci żadna z dziesięciu tysięcy znanych Seldonowi gwiazd nie miała okrążającej ją zamieszkanej planety.

Było tak, chociaż ludzkość starała się kształtować planety i przystosowywać je do zamieszkania. Pomimo terraformowania światów i zmieniania ich w środowiska przyjazne człowiekowi nie na wszystkich planetach można się było wygodnie poruszać bez skafandra ochronnego.

Seldon wyłączył inny przełącznik. Żółte punkty zniknęły, ale jeden maleńki region jaśniał niebieskawo: Trantor i różne światy bezpośrednio z nim związane. Położone możliwie blisko centrum, a mimo to pozostające w dostatecznej odległości od linii, której przekroczenie grozi śmiercią. Powszechnie uważano, że światy te znajdują się w „centrum Galaktyki”, choć oczywiście tak nie było. Jak zwykle, ogromne wrażenie robiły nieznaczne rozmiary Trantora, maleńkiego miejsca w wielkim królestwie Galaktyki, a zarazem największego skupiska bogactw, kultury i ośrodków rządowych, jakie kiedykolwiek widziała ludzkość.

I nawet to było skazane na zagładę.

Wydawało się, że mężczyźni potrafią czytać w myślach Seldona, choć może tylko trafnie zinterpretowali jego smutną minę.

— Czy Imperium naprawdę ulegnie zagładzie? — spytał cicho Łysy.

— Być może. Być może — odpowiedział jeszcze ciszej Seldon. — Wszystko się może zdarzyć.

Hari wstał, uśmiechnął się do mężczyzn i wyszedł, ale w głębi duszy aż krzyczał: Tak się stanie! Tak się stanie!

2

Seldon westchnął, wsiadając do jednego z poduszkowców stojących w szeregu w wielkiej niszy. Bywały takie czasy, zaledwie kilka lat temu, gdy chlubił się, że może maszerować szybko nie kończącymi się korytarzami biblioteki. Powtarzał sobie wtedy, że choć jest po sześćdziesiątce, da sobie radę.

Jednak teraz, w wieku siedemdziesięciu lat, jego nogi męczyły się zbyt szybko i musiał korzystać z poduszkowców. Młodsi ludzie używali ich ciągle, gdyż pojazdy oszczędzały im problemów, ale Seldon robił to, bo musiał… a to wielka różnica.

Wystukał na komputerze pokładowym miejsce, do którego chciał się udać, włączył starter i poduszkowiec uniósł się o kilka cali nad podłogę. Ruszył jak zwykle bardzo spokojnie i cicho, a Helikończyk oparł się wygodnie i obserwował ściany korytarzy, inne pojazdy oraz przypadkowych przechodniów.

Minął kilku bibliotekarzy i nawet po tylu latach wciąż uśmiechał się, gdy ich widział. Należeli do najstarszego bractwa w Imperium, bractwa o najbardziej szanowanych tradycjach, którego członkowie z uporem zachowywali się w sposób odpowiedni przed setkami, a może i tysiącami lat.

Nosili jedwabne odzienie koloru złamanej bieli. Było tak luźne, że wręcz przypominało togę, spięte pod szyją i spływające falami w dół. Jeśli chodzi o mężczyzn, na Trantorze — tak samo jak na większości światów — jedni golili zarost, a inni nie. W większości sektorów Trantora mężczyźni byli starannie ogoleni, a z tego, co Seldon wiedział, było tak od dawna. Wyjątek stanowiły takie anomalie jak wąsy, które nosili Dahlijczycy, w tym jego przybrany syn Raych.

Jednak bibliotekarze od bardzo dawna nosili brody. Każdy z nich miał dość krótką, schludną brodę od ucha do ucha, przy czym górna warga była ogolona. To wystarczało, by odróżniali się od innych, a starannie ogolony Seldon czuł się nieco niezręcznie w tłumie pracowników biblioteki.

Właściwie najbardziej charakterystyczna była czapka, którą miał każdy z nich. (Pewnie nie zdejmują jej nawet podczas snu, pomyślał Seldon.) Kwadratowa, uszyta była z welwetu, a jej cztery części schodziły się u góry, zwieńczone pomponem. Występowały w mnóstwie kolorów, a każdy z nich miał znaczenie. Jeśli znało się obowiązujący system, łatwo było powiedzieć, jak długo bibliotekarz pracuje w zawodzie, w jakiej dziedzinie jest specjalistą, jaką ma pozycję towarzyską i tak dalej. Czapki pomagały ustalić hierarchię. Każdy bibliotekarz potrafił od razu stwierdzić, czy ma czuć respekt (i jak głęboki), czy też ma nad kimś przewagę (i jak wielką).

Biblioteka Galaktyczna była największą pojedynczą budowlą na Trantorze (a może i w całej Galaktyce), znacznie większą niż Pałac Imperialny, a niegdyś jaśniała, jakby chwaliła się swą wielkością i potęgą. Teraz jednak, tak jak i całego Imperium, jej piękno wyblakło i przeminęło. Przypominała starą wdowę, która wciąż nosi klejnoty swojej młodości, ale na pomarszczonym ciele.

Poduszkowiec zatrzymał się przed ozdobnymi drzwiami biura Naczelnego Bibliotekarza. Seldon wysiadł.

Las Zenow uśmiechnął się, witając gościa.

— Witaj, przyjacielu — powiedział wysokim głosem. (Helikończyk zastanawiał się, czy za młodych lat Zenow śpiewał tenorem, ale nigdy nie śmiał zapytać go o to. Naczelny Bibliotekarz był zawsze chodzącą godnością, więc pytanie to mogłoby być niestosowne.)

— Uszanowanie — rzekł Seldon.

Zenow miał niemal siwą brodę, a jego czapka była nieskazitelnie biała. Biel oznaczała najwyższy stopień w hierarchii. Naczelny Bibliotekarz zatarł dłonie wyraźnie zadowolony.

— Poprosiłem cię, Hari, bo mam dla ciebie dobre wieści. Znaleźliśmy to!

— Las, co masz na myśli, mówiąc „to”?

— Odpowiedni świat. Od dawna go szukałeś. Myślę, że znaleźliśmy idealny. — Uśmiechnął się szeroko. — Wystarczy, Hari, że zdasz się na bibliotekarzy. Potrafimy znaleźć wszystko.

— Nigdy w to nie wątpiłem, Las. Powiedz mi, co to za świat.

— Pozwól, że najpierw pokażę ci, gdzie się znajduje.

Część ściany rozsunęła się, światła w pokoju przygasły i ukazał się trójwymiarowy obraz obracającej się powoli Galaktyki. Tak jak poprzednio czerwonymi liniami oznaczono Prowincję Anakreon, Seldon przysiągłby więc niemal, że epizod z trzema mężczyznami był tylko próbą przedstawienia, które tutaj zobaczył. Następnie w odległym krańcu prowincji pojawił się jasnoniebieski punkt.

— Właśnie to chciałem ci pokazać — oświadczył Zenow. — To idealny świat. Ma odpowiednie rozmiary, pod dostatkiem wody, atmosferę z wymaganą ilością tlenu i oczywiście roślinność. W jego morzach istnieje bogate życie. Wydaje się specjalnie stworzony do zasiedlenia. Nie wymaga terraformowania, przynajmniej do chwili, gdy zostanie zaludniony.

— Czy to nie zamieszkany świat? — spytał Seldon.

— Zupełnie nie zamieszkany. Nie ma na nim nikogo.

— Ale dlaczego, skoro ma tak dogodne warunki? Rozumiem, że skoro znasz te wszystkie szczegóły, musiał zostać zbadany. Dlaczego go nie skolonizowano?

— Został zbadany, ale tylko przez sondy bezzałogowe. Nie skolonizowano go prawdopodobnie dlatego, że znajduje się tak daleko od wszystkiego. Ta planeta krąży dokoła pewnej gwiazdy, która leży dalej od centralnej czarnej dziury niż jakakolwiek inna nie zamieszkana planeta. Jak sądzę, zbyt daleko dla ewentualnych osiedleńców, ale pewnie nie za daleko dla ciebie. Sam powiedziałeś: „Im dalej, tym lepiej”.

— Tak — rzekł Seldon, kiwając głową. — I wciąż tak twierdzę. Czy ta planeta ma nazwę, czy też oznaczona jest tylko kombinacją cyfr?

— Możesz wierzyć albo nie, ale ona ma nazwę. Ci, którzy wysłali tam sondę, nazwali ją Terminus. To archaiczne słowo oznacza „koniec drogi”. I pewnie tak będzie.

— Czy ten świat jest częścią terytorium Prowincji Anakreon? — spytał Helikończyk.

— Niezupełnie — odparł Zenow. — Jeśli przyjrzysz się dokładnie czerwonej linii i otoczce, zauważysz, że niebieska plamka oznaczająca Terminus znajduje się tuż poza nimi… ściśle rzecz biorąc, o pięćdziesiąt lat świetlnych dalej. Terminus nie należy do nikogo; szczerze mówiąc, nie jest nawet częścią Imperium.

— W takim razie masz rację, Las. Istotnie wygląda na idealny świat, którego szukałem.

— Oczywiście — powiedział poważnie Zenow — sądzę, że kiedy zajmiesz Terminus, gubernator Anakreonu będzie utrzymywał, że podlega on jego jurysdykcji.

— Możliwe — stwierdził Seldon — ale tym problemem zajmiemy się dopiero wtedy, kiedy się pojawi.

Naczelny Bibliotekarz znów zacierał dłonie.

— Jaki to wspaniały pomysł. Rozpocząć olbrzymi projekt badawczy na całkiem nowym świecie, dalekim i zupełnie odizolowanym, by rok po roku, dziesięciolecie po dziesięcioleciu gromadzić dane do olbrzymiej encyklopedii obejmującej całą wiedzę, jaką posiada ludzkość. Będzie to skrót tego, co mamy w naszej bibliotece. Gdybym tylko był młodszy, chętnie przyłączyłbym się do tej ekspedycji.

— Jesteś prawie dwadzieścia lat młodszy ode mnie — powiedział ze smutkiem matematyk. (Prawie wszyscy są znacznie młodsi ode mnie, pomyślał z jeszcze większym smutkiem.)

— Tak, słyszałem, że właśnie skończyłeś siedemdziesiątkę — rzekł Zenow. — Mam nadzieję, że radośnie i godnie obchodziłeś urodziny.

Seldon drgnął.

— Nie obchodzę moich urodzin — odparł.

— Kiedyś obchodziłeś. Pamiętam sławną opowieść o twoich sześćdziesiątych urodzinach.

Helikończyk poczuł ból tak głęboki, jak gdyby ledwie dzień wcześniej stracił najdroższą mu osobę.

— Proszę, nie mówmy o tym.

— Przepraszam — rzekł zmieszany Zenow. — Porozmawiajmy o czym innym. Jeśli Terminus jest rzeczywiście tym światem, którego szukałeś, to jak się domyślam, przyspieszysz prace nad założeniami Projektu Encyklopedii. Jak wiesz, pracownicy biblioteki chętnie pomogą ci we wszystkim.

— Wiem, Las, i jestem niezmiernie wdzięczny. Oczywiście, będziemy współpracować. — Seldon wstał. Nie potrafił się jeszcze uśmiechnąć, gdyż wspomnienie obchodów jego urodzin sprzed dziesięciu lat wywołało ostry ból w sercu. — Muszę już iść, by kontynuować moje prace — oświadczył.

Wyszedł z bolesną świadomością, że znowu kogoś okłamał. Las Zenow nie domyślał się nawet prawdziwych intencji Seldona.

3

Hari Seldon przyjrzał się dokładnie wygodnemu pomieszczeniu w Bibliotece Galaktycznej, które przez ostatnie kilka lat służyło mu za osobiste biuro. Podobnie jak w reszcie biblioteki, panowała w nim bliżej nieokreślona atmosfera upadku, pewien rodzaj znużenia — uczucie, jakiego doznajemy, przebywając zbyt długo w jednym miejscu. A przecież Seldon wiedział, że ta atmosfera pozostanie tu przez setki, a może nawet i tysiące lat.

Jak to się stało, że on tu przebywa?

Wielokrotnie myślał o upływie czasu i o tym, co się wydarzyło w jego życiu. Bez wątpienia takie myśli wiążą się ze starością. Tak wiele odeszło już w przeszłość, a tak mało mogło się wydarzyć w nadchodzących latach, że sam umysł odwracał się od mglistej przyszłości, by kontemplować bezpiecznie dawne zdarzenia.

Ale w jego wypadku zaszła pewna zmiana. Przez ponad trzydzieści lat psychohistoria rozwinęła się tak bardzo, iż można było powiedzieć, że „wyszła na prostą”. Postęp był powolny, ale nieprzerwany. Aż nagle sześć lat temu nastąpił gwałtowny i zupełnie nieoczekiwany zwrot. Seldon wiedział doskonale, jak to się stało, jak łańcuch powiązanych ze sobą wydarzeń to umożliwił.

Oczywiście, wszystko zaczęło się od Wandy, jego wnuczki. Hari zamknął oczy i usadowił się w fotelu, by przypomnieć sobie zdarzenia sprzed sześciu lat.

Dwunastoletnia wtedy Wanda czuła się bardzo samotna. Jej matka Manella urodziła drugie dziecko, małą Bellis, i od tej pory maleństwo zajmowało jej cały czas.

Ojciec Wandy Raych ukończył książkę o rodzimym Sektorze Dahl, która stała się małym sukcesem, i został znaną osobą. Proszono go o wygłaszanie odczytów na ten temat, on zaś ochoczo przyjmował propozycje, gdyż temat ten bardzo go absorbował. Powiedział nawet do Seldona z uśmiechem: „Kiedy opowiadam o Dahlu, nie muszę ukrywać mojego dahlijskiego akcentu. Prawdę mówiąc, słuchacze oczekują, że będę go używał”.

Ale w rezultacie Raych przebywał często poza domem, a kiedy nawet był w nim, chciał widzieć młodsze z dzieci.

Jeśli chodzi o Dors — Dors odeszła. Dla Hardego Seldona ta rana była wciąż świeża i bolesna. Reagował na nią dość niefortunnie. To sen Wandy pociągnął za sobą lawinę wydarzeń, które zakończyły się utratą Dors.

Helikończyk dobrze wiedział, że Wanda nie miała z tym nic wspólnego, a jednak stronił od jej towarzystwa. Dlatego również on nie potrafił pomóc małej przezwyciężyć kryzysu spowodowanego narodzinami nowego dziecka.

Niepocieszona Wanda wędrowała do jedynej osoby, którą najwyraźniej radowało jej towarzystwo, osoby, na którą zawsze mogła liczyć. Tą osobą był Yugo Amaryl, drugi po Harim Seldonie człowiek, który przyczynił się do rozwoju psychohistorii, ale pierwszy, który pracował na jej rzecz dwadzieścia cztery godziny na dobę. Hari miał Dors i Raycha, ale dla Yugo psychohistoria stanowiła całe życie; nie miał żony ani dzieci. Kiedy więc Wanda pojawiała się w jego pracowni, gdzieś w głębi duszy myślał o niej jak o własnym dziecku i rozumiał niejasno, choćby tylko przez chwilę, co stracił. Ten ból koił, okazując dziecku tyle uczucia, na ile było go stać. Nie wiedząc, jak się zachować, traktował małą jak dorosłego, tyle że mniejszych rozmiarów. Wandzie to się najwyraźniej podobało.

Właśnie sześć lat temu Wanda zawędrowała do biura Yugo. Amaryl popatrzył na dziewczynkę swymi sowimi oczami i jak zwykle, dopiero po chwili czy dwóch ją rozpoznał. A potem powiedział:

— O proszę, moja droga przyjaciółka Wanda. Ale dlaczego masz taką smutną minę? Z pewnością taka atrakcyjna młoda kobieta jak ty nigdy nie powinna być smutna.

— Nikt mnie nie kocha — odparła Wanda; jej usta drżały.

— Daj spokój, to nieprawda.

— Oni kochają tylko nowe dziecko. O mnie już w ogóle nie dbają.

— Ja cię kocham, Wando.

— W takim razie tylko ty mnie kochasz, wujku. — I choć nie mogła już wdrapać się na kolana Yugo, jak to robiła, gdy była dzieckiem, położyła głowę na jego ramieniu i zapłakała.

Amaryl, nie wiedząc zupełnie, jak się powinien zachować, jedynie objął dziewczynkę i powiedział:

— Nie płacz. Nie płacz. — A z czystej sympatii i dlatego, że sam miał tak mało prywatnego życia, nad którym mógłby zapłakać, po jego policzkach również popłynęły łzy. W nagłym przypływie energii spytał: — Chcesz zobaczyć coś ładnego, Wando?

— Co? — wychlipała.

Amaryl znał tylko jedną rzecz w życiu i we wszechświecie, którą uważał za ładną, zapytał więc:

— Widziałaś kiedyś Pierwszy Radiant?

— Nie. A co to takiego?

— Ja i twój dziadek używamy go w naszej pracy. Widzisz? Jest tutaj. Wskazał czarny sześcian leżący na jego biurku, a Wanda popatrzyła na niego z nieszczęśliwą miną.

— Nie jest ładny — oświadczyła.

— W tej chwili — zgodził się. — Ale tylko popatrz, kiedy go włączę. Uruchomił urządzenie. Pokój pociemniał, po czym wypełnił się kropkami światła i różnokolorowymi błyskami.

— Widzisz? Teraz możemy to powiększyć, a wtedy wszystkie kropki staną się symbolami matematycznymi.

Zrobił to, co zapowiedział. Wydawało się, że dane biegną ku nim. W powietrzu wirowały wszelkiego typu znaki: litery, liczby, strzałki i kształty, jakich dziewczynka nigdy przedtem nie widziała.

— Czy to nie jest ładne? — spytał.

— Jest — odparła Wanda, wpatrując się uważnie w równania, które (czego nie wiedziała) przedstawiały przyszłość. — Ale ta część mi się nie podoba. Myślę, że jest zła. — Wskazała kolorowe równanie po lewej strome.

— Zła? Dlaczego mówisz, że jest zła? — spytał Amaryl, marszcząc brwi.

— Bo nie jest… ładna. Ja ułożyłabym ją inaczej. Matematyk przełknął ślinę.

— No cóż, spróbuję to naprawić. — Zbliżył się do równania, o którym mówili, i zapatrzył się w nie jak sowa.

— Dziękuję bardzo, wujku Yugo, że pokazałeś mi swoje śliczne światła — powiedziała Wanda. — Może kiedyś zrozumiem, co oznaczają.

— Nie ma za co — oświadczył Amaryl. — Mam nadzieję, że czujesz się lepiej.

— Trochę lepiej, dziękuję. — Uśmiechnąwszy się nieznacznie, Wanda wyszła z pracowni.

Amaryl stał tam nieco urażony. Nie lubił, gdy ktokolwiek krytykował równania Pierwszego Radianta — nawet jeśli uwagę zrobiła dwunastoletnia dziewczynka, która nie mogła się na nim znać. A stojąc tam i wpatrując się w owo równanie, nie miał pojęcia, że właśnie rozpoczęła się rewolucja psychohistoryczna.

4

Tego popołudnia Amaryl wszedł do biura Hariego Seldona na Uniwersytecie Streelinga. Już samo to było niezwykłe, gdyż Yugo nigdy nie wychodził z własnej pracowni, nawet po to, by porozmawiać z kolegami na korytarzu.

— Hari, wydarzyło się coś bardzo dziwnego — oświadczył zaintrygowany drżącym głosem. — Coś szczególnego.

Seldon spojrzał na Amaryla bardzo zasmucony. Jego najbliższy przyjaciel miał zaledwie pięćdziesiąt trzy lata, ale wyglądał na znacznie starszego, był przygarbiony i tak zmęczony, że przypominał cień człowieka. Zmuszony, przeszedł badania lekarskie, a wszyscy lekarze mówili, że powinien porzucić na jakiś czas pracę (niektórzy twierdzili, że na zawsze) i odpocząć. Tylko to, utrzymywali, może poprawić stan jego zdrowia. W przeciwnym razie… Seldon pokręcił głową. „Zabierzcie mu jego pracę, a umrze jeszcze szybciej… i bardziej nieszczęśliwy. Nie mamy wyboru”.

Nagle Helikończyk uświadomił sobie, że zatopiony w myślach, nie słyszy tego, co mówi Amaryl.

— Przepraszam cię, Yugo — powiedział. — Co innego zaprzątało moje myśli. Zacznij jeszcze raz.

— Mówię, że stało się coś bardzo dziwnego. Coś szczególnego.

— Co takiego, Yugo?

— Chodzi o Wandę. Przyszła zobaczyć się ze mną… była bardzo smutna.

— Dlaczego?

— Najwyraźniej z powodu nowego dziecka.

— Ach tak — rzekł Hari, a w jego głosie słychać było poczucie winy.

— Mówiła o tym i płakała na moim ramieniu. Właściwie ja też trochę popłakałem. I wtedy pomyślałem, że rozweselę ją, pokazując jej Pierwszy Radiant. — Tu Amaryl zawahał się, jakby starannie szukał dalszych słów.

— Mów dalej, Yugo. Co się stało?

— No cóż, przyglądała się wszystkim światłom, więc powiększyłem jeden fragment, dokładniej sekcję 42R254. Znasz ją?

Seldon uśmiechnął się.

— Nie, Yugo. Nie uczyłem się równań na pamięć tak jak ty.

— A powinieneś — oświadczył poważnie Amaryl. — Jak możesz dobrze pracować, jeśli… Nieważne. Chcę ci powiedzieć, że Wanda wskazała fragment równania i powiedziała, że jest niedobry. A dokładnie powiedziała, że nie jest ładny.

— Co z tego? Wszyscy mamy swoje upodobania.

— Tak, oczywiście, ale rozmyślałem nad tym i spędziłem nieco czasu, raz jeszcze sprawdzając, co się da. I wiesz co, Hari? Rzeczywiście coś tam nie pasuje. Równanie zaprogramowano nie dość dokładnie i to miejsce, właśnie to, które wskazała Wanda, nie było dobre. Rzeczywiście nie było ładne.

Seldon wyprostował się i zmarszczył brwi.

— Pozwól, że to podsumuję, Yugo. Mała wskazała na coś przypadkowo, powiedziała, że to nie jest dobre, i miała rację?

— Tak. Wskazała fragment, ale nie zrobiła tego przypadkowo; przeciwnie: całkiem rozmyślnie.

— Ależ to niemożliwe.

— A jednak tak było. Byłem przy tym.

— Nie mówię, że tak nie było. Mówię jedynie, że to zwykły zbieg okoliczności.

— Doprawdy? Sądzisz, że przy całej twojej wiedzy o psychohistorii mógłbyś rzucić okiem na nowy zbiór równań i powiedzieć mi, że jedno z nich jest niedobre?

— W takim razie, Yugo, jak to się stało, że wybrałeś akurat ten zbiór równań? Co sprawiło, że wybrałeś właśnie ten fragment, by go powiększyć?

Amaryl wzruszył ramionami.

— Właśnie to zrobiłem przypadkowo. Po prostu bawiłem się przyciskami.

— Ależ to nie mógł być przypadek — mruknął Seldon.

Na chwilę zatopił się w myślach, po czym zadał pytanie, które jeszcze dalej popchnęło rewolucję psychohistoryczną rozpoczętą przez Wandę.

— Yugo, czy już wcześniej miałeś jakieś podejrzenia wobec tych właśnie równań? Czy miałeś jakiś powód, by wierzyć, że coś jest z nimi nie w porządku?

Amaryl bawił się brzegiem kombinezonu; wyglądał na zażenowanego.

— Tak, myślę, że tak. Widzisz…

— Tylko myślisz, że tak było?

— Wiem, że tak było. Jakoś utkwiły mi w pamięci, kiedy je porządkowałem. No wiesz, to nowy zbiór, a moje palce pewnie ześliznęły się z programatora. Wtedy wydawało mi się, że wszystko jest w porządku, ale chyba podświadomie przejmowałem się nimi. Pamiętam, że myślałem, że wyglądają źle, ale miałem inne sprawy do załatwienia i zostawiłem je w spokoju. Kiedy jednak Wanda przypadkowo wskazała dokładnie to miejsce, o które się martwiłem, postanowiłem je sprawdzić. W przeciwnym razie dałbym sobie spokój, uważając, że dziecko powiedziało coś ot tak sobie.

— I wybrałeś właśnie ten fragment równań, by pokazać je Wandzie. Zupełnie jakby dręczyły twoją podświadomość.

— Kto to wie? — powiedział Amaryl, wzruszając ramionami.

— A tuż przedtem byliście blisko siebie, obejmowaliście się i płakaliście?

Amaryl znów wzruszył ramionami; wyglądał na jeszcze bardziej zażenowanego.

— Myślę, że wiem, co się stało, Yugo — rzekł Seldon. — Wanda odczytała twoje myśli.

Amaryl podskoczył, jakby go uderzono.

— Ależ to niemożliwe! Helikończyk powiedział powoli:

— Kiedyś znałem kogoś, kto miał niezwykłe zdolności tego rodzaju — tu pomyślał ze smutkiem o Eto Demerzelu czy, jak go sekretnie nazywał, Daneelu — tyle że on był kimś więcej niż człowiekiem. Jednak jego dar czytania ludziom w myślach, wyczuwania ich nastrojów i nakłaniania ich do określonych zachowań był umysłowy. Być może Wanda ma takie same umiejętności.

— Nie mogę w to uwierzyć — powtórzył z uporem Amaryl.

— Ja mogę — powiedział Seldon — ale nie wiem, co z tym począć. Czuł niewyraźnie, że zaczyna się rewolucja w badaniach psychohistorycznych… ale tylko niewyraźnie.

5

— Tato — powiedział nieco zatroskany Raych — wyglądasz na zmęczonego.

— Zapewne — rzekł Hari Seldon. — Czuję się zmęczony. A jak ty się czujesz?

Raych miał czterdzieści cztery lata i włosy zaczynały mu już siwieć, ale jego wąsy wciąż były gęste i czarne jak wąsy każdego Dahlijczyka. Seldon zastanawiał się, czy Raych je farbuje, ale nie mógł zadać tak niestosownego pytania.

— Masz przerwę w spotkaniach? — spytał.

— Tak, krótką. I cieszę się, że jestem w domu, widzę dziecko, Manellę i Wandę, no i ciebie, tato.

— Dziękuję. Chcę ci coś zakomunikować, Raych. Nie będzie już odczytów. Jesteś mi potrzebny tutaj.

Raych zmarszczył brwi.

— W jakim celu?

Dwukrotnie wyjeżdżał w delikatnej misji, ale było to dawno temu, gdy zagrożeniem stali się joranumici. O ile wiedział, po odsunięciu junty od władzy i przywróceniu rządów imperatora panował spokój.

— Chodzi o Wandę — oznajmił Seldon.

— O Wandę? Czy coś jej się stało?

— Nie, ale zamierzamy sporządzić pełen genom jej, twój, Manelli, a być może również małego dziecka.

— Bellis także? O co tu chodzi? Seldon zawahał się.

— Wiesz, że oboje z matką zawsze uważaliśmy, że masz dar wyzwalania pozytywnych uczuć, coś, co wzbudza czułość i zaufanie.

— Wiem, że tak uważacie. Powtarzałeś to wielokrotnie, kiedy usiłowałeś zachęcić mnie do wykonania trudnego zadania. Ale powiem ci szczerze, że ja nigdy nie czułem czegoś takiego.

— Nie, wzbudziłeś zaufanie moje i… Dors. (Tak trudno mu było wymawiać jej imię, choć upłynęły już cztery lata od jej zniszczenia.) Wzbudziłeś zaufanie Rashelle z Wye, a także Jo-Jo Joranum i Manelli. Jak tego dokonałeś?

— Inteligencją i urokiem osobistym — odparł Raych, szczerząc zęby w uśmiechu.

— A nie przyszło ci do głowy, że miałeś kontakt z ich… naszymi… umysłami?

— Nie, nigdy nie przeszło mi to przez myśl. A teraz, kiedy to powiedziałeś, myślę, że to śmieszne… Z całym szacunkiem, tato.

— A co powiesz na to, że Wanda najprawdopodobniej odczytała myśli Yugo w chwili jego słabości?

— Że to przypadek albo wyobraźnia.

— Raych, znałem kiedyś kogoś, kto panował nad umysłami ludzi tak łatwo, jak my obaj nad konwersacją.

— Kto to był?

— Nie mogę o nim mówić. Uwierz mi na słowo.

— No cóż… — powiedział z powątpiewaniem Raych.

— Byłem w Bibliotece Galaktycznej i sprawdziłem dane na ten temat. Jest pewna ciekawa historia dotycząca tego tematu, ma prawie dwadzieścia tysięcy lat, a tym samym nawiązuje do odległych początków podróży nadprzestrzennych. Dotyczy młodej kobiety, niewiele starszej od Wandy, która potrafiła nawiązać kontakt z całą planetą okrążającą słońce zwane Nemezis.

— To zapewne bajka.

— Zapewne. A przy tym niekompletna. Jednak podobieństwo tamtej kobiety i Wandy jest zdumiewające.

— Tato, co ty planujesz? — spytał Raych.

— Nie jestem pewien, Raych. Muszę poznać genom i znaleźć innych ludzi takich jak Wanda. Myślę, że od czasu do czasu rodzą się ludzie obdarzeni takimi zdolnościami umysłowymi, ale to najczęściej wpędza ich tylko w kłopoty, więc uczą się je ukrywać. A kiedy dorastają, te zdolności i talent są głęboko ukryte w ich umysłach, jakby w pewnym sensie podświadomie bronili się przed sobą. Z pewnością w Imperium, a może nawet pośród czterdziestu miliardów obywateli Trantora musi być więcej osób takich jak Wanda. Gdybym więc znał potrzebny mi genom, mógłbym zrobić im testy.

— I co byś z nimi zrobił, gdybyś ich znalazł?

— Mam przeczucie, że to właśnie oni są mi potrzebni, by dalej rozwijać psychohistorię.

— A Wanda jest pierwszą taką osobą i zamierzasz uczynić z niej psychohistoryka?

— Być może.

— Takiego jak Yugo… O nie, tato!

— Dlaczego?

— Ponieważ chcę, żeby dorastała jak normalna dziewczynka i stała się normalną kobietą. Nie pozwolę, żebyś posadził ją przed Pierwszym Radiantem i zamienił w żyjący pomnik psychohistorycznej matematyki.

— Wcale nie musi do tego dojść, Raych, ale musimy mieć jej genom. Wiesz, że od tysięcy lat sugerowano, że każdy człowiek ma zapis swojego genomu. Tylko ze względu na koszty jego badania nie są powszechnie stosowane, bo nikt nie wątpi w ich użyteczność. Ty na pewno widzisz wypływające z nich korzyści. Przynajmniej poznasz skłonności Wandy do różnych zaburzeń fizjologicznych. Jestem pewien, że gdybyśmy znali genom Yugo, to teraz by nie umierał. Tyle chyba możemy zrobić.

— Być może, tato, ale nic więcej. Mogę się założyć, że Manella będzie w tej sprawie o wiele bardziej stanowcza niż ja.

— No dobrze — odparł Seldon. — Ale pamiętaj, nie wyjeżdżaj z prelekcjami. Jesteś mi potrzebny tu, w domu.

— Zobaczymy — powiedział Raych i wyszedł.

Zakłopotany Seldon został sam. Eto Demerzel, jedyna osoba, która potrafiła manipulować umysłami innych ludzi, wiedziałby, co zrobić. Dors, ze swoją nadludzką wiedzą, też by pewnie wiedziała. On sam miał jedynie mglistą wizję nowej psychohistorii — ale nic poza tym.

6

Uzyskanie genomu Wandy nie było łatwym zadaniem. Po pierwsze, niewielu biofizyków miało odpowiednie laboratoria, a ci, którzy nimi dysponowali, byli wiecznie zajęci. Seldon nie mógł też otwarcie rozmawiać z biofizykami, by ich zainteresować. Czuł, że prawdziwe powody jego zainteresowania umysłowymi zdolnościami Wandy należy koniecznie utrzymać w tajemnicy przed całą Galaktyką. A jakby nie dość było tych kłopotów, badania okazały się piekielnie kosztowne.

Seldon pokręcił głową i zapytał Miana Endeleckiego, biofizyka, z którym się konsultował:

— Dlaczego to jest takie kosztowne, doktorze Endelecki? Nie jestem ekspertem w tej dziedzinie, ale wiem, że proces jest całkowicie skomputeryzowany, a do otrzymania analizy genomu i przeprowadzenia badań w ciągu kilku dni potrzebne są jedynie wycinki skóry.

— To prawda. Nie wystarczy jednak, profesorze Seldon, wyizolować spośród miliardów nukleotydów cząsteczkę DNA tak, by wszystkie pierścienie purynowe i pirymidynowe znajdowały się na odpowiednich miejscach. Każdą z nich należy dokładnie przebadać i porównać z odpowiednim wzorcem. Proszę wziąć pod uwagę, że chociaż mamy rejestry kompletnych genomów, stanowią one jedynie maleńki ułamek wszystkich istniejących genomów, dlatego tak naprawdę nie wiemy, czy możemy traktować je jako wzorcowe.

— Dlaczego mamy ich tak mało? — spytał Helikończyk.

— Powodów jest wiele. Podstawowym problemem są koszty. Tylko niewielu ludzi chce wydawać kredyty na badania, jeśli nie mają uzasadnionych powodów, by myśleć, że ich genom może być uszkodzony. Jeśli zaś nie mają takich podstaw, niechętnie poddają się analizom z obawy, że dowiedzą się czegoś złego. Czy pan naprawdę chce, byśmy wykonali badania genomu pańskiej wnuczki?

— Tak. To dla mnie strasznie ważne.

— Dlaczego? Czy coś wskazuje, że ma zaburzenia metaboliczne?

— Nie. Raczej przeciwnie. Uważam, że jest niezwykłą osobą, i chcę się dowiedzieć, co sprawia, że jest taka.

— W jakim sensie niezwykłą?

— Chodzi ojej umysł, ale niestety nie mogę mówić o tym szczegółowo, gdyż sam nie całkiem wszystko rozumiem. Może zrozumiem, kiedy przeprowadzimy badanie jej genomu.

— Ile ona ma lat?

— Dwanaście. Wkrótce będzie miała trzynaście.

— W takim razie będzie mi potrzebna zgoda jej rodziców. Seldon przełknął ślinę.

— Z tym mogą być problemy. Czy moja zgoda nie wystarczy, skoro jestem jej dziadkiem?

— Mnie by wystarczyła. Rozumie pan jednak, że mówimy o prawie. Nie chcę stracić licencji i pozostać bez pracy.

Seldon musiał raz jeszcze przekonać Raycha. Nie było to łatwe, gdyż ten znów protestował, twierdząc, że i on, i Manella chcą, by Wanda żyła jak normalna dziewczynka. A co będzie, jeśli jej genom okaże się nienormalny? Czy zostanie zamknięta w odosobnieniu, gdzie będą ją kłuli i badali jak jakieś zwierzę laboratoryjne? Czy Hari, oddany fanatycznie Projektowi Psychohistorii, zmusi Wandę, by żyła jedynie pracą, nie da się jej bawić i odseparuje od młodych ludzi w jej wieku? Jednak Seldon nalegał.

— Zaufaj mi, Raych. Nigdy nie skrzywdziłbym Wandy. Ale te badania trzeba koniecznie wykonać. Muszę znać genom Wandy. Jeśli jest tak, jak podejrzewam, możemy stać w obliczu przełomu w psychohistorii, a może nawet zdołamy zmienić przyszłość całej Galaktyki!

Raych dał się wreszcie przekonać i w jakiś sposób uzyskał także zgodę Manelli. We troje zabrali Wandę do biura doktora Endeleckiego.

Mian Endelecki powitał ich w drzwiach. Pomimo całkiem siwych włosów wyglądał bardzo młodo. Popatrzył na dziewczynkę, na której twarzy widać było zaciekawienie, ale ani śladu strachu, a potem spojrzał na towarzyszących jej dorosłych.

— Matka, ojciec i dziadek, nie mylę się, prawda? — spytał, uśmiechając się.

— Nie myli się pan — odparł Seldon.

Raych miał ponurą minę, Manella zaś, której twarz była nieco spuchnięta, a oczy zaczerwienione, wyglądała na zmęczoną.

— A ty masz na imię Wanda, prawda?

— Tak, proszę pana — odpowiedziała cicho dziewczynka.

— Wyjaśnię ci dokładnie, co chcę zrobić. Jak sądzę, jesteś praworęczna?

— Tak, proszę pana.

— Dobrze. Spryskam środkiem znieczulającym mały skrawek twojego lewego przedramienia. Poczujesz tylko, jakby powiał chłodny wiatr. Tylko tyle. Potem pobiorę mały wycinek skóry… naprawdę maleńki. Nie poczujesz bólu, nie będzie krwi ani żadnego śladu. Kiedy skończę, spryskam to miejsce środkiem dezynfekującym. To wszystko zajmie jedynie kilka minut. Zgadzasz się?

— Jasne — powiedziała Wanda, wyciągając rękę.

Kiedy było już po wszystkim, doktor Endelecki oznajmił:

— Umieszczę wycinek pod mikroskopem, wybiorę odpowiednią komórkę i uruchomię mój komputerowy analizator genów. Zaznaczy każdy nukleotyd, ale są ich miliardy, więc prawdopodobnie zajmie to większą część dnia. Oczywiście, wszystko jest skomputeryzowane, więc nie będę tu siedział i obserwował. Nie ma też sensu, by państwo tu pozostawali. Kiedy genom zostanie już przygotowany, jeszcze więcej czasu zabierze przeanalizowanie go. Otrzymanie kompletnych wyników może zabrać kilka tygodni. Dlatego jest to tak kosztowna procedura. Praca jest ciężka i wymaga dużo czasu. Zadzwonię do państwa, kiedy wszystko będzie gotowe. — Odwrócił się, jakby dawał do zrozumienia, że rodzina jest już wolna, i zajął się błyszczącymi przyrządami stojącymi na stole.

— Czy jeśli natknie się pan na coś niezwykłego, skontaktuje się pan ze mną natychmiast? — spytał Seldon. — Bardzo proszę, żeby nie czekał pan na kompletne wyniki, jeśli znajdzie pan coś już w pierwszej godzinie. Proszę nie kazać mi czekać.

— Szansa na znalezienie czegoś w pierwszej godzinie jest niewielka. Poza tym będziemy w kontakcie i obiecuję panu, profesorze Seldon, że jeśli to będzie konieczne, zawiadomię pana natychmiast.

Manella złapała Wandę za rękę i wyprowadziła ją triumfalnie. Raych poszedł za nimi, powłócząc nogami. Helikończyk pochylił się i powiedział:

— To jest ważniejsze, niż pan myśli, doktorze. Endelecki skinął głową i odparł:

— Bez względu na powody, profesorze, zrobię, co w mojej mocy. Seldon wyszedł, zaciskając mocno usta. Nie miał pojęcia, dlaczego sądził, że uda się sporządzić zapis genomu w ciągu pięciu minut, a rzuciwszy na niego okiem, w ciągu następnych pięciu otrzymać odpowiedź na dręczące go pytania. Teraz będzie musiał czekać wiele tygodni, nie wiedząc, co uda się znaleźć.

Zazgrzytał zębami. Czy jego najnowszy pomysł, Druga Fundacja, zostanie kiedyś zrealizowany, czy też jest złudzeniem i na zawsze pozostanie tylko w jego marzeniach?

7

Hari Seldon wszedł do biura doktora Endeleckiego, uśmiechając się nerwowo.

— Powiedział pan „kilka tygodni”, doktorze. A minął już miesiąc. Biofizyk skinął głową.

— Przykro mi, profesorze Seldon, ale chciał pan mieć bardzo dokładne wyniki, więc starałem się je uzyskać.

— No i co pan znalazł? — Z twarzy matematyka nie zniknął wyraz zaniepokojenia.

— Około setki uszkodzonych genów.

— Co takiego?! Uszkodzone geny? Mówi pan poważnie, doktorze?

— Całkiem poważnie. Zawsze tak postępuję. Nie ma genomów bez co najmniej stu uszkodzonych genów, a zazwyczaj jest ich znacznie więcej. Nie jest tak źle, jak pan myśli, rozumie pan?

— Nie, nie rozumiem. To pan jest ekspertem, doktorze, nie ja. Naukowiec westchnął, kręcąc się niespokojnie w fotelu.

— Nie zna się pan na genetyce, prawda, profesorze?

— Nie, nie znam się. Człowiek nie może znać się na wszystkim.

— Ma pan całkowitą rację. Ja nie znam się na… jak to pan nazywa… na pańskiej psychohistorii. — Wzruszył ramionami, po czym kontynuował: — Gdyby chciał pan wyjaśnić mi cokolwiek ze swojej dziedziny, musiałby pan zacząć od samego początku, a i tak pewnie nie zrozumiałbym nawet tego. Jeśli więc chodzi o genetykę…

— Tak?

— Uszkodzony gen zazwyczaj nie oznacza nic złego. Ale są uszkodzone geny tak niepełne i zarazem tak ważne, że powodują straszne zaburzenia. Zdarza się to jednak bardzo rzadko. Większość uszkodzonych genów po prostu przekazuje nie dość dokładną informację. Są podobne do niedokładnie wyważonych kół. Pojazd z takimi kołami będzie się trząsł, a mimo to posuwał się do przodu.

— Czy coś takiego dzieje się z Wandą?

— Tak. Mniej więcej. A poza tym, gdyby wszystkie geny były doskonałe, wyglądalibyśmy i zachowywali się tak samo. To właśnie różnica w genach sprawia, że ludzie różnią się między sobą.

— Ale czy z wiekiem sytuacja się nie pogarsza?

— Tak. W miarę starzenia pogarsza się stan zdrowia nas wszystkich. Kiedy pan wszedł, zauważyłem, że pan utyka. Dlaczego?

— Z powodu ischiasu — mruknął Seldon.

— Chorował pan na to przez całe życie?

— Skądże znowu.

— No widzi pan, z czasem niektóre pańskie geny zwyrodniały i teraz pan utyka.

— A co się stanie z czasem z Wandą?

— Nie wiem. Nie potrafię przewidzieć przyszłości, profesorze. Jak sądzę, tą dziedziną zajmuje się pan. Gdybym jednak miał zaryzykować prognozę, powiedziałbym, że Wandzie nie przytrafi się nic szczególnego… przynajmniej jeśli chodzi o zmiany genetyczne. Zestarzeje się tylko.

— Jest pan pewien? — spytał Seldon.

— Ma pan na to moje słowo. Chciał pan wiedzieć, jak wygląda genom wnuczki, a to znaczy, że podjął pan ryzyko, że dowie się czegoś, o czym czasem lepiej nie wiedzieć. Powiem panu jednak, że nie sądzę, by przytrafiło się jej coś okropnego.

— Mówił pan o uszkodzonych genach. Czy możemy je naprawić? Potrafimy to zrobić?

— Nie. Po pierwsze, to by było bardzo kosztowne. Po drugie, nie wiadomo, czy przyniosłoby trwałe efekty. A poza tym ludzie są temu przeciwni.

— Dlaczego?

— Bo, generalnie rzecz biorąc, są przeciwni nauce. Pan, profesorze, powinien o tym dobrze wiedzieć. Obawiam się, że szczególnie od śmierci Cleona ludzie coraz bardziej skłaniają się ku mistycyzmowi. Nie wierzą, że dzięki nauce można naprawiać geny. Wolą raczej pokładać nadzieję w różnych bóstwach. Szczerze mówiąc, jest mi bardzo trudno kontynuować pracę. Otrzymuję bardzo niewielkie fundusze.

Seldon skinął głową.

— Naprawdę aż nadto dobrze rozumiem pańską sytuację. Psychohistoria wyjaśnia, dlaczego tak się dzieje, choć uczciwie przyznaję, że nie myślałem, że sytuacja pogorszy się tak szybko. Byłem zbyt zajęty pracą, żeby spostrzec piętrzące się wokół mnie trudności. — Westchnął. — Od ponad trzydziestu lat przyglądam się powolnemu rozpadowi Imperium Galaktycznego, a teraz, kiedy wszystko zaczyna się gwałtownie walić, nie wiem, jak moglibyśmy to powstrzymać.

— Próbuje pan tego dokonać? — Endelecki wyglądał na ubawionego.

— Tak, próbuję.

— Życzę wiele szczęścia… A jeśli chodzi o pański ischias, to pięćdziesiąt lat temu można by mu zapobiec. Teraz już nie.

— Dlaczego?

— No cóż, nie istnieją już odpowiednie urządzenia, a ludzie, którzy potrafili je obsługiwać, pracują nad czym innym. Widać wyraźny upadek medycyny.

— Tak jak i innych dziedzin — dorzucił Seldon. — Wróćmy jednak do Wandy. Czuję, że jest bardzo niezwykłą młodą osobą, a jej umysł różni się od umysłów większości jej rówieśników. Czy geny mówią panu coś ojej mózgu?

Biofizyk usiadł wygodnie w fotelu.

— Profesorze Seldon, czy wie pan, ile genów bierze udział w funkcjonowaniu mózgu?

— Nie.

— Przypominam panu zatem, że jeśli chodzi o ciało człowieka, to funkcje mózgu są najbardziej złożone. Szczerze mówiąc, o ile wiemy, nie ma we wszechświecie rzeczy bardziej skomplikowanej niż ludzki mózg. Nie zdziwi się pan zatem, jeśli powiem, że w funkcjonowaniu mózgu odgrywają rolę tysiące genów.

— Tysiące?

— Tak. Nie można więc przyjrzeć się im wszystkim, by znaleźć coś niezwykłego. Jeśli chodzi o Wandę, wierzę panu na słowo. Jest niezwykłą i wybitnie inteligentną dziewczynką, ale jej geny nie mówią mi nic o jej mózgu… jest całkiem normalny.

— Czy mógłby pan znaleźć innych ludzi, których geny odpowiedzialne za funkcjonowanie mózgu są takie same jak u Wandy?

— Bardzo wątpię. Nawet gdyby mózg innej osoby przypominał jej mózg, to i tak byłaby pomiędzy nimi wielka różnica w genach. Nie ma sensu szukać podobieństw. Proszę mi powiedzieć, profesorze, dlaczego myśli pan, że mózg Wandy jest tak niezwykły?

Seldon pokręcił głową.

— Przykro mi, ale nie mogę tego zrobić.

— W takim razie jestem pewien, że i ja nie mogę już nic dla pana zrobić. Jak odkrył pan, że mózg małej funkcjonuje w niezwykły sposób?

— Przypadkowo — mruknął Seldon. — To był czysty przypadek.

— Wobec tego również przypadkowo musi się pan natknąć na ludzi o takim mózgu jak jej. Nic więcej nie można zrobić.

Zapanowało milczenie, które w końcu przerwał Seldon.

— Czy ma mi pan jeszcze coś do powiedzenia?

— Obawiam się, że nie. Z wyjątkiem tego, że przyślę panu rachunek. Helikończyk wstał z trudem, gdyż ischias okropnie mu dokuczał.

— Cóż, bardzo panu dziękuję, doktorze. Proszę mi przysłać rachunek, a natychmiast go ureguluję.

Wyszedł z gabinetu lekarza, zastanawiając się, co teraz powinien zrobić.

8

Tak jak inni intelektualiści, Hari Seldon korzystał swobodnie z Biblioteki Galaktycznej. Najczęściej robił to za pomocą poczty elektronicznej, ale od czasu do czasu odwiedzał bibliotekę osobiście — bardziej po to, by uciec od kłopotów związanych z Projektem Psychohistorii, niż z innych względów. W ciągu kilku ostatnich lat, od kiedy postanowił odnaleźć ludzi podobnych do Wandy, miał na terenie biblioteki własne biuro, by móc nieprzerwanie korzystać z wszelkich danych zgromadzonych w jej olbrzymich zbiorach. Wynajął nawet małe mieszkanie w pobliskim sektorze, by móc chodzić do biblioteki, gdy ogrom badań nie pozwalał mu wrócić do Sektora Streelinga.

Wtedy też jego plan nabrał nowych wymiarów i Seldon zapragnął poznać Lasa Zenowa. Po raz pierwszy miał z nim stanąć twarzą w twarz.

Nie było łatwo zaaranżować prywatne spotkanie z Naczelnym Bibliotekarzem Biblioteki Galaktycznej. Zenow bardzo sobie cenił swoje biuro i często powiadano, że kiedy sam imperator chce zasięgnąć jego rady, musi osobiście przybyć do biblioteki i poczekać na swoją kolej.

Seldon pamiętał jednak, że nie miał kłopotów. Zenow znał go dobrze, choć nigdy się nie spotkali.

— To dla mnie zaszczyt, Pierwszy Ministrze — powiedział na powitanie.

Seldon uśmiechnął się.

— Pewnie pan wie, że już od szesnastu lat nie jestem na tym stanowisku.

— Splendor związany ze stanowiskiem wciąż do pana należy. A poza tym to dzięki panu uwolniono nas od okrutnych rządów junty, która wielokrotnie brutalnie łamała święte prawo neutralności biblioteki.

(Aha, pomyślał Seldon, to dlatego tak chętnie się ze mną spotkał.)

— To tylko plotki — powiedział.

— A teraz niech mi pan powie, w czym mogę mu pomóc? — spytał Zenow, który nie zdołał się powstrzymać, by nie spojrzeć na zegarek.

— Naczelny Bibliotekarzu — zaczai Seldon — nie przyszedłem prosić o coś łatwego do spełnienia. Chciałbym mieć więcej miejsca w bibliotece. Pragnę też uzyskać zezwolenie na sprowadzenie kilku moich współpracowników oraz przeprowadzenie długotrwałego i szczegółowego programu badawczego najwyższej wagi.

Na twarzy Zenowa pojawiła się zgryzota.

— Prosi pan o bardzo wiele. Czy może mi pan wyjaśnić, dlaczego to jest takie ważne?

— Tak. Imperium się rozpada.

Na dłuższą chwilę zapadło milczenie, po czym Zenow rzekł:

— Słyszałem o pańskich badaniach nad psychohistorią. Mówiono mi, że ta nowa dziedzina nauki dość obiecująco wypowiada się na temat przewidywania przyszłości. Czy mówi pan właśnie o tych przepowiedniach?

— Nie. Nie osiągnąłem jeszcze takiego punktu, bym mógł ze stuprocentową pewnością przepowiadać przyszłość. Ale pan nie potrzebuje psychohistorii, by wiedzieć, że Imperium się rozpada. Sam pan zapewne widzi tego dowody.

Zenow westchnął.

— Profesorze Seldon, praca w bibliotece pochłania mnie całkowicie. Jeśli chodzi o politykę i zagadnienia społeczne, jestem jak dziecko.

— Może pan, jeśli tylko zechce, sprawdzić informacje gromadzone w zbiorach bibliotecznych. Jeśli rozejrzymy się choćby po biurze, w którym jesteśmy, znajdziemy mnóstwo najróżniejszych danych pochodzących z całego Imperium Galaktycznego.

— Obawiam się, że dowiaduję się o nich ostatni — powiedział Zenow, uśmiechając się smutno. — Zna pan to stare przysłowie: „Szewc bez butów chodzi”. Wydaje mi się jednak, że zaczęła się odnowa Imperium. Znów mamy imperatora.

— Tylko nominalnie, Naczelny Bibliotekarzu. W wielu odległych prowincjach słowo „imperator” jest wymieniane jedynie rytualnie, i to tylko od czasu do czasu, a on sam nie odgrywa takiej roli jak jego poprzednicy. Światy Zewnętrzne sprawują władzę według swoich programów, a co ważniejsze, kontrolują lokalne siły zbrojne pozostające poza zasięgiem władzy imperatora. Gdyby imperator zechciał narzucić swoją władzę gdziekolwiek poza Światami Wewnętrznymi, nie udałoby mu się tego dokonać. Sądzę, że nie upłynie nawet dwadzieścia lat, nim niektóre ze Światów Zewnętrznych ogłoszą niepodległość. Zenow westchnął raz jeszcze.

— Jeśli się pan nie myli, żyjemy w najgorszych czasach, jakie Imperium kiedykolwiek widziało. Ale co to ma wspólnego z pańską prośbą o zwiększenie powierzchni biurowej oraz zatrudnienie dodatkowych pracowników?

— Jeśli Imperium się rozpada, Biblioteki Galaktycznej może nie ominąć powszechna rzeź.

— Nie, to niemożliwe — zaprzeczył żarliwie Zenow. — Bywały już gorsze czasy, a zawsze rozumiano, że Biblioteka Galaktyczna na Trantorze, jako skarbnica wiedzy całej ludzkości, musi pozostać nietknięta. I tak też będzie w przyszłości.

— Może być inaczej. Sam pan powiedział, że junta pogwałciła neutralność biblioteki.

— Nie było to nic poważnego.

— Ale może się okazać poważniejsze następnym razem, a my nie możemy pozwolić, by ta skarbnica wiedzy całej ludzkości uległa zagładzie.

— A jak obecność pańskich ludzi zapobiegnie temu?

— Nie zapobiegnie. Ale zapobiegnie temu projekt, który chcę przeprowadzić. Chcę stworzyć wielką encyklopedię zawierającą wszelką wiedzę, jakiej będzie potrzebowała ludzkość, by odbudować społeczeństwa, gdyby stało się to, co najgorsze. Jeśli pan chce, możemy ją nazwać Encyklopedią Galaktyczną. Nie potrzebujemy wszystkich zbiorów, które zawiera biblioteka. Większość danych nie ma specjalnego znaczenia. Biblioteki prowincjonalne, rozsiane po całej Galaktyce, także mogą ulec zagładzie, a jeśli do tego nie dojdzie, i tak zawsze można uzyskać większość danych, łącząc się komputerowo z Biblioteką Galaktyczną. Zamierzam stworzyć zupełnie niezależny i możliwie najbardziej zwięzły zbiór informacji niezbędnych ludzkości.

— A jeśli i on zostanie zniszczony?

— Mam nadzieję, że tak się nie stanie. Chcę znaleźć jakiś świat, daleko na peryferiach Galaktyki, gdzie będę mógł przenieść moich Encyklopedystów, jak ich nazywam, aby mogli spokojnie pracować. Dopóki nie znajdę takiego miejsca, chcę, by ludzie tworzący zawiązek tej grupy pracowali tu, wykorzystując urządzenia biblioteki. To oni zdecydują, jakie informacje będą przydatne dla celów projektu.

— Rozumiem pański punkt widzenia, profesorze Seldon — skrzywił się Zenow — nie jestem jednak pewien, czy to będzie możliwe.

— Dlaczego nie, Naczelny Bibliotekarzu?

— Bo nawet pozycja Naczelnego Bibliotekarza nie czyni mnie monarchą absolutnym. Mamy tu dość duży zarząd, będący swego rodzaju ciałem ustawodawczym, dlatego proszę nie myśleć, że sam mogę przeforsować Projekt Encyklopedii.

— Jestem zdumiony.

— Musi pan to zrozumieć. Nie jestem lubianym Naczelnym Bibliotekarzem. Zarząd już od wielu lat walczy o ograniczenie dostępu do zbiorów. Do tej pory opierałem się ich zakusom. Drażni ich nawet to, że udostępniłem panu małe biuro.

— Ograniczenie dostępu?

— Właśnie. Jeśli ktokolwiek będzie potrzebował informacji, będzie się musiał skontaktować z bibliotekarzem, a ten wyszuka mu je. Zarząd nie życzy sobie, by ludzie mieli wolny wstęp do biblioteki i by sami obsługiwali komputery. Członkowie zarządu twierdzą, że koszty utrzymania w dobrym stanie komputerów i innego sprzętu stają się zbyt duże.

— Ależ to niemożliwe. Biblioteka Galaktyczna tradycyjnie od tysiącleci jest dostępna dla wszystkich.

— Owszem, ale w ostatnich latach kilkakrotnie okrojono budżet biblioteki i nie mamy już takich funduszy jak dawniej. Coraz trudniej nam utrzymać wyposażenie w odpowiednim stanie.

Seldon potarł podbródek.

— Jeżeli budżet jest okrajany, to jak rozumiem, powinniście zmniejszyć wynagrodzenia pracowników i zwolnić ludzi albo przynajmniej nie zatrudniać nowych.

— Ma pan rację.

— W takim razie jak zdołacie zrealizować nowe zadania, skoro pracowników będzie ubywało, a tych, którzy pozostaną, zasypie grad próśb o udzielenie informacji?

— Pomysł jest taki, że nie będziemy udzielać wszelkich informacji, o które zostaniemy poproszeni, a jedynie te, które sami uznamy za ważne.

— Wobec tego ograniczony zostanie nie tylko wolny wstęp do biblioteki, ale i dostęp do informacji.

— Obawiam się, że właśnie tak się stanie.

— Nie chce mi się wierzyć, by jakikolwiek bibliotekarz mógł tego pragnąć.

— Pan, profesorze Seldon, nie zna Gennaro Mummery’ego. — Dostrzegłszy zdumienie w oczach Seldona, Zenow dodał: — Zastanawia się pan, kto to? Jest przywódcą tej części zarządu, która pragnie zamknąć bibliotekę dla mas. Coraz więcej członków zarządu staje po jego stronie. Gdybym pozwolił, by pan i pańscy współpracownicy pracowali w bibliotece jako niezależna jednostka, wielu członków zarządu, którży być może nie są po stronie Mummery’ego i którzy sprzeciwiają się, by jakikolwiek dział biblioteki podlegał kontroli, chyba że jest to kontrola ze strony samych bibliotekarzy, mogłoby go poprzeć. A wtedy zmuszono by mnie do rezygnacji ze stanowiska.

— Niech pan na to spojrzy z innej strony — powiedział Seldon w nagłym przypływie energii. — Już sam pomysł zamknięcia biblioteki, utrudnienia dostępu do zbiorów czy też odmowa udzielenia wszystkich informacji, że nie wspomnę o okrojeniu budżetu: wszystko to jest wyraźnym znakiem rozpadu Imperium. Zgadza się pan ze mną?

— Jeśli spojrzeć na to z tej strony, to może pan mieć rację.

— W takim razie proszę mi pozwolić porozmawiać z zarządem. Chciałbym wyjaśnić, co może przynieść przyszłość i co pragnę zrobić. Być może uda mi się ich przekonać, tak jak, mam nadzieję, przekonałem pana.

Zenow zastanawiał się chwilę.

— Proszę bardzo, niech pan spróbuje, musi pan jednak z góry wiedzieć, że to się może nie udać.

— Muszę przynajmniej spróbować. Proszę zrobić co w pańskiej mocy i dać mi znać, kiedy i gdzie będę się mógł spotkać z zarządem.

Seldon wyszedł od Zenowa w dość ponurym nastroju. Wszystko, co powiedział Naczelnemu Bibliotekarzowi, było prawdą, choć banalną. Prawdziwy powód jego zainteresowania biblioteką pozostał tajemnicą. Częściowo dlatego, że sam go jeszcze dokładnie nie znał.

9

Smutny Hari Seldon siedział cierpliwie przy łóżku Amaryla. Yugo był kompletnie wyczerpany. Na nic zdałaby się pomoc medyczna, nawet gdyby się zgodził, by mu jej udzielono; a on oczywiście odmówił.

Miał zaledwie pięćdziesiąt pięć lat. Seldon miał sześćdziesiąt sześć, a mimo to wciąż cieszył się stosunkowo dobrym zdrowiem. Dokuczał mu jedynie ischias, czy jak go tam zwą, i z tego powodu czasami utykał.

— Wciąż tu jesteś, Hari? — spytał Amaryl, otwierając oczy. Seldon skinął głową.

— Nie opuszczę cię.

— Dopóki nie umrę?

— Tak — odparł Hari, a następnie rzucił gniewnie: — Dlaczego to zrobiłeś, Yugo? Gdybyś żył rozważnie, miałbyś przed sobą jeszcze dwadzieścia albo trzydzieści lat.

Amaryl uśmiechnął się blado.

— Żyć rozważnie? Masz na myśli branie urlopu? Jeżdżenie na wczasy? Zabawianie się błahostkami?

— Tak. Tak.

— Albo tęskniłbym za pracą, albo polubiłbym to marnowanie czasu, tak więc te dwadzieścia lub trzydzieści lat, o których mówisz, nic by nie dało. Przyjrzyj się sobie.

— Co masz na myśli?

— Za panowania Cleona przez dziesięć lat byłeś Pierwszym Ministrem. Jak często zajmowałeś się wtedy nauką?

— Jedną czwartą czasu poświęcałem psychohistorii — powiedział łagodnie Seldon.

— Przesadzasz. Gdyby nie ja i moja praca w pocie czoła, nastąpiłby regres w badaniach psychohistorycznych.

Seldon skinął głową

— Masz rację, Yugo — przyznał. — Jestem ci za to wdzięczny.

— I przedtem, i teraz, gdy poświęcałeś połowę swego czasu na obowiązki administracyjne, kto się zajmował prawdziwą pracą? Co?

— Ty, Yugo.

— No właśnie. — Amaryl znów zamknął oczy.

— Ale przecież zawsze chciałeś przejąć te obowiązki administracyjne, gdybyś mnie przeżył.

— Nie! Pragnąłem stać na czele Projektu, by utrzymać odpowiedni kierunek badań. Wszelką administrację powierzyłbym komuś innemu.

Oddech Amaryla stał się rzężący, ale po chwili matematyk obrócił się, otworzył oczy i spojrzał prosto na Hariego.

— Co się stanie z psychohistorią, gdy mnie zabraknie? Myślałeś o tym? — spytał.

— Tak, myślałem. I chcę z tobą o tym porozmawiać. Może to cię zadowoli. Yugo, wierzę, że psychohistorię można zrewolucjonizować.

Amaryl zmarszczył lekko brwi.

— Jak? Nie podoba mi się to słowo.

— Posłuchaj, przecież to twój pomysł. Wiele lat temu powiedziałeś mi, że powinny zostać ustanowione dwie Fundacje. Oddzielne, odizolowane od siebie i bezpieczne. Zaprojektowane tak, by ewentualnie mogły posłużyć jako zalążek Drugiego Imperium Galaktycznego. Pamiętasz? To był twój pomysł.

— Równania psychohistoryczne…

— Wiem. Sugerowały takie rozwiązanie. Jestem bardzo zajęty, gdyż właśnie nad tym pracuję. Udało mi się wycyganić biuro w Bibliotece Galaktycznej…

— Biblioteka Galaktyczna. — Amaryl jeszcze bardziej zmarszczył brwi. — Nie lubię ich. To banda zadowolonych z siebie idiotów.

— Naczelny Bibliotekarz, Las Zenow, nie jest taki zły, Yugo.

— Spotkałeś kiedykolwiek bibliotekarza o nazwisku Mummery, Gennaro Mummery?

— Nie, ale słyszałem o nim.

— To człowiek godny pożałowania. Posprzeczaliśmy się pewnego razu, gdy insynuował, że coś źle odłożyłem. Nic takiego nie zrobiłem, więc okropnie się wtedy zdenerwowałem. Nagle poczułem się tak, jakbym znów znalazł się w Dahlu. Jeśli chodzi o kulturę Dahla, tamtejszy język przypomina kloakę pełną inwektyw. Użyłem kilku, zwracając się do niego, i powiedziałem mu, że przeszkadza w rozwoju psychohistorii, więc zapisze się w dziejach jako wieśniak. Prawdę mówiąc, dodałem do tego jeszcze kilka epitetów. — Amaryl zachichotał cicho. — Pamiętam, że aż zaniemówił.

Nagle Seldon zrozumiał, skąd się wzięła niechęć Mummery’ego do obcych, a zwłaszcza do ludzi związanych z psychohistorią, ale nie skomentował tego ani słowem.

— Chodzi o to, Yugo, że chciałeś, by powstały dwie Fundacje. Gdyby jedna upadła, druga będzie się nadal rozwijała. Ale my poszliśmy dalej.

— W jakim sensie?

— Pamiętasz, jak dwa lata temu Wanda zdołała odczytać twoje myśli i zauważyła defekt części równania w Pierwszym Radiancie?

— Tak, oczywiście.

— Znajdziemy innych ludzi podobnych do niej. Założymy Fundację składającą się głównie z naukowców, którzy zachowają wiedzę dotyczącą ludzkości i posłużą jako zalążek Drugiego Imperium. Ale będzie też Druga Fundacja złożona jedynie z psychohistoryków, wybitnie uzdolnionych intelektualistów, którzy będą potrafili pracować nad psychohistorią i zająć się wszelkimi jej aspektami. Rozwiną ją znacznie szybciej, niż mogliby to kiedykolwiek zrobić pojedynczy myśliciele. Będą grupą, która z czasem wprowadzi udoskonalenia. Będą zawsze w tle, śledząc rozwój nauki. Będą obrońcami Imperium.

— Wspaniale! — powiedział słabo Amaryl. — Wspaniale! Widzisz, wybrałem właściwą chwilę, by umrzeć. Nie zostało mi już nic do zrobienia.

— Nie mów tak, Yugo.

— Nie rób zamieszania z tego powodu. Jestem zbyt zmęczony, by cokolwiek zrobić. Dziękuję… dziękuję ci… że mi powiedziałeś — jego głos był coraz słabszy — o tej rewolucji. Sprawiła, że jestem szczęśliwy… szczęśliwy… szczę…

Tak brzmiały ostatnie słowa Amaryla.

Seldon pochylił się nad łóżkiem. Łzy napłynęły mu do oczu i pociekły po policzkach.

Odszedł jeszcze jeden stary przyjaciel. Najpierw Demerzel, Cleon, Dors, a teraz Yugo… Zostawił po sobie pustkę i samotność, w której on ma się starzeć.

A rewolucja, dzięki której Amaryl umarł szczęśliwy, może nigdy nie nadejść. Czy uda się mu wykorzystać zbiory Biblioteki Galaktycznej?

Czy znajdzie ludzi podobnych do Wandy? I najważniejsze, jak długo to potrwa?

Seldon miał sześćdziesiąt sześć lat. Gdyby tylko mógł zapoczątkować tę rewolucję w wieku trzydziestu dwóch, gdy przybył na Trantor…

Teraz mogło już być za późno.

10

Gennaro Mummery kazał mu czekać. Z rozmysłem postąpił tak nieuprzejmie, a nawet bezczelnie, lecz Hari Seldon zachował spokój.

Seldon bardzo potrzebował pomocy Mummery’ego, gdyby więc rozzłościł się na bibliotekarza, obróciłoby się to przeciwko niemu. Prawdę mówiąc, Mummery byłby zachwycony, gdyby Helikończyk wpadł w złość.

Tak więc Seldon starał się opanować i czekał, aż Mummery zechce wreszcie przyjść. Widział go już przedtem, ale tylko z oddali. Teraz po raz pierwszy mieli się spotkać osobiście.

Gennaro był niski i otyły, miał okrągłą twarz i ciemną małą brodę. Na jego twarzy gościł uśmiech, ale Seldon podejrzewał, że taki przyklejony uśmiech nie ma żadnego znaczenia. Odsłaniał jedynie żółtawe zęby, a nieodłączna czapka bibliotekarza miała podobny żółtawy odcień i brązowy otok.

Seldon poczuł, że robi mu się niedobrze. Pomyślał, że nie lubiłby Mummery’ego, nawet gdyby nie miał po temu powodu.

— No cóż, profesorze Seldon, w czym mogę panu pomóc? — spytał Mummery bez żadnych wstępów. Popatrzył na zegar na ścianie, ale nie przeprosił za spóźnienie.

— Chciałem pana prosić, by przestał się pan sprzeciwiać mojej obecności w bibliotece.

Bibliotekarz rozłożył ręce.

— Jest pan tu od dwóch lat. O jakim sprzeciwie pan mówi?

— Do tej pory ta część zarządu, którą reprezentuje pan oraz ci, którzy podzielają pańskie poglądy, nie mogła odwołać Naczelnego Bibliotekarza, ale w przyszłym miesiącu odbędzie się następne zebranie, a Las Zenow powiedział mi, że nie jest pewien, jaki będzie jego rezultat.

Mummery wzruszył ramionami.

— Ja też nie jestem pewien. Pańska dzierżawa, jeśli możemy to tak nazwać, równie dobrze może zostać przedłużona.

— Ale ja potrzebuję czegoś więcej. Chcę sprowadzić do biblioteki kilku moich współpracowników. Sam nie zdołam zrealizować projektu, w który jestem zaangażowany. Chodzi o ewentualne przygotowanie niezbędnych danych dla potrzeb bardzo szczególnej encyklopedii.

— Na pewno pańscy współpracownicy mogą pracować, gdzie zechcą. Trantor jest wielkim światem.

— Musimy pracować tu, w bibliotece. Jestem już starym człowiekiem i muszę się spieszyć.

— Któż może zatrzymać upływ czasu? Nie sądzę, by zarząd pozwolił panu na sprowadzenie współpracowników do biblioteki. Chcecie się wbić klinem pomiędzy nas, profesorze?

(Tak, w rzeczy samej, pomyślał Seldon, ale nic nie powiedział.)

— Nie udało mi się powstrzymać pana, profesorze. Na razie. Sądzę jednak, że uda mi się powstrzymać pańskich współpracowników.

Seldon zrozumiał, że zmierza donikąd. Pomyślał, że powie szczerze, co myśli.

— Panie Mummery, z pewnością pańska wrogość wobec mnie nie ma charakteru osobistego. Jestem przekonany, że rozumie pan, jak wielkie znaczenie ma praca, którą wykonuję.

— Ma pan na myśli swoją psychohistorię. Opracowywał pan jej zasady przez ponad trzydzieści lat. I do czego pan doszedł?

— Właśnie o to chodzi. Teraz mogę do czegoś dojść.

— To niech pan do tego dochodzi na Uniwersytecie Streelinga. Dlaczego musi pan pracować w Bibliotece Galaktycznej?

— Niech mnie pan posłucha. Chce pan zamknąć bibliotekę dla ludności. Chce pan zniszczyć odwieczną tradycję. Co na to pańskie serce?

— Tu nie jest potrzebne serce, ale fundusze. Z pewnością Naczelny Bibliotekarz wypłakał się panu w ramię, opowiadając o naszych zgryzotach. Dotacje są coraz mniejsze, pensje obcinane, brakuje pracowników. Co mamy robić? Musimy zmniejszyć zakres naszych usług, a już na pewno nie stać nas na utrzymywanie pana, pańskich współpracowników, biura i sprzętu pomocniczego.

— Czy tę sytuację przedstawiono imperatorowi?

— Ależ profesorze, jest pan marzycielem. Czyż nie jest prawdą, że pańska psychohistoria powiada, że Imperium chyli się ku upadkowi? Słyszałem, że nazywa się pana Krukiem, i jak rozumiem, wynika to z przekonania, że ów ptak zwiastuje nieszczęście.

— To prawda, że nadchodzą złe czasy.

— A pan wierzy, że biblioteka jest odporna na ich skutki? Profesorze, biblioteka jest moim życiem. Pragnę jeszcze pożyć, ale nie uda mi się to, jeśli nie znajdziemy sposobu na powiększenie kurczących się dotacji. Przychodzi pan tu z nadzieją, że nie zamkniemy biblioteki, i uważa, że jest pan jej dobroczyńcą. To się nie uda, profesorze. To się po prostu nie uda.

— A gdybym znalazł dla pana kredyty? — spytał zdesperowany Seldon.

— Doprawdy? A w jaki sposób?

— A gdybym porozmawiał z imperatorem? Byłem kiedyś Pierwszym Ministrem, więc spotka się ze mną i wysłucha mnie.

— I wydobędzie pan od niego fundusze? — Mummery roześmiał się.

— Jeśli tak się stanie, jeśli zwiększę pański budżet, to czy będę mógł tu sprowadzić moich współpracowników?

— Niech pan najpierw sprowadzi kredyty — powiedział bibliotekarz — a wtedy zobaczymy. Wątpię jednak, by to się panu udało.

Mummery wyglądał na bardzo pewnego siebie. Seldon zastanawiał się, jak często i jak bezskutecznie Biblioteka Galaktyczna zabiegała o pomoc imperatora.

Zastanawiał się też, czy jego zabiegi dadzą cokolwiek.

11

Imperator Agis XIV nie miał właściwie prawa do używania tego imienia. Odziedziczywszy tron, przybrał je celowo, by utożsamiano go z tymi Agisami, którzy rządzili dwa tysiące lat wcześniej, w większości dość zręcznie — szczególnie z Agisem VI, który panował czterdzieści dwa lata, utrzymując porządek w prosperującym Imperium silną ręką, choć nie tyranią.

Agis XIV nie przypominał żadnego z poprzednich Agisów — jeśli zapisy holograficzne mają jakąś wartość. Jednak prawdę mówiąc, imperator nie wyglądał w ogóle tak, jak na oficjalnym hologramie dla poddanych.

Tak naprawdę, pomyślał Seldon w przypływie nostalgii, tylko imperator Cleon, pomimo swych wad i słabości, wyglądał rzeczywiście godnie.

Agis XIV się tak nie prezentował. Helikończyk nigdy nie widział go z bliska, a te kilka hologramów, które obejrzał, zostało wręcz bezwstydnie podrobione. Nadworny holografik doskonale znał się na robocie, pomyślał skwaszony Seldon.

Agis XIV był niski, miał brzydką twarz i nieco wyłupiaste oczy, których nie rozjaśniała inteligencja. Do zasiadania na tronie upoważniało go wyłącznie to, że w bocznej linii był krewnym Cleona.

Jednak by oddać mu sprawiedliwość, trzeba przyznać, że nie usiłował grać roli potężnego imperatora. Lubił, gdy nazywano go — co łatwo zrozumieć — „obywatelem imperatorem”, i tylko wytyczne protokołu imperialnego oraz bezczelne okrzyki członków Gwardii Imperialnej powstrzymywały go przed wejściem na tereny okryte kopułą i wędrowaniem po drogach Trantora. Widocznie pragnął uścisnąć dłonie obywateli i wysłuchać ich bolączek.

(Punkt dla niego, pomyślał Seldon, nawet jeśli nigdy mu się to nie uda.)

— Dziękuję, panie, że zechciałeś mnie widzieć — powiedział cicho Helikończyk, kłaniając się.

Agis XIV miał dźwięczny i dość atrakcyjny głos, który zupełnie nie pasował do jego wyglądu.

— Były Pierwszy Minister musi mieć przecież przywileje, choć przyznaję, że zdumiała mnie moja odwaga, gdy zgodziłem się pana przyjąć.

W jego słowach pobrzmiewał humor, Seldon zaś zrozumiał nagle, że człowiek może nie wyglądać na inteligentnego, a mimo to nim być.

— Odwaga, panie?

— A jakże. Czyż nie nazywają pana Seldonem Krukiem?

— Po raz pierwszy usłyszałem to określenie dopiero wczoraj.

— Zapewne odnosi się ono do pańskiej psychohistorii, dzięki której przewidział pan Upadek Imperium.

— Panie, ona tylko wskazuje możliwy rozwój wypadków…

— Właśnie dlatego łączy się pana z mitycznym ptakiem uważanym za zły omen. Sądzę, że jest pan nim.

— Mam nadzieję, że tak nie jest, panie.

— Dobrze, dobrze. Zapisy są jasne. Eto Demerzel, dawny Pierwszy Minister Cleona, był pod wrażeniem pańskiej pracy i proszę zobaczyć, co się stało: zmuszono go do rezygnacji ze stanowiska i wygnano. Sam imperator Cleon był pod wrażeniem pańskiej pracy i proszę zobaczyć, co się stało: został zamordowany. Junta wojskowa była pod wrażeniem pańskiej pracy i proszę zobaczyć, co się stało: pozbyto się jej. Nawet joranumici, jak powiadają, byli pod wrażeniem pańskiej pracy i zostali zniszczeni. A teraz, Seldonie Kruku, przychodzi pan do mnie. Czegóż się mogę spodziewać?

— Cóż, niczego złego, panie.

— Też tak sądzę, bo w przeciwieństwie do tamtych nie jestem pod wrażeniem pańskiej pracy. A teraz proszę mi powiedzieć, co pana do mnie sprowadza.

Słuchał uważnie, nie przerywając, gdy Seldon wyjaśniał, jak ważne jest rozpoczęcie nowego projektu badawczego mającego doprowadzić do powstania encyklopedii, w której zostanie zapisana ludzka wiedza, na wypadek gdyby miało się wydarzyć to, co najgorsze.

— No tak — powiedział w końcu Agis XIV — a więc jest pan rzeczywiście przekonany, że Imperium upadnie.

— Wszystko na to wskazuje, panie, nie byłoby więc rozważnie nie brać takiej możliwości pod uwagę. W pewnym sensie chciałbym temu zapobiec, jeśli zdołam… albo zmniejszyć skutki, jeśli nie uda mi się powstrzymać Upadku.

— Seldonie Kruku, jeśli nadal będzie pan wtykał nos we wszystko, to jestem przekonany, że Imperium istotnie upadnie i nic już temu nie zapobiegnie.

— Tak nie jest, panie. Ja tylko proszę o pozwolenie na pracę.

— Och, proszę bardzo, ale jakoś nie mogę zrozumieć, czego pan chce ode mnie. Po co opowiedział mi pan to wszystko o encyklopedii?

— Bo chcę, panie, pracować w Bibliotece Galaktycznej, a dokładniej mówiąc, chcę, by pracowali tam ze mną inni ludzie.

— Zapewniam, że nie stanę panu na drodze.

— To za mało, panie. Potrzebuję pomocy Waszej Imperialnej Mości.

— W jakim sensie, były Pierwszy Ministrze?

— Chodzi o fundusze. Biblioteka musi mieć odpowiedni budżet, gdyż w przeciwnym razie zamknie drzwi dla ludności, a ja zostanę eksmitowany.

— Kredyty! — W głosie imperatora zabrzmiało zdziwienie. — Przyszedł pan do mnie po kredyty?

— Tak, panie.

Agis XIV wstał zaniepokojony. Seldon także wstał natychmiast, ale imperator nakazał mu gestem, by usiadł.

— Niech pan siada i nie traktuje mnie jak imperatora. Nie jestem imperatorem. Nie chciałem tronu, ale zmuszono mnie, bym go objął. Byłem najbliżej spokrewniony z dynastią, a oni wciąż trajkotali, że Imperium potrzebuje imperatora. Tak więc mają mnie i pewnie tak jest dla nich wygodnie. Kredyty! Sądzi pan, że mam kredyty! Mówi pan o rozpadzie Imperium. A jak pana zdaniem się ono rozpada? Myśli pan o powstaniu? A może o wojnie domowej? O zamieszkach tu i tam? Nie. Niech pan pomyśli o kredytach. Czy zdaje pan sobie sprawę, że nie mogę zebrać jakichkolwiek podatków z połowy prowincji Imperium? Wciąż są częścią Imperium. Pozdrawiają Imperium! Oddają cześć imperatorowi! Ale w ogóle nie płacą podatków, a ja nie mam odpowiednich sił, by je zebrać. A skoro nie potrafię wyegzekwować od nich kredytów, to tak naprawdę nie są częścią Imperium, zgadza się pan? Kredyty! Imperium cierpi na chroniczny i przerażający ich deficyt. Za nic już nie mogę płacić. Myśli pan, że mam wystarczające fundusze na utrzymanie terenów pałacowych? Nawet na to mam ich za mało. Muszę wiązać koniec z końcem. Muszę się godzić na upadek pałacu. Muszę się godzić, by wielu członków świty umierało z wyczerpania. Profesorze Seldon, chce pan kredytów, ale ja ich nie mam. Gdzie miałbym znaleźć kredyty na utrzymanie biblioteki? Powinni być mi wdzięczni, że każdego roku udaje mi się wysupłać dla nich cokolwiek. — Kończąc, imperator uniósł ręce dłońmi do góry, jakby chciał podkreślić pustkę imperialnej kiesy.

Hari Seldon był zdumiony.

— Panie, jeśli nawet brakuje ci kredytów, wciąż cieszysz się prestiżem. Czy nie mógłbyś rozkazać bibliotekarzom, by pozwolili mi zatrzymać biuro, a także sprowadzić współpracowników, którzy pomogliby mi w tych niezwykle ważnych badaniach?

Agis XIV usiadł, jakby uspokoił się, gdy rozmowa przesiała dotyczyć kredytów.

— Zdaje pan sobie sprawę, że zgodnie z odwieczną tradycją Biblioteka Galaktyczna jest niezależna od Imperium, przynajmniej jeśli chodzi o zarządzanie. Sama ustanawia swe prawa, a czyni tak od czasów Agisa VI, mojego imiennika — uśmiechnął się — który usiłował kontrolować przepływ informacji w bibliotece. Nie udało mu się, a skoro nie powiodło się to wielkiemu Agisowi VI, sądzi pan, że mi się powiedzie?

— Nie proszę, panie, byś używał siły. Okaż jedynie swoją wolę. Skoro nie chodzi o podstawowe funkcje biblioteki, na pewno będą zadowoleni, mogąc uszanować imperatora i spełnić jego życzenie.

— Jak mało wie pan o bibliotece i jej zarządzie, profesorze Seldon. Co prawda mogę wyrazić życzenie, jednak delikatnie, upewniwszy się, że urażeni, nie postąpią wbrew mej woli. Są bardzo wyczułem na najmniejsze nawet oznaki kontroli imperialnej.

— Co w takim razie mam zrobić? — spytał Seldon.

— Cóż, może coś panu podpowiem, bo przyszła mi do głowy pewna myśl. Jestem zwyczajnym obywatelem i jeśli zechcę, mogę odwiedzić Bibliotekę Galaktyczną. A ponieważ leży ona na terenach pałacowych, nie naruszę protokołu, jeśli tam pójdę. Pan pójdzie ze mną i będziemy się zachowywali wobec siebie ostentacyjnie przyjaźnie. O nic ich nie będę prosił, ale jeśli zauważą, że spacerujemy ramię w ramię, być może ktoś z członków ich ważnego zarządu spojrzy na pana przyjaźniej niż dotychczas. Niestety, tylko tyle mogę dla pana zrobić.

Głęboko rozczarowany Seldon zastanawiał się, czy to wystarczy.

12

— Nie wiedziałem, profesorze Seldon, że jest pan tak zaprzyjaźniony z imperatorem — powiedział Las Zenow, a w jego głosie słychać było podziw.

— Dlaczego miałbym nie być? Jak na imperatora postępuje bardzo demokratycznie, a poza tym interesują go moje doświadczenia jako Pierwszego Ministra za czasów Cleona.

— Na wszystkich wywarło to ogromne wrażenie. Od wielu lat w naszych progach nie gościł żaden imperator. Zazwyczaj, gdy imperator potrzebuje czegoś z biblioteki…

— Wyobrażam sobie. Dzwoni i zanosi mu się to przez grzeczność.

— Kiedyś zaproponowano — powiedział swobodnie Zenow — by w pałacu imperatora zainstalować zestaw urządzeń komputerowych podłączonych bezpośrednio do systemu biblioteki, żeby nie musiał czekać na wykonanie usługi. To było dawno temu, gdy kredyty płynęły szerokim strumieniem, ale wie pan, ten wniosek upadł.

— Doprawdy?

— O tak, prawie cały zarząd zgodził się co do tego, że w ten sposób imperator byłby zbyt mocno związany z biblioteką, a to mogłoby zagrozić naszej niezależności od rządu.

— A czy ten zarząd, który nie ugiął się, by oddać cześć imperatorowi, zgadza się, bym pozostał w bibliotece?

— W tej chwili tak. Panuje przekonanie, a ja zrobiłem co w mojej mocy, by je wzmocnić, że jeśli nie będziemy uprzejmi dla osobistego przyjaciela imperatora, zaprzepaścimy szansę na podwyższenie dotacji, więc…

— A więc kredyty czy choćby cień szansy na nie przemówiły ludziom do rozsądku.

— Chyba tak.

— I mogę sprowadzić moich współpracowników?

— Obawiam się, że nie — powiedział zakłopotany Zenow. — Widziano imperatora przechadzającego się tylko z panem, a nie z pańskimi ludźmi. Przykro mi, profesorze.

Seldon wzruszył ramionami. Ogarnęła go głęboka melancholia. I tak nie miał współpracowników, których mógłby ze sobą zabrać. Przez pewien czas miał nadzieję, że znajdzie ludzi takich jak Wanda, ale nie udało mu się. On także będzie potrzebował funduszy, by przeprowadzić odpowiednie badania. I on również nie miał nic.

13

Trantor, stolica Imperium Galaktycznego, zmienił się znacznie od dnia, gdy trzydzieści osiem lat wcześniej Hari wysiadł ze statku nad-przestrzennego, który przyleciał z jego rodzinnego Helikonu. Czy to tylko wyblakłe wspomnienia starego człowieka, które sprawiają, że Trantor wygląda w nich tak promiennie? — zastanawiał się Hari. A może to bujna wyobraźnia, którą mamy w młodości? Czy młodego człowieka z prowincjonalnego Świata Zewnętrznego mogły nie zachwycić jaśniejące miasta, błyszczące kopuły, tłumy śpieszących się kolorowo ubranych ludzi, którzy we dnie i w nocy niemal wirowali na Trantorze?

A teraz, pomyślał ze smutkiem, chodniki są niemal puste, nawet w pełnym świetle dnia. Wałęsające się gangi opanowały różne rejony miasta, rywalizując ze sobą o terytoria. Było coraz mniej policjantów, a ci, którzy pozostali, zajmowali się zażaleniami napływającymi do biura centralnego. Oczywiście, funkcjonariuszy sił bezpieczeństwa wysyłano do zgłoszonych wypadków, ale pojawiali się na miejscu dopiero wówczas, gdy dokonano zbrodni, i nawet już nie udawali, że chronią mieszkańców Trantora. Człowiek wychodził z domu na własną odpowiedzialność, a ryzykował rzeczywiście wiele. Jednak Hari Seldon wciąż ryzykował; spacerował codziennie, jakby wyzywał obwiesiów niszczących jego ukochane Imperium, by zniszczyli i jego.

Tak więc zamyślony Helikończyk szedł, utykając.

Nic nie układało się tak, jak powinno. Nic. Nie potrafił wyizolować genetycznego wzorca, którym wyróżniała się Wanda, a bez tego nie mógł znaleźć ludzi podobnych do niej.

Zdolności Wandy do odczytywania cudzych myśli zwiększyły się znacznie od czasu, gdy przed sześcioma laty znalazła błąd w równaniu wyświetlonym przez Pierwszy Radiant Yugo Amaryla. Nie tylko w tej dziedzinie Wanda była osobą niezwykłą. Kiedy uświadomiła sobie, że od innych ludzi oddzielają ją zdolności umysłowe, postanowiła zrozumieć ich naturę, okiełznać i ukierunkować energię, którą została obdarzona. Z upływem lat dojrzała, przestała chichotać jak nastolatka, co czyniło ją tak drogą Hariemu, a jednocześnie stała się mu jeszcze droższa, gdyż z wielką determinacją pomagała mu w pracy, wykorzystując swój „dar”. Seldon powiedział wnuczce o swoim planie dotyczącym Drugiej Fundacji, a ona poświęciła się temu celowi razem z nim.

Ale tego dnia Seldon był w złym nastroju. Doszedł do wniosku, że zdolności umysłowe Wandy nigdzie go nie doprowadzą. Nie miał kredytów na kontynuowanie pracy ani na znalezienie ludzi podobnych do dziewczyny, nie miał kredytów, by zapłacić pracownikom Projektu Psychohistorii na Uniwersytecie Streelinga ani na to, by rozpocząć tak ważny Projekt Encyklopedii w Bibliotece Galaktycznej.

I co teraz?

Podążał w kierunku Biblioteki Galaktycznej. Zrobiłby lepiej, gdyby wziął taksówkę grawitacyjną, ale chciał się przejść, mimo że utykał. Potrzebował czasu na przemyślenia.

Usłyszał krzyk „Jest tutaj!” — ale nie zwrócił na to uwagi.

I znów to usłyszał:

— Jest tutaj! Psychohistoria!

To słowo sprawiło, że podniósł wzrok. Psychohistoria. Otoczyła go grupa młodych mężczyzn. Seldon odruchowo odwrócił się plecami do ściany i podniósł laskę.

— Czego chcecie? Roześmiali się.

— Kredytów, staruszku. Masz jakieś?

— Może, ale dlaczego chcecie ich właśnie ode mnie? Powiedziałeś „psychohistoria”. Wiesz, kim jestem?

— Jasne, jesteś Seldonem Krukiem — rzekł młody mężczyzna, przywódca grupy. Wyglądał na zadowolonego i pewnego siebie.

— Jesteś nędzną kreaturą! — krzyknął inny.

— Co zamierzacie zrobić, jeśli nie dam wam kredytów?

— Dołożymy ci — oznajmił przywódca — i zabierzemy je.

— A jeśli dam wam kredyty?

— I tak ci dołożymy! — Zarechotali. Seldon podniósł wyżej laskę.

— Radzę wam nie zbliżać się do mnie.

Zdołał już ich policzyć. Ośmiu. Czuł, że ze zdenerwowania traci oddech. Kiedyś on, Dors i Raych zostali zaatakowani przez dziesięciu mężczyzn, a mimo to nie mieli kłopotów. Ale miał wtedy trzydzieści dwa lata, a Dors — to była Dors.

Teraz było inaczej. Machnął laską.

— Hej, staruszek chce nas zaatakować — powiedział przywódca zbirów. — I co zrobimy?

Seldon rozejrzał się szybko. W pobliżu nie było żadnych funkcjonariuszy sił bezpieczeństwa — jeszcze jeden wskaźnik rozpadu społeczeństwa. Przypadkiem przeszły obok jedna czy dwie osoby, ale wołanie o pomoc nie miało sensu. Ominęli Seldona wielkim łukiem i słychać było tylko odgłos ich oddalających się szybko kroków. Nikt nie chciał ryzykować wplątania się w taką awanturę.

— Pierwszemu, który podejdzie, rozwalę łeb — oznajmił Seldon.

— Taak? — Przywódca grupy podszedł szybko do Hariego i chwycił laskę. Mocowali się przez chwilę, lecz zbir wyrwał mu laskę i odrzucił ją na bok. — No i co teraz, staruszku?

Seldon skulił się. Teraz mógł tylko czekać na ciosy. Tłoczyli się wokół niego, a każdy miał ochotę uderzyć go raz czy dwa. Helikończyk podniósł ręce, usiłując przyjąć postawę obronną. Wciąż potrafił walczyć, choć w staromodny sposób. Gdyby miał przed sobą jednego czy dwóch przeciwników, mógłby się bronić, unikać ich ciosów i kontratakować. Ale nie mógł się bronić przed ośmioma — z pewnością nie przed ośmioma.

Próbował szybko przesunąć się w bok, by uniknąć ciosów, lecz prawa noga, ta z ischiasem, ugięła się pod nim. Upadł i wiedział już, że jest w beznadziejnej sytuacji.

Wtem usłyszał, że ktoś krzyczy:

— Co się tu dzieje?! Wynoście się, łobuzy! Wynocha stąd albo was pozabijam!

— No proszę, jeszcze jeden staruszek — powiedział herszt bandy.

— Nie taki znowu staruszek — rzucił nowo przybyły. Krawędzią dłoni uderzył tamtego w twarz, tak że stała się purpurowa.

— Raych, to ty? — spytał zdumiony Seldon.

— Trzymaj się od tego z dala, tato. Wstań i odsuń się.

— Zapłacisz nam za to — powiedział herszt, rozcierając policzek.

— Nic mi nie zrobisz — odparł Raych, wyciągając długi, błyszczący dahlijski nóż. Po chwili wyciągnął drugi i teraz miał po jednym w każdej dłoni.

— Wciąż nosisz noże? — zapytał słabo Seldon.

— Zawsze — odparł Raych. — Nic mnie nie powstrzyma.

— Ja cię powstrzymam — oznajmił przywódca, wyciągając miotacz.

W okamgnieniu jeden z noży Raycha poszybował w powietrzu i utkwił w gardle zbira. Ten westchnął głośno, zagulgotał i upadał, podczas gdy pozostałych siedmiu tylko się gapiło.

Raych podszedł do niego i powiedział:

— Nóż jest mi potrzebny. — Wyciągnął go z krtani bandziora i wytarł o jego koszulę. Robiąc to, nadepnął dłoń mężczyzny, pochylił się i podniósł miotacz. Wrzucił go do jednej ze swych przepastnych kieszeni i stwierdził: — Nie lubię używać miotacza, bo czasami nie trafiam. Za to nigdy nie chybiam, gdy rzucam nożem. Nigdy! Ten facet nie żyje. Będziecie tak stać czy odejdziecie?

— Brać go! — wrzasnął jeden ze zbirów i jak na komendę wszyscy rzucili się na niego.

Raych cofnął się o krok. Błysnął jeden, a potem drugi nóż i dwóch napastników zatrzymało się. W brzuchu każdego z nich tkwiło ostrze.

— Oddajcie moje noże — rzekł Raych, wyciągając je zgrabnym ruchem. — Tych dwóch jeszcze żyje, choć to już długo nie potrwa. Chcecie znów zaatakować czy odejdziecie?

Zawrócili, a Raych zawołał za nimi:

— Zabierzcie zabitego i umierających! Mnie nie są potrzebni! Pospiesznie zarzucili trzy ciała na ramiona i uciekli w popłochu. Raych pochylił się, by podnieść laskę Seldona.

— Możesz iść, tato?

— Raczej nie — odparł Helikończyk. — Skręciłem nogę.

— W takim razie wsiądź do mojego samochodu. A tak w ogóle, dlaczego tu spacerowałeś?

— A dlaczego nie? Nigdy nie przytrafiło mi się nic złego.

— Dlatego czekałeś, aż coś złego cię spotka? Wsiądź do mojego samochodu, zawiozę cię na uniwersytet.

Raych zaprogramował trasę pojazdu, po czym powiedział:

— Jaka szkoda, że nie ma z nami Dors. Mama zaatakowałaby ich gołymi rękami i zabiła wszystkich ośmiu w pięć minut.

Seldon poczuł, że w oczach kręcą mu się łzy.

— Wiem, Raych, wiem. Myślisz, że nie tęsknię za nią każdego dnia?

— Przepraszam — powiedział cicho Raych.

— Skąd wiedziałeś, że mam kłopoty? — spytał Hari.

— Wanda powiedziała mi, że kilku złych ludzi zaczaiło się na ciebie. Powiedziała mi też, gdzie się ukryli, więc natychmiast wyruszyłem.

— A nie wątpiłeś w to, co powiedziała?

— Wcale. Teraz już wiemy, że ma pewnego rodzaju kontakt z twoją świadomością i wyczuwa, co dzieje się wokół ciebie.

— Powiedziała ci, ilu ludzi chce mnie zaatakować?

— Nie. Powiedziała jedynie „kilku”.

— Dlaczego przyszedłeś tu sam?

— Nie miałem czasu na skrzyknięcie oddziału, tato. A poza tym jeden taki jak ja wystarcza.

— To prawda. Dziękuję ci, Raych.

14

Po powrocie na Uniwersytet Streelinga ułożono nogę Seldona na wyściełanym taborecie.

Raych patrzył ponuro na ojca.

— Tato — zaczął — od tej chwili masz już nie spacerować sam po Trantorze.

Helikończyk zmarszczył brwi.

— Dlaczego? Z powodu jednego incydentu?

— Taki incydent wystarczy. Nie możesz już sam się bronić. Masz siedemdziesiąt lat, a prawa noga nie wesprze cię w nagłej potrzebie. Poza tym masz wrogów…

— Wrogów!

— Tak. I dobrze o tym wiesz. Te podłe szczury nie czatowały na przypadkowego przechodnia. Nie czekali, żeby obrabować jakąś nieświadomą niczego osobę. Rozpoznali właśnie ciebie, wołając „psychohistoria”. A potem nazwali cię nędzną kreaturą. Jak myślisz dlaczego?

— Nie mam pojęcia.

— Bo żyjesz we własnym świecie, tato, i nie wiesz, co się dzieje na Trantorze. Trantorczycy wiedzą, że ich świat rozpada się w szybkim tempie. Wiedzą, że twoja psychohistoria przewidziała to już wiele lat temu. Czy nie przyszło ci do głowy, że za złą wiadomość mogą obwiniać posłańca? Jeśli wszystko źle się układa, ludzie stają się podli, jest więc wielu, którzy uważają, że odpowiadasz za Upadek Imperium.

— Nie mogę w to uwierzyć.

— A jak myślisz, dlaczego w Bibliotece Galaktycznej jest grupa ludzi, którzy chcą się ciebie pozbyć? Nie chcą być w pobliżu, gdy zostaniesz zaatakowany. Dlatego musisz na siebie uważać. Nie możesz wychodzić sam. Będę musiał ci towarzyszyć albo potrzebny ci będzie ochroniarz. Tak właśnie będzie, tato.

Seldon wyglądał na okropnie nieszczęśliwego.

— To nie potrwa długo — powiedział łagodniej Raych. — Dostałem nową pracę.

— Nową pracę? Jaką? — spytał Seldon i spojrzał w górę.

— Wykładowcy na uniwersytecie.

— Na jakim uniwersytecie?

— Santanni. Seldonowi zadrżały usta.

— Santanni! Przecież to dziewięć tysięcy parseków od Trantora. To prowincjonalny świat po drugiej stronie Galaktyki.

— Owszem. Właśnie dlatego chcę tam polecieć. Całe życie spędziłem na Trantorze i jestem już tym zmęczony. Żaden ze światów Imperium nie chyli się ku upadkowi tak jak Trantor, który stał się siedliskiem zbrodni i na którym nie ma już nikogo, kto by nas bronił. Ekonomia kuleje, technologia podupada. Santanni zaś to porządny świat, ludzie pracują tam zawzięcie, więc pragnę się tam znaleźć, by budować nowe życie z Manellą, Wandą i Bellis. Wyjeżdżamy za dwa miesiące.

— Wszyscy!

— Razem z tobą, tato. Nie zostawimy cię na Trantorze. Pojedziesz z nami na Santanni.

Seldon pokręcił głową.

— Wiesz, że to niemożliwe, Raych.

— Dlaczego?

— Wiesz dlaczego. Chodzi o Projekt. O moją psychohistorię. Prosisz, żebym porzucił dzieło mego życia?

— A dlaczego by nie? Ono porzuciło ciebie.

— Zwariowałeś.

— Wcale nie zwariowałem. Co możesz zrobić? Nie masz kredytów. Nie potrafisz ich zdobyć. Nie ma już na Trantorze nikogo, kto chciałby cię wesprzeć.

— Przez prawie czterdzieści lat…

— Tak, przyznaję. Ale mimo tych wszystkich lat nie udało ci się, tato. To nie zbrodnia, jeśli się komuś nie uda. Bardzo się starałeś i zaszedłeś daleko, ale natknąłeś się na marniejącą ekonomię i upadające Imperium. Przecież już dawno temu przewidziałeś, że cię to powstrzyma. Więc…

— Nie. Nic mnie nie powstrzyma. W ten czy inny sposób, będę prowadził badania.

— Coś ci powiem, tato. Jeśli się tak upierasz, to zabierz psychohistorię ze sobą. Zacznij wszystko od nowa na Santanni. Tam może być dostatecznie dużo kredytów, nie mówiąc już o entuzjazmie, by wesprzeć badania.

— A co z tymi mężczyznami i kobietami, którzy pracowali dla mnie z takim oddaniem?

— Pleciesz bzdury, tato. Opuszczają cię, bo nie możesz im płacić. Będziesz się tu wałęsał do końca życia, i to w samotności… Daj spokój, tato. Myślisz, że taka rozmowa sprawia mi radość? Ale muszę ci to powiedzieć, bo nikt inny nie miał odwagi: stałeś się częścią swojej przepowiedni. Porozmawiajmy uczciwie. Spacerowałeś ulicami Trantora i zostałeś zaatakowany tylko dlatego, że jesteś Harim Seldonem. Nie sądzisz, że już czas na odrobinę prawdy?

— Nie obchodzi mnie prawda. Nie zamierzam opuścić Trantora.

Raych pokręcił głową.

— Byłem pewien, że będziesz się upierał, tato. Masz dwa miesiące na zmianę decyzji. Pomyśl o tym, dobrze?

15

Hari Seldon nie uśmiechał się już od dawna. Kierował Projektem tak samo jak zawsze: wciąż rozwijał psychohistorię, robił plany dotyczące Fundacji, badał Pierwszy Radiant. Ale się nie uśmiechał. Zmuszał się do pracy i nie wierzył już w nadejście sukcesu; przeciwnie, miał poczucie nieuchronnej porażki w każdej dziedzinie.

A teraz, kiedy siedział w swoim biurze na Uniwersytecie Streelinga, weszła Wanda. Spojrzał na nią i aż zadrżało mu serce. Dziewczyna zawsze była jego ulubienicą. Seldon nie umiałby nawet powiedzieć, kiedy zarówno on, jak i inni zaczęli entuzjastycznie przyjmować jej oświadczenia; po prostu wydawało się, jakby zawsze tak było. Jako mała dziewczynka uratowała mu życie, gdyż w jakiś niezwykły sposób dowiedziała się o „lemoniadowej śmierci”, a potem, przez całe dzieciństwo, zawsze jakoś wiedziała o wszystkim.

Chociaż doktor Endelecki twierdził, że genom Wandy jest absolutnie normalny pod każdym względem, Seldon wciąż wierzył, że jego wnuczka ma ponadprzeciętne zdolności umysłowe. Był także pewien, że w Galaktyce, a nawet na Trantorze są ludzie tacy jak ona. Gdyby tylko potrafił ich znaleźć, tych „mentalistów”. Jakże wielki wkład mogliby wnieść w rozwój Fundacji. Cały potencjał takiej wielkości utożsamiała jego śliczna wnuczka. Seldon spoglądał na nią, stojącą w drzwiach biura, i czuł, że pęka mu serce. Jeszcze tylko kilka dni i Wanda wyjedzie.

Jak zniesie coś takiego? Osiemnastoletnia Wanda była taka śliczna, miała długie blond włosy i nieco za szeroką, prawie zawsze uśmiechniętą twarz. Lubiła się śmiać. Teraz też się śmiała, a Seldon zastanawiał się, dlaczego właściwie miałaby się nie śmiać. Przecież jedzie na Santanni, gdzie rozpocznie nowe życie.

— Cóż, Wando, to jeszcze tylko kilka dni — odezwał się.

— Nie. Nie sądzę, dziadku.

— Jak to? — Seldon wpatrywał się we wnuczkę. Wanda podeszła i objęła go.

— Nie jadę na Santanni — oznajmiła.

— Czy twoi rodzice zmienili zamiary?

— Nie. Oni jadą.

— A ty nie? Dlaczego? Dokąd chcesz jechać?

— Ja, dziadku, zamierzam zostać tutaj. Z tobą. — Uścisnęła go. — Biedny dziadek!

— Nie rozumiem. Dlaczego? I oni na to pozwalają?

— Masz na myśli rodziców? No, niezupełnie. Kłóciłam się z nimi o to przez wiele tygodni, ale w końcu wygrałam. A dlaczego by nie, dziadku? Pojadą na Santanni i będą mieli siebie, no i małą Bellis. Jeśli pojadę z nimi, nie będziesz tu miał nikogo. Nie sądzę, żebym mogła znieść coś takiego.

— Jak udało ci się ich przekonać?

— No, wiesz… naciskałam.

— Co to znaczy?

— To się dzieje za sprawą mojego umysłu. Wiem, o czym myślisz, i wiem, o czym oni myślą, a z upływem czasu widzę wszystko coraz wyraźniej. Potrafię więc ich zmusić, by robili to, co zechcę.

— Jak to robisz?

— Nie wiem. Ale po jakimś czasie męczą ich moje naciski, więc zgadzają się, żebym robiła to, co chcę. Tak więc zamierzam zostać z tobą.

Seldon popatrzył na Wandę z bezgraniczną miłością.

— To cudownie, Wando. Ale Bellis…

— Nie martw się o Bellis. Ona nie ma takiego umysłu jak ja.

— Jesteś pewna? — Seldon przygryzł dolną wargę.

— Całkowicie. A poza tym mama i tata też muszą kogoś mieć. Helikończyk uradował się, ale nie mógł tego okazać tak otwarcie.

Przecież chodziło o Raycha i Manellę. Co z nimi?

— Wando, a co z twoimi rodzicami? Jak możesz być wobec nich tak oziębła?

— Nie jestem oziębła. Oni rozumieją. Uświadomili sobie, że muszę być z tobą.

— Jak tego dokonałaś?

— Naciskałam na nich — odparła Wanda — i w końcu spojrzeli na wszystko z mojej perspektywy.

— I to też potrafisz?

— To nie było łatwe.

— I zrobiłaś to, bo… — Seldon zamilkł.

— Bo cię kocham — dokończyła. — To oczywiste. A poza tym…

— Tak?

— Muszę poznać psychohistorię. W tej chwili wiem już o niej co nieco.

— Skąd?

— Z twojego umysłu, a także umysłów innych uczestników Projektu, szczególnie wujka Yugo, zanim zmarł. Ale jak dotąd mam tylko strzępy wiedzy. Pragnę wiedzy prawdziwej, dziadku, chcę mieć własny Pierwszy Radiant. — Twarz Wandy się rozjaśniła, a jej słowa padały szybko, z pasją. — Chcę badać wszelkie zagadnienia dotyczące psychohistorii. Dziadku, jesteś stary i zmęczony. Ja jestem młodsza i spragniona wiedzy. Chcę się nauczyć wszystkiego, żebym mogła prowadzić badania, gdy…

— Tak, byłoby wspaniale, gdybyś tak mogła zrobić, ale nie ma już żadnych funduszy. Nauczę cię, czego będę mógł, ale niewiele uda się nam zdziałać.

— Zobaczymy, dziadku. Zobaczymy.

16

Raych, Manella i mała Bellis czekali na kosmodromie. Statek nadprzestrzenny, którym mieli polecieć, przygotowywano do startu, a oni zgłosili już bagaże do odprawy.

— Tato, poleć z nami — nalegał Raych.

— Nie mogę — powiedział Seldon, kręcąc głową.

— Jeśli zmienisz zdanie, zawsze będziesz u nas mile widziany.

— Wiem, Raych. Spędziliśmy razem prawie czterdzieści lat, i to były dobre lata. Dors i ja mieliśmy szczęście, że cię znaleźliśmy.

— To ja miałem szczęście. — Jego oczy wypełniły się łzami. — Ja też codziennie myślę o mamie.

— Tak. — Seldon popatrzył ze smutkiem w dal. Wanda bawiła się z Bellis, gdy przez głośniki wezwano pasażerów do wejścia na pokład statku nadprzestrzennego.

Po raz ostatni rodzice pożegnali się czule z Wandą i odeszli. Raych obejrzał się jeszcze, by pomachać Seldonowi, i próbował się nawet uśmiechnąć. Seldon również mu pomachał, a drugą ręką bezwiednie objął Wandę. Tylko ona mu pozostała. Przez całe swoje długie życie tracił po kolei wszystkich przyjaciół i tych, których kochał. Demerzel odszedł i nigdy już nie powrócił; odszedł imperator Cleon; odeszła jego ukochana Dors; nie było już jego wiernego przyjaciela Yugo Amaryla, a teraz Raych, jego jedyny syn, też odszedł.

Została mu tylko Wanda.

17

— Na zewnątrz jest tak ładnie. Śliczny wieczór — powiedział Hari Seldon. — Jeśli wziąć pod uwagę, że mieszkamy pod kopułą, taka piękna pogoda mogłaby tu być codziennie.

— Znudzilibyśmy się, dziadku, gdyby cały czas było tak pięknie — stwierdziła obojętnie Wanda. — Pewna odmiana co wieczór dobrze nam robi.

— Może tobie, bo jesteś młoda, Wando. Przed tobą jeszcze wiele, wiele wieczorów. Przede mną już nie, więc chciałbym, żeby wszystkie były ładne.

— Ależ dziadku, nie jesteś stary — Twoja noga jest w dobrym stanie, a umysł masz tak jasny jak zawsze. Wiem, że tak jest.

— Tak. Mów dalej, a poczuję się jeszcze lepiej — powiedział, po czym oznajmił niezadowolony: — Chcę się przejść. Chcę się wyrwać z tego maleńkiego mieszkania, przespacerować do biblioteki i cieszyć się pięknym wieczorem.

— A czego szukasz w bibliotece?

— W tej chwili niczego. Chcę się przejść… Ale…

— Ale?

— Obiecałem Raychowi, że nie będę chodził po Trantorze bez ochrony.

— Raycha tu nie ma.

— Wiem — wyszeptał Seldon — ale obietnica jest obietnicą.

— Nie powiedział, kto ma być twoim ochroniarzem, prawda? Chodźmy więc na spacer, a ja nim będę.

— Ty? — Seldon wyszczerzył zęby w uśmiechu.

— Tak, ja. Zgłaszam się na ochotnika. Przygotuj się i pójdziemy na spacer.

Słowa Wandy rozbawiły Seldona. Właściwie nie zamierzał zabierać laski, gdyż ostatnio noga mniej mu dokuczała, ale z drugiej strony, zrobiono mu nową laskę, której główkę wypełniono ołowiem. Była cięższa i mocniejsza od starej, a Seldon pomyślał, że skoro to Wanda ma go pilnować, może lepiej byłoby ją zabrać.

Spacer był wspaniały, a matematyk bardzo zadowolony, że uległ pokusie — póki nie doszli do pewnego miejsca.

Helikończyk, zagniewany, a jednocześnie zrezygnowany, podniósł laskę i powiedział:

— Spójrz na to!

Wanda spojrzała w górę. Kopuła żarzyła się jak zwykle wieczorem, dając złudzenie zmierzchu. Wraz z nadejściem nocy robiła się oczywiście coraz ciemniejsza.

Seldon jednak wskazywał na ciemny pas ciągnący się wzdłuż brzegu kopuły. Część świateł zgasła.

— Kiedy przyjechałem na Trantor, coś takiego było nie do pomyślenia — stwierdził. — Byli ludzie, którzy przez całą dobę pilnowali świateł. Miasto działało sprawnie, a teraz chyli się ku upadkowi w każdej, najmniejszej nawet dziedzinie. Najbardziej martwi mnie to, że nikogo to nie obchodzi. Dlaczego nikt nie wysyła petycji do Pałacu Imperialnego? Dlaczego nie ma wieców protestacyjnych? Jest tak, jakby mieszkańcy Trantora oczekiwali jego upadku, a jednocześnie złościli się na mnie, bo wyraźnie wskazuję na przyczyny tego, co się dzieje.

— Dziadku, za nami jest dwóch mężczyzn — powiedziała cicho Wanda. Weszli na nie oświetlony obszar, nad którym nie działały światła kopuły.

— Czy ci ludzie znaleźli się tu przypadkiem? — spytał Hari.

— Nie. — Wanda nie patrzyła na mężczyzn. Nie musiała. — Śledzą cię.

— Nie możesz ich zmusić, by się zatrzymali?

— Próbuję, ale jest ich dwóch i są bardzo zdeterminowani. Jakbym… jakbym pchała mur.

— Jak daleko są za mną?

— Około trzech metrów.

— Zbliżają się?

— Tak, dziadku.

— Powiedz mi, gdy znajdą się metr ode mnie. — Seldon przesunął dłoń wzdłuż laski i ujął ją za cieńszy koniec. Ołowiana główka zakołysała się swobodnie.

— Teraz, dziadku! — syknęła Wanda.

Seldon odwrócił się, wywijając laską. Uderzył jednego z mężczyzn w ramię, a ten przewrócił się i krzycząc z bólu, zaczął się wić na chodniku.

— Gdzie jest drugi? — spytał.

— Uciekł.

Helikończyk popatrzył na leżącego mężczyznę i postawił stopę na jego piersi.

— Przeszukaj jego kieszenie, Wando — rozkazał. — Ktoś musiał mu zapłacić, więc chciałbym znaleźć jego płytkę kredytową. Może zdołam się dowiedzieć, skąd pochodzą kredyty. Chciałem go uderzyć w głowę — dodał po zastanowieniu.

— Zabiłbyś go, dziadku. Seldon skinął głową.

— To właśnie zamierzałem zrobić. Wstyd mi. Całe szczęście, że nie trafiłem.

— Co się tu dzieje?! — usłyszeli ostry głos. Jakiś człowiek w mundurze biegł ku nim, dysząc. — Hej, ty, oddaj mi laskę! — rozkazał.

— Panie oficerze — rzekł łagodnie Seldon.

— Później opowiesz mi swoją wersję wydarzeń. Musimy wezwać karetkę dla tego biednego człowieka.

— Biednego człowieka! — rzucił z wściekłością Seldon. — Chciał na mnie napaść. Działałem w obronie własnej.

— Widziałem, co się stało — powiedział funkcjonariusz. — Nawet nie skinął palcem w twoją stronę. To ty odwróciłeś się i uderzyłeś go bez powodu. To nie jest samoobrona. To napad z pobiciem.

— Panie oficerze, przecież mówię, że…

— Lepiej nic nie mów. Wytłumaczysz się w sądzie.

— Panie oficerze — powiedziała cicho i przymilnie Wanda — gdyby tylko zechciał nas pan wysłuchać…

— Pani, młoda damo, niech lepiej idzie do domu.

— Nie mam zamiaru — oburzyła się Wanda, której oczy błyszczały gniewnie. — Pójdę tam, gdzie dziadek.

— W takim razie chodźcie oboje — mruknął funkcjonariusz.

18

Seldon był wściekły.

— Nigdy w życiu mnie nie aresztowano. Kilka miesięcy temu napadło na mnie ośmiu mężczyzn. Z pomocą syna udało mi się ich przegnać, ale czy wtedy widziałem w pobliżu funkcjonariusza sił bezpieczeństwa? Czy ludzie zatrzymali się, by mi pomóc? Nie. Tym razem byłem lepiej przygotowany, więc powaliłem człowieka, który chciał na mnie napaść. Czy w pobliżu znajdował się funkcjonariusz sił bezpieczeństwa? Oczywiście. I aresztował mnie. Dokoła stali ludzie, którzy obserwowali to i cieszyli się, widząc, że aresztują starca za napad z pobiciem. W jakim świecie my żyjemy?!

Civ Novker, prawnik Seldona, westchnął i powiedział spokojnie: — W skorumpowanym, ale nie martw się. Nic ci się nie stanie. Wyciągnę cię za kaucją, a potem być może wrócisz na rozprawę. Najgorsze, co cię może spotkać, to reprymenda ze strony ławy przysięgłych. Twój wiek i reputacja…

— Daj spokój z moją reputacją — rzucił wściekły Seldon. — Jestem psychohistorykiem, a w obecnej chwili jest to wstrętne słowo. Oni chętnie wsadzą mnie za kratki.

— Nie, nie zrobią tego — powiedział Novker. — Może i jest kilku narwańców, którzy chętnie by cię tam widzieli, ale dopilnuję, żeby żaden z nich nie znalazł się w składzie ławy przysięgłych.

— Czy naprawdę musimy narażać dziadka na to wszystko? — spytała Wanda. — Nie jest już młody. Nie możemy stanąć po prostu przed sędzią pokoju i dać sobie spokój z rozprawą w sądzie?

— To niemożliwe — powiedział prawnik, zwracając się do Wandy. — Chyba że ktoś jest szalony. Sędziowie pokoju to niecierpliwi, wpływowi i złośliwi ludzie, którzy potrafią wysłać kogoś na rok za kratki, nawet go nie wysłuchawszy. Nikt nie staje z własnej woli przed sędzią pokoju.

— Myślę, że my powinniśmy to zrobić — stwierdziła Wanda.

— No cóż, Wando — odezwał się Seldon — sądzę, że powinniśmy posłuchać Civ… — Mówiąc to, poczuł jednak silny ucisk w brzuchu. To Wanda usiłowała wywrzeć na niego nacisk. — No… jeśli nalegasz.

— Ona nie może nalegać — powiedział prawnik. — Nie pozwolę na to.

— Mój dziadek jest pańskim klientem — oświadczyła Wanda. — Musi pan postępować tak, jak on chce.

— Mogę odmówić reprezentowania go.

— To niech pan zrezygnuje — powiedziała szorstko Wanda — a my staniemy sami przed sędzią pokoju.

Novker zastanawiał się przez chwilę i rzekł:

— Proszę bardzo, jeśli chcecie być tacy nieugięci. Reprezentowałem Hariego całymi latami, więc teraz go nie opuszczę. Ale ostrzegam was: jest bardzo prawdopodobne, że otrzyma karę więzienia, a ja będę się musiał diabelnie napracować, by ją uchylono. Jeśli to w ogóle będzie możliwe.

— Nie boję się — oznajmiła Wanda.

Prawnik zwrócił się do Seldona, który przygryzał usta.

— A ty? Chcesz pozwolić wnuczce, by wzięła sprawę w swoje ręce? Seldon zastanawiał się przez chwilę, a potem przyznał ku wielkiemu zdumieniu starego prawnika:

— Tak. Chcę.

19

Sędzia pokoju patrzył kwaśno na Seldona opowiadającego swoją historię.

— Dlaczego pan myśli, że ten człowiek chciał pana zaatakować? Uderzył pana? Straszył? W jakiś inny sposób groził uszkodzeniem ciała?

— Moja wnuczka czuła, że się zbliża, i była niemal pewna, że zamierza mnie zaatakować.

— To z pewnością nie wystarczy, żeby usprawiedliwić pańskie postępowanie. Czy chce mi pan powiedzieć coś jeszcze, zanim ogłoszę werdykt?

— Chwileczkę, proszę poczekać — rzekł oburzony Seldon. — Proszę tak szybko nie ferować wyroku. Kilka tygodni temu napadło na mnie ośmiu mężczyzn, których przegoniłem z pomocą syna. Tak więc, jak pan widzi, miałem powód, by uważać, że znów zostanę napadnięty.

Sędzia pokoju zgarnął swoje dokumenty.

— Napadnięty przez ośmiu mężczyzn. Zgłosił to pan?

— W pobliżu nie było funkcjonariuszy. Ani jednego.

— Do rzeczy. Czy pan to zgłosił?

— Nie, panie sędzio.

— Dlaczego?

— Bałem się, że zostanę zamieszany w długotrwałe śledztwo. Skoro odparliśmy atak ośmiu mężczyzn, to zgłaszając napad, prosilibyśmy się tylko o więcej kłopotów.

— Jak udało się panu i synowi pokonać ośmiu mężczyzn? Seldon zawahał się.

— Mój syn przebywa teraz na Santanni, poza kontrolą trantorską. Mogę wobec tego powiedzieć panu, że miał przy sobie dahlijskie noże, a jest ekspertem w posługiwaniu się nimi. Zabił jednego mężczyznę i poważnie zranił dwóch innych. Pozostali uciekli, niosąc zabitego i rannych.

— A złożył pan raport w sprawie zabicia człowieka i zranienia dwóch innych?

— Nie, panie sędzio. Z tego samego powodu, o którym już mówiłem. Poza tym działaliśmy w obronie własnej. Gdyby odnalazł pan tych trzech ludzi, miałby pan dowód na to, że zostaliśmy zaatakowani.

— Gdybym odnalazł zmarłego i dwóch rannych Trantorczyków, których nie znamy ani z nazwisk, ani z twarzy? — rzekł sędzia pokoju. — Czy zdaje pan sobie sprawę, że na Trantorze znajdujemy codziennie ponad dwa tysiące zabitych… i to tylko tych, którzy zmarli od ran zadanych nożem? Jeśli zabójstwo nie zostanie zgłoszone natychmiast, jesteśmy bezsilni. Pańska opowieść o tym, że nie tak dawno napadnięto na pana, nie ma nic do rzeczy. Musimy się zająć dzisiejszymi wydarzeniami, gdyż zostały zgłoszone, a poza tym mamy świadka, oficera służb bezpieczeństwa. A więc rozważmy opisaną sytuację. Dlaczego sądzi pan, że tamten człowiek chciał pana zaatakować? Tylko dlatego, że akurat przechodził pan obok niego? Bo wydał mu się pan stary i bezbronny? Bo wyglądał pan na kogoś, kto ma przy sobie większą ilość kredytów? Jak pan sądzi?

— Myślę, panie sędzio, że powodem jest to, kim jestem. Sędzia pokoju spojrzał na swoje dokumenty.

— Nazywa się pan Hari Seldon, jest profesorem i członkiem kadry uniwersyteckiej. Czy to jakiś szczególny powód, by na pana napadać?

— Powodem mogą być moje poglądy.

— Pańskie poglądy? Cóż… — Sędzia pokoju przejrzał pobieżnie kilka dokumentów. Nagle odłożył je i spojrzał uważniej na Seldona. — Zaraz, zaraz… Hari Seldon. — Widać było, że dopiero teraz go rozpoznaje. — To pan jest tym badaczem psychohistorii, prawda?

— Tak, panie sędzio.

— Przepraszam, ale wiem tylko tyle, że z tą dziedziną łączy się pańskie nazwisko, a pan głosi wszędzie koniec Imperium czy coś takiego.

— Niezupełnie, panie sędzio. Ale moje poglądy stały się niepopularne, bo okazało się, że są zgodne z prawdą. Uważam, że właśnie dlatego tamci ludzie chcieli mnie zabić, a co jeszcze bardziej prawdopodobne, zapłacono im, by mnie zamordowali.

Sędzia pokoju przyjrzał się Seldonowi, a potem zawołał w stronę funkcjonariusza, który go aresztował:

— Czy sprawdził pan tego człowieka, który został ranny? Był już notowany?

Mężczyzna chrząknął.

— Tak, panie sędzio. Aresztowano go już kilkakrotnie za napady i kradzieże.

— Więc jest recydywistą, tak? A czy pan profesor jest notowany?

— Nie, panie sędzio.

— Tak więc mamy tu starego i niewinnego człowieka, który walczył ze znanym przestępcą, a pan aresztował właśnie tego starego i niewinnego człowieka. Zgadza się?

Funkcjonariusz milczał.

— Jest pan wolny, profesorze — oznajmił sędzia pokoju.

— Dziękuję, panie sędzio. Czy mogę dostać moją laskę?

Sędzia pstryknął palcami w stronę oficera, a ten podał Seldonowi laskę.

— Tylko jedna uwaga, profesorze — rzekł sędzia pokoju. — Jeśli znów zechce pan użyć laski, to proszę się najpierw upewnić, czy będzie pan w stanie udowodnić, że wykorzystał ją w obronie własnej. W przeciwnym razie…

— Tak, panie sędzio.

Hari Seldon opuścił salę magistratu, opierając się ciężko na lasce, ale głowę miał wysoko uniesioną.

20

Wanda płakała gorzko; twarz miała mokrą od łez, oczy zaczerwienione, policzki spuchnięte.

Hari Seldon stanął obok niej i poklepał po plecach, nie wiedząc, jak ją uspokoić.

— Dziadku, nic mi się nie udaje. Myślałam, że potrafię wpływać na ludzi… i jest tak, jeśli nie mają mi za złe, że to robię, tak jak mama i tata. Ale nawet wtedy to zajmuje mnóstwo czasu. Opracowałam nawet system wartościowania oparty na dziesięciopunktowej skali: pewnego rodzaju wzorzec, dzięki któremu oceniam mój wpływ na ludzi. Chyba jednak zbyt wysoko się oceniłam. Zakładałam, że mogłabym dostać dziesięć punktów, a przynajmniej dziewięć. Teraz jednak zrozumiałam, że należy mi się najwyżej siedem.

Przestała płakać i tylko od czasu do czasu pociągała nosem, gdy Hari gładził ją po ręce.

— Zazwyczaj… zazwyczaj to nie jest trudne. Jeśli się skoncentruję, słyszę, o czym myślą ludzie, a kiedy chcę, potrafię wywrzeć na nich wpływ. Ale ci bandyci! Tak, słyszałam ich, ale w żaden sposób nie potrafiłam zmusić ich do odwrotu.

— Myślę, że doskonale sobie poradziłaś.

— Nieprawda. Za dużo sobie wyobrażałam. Pomyślałam, że jeśli pójdą za tobą, to wytężając umysł, pchnę ich tak, że aż poszybują w powietrzu. W ten sposób chciałam być twoim ochroniarzem. Ale nie udało się… Kiedy pojawiło się tych dwóch facetów, nie mogłam nic zrobić.

— Ależ zrobiłaś. Sprawiłaś, że ten pierwszy się zawahał. Dzięki temu mogłem się odwrócić i dać mu wycisk.

— Nie, nie. Nie mam z tym nic wspólnego. Ja tylko ostrzegłam cię, że on tam jest, a ty sam zrobiłeś resztę.

— Drugi mężczyzna uciekł.

— Bo dołożyłeś temu pierwszemu. Z tym też nie miałam nic wspólnego. — Sfrustrowana Wanda znów zaczęła płakać. — A potem był ten sędzia pokoju. Na niego też usiłowałam wywrzeć wpływ i sprawić, by natychmiast cię wypuścił.

— Przecież mnie uwolnił, i to właściwie natychmiast.

— Nie. Upokorzył cię, zadając głupie pytania, a rozchmurzył się dopiero wtedy, gdy zrozumiał, kim jesteś. I z tym nie miałam nic wspólnego. W każdym wypadku poniosłam klęskę. Przeze mnie mogłeś wpaść w poważne tarapaty.

— Nie, jest przeciwnie, Wando. Może nie udało ci się wywrzeć takiego wpływu, jak byś chciała, ale stało się tak tylko dlatego, że działałaś w warunkach zagrożenia. Nic nie mogłaś na to poradzić. Ale wiesz co, mam pewien pomysł.

Wyczuwszy podniecenie w głosie Seldona, Wanda popatrzyła na niego.

— Co masz na myśli, dziadku?

— Opowiem ci pokrótce. Pewnie zdajesz sobie sprawę, że muszę mieć kredyty. Bez nich po prostu nie można kontynuować badań, a ja nie mogę znieść myśli, że po tylu latach ciężkiej pracy wszystko miałoby pójść na marne.

— Ja też nie mogę tego znieść. Ale jak możemy zdobyć kredyty?

— Zamierzam raz jeszcze poprosić o audiencję u imperatora. Raz już się z nim spotkałem. To dobry człowiek i lubię go, choć chyba nie jest zbyt zamożny. Jeśli jednak wezmę cię ze sobą, a ty delikatnie wpłyniesz na niego, to może znajdzie jakieś źródło funduszy. To pozwoliłoby mi przez jakiś czas kontynuować badania, póki nie wymyślę czegoś innego.

— Naprawdę wierzysz, że to się uda, dziadku?

— Bez ciebie nie. Ale z tobą… być może. Nie sądzisz, że warto spróbować?

Wanda uśmiechnęła się.

— Wiesz, dziadku, że dla ciebie zrobię wszystko. A poza tym, to nasza jedyna nadzieja.

21

Nie było trudno spotkać się z imperatorem. Agisowi błyszczały oczy, gdy powitał Hariego Seldona.

— Witaj, stary przyjacielu — powiedział. — Czy przyszedłeś, by sprowadzić na mnie nieszczęście?

— Mam nadzieję, że nie — odparł Seldon.

Znużony Agis rozpiął wymyślny płaszcz i rzucił go w kąt pokoju, mówiąc:

— Leż tam sobie. — Popatrzył na matematyka i pokręcił głową. — Nienawidzę go. Jest okropnie ciężki i diabelnie w nim gorąco. Muszę go nosić za każdym razem, gdy każą mi wygłaszać bezsensowne przemówienie; stoję wtedy wyprostowany jak rzeźba. To po prostu potworne. Cleon wyglądał w nim tak, jakby się urodził, by go nosić. Niestety, do mnie w ogóle nie pasuje. Pech chciał, że jestem jego trzecim kuzynem ze strony matki i z tego powodu sukcesorem tronu imperialnego. Chętnie bym to komuś odstąpił za niewielką sumkę. Chciałbyś zostać imperatorem, Hari?

— Nie, nie, nawet nie śmiałbym o tym marzyć, więc nie rób sobie, panie, nadziei — rzekł Seldon, śmiejąc się.

— No dobrze, powiedz mi w takim razie, kim jest ta prześliczna młoda kobieta, którą dziś ze sobą zabrałeś?

Wanda zarumieniła się, a imperator dodał wesoło:

— Nie powinnaś się wstydzić, moja droga. Jeden z przywilejów imperatora pozwala mu mówić, co tylko zechce. Nikt nie może się z nim sprzeczać. Poddani mogą jedynie odpowiedzieć „panie”. Ale ja nie chcę, żebyś mówiła do mnie „panie”. Nienawidzę tego słowa. Mów do mnie Agis. Co prawda, nie jest to imię, które nadano mi w dniu urodzin. To imię imperialne, a ja musiałem się do niego przyzwyczaić. No dobrze, powiedz mi, Hari, o co chodzi? Co porabiałeś od naszego ostatniego spotkania?

— Napadnięto mnie dwukrotnie — powiedział krótko Seldon. Imperator nie był pewien, czy Hari żartuje czy nie, spytał więc:

— Dwukrotnie? Naprawdę?

Twarz Agisa pociemniała, gdy Helikończyk opowiedział mu o usiłowaniu zabójstwa.

— Domyślam się, że gdy tych ośmiu mężczyzn napadło na ciebie, w pobliżu nie było żadnego funkcjonariusza sił bezpieczeństwa?

— Ani jednego.

Imperator wstał z fotela, wskazując gestem, by Hari i Wanda siedzieli. Spacerował tam i z powrotem, jakby chciał się uspokoić. Następnie stanął przed Seldonem.

— Przez całe tysiąclecia, gdy stało się coś takiego, ludzie mówili: „Dlaczego nie zwrócimy się do imperatora?” albo „Dlaczego imperator czegoś nie zrobi?” Bo w końcu imperator może coś zrobić i robi coś, nawet jeśli nie jest to najmądrzejsze. Ale ja, Hari… ja jestem bezsilny. Zupełnie bezsilny. Ach, prawda, istnieje tak zwana Komisja Bezpieczeństwa Publicznego, ale oni raczej troszczą się o moje bezpieczeństwo niż publiczne. Aż dziwne, że w ogóle pozwolili na tę audiencję, bo ciebie komisja jakoś nie lubi. Nie mogę więc nic zrobić. Wiesz przecież, co się stało z pozycją imperatora od czasu upadku junty i tak zwanego przywrócenia władzy imperialnej.

— Chyba wiem.

— Założę się, że nie wiesz wszystkiego. Teraz mamy demokrację. Wiesz, co to jest demokracja?

— Oczywiście.

Agis zmarszczył brwi.

— Założę się, że uważasz ją za coś dobrego.

— Sądzę, że może być dobra.

— I tu się mylisz. Wcale nie jest. Przez nią rozpada się całe Imperium. Powiedzmy, że chcę wysłać więcej funkcjonariuszy na ulice Trantora. Dawniej podpisałbym tylko odpowiedni dokument przygotowany przez sekretariat imperialny i natychmiast na ulicach znalazłoby się więcej sił bezpieczeństwa. Teraz nie mogę zrobić czegoś takiego. Muszę przedłożyć prośbę ciału ustawodawczemu. Gdy tylko coś zaproponuję, siedem tysięcy pięćset mężczyzn i kobiet natychmiast zaczyna gęgać jak stado gęsi. Po pierwsze, skąd weźmiemy na to fundusze? Nie można mieć o dziesięć tysięcy funkcjonariuszy więcej, jeśli nie da się im dziesięciu tysięcy pensji. A nawet jeśli wyrazimy zgodę na coś takiego, to kto przeprowadzi selekcję nowych oficerów? Kto ich będzie nadzorował? Członkowie ciała ustawodawczego krzyczą na siebie, sprzeczają się tak, jakby rozszalała się burza z piorunami… i nic nie robią. Hari, nie mogłem się nawet doprosić, by naprawiono światła kopuły. Ile by to kosztowało? Kto za to odpowiada? O tak, światła zostaną naprawione, ale pewnie upłynie kilka miesięcy, zanim to zrobią. Tak wygląda demokracja.

— O ile pamiętam, imperator Cleon zawsze narzekał, że nie może zrobić tego, co chce — powiedział Seldon.

— Imperator Cleon — rzucił niecierpliwie Agis — miał dwóch najlepszych Pierwszych Ministrów: Demerzela i ciebie, i obaj powstrzymywaliście go przed zrobieniem czegoś głupiego. Ja mam siedem tysięcy pięciuset Pierwszych Ministrów, a wszyscy głupio postępują. Ale domyślam się, Hari, że nie przyszedłeś do mnie, by narzekać, że cię zaatakowano.

— No właśnie, chodzi o coś gorszego. Panie… Agisie… potrzebuję kredytów.

Imperator popatrzył na niego.

— I prosisz mnie o to po tym wszystkim, co ci powiedziałem? Nie mam kredytów. O tak, oczywiście są kredyty na cele rządowe, ale by je dostać, muszę stawić czoło siedmiu i pół tysiąca członków ciała ustawodawczego. Jesteś szalony, jeśli myślisz, że mogę pójść do nich i powiedzieć: „Potrzebne mi są kredyty dla mojego przyjaciela Hariego Seldona”. To niemożliwe, bym przed upływem dwóch lat dostał choć jedną czwartą tego, o co poproszę. — Agis wzruszył ramionami i dodał łagodniej: — Nie zrozum mnie źle, Hari. Pomógłbym ci, gdybym tylko mógł. A jeszcze chętniej pomógłbym ci ze względu na twoją wnuczkę. Kiedy patrzę na nią, czuję się tak, że chciałbym ci dać wszystkie kredyty, jakie posiadam… ale to niemożliwe.

— Agisie, jeśli nie zdobędę funduszy, to po prawie czterdziestu latach badań psychohistoria zmarnieje.

— I tak nic z niej nie wynika, więc dlaczego się martwisz?

— Agisie, teraz nie mogę zrobić już nic więcej. Napadnięto na mnie właśnie dlatego, że jestem psychohistorykiem. Ludzie uważają mnie za człowieka przepowiadającego destrukcję.

Imperator pokiwał głową.

— Przynosisz nieszczęście, Seldonie Kruku. Już ci to mówiłem. Seldon wstał z nieszczęśliwą miną.

— W takim razie jestem skończony.

Wanda, która także wstała, czubkiem głowy sięgała Seldonowi do ramienia. Wzrok utkwiła w imperatorze. Gdy Hari odwrócił się, by wyjść, Agis powiedział:

— Zaczekaj, zaczekaj. Jest pewien wierszyk, którego się kiedyś nauczyłem:

Żeby spełnić własne cele,

Zły przemierza Ziemię,

Tam gdzie ludzie coraz bogatsi,

Choć postępują niegodziwie.

— Co to znaczy? — spytał przygnębiony Seldon.

— To znaczy, że Imperium nieprzerwanie marnieje i rozpada się, co jednak nie przeszkadza pewnym ludziom bogacić się. Dlaczego nie zwrócić się do kilku zamożnych przedsiębiorców? Oni nie mają nad sobą ciała ustawodawczego i mogą, jeśli tylko zechcą, wypisać czek.

Seldon przyglądał się imperatorowi.

— Spróbuję — obiecał.

22

— Panie Bindris — powiedział Hari Seldon, wyciągając rękę, by uścisnąć podaną mu dłoń. — Tak się cieszę, że pana widzę. To miło, że zechciał się pan ze mną spotkać.

— Dlaczego by nie? — rzekł jowialnie Terep Bindris. — Znam pana dobrze. A raczej wiele o panu słyszałem.

— To miło. W takim razie pewnie słyszał pan o psychohistorii.

— O tak, który inteligentny człowiek o niej nie słyszał. Nie znaczy to, że cokolwiek z tego rozumiem, co to, to nie. A kim jest ta młoda dama, która panu towarzyszy?

— To moja wnuczka, Wanda.

— Jest śliczną młodą kobietą. — Bindris uśmiechnął się promiennie. — Czuję, że w jej rękach zmiękłbym jak plastelina.

— Myślę, że pan przesadza — powiedziała Wanda.

— Nie, naprawdę nie. Ale proszę, siadajcie i powiedzcie, w czym mogę wam pomóc.

Wskazał pokryte brokatem fotele stojące przed biurkiem, za którym usiadł. W olbrzymim biurze Bindrisa fotele, tak jak i ozdobne biurko, imponujące rzeźbione drzwi, które uchyliły się bezszelestnie na znak ich przyjazdu, oraz błyszczące podłogi z obsydianu — wszystko było najlepszej jakości. A jednak, mimo że otoczenie wywierało imponujące wrażenie, Bindris jakby tu nie pasował. Na pierwszy rzut oka trudno było wziąć tego serdecznego człowieka za jednego z najważniejszych przedstawicieli elity finansowej Trantora.

— Przyszliśmy do pana, bo tak poradził nam imperator.

— Imperator?

— Tak, on sam nie może nam pomóc, ale pomyślał, że człowiek taki jak pan pewnie będzie w stanie. Chodzi oczywiście o kredyty.

Bindris skrzywił się.

— Kredyty? Nie rozumiem — stwierdził.

— No cóż — powiedział Seldon — przez prawie czterdzieści lat badania nad psychohistorią finansował rząd. Czasy się jednak zmieniły, a Imperium nie jest już takie jak kiedyś.

— Tak, wiem o tym.

— Imperatorowi brakuje kredytów, by nas wesprzeć, a nawet gdyby je miał, i tak nie mógłby spełnić naszej prośby bez uzyskania zgody ciała ustawodawczego. Wobec tego zaproponował, byśmy się spotkali z biznesmenami, którzy po pierwsze, wciąż mają fundusze, a po drugie, mogą po prostu wypisać czek.

Na dłuższą chwilę zapanowało milczenie, aż wreszcie Bindris powiedział:

— Obawiam się, że imperator nie wie nic o prowadzeniu interesów. Ile kredytów potrzebujecie?

— Panie Bindris, mówimy o olbrzymim przedsięwzięciu. Będę potrzebował kilku milionów.

— Kilku milionów!

— Tak.

Przedsiębiorca zmarszczył brwi.

— Mówimy o pożyczce? Jak pan myśli, kiedy będzie pan mógł zwrócić pieniądze?

— No cóż, panie Bindris, uczciwie powiem, że nie sądzę, bym mógł je kiedykolwiek zwrócić. Oczekuję darowizny.

— Gdybym nawet chciał panu dać kredyty — a powiem, że z jakiegoś dziwnego powodu bardzo chciałbym to zrobić — to i tak nie mógłbym. Imperator ma swoje ciało ustawodawcze, a ja radę nadzorczą. Nie mogę zrobić takiego podarunku bez zgody rady, a oni nigdy jej nie udzielą.

— Dlaczego nie? Pańska firma jest niezwykle zamożna. Te kilka milionów to dla niej drobnostka.

— Tak się tylko panu wydaje — rzekł Bindris. — Obawiam się jednak, że w tej chwili nie wiedzie się nam za dobrze. Jeszcze nie mamy poważnych kłopotów, ale i tymi, które są, się martwimy. Skoro Imperium podupada, to samo spotyka jego poszczególne części. Nie możemy podarować panu kilku milionów. Naprawdę, bardzo mi przykro.

Seldon siedział bez słowa, a Bindris wyglądał na zmartwionego. Wreszcie przedsiębiorca pokręcił głową i dodał:

— Profesorze Seldon, naprawdę chciałbym panu pomóc, szczególnie ze względu na młodą damę, która panu towarzyszy. Niestety, to niemożliwe. Nie jesteśmy wszakże jedyną firmą na Trantorze. Niech pan spróbuje u innych, profesorze. Może tam będzie pan miał więcej szczęścia.

— No cóż — rzekł Seldon, podnosząc się z wysiłkiem — przynajmniej próbowaliśmy.

23

Oczy Wandy wypełniły się łzami, tyle że nie były one oznaką smutku, ale wściekłości.

— Dziadku — powiedziała — nie rozumiem tego. Po prostu nie rozumiem. Byliśmy w czterech różnych firmach. W każdej ludzie zachowywali się mniej uprzejmie niż w poprzedniej. Z czwartej zwyczajnie nas wyrzucono. A potem nikt już nas nawet nie przyjął.

— To nic dziwnego, Wando — rzekł łagodnie Seldon. — Kiedy spotkaliśmy się z Bindrisem, nie wiedział, po co do niego przyszliśmy, więc zachowywał się bardzo przyjaźnie, dopóki nie poprosiłem go o kilka milionów kredytów. Wtedy stał się znacznie mniej przychylny. Sądzę, że wszyscy biznesmeni wiedzą już, czego od nich chcemy, więc za każdym razem przyjmowali nas chłodniej, a teraz w ogóle nie chcą nas wpuszczać. Po co mieliby to robić? Nie zamierzają dać nam kredytów, po co zatem mieliby marnować na nas czas.

Gniew Wandy obrócił się przeciwko niej.

— A co ja zrobiłam? Nic. Siedziałam tam tylko i nic nie zrobiłam.

— Ja bym tego nie powiedział — stwierdził Seldon. — Miałaś duży wpływ na Bindrisa, Wydawało mi się, że naprawdę chciał nam dać pieniądze, i była to twoja zasługa. Naciskałaś na niego i coś jednak osiągnęłaś.

— Ale za mało. A poza tym obchodziło go tylko to, że jestem ładna.

— Nie ładna — mruknął Seldon. — Piękna. Śliczna.

— No i co teraz zrobimy, dziadku? — spytała Wanda. — Po tylu latach badań psychohistoria upadnie.

— Tak przypuszczam — potwierdził Helikończyk. — W pewnym sensie nie można temu zapobiec. Od niemal czterdziestu lat przepowiadałem Upadek Imperium, a teraz, kiedy nadszedł, wraz z nim upadnie także psychohistoria.

— Ale psychohistoria uratuje Imperium, przynajmniej częściowo.

— Wiem, że tak będzie, ale nie mogę tego przyspieszyć.

— Chcesz po prostu czekać na Upadek Imperium? Seldon pokręcił głową.

— Spróbuję nie dopuścić do tego, choć muszę przyznać, że nie wiem, jak się do tego zabrać.

— Ja zamierzam poćwiczyć — oznajmiła. — Musi istnieć jakiś sposób, by wzmocnić mój wpływ na innych, bym łatwiej mogła zmuszać ludzi, żeby robili to, co zechcę.

— Mam nadzieję, że ci się to uda.

— Co chcesz zrobić, dziadku?

— Cóż, nic wielkiego. Dwa dni temu, kiedy szedłem na spotkanie z Naczelnym Bibliotekarzem, zauważyłem w bibliotece trzech mężczyzn, którzy kłócili się na temat psychohistorii. Z jakiegoś powodu jeden z nich wywarł na mnie wielkie wrażenie. Nalegałem, by się ze mną spotkał, a on się zgodził. Ma przyjść dziś po południu do mojego biura.

— Chcesz, żeby dla ciebie pracował?

— Chciałbym, gdybym miał dość kredytów, by mu zapłacić. Ale nie zaszkodzi z nim porozmawiać. I tak nie mamy nic do stracenia.

24

Młody człowiek przyszedł dokładnie o czwartej SCT (Standardowego Czasu Trantorskiego). Seldon uśmiechnął się, gdyż lubił punktualnych ludzi. Położył dłonie na biurku i już chciał wstać, kiedy młodzieniec powiedział:

— Proszę nie wstawać, profesorze. Wiem, że ma pan kłopoty z nogą.

— Dziękuję, młody człowieku. Jednak to nie znaczy, że pan nie może usiąść. Bardzo proszę.

Młodzieniec zdjął marynarkę i usiadł.

— Proszę mi wybaczyć… kiedy się poznaliśmy i zaprosiłem pana do siebie, nie spytałem o nazwisko. Jak się pan nazywa?

— Stettin Palver — powiedział mężczyzna.

— Aha. Palver! Palver! To brzmi jakoś znajomo.

— Powinno, profesorze. Mój dziadek wiecznie się przechwalał, że pana zna.

— Pański dziadek. No tak, oczywiście. Joramis Palver. O ile sobie przypominam, był młodszy ode mnie o dwa lata. Namawiałem go, by wziął udział w badaniach nad psychohistorią, ale odmówił. Powiedział, że nie zdoła tak opanować matematyki, by móc z nami pracować. Szkoda! A jak on się ma?

— Obawiam się, że Joramis odszedł tam, gdzie odchodzą starsi ludzie — rzekł poważnie Palver. — Nie żyje.

Seldon skrzywił się. Dwa lata młodszy od niego, a już nie żyje. W dawnych czasach byli bliskimi przyjaciółmi, a jednak do tego stopnia stracili ze sobą kontakt, że kiedy Joramisa zabrała śmierć, Seldon nawet się o tym nie dowiedział. Siedział przez chwilę, nic nie mówiąc, aż wreszcie mruknął:

— Przykro mi.

— Miał ciekawe życie — rzekł młody człowiek, wzruszając ramionami.

— A pan, młodzieńcze, gdzie się uczył?

— Na Uniwersytecie Langano. Helikończyk zmarszczył brwi.

— Langano? Proszę mnie poprawić, jeśli się mylę, ale to chyba nie jest na Trantorze, prawda?

— Nie. Chciałem sprawdzić, jak wyglądają inne światy. Uniwersytety na Trantorze, jak pan zapewne doskonale wie, są bardzo zatłoczone. Chciałem znaleźć miejsce, gdzie mógłbym studiować w spokoju.

— A czego się pan uczył?

— Och, niczego specjalnego. Historii. To nie jest dziedzina, dzięki której można zdobyć dobrą pracę.

(Seldon znowu się skrzywił, jeszcze bardziej niż poprzednio. Dors Venabili była historykiem.)

— A jednak wrócił pan na Trantor. Dlaczego?

— Potrzebuję kredytów i pracy.

— Chce pan pracować jako historyk? Palver roześmiał się.

— Nie ma szansy na taką pracę. Obsługuję urządzenia transportowe. To niezbyt ciekawe zajęcie.

Seldon popatrzył na Palvera z pewną zazdrością. Cienki materiał koszuli podkreślał zarys ramion i piersi. Był dobrze umięśniony. Seldon nigdy nie miał takiej muskulatury.

— Pewnie na uniwersytecie był pan w drużynie bokserskiej.

— Kto, ja? Nigdy. Jestem zapaśnikiem.

— Zapaśnikiem! — Seldonowi aż zadrżało serce. — Pochodzisz z Helikonu?

— Nie trzeba koniecznie pochodzić z Helikonu, by być dobrym zapaśnikiem — stwierdził Palver, uśmiechając się lekko.

Nie, pomyślał Seldon, ale stamtąd pochodzą najlepsi. Nie powiedział jednak tego na głos. Zmieniając temat, odezwał się:

— No cóż, pański dziadek już do mnie nie dołączy. A pan?

— Miałbym się zajmować psychohistorią?

— Słyszałem, jak rozmawiał pan z innymi, kiedy spotkałem pana po raz pierwszy, i wydawało mi się, że mówił pan bardzo rozsądnie o psychohistorii. Czy zechciałby pan ze mną pracować?

— Jak już powiedziałem, profesorze, mam pracę.

— Tak, ale co to za praca! Niech pan da spokój.

— Dobrze mi płacą.

— Kredyty to nie wszystko.

— Ale są potrzebne. A pan, o ile wiem, niewiele może mi zapłacić. Właściwie jestem pewien, że nie ma pan kredytów.

— Dlaczego pan tak mówi?

— Zgaduję. Ale chyba się nie mylę, prawda? Hari zacisnął usta; po chwili odparł:

— Nie, nie myli się pan. Rzeczywiście, nie mogę panu wiele zapłacić. Przykro mi. To chyba już koniec naszej pogawędki.

— Zaraz, zaraz — powiedział Palver, unosząc dłonie. — Niech się pan tak nie spieszy. Jeszcze nie skończyliśmy rozmawiać o psychohistorii. Jeśli zacznę pracować dla pana, będę się jej uczył, zgadza się?

— Oczywiście.

— W takim razie kredyty to rzeczywiście nie wszystko. Zawrzemy układ. Pan nauczy mnie tyle o psychohistorii, ile zdoła, i zapłaci mi, ile będzie mógł, a ja postaram się jakoś dać sobie radę. Co pan na to?

— Wspaniale! — rzucił radośnie Seldon. — To mi się podoba. Ale jest coś jeszcze.

— Co takiego?

— W ostatnich tygodniach dwukrotnie mnie zaatakowano. Za pierwszym razem obronił mnie syn, ale potem wyjechał na Santanni. Za drugim razem zrobiłem użytek z mojej laski wypełnionej ołowiem. Udało mi się, ale postawiono mnie przed obliczem sędziego pokoju i oskarżono o napad oraz pobicie…

— Dlaczego pana zaatakowano? — przerwał mu Palver.

— Nie jestem lubiany. Od tak dawna przepowiadałem Upadek Imperium, że teraz, gdy nadchodzi, obwiniają mnie o to.

— Rozumiem. Ale co to wszystko ma wspólnego ze mną?

— Chciałbym, żeby został pan moim ochroniarzem. Jest pan młody i silny, ale przede wszystkim jest pan zapaśnikiem. Właśnie taki człowiek jest mi potrzebny.

— Mam nadzieję, że się nadam — powiedział Palver z uśmiechem.

25

— Spójrz tutaj, Stettinie — powiedział Seldon, gdy przechadzali się wczesnym wieczorem po jednej z dzielnic mieszkalnych w pobliżu Uniwersytetu Streelinga. Starszy mężczyzna wskazał śmieci — zmieszane odpadki wyrzucone z okien przejeżdżających samochodów naziemnych lub upuszczone przez beztroskich przechodniów — które walały się na chodniku. — Dawno temu — kontynuował Seldon — nigdy nie zobaczyłbyś takich śmieci. Służby bezpieczeństwa czuwały, a służby miejskie przez całą dobę utrzymywały miejsca publiczne w porządku. A co ważniejsze, nikt nie pomyślałby nawet, by wyrzucić śmieci w taki sposób. Trantor był naszym domem, byliśmy z niego dumni. A teraz — zrezygnowany Seldon pokręcił smutno głową i westchnął — jest… — Tu nagle załamał mu się głos.

— Hej ty, młody człowieku! — krzyknął w stronę niechlujnego młodzieńca, który idąc w przeciwnym kierunku, minął ich chwilę wcześniej. Żuł jakiś przysmak, który właśnie włożył do ust, a jego opakowanie rzucił na ziemię, nie patrząc nawet, gdzie poleciało. — Podnieś to i wyrzuć, gdzie należy — upomniał go Seldon.

Młody człowiek spojrzał na niego ponuro.

— Sam to sobie podnieś — warknął, po czym odwrócił się i odszedł.

— To jeszcze jeden znak upadku społeczeństwa, tak jak to pan przewidział za pomocą psychohistorii — powiedział Palver.

— Tak. Wszędzie wokół Imperium rozpada się, kawałek po kawałku. Prawdę mówiąc, już się rozpadło i nie ma od tego odwrotu. Do Upadku wspaniałego niegdyś Imperium przyczyniły się apatia, upadek obyczajów i chciwość. Co będziemy mieli zamiast niego? Dlaczego…?

Seldon przerwał, dostrzegłszy minę Palvera. Wydawało się, że młody człowiek słucha uważnie — ale nie jego głosu. Przekrzywił głowę i widać było, że myślami jest gdzieś daleko, jakby usiłował usłyszeć jakieś odgłosy niesłyszalne dla innych.

Nagle jakby się przebudził i ponownie znalazł obok Seldona. Rozglądając się uważnie, ujął go za ramię.

— Hari, musimy szybko uciekać. Zbliżają się…

W tej chwili wieczorną ciszę przerwał odgłos szybkich kroków. Seldon i Palver zawrócili, ale było już za późno; otoczyła ich banda napastników. Jednak tym razem Hari Seldon był przygotowany. Natychmiast zaczął wywijać laską. Widząc to, troje nastolatków, dwóch chłopaków i dziewczyna, roześmiało się.

— Więc nie ułatwisz nam zadania, staruszku?! — warknął chłopak, który najwyraźniej był przywódcą grupy. — I tak powalimy cię w dwie sekundy. Zro… — Nagle upadł na ziemię, otrzymawszy celny cios w żołądek. Pozostałych dwoje skuliło się, przygotowując do ataku. Ale Palver był szybszy. Oni także leżeli na ziemi, zanim się spostrzegli, skąd nadszedł cios.

I już było po wszystkim — niemal tak szybko, jak się zaczęło. Seldon stał z boku, opierając się ciężko na lasce, i trząsł się, wiedząc, że znów cudem uszedł z życiem. Palver, dysząc z wysiłku, przyglądał się polu walki. Troje napastników leżało na opustoszałym chodniku pod ciemniejącą kopułą.

— Uciekajmy stąd. Szybko! — nalegał znów Palver, choć tym razem to nie przed napastnikami mieli uciekać.

— Ależ Stettinie, nie możemy stąd odejść — zaprotestował Seldon. Wskazał na nieprzytomnych niedoszłych rabusiów. — To tylko dzieci. Mogą umrzeć. Nie możemy tak po prostu odejść. To niehumanitarne — tak, to dobre określenie — a przez te wszystkie lata usiłowałem bronić wartości humanitarnych. — Uderzył laską w ziemię, by podkreślić swoje słowa, a oczy mu błyszczały.

— Nonsens — odparł Palver. — Niehumanitarne jest postępowanie złoczyńców, którzy napadają na niewinnych obywateli takich jak pan. Myśli pan, że oni zastanawialiby się choć przez chwilę? Bez namysłu wbiliby panu nóż w brzuch, by ukraść ostatni kredyt, a potem kopnęliby pana i uciekli! I tak szybko dojdą do siebie i czmychną stąd, by lizać rany. Albo ktoś ich znajdzie i zadzwoni po pomoc. Niech pan tylko pomyśli! Po tym, co się stało ostatnim razem, może pan stracić wszystko, jeśli wplącze się pan w jeszcze jedną aferę. Proszę, Hari, uciekajmy stąd! — Mówiąc to, Palver chwycił Seldona za ramię. Ten zaś, obejrzawszy się po raz ostatni, pozwolił się odprowadzić.

Kiedy w oddali ucichły odgłosy kroków obu mężczyzn, zza drzew wyłoniła się postać. Chichocząc, młodzieniec o ponurych oczach wymamrotał:

— I pan, profesorze, będzie mi mówił, co jest dobre, a co złe. — Powiedziawszy to, obrócił się na pięcie i poszedł wezwać siły bezpieczeństwa.

26

— Spokój! Nakazuję spokój! — krzyknęła sędzia Tejan Popjens Lih. Publiczne przesłuchanie profesora Seldona Kruka i jego młodego towarzysza Stettina Palvera odbywało się w atmosferze nagonki na zbrodniarza. Stał tu człowiek, który przepowiedział Upadek Imperium, zniszczenie cywilizacji, który upominał innych, by przypomnieli sobie złoty wiek uprzejmości i porządku — i oto on, jak zeznał naoczny świadek, właściwie bez powodu kazał brutalnie pobić troje młodych Trantorczyków. O tak, zapowiadało się spektakularne przesłuchanie, które niewątpliwie doprowadzi do jeszcze bardziej spektakularnego procesu. Sędzia nacisnęła przycisk we wgłębieniu ławy i w zatłoczonej sali sądowej rozległ się donośny dźwięk gongu.

— Nakazuję spokój! — powtórzyła. — Jeśli będzie trzeba, opróżnię salę. To ostrzeżenie, którego już nie powtórzę.

Wyglądała imponująco w szkarłatnej todze. Pochodząca z jednego ze Światów Zewnętrznych, Lysteny, Lih miała nieco sinawą cerę, a odcień ten pogłębiał się, gdy była zmęczona; gdy się zdenerwowała, jej twarz przybierała odcień purpurowy. Krążyły pogłoski, że przez wszystkie lata, które spędziła w ławie sędziowskiej — choć uważano ją za wybitną prawniczkę, która zyskała sobie opinię jednej z najlepszych interpretatorek prawa imperialnego — Tejan chełpiła się swym kolorowym wyglądem, a jaskrawoczerwone szaty podkreślały delikatny turkusowy odcień jej skóry.

Mówiono, że Lih ostro traktuje tych, którzy złamali prawo imperialne; była jednym z niewielu sędziów, którzy trzymali się kodeksu prawa cywilnego i nie wahali się go stosować.

— Słyszałam o panu, profesorze Seldon, i o pańskich teoriach dotyczących nadejścia zagłady. Rozmawiałam też z sędzią pokoju, który ostatnio prowadził pańską sprawę. Uderzył pan wówczas pewnego człowieka laską wzmocnioną ołowiem. Wtedy także twierdził pan, że był ofiarą napadu. Jak sądzę, pańskie postępowanie wynika z poprzedniego, nie zgłoszonego siłom bezpieczeństwa wypadku, kiedy to pan i pański syn zostaliście rzekomo napadnięci przez ośmiu bandytów. Zdołał pan przekonać mojego szanownego kolegę, profesorze Seldon, że działał w obronie własnej, choć naoczny świadek mówił co innego. Tym razem, profesorze, musi pan być znacznie bardziej przekonujący.

Troje napastników, którzy wnieśli oskarżenie przeciwko Seldonowi i Palverowi, zachichotało nieprzyzwoicie w ławie oskarżyciela. Wyglądali całkiem inaczej niż tego wieczoru, gdy chcieli zaatakować Helikończyka: młodzieńcy mieli na sobie czyste luźne kombinezony, dziewczyna cienką pofałdowaną tunikę. Tak więc wydawało się, że tych troje przedstawia uspokajający obraz trantorskiej młodzieży.

Prawnik Seldona Civ Novker, który reprezentował także Palvera, zbliżył się do ławy sędziowskiej.

— Wysoki Sądzie, mój klient jest uczciwym członkiem trantorskiej społeczności. Jest byłym Pierwszym Ministrem o wybitnych zasługach. Zna osobiście naszego imperatora Agisa XIV. Cóż by zyskał, atakując niewinnych młodych ludzi? Jest jednym z najzagorzalszych rzeczników trantorskiej młodzieży i to dzięki niemu w pracach nad Projektem Psychohistorii zatrudniono bardzo wielu studentów. Jest uwielbianym przez wszystkich członkiem kadry profesorskiej Uniwersytetu Streelinga. A co więcej — tu Novker przerwał na chwilę, omiatając wzrokiem zatłoczoną salę sądową, jakby chciał powiedzieć: „Tylko poczekajcie, aż usłyszycie, co mam wam do powiedzenia, a będziecie się wstydzić, że choć przez chwilę wątpiliście w prawdomówność mojego klienta” — profesor Seldon jest jednym z bardzo niewielu ludzi, którzy mają swobodny dostęp do prestiżowej Biblioteki Galaktycznej. Przyznano mu swobodny dostęp do urządzeń biblioteki, by mógł pracować nad Encyklopedią Galaktyczną, prawdziwym peanem na cześć cywilizacji Imperium. Pytam was więc, jak to możliwe, że ten człowiek jest przesłuchiwany w takiej sprawie?

Novker wskazał na Seldona, który wraz ze Stettinem Palverem siedział w ławie obrońcy. Hari wyglądał nie najlepiej: policzki miał zarumienione, gdyż nie przywykł do pochwał (a przecież ostatnio stał się raczej obiektem kpin niż wyrazów uznania), a dłoń drżała mu lekko na rzeźbionej główce wiernej laski.

Sędzia Lih spojrzała na Seldona wcale nie przekonana.

— No właśnie, cóż by zyskał, mecenasie? Sama zadawałam sobie to pytanie. Przez ostatnie kilka nocy spędzało mi ono sen z powiek. Jaki jest prawdziwy powód? Dlaczego człowiek pokroju profesora Seldona atakuje nie sprowokowany, skoro sam zdecydowanie krytykuje tak zwane załamanie porządku publicznego? I nagle oświeciło mnie. Pewnie sfrustrowany profesor, któremu nikt nie wierzy, czuje, że musi udowodnić światom, że przewidywana przez niego zagłada rzeczywiście nadchodzi. Przecież mamy przed sobą człowieka, który spędził całe życie zawodowe, przepowiadając Upadek Imperium, a wszystko, co może nam pokazać, to kilka przepalonych żarówek w kopule, okresowe kłopoty z transportem publicznym, jakieś cięcia budżetowe… słowem, nic zatrważającego. Ale atak, albo dwa lub trzy, o tak, to by było coś poważnego.

Lih odchyliła się na oparcie i splotła przed sobą ręce; miała zadowoloną minę. Seldon wstał i wparł się mocno o stół. Z wielkim wysiłkiem podszedł do ławy sędziowskiej, jakby przyciągał go zimny wzrok sędziego, i dał znak swemu prawnikowi, by mu nie przeszkadzał.

— Wysoki Sądzie, proszę mi pozwolić powiedzieć kilka słów w swojej obronie.

— Oczywiście, profesorze Seldon. Przecież to nie rozprawa, a jedynie przesłuchanie w celu wydania postanowienia, czy rozprawa jest konieczna. Przedstawiłam tylko moją teorię. Bardzo mnie interesuje, co ma mi pan do powiedzenia.

Seldon przełknął ślinę, zanim zaczął.

— Poświęciłem życie Imperium. Służyłem wiernie imperatorom. Moja nauka, psychohistoria, zamiast stać się zwiastunem zniszczenia, ma się przyczynić do odnowy. Dysponując nią, będziemy przygotowani na wszystko, co przyniesie cywilizacja. Jeśli, jak sądzę, Upadek Imperium będzie postępował, psychohistoria pomoże nam odbudować nową i lepszą cywilizację, opartą na tym wszystkim, co było dobre w starej. Kocham nasze światy, naszych ludzi, nasze Imperium… Po co miałbym robić coś, co przyczyniłoby się do niepraworządności? Nie mam nic więcej do powiedzenia. Musicie mi uwierzyć. Jestem człowiekiem, dla którego ważne są intelekt, równania i nauka… i mówię to szczerze. — Seldon odwrócił się i poszedł wolno w kierunku swojego krzesła. Zanim usiadł, odnalazł wzrokiem Wandę, która siedziała na galerii dla publiczności. Uśmiechnęła się lekko i puściła do niego oko.

— Czy mówi pan szczerze czy nie, profesorze Seldon, decyzja ta będzie wymagała z mojej strony głębszego zastanowienia. Usłyszeliśmy zeznania oskarżycieli oraz wyjaśnienie pana i pana Palvera. Jest jeszcze jedna strona, której świadectwo jest mi potrzebne. Chciałabym wysłuchać Riala Nevasa, który był naocznym świadkiem tego incydentu. Kiedy Nevas podszedł do ławy sędziowskiej, Seldon i Palver popatrzyli na siebie zaniepokojeni. To właśnie tego chłopaka Hari upomniał tuż przed całym incydentem.

— Panie Nevas, proszę opowiedzieć nam dokładnie, czego to był pan świadkiem tej nocy, o której mówimy — poprosiła sędzia Lih.

— No więc — zaczął Nevas, utkwiwszy wzrok w Seldonie — szłem sobie i myślałem o własnych sprawach, kiedy zobaczyłem tych dwóch. — Wskazał na Seldona oraz Palvera. — Zbliżali się do mnie. I wtedy zobaczyłem te dzieciaki. — Tym razem wskazał trójkę siedzącą przy stole oskarżenia. — Tych dwóch facetów szło za dzieciakami. Ale nie widzieli mnie, bo szłem po drugiej stronie chodnika, a poza tym gapili się na swe ofiary. I wtedy bach! Tak po prostu. Ten starszy facet dołożył im laską, a młodszy podskoczył do nich i walnął ich. Zanim się spostrzegli, już wszyscy leżeli. Wtedy ten starszy facet i jego kumpel po prostu odeszli; nawet się nie obejrzeli. Nie mogłem w to uwierzyć.

— To kłamstwo! — wybuchnął Seldon. — Młody człowieku, robisz sobie żarty w sprawie ważnej dla naszego życia!

Nevas tylko spojrzał obojętnie na Seldona.

— Wysoki Sądzie — powiedział błagalnie Seldon — czy nie widzi pani, że on kłamie? Pamiętam tego człowieka. Złajałem go za to, że śmiecił, na parę chwil przed tym, nim zostaliśmy zaatakowani. Powiedziałem Stettinowi, że to jeszcze jeden przykład upadku naszego społeczeństwa, apatii społecznej…

— Wystarczy, profesorze Seldon! — rozkazała sędzia. — Jeszcze jeden taki wybuch i każę panu opuścić salę. A pan, panie Nevas — zwróciła się do świadka — co pan robił w czasie zdarzenia, które właśnie pan opisał?

— Ja, no, ukryłem się. Za jakimiś drzewami. Ukryłem się, bo bałem się, że mi też dołożą, jak mnie zobaczą. A jak odeszli, pobiegłem i wezwałem siły bezpieczeństwa.

Nevas zaczął się pocić; wsunął palec pod obcisły kołnierzyk kombinezonu. Wiercił się niespokojnie i przestępował z nogi na nogę, stojąc na podwyższeniu dla świadków. Czuł na sobie spojrzenia zebranych; usiłował nie patrzeć na publiczność, ale gdy tylko spojrzał na galerię, napotykał świdrujący wzrok jakiejś ślicznej blondynki siedzącej w pierwszym rzędzie. Czuł się tak, jakby zadawała mu jakieś pytanie i nalegała, by odpowiedział, by mówił.

— Panie Nevas, co ma pan do powiedzenia w sprawie oświadczenia profesora Seldona, który stwierdził, że on i pan Palver widzieli pana przed atakiem, a co więcej, że profesor zamienił z panem kilka słów.

— No więc, nie, widzi pani, było tak, jak powiedziałem… Szłem sobie i… — I znów Nevas spojrzał w kierunku stołu Seldona. Helikończyk patrzył na młodzieńca ze smutkiem, jakby uświadomił sobie, że już przepadł. Jednak towarzysz Seldona, Stettin Palver, spojrzał palącym wzrokiem na Nevasa, a ten aż podskoczył, zdumiony słowami, które usłyszał: „Powiedz prawdę!” Zupełnie jakby Palver to powiedział, choć jego usta się nie poruszyły. Zmieszany młodzieniec odwrócił głowę w kierunku blondynki; wydawało mu się, że słyszy, jak dziewczyna mówi: „Powiedz prawdę!” — ale ona także nie poruszała ustami.

— Panie Nevas, panie Nevas. — Głos sędziego wyrwał młodzieńca z zamyślenia. — Panie Nevas, jeśli profesor Seldon i pan Palver zbliżali się do pana, idąc za trójką młodych ludzi, to jak to możliwe, że pan najpierw zauważył panów Seldona i Pałvera? Tak pan to przedstawił w swoim oświadczeniu, nieprawdaż?

Nevas jak szalony rozglądał się po sali. Wydawało mu się, że nie ucieknie przed tymi oczami, a wszystkie oczy krzyczały do niego „Powiedz prawdę!” Patrząc na Hariego Seldona, Rial Nevas powiedział po prostu „Przepraszam” i ku zdumieniu wszystkich zebranych w sądzie, czternastoletni chłopiec rozpłakał się.

27

Dzień był śliczny — ani za gorący, ani za zimny, ani zbyt jasny, ani zbyt ciemny. Choć środki przeznaczone na utrzymanie terenów już dawno się wyczerpały, tych kilka całorocznych roślin, które płożyły się wzdłuż schodów wiodących do Biblioteki Galaktycznej, dodawało radości porankowi. Biblioteka zbudowana w stylu klasycznego antyku miała jedne z najbardziej imponujących schodów w całym Imperium — świetnością ustępowały jedynie schodom prowadzącym do Pałacu Imperialnego. Jednak większość ludzi odwiedzających bibliotekę wolała korzystać z windy.

Tego dnia Seldon był w dobrym nastroju. Od chwili gdy on i Stettin Palver zostali uwolnieni od zarzutu napadu, Hari czuł się jak nowo narodzony. Choć doświadczenie było bolesne, jego publiczny charakter przyspieszył sprawę Seldona. Sędzia Tejan Popjens Lih, którą uważano za jedną z najbardziej wpływowych, jeśli nie najbardziej wpływową prawniczkę na Trantorze, nagłośniła zeznanie Riala Nevasa, które złożył następnego dnia.

— Jeśli nasze „cywilizowane” społeczeństwo stanęło na takim rozstaju dróg — grzmiała ze swego miejsca — że człowiek pokroju profesora Seldona musi znosić upokorzenia, ataki i kłamstwa tylko z powodu tego, kim jest i co sobą przedstawia, to znaczy, że dla Imperium nadeszły prawdziwie mroczne czasy. Przyznaję, że początkowo ja także dałam się zwieść. Dlaczego, zastanawiałam się, profesor Seldon uciekałby się do takiego podstępu, chcąc udowodnić swoje przepowiednie? Jednak wkrótce zrozumiałam, że bardzo się myliłam. — Sędzia zmarszczyła brwi, a jej szyja i policzki zaczęły przybierać niebieski odcień. — Przypisywałam profesorowi Seldonowi motywy, które zrodziły się w naszym społeczeństwie. A jest to społeczeństwo, w którym uczciwość, przyzwoitość i dobra wola mogą się przyczynić do czyjejś śmierci; społeczeństwo, w którym jak się wydaje, trzeba się uciekać do nieuczciwości i oszustwa tylko po to, by przetrwać. Jakże daleko odeszliśmy od naszych podstawowych zasad. Tym razem mieliśmy szczęście, drodzy współobywatele Trantora. Profesorowi Seldonowi należą się podziękowania za to, że pokazał nam, jacy naprawdę jesteśmy; weźmy sobie jego przykład do serca i bądźmy czujni, gdy przyglądamy się naszej naturze.

Po zakończeniu przesłuchania imperator przesłał Seldonowi holodysk z gratulacjami. Wyrażał nadzieję, że być może teraz Hari znajdzie fundusze na swój Projekt.

Wjeżdżając windą, Helikończyk zastanawiał się nad sytuacją Projektu Psychohistorii. Jego dobry przyjaciel, były Naczelny Bibliotekarz Las Zenow przeszedł na emeryturę. Zenow zawsze popierał Seldona i jego pracę. Najczęściej jednak miał związane ręce — oponował zarząd biblioteki. Ale, jak zapewnił Hariego, przychylnie nastawiony nowy Naczelny Bibliotekarz Tryma Acarnio był człowiekiem postępowym i lubianym przez różne ugrupowania w zarządzie.

— Hari, mój przyjacielu-powiedział Las, zanim wyjechał na swój rodzinny świat Wencory — Acarnio to dobry człowiek, intelektualista o otwartym umyśle. Jestem pewien, że zrobi wszystko, co w jego mocy, by pomóc tobie i Projektowi. Zostawiłem mu wszystkie dane dotyczące ciebie i twojej encyklopedii. Wiem, że będzie równie podekscytowany jak ja, mogąc wnieść wkład w dobro ludzkości. Bywaj, przyjacielu, będę myślał o tobie ciepło.

Tak więc dziś Hari Seldon miał się spotkać po raz pierwszy z nowym Naczelnym Bibliotekarzem. Zapewnienia Łasa Zenowa wprawiły go w dobry nastrój, toteż nie mógł się doczekać, kiedy przedstawi swoje plany dotyczące przyszłości Projektu i encyklopedii.

Naczelny Bibliotekarz stał, gdy Hari wszedł do jego biura. Widać było, że Tryma Acarnio zdążył tu dokonać wielu zmian. Zenow wypełniał każdy kąt holodyskami i trójwymiarowymi czasopismami z wielu sektorów Trantora oraz mnóstwem wirujących globusów przedstawiających różne światy Imperium. Acarnio uprzątnął sterty danych i wizerunków, które tamten lubił mieć pod ręką. Teraz na ścianie dominował olbrzymi holoekran, na którym, jak zakładał Seldon, Tryma mógł obejrzeć takie publikacje czy przekazy, jakie tylko zechciał.

Naczelny Bibliotekarz, mężczyzna niski i otyły, wyglądał na nieco szalonego — może z powodu przeprowadzonej w dzieciństwie nieudanej operacji rogówki — przez co sprawiał wrażenie zatrważająco inteligentnego i zwracającego uwagę na wszystko, co dzieje się wokół niego.

— Proszę, proszę. Profesor Seldon. Proszę wejść i usiąść. — Wskazał gestem krzesło z prostym oparciem stojące przed biurkiem, za którym usiadł. — Co za przypadek, że poprosił pan o spotkanie ze mną. Sam zamierzałem się z panem skontaktować, gdy tylko się urządzę.

Seldon skinął głową, zadowolony, że nowy Naczelny Bibliotekarz rozważał spotkanie z nim pomimo nawału zajęć w pierwszych dniach po objęciu urzędu.

— Zanim przejdziemy do moich, bardziej prozaicznych kłopotów, proszę mi powiedzieć, profesorze, dlaczego chciał się pan ze mną spotkać?

Seldon odchrząknął i usiadł wygodniej.

— Naczelny Bibliotekarz Las Zenow opowiadał panu zapewne o mojej pracy w bibliotece oraz o idei zebrania danych do Encyklopedii Galaktycznej. Las podchodził do tego bardzo entuzjastycznie i bardzo mi pomagał. Dzięki niemu dostałem prywatne biuro oraz miałem nieograniczony dostęp do olbrzymich zasobów danych zgromadzonych w bibliotece. Prawdę mówiąc, to właśnie on znalazł ewentualną lokalizację Projektu Encyklopedii, odległy Świat Zewnętrzny zwany Terminusem. Ale jednego Las nie mógł nam zapewnić. By terminowo realizować Projekt, muszę mieć więcej powierzchni biurowej oraz nieograniczony dostęp do zbiorów dla kilku moich współpracowników. Projekt jest olbrzymim przedsięwzięciem, a już samo zbieranie informacji, które należy skopiować i przesłać na Terminus, nim zaczniemy właściwą kompilację encyklopedii, zajmuje dużo czasu. Jak pan zapewne wie, Las nie był lubiany przez członków zarządu biblioteki. Pana natomiast lubią. Dlatego proszę pana, by zechciał wyrazić zgodę na przyznanie odpowiednich przywilejów moim współpracownikom, żebyśmy mogli kontynuować naszą niezwykle ważną pracę. — Tu Hari przerwał, gdyż niemal zabrakło mu tchu. Był pewien, że jego mowa, którą poprzedniej nocy powtarzał wielokrotnie w pamięci, przyniesie pożądany skutek. Czekał teraz, pewien odpowiedzi Acarnia.

— Profesorze Seldon — zaczął Tryma. Uśmiech Helikończyka jakoś zbladł, gdyż w głosie Naczelnego Bibliotekarza był pewien dystans, którego się nie spodziewał. — Mój wielce szanowny poprzednik przekazał mi szczegółowe wyjaśnienia dotyczące pańskiej pracy tu, w bibliotece. Bardzo entuzjastycznie wyrażał się o pańskich badaniach i przychylał się do pomysłu, by dołączyli tu do pana jego współpracownicy. Ja też byłem za tym, profesorze Seldon — słysząc, że Acarnio przerwał, Seldon popatrzył na niego ostro — ale tylko początkowo. Gotów byłem zwołać specjalne zebranie zarządu, by zaproponować przyznanie większej przestrzeni biurowej panu i pańskiemu projektowi. Ale zmieniłem zdanie.

— Zmienił pan zdanie! Dlaczego?

— Profesorze Seldon, dopiero co był pan głównym oskarżonym we wzbudzającej sensację sprawie o napad i pobicie.

— Przecież mnie uniewinniono — przerwał mu Helikończyk. — Nie doszło nawet do procesu.

— Niemniej, profesorze, pańskie ostatnie wyczyny przysporzyły panu w oczach społeczeństwa — jak mam to ująć? — złej reputacji. O tak, uwolniono pana od wszelkich zarzutów. Ale by uzyskać uniewinnienie, na oczach wszystkich światów pojawiło się pańskie nazwisko, przeszłość, przekonania i pańska praca. Mimo że postępowa i prawa sędzina ogłosiła, że jest pan niewinny, co mamy zrobić z miliardami, a może nawet bilionami przeciętnych obywateli, którzy nie widzą pioniera psychohistorii usiłującego zachować wspaniałą cywilizację, ale wariata wykrzykującego inwektywy pod adresem wspaniałego i potężnego Imperium? Pan, już choćby z powodu charakteru swojej pracy, zagraża podstawowej materii samego Imperium. Nie mam tu na myśli wielkiego i bezimiennego monolitu, jakim jest Imperium. Nie, odwołuję się do serca i duszy tego Imperium: jego mieszkańców. Kiedy mówi im pan, że Imperium upada, tym samym mówi pan, że to oni upadają. A tego, drogi profesorze, przeciętny obywatel nie może znieść. Profesorze Seldon, czy się to panu podoba czy nie, stał się pan obiektem kpin, pośmiewiskiem.

— Przepraszam, panie Acarnio, ale przez całe lata byłem w pewnych kręgach obiektem kpin.

— Tak, ale tylko w pewnych kręgach. Natomiast po ostatnim incydencie, tym bardziej że wszystko odbywało się na forum publicznym, śmieją się z pana nie tylko tu, na Trantorze, ale i na wielu innych światach. Tak więc, profesorze, przyznając panu biuro, my, Biblioteka Galaktyczna, milcząco aprobujemy pańską pracę, a tym samym stajemy się pośmiewiskiem na innych światach — Bez względu na to, że osobiście wierzę w pańską teorię i encyklopedię, jako Naczelny Bibliotekarz Biblioteki Galaktycznej na Trantorze w pierwszej kolejności muszę myśleć o niej. Tak więc, profesorze Seldon, pańska prośba, by mógł pan sprowadzić do biblioteki współpracowników, zostaje oddalona.

Seldon zachwiał się na krześle jak uderzony.

— Co więcej — kontynuował Acarnio — powiadamiam pana o dwutygodniowym zawieszeniu wszelkich przywilejów w bibliotece… ze skutkiem natychmiastowym. Zostało zwołane specjalne posiedzenie zarządu. Za dwa tygodnie powiadomimy pana, profesorze Seldon, jaką decyzję podjęliśmy w sprawie wygaśnięcia pańskiego członkostwa w bibliotece. — Tu Naczelny Bibliotekarz przerwał i kładąc dłonie na błyszczącej, nieskazitelnej powierzchni biurka, wstał. — W tej chwili to wszystko, profesorze Seldon.

Hari Seldon wstał także, choć nie poruszał się tak szybko i zwinnie jak Tryma Acarnio.

— Czy będę mógł zwrócić się osobiście do zarządu? — spytał. — Być może gdybym mógł wyjaśnić członkom, jak ogromne znaczenie ma psychohistoria i encyklopedia…

— Obawiam się, że nie, profesorze — rzekł cicho Acarnio, a Seldon zobaczył w nim przez chwilę człowieka, o którym mówił mu Las Zenow. Niestety, gdy po chwili Acarnio odprowadzał go do drzwi, znów wyglądał na nieczułego biurokratę.

Kiedy drzwi się rozsunęły, Naczelny Bibliotekarz powiedział:

— Dwa tygodnie, profesorze Seldon. Do zobaczenia.

Hari podszedł do oczekującego na niego poduszkowca, a drzwi zamknęły się za nim z trzaskiem.

I co ja teraz pocznę? — zastanawiał się posępnie Helikończyk. Czy to już koniec mojej pracy?

28

— Kochana Wando, czym jesteś tak pochłonięta? — spytał Hari Seldon, gdy wszedł do biura swej wnuczki na Uniwersytecie Streelinga. To samo pomieszczenie służyło wcześniej za biuro Yugo Amarylowi, błyskotliwemu matematykowi, którego śmierć okazała się wielką stratą dla Projektu Psychohistorii. Na szczęście z biegiem czasu Wanda stopniowo przejęła rolę Yugo, zajmując się dalszym udoskonalaniem Pierwszego Radianta.

— Pracuję nad równaniem w sekcji 33A2D17. Widzisz, ponownie skalibrowałam tę właśnie sekcję — wskazała jaśniejące purpurowo pole zawieszone w powietrzu tuż przed jej twarzą — wziąwszy pod uwagę standardowy iloraz i… proszę bardzo! Jest tak, jak myślałam. — Zrobiła krok do tyłu i przetarła oczy.

— Co to jest, Wando? — Hari podszedł bliżej, by przyjrzeć się dokładnie równaniu, o którym mówili. — Dlaczego to wygląda jak równanie opisujące Terminus, a jednak… Wando, to jest to samo równanie, tylko zapisane w odwrotnym szyku, prawda?

— Tak, dziadku. Widzisz, te liczby nie pasowały do równania Terminusa… popatrz. — Dotknęła jakiegoś przełącznika we wnęce, a wtedy po drugiej stronie pokoju ożyło jasnoczerwone pole. Seldon i Wanda podeszli, by je sprawdzić. — Widzisz, dziadku, jak doskonale się to teraz układa? Zajęło mi to kilka tygodni.

— Jak to zrobiłaś? — spytał Hari, podziwiając wykresy równań, ich logikę i elegancję.

— Początkowo skupiłam uwagę tylko na tej stronie. Nic innego mnie nie interesowało. Żeby równanie opisujące Terminus pasowało, trzeba było nad nim popracować, trudno temu zaprzeczyć, prawda? Potem jednak zrozumiałam, że nie mogę ot tak sobie wprowadzić tego równania do systemu równań Pierwszego Radianta i oczekiwać, że natychmiast będzie tam pasowało, jak gdyby nic się nie stało. Jeśli gdzieś coś dodajesz, to w innym miejscu musisz coś innego ująć. Ciężar wymaga przeciwwagi.

— Pojęcie, do którego się odwołujesz, starożytni nazywanym yin i yang.

— Tak, mniej więcej o to mi chodzi. Yin i yang. A więc, jak widzisz, zrozumiałam, że jeśli potraktuję równanie Terminusa jako yin, to muszę znaleźć jego yang. No i właśnie to zrobiłam. — Wanda przeszła do purpurowego pola jaśniejącego po drugiej stronie kulistego Pierwszego Radianta. — Kiedy tylko dopasowałam tu liczby, równanie opisujące Terminus zaczęło pasować do całości. Osiągnęłam harmonię! — Wanda wyglądała na zadowoloną z siebie, jakby rozwiązała wszystkie problemy Imperium.

— To fascynujące, Wando. Później powiesz mi, jakie to ma znaczenie dla Projektu. Teraz jednak musisz przejść ze mną do holoekranu. Kilka minut temu otrzymałem pilną wiadomość z Santanni. Twój ojciec prosi, żebyśmy natychmiast do niego zadzwonili.

Uśmiech Wandy zniknął. Zaniepokoiły ją ostatnie doniesienia o walkach na Santanni. Cięcia w budżecie Imperium sprawiły, że najbardziej ucierpieli obywatele Światów Zewnętrznych. Mieli ograniczony dostęp do bogatszych, gęściej zaludnionych Światów Wewnętrznych, toteż z coraz większym trudem sprzedawali własne produkty oraz kupowali potrzebne dobra. Statki nadprzestrzenne rzadko kursowały pomiędzy Santanni a centrum, tak więc ten odległy świat czuł się odizolowany od reszty Imperium. Na całej planecie wybuchły zamieszki.

— Dziadku, mam nadzieję, że wszystko jest w porządku — powiedziała, a w jej głosie słychać było lęk.

— Nie martw się, kochanie. Muszą przecież być bezpieczni, skoro Raychowi udało się wysłać wiadomość.

Stali przed holoekranem w biurze Seldona, czekając, aż urządzenie się włączy. Seldon wystukał kod na klawiaturze obok ekranu i zaczekali jeszcze kilka sekund na połączenie nadprzestrzenne. Ekran powoli jakby rozciągnął się na ścianie, przez co wyglądał niczym wejście do tunelu — i właśnie z tego tunelu, początkowo niewyraźna, wyłoniła się sylwetka dobrze zbudowanego mężczyzny. Wreszcie połączenie poprawiło się, a rysy mężczyzny stały się wyraźniejsze. Kiedy w końcu Seldon i Wanda mogli rozpoznać gęste dahlijskie wąsy Raycha, jego ciało jakby ożyło.

— Tato! Wando! — powiedział Raych z trójwymiarowego hologramu przesłanego z Santanni na Trantor. — Słuchajcie, nie mam zbyt wiele czasu. — Zadrżał, jakby przestraszony jakimś głośnym hałasem. — Wszystko się tu pogmatwało. Rząd upadł, a władzę przejęła tymczasowa partia. Wyobrażacie sobie, jaki panuje tu bałagan. Właśnie wsadziłem Manellę i Bellis na jakiś statek nadprzestrzenny lecący na Anakreon. Powiedziałem im, żeby stamtąd skontaktowały się z wami. Statek nazywa się Arcadia VII. Gdybyś widział Manellę, tato. Była okropnie zła, że musi mnie opuścić. Udało mi się ją zmusić do wyjazdu tylko dlatego, że przekonałem ją, że robi to dla dobra Bellis. Wiem, o czym myślicie. Oczywiście, pojechałbym z nimi, gdybym tylko mógł. Niestety, nie było miejsc. Gdybyście wiedzieli, przez co musiałem przejść, żeby znalazły się na statku. — Raych posłał jeden z czarujących uśmiechów, które Seldon i Wanda tak bardzo lubili, a potem kontynuował: — A poza tym, skoro tu jestem, muszę pomóc pilnować uniwersytetu. Może i jesteśmy częścią imperialnego systemu uniwersyteckiego, ale mamy tu się uczyć i tworzyć, a nie niszczyć. Wiecie, że gdyby jedno z tych bezmyślnych powstań ogarnęło nasz teren…

— Raych — przerwał mu Hari — jak poważna jest sytuacja? Czy jesteś w pobliżu walk?

— Tato, czy grozi ci niebezpieczeństwo? — spytała Wanda. Poczekali kilka sekund, by ich słowa przebyły dziewięć tysięcy parseków przez Galaktykę.

— Ja… ja… nie całkiem zrozumiałem, o co pytacie — odpowiedział hologram. — Właśnie trochę się tu biją. To nawet ciekawe — rzekł Raych, znów się uśmiechając. — Będę już kończył. Pamiętajcie, dowiedzcie się, co się stało z Arcadią VII lecącą na Anakreon. Skontaktuję się z wami, gdy tylko będę mógł. Pamiętajcie, ja… — Transmisja została przerwana, a hologram przybladł. Zniknął tunel na holoekranie, a Seldon i Wanda wciąż stali, wpatrując się w pustą ścianę.

— Dziadku, jak myślisz, co on chciał jeszcze powiedzieć? — spytała Wanda.

— Nie mam pojęcia, kochanie. Wiem tylko, że twój ojciec potrafi o siebie zadbać. Już współczuję temu rebeliantowi, który zbliży się dostatecznie do twojego ojca, by oberwać solidnego kopa. Wróćmy do naszego równania, a za kilka godzin sprawdzimy, co się dzieje z Arcadią VII.


— Panie dowódco, nie wie pan, co się stało z tym statkiem?

Hari Seldon znów prowadził rozmowę nadprzestrzenną, ale tym razem z dowódcą statków imperialnych stacjonujących na Anakreonie. Używał normalnego ekranu wizyjnego — znacznie mniej realistycznego niż holoekran, lecz o wiele łatwiejszego w użyciu.

— Mówię panu, profesorze, że nie mamy żadnego zapisu, by ten statek nadprzestrzenny prosił o pozwolenie wejścia w przestrzeń Anakreonu. Oczywiście, komunikacja z Santanni została przerwana kilka godzin temu, a przez ostatni tydzień także była sporadyczna. Być może statek ten usiłował przylecieć tu z Santanni i nie mógł się przedostać, ale osobiście w to wątpię. Nie, bardziej prawdopodobne wydaje mi się, że Arcadia VII zmieniła kurs. Może polecieli na Ybreg, a może na Sarip. Czy próbował się pan skontaktować z którymś z tych światów, profesorze?

— Nie — odparł znużony Seldon — ale nie widzę powodu, by statek, który wysłano na Anakreon, miał się udać gdzie indziej. Panie dowódco, odnalezienie tego statku to dla mnie bardzo ważna sprawa.

— Oczywiście — spekulował dowódca — Arcadia VII mogła zmienić zamiary. Mam na myśli względy bezpieczeństwa. Na Santanni toczą się ciężkie walki. Rebelianci nie dbają o to, do kogo strzelają. Po prostu ćwiczą posługiwanie się laserem, udając, że celują w imperatora Agisa. Powiem panu, profesorze, że oni tam na Peryferiach nieźle się zabawiają.

— Panie dowódco, na tym statku są moja synowa i wnuczka — powiedział Seldon ze ściśniętym gardłem.

— Och, przepraszam, profesorze — rzekł zawstydzony dowódca. — Skontaktuję się z panem, gdy tylko się czegoś dowiem.

Przygnębiony Hari wyłączył ekran wizyjny. Ależ jestem zmęczony, pomyślał. I nawet nie jestem zdziwiony… przecież od prawie czterdziestu lat wiedziałem, że coś takiego nastąpi.

Seldon roześmiał się gorzko do siebie. Pewnie dowódca myślał, że zadziwi go, opowiadając o szczegółach życia „na Peryferiach”. Tyle że Seldon wiedział wszystko o Peryferiach. Oderwały się jak fragment robótki na drutach, gdy pociągnie się nie za tę, co trzeba nić, i wtedy cały kawałek trzeba spruć aż do początku — do Trantora.

Helikończyk zdał sobie sprawę, że gdzieś coś delikatnie dźwięczy. Odezwał się dzwonek przy drzwiach.

— Proszę!

— Dziadku — powiedziała Wanda, wchodząc do biura. — Boję się.

— Dlaczego, kochanie? — spytał zatroskany Hari. Nie chciał jej powiedzieć, czego się dowiedział, albo raczej czego się nie dowiedział od dowódcy floty Anakreonie.

— Zazwyczaj, choć znajdują się tak daleko, czuję tatę, mamę i Bellis… Czuję ich tu — wskazała swoją głowę — i tu — położyła dłoń na sercu. — Ale teraz, dzisiaj, nie czuję ich… a właściwie czuję słabiej, jakby znikali. Chcę to powstrzymać. Chcę ich przyciągnąć z powrotem, ale nie potrafię.

— Wando, zapewne dzieje się tak tylko dlatego, że martwisz się o rodzinę, bo dowiedziałaś się o rebelii. Wiesz, że w całym Imperium ciągle wybuchają powstania: jak małe erupcje dla upuszczenia pary. Daj spokój, wiesz, że jest bardzo małe prawdopodobieństwo, by coś przytrafiło się Raychowi, Manelli czy Bellis. Twój tata zadzwoni któregoś dnia i powie, że wszystko jest w porządku. Mama i Bellis lada chwila wylądują na Anakreonie i zrobią sobie małe wakacje. To my jesteśmy w pożałowania godnej sytuacji: siedzimy tu pogrążeni po uszy w pracy. Tak więc, kochanie, idź spać i nie martw się niczym. Obiecuję ci, że jutro, pod słoneczną kopułą, wszystko będzie wyglądało o wiele lepiej.

— Dobrze, dziadku — powiedziała Wanda, choć słychać było, że nie jest przekonana. — Ale jutro… jeśli do jutra nie dowiemy się niczego, będziemy musieli…

— A co innego możemy zrobić, niż czekać? — spytał łagodnie Seldon.

Wanda odwróciła się i wyszła; jej przygarbione plecy dowodziły, jakim ciężarem są dla niej te zmartwienia. Hari obserwował wychodzącą wnuczkę, a potem pozwolił, by ogarnęły go jego własne zmartwienia.

Upłynęły już trzy dni od holograficznej transmisji od Raycha. Od tamtej chwili — nic. A dziś dowódca floty na Anakreonie powiedział, że nigdy nie słyszał o Arcadii VII.

Hari usiłował już wcześniej skontaktować się z Raychem na Santanni, ale wszelkie kanały zostały przerwane. Zupełnie jakby Santanni, a także Arcadia VII po prostu oderwały się od Imperium niczym płatek od kwiatu.

Helikończyk wiedział, co musi teraz zrobić. Imperium może upada, ale z pewnością jeszcze trwa. Jego potęga, jeśli właściwie nią pokierować, wciąż budzi lęk. Seldon skontaktował się pilnie z imperatorem Agisem XIV.

29

— Co za niespodzianka… mój przyjaciel Hari! — Na holoekranie pojawiła się twarz Agisa uśmiechającego się do Seldona. — Cieszę się, że cię słyszę, choć zazwyczaj prosisz o bardziej formalną audiencję osobistą. Czy coś się stało, że tak nagle zapragnąłeś się ze mną skontaktować?

— Panie — zaczął Seldon — mój syn Raych, jego żona i córka mieszkają na Santanni.

— Ach, Santanni — rzekł imperator i przestał się uśmiechać. — Zgraja nieszczęsnych łajdaków. Gdybym…

— Panie, proszę — przerwał Seldon, zadziwiając zarówno imperatora, jak i siebie, gdyż postąpił wbrew protokołowi. — Mojemu synowi udało się umieścić Manellę i Bellis na statku nadprzestrzennym Arcadia VII, który wyruszył w kierunku Anakreonu. On sam musiał niestety zostać na Santanni. To było przed trzema dniami. Statek nie wylądował na Anakreonie, a mój syn chyba zniknął. Nikt nie odbierał moich telefonów, a teraz wszelka komunikacja z planetą została przerwana. Proszę, panie, czy możesz mi pomóc?

— Hari, jak wiesz, oficjalnie wszelkie więzi pomiędzy Santanni a Trantorem zostały zerwane. Jednak wciąż mam wpływ na pewne wydzielone obszary tego świata. To znaczy, że jest jeszcze kilku lojalnych wobec mnie ludzi, których dotąd nie znaleziono. Choć nie mogę kontaktować się bezpośrednio z żadnym z nich, udostępnię ci wszelkie raporty, które stamtąd dostanę. Raporty są oczywiście ściśle tajne, ale biorąc pod uwagę twoją sytuację i naszą zażyłość, pozwolę ci przeglądać te fragmenty, które mogą cię zainteresować. W ciągu godziny powinienem otrzymać następną przesyłkę. Jeśli chcesz, skontaktuję się z tobą, gdy nadejdzie. Tymczasem każę jednemu z moich podwładnych, by przejrzał wszystkie transmisje z Santanni z ostatnich trzech dni i zwrócił uwagę na wszelkie informacje dotyczące Raycha, Manelli czy Bellis Seldon.

— Dziękuję, panie. Jestem ci niezmiernie wdzięczny. — Hari skłonił głowę, a wizerunek imperatora zaczai znikać z holoekranu.

Godzinę później Hari Seldon wciąż siedział za biurkiem, czekając na wieści od imperatora. Była to najgorsza godzina, jaką kiedykolwiek przeżył. Gorsze były tylko godziny po zniszczeniu Dors.

Najbardziej przytłaczający był brak wiedzy. Wielkość Hariego polegała na tym, że wiedział: znał tak samo przyszłość jak teraźniejszość. A teraz nie miał pojęcia, co się stało z trojgiem najdroższych mu ludzi.

Wreszcie holoekran zadźwięczał cicho, a Hari wcisnął przełącznik.

Pojawił się Agis.

— Hari — zaczął imperator. Z cichych, wymawianych wolno i ze smutkiem słów Helikończyk domyślił się, że usłyszy złe wieści.

— Mój syn — powiedział.

— Tak — odparł Agis XIV. — Raych zginął wczoraj rano podczas bombardowania Uniwersytetu Santanni. Moje źródło mówi, że wiedział o nadchodzącym ataku, ale odmówił opuszczenia stanowiska. Wielu z rebeliantów to studenci, więc Raych sądził, że skoro wiedzą, że on znajduje się wciąż na terenie uniwersytetu, to nigdy… Niestety, nienawiść była silniejsza niż wszelkie racje. Uniwersytet jest, jak wiesz, uniwersytetem imperialnym. Rebelianci uważają, że muszą zniszczyć wszystko, co jest związane z Imperium, nim zaczną budować od podstaw. Głupcy! Dlaczego… — Tu Agis przerwał, jakby nagle uświadomił sobie, że Seldona nie obchodzi Uniwersytet Santanni czy też plany rebeliantów… a przynajmniej nie teraz. — Hari, jeśli przyniesie ci to ulgę, pamiętaj, że twój syn zginął w obronie nauki. Raych nie walczył za Imperium, zginął w obronie ludzkości.

Seldon popatrzył na Agisa oczami pełnymi łez i spytał cicho:

— A Manella i mała Bellis? Co z nimi? Czy znalazłeś, panie, Arcadię VII?

— Poszukiwania okazały się bezowocne, Hari. Tak jak ci powiedziano, Arcadia VII opuściła Santanni. Niestety, wygląda na to, że gdzieś zniknęła. Być może została porwana przez rebeliantów albo zmieniła kurs z powodu grożącego jej niebezpieczeństwa. W tej chwili tego nie wiemy.

Seldon skinął głową.

— Dziękuję, Agisie. Choć przyniosłeś mi tragiczne wieści, przynajmniej wiem, co się stało. Najgorsza jest niepewność. Jesteś prawdziwym przyjacielem.

— Ty też, Hari — powiedział imperator. — Zostawiam cię teraz samego. Pewnie chcesz to wszystko przemyśleć. — Obraz imperatora zniknął z ekranu. Seldon skrzyżował ręce na biurku, położył na nich głowę i zapłakał.

30

Wanda Seldon ściągnęła nieco pasek swego kombinezonu. Chwyciła motykę i zaatakowała chwasty, którymi zarósł jej mały ogródek kwiatowy przed budynkiem Projektu Psychohistorii na Uniwersytecie Streelinga. Najczęściej spędzała większość czasu w swoim biurze, pracując nad Pierwszym Radiantem. Znajdowała pocieszenie w jego dokładnej statystycznej elegancji; nie zmieniające się równania były swoistym pewnikiem w zwariowanym Imperium. Kiedy jednak myśli o ukochanym ojcu, matce i maleńkiej siostrze stawały się nie do zniesienia, kiedy nawet badania naukowe nie potrafiły odciągnąć jej myśli od okropnej straty, którą ostatnio poniosła, niezmiennie przychodziła tutaj i pracowała w ziemi, jakby posadzenie i doglądanie tych kilku roślin mogło w jakiś sposób choć w niewielkim stopniu złagodzić jej ból. Od śmierci ojca miesiąc temu i zniknięcia Manelli oraz Bellis Wanda, która zawsze była szczupła, jeszcze straciła na wadze. Kilka miesięcy wcześniej Hari Seldon martwiłby się utratą apetytu ukochanej wnuczki, ale teraz, pogrążony w żalu, jakby tego nie zauważał.

Głęboka zmiana dotyczyła Hariego i Wandy Seldon, a także kilku pozostałych członków Projektu Psychohistorii. Wyglądało na to, że Hari się poddał. Większość czasu spędzał teraz w fotelu w solarium Uniwersytetu Streelinga, skąd spoglądał na tereny uniwersyteckie. Czasami członkowie Projektu mówili Wandzie, że ochroniarz Seldona, człowiek o nazwisku Stettin Palver, zmusza Hariego do spaceru pod kopułą albo stara się porozmawiać z nim o przyszłym kształcie Projektu.

Wanda zaszywała się jeszcze głębiej w badaniach fascynujących równań Pierwszego Radianta. Czuła, że przyszłość, nad którą jej dziadek pracował tak ciężko, wreszcie przybierała kształt. Seldon miał rację: trzeba przenieść Encyklopedystów na Terminus; to oni będą stanowili Fundację.

Jeśli chodzi o sekcję 33A2D17, to w niej Wanda widziała to, co Hari nazywał Drugą czy też ukrytą Fundacją. Ale jak to osiągnąć? Bez aktywnego udziału dziadka Wanda nie wiedziała, co powinna robić. Smutek, który ogarnął ją po stracie rodziny, był tak dotkliwy, że chyba nie miała siły zastanawiać się nad tym.

Członkowie Projektu — tych mniej więcej pięćdziesięciu twardych ludzi, którzy pozostali — kontynuowali pracę na miarę swoich możliwości. Większość z nich stanowili Encyklopedyści mający przeszukać materiały źródłowe, które chcieli skopiować i skatalogować, by ewentualnie przenieść je na Terminus — jeżeli w ogóle uzyskają pełny dostęp do Biblioteki Galaktycznej. W tej chwili pracowali, wierząc, że coś się zmieni. Profesor Seldon stracił prywatne biuro w bibliotece, tak więc nikła była nadzieja, że inny członek Projektu uzyska dostęp do danych.

Pozostali naukowcy (inni niż Encyklopedyści) byli analitykami historii i matematykami. Historycy interpretowali przeszłość oraz obecne zachowania i wydarzenia, po czym przekazywali swoje odkrycia matematykom, którzy starali się dopasować je do wielkiego równania psychohistorii. Pracowali długo i gorliwie.

Wielu członków Projektu odeszło, gdyż ich wynagrodzenie było żałosne: psychohistorycy stali się na Trantorze przedmiotem kpin i wielu żartów, a brak funduszy zmusił Seldona do wprowadzenia drastycznych cięć wydatków. Jednak stała, uspokajająca obecność Hariego Seldona sprawiała — aż do tej pory — że zapominali o ciężkiej sytuacji, w której znalazł się Projekt. Ludzie, którzy pozostali i pracowali na jego rzecz, robili to w gruncie rzeczy tylko z szacunku i oddania dla profesora Seldona.

A teraz, pomyślała gorzko Wanda, co mogłoby ich zatrzymać? Lekki podmuch rzucił kosmyk jej blond włosów na oczy; odgarnęła go, a choć myślami była gdzie indziej, kontynuowała pielenie.

— Panno Seldon, czy poświęci mi pani chwilę?

Wanda odwróciła się i spojrzała w górę. Jakiś młody człowiek — oceniła go na dwadzieścia kilka lat — stał tuż obok niej na żwirowej ścieżce. Natychmiast wyczuła, że jest silny i piekielnie inteligentny. Dziadek dobrze wybrał. Wstała, by z nim porozmawiać.

— Znam pana. Jest pan ochroniarzem mojego dziadka. Stettin Palver, jak sądzę?

— Nie myli się pani, panno Seldon — rzekł Palver, którego policzki nieco poczerwieniały, jakby ucieszył się, że tak ładna dziewczyna zwróciła na niego uwagę. — Panno Seldon, chciałem właśnie porozmawiać o pani dziadku. Bardzo się o niego martwię. Musimy coś zrobić.

— Co mamy zrobić, panie Palver? Zupełnie straciłam głowę. Odkąd mój ojciec — przełknęła ciężko ślinę, jakby mówienie sprawiało jej trudność — umarł, a matka i siostra zaginęły, udaje mi się jedynie zmusić go, by rano wstał z łóżka. A prawdę mówiąc, na mnie to również bardzo źle wpłynęło. Pan to rozumie, prawda? — Spojrzała Palverowi w oczy i wyczytała w nich, że rozumie wszystko.

— Panno Seldon — powiedział cicho Stettin — jest mi bardzo przykro z powodu pani straty. Ale pani i profesor Seldon żyjecie i musicie kontynuować pracę nad psychohistorią. Profesor chyba się poddał. Ufam jednak, że może pani… my… moglibyśmy coś zrobić, by przywrócić mu nadzieję. Rozumie pani, jemu potrzebny jest jakiś powód, by żyć.

Ach, panie Palver, pomyślała Wanda, może dziadek ma rację. Sama się zastanawiałam, czy mam po co żyć. Ale powiedziała:

— Przepraszam, panie Palver, ale nic nie przychodzi mi do głowy. — Wskazała ziemię i motykę. — A teraz, jak pan widzi, muszę wracać do tych okropnych chwastów.

— Nie sądzę, by pani dziadek postępował właściwie. Myślę, że naprawdę jest jakiś powód, by kontynuować badania. Musimy go tylko znaleźć.

Te słowa podziałały na Wandę jak uderzenie. Skąd on wiedział, o czym myślała? Chyba że…

— Potrafi pan czytać w myślach, prawda? — Zadała to pytanie, wstrzymując oddech, jakby bała się usłyszeć odpowiedź.

— Tak, potrafię — odparł Palver. — Myślę, że zawsze tak było. A przynajmniej, odkąd pamiętam. Często dzieje się to zupełnie nieświadomie. Po prostu wiem, o czym ludzie myślą albo o czym myśleli. Czasami — kontynuował zachęcony zrozumieniem, jakie czuł ze strony Wandy — odbieram sygnały pochodzące od kogoś innego. Niestety, to się zawsze zdarza w tłumie, a ja nie potrafię znaleźć tego kogoś. Wiem jednak, że są wśród nas ludzie tacy jak ja… jak my.

Podniecona Wanda złapała Palvera za rękę; motyka leżała na ziemi zapomniana.

— Wie pan, co to może znaczyć? Dla dziadka, dla psychohistorii? Każde z nas, w pojedynkę, może zrobić tylko tyle, ale razem… — Ruszyła w kierunku budynku Projektu Psychohistorii, zostawiwszy Palvera na ścieżce. Gdy dochodziła do wejścia, zatrzymała się i odwróciła. Chodźmy, panie Palver, musimy powiedzieć dziadkowi, rzekła, nie otwierając ust. Tak, myślę, że powinniśmy to zrobić — odpowiedział Palver, dołączając do niej.

31

— Chcesz powiedzieć, Wando, że szukałem na całym Trantorze kogoś o twoich umiejętnościach, a on był tu z nami przez ostatnie kilka miesięcy, tylko o tym nie wiedzieliśmy?

Hari Seldon nie dowierzał wnuczce. Drzemał w solarium, kiedy Wanda i Palver obudzili go, by podzielić się zdumiewającymi wieściami.

— Tak, dziadku. Pomyśl o tym. Nigdy nie miałam okazji poznać Stettina. Najczęściej przebywałeś w jego towarzystwie poza budynkami Projektu, a ja większość czasu spędzałam w moim biurze, pracując nad Pierwszym Radiantem. Kiedy mieliśmy się spotkać? Prawdę mówiąc, raz nasze ścieżki skrzyżowały się i rezultat był wspaniały.

— Kiedy to było? — spytał Seldon, usiłując coś sobie przypomnieć.

— Kiedy przesłuchiwano cię po raz ostatni, przed sędzią Lih — odparła natychmiast. — Pamiętasz tego naocznego świadka, który przysięgał, że ty i Stettin zaatakowaliście tych troje złodziejaszków? Pamiętasz, jak się w końcu załamał i wyznał prawdę… i nawet sam nie wiedział, dlaczego to zrobił? To ja i Stettin zmusiliśmy go. Oboje wpływaliśmy na Riala Nevasa, by cię oczyścił. Początkowo upierał się przy swoim zeznaniu. Wątpię, by w pojedynkę któreś z nas mogło go zmusić do wyznania prawdy. Ale kiedy jesteśmy razem — popatrzyła nieśmiało na Palvera, który stał nieco z boku — mamy niezwykłą siłę!

Hari Seldon wysłuchał tego i wyglądało na to, że chce się odezwać. Jednak Wanda kontynuowała:

— Zamierzamy spędzić to popołudnie, sprawdzając nasze zdolności umysłowe, oddzielnie i razem. Z tego, co odkryliśmy do tej pory, wynika, że zdolności Stettina są nieco mniejsze niż moje: daję mu pięć w mojej dziesięciopunktowej skali. Ale jego pięć i moje siedem daje nam dwanaście! Pomyśl o tym dziadku. To niezwykłe!

— Nie widzi pan tego, profesorze? — spytał Palver. — Wanda i ja jesteśmy tym przełomem, którego pan szukał. Możemy pomóc panu przekonać wszystkie światy o wadze psychohistorii, możemy pomóc panu znaleźć innych ludzi podobnych do nas. Dzięki nam psychohistoria może wejść na właściwe tory.

Seldon spoglądał na tych dwoje młodych ludzi. Ich twarze jaśniały blaskiem młodości, rozpierały ich wigor i entuzjazm, a to podziałało jak balsam na jego stare serce. Może jednak jeszcze nie wszystko stracone? Myślał, że nie przeżyje tej ostatniej tragedii, śmierci syna i zaginięcia synowej oraz wnuczki, ale teraz widział, że Raych żyje w Wandzie. A w Wandzie i w Stettinie, co także zrozumiał, żyje przyszłość Fundacji.

— Tak, tak — zgodził się, kiwając energicznie głową. — Chodźcie, pomóżcie mi wstać. Muszę wrócić do biura, by zaplanować nasz następny krok.

32

— Proszę wejść, profesorze Seldon — powiedział lodowatym tonem Tryma Acarnio.

Hari Seldon, któremu towarzyszyli Wanda i Stettin, weszli do imponującego biura Naczelnego Bibliotekarza.

— Dziękuję — powiedział Seldon, sadowiąc się w fotelu naprzeciw Acarnia siedzącego za olbrzymim biurkiem. — Chciałbym panu przedstawić moją wnuczkę Wandę i mojego przyjaciela Stettina Palvera. Wanda jest jednym z najcenniejszych członków Projektu Psychohistorii, a jej specjalnością jest matematyka. Stettin zaś, no cóż, Stettin zamierza zostać psychohistorykiem, kiedy nie będzie pełnił obowiązków mojego ochroniarza. — Seldon zachichotał radośnie.

— To wszystko bardzo pięknie, profesorze — powiedział Acarnio zdumiony dobrym humorem Seldona. Oczekiwał, że profesor przyjdzie do niego na klęczkach, błagając o jeszcze jedną szansę i specjalne przywileje w bibliotece. — Nie rozumiem jednak, dlaczego chciał się pan ze mną spotkać. Chyba rozumie pan, że nasze stanowisko się nie zmieniło: nie możemy pozwolić, by bibliotekę łączono z kimś tak nielubianym przez rzesze. Jesteśmy przecież biblioteką publiczną, musimy więc brać pod uwagę nastroje społeczne. — Usiadł wygodniej i pomyślał, że pewnie teraz Seldon zacznie go błagać.

— Wiem, że nie udało mi się pana przekonać. Pomyślałem jednak, że gdyby zechciał pan wysłuchać tych młodych członków Projektu, przyszłych psychohistoryków, być może odniósłby się pan przychylniej do niezwykłej roli Projektu, a szczególnie encyklopedii. Roli, jaką odegra on w przyszłości. Proszę wysłuchać Wandy i Stettina.

Acarnio spojrzał chłodno na dwoje młodych ludzi siedzących po bokach Seldona.

— No dobrze — odparł, spoglądając niedwuznacznie na zegar ścienny. — Macie pięć minut i ani chwili dłużej. Muszę się zajmować biblioteką.

— Naczelny Bibliotekarzu — zaczęła Wanda — jak zapewne mój dziadek już panu wyjaśniał, psychohistoria jest najcenniejszym narzędziem, którego można użyć, by zachować naszą kulturę. Tak, zachować — powtórzyła, widząc, że mężczyzna wytrzeszcza oczy na to słowo. — Dotychczas zbyt wielką wagę przykładano do zniszczenia Imperium. Z tego powodu nie doceniono prawdziwej wartości psychohistorii. A właśnie dzięki niej potrafimy przewidzieć nieuchronny Upadek naszej cywilizacji, a tym samym możemy podjąć odpowiednie kroki, by mu zapobiec. W tym właśnie celu pomyślano o stworzeniu Encyklopedii Galaktycznej. I właśnie dlatego potrzebna jest nam pańska pomoc, a także pomoc ze strony pańskiej wspaniałej biblioteki.

Acarnio nie mógł powstrzymać uśmiechu. Ta młoda dama miała niezaprzeczalny urok. Tak poważnie i mądrze przemawiała. Popatrzył na siedzącą przed nim dziewczynę. Jej blond włosy, zebrane do tyłu jak u uczennicy, zamiast skrywać, podkreślały piękno rysów twarzy. To, co powiedziała, zaczynało mieć sens. Może Wanda Seldon ma rację — może to on patrzył na ten problem z błędnej perspektywy. A jeśli rzeczywiście chodzi o zachowanie, nie zaś o zniszczenie?

— Naczelny Bibliotekarzu — zaczął Stettin Palver — ta wspaniała biblioteka istnieje od tysięcy lat. Być może lepiej nawet reprezentuje ogromną potęgę Imperium niż Pałac Imperialny, w nim bowiem mieszkają jedynie imperatorzy, podczas gdy w bibliotece zgromadzona jest suma wiedzy, kultury i historii Imperium. Jej wartość jest nieoceniona. Czyż nie byłoby rozsądnie złożyć hołd tej wielkiej skarbnicy? Bo tym właśnie będzie Encyklopedia Galaktyczna: olbrzymim podsumowaniem wiedzy zgromadzonej w tych murach. Proszę o tym pomyśleć!

Nagle wszystko wydało się Acarniowi bardzo proste. Jak mógł pozwolić, by zarząd (a szczególnie ta skwaszona gęba Gennaro Mummery’ego) przekonał go do odwołania przywilejów Seldona? Las Zenow, człowiek, którego zdanie tak bardzo sobie cenił, całym sercem popierał encyklopedię Seldona.

Acarnio popatrzył raz jeszcze na tych troje ludzi siedzących przed nim i czekających na jego decyzję. Trudno będzie zarządowi znaleźć cokolwiek przeciwko członkom Projektu… jeśli młodzi ludzie siedzący teraz w jego biurze są typowymi przedstawicielami współpracowników Seldona.

Naczelny Bibliotekarz wstał i przeszedł przez biuro, marszcząc brwi, jakby chciał zebrać myśli. Ze stołu podniósł mleczną kryształową kulę i ważył ją w dłoni.

— Trantor — zaczai z namysłem — to siedziba Imperium, centrum całej Galaktyki. To dość zdumiewające, kiedy się o tym pomyśli. Być może zbytnio się pospieszyliśmy, osądzając profesora Seldona. Teraz, kiedy pański Projekt, ta Encyklopedia Galaktyczna, została mi przedstawiona w takim świetle — tu skinął w kierunku Wandy i Palvera — zrozumiałem, jak ważne jest, byśmy pozwolili kontynuować panu pracę w bibliotece. A to oznacza oczywiście przyznanie zezwolenia kilku pańskim współpracownikom.

Seldon uśmiechnął się i z wdzięcznością ścisnął dłoń Wandy.

— Nie będę popierał pomysłu stworzenia encyklopedii tylko dlatego, że przyniesie ona korzyści całemu Imperium — kontynuował Acarnio, najwyraźniej zapaliwszy się do (jak uważał, swego) pomysłu. — Jest pan sławny, profesorze Seldon. Czy ludzie uważają pana za szaleńca, czy za geniusza, chyba wszyscy pana znają. Jeśli pracownik naukowy o pańskim autorytecie jest łączony z Biblioteką Galaktyczną, może to jedynie zwiększyć nasz prestiż jako bastionu intelektualnej działalności najwyższego rzędu. Blask pańskiej obecności będzie można wykorzystać do zwiększenia tak bardzo potrzebnych funduszy na uaktualnienie naszych zbiorów, zwiększenie liczebności personelu oraz otwarcie podwoi biblioteki dla ludzi… A sam pomysł powstania Encyklopedii Galaktycznej… jakiż to monumentalny projekt! Wyobraźmy sobie reakcję społeczeństwa, gdy dowie się, że to właśnie Biblioteka Galaktyczna uczestniczy w przedsięwzięciu mającym ukazać we właściwym świetle splendor naszej cywilizacji: naszej wspaniałej historii, błyskotliwych osiągnięć, niezwykłej kultury. I pomyśleć, że to właśnie dzięki mnie, Naczelnemu Bibliotekarzowi Trymie Acarniowi, zostanie zapoczątkowany ten wspaniały projekt. — Rozmarzony Acarnio zapatrzył się w kryształową kulę. — Tak, profesorze Seldon. — Wrócił do rzeczywistości. — Panu i pańskim współpracownikom zostaną przyznane wszelkie wewnętrzne przywileje, a także odpowiednie biura. — Odłożył kryształową kulę na stół i szeleszcząc szatami, wrócił za biurko. — Oczywiście, będę musiał włożyć nieco wysiłku w przekonanie zarządu, ufam jednak, że poradzę sobie z nimi. Proszę to zostawić mi. Seldon, Wanda i Palver popatrzyli na siebie triumfalnie, a cień uśmiechu igrał w kącikach ich ust. Tryma Acarnio dał znak, że mogą odejść, wyszli więc, pozostawiając Naczelnego Bibliotekarza siedzącego w fotelu i marzącego o chwale oraz honorze, jakimi okryje się biblioteka pod jego rządami.

— To zdumiewające — powiedział Seldon, kiedy siedzieli już bezpiecznie w swoim samochodzie naziemnym. — Gdybyście tak mogli zobaczyć go w czasie naszego ostatniego spotkania. Powiedział wtedy, że „stanowię zagrożenie dla Imperium” i inne takie bzdury. A dziś, po zaledwie kilku minutach z wami…

— To nie było takie trudne, dziadku — stwierdziła Wanda, naciskając przycisk, by włączyć pojazd do ruchu. Usiadła wygodniej, gdy uruchomił się automatyczny napęd. Na tablicy kontrolnej wystukała współrzędne miejsca, do którego chcieli dojechać. — Ten człowiek ma bardzo silne poczucie własnej wartości. Musieliśmy jedynie podkreślić pozytywne aspekty stworzenia encyklopedii, a jego ego zrobiło resztę.

— Przepadł już w chwili, gdy weszliśmy z Wandą do jego gabinetu — odezwał się Palver, który siedział z tyłu. — Naciskaliśmy na niego oboje i okazało się to łatwiejsze, niż myślałem. — Pochylił się do przodu i z czułością ścisnął ramię Wandy. Ona uśmiechnęła się i poklepała jego dłoń.

— Muszę jak najszybciej powiadomić Encyklopedystów — powiedział Seldon. — Choć pozostało ich zaledwie trzydziestu dwóch, są dobrymi i oddanymi pracownikami. Dopilnuję, by rozlokowano ich w bibliotece, a potem zacznę pokonywać następną przeszkodę: kredyty. Być może potrzebowaliśmy właśnie tego przymierza z biblioteką, by przekonać ludzi do podarowania nam funduszy. Sprawdźmy to… Raz jeszcze zadzwonię do Terepa Bindrisa i zabiorę was ze sobą. Był do mnie przyjaźnie nastawiony… przynajmniej początkowo. Czy będzie w stanie oprzeć się nam teraz?

Pojazd zatrzymał się wreszcie przed budynkiem Projektu Psychohistorii na Uniwersytecie Streelinga. Drzwi rozsunęły się, ale Seldon nie przesunął się, by wysiąść. Odwrócił się ku Wandzie.

— Wiesz, Wando, jak doskonale poradziliście sobie z Acarniem. Jestem pewien, że równie łatwo zdołacie też zmusić kilku dobroczyńców, by przyznali nam jakieś kredyty. Wiem, jak bardzo niechętnie pozostawiasz swój ukochany Pierwszy Radiant, ale te wizyty dadzą wam szansę sprawdzenia waszych umiejętności. Będziecie wiedzieli, na co was stać.

— Dobrze, dziadku, choć jestem pewna, że teraz, gdy masz imprimatur biblioteki, opór wobec twoich próśb zmaleje.

— Jest jeszcze jeden powód, dla którego, jak sądzę, powinniście spędzić trochę czasu razem. O ile dobrze pamiętam, Stettinie, powiedziałeś, że w pewnych sytuacjach „wyczuwasz” kogoś o podobnym do twojego umyśle, ale nie potrafisz go zidentyfikować.

— Tak — odpowiedział Palver. — Odbierałem takie sygnały, ale za każdym razem znajdowałem się w tłumie. Mam dwadzieścia cztery lata, a przypominam sobie cztery, może pięć takich sytuacji.

— Ależ Stettinie — głos Seldona zdradzał, jak bardzo jest przejęty — każdy z tych sygnałów mógł pochodzić od osoby takiej jak ty i Wanda: jeszcze jednego mentalisty. Wanda nigdy nie wyczuła takich sygnałów, bo prawdę mówiąc, całe życie chroniliśmy ją przed towarzystwem obcych. Gdy kilka razy znalazła się w tłumie, pewnie nie było tam nikogo o podobnych zdolnościach. Właśnie dlatego, i jest to prawdopodobnie najważniejszy powód, powinniście przebywać wśród ludzi, ze mną czy beze mnie. Musimy znaleźć innych mentalistów. Oboje jesteście na tyle silni, że potraficie zmusić pojedynczą osobę do zmiany decyzji. Duża grupa podobnych wam ludzi będzie mogła poruszyć Imperium!

Skończywszy, Seldon wysunął nogi i wysiadł. Wanda i Palver, którzy obserwowali, jak idzie, utykając, w kierunku budynku Projektu Psychohistorii, nie byli do końca świadomi, jak olbrzymią odpowiedzialność Seldon składa na ich barki.

33

W samo południe trantorskie słońce lśniło na metalowej powłoce okrywającej wielką planetę. Hari Seldon stał na skraju tarasu obserwacyjnego Uniwersytetu Streelinga, usiłując osłonić oczy przed rażącym światłem. Minęło wiele lat, od kiedy po raz ostatni przebywał poza kopułą, z wyjątkiem kilku wizyt w pałacu, a i te się nie liczyły; przebywając na terenach pałacowych, człowiek i tak czuł się zamknięty.

Nie potrzebował już towarzystwa, by móc podróżować. Po pierwsze, Palver spędzał większość czasu z Wandą, pracując nad Pierwszym Radiantem, pochłonięty badaniami umysłu bądź też szukając innych ludzi takich jak on i Wanda. Gdyby Hari chciał, mógłby znaleźć innego młodego człowieka — studenta lub też członka Projektu — który byłby jego ochroniarzem.

Wiedział jednak, że ochroniarz nie jest mu już potrzebny. Odkąd ogłoszono publicznie, że jego więzy z Biblioteką Galaktyczną znów się zacieśniły, najwyraźniej zainteresowała się nim Komisja Bezpieczeństwa Publicznego. Zdawał sobie sprawę, że jest śledzony. Wielokrotnie w ciągu ostatnich miesięcy zauważył swój „cień”. Nie miał też wątpliwości, że zarówno w jego domu, jak i w biurze założono urządzenia podsłuchowe, ale osobiście uruchamiał ekran statyczny, jeśli chciał porozmawiać w jakiejś delikatnej sprawie.

Nie był pewien, co komisja o nim myśli — być może sami nie wiedzieli, co o nim myśleć. Bez względu na to, czy uważali go za proroka, czy za wariata, najwyraźniej cały czas chcieli wiedzieć, gdzie przebywa — a to oznaczało, że przynajmniej na razie był bezpieczny.

Lekki podmuch wiatru poruszył ciemnoniebieskim płaszczem, który Seldon narzucił na kombinezon, i zwichrzył kilka kosmyków siwych włosów, które pozostały na jego głowie. Spoglądając w dół ponad barierką, widział gładką stalową powierzchnię. Wiedział, że pod nią dudni maszyneria niezwykle skomplikowanego świata. Gdyby kopuła była przezroczysta, można by dostrzec mknące samochody naziemne, taksówki grawitacyjne poruszające się w zawiłej sieci tuneli, statki nadprzestrzenne, na które ładowano lub z których wyładowywano ziarna, chemikalia oraz klejnoty, a które przybywały tu i odlatywały właściwie ze wszystkich zakątków Imperium.

Pod metalową kopułą wiodło życie czterdzieści miliardów ludzi, a wszystkim im towarzyszyły ból, radość i inne uczucia. Tak bardzo pokochał ten widok, tę panoramę osiągnięć ludzkości, toteż bolało go serce — wiedział, że upłynie zaledwie kilka stuleci i to wszystko, na co patrzył, obróci się w ruinę. Pochylił ze smutkiem głowę, zdawał sobie bowiem sprawę, że w żaden sposób nie potrafi zapobiec tej tragedii. Oczyma wyobraźni widział zniszczoną kopułę, ale wiedział także, że z tej ziemi, leżącej odłogiem po ostatnich bitwach Imperium, wystrzelą nowe pąki, a Trantor wyłoni się ponownie jako pełen życia członek nowego Imperium. Miało się tak stać dzięki Projektowi.

Pochylił się ku jednej z ław okalających taras. Noga pulsowała mu boleśnie, wycieczka okazała się zbyt męcząca. Warto było jednak spojrzeć raz jeszcze na Trantor, poczuć wokół siebie otwartą przestrzeń, a w górze ujrzeć bezmierne niebo.

Pomyślał rzewnie o Wandzie. Już bardzo rzadko widywał wnuczkę, a i nawet wtedy zawsze towarzyszył jej Stettin Palver. Wanda i Stettin poznali się zaledwie trzy miesiące temu, a już wyglądali na nierozłącznych. Wanda zapewniała Seldona, że jest to niezbędne dla dobra Projektu, ale Hari podejrzewał, że chodziło o coś więcej niż zwykłe oddanie pracy. Pamiętał wymowne oznaki towarzyszące pierwszym dniom, które spędził z Dors. Tych dwoje patrzyło na siebie w ten sam sposób, z intensywnością zrodzoną nie tylko z intelektualnego porozumienia, ale również z uczuć.

Wanda i Stettin najwyraźniej czuli się lepiej ze sobą niż w towarzystwie innych ludzi. Helikończyk odkrył, że nawet nie rozmawiali, gdy nikogo nie było w pobliżu; ich zdolności umysłowe były wystarczająco rozwinięte, nie potrzebowali więc słów, by się porozumiewać. Inni członkowie Projektu nie byli świadomi ich unikatowego daru. Seldon uważał, że lepiej będzie utrzymać w tajemnicy poszukiwanie innych mentalistów, przynajmniej do chwili, gdy ich rola w Planie zostanie wyraźnie określona. Właściwie sam Plan już został wyraźnie zdefiniowany — ale tylko w umyśle Hariego. Chciał przemyśleć jeszcze kilka szczegółów, a potem przedstawić go Wandzie i Palverowi. A pewnego dnia, jeśli zajdzie taka potrzeba, jeszcze jednej czy dwu innym osobom.

Zesztywniały Seldon wstał powoli. Miał wrócić na Uniwersytet Streelinga, by za godzinę spotkać się z wnuczką i Stettinem. Zostawili mu wiadomość, że mają dla niego wielką niespodziankę. Seldon miał nadzieję, że to kolejny fragment układanki. Popatrzył po raz ostatni na Trantor, a zanim wrócił do windy grawitacyjnej, uśmiechnął się i powiedział cicho:

— Fundacja.

34

Kiedy Hari Seldon wszedł do biura, Wanda i Stettin siedzieli już przy stole konferencyjnym w odległym krańcu pokoju. Jak zwykle w ich przypadku w pomieszczeniu panowała kompletna cisza.

Helikończyk zatrzymał się jednak, gdyż zauważył nowego człowieka. To było dziwne — przez wzgląd na grzeczność Wanda i Palver zazwyczaj rozmawiali w towarzystwie innych ludzi, a jednak tym razem żadne z trójki się nie odzywało.

Seldon przyjrzał się dokładnie obcemu. Dziwnie wyglądający mężczyzna miał około trzydziestu pięciu lat i spojrzenie krótkowidza, kogoś, kto wiele lat poświęcił nauce. Gdyby nie coś szczególnego w układzie szczęki, wziąłby go za bezsilnego, ale oczywiście byłby to błąd. W twarzy tego człowieka były zarówno siła, jak i uprzejmość. Temu obliczu można zaufać, pomyślał Hari.

— Dziadku — powiedziała Wanda, wstając z gracją z krzesła.

Seldon poczuł ból w sercu, gdy spojrzał na wnuczkę. Tak bardzo zmieniła się w ciągu kilku ostatnich miesięcy — od czasu, gdy straciła rodzinę. Wcześniej zwracała się do niego „dziaduniu”, teraz mówiła bardziej oficjalnie: „dziadku”. W przeszłości nie mogła się powstrzymać, by nie pokazywać zębów w uśmiechu i nie chichotać; ostatnio poważne spojrzenie tylko czasami rozjaśniał uśmiech szczęścia. Ale była śliczna jak zawsze, a jej urodę przewyższał jeszcze niezwykły intelekt.

Seldon ucałował na powitanie Wandę, a Palvera poklepał przyjaźnie po ramieniu.

— Witam — zwrócił się do obcego, który wstał. — Jestem Hari Seldon. — To dla mnie niezwykły zaszczyt móc pana poznać, profesorze — odparł nieznajomy. — Nazywam się Bor Alurin. — Podał Seldonowi rękę w dość archaicznym i formalnym geście powitania.

— Bor jest psychologiem i twoim wielbicielem, Hari — oznajmił Palver.

— A co najważniejsze, dziadku — dodała Wanda — Bor jest jednym z nas.

— Jednym z was? — Seldon spoglądał to na jedno, to na drugie. — Chcecie powiedzieć…? — Rozbłysły mu oczy.

— Tak, dziadku. Wczoraj spacerowaliśmy ze Stettinem w Sektorze Ery, rozglądając się tu i ówdzie, tak jak radziłeś. Szukaliśmy innych mentalistów. I nagle… bach! Znaleźliśmy go.

— Natychmiast rozpoznaliśmy wzorzec myślowy i zaczęliśmy się rozglądać, usiłując ustalić, czyj sygnał odebraliśmy — powiedział Palver, przejmując opowiadanie. — Byliśmy w centrum handlowym, w pobliżu kosmodromu, toteż chodniki pełne były kupujących, turystów i handlowców ze Światów Zewnętrznych. Sytuacja wyglądała na beznadziejną, ale wtedy Wanda po prostu się zatrzymała i nadała sygnał „Podejdź tutaj”, a z tłumu wyłonił się Bor. Podszedł do nas i odpowiedział sygnałem „Tak?”

— Zdumiewające — stwierdził Seldon, uśmiechając się do wnuczki. — A pan, doktorze… jest pan doktorem, prawda? Co pan o tym sądzi, doktorze Alurin?

— No cóż — rzekł psycholog po namyśle — jestem zadowolony. Zawsze czułem, że różnię się od innych ludzi, a teraz wiem dlaczego. Jeśli tylko mogę w czymś pomóc… — Mężczyzna spuścił wzrok, jakby nagle uświadomił sobie, że mówi jak zarozumialec. — Chciałem tylko powiedzieć, że jeśli we troje możemy w jakiś sposób wspomóc Projekt Psychohistorii, to nic nie sprawi mi większej radości.

— Tak, tak. Prawdę mówiąc, doktorze Alurin, może pan bardzo wspomóc Projekt… jeśli dołączy pan do mojego zespołu. Oczywiście, będzie pan musiał porzucić dotychczasowe zajęcie, czy było to nauczanie, czy prywatna praktyka. To możliwe?

— Ależ tak, profesorze, oczywiście. Może będę jedynie potrzebował pomocy, by przekonać moją żonę. — Mówiąc to, zachichotał cicho i spojrzał nieśmiało na pozostałe osoby. — Ale chyba wiem, jak to zrobić.

— W takim razie załatwione — powiedział ożywiony Seldon. — Dołączy pan do zespołu Projektu Psychohistorii. Obiecuję, doktorze Alurin, że nie będzie pan żałował swojej decyzji.


Później, kiedy Bór Alurin wyszedł, Seldon powiedział: — To jest od dawna oczekiwany przełom. Jak szybko, waszym zdaniem, możecie znaleźć innych mentalistów?

— Dziadku, znalezienie Bora zajęło nam ponad miesiąc. Nie możemy przewidzieć, kiedy znajdziemy innych. A poza tym te wszystkie spacery odrywają nas od pracy przy Pierwszym Radiancie. Teraz, gdy mam Stettina, z którym mogę „rozmawiać”, zwykła rozmowa jest zbyt przykra, zbyt głośna.

Seldon przestał się uśmiechać. Właśnie tego się obawiał. Wanda i Palver doskonalili swe zdolności umysłowe, więc zmalała ich tolerancja wobec „normalnego” życia. To miało sens; dar tych dwojga oddalał ich od innych ludzi.

— Wando, Stettinie, sądzę, że nadeszła pora, bym powiedział wam więcej o pomyśle Yugo Amaryla sprzed lat oraz o Planie, który obmyśliłem na podstawie tego pomysłu. Nie mogłem opracować go szczegółowo, bo do tej chwili nie znałem wszystkich detali. Jak wiecie, Yugo czuł, że musimy ustanowić dwie Fundacje, z których każda miała zabezpieczać drugą. To był wspaniały pomysł i żałuję, że Yugo nie żyje i nie będzie mógł zobaczyć, jak go realizujemy. — Tu Seldon przerwał i westchnął smutno. — Ale to tylko dygresja. Sześć lat temu, kiedy byłem pewien, że Wanda potrafi czytać w myślach innych ludzi, doszedłem do wniosku, że nie tylko powinny powstać dwie Fundacje, ale że powinny się też różnić. Jedną założą naukowcy zajmujący się naukami ścisłymi. Encyklopedyści będą pionierami tej grupy na Terminusie. Drugą założą prawdziwi psychohistorycy, ludzie o niezwykłych zdolnościach umysłowych: wy. Właśnie dlatego tak bardzo chciałem, żebyście znaleźli ludzi podobnych do was. I jeszcze coś. Druga Fundacja musi pozostać tajemnicą. Jej siła będzie polegała na jej odosobnieniu, na jej telepatycznej wszechobecności i wszechmocy. Kilka lat temu, kiedy stało się jasne, że będę potrzebował usług ochroniarza, uświadomiłem sobie, że Druga Fundacja musi stanowić silną i cichą tajną ochronę podstawowej Fundacji. Psychohistoria nie jest niezawodna, jednak jej przepowiednie są wysoce prawdopodobne. Fundacja, szczególnie w początkowym okresie, będzie miała wielu wrogów, tak jak ja mam ich dzisiaj. Ty, Wando, i ty, Stettinie, jesteście pionierami Drugiej Fundacji, strażnikami Fundacji Terminusa.

— Ale jak możemy nimi być, dziadku? — spytała Wanda. — Jest nas tylko dwoje… no, troje, jeśli doliczyć Bora. By strzec całej Fundacji, potrzebne są…

— Setki? Tysiące? Znajdź, ilu trzeba, wnuczko. Potrafisz tego dokonać. I wiesz, jak to zrobić. Kiedy opowiadaliście mi, jak znaleźliście doktora Alurina, Stettin powiedział, że po prostu zatrzymałaś się i pomyślałaś intensywnie, a on odebrał ten komunikat i sam do was przyszedł. Nie rozumiecie? Cały czas nalegałem, byście wychodzili na zewnątrz i szukali ludzi podobnych do was. Ale to jest dla was trudne, niemal bolesne. Zrozumiałem teraz, że ty i Stettin musicie znaleźć odosobnione miejsce, by stworzyć zalążek Drugiej Fundacji. Stamtąd zarzucicie sieci w ocean ludzkości.

— Dziadku, co ty mówisz? — spytała szeptem Wanda. Opuściła swoje miejsce i uklękła obok fotela Seldona. — Chcesz, żebym wyjechała?

— Nie, Wando — odpowiedział Seldon głosem zdławionym przez emocje. — Nie chcę, żebyś wyjeżdżała, ale to jedyny sposób. Ty i Stettin musicie odizolować się od surowych warunków fizycznych Trantora. Kiedy wasze zdolności umysłowe okrzepną, przyciągniecie do siebie innych. W ten sposób po cichu i w tajemnicy Fundacja się rozrośnie. Będziemy się kontaktować… oczywiście, od czasu do czasu. Poza tym każde z nas ma Pierwszy Radiant. Chyba teraz rozumiesz absolutną konieczność tego, o czym mówię, prawda?

— Rozumiem, dziadku — powiedziała Wanda. — Co więcej, czuję, że to wspaniały pomysł. Wszystko będzie w porządku; nie zawiedziemy cię.

— Wiem, kochanie, że mnie nie zawiedziecie — rzekł przejęty Seldon.

Jak mógł zrobić coś takiego — jak mógł odesłać ukochaną wnuczkę? Przecież była ostatnim pomostem łączącym go z najszczęśliwszymi latami: z Dors, z Yugo i z Raychem. Była drugim takim człowiekiem jak on w Galaktyce.

— Będę strasznie za tobą tęsknił, Wando — rzekł, a po jego pomarszczonym policzku spłynęła łza.

— Ale, dziadku — spytała Wanda, gdy stanęła obok Palvera i przygotowywała się do wyjścia — dokąd mamy się udać? Gdzie jest ta Druga Fundacja?

Seldon popatrzył na nią i odpowiedział:

— Wando, Pierwszy Radiant na pewno już ci to powiedział. Spojrzała na Seldona, usiłując sobie przypomnieć. Helikończyk wyciągnął rękę i uścisnął dłoń wnuczki.

— Dotknij mojego umysłu, Wando, a będziesz wiedziała, gdzie to jest.

Wanda zmrużyła oczy, zaglądając do umysłu Seldona.

— Widzę — szepnęła.

Sekcja 33A2D17: Gwiezdny Kraniec.

Загрузка...