– Boś się o to modlił.
– Ot, choć raz prawdę przyznał, że to ja wszyściuteńko pozałatwiał – chętnie zgodził się Pawlak, bo ta opinia potwierdzała jego wpływ i talenty dyplomatyczne. – I z niebem, i z władzą. U mnie będą młode na pomieszkaniu – oświadczył triumfalnie. – Bom posadę z Pilchem dla Zenka przyłatwił za dzika, co my jemu na strzał wyprowadzim!
– Ty oczadział, Kaźmierz? – Kargul patrzył spod ronda swego wyszmelcowanego kapelusza takim wzrokiem, jakby widział w Pawlaku oszusta, co sprzedaje śliwki z cudzego sadu: – Skąd ty jemu dzika wytrzepiesz? Taź ty nie myśliwy.
– Trzeba mieć na czym czapkę nosić – poprawił maciejówkę, żeby nikt nie miał wątpliwości, o czyją głowę tu chodzi. – Myśliwi się popierają, to i ja popieram myśliwych – kopnął stertę żelastwa, która została po rowerze Podoby, i wziąwszy Kargula pod ramię, wydał mu polecenie tak poufnym głosem, jakby była to tajemnica najwyższej wagi: – Ano bierz rowera i galopem leć do GS-a! Weźmij dziesięć pudełek szuwaksu. Nie. Lepiej weźmij dwadzieścia!!
– Dwadzieścia pudełek pasty? – upewniał się Kargul. – A na coż tobie taki kram zakładać?
– Zapomniał ty, co Warszawiak zawsze mówi? Na wszystko potrzebny jest chwyt. Tak i z boską pomocą znalazł ja taki chwyt, co nam bezlitośnie spokojną przyszłość zapewni…
Na posterunku pachniało zjełczałą słoniną, bo milicjanci trzymali połeć w szufladzie jako zakąskę. Kapral Franio siedział na tle mapy PRL pod portretem Gierka i Jaroszewicza. Pas z kaburą powiesił na wieszaku. Czapkę zdjął, żeby jej twardy otok nie tamował swobodnego przepływu myśli, ale jakoś żadna myśl nie przychodziła mu do głowy.
Kapral Marczak był w sytuacji głodnego wegeterianina, któremu ktoś podaje na talerzu kotlet schabowy: z jednej strony doniesienie Jadźki i Witii Pawlaków było dla niego szansą zdemaskowania poszukiwanego oszusta, z drugiej jednak – ryzykował, że narazi się Kargulowi i Pawlakowi, których winien uważać za powinowatych.
W razie powodzenia akcji zyska uznanie komendy rejonowej i szansę na awans, zaś w razie niesłusznego oskarżenia czeka go anatema ze strony samych swoich.
Rozdarty między ambicją a lojalnością Franio z wytrzeszczonymi oczyma wypytywał rodziców Ani, na czym zasadza się ich pewność, że ów uwodziciel telewizyjnej ofiary jest tą samą osobą, co narzeczony ich córki.
– Wszystko się zgadzało – Jadźka równie gorączkowo, co chaotycznie relacjonowała fakty z reportażu telewizyjnego. – Taki sam golec jak ten tu podrywacz, takie same słodkie słówka sadził, wódki nie lubił, tylko wino importowane…
Franio patrzył jednym okiem na Jadźkę, drugim na Witię i zastanawiał się, czy aby nie chcą go użyć jako narzędzia do utracenia znienawidzonego kandydata na męża Ani. Widział, jak Jadźka Pawlakowa trzęsła się z przejęcia nad losem jakiejś panny Blanki, ale, on, Franio, nie może podchodzić do każdego dramatu emocjonalnie: gdyby tak władza wtrącała się do każdego uwiedzenia, to nawet w tej jednej gminie nie miałby czasu zająć się ani kradzieżą 80 metrów siatki z płotu PGR-u, ani śledztwem mającym wykryć, co to za „literat” na tablicy z hasłem „Naród z partią” napisał „a dlaczego nie odwrotnie?”…
– Co, nie wierzy telewizji? – napierała na niego Jadźka.
– Telewizji, niestety, wierzę, ale wam się coś mogło pokiełbasić.
– Imię się zgadzało – Witia rzeczowo przystąpił do remanentu szczegółów. – Tak samo jak ten skończył technikum rolnicze, tak samo naciągał dziewczyny…
– A rysopis?
– Miała ze dwadzieścia lat. Ani ładna, ani brzydka – Jadźka zaczęła opisywać uwiedzioną pannę Blankę, ale Franio zgasił ją niecierpliwym gestem ręki: pytał o rysopis uwodziciela.
– Po co pyta, jak wie? – Jadźka widząc, że oczy kaprala robią się coraz bardziej okrągłe, co było widomym znakiem, że ten nic nie kojarzy, przechyliła się przez barierkę i powiedziała z naciskiem:
– Przecież to ten sam, co narzeczony naszej Ani!
Słowo „narzeczony” przeszło jej przez usta z takim trudem, jakby miała przełknąć muchomor sromotnikowy. Teraz jednak kapral zrozumiał wagę ich podejrzeń. Mimo to nie podjął na razie żadnych działań, gdyż jak przystało na milicjanta, Franio składał się głównie z samych wątpliwości.
– A kto potwierdzi tożsamość?
– O, patrzaj, jaki to skrupulant – Jadźka przeniosła wzrok na portrety dostojników, jakby brała ich na świadków, że współpraca z władzą nie jest lekkim zajęciem. – A kto potrzebny, żeby potwierdzić ich tożsamość?
Franio idąc w ślad za jej spojrzeniem obejrzał się odruchowo przez ramię. Z portretów patrzyli na niego uważnie pierwszy sekretarz i prezes rady ministrów, jakby czekając na jego decyzję. Franio wyprostował się, obciągnął mundur.
– Proszę mi tu na posterunku prowokacji nie urządzać, bo towarzysz Gierek ani Jaroszewicz nie mogą być, niestety, przyrównywani do uwodzicieli.
– Niestety – przyświadczył Witia, używając słówka, którym wciąż podpierał się kapral. – Ale to, że oni nie są, jest tak samo pewne, że tamten jest oszustem!
– Jaki macie dowód, że to ten sam, niestety? Kto potwierdzi jego tożsamość?
– Najpierw przymknąć, potem potwierdzić – Witia uznał politykę faktów dokonanych za rzecz oczywistą. Najlepiej złapać przestępcę na gorącym uczynku. A tu czas nagli. Każda chwila się liczy! Niech Franio nie udaje głupiego. Dobrze wie, że dziadkowie porwali ich córkę, gwałtem ją dla siebie chcą żenić.
Franio westchnął ciężko. Rozumiał ból rodziców, ale bał się wtrącać w rodzinne sprawy. W dodatku Ania skończyła już lat osiemnaście, prokurator nic już do tego nie ma, niestety. Jak się dziewczyna da uwieść – to już na swój własny rachunek.
– Ale do niego prokurator może coś mieć – naciskał Witia. – Chce Franio mieć pewność, że to ten sam, niech dzwoni do telewizji we Wrocławiu i tam mu podadzą wszelkie dane. Powiedzą, jak wyglądał i ile zła moralnego zdążył posiać w całym ich województwie!
– Jak go nakryjecie, awans murowany!
– Żeby za każdą uwiedzioną dawali awans, to ja bym już dawno generałem był, niestety – stwierdził Franio, przybierając minę człowieka, któremu obce są ambicje karierowicza. Ale jak u każdego milicjanta, wyraz twarzy nie odzwierciedlał prawdziwych uczuć.
Widać wizja awansu wpłynęła w końcu na ostateczną decyzję Frania: zaczął kręcić korbką telefonu, żeby zamówić połączenie z wrocławską telewizją. W głębi duszy liczył na to, że szarość milicyjnego życia w gminie Rudniki zostanie przerwana wydarzeniem na skalę co najmniej wojewódzką. Może nawet trafi do telewizji jako ten, co zdemaskował oszusta?
Aż zbielały palce kaprala, zaciśnięte na korbce. Rozgrzał się od kręcenia bakelitowy aparat telefoniczny, ale w żaden sposób nie udało mu się nawiązać łączności z centralą – a co dopiero z Wrocławiem. Otarł rękawem munduru spocone czoło. Wstał zza biurka, sięgając po raportówkę.
– Nic z tego, niestety – pokręcił głową z ubolewaniem, patrząc na telefon. – Technika nawala. Telewizja do nas dociera, niestety, a my do niej nie!
– Jak to?! – Jadźka, która czekała na ławce pod plakatem „Strzeż się chorób wenerycznych”, zerwała się jak oparzona – nie weźmiecie go jak stoi?!
Zgodnie z zasadami zachowania tajemnicy służbowej Franio zrobił minę, która miała oznaczać: „nic ci do tego, babo”. Zapiął obciążony kaburą pas i skierował się ku wyjściu. Jadźka zastawiła mu drogę własnym ciałem.
– Jak go nie aresztujecie, to ja do rejonu zamelduję o kumoterstwie z Pawlakami!
– Po primo pierwsze, wy też Pawlaki, a po primo drugie, do rejonu to ja go już osobiście w obrączkach odstawię, niestety – rzucił Franio z miną niepokonanego szeryfa, do której nie pasowały wytrzeszczone oczy zająca. – Najpierw muszę mieć, niestety, tamtą uwiedzioną, żeby mu ją stawić do oczu – użył zwrotu z żargonu milicyjnych protokółów. – Przywiozę ją i zrobimy taką konfrontację, że aż ziemia zadrży!!
Widać już wyobrażał sobie to drżenie ziemi na podwórzu Pawlaka i Kargula, bo zerknął na portrety przywódców, jakby się chciał upewnić, czy ci słyszą i widzą, na kogo naprawdę mogą liczyć. Jak on działa – to wióry lecą! Zaraz ruszy motorem do Wrocławia, w telewizji dowie się o tę uwiedzioną pannę Blankę i osobiście przywiezie ją do Rudnik, by postawić Zenobiuszowi Adamcowi do oczu.
– A jak Franio nie zdąży przed ślubem?
– Tej Blanki?
– Naszej Ani i tego oszusta.
– Tym lepiej, niestety – nie zwracając uwagi na pełne przerażenia spojrzenia Witii i Jadźki, kapral uzasadnił rzeczowo; dlaczego to z punktu widzenia prawa byłoby korzystne opóźnienie działań. – Będzie wtenczas oskarżony o potrójną bigamię, niestety.
– A Ania?!
Franio Marczak widział wbite w siebie dwie pary oczu, w których czaił się ból i niepokój o los córki. Ale on wiedział, co mówi: po primo pierwsze – to przyłapać przestępcę na gorącym uczynku, po primo drugie – to mieć świadków. A co do Ani, to unieważni się ślub, niestety…
– Ale nocy poślubnej nie da się unieważnić! – Jadźka oskarżycielsko wycelowała palec w pierś kaprala. Ten potwierdził jej obawy skinieniem głowy i ulubionym słówkiem „niestety”.
– Sprawiedliwość wymaga ofiar – rozłożył ręce. – Ale prawo jest prawem, niestety. Trzeba działać przez zaskoczenie – to powiedział już konspiracyjnym szeptem, jakby w obawie, że jego plan taktyczny przestanie być tajemnicą służbową. – Biorę to na siebie, niestety.
A wy idźcie do domu i czekajcie. A nikomu ani mru-mru.
Wytrzeszczył znowu swoje wypukłe zajęcze oczy i położył palec na ustach, oglądając się na portrety, jakby odbierał od Jadźki i Witii przysięgę milczenia. Obydwoje skinęli równocześnie głowami i wydawało im się, że postacie z portretów spojrzały na nich z większym ciepłem.
Stali w milczeniu na schodkach, obserwując przygotowania kaprala do akcji. Moszcząc się na siodełku motocykla Franio przyciągnął na brzuch raportówkę. Wyjął z niej kajdanki, potrząsnął nimi w powietrzu, patrząc wymownie na Jadźkę i Witię. Miało to oznaczać, że mogą być spokojni: jeśli nawet Urzędnik Stanu Cywilnego wręczy Ani i Zenkowi złote obrączki, to on, Franio, ma dla tego oszusta o wiele lepsze, z nierdzewnej stali.
Ruszył ostro drogą do Lutomyśla, jakby gnał odebrać już czekające na niego kapitańskie szlify.
Jadźka, zamiast do domu, skręciła w prawo.
– Ty gdzie? – spytał Witia.
– Do kościoła. Pomodlić się.
– Za Anię?
– Za tego oszusta – widząc zaskoczenie na twarzy męża, wyjaśniła z zaciętą miną – Niechby ten drań jak najwięcej dotąd uwiódł. Wtedy by dostał wyrok jak na kościelnym ślubie: dożywocie!
„Przymierzałam welon i aż mi żal, że nie będę go mogła nigdy włożyć. Ale przynajmniej, choć nie wezmę kościelnego ślubu, to sobie zrobię zdjęcie, żeby moje dzieci widziały, jak mi ślicznie było w ślubnym welonie.
Pełna kultura, Francja elegancja. Ale skąd do fotografii mirtowy wianek? Jeszcze kilka dni temu zastanawiałam się, czy po cywilniaku a przed kościelnym można stracić wianek (jak to śmiesznie określa babcia Anielcia). Pytałam się siebie, czy to grzech? A teraz wiem, że grzechem jest, jak człowiek coś robi przeciwko sobie. Moja próba samobójstwa była grzechem – a okazała się szczęściem. Jeśli ktoś mi uratował życie, to chyba ma prawo mieć mnie całą razem z duszą? Zresztą żyjemy w dwudziestym wieku i nawet sam Pan Bóg musi się zdobyć na trochę luzu, inaczej by się strasznie nudził. Najważniejsze, że Zenek się we mnie zachwycił (sam to powiedział), a ja mam drzazgę w sercu, którą tylko on może wyjąć. Jesteśmy dla siebie stworzeni, choć ja jestem tradycyjna, a Zenek nowoczesny, ja romantyczka, a on jest ścisłowcem. Zna na pamięć procenty wzrostu dochodu narodowego od 1970 roku. Jako wychowanek domu dziecka wierzy tylko w portrety i hasła. Dla niego nie istnieje Święty Mikołaj, tylko Dziadek Mróz; liczy się 1 maja, a nie 3-ci, święto niepodległości nie kojarzy mu się z listopada, jak moim dziadkom, tylko z 22 lipca! Ja się mogę z tym pogodzić, ale dziadkowie? Ale czy mam żyć do tyłu? Zenek w końcu bierze ślub ze mną, a nie z nimi, a pieniądze najwyżej zwrócimy.
Ciekawe, co oni zrobią, jak się dowiedzą o Zenka światopoglądzie?”
Tymczasem Pawlak i Kargul zajęci byli w tej chwili zupełnie czymś innym niż rozpatrywanie światopoglądu przyszłego męża Ani.
Zamknęli się w chlewni, z której wygnali wszystkie tuczniki z wyjątkiem tego najbardziej kostropatego, który zdaniem Kaźmierza właśnie ze względu na swą postawę nadawał się do odegrania historycznej roli w życiu ich rodziny. Na cementowej podłodze leżały rozrzucone puste pudełka po czarnej paście. Kaźmierz, wysuwając język przez zęby, jak to robią dzieci przy wiązaniu sznurowadeł, kolistym ruchem zaczerniał szczotką białawą powierzchnię świńskiego zadu. Okraczył zwierzę, jakby miał zamiar go dosiąść i pogalopować wierzchem, siedząc plecami do świńskiego łba. Kargul klęczał na podłodze, przytrzymując za tylne nogi zniecierpliwionego wieprza.
– Oj, nie lubisz ty tego, nie lubisz – mruczał Kaźmierz, mażąc szczotką pod zakręconym w precelek ogonem. – To dla ciebie nie w guście.
– Ot, tobie na! Taż nawet świnia nie lubi, jak się robi z niej wariata – stwierdził Kargul, próbując dłonią rozsmarować pastę na białym boku wieprza. – Opryskiwaczem raz-dwa by poszło.
– Amerykańska technika dobra przy masowej produkcji – Kaźmierz potraktował widać poważnie propozycję Kargula. – Na prototyp ręczna robota opłaca sia.
– Zagraniczne turysty płacą państwu twardą walutę za każdego dzika – Kargul snuł dalej ekonomiczne kalkulacje. Z początku był zaskoczony pomysłem Pawlaka: jak nie zrobisz z wody bimbru, tak nie uda się przy pomocy szuwaksu przefastrygować domowej świni na dziką lochę. Kaźmierz jednak się upierał przy swoim: teraz przyszły takie czasy, że wszystko jest farbowane. Jak Gierek może mówić o PRL-u jako o demokracji, to i zwykła świnia może udawać dzika! Długo wybierał spośród tuczników w chlewie egzemplarz najbardziej nadający się do przeróbki. Upatrzył sobie sztukę o zmierzwionej szczecinie, wydłużonym pysku i – jak to sam określił – kostropatej posturze. Umieścili ją z Kargulem w zbitym z desek kojcu. Za pomocą szczotki i pasty Kaźmierz podjął się dokonać przeróbki. Kargulowi zlecił jedynie prace pomocnicze: miał trzymać wyrywającą się świnię za nogi i od czasu do czasu dać jej po łbie, żeby przykucnęła. Kargul patrzył z początku nieufnie na dzieło Pawlaka, ale w miarę pogłębiania się artystycznego efektu począł się angażować w program tej transformacji domowej nierogacizny w dziką zwierzynę. Po chwili gotów był uznać to za swój pomysł i pragnął go rozwinąć niemal na skalę przemysłową: czy nie mogliby nawiązać koprodukcji z państwem i zamiast tego prototypu wypuścić większą serię takich malowanych dzików jako cel dla zagranicznych myśliwych?
– Oj, Władek – Kaźmierz pokiwał z politowaniem głową nad naiwnością swego wspólnika. – Taż kiedy ty nauczysz sia ekonomicznie myśleć? My uruchomimy produkcję, myśliwe trafią, a państwo sobie dolary weźmie, tak?
– Tego pieniądz, czyj dzik – mruczał Kargul, któremu żal było marnować taki oryginalny pomysł na jednorazowy użytek.
– Dzików u nas jak pchłów w kożuchu – Kaźmierz zsiadł z grzbietu świni i oddaliwszy się o dwa kroki, przyglądał się z wysuniętym przez zęby językiem swemu dziełu. – Tylko skąd tych turystów wziąć?
Obszedł kojec i patrzył przez chwilę, jak Kargul drugą szczotką pracowicie pucuje podgardle wieprza. Od grzbietu aż po brzuch warstwa rozmazanej pasty pokrywa różową szczecinę, po której szczotka ślizgała się jak po mydle.
– Nie glansuj tak do połysku, Władyś – Kaźmierz przekrzywił głowę i krytycznie przyglądał się wspólnemu dziełu. – Taż to nie kamasze, tylko zwykła świnia.
– A widział ty kiedy zwykłą świnię, co by tyle pasty zużyła co kompania wojska?
– Ale za to z niej dzik wyszedł prosto cacusiany – delektował się Kaźmierz, obejmując wzrokiem zaczernioną już część wybranki. – Jak na obrazku.
Stanęli obaj ramię w ramię i przekrzywiając głowy, oceniali stan prac dekoracyjnych. Kargul nie był teraz taki przekonany co do efektu artystycznego jak przed chwilą, kiedy to zamierzał przejść od razu na produkcję seryjną. Zacmokał z troską, przesunął kapelusz na tył głowy, brudząc go pastą.
– Żeb'ja był bleszczaty choć na jedno oko, może by i uwierzył, że to cudactwo to dziki kaban.
– Bo ty jego znasz od takiego – Kaźmierz pokazał rękę na wysokości swojej cholewy. – Miastowe w żaden sposób nie połapią sia, że jego stworzyła ludzka cywilizacja! – podszedł do chrząkającego niechętnie wieprza, którego wyraźnie dręczył terpentynowy zapach pasty do butów, bo co chwila rzucał niespokojnie łbem i tarł ryjem o ściółkę. – Aj, na coż ta denerwacja – poklepał go przyjacielsko po karku, przemawiając jak do dziecka. – Żeb' on wiedział, jaka jemu bezlitośnie historyczna rola przypadłszy, to by on od razu poweselał…
– Śliny szkoda na te agitacje, jak on za chwilę prosto śmierci w oczy spojrzy – mruczał Kargul, jeżdżąc szczotką po ryju szarpiącego się wieprza. – Czego to ludzie nie wymyślą, żeb' te biurokrację złamać. Czysta wariacja: los fachowca w ręce kabana oddawać!
Kaźmierz przerwał na chwilę pastowanie podbrzusza wieprza i unosząc szczotkę w górę, pogroził nią Kargulowi:
– Władyś! Żeb' tylko pan młody ani dziewuchna nasza nigdy nie dowiedziawszy sia, co my przez kabana ich przyszłość na twardych fundamentach kolaboracji z dyrekcją PGR-u ustanowili…
Kargul skinął głową w milczeniu. Wyraz jego twarzy świadczył, że w pełni zdaje sobie sprawę ze swej odpowiedzialności: chłop nie od dziś musiał się chwytać różnych wybiegów, żeby nie dać się władzy ludowej, tak więc i ten przypadek mógł jedynie świadczyć, że nie zamarł w nich ten sam duch oporu, który ocalił ich przed blisko trzydziestu laty od wstąpienia do spółdzielni produkcyjnej. To wspomnienie znowu jakby ich zbratało bo przez dłuższą chwilę w milczeniu przerabiali świnię na przyszłą ofiarę myśliwskich pasji towarzysza Szproty.
Kaźmierz z wysuniętym na brodę językiem szorował troskliwie uszy wieprza. Kiedy ten zaczął się szamotać w kojcu, Kaźmierz zanucił pod nosem coś na kształt kołysanki, jakby chciał w ten sposób uśpić czujność ofiary: „Nie będę się żenił, bo mi baby nie trza.
Wolę na tym chlebie wychować se wieprza”…
– Aj, Kaźmierz, taż ona by musiała bezlitośnie durnowata być, żeb'
w to uwierzyła – Kargul smętnie pokiwał głową, jakby nie mógł się pogodzić z tym, że bierze udział w takiej manipulacji – Czy ona choć raz w tej łepecie sobie pomyślawszy, że odda życie dla naszej przyszłości?
Z podwórza dobiegła ich przez zamknięte drzwi chlewika kaskada radosnego śmiechu Ani, zupełnie jakby dziewczyna dosłyszała tę uwagę Kargula i nie była w stanie powstrzymać swej żywiołowej reakcji. Pawlak zamarł ze szczotką uniesioną w górę.
– Ano zacichnijmy – przyłożył dłoń do ucha, zostawiając na nim smugę pasty – Chyba, że ze szczęścia tak ona chichra sia!
– Aj, człowiecze – westchnął Kargul. – Młode to, byle czym weselą sia, a na nas starych cała czarna robota zlata.
– Możesz nie robić – zauważył Pawlak, zerkając spod oka na wspólnika. – Sam skończę.
– A potem będziesz chciał młodych pod swój dach wziąć – domyślił się Kargul.
– Ot, pomorek? A kto jemu posadę przez ten pomysł zagwarantował, a? – Kaźmierz klepnął świnię po zadzie jak wyścigowego konia, na którego postawił cały swój majątek. – Czyja głowa to wymyśliła, żeb' pójść na rękę dyrektorowi Pilchowi, a?
– Przeróbka twoja – zgodził się niechętnie Kargul – Ale kaban mój!
– Bo z wyglądu najbardziej paskudny był – pospiesznie rzucił Kaźmierz, żeby wspólnik nie miał wątpliwości, co zdecydowało o wyborze świni. Kargul jakby poczuł wyrzuty sumienia, że własnego tucznika zmusza do odegrania roli tarczy strzelniczej. Poczochrał pieszczotliwie świnię pod gardłem.
– Ja koło ciebie rok chodził, dbał, żeb' ty z wagi nie zleciawszy i skąd mógł wiedzieć, że ty do wyższej polityki przeznaczony… – zajrzał w oczy przyszłej ofierze towarzysza Szproty. – Jakby tak mnie kto chciał czarnym szuwaksem na Murzyna przerobić, tak ja by jego chyba kosą przegonił!
– Awo! Co takiemu kabanowi za różnica ginąć czarny czy biały? – Kaźmierz uniósł ryj świni do góry i nie zważając na rozpaczliwy kwik, zaczął pastować jej nozdrza. – Ważne, że on do kolaboracji indywidualnego rolnika z państwowym PGR-em przyczynia sia.
– Czy ten kaban na bohatera urodziwszy sia? Aż przykro pomyśleć: miał naturalną śmiercią od obucha paść, a jemu przyjdzie ginąć jak na wojnie.
– Na coż ta denerwacja, Władyś? Może być – przeżyje: Pore ja naznaczył mroczne, dam znak, wypuścisz ty jego z kojca. Póóójdzieee w rojsty!
Kaźmierz machnął szczotką, jakby już w tej chwili wyganiał z kojca przefarbowaną na dzika świnię w chaszcze.
– I szukaj wiatru w polu – Kargula wcale nie pocieszyła ta wersja, w której jego wieprzek miał uniknąć śmierci, przepadając w krzakach. – Jak będzie silnie przestraszony, taż on do drugiej gminy ucieknie!
– Wróci – Kaźmierz przeglądał pudełka po paście, szukając pełnego – Przecie swojska. Witia ją przepłoszył, a przyleciała z powrotem jak sobaka.
– A nie daj Bóg trafią? – niepokoił się Kargul, pastując teraz przednie nogi wieprzka. Kaźmierz miał już wyraźnie dość tych wątpliwości i obaw wspólnika: on dał pomysł, by wyjść z sytuacji, a Kargul tylko świnię – a i to cały czas kombinuje, jakby jeszcze na tym zyskać. Zamiast wykonać zadanie, to partaczy robotę, narażając ich przyszłość.
– Oj, Władek, z ciebie bezlitośnie niezdały człowiek. Ty lepiej by pisanki robił – z wyrazem niesmaku pokazał pozostawione na boku wieprza sinobiałe plamy: – Taka robota dobra na Wielkanoc. Mówił ja tobie: kupić dwadzieścia pudełek pasty.
– Wziął wszystko, co było w GS-ie – bronił się Kargul.
– Ot, pomorek. Jak my teraz wypadniem? – Kaźmierz cofnął się i badawczo przyglądał się wieprzkowi. Kargul wzruszył ramionami.
– Czy to do nas ma strzelać?
Kaźmierz zmierzył go groźnym spojrzeniem. Czuł się odpowiedzialny za obiecany towar. Klepnął świnię po zadzie i zobaczył w tym miejscu białą łatę. Może by tak sadzą dokończyć?
– W nocy każdy kot czarny – Kargul cofnął się aż do progu chlewika i krytycznym okiem przyglądał się przefarbowanemu tucznikowi. – Ano, Kaźmierz, obróć ty jego. No z profila on prosto wymarzony dzik!
– A od ogona on zajść się nie da – uspokajał sam siebie Pawlak. – On zawsze silnie strachliwy był.
Największy jego niepokój budziły uszy i ogon rzekomego dzika.
Ustawił farbowańca frontem do Kargula i patrzył pytająco na sąsiada. Czekał na ocenę niczym malarz na wernisażu swych dzieł.
– Cacany – Kargul przechylił głowę, zmrużył oczy, jakby celował z fuzji. – Nic tylko nim dzieci straszyć.
– No to o co tobie więcej idzie, a?
– Trochę on felerny. Szablów nie ma – Kargul patrzył przez zmrużone powieki na ryj wieprza. – Takiego łba nad łóżko nikto nie powiesi.
– Awo! Przekona ich sia – Kaźmierz, jak zawsze, starał się znaleźć jakieś praktyczne wyjście. – Teraz wszystko felerne. Jak sejm i zaopatrzenie szwankuje, to i dziki mogły też zejść na psy. Taż mógł się trafić taki czut-czut nieudaczny…
Kargul pokręcił z powątpiewaniem głową. Uniósł w górę skręcony w precelek ogon wieprzka i spojrzał wymownie na Pawlaka, jakby to on był winien, że natura wyposażyła ich ofiarę w tak mizerną ozdobę.
– A to-to jak zagadasz?
– Usztywnim – bez najmniejszego wahania Kaźmierz zdecydował się naprawić błąd natury. – Drutem się okręci. A te myśliwce za ważne, żeb' ogona czepiać sia.
Kargul jednak miał teraz wciąż same zastrzeżenia do wyprodukowanego prototypu: a to ogon był za wiotki, a to sierść za gładka, a to uszy za miękkie.
– Nie bojaj sia – Kaźmierz pstrykał palcami w opadające uszy wieprzka, jakby strącał stonkę z liści kartofli. – Jak będzie silnie przestrachana, zaraz uszy sztorcem postawi.
Chcąc przekonać wspólnika, zapowiedział próbę generalną tego całkiem nowego gatunku ssaka. Trzeba go obejrzeć w ruchu. Co innego, jak wieprz stoi pokornie w kojcu, a co innego, jak słysząc palbę zacznie wiać, ratując swe życie. Wyciągnął deski z boku kojca, ale pastowana świnia ani drgnęła. Porwał derkę, którą miał zamiar przykryć kojec w czasie transportu tego okazu, którego próżno by szukać w jakichkolwiek atlasach zwierząt. Machnął derką, kopnął go pod ogon, ale wieprz stał nieporuszony jak na cokole pomnika.
– Ty co, zbiesił sia?! – wrzasnął na niego Pawlak.
– Człowiecze, i na co nam było czynić takie inwestycje, jak on drętwy? – Kargul zdjął kapelusz z głowy i w geście rezygnacji trzepnął nim o posadzkę. – Na pomniku jemu stać! On taki sam bambaryła jak ten Lenin w Lutomyślu na rynku.
Nagle drzwi od chlewika zaskrzypiały. Kaźmierz rzucił się w stronę kojca i okrył go derką, by zasłonić wieprzo-dzika przed niepowołanymi oczyma. Przestraszony nagłą ciemnością wieprz kwiknął rozpaczliwie, wierzgnął i zrzucając z siebie derkę szurnął do przodu niczym sprinter na starcie.
Rozległ się rozpaczliwy krzyk Maryni. Stała w drzwiach chlewika z ręką przy ustach, jakby chciała zdławić krzyk strachu.
– Ot durna – zgromił ją Kaźmierz. – Czego boi sia?
Z wybałuszonymi oczyma wcisnęła się w róg chlewika.
– Taż to dzika świnia! – Marynia dopadła Kargula i schowała się za nim. Słysząc ten okrzyk Kaźmierz rozjaśnił się cały w uśmiechu pełnym dumy. Patrząc na Kargula, rzucił z triumfem:
– Widzisz, jaka ta rozdziawa silnie przestrachana?! – uspokojony reakcją Maryni zaczął wycierać czarne od pasty dłonie o kamizelkę.
– Teraz już nie ma na nas mocnych!
Zagnał wieprzka do kojca i pogładził go po łbie, jakby dziękując za wrażenie, jakie wywołał na jego żonie. Marynia przenosiła spojrzenie ze świni na czarne od pasty ręce Kargula, na porozrzucane po podłodze puste pudełka po paście, na szczotki.
– Powariowali, czy co?
– A coż jej oczy dęba stanęli jak u czerepachy? – Kaźmierz wskazał dumnym gestem miotającego się w kojcu wieprzka. – Tu o nasze przyszłość idzie!
– Kaźmierz – załamała ręce Marynia – Jaka to przyszłość będzie jak od zwykłej świni ona zależy?
– Ot, koczerbicha jedna! – ściął ją wściekłym spojrzeniem jak kosą ścinał chwasty przy drodze. – Teraz to jest dzik! Zapamiętaj to sobie i cicho-sza.
– Taż to oszukaństwo!
– Ot, dziermoli – Pawlak wzruszył ramionami, jakby nie było o czym mówić. – Jakie tam oszukaństwo? Zwyczajna polityka.
– Nawet baran, jak chce do znaczenia dojść, na lisa on musi przefarbować sia – poparł wspólnika Kargul.
Pawlak podszedł do Maryni i z groźną miną zapowiedział:że o tym, co tu się dzieje, nikt nie może się dowiedzieć. Ani młodzi, ani dyrektor, ani ten myśliwy, dla którego cały ten cyrk urządzili.
Kiedy Pawlak instruował żonę, Kargul podszedł do kojca i pieszczotliwie posmyrgał za uszami swego wychowanka.
– No, maleńki, żeb' ty się nam aby dobrze sprawił. W tobie cała nasza przyszłościowa nadzieja.
– Aj, Bożeńciu – westchnęła Marynia, kręcąc głową bardziej nad swoim losem niż nad losem przerobionej na dzika świni. – Jak Tyś dopuścił, żeb' człowiek przez świnię protekcji dochodził, to już koniec świata…
„Dziewczyny oszukane przez mężczyzn nie nadają się nawet na świadka na czyimś ślubie. Wszystkie uwiedzione są wrogami nie uwodzicieli, a tych, co się uwieść nie dały. Pojechałam rowerem na pocztę, żeby zadzwonić do Wrocławia i zaprosić Irmę na świadka do Urzędu Stanu Cywilnego. Jak usłyszała, że wychodzę za mąż, to spytała, czy już jest po fakcie z moim narzeczonym (ale sformułowanie!). Jak powiedziałam, że nie, to się wyśmiała, że kupuję kota w worku, bo może się okazać, że w nocy będzie mi się podobał mniej niż za dnia i że ona nigdy by nie wyszła za mąż za kogoś nie sprawdzonego w łóżku. Jak jej powiedziałam, że Zenek wyciągnął mnie z wody, to zaczęła drwić, że takie udawaczki jak ja zawsze się topią na płytkiej wodzie w obecności ratownika. A kiedy spytałam, czy już złapali tego uwodziciela, co miał takie samo imię jak mój narzeczony i podawał się za asystenta, to usłyszałam, że się wyśmiewam z cudzego nieszczęścia i że teraz iść za mąż dziewicą to kompromitacja, bo znaczy, że się nie było obiektem prawdziwego pożądania. Powiedziałam że w takim razie ona jest nieskompromitowana i Irma rzuciła słuchawkę. Chciałam się nałykać świata, a teraz to myślę, że może tylko na prowincji potrafią tak się kochać jak ja i Zenek? Jak wracałam z Lutomyśla, kupiłam sobie nocną koszulę (mocno wycięta i taka krótka, że właściwie to wcale jej prawie nie ma). Ale kiedy mnie Zenek w niej zobaczy?
Słyszałam, jak babcia Marynia rozmawiała z babcią Kargulową, że ślub będzie w moje imieniny, ale noc poślubna dopiero po organach, bo teraz tylko idzie o podkładkę do posady i odroczenia wojska…”
Był wieczór, kiedy Ania skończyła pisać kolejną stronę pamiętnika.
Stanęła przed lustrem w nowej koszuli, by zobaczyć się oczyma Zenka. Zdejmowała ją z siebie kilka razy jakby ćwiczyła przed premierą najważniejszą scenę sztuki. Ale kiedy dojdzie do tej premiery, skoro Zenek stoi twardo na gruncie naukowego światopoglądu? – zastanawiała się dziewczyna, patrząc w lustrze na swe bujne ciało jak na owoc, który się marnuje w tym lipcowym upale.
W tej chwili z bramy obejścia Pawlaka wytoczył się wóz, zaprzężony w klaczkę i ogiera. Obok Pawlaka, który dzierżył lejce, tkwił Kargul; na wozie zaś telepała się jakaś skrzynia, przykryta baranicą. Pawlak cmokał na konie, skłaniając je do raźnego kłusa.
Kargul strzygł niespokojnie oczyma na boki, jakby wieźli nie własnego wieprza, lecz beczki z zacierem na bimber.
– No jak, dycha? – spytał półgłosem Pawlak. Kargul uchylił baranicę i stwierdził, że kaban rozbojarzył się w kojcu, jakby jechał do lochy, co się latuje, a nie na swoją zgubę.
Po drodze pozdrowił ich młynarz Kokeszko, ze zdziwieniem wpatrując się w baranicę, spod której dobiegał przygłuszony kwik.
– Aby do lasa dotarabanić sia, a już my bitwę wygrali – mruczał pod nosem Kaźmierz, uchylając grzecznie czapki w odpowiedzi na ukłon przejeżdżającego na rowerze listonosza Żebrowskiego.
Każdy znajomek wydawał się mu zagrożeniem. Groził demaskacją, mógł zachwiać fundamentem ich przyszłości, dla którego gotowi byli ponieść ofiarę z okazałego tucznika. Cała nadzieja była w tym, że nikt ich po drodze nie nakryje na tym szalbierstwie oraz że ów myśliwy na widok dzikiego zwierza chybi. Wówczas oni dotrzymaliby umowy wobec dyrektora Pilcha, ten zaś zrehabilitowałby się wobec inspektora Szproty. Szprota mógłby mieć pretensje jedynie do siebie samego, że się nie sprawdził jako strzelec.
Las był coraz bliżej, ale na drodze pojawiła się niespodziewanie przeszkoda w osobie wójta. Fogiel właśnie wyszedł z gospody, ocierając wąsiska z piany po ciepłym piwie, kiedy ujrzał zbliżający się zaprzęg. Patrzył na klaczkę i deresza nieomal jak na swoje: miał obiecane, że gdy załatwi Zenkowi posadę w Gminie i odroczenie z wojska, Pawlak odstąpi mu oba konie ze sporym upustem. Sam się przecież zgodził, że wobec mechanizacji koń to przeżytek…
Na widok wójta Kaźmierz skierował spojrzenie w przeciwną stronę, polecając półgłosem Kargulowi to samo. Obaj więc zwrócili głowy w lewo, jakby sam widok „Gospody Ludowej” napawał ich obrzydzeniem.
Wójt machał ręką, wołał do nich, zapraszając gestem na piwo.
Chwycił się zatyłka wozu, a kiedy podcięte batem konie ruszyły z kopyta, zaczął przebierać nogami, żeby nie stracić kontaktu z załogą wozu. Dysząc głośno, deklarował gotowość zapłacenia już w tej chwili zaliczki za oba konie.
– Pieniądze wezmę, jak konia będę chciał zbyć sia – rzucił przez ramię Kaźmierz, zupełnie jakby zapomniał, że jeszcze rano obiecywał wójtowi poważne ulgi w transakcji.
– Powiedziałeś, Pawlak, że aby ci ich na ślub potrzeba – przypomniał wójt, z wysiłku sapiąc, ale nie puszczając zatyłka wozu. – Warto na ten kawałek drogi do Urzędu konie zaprzęgać?
– Do Urzędu to ja taksówkie wynajął, a na prawdziwy ślub to one pójdą w paradnym przystrojeniu.
– Weź choć zadatek na nie – Fogiel jedną ręką trzymał się wozu, drugą wyciągał z kieszeni spięty gumką plik banknotów. Wtedy Kaźmierz wstrzymał konie i oświadczył zaskoczonemu natrętowi, że on wcale nie musi mu teraz koni sprzedawać, bo znalazł lepszą posadę dla Zenka, niż ta, którą mógł wójt zapewnić. Fogiel spojrzał na Kargula, jakby u niego szukał wyjaśnienia przyczyny tak nagłej zmiany frontu: przecież obiecali konie za posadę? Co lepszego mógł Pawlak znaleźć, skoro z PGR-u na udry poszedł do tego stopnia, że milicja tam była kombajn odbierać!?
– Iiii tam, wójt to tyle wie, co zje – z wyższością stwierdził Pawlak. – Ja lepszy tam z tyłu na wozie klucz do szczęścia Ani i Zenka znalazłszy…
W tej właśnie chwili ów klucz do szczęścia zaszamotał się w kojcu.
Spod baranicy do uszu zdumionego wójta dobiegło pochrząkiwanie.
– A co wy tam wieziecie?
– Aj, Bożeńciu, wójt prosto niemożliwie ciekawy stał sia – zdenerwował się Pawlak i podciął konie. Wójt usiłował dosięgnąć baranicy. Zacisnął jej skraj w garści, ale Kargul całym ciężarem ciała opadł na wierzch kojca, przyciskając baranicę swoim ciężarem. Wójt został z oddartym kawałkiem w ręku, dręczony pytaniem, co też mogło się stać, że tamci nie potrzebują już jego protekcji.
Zbawienny las był coraz bliżej. Mieli już skręcać z wiejskiej drogi w polny trakt, gdy natknęli się na Jadźkę i Witię. Kaźmierz zwolnił, żeby nie wyglądało, że jadą do pożaru. Wójt z daleka rzucił pytanie, skierowane do dzieci Pawlaka i Kargula:
– Nie wiecie, co tam wasi wiozą w tej skrzyni?
– Może zmądrzeli i pana młodego wywożą do lasu! – głośno rzuciła Jadźka, a Witia dorzucił od siebie: – Szkoda, że wy telewizji dzisiaj nie oglądali!
Kaźmierz ściągnął lejce, żeby do tamtych dotarło, co on miał im do powiedzenia na temat telewizji:
– Jak ja na wasze durackie gęby patrzę, to mnie za dwie telewizje wystarczy! My tu o przyszłość ziemi zabiegamy, a te trutnie zatracone czas na te telewizacje marnują!
– Dzięki niej może Ania życia nie zmarnuje – Jadźka darła się coraz bardziej piskliwym głosem. – Oszusta przyhołubili!
Witia, zauważywszy rosnące zaciekawienie wójta i pomny ostrzeżeń kaprala Marczaka, jął odciągać żonę, by przedwcześnie nie zdradziła, jakiego to asa mają w rękawie.
– Oddajcie córkę! – Jadźka wyrwała się z jego uścisku.
– Chcą zobaczyć, że nasza dziewuchna śliczniusia odziana na ślubie będzie, niech przyjdą do Urzędu obejrzeć!!
– Prędzej może na sądzie się spotkamy!
– Ot, koczerbicha jedna – Pawlak uniósł się z siedzenia i usiłował dosięgnąć synową choć końcem bata. – Ty mnie sądem grozisz? Kociubą ciebie prześwięcić!?
W tym momencie konie przerażone krzykiem Pawlaka i świstem bata poderwały się do galopu. Kaźmierz, jak zdmuchnięty płomień świecy, zniknął z pola widzenia Jadźki i Witii, waląc się na plecy w słomę tuż obok kojca, w którym pochrząkiwał niespokojnie wypastowany na czarno wieprz. Przez chwilę jego nogi w cholewach majtały się w powietrzu. I tak wóz wraz z dziwnym ładunkiem i pasażerami zniknął z pola widzenia Jadźki, Witii oraz wójta Fogla.
Wszyscy troje spojrzeli po sobie, ale żadne z nich nie mogło nawet w najśmielszych fantazjach domyśleć się, co było przyczyną wyprawy Pawlaka i Kargula do lasu.
Dąbrowa przy trzęsawisku wypełniona była cichnącymi głosami ptaków, które żegnały upalny dzień. Kopyta koni głucho bębniły w twardy dukt. Pawlak trzymając lejce, szedł z lewej strony wozu.
Kargul z ręką na kojcu z prawej. Obaj bacznie lustrowali krzewy, zarośla i chaszcze po obu stronach leśnego duktu, szukając odpowiedniego miejsca na wyładowanie kojca.
– A, człowiecze – westchnął cicho Pawlak. – Ile to musisz nałgać, żeb' uczciwie sprawe załatwić.
– Mnie to tłumaczysz? – odmruknął basem Kargul, zerkając na pastowany ryj wieprza, widoczny między deskami kojca. – Jemu to przetłumacz. Teraz od niego wszystko uzależnione…
Kaźmierz położył palce na ustach: teraz trzeba być cicho jak w kościele, żeby przypadkiem nie zdradzić przed myśliwymi, że oto za chwilę spotkają się z dzikiem, wyprodukowanym w jednym jedynym egzemplarzu.
– Jedź w tamte dzbele – Kargul wybrał miejsce na skraju młodniaka, gdzie sosenki mieszały się z rzadkimi brzózkami, prześwitującymi jak dziurawa firanka. Dawało to możność obserwacji pola: wypuszczą „dzika”, jak już tamci będą się zbliżać, żeby przypadkiem nie rozminęli się – myśliwi z „dzikiem”, a malowany wieprz ze swoim losem. Zdjęli kojec, starając się poruszać cicho, jak złodzieje w banku. Małe oczka wieprza przyglądały im się nieufnie spomiędzy desek kojca. Kargul wziął z wozu ogromną szpulę sznurka. Pawlak ze zdziwieniem patrzył, jak przywiązuje koniec sznura do tylnej nogi wieprza.
– A coż jego ukąsiło, a? Paść jego będziesz?
– Hukną-palną, a może być on tego nie lubi i gdzie go potem będę szukał po rojstach i chaszczach? – szeptem wyjaśnił Kargul, wiążąc supeł nad racicą świni. Wytarł umazane pastą ręce o spodnie, udając, że nie dostrzega złośliwego grymasu Kaźmierza.
– Ty oczadział? Widział ty kiedy dzika na sznurku?
Pawlak chciał odwiązać pętlę, ale Kargul odepchnął go. Kaźmierz stracił równowagę i usiadł na trawie.
– Mój dzik! – Kargul nie miał zamiaru ustąpić.
– Ot, zbiesił sia! Ja jego wymyślił i ja za jego prezentację odpowiadam – Kaźmierz podniósł się z ziemi. – Nie daj Boże trafią i naszą przyszłość czort na nic przez ten głupi szpagat obróci.
Kargul niechętnie pozwolił mu na rozwiązanie supła. Patrzył na wieprza jak inspicjent w teatrze patrzy na stojącego za kulisami aktora, który za chwilę ma wejść na scenę i powiedzieć najważniejsze w tej sztuce słowa.
– Ano, spraw ty się dobrze. A jak, daj Boże, unikniesz gwałtownej śmierci, w tu poru trza ciebie będzie osobiście zaciukać.
Wszystkiego na władze nie można zwalać, a kiełbasy na te prawdziwe wesele i tak muszą być…
Kaźmierz gestem dał mu znak, że nie pora teraz na składanie obietnic. Czas przystąpić do czynu. Sprawdził czy zapadka w kojcu – lekko się podnosi, po czym przeniósł wzrok na skraj dąbrowy, jak wódz wybierający pole bitwy. Wyciągnął rękę, pokazując potężny dąb, za którym zaczynały się mokradła i trzęsawiska.
– Władyś, ja ich podprowadzę tam. Jak nas zobaczysz, pogoń jego batem i sam uciekaj.
Wciskał Kargulowi bat, ale ten wcale nie miał zamiaru go przyjąć.
Zresztą nie odpowiadał mu plan Pawlaka.
– Twoje oczy są lepsze.
– To też mówię, że dzika ja prędzej dojrzę i im pokażę.
– Ty pokażesz, ale czy tamten odróżni jego ode mnie? – Kargul popatrzył na czochrającego się o deski kojca bohatera dramatycznej sceny, która lada chwila miała się rozegrać na skraju dąbrowy.
– Awo – wzruszył ramionami Pawlak, jakby nie było w ogóle o czym mówić. – Najwyżej pomyśli, że drugi zwier lizie…
– A w lufie dwa naboje!
– Aj tam – Pawlak odpędził te obawy Kargula gestem ręki, jakby odganiał natrętną muchę. – Może i żadnym nie trafi.
– Tak czy siak, lepiej żeb' on ciebie brał na cel.
– A czegoż to lepiej, a?
– Boś mniejszy.
– No i przez to u mnie nogi krótsze.
– Ale jak ty silnie przestrachany, to szybciej ode mnie nogami przebierasz.
– A żeb' ciebie wilcy! Taż ty większe kroki sadzisz!
– Konusowate konie zawsze szybsze są w galopie…
– Jak powiedział? Konusowaty? Taż mnie jakby kto sagan waru na łeb wylawszy…
– Boś gorączka człek! Na coż ta denerwacja? Ty pognaj kabana, a ja ich wyprowadzę…
– Aj, człowiecze, kiedy ty się nauczysz politycznie myśleć? Taż nasza dola wspólna – Kaźmierz przerwał tę licytację apelem do rozsądku Kargula: – Czy ty strzelasz, czy do ciebie strzelają – jeden huk. Najlepiej siedź cicho i modlij sia – zostawił ogłupiałego tym wywodem Kargula przy kojcu, raźno wskoczył na wóz i pociągnął lejce. – Nu, na mnie pora!
Kargul patrzył w ślad za zawracającym wozem z wyrazem twarzy człowieka, który zorientował się, że ma na strzelnicy posłużyć za tarczę. Przyklęknął przy kojcu i zaczął z powrotem przywiązywać szpagat do tylnej nogi wieprza, przemawiając do niego po gospodarsku.
– Nu, malutki, ja tyle lat koło ciebie chodził, starał się, żeb' ty z wagi nie spadł, tak i ty teraz postaraj sia, żeb' mnie oni za ciebie na cel nie wziąwszy. Dla dobrej sprawy ty giniesz, żeb' my mogli żyć.
Przerobiony na dzika wieprz zastrzygł uszami i cofnął się w głąb kojca, jakby dopiero w tej chwili dotarło do niego, że nie przyjechał tu na wycieczkę.
Kiedy Pawlak ujrzał z bliska tego, komu miał zapewnić myśliwskie trofeum, poczuł się jak drobny oszust przed sądem. Od towarzysza Szproty biło poczucie władzy i siły. Jeszcze bardziej to wrażenie potęgował jego strój. Przedstawiciel wojewódzkiej kontroli na tę okazję przygotował się jak generał na defiladę: miał na sobie zielone zgrabne gumiaki, sznurowane pod kolanem, zielone bryczesy.
Myśliwska kurta przecięta była na skos ładownicą, pachnącą świeżą skórą, kapelusz w ochronnym kolorze zgniłego grzyba przepasany był plecionym sznureczkiem, za który w tej właśnie chwili dyrektor Pilch usłużnie zatykał znalezione na wykrotowisku piórko sójki.
Pilch wyglądał przy nim jak zmobilizowany na wojnę rezerwista: miał buty z cholewami, pożyczone od Rotmistrza, wiatrówkę, której kieszenie wypychały breneki na dzika. Otrzymał je od towarzysza Szproty wraz z jego dubeltówką. Sam Szprota na ten podchód wybrał się ze sztucerem. Teraz pocił się w myśliwskim stroju, ale gotów był do wszelkich poświęceń, byle wreszcie zdobyć upragnione trofeum. Pawlak na widok broni i bojowej postawy myśliwych, poczuł że obaj żądni są krwi.
– A choć dużo patronów mają? – zagadał, by zyskać na czasie.
Myśliwy dotknął ładownicy, po czem spojrzał na wypchane brenekami kieszenie kurtki Ryszarda Pilcha.
– Starczy – powiedział tonem kogoś, kto nie jest przyzwyczajony do udzielania odpowiedzi, bo sam zwykle zadaje pytania. – Byle dziki były.
– Będą, będą – Pilch uśmiechnął się uspokajająco w stronę towarzysza Szproty, po czym przeniósł badawcze spojrzenie na Pawlaka. Ten zrozumiał spoczywające na nim brzemię odpowiedzialności.
– U mnie słowo droższe pieniędzy – bożył się Kaźmierz, starając się nadać swemu obliczu wyraz pełen głębokiej pewności. – Tylko że dzik to nie królik. On z ręki nie je. Odyniec jak się trafi, to ostro potrafi szarżować, że ho-ho-ho…
Myśliwy spojrzał na niego tak, jak może patrzeć tylko odznaczony bohater na dezertera. „Człowieku – mówiły bez słów oczy przedstawiciela wojewódzkiej komisji kontroli – komu ty to mówisz?
To jakbyś chciał mnie poinformować, że na każdego znajdzie się hak. A czy ja o tym nie wiem?”
Pawlak drgnął, słysząc metalicznie zimny szczęk naboju wsuwającego się w zamek sztucera. W ślad za towarzyszem Szprotą dyrektor Pilch złamał pożyczoną od niego dubeltówkę i wsunął w lufę dwie breneki.
Kaźmierz westchnął, zrobił ukradkiem mały znak krzyża i ruszył, dając tamtym znak, by posuwali się za nim w pewnej odległości.
Wśród chaszczy zawisła delikatna firanka sinawej mgiełki, która napłynęła od strony trzęsawiska.
– Mgła – mruknął myśliwy.
– Całe szczęście – wyrwało się Kaźmierzowi. Pochwycił zdziwione spojrzenia Szproty i wyjaśnił pośpiesznie, że „we mgłe zwier tumanieje, da się podejść jak dziecko w kołysce”…
Skierował się w stronę duktu, przy którym zostawił Kargula z wieprzem w kojcu. Szedł przyczajony, udając że się skrada, ale równocześnie specjalnie co chwila następował buciskami na suche gałązki. Ich trzask miał być sygnałem dla Kargula na rozpoczęcie akcji… Dawno już powinien wypuścić wieprza. Jak długo ma prowadzić za sobą uzbrojonych strzelców? Jeszcze kilkadziesiąt kroków i wejdą prosto na kojec.
Pawlak zaczął się niespokojnie rozglądać na boki…
Kargul już dawno słyszał trzask suchych gałązek. Nawet wydało mu się, że między lekką zawiesiną mgiełki widzi jakieś sylwetki, w żaden jednak sposób nie mógł rozpocząć akcji: podniósł zastawkę do góry, ale pomalowany wieprz nie ruszał się wcale z miejsca. Zaczął więc kopać w tylną ścianę kojca. Uniósł go nawet do góry; ale wieprzek wparł się zadem w deski i nie myślał wcale wyjść naprzeciw ofiarowanej mu wolności.
Pawlak zrozumiał, że jeszcze chwila, a sam wprowadzi myśliwych na stanowisko Kargula. Musiał znaleźć jakieś wyjście. Szeptem zapowiedział kroczącemu ze sztucerem pod pachą Szprocie, że sam teraz obejdzie trzęsawisko, żeby wypłoszyć te sztuki, co się w nim teraz babrzą…
Odszedł na palcach, ale ledwie zasłoniły go krzaki, skręcił w bok i biegiem pognał do miejsca, w którym stał kojec.
Kargul z wściekłym wyrazem twarzy kopał w kojec, w żaden sposób nie mogąc wypłoszyć „malowańca”.
– Ot, murmyło jeden – sapał zdyszany Kaźmierz. – Chcesz żeb' jego podeszwą nadepli?
– Taż soli jemu pod ogon nie nasypie – usprawiedliwiał się Kargul, bezradnie wskazując na swego wychowanka. Kaźmierz chwycił wieprza za malowane uszy i nie bacząc na jego kwik wyciągnął go z klatki.
Podciął go batem tuż pod ogonem. „Dzik” kwiknął, podskoczył równocześnie na czterech nogach i raźno ruszył skrajem wrzosowiska w stronę mokradeł. Za jego tylną nogą ciągnął się szpagat, którego koniec nawinięty był na drewniany kołek. Widząc, że kołek z młotkiem sznura toczy się w ślad za wieprzem, Kargul przydepnął go nogą.
– Ty mordo zakazana! Co ty narobił?! – Kaźmierz patrzył na wspólnika jak na zdrajcę. – Ryby tobą karmić! Dawaj noża!!
– Nie mam.
– A bodaj cię, bambaryło…
Już nic więcej nie zdołał powiedzieć, bo wieprzek zniknął wśród gęstwiny. Najwyższy czas naprowadzić na niego czekających myśliwych. Pawlak zaczął pospiesznie przedzierać się przez krzaki, ale nagle zastygł. Rozległ się strzał. Pawlak przeżegnał się odruchowo.
Dyrektor Pilch, stojąc o pół kroku za swoim gościem, pierwszy dostrzegł przesuwający się przez wrzosowisko czarny grzbiet dzika.
Trącił łokieć towarzysza Szproty, wzrokiem wskazując kierunek.
Szprota podrzucił sztucer do oka. Padł strzał, ale zwierzę sunęło dalej. Lufa sztucera odprowadziła go kawałek. Palec nacisnął spust. Drugi strzał targnął ramieniem myśliwego.
Pawlak usłyszał świst kuli. Upadł na kolana w krzakach i odruchowo zasłonił oburącz głowę, jakby w tej chwili miał mu zwalić się prosto na maciejówkę cały niebieski sufit.
„Dzik” po drugim strzale poderwał się do biegu, ale potknął się i przewrócił na bok, bo przywiązany do jego nogi sznurek zaczepił się o korzeń.
Ukryty w krzakach Kargul dzierżył oburącz kij z namotanym sznurkiem. Kiedy rozległ się trzeci strzał, posypały się na jego kapelusz ścięte pociskiem gałązki. Rymnął na ziemię jak długi, wypuszczając z ręki koniec sznura.
– Tędy, tędy – krzyczał podniecony myśliwy, przedzierając się przez gęstwinę z gotowym do strzału sztucerem. – Widziałem, jak dostał!
– Potknął się – potwierdził Pilch, sunąc za plecami gościa z dubeltówką, z której wcale nie miał zamiaru skorzystać. Wypadli obaj na skraj wrzosowiska. Szprota rozglądał się czujnie naokoło, jakby w obawie przed nagłym atakiem. Dostrzegł sosnę z obłamanym konarem. Ruszył w tę stronę.
– W tym miejscu miałem go na muszce – trząsł się cały z emocji. – Musiał dostać!
– Gratuluję – rzucił przypochlebnie dyrektor Pilch, dziękując w duszy Panu Bogu i Pawlakowi, że dzięki nim przynajmniej sprawdziły się obietnice złożone inspektorowi.
– Jest? Trafił?! – dopytywał się Pawlak, który zdyszany, w przekrzywionej maciejówce, wyłonił się z krzaków.
– Murowane – stwierdził z pewnością siebie towarzysz Szprota. – Musi tu być farba.
Przyklęknął, macając wśród wrzosów w poszukiwaniu krwi. Bystre oko Pawlaka dostrzegło jasną nitkę szpagatu, która ciągnęła się między wrzosami. Musiał zrobić wszystko, żeby odciągnąć z tego miejsca żądnego ofiary myśliwego.
– Aj, to paskudnie! Dziki kaban jak ranny, to on gorszy od wściekłego psa. Lepiej my jemu z drogi zejdźmy…
Zaczął się wycofywać. Myśliwy zmierzył go takim spojrzeniem, jakby Pawlak namawiał go do kupna dziczyzny w „delikatesach”.
Za kępą krzaków zachrząkał przyjacielsko wieprzek. Kaźmierz krzyknął, jakby ujrzał w tej chwili szarżującego odyńca z szablami wielkimi jak kły słonia:
– Atakuje!
– Sam zerwał się do ucieczki, co sprawiło, że i myśliwy ruszył truchtem za nim. Nie zrobił więcej niż trzy kroki, kiedy zawadziwszy nogą o rozciągnięty sznurek, padł na ziemię, wypuszczając z ręki sztucer. Musiał w ostatniej chwili nacisnąć spust, bo broń wypaliła i kula świsnęła tuż koło ucha Pilcha.
Dyrektor zamarł i patrzył z przerażeniem na przebieg wypadków.
Towarzysz Szprota poderwał się z ziemi, zarepetował sztucer i odwrócił się w tę stronę, z której należało się spodziewać ataku rozwścieczonego raną odyńca. Ujrzał stojącego spokojnie czarnego wieprzka z oklapłymi uszami i skręconym w precelek ogonem. Od jego nogi aż do miejsca, w którym nastąpił upadek towarzysza Szproty, ciągnął się szpagat. Na widok człowieka malowany dzik chrząknął przyjaźnie i ruszył naprzeciw, jakby oczekując nagrody za wszelkie cierpienia, jakie mu dotąd zadano. Za jego nogą ciągnął się sznurek. Osłupiały Szprota opuścił sztucer, schylił się. Ze sznurkiem w ręku spojrzał wymownie na Pawlaka. Ten udawał, że w tej chwili największą jego troską jest stan zdrowia myśliwego.
– Nie za bardzo on potłukł sia, a? – zagadał i z życzliwym uśmiechem zaczął otrzepywać z mchu kolana gościa, całkowicie ignorując obecność świni, która podeszła do niego i niczym pies zaczęła ocierać się o jego kolana.
Myśliwy odsunął rękę Pawlaka, jakby brzydził się jej dotyku.
Zarzucając broń na ramię, zwrócił się do dyrektora Pilcha, jego głos brzmiał tak, jakby ktoś pocierał o siebie ostrza dwóch noży.
– Nie zapomnę nigdy tego polowania.
Była w tym obietnica, że zrobi wszystko, by Ryszard Pilch dostał to, na co zasłużył, kompromitując powagę osoby inspektora kontroli. Było ewidentne, że incydent z wycieczką radzieckich przyjaciół nie był tylko przypadkowym nieporozumieniem. Tamta nieodpowiedzialność rewizjonisty została dziś potwierdzona świadomą próbą ośmieszenia przedstawiciela władz wojewódzkich.
Takiemu człowiekowi nie można powierzyć odpowiedzialnego stanowiska, a tym bardziej broni palnej. Towarzysz Szprota wyrwał z rąk osłupiałego Pilcha swoją dubeltówkę i zarzuciwszy ją na drugie ramię, oddalił się krokiem człowieka, który może przegrał bitwę, ale wie, jak wygrać wojnę.
– Popamiętacie mnie, Pawlak – przez zaciśnięte zęby wysyczał Pilch, mierząc od stóp do maciejówki mikrą postać.
– A na coż ta denerwacja – Kaźmierz wzruszył ramionami. – Ja swoje zrobił: dzika obiecał i dzik jest!
– To jest dzik?! – Pilch klepnął wieprza po grzbiecie i podsunął przed oczy Pawlaka umazaną szuwaksem dłoń. Kaźmierz spojrzał zezem na wieprza, jakby sam był zaskoczony jego istnieniem.
– Widno teraz takie farbowane są.
– A to? – Pilch tak szarpnął za szpagat, że wieprzkowi podwinęła się tylna noga i przewrócił się na bok jak po strzale Szproty. – Odpowiecie mi za kłusownictwo!!
Kaźmierz wyrwał sznurek z jego ręki, kopnięciem w zadek zmusił wieprzka, by podreptał w stronę duktu. Nie oglądając się, rzucił przez ramię w stronę osłupiałego przebiegiem wydarzeń dyrektora: Ot, dziermoli! A kto mnie zabroni z pastowanym kabanem po lesie spacerować, a?”
Pilch opadł na pieniek, jakby uszło z niego powietrze. Był skończony. Ale i Pawlak nie miał przyszłości: może pożegnać się z nadzieją na posadę dla tego przeklętego stażysty.
„Dziś jeszcze jestem Pawlakówna. Jutro będę: AA Anna Adamiec.
Nawet jeśli zgrzeszę, to będę się spowiadać na całkiem nowy rachunek. Widzę, jak Zenek przez okno macha do mnie z górki dziadka Kaźmierza. Gdzie będziemy jutro o tej porze? Razem czy osobno?”
„Jadą, jadą, jadą” – z tym okrzykiem wpadła na podwórze banda dzieci, zapowiadając nadjeżdżającą „wołgę”. Kaźmierz w uroczystym ubraniu, z wielkim jak buła krawatem pod szyją, spojrzał na Marynię, a grdyka poruszyła mu się z hamowanego wzruszenia.
Rozejrzał się po podwórzu, jakby sprawdzał, czy wszystko i wszyscy są na swoim miejscu.
Na tę uroczystość sprosili samych swoich: był młynarz Kokeszko z wielką rodziną, Wieczorkowie, z którymi razem kiedyś chronili się przed atakiem czołgów w Pawlakowej piwnicy, wójt Fogiel, który wydał słynny salomonowy wyrok w sporze o kota, oraz wszyscy ci, którzy już osiedlili się w Rudnikach po pierwszych osadnikach i dlatego traktowali Pawlaków i Karguli jako tych, którzy tu kładli kamień węgielny pod fundament życia sąsiedzkiego. Rozglądali się teraz po podwórzach obu dziadków panny młodej, wspominając czasy, gdy dzielił je płot. Na dzisiejszą okazję zielone gałęzie ozdabiały ganki obu domów, na środku podwórza stały stoły, przy których mogło się pomieścić i ze sto osób; na stołach mieniły się wszystkimi kolorami butelki oranżady, piwa i wódki; stały pełne sałatek salaterki, na półmiskach wiły się pęta kiełbas…
Zdziwienie niektórych gości oczekujących na powrót młodej pary wywołało to, że przy wozie stały klaczka i ogierek w pełnym rynsztunku, jakby Pawlak przewidywał dla nich jakąś trasę. Wójt, który uważał się za gościa weselnego pierwszej wagi i na tę okazję przypiął do klapy marynarki oprócz krzyża Grunwaldu także miniaturkę orderu „Za Odrę i Nysę”, pociągnął w pewnej chwili Pawlaka za rękaw: „Na co te konie naszykowane?”
– Ano, przyjdzie nimi pojechać w najważniejszej sprawie dogadać sia – enigmatycznie odpowiedział Pawlak. – A potem one mogą w wasze ręce pójść.
Wójt wytrzeszczył oczy: dopiero co przedwczoraj mu Kaźmierz zapowiedział, że koni nie sprzeda, bo nie potrzebuje jego protekcji dla Zenobiusza Adamca.
– Z tobą, Pawlak, do ładu dojść gorzej, jak z rewizjonizmem.
– Może wójt koni nie brać!
– Wezmę, ale za ile?
– Za posadę dla pana młodego.
– Mówiłeś, Pawlak, że masz lepszą dla niego ofertę.
– Ot, człowiecze – westchnął Kaźmierz. – Czy ty w polityce możesz wiedzieć dziś, co ona tobie jutro na łeb spuści?
Wójt nie mógł zrozumieć nastawienia Pawlaka ani jego aluzji do polityki, ale gotów był mu od razu wepchnąć zaliczkę. O dziwo, Kaźmierz nie odmówił przyjęcia pliku spiętych gumką banknotów.
Zaznaczył tylko, że konie przejdą na własność Fogla dopiero wówczas, kiedy powiozą dzisiejszą młodą parę na ślub do kościoła.
– Ale to przecież nie dziś, bo na zapowiedzi nawet nie daliście! – zdziwiony Fogiel przyglądał się wstążkom przy uprzęży ogierka i klaczki. – Na co ty je trzymasz pod parą?
– Żeb' tradycji zadość stało sia!
Orkiestra, ta sama, którą kiedyś przywiózł do PGR-u Budzyński swoją „nysą” z okazji wizyty przyjaźni kołchoźników radzieckich, uderzyła w czynele i zagrała marsza powitalnego. Najpierw w bramę obejścia wjechał na motocyklu listonosz Żebrowski, niczym goniec zapowiadający zbliżający się królewski orszak. W ślad zanim wjechała czarna „wołga” z Tadeuszem Budzyńskim za kierownicą.
Powiewały wstążki, którymi przybrany był samochód, a Warszawiak uśmiechnął się zza kierownicy, jakby to był jego osobisty sukces, że młodzi połączyli się węzłem małżeńskim.
Tłum gości rozstąpił się jak morze przed Mojżeszem, „wołga” stanęła. Wysiadł z niej Zenek w garniturze, krawacie i pantoflach kupionych za pieniądze Pawlaka. Podał rękę Ani. Wysunęła się z wnętrza „wołgi” jak aniołek z obłoczka chmury. Zaszkliły się łzami oczy Maryni i Anielci. Kaźmierz stał już na ganku, trzymając w ręku sierp z ostrzem wąskim jak brew. Niosąc go przed sobą, jakby to był klucz do szczęścia, wyszedł naprzeciw młodej parze. Zenek trzymał już w ramionach uśmiechającą się pełnym zachwycenia uśmiechem Anię. Rozległy się oklaski, zachęcające go, by przeniósł żonę przez próg. Musiał ją postawić na ziemi, by wziąć w rękę wciskany mu przez Pawlaka sierp.
– Ano, bierz – Kaźmierz jest tak wzruszony, jakby przekazywał co najmniej hetmańską buławę. – A wie on choć, co to jest?
– Sierp – mówi niepewnie Zenek, bo czuje wyraźnie, że dla Pawlaka nie jest to jedynie dawno nie używane narzędzie pracy, lecz coś tak ważnego, jak dla niego odroczenie z wojska.
– Może być, że to i przeżytek – twarz Kaźmierza drga niekłamanym wzruszeniem jak w dniu, w którym postanowił umrzeć i znaleźć następcę, co by przejął z jego rąk i sierp, i ziemię. – Ale to jest sierp jeszcze tatowy! Sam go z jego rąk przejąwszy i teraz jemu, jako następcy przekazuję, żeb' we żniwa pierwszy pokos nim urżnął – pochylił głowę przed Zenkiem, jakby chłopak był co najmniej biskupem. – Bo od tych pór on tu gospodarz!
Kiedy Zenek przejął sierp, Pawlak, wspiąwszy się na palce, ucałował jego policzki. W ślad za nim uczynił to Kargul. Kiedy Ania wpadła w ramiona dziadków, na dany przez Budzyńskiego znak orkiestra zagrała marsza weselnego i tłum gości niczym fala morska do mola z szumem dobił do zastawionych stołów.
– Ano, proszę zakanszać – zachęcał Kargul, który też chciał być zauważony jako gospodarz tej uroczystości. Obejrzał się na Kaźmierza, który właśnie prowadził pod łokieć pana młodego w stronę przystrojonych wstążkami koni.
– Mam ja do niego prośbę – okraszając swoje życzenie serdecznym uśmiechem Kaźmierz podprowadził Zenka do dyszla wozu. – Ano, niech on ostatni raz założy do dyszla te „przeżytki” – specjalnie użył określenia, którym posłużył się obecny mąż Ani wobec jego koni – Przejedziem się uroczystą sprawę załatwić, żeb' być w porządku wobec nieba i własnego sumienia…
Ania zmartwiała, słysząc o niebie i sumieniu. Wiedziała, że musi przyjść ta chwila, kiedy Zenek nie będzie chciał zagrać w scenie, przewidzianej jako główna w tej sztuce, którą ułożyli Pawlak i Kargul. Zenek albo nie zrozumiał intencji Kaźmierza, albo tylko udawał głupiego. Wskazał ręką na „wołgę”: jest maszyna, po co konie? Pawlak zlekceważył tę propozycję: co tam taksówka. Jak końmi jedziesz, to i ty wszystkich widzisz, i ciebie widzą…
Podał mu wypastowane szleje i polecił zakładać konie do wozu: niech sam zaprzęgnie, bo w jego sprawie ta krótka podróż.
– Gdzie mamy jechać?
– Niedaleczko – Kaźmierz wskazał widoczną stąd kościelną wieżę.
Zenek poszukał wzrokiem Ani. Umilkł gwar gości. Wszyscy patrzyli w tę stronę, którą wskazywała ręka Pawlaka: Za plecami Zenka stanął Kargul. W ciemnym ubraniu wyglądał dostojnie, jak operowy bas-baryton. Położył rękę na ramieniu pana młodego, jakby tym gestem biorąc go w niewolę:
– Na zapowiedzi, jedziem dać.
– Przecież już po ślubie.
Protest Zenka wywołał na twarzy Pawlaka taki grymas jakby ktoś w zakrystii kościoła użył nieparlamentarnego wyrażenia.
– Po rejestracji aby – zaznaczył z naciskiem. – W sprawie ślubu czas nam do księdza iść, żeb' na zapowiedzi dać. Na razie wy po cywilnym to aby dalej hałastoj i baraszka, póki do księdza nie pojedziecie.
Więc mimo podpisów złożonych w księdze Stanu Cywilnego, mimo przysięgi małżeńskiej, dla Pawlaka byli nadal kawalerem i panną.
– Ja mam do księdza iść? – Zenek cofnął się o krok, jakby ktoś mu zaproponował wizytę w piekle. Kaźmierz starał się jeszcze zachować na twarzy resztkę życzliwego uśmiechu, kiedy tłumaczył mu jak dziecku rzeczy tak oczywiste, jak to, że cudzołóstwo to grzech ciężki i w ich rodzinie nieznany.
– A coż jemu oczy tak dęba stanęli, a? Przecie że nie ja, bo mnie proboszcz Durdełło już tylko raz przez dębowy futerał pokropi.
Ano, zbierajcie sia…
Zagarnął Anię i Zenka szerokim gestem, jakby sierpem pierwszy pokos zbierał. Dziewczyna przywarła do boku Zenka, a on objął ją i przytulił, żeby nikt nie miał wątpliwości, że stanowią jedno ciało. Ani ona, ani on nigdzie nie pojadą!
Kaźmierz nie wierzył własnym uszom. Patrzył na Marynię, na Kargula, jakby biorąc ich na świadków, że jeśli teraz uderzy z jasnego nieba grom, to będzie dowód, że sam Pan Bóg myśli to samo co on, Pawlak.
– Zbiesił sia, czy jak? – patrzył bacznie w orzechowe oczy pana młodego, które wcale nie unikały tego zwarcia. – A może być brymuchy weselnej wcześniej on pokosztował, a? Niech konie zakłada!
Pod nogi Pawlaka ląduje rzucona przez Zenka paradna uprząż.
Zadzwoniły dzwonki. Konie rzuciły niespokojnie łbami. Raptem na podwórzu zaległa taka cisza, że słychać było, jak się ulatnia gaz z niedomkniętej butelki oranżady. Wszyscy patrzyli na pana młodego i Zenek czuł, że musi wreszcie odkryć karty: nie pojedzie, bo to się nie zgadza z jego poglądami…
Usta Kaźmierza drgnęły, jakby w ostatniej chwili powstrzymał jakieś straszliwe przekleństwo.
– Niech gada – powiedział przez zaciśnięte zęby – Kiedy ślub kościelny?
– Z przyczyn obiektywnych nigdy.
– Znowu mnie z gazety czyta?!
– Uznaję wolność przekonań.
– A kto jemu wolności broni – zabuczał z boku Kargul, stając ramię w ramię przy Pawlaku. – Bierz ślub i miej sobie jakie chcesz przekonania.
– Ania wie, że nie pozwolą mi na to horyzonty mojego światopoglądu – spojrzał z góry na wtuloną w niego Anię. – Moja żona wie o tym, przedyskutowaliśmy problem szeroko.
– On ma inny światopogląd – wyrwała się Ania. Pawlak przyjął to ze zrozumieniem:
– A niech sobie i ma. Tylko po ślubie. Kiedy ślub?
– Nigdy!
Ręce Kaźmierza wystrzeliły z przydługich rękawów marynarki jak granat z moździerza. Chwycił Zenka za gardło i popchnął w stronę stodoły, waląc nim o jej wrota, jakby ten dobrze zbudowany chłopak ważył tyle co snop żyta. Twarz Pawlaka posiniała, oczy wyszły z orbit.
– Kaźmierz – Marynia chwyciła męża za ramię. – Zięcia chcesz siniaczyć?
– Ty heretyku!! Ty mordo zakazana! – dyszał Kaźmierz, uderzając głową w szczękę sporo wyższego od siebie pana młodego. – Ty z Pawlaczką chciał na kartę rowerową żyć? Ja ci tu zaraz dam światopogląd. Zatłukę jak kreta!!
Kątem oka dostrzegł porzucony przez Zenka sierp. Schylił się po niego, a w tym momencie uwolniony z jego uścisku Zenek przeskoczył przez dyszel wozu i wpadł między gości. Orkiestra na dany przez Budzyńskiego znak zaczęła grać od nowa marsza powitalnego. W jej rytmie Kaźmierz starał się dziabnąć zakrzywionym ostrzem sierpa plecy pana młodego. Przestraszone uderzeniem czyneli konie ruszyły przed siebie, oddzielając szczęśliwie Zenka od ścigającego go Pawlaka.
– Stratują go! – krzyknęła przerażona Ania, wciskając obie pięści w usta.
– Dałby Bóg – rzucił Kargul. – On się tu więcej nie ma co pokazywać, chyba że w trumnie!!
– To podłe! – krzyknęła Ania. Wyrwała się z ramion Kargula i potykając się na wysokich obcasach pantofli, w których miała nadzieję tańczyć dzisiaj do upadłego, ruszyła w ślad za Zenkiem.
Kargul chwycił wnuczkę w ramiona jak w kleszcze. Darmo machała nogami, kopiąc dziadka w golenie. Trzymał ją jak zakładnika, od którego wszystko zależy.
Orkiestra grzmiała. Goście z krzykiem rozstępowali się przed spienionym Kaźmierzem. Sierp wisiał wciąż w górze. Nie mogąc nim dosięgnąć sprzeniewiercy, Kaźmierz, by wyładować swą wściekłość zaczął kosić główki butelek z wódką. Krocząc wzdłuż weselnego stołu, ciął szyjki butelek jakby to były przydrożne chwasty. Szkło pryskało na wszystkie strony. Pryskali na bok goście, zasłaniając twarze rękoma. A Pawlak szedł niczym pracowity żniwiarz, który nie zejdzie z pola przed zachodem słońca. Brzęk ścinanych ostrzem butelek zagłuszał orkiestrę. Bulgotały wesoło przewrócone flaszki.
Alkohol, przeznaczony na toasty na cześć szczęśliwej przyszłości młodej pary tudzież Pawlaków i Karguli, wsiąkał w obrus i grunt podwórza.
Kargul zrozumiał, że nic nie powstrzyma Kaźmierza przed dokończeniem dzieła zagłady weselnego przyjęcia. Rzucił się ku stołom i krocząc przed siewcą zniszczenia, układał na przedramieniu pełne jeszcze butelki niczym szczapy drzewa. Kiedy Kaźmierz dotarł do końca stołu, ani jedna butelka nie ostała się na stole: Dysząc ciężko, odwrócił się ku wpatrzonym w niego przerażonym gościom.
– Gapie do domu! – wrzasnął, pryskając śliną. – Wesela nie będzie. Poszli precz!!
Szedł ku nim, a oni cofali się, jakby jego oczy wysyłały palące promienie. Orkiestra w popłochu wycofując się za bramę porwała bęben i futerał od harmonii. Kaźmierz zamknął skrzydła bramy i odwrócił się w stronę podwórza.
Kargul stał z naręczem ocalonych butelek. Patrzył z rozpaczą na stoły, gdzie z poprzewracanych ciosami sierpa butelek wylewała się strumieniami weselna wódka.
„I znowu każde z nas osobno. Drzwi zamknięte na klucz, okiennice od zewnątrz. Nawet nie wiem, jak uciec. I dokąd? Gdzie jest Zenek?
Co się z nim dzieje? Mam dwa wyjścia: albo uciec z nim, jak kiedyś uciekli moi rodzice od swoich ojców, albo wypróbować siłę uczuć Zenka. W „Filipince „przeczytałam, że jak chce się mieć dowód siły uczuć mężczyzny, trzeba mu kazać zerwać z tym, co stanowi dla niego największą pasję: z papierosami (ale on nie pali), z kartami (ale on nie gra), z alkoholem (ale on nie pije, tylko najwyżej wino importowane). Gdyby zerwał ze swym światopoglądem, choć ten jeden jedyny raz – i wziął ślub kościelny – miałabym dowód, że zrobi dla mnie wszystko. Ale jeśli raz zdradzi swoje zasady, to czy potem mogę być pewna, że nie zdradzi mnie równie łatwo? Boże, dlaczego w połowie żyje się wedle cudzych praw? Miało być wesele, a ja w ślubnej sukience leżę jak w celi. Dziadek mnie pilnuje. Czy moja cnota to kapitał w banku, od którego będą potem procenty?
Ach, żeby już ktoś wreszcie zrobił włamanie do tego banku. Zeniu, Zeniu, gdzie jesteś?”
Panna młoda leżała w łóżku ze swoim pamiętnikiem zamiast pana młodego. Stół weselny wyglądał jak pobojowisko, a Kargul i Pawlak jak ludzie, którym przed chwilą przeczytano wyrok śmierci.
Kaźmierz przegnawszy weselnych gości, zawarł bramę i zamknął Anię na cztery spusty w swoim domu, potem zdjął garnitur, jakby chciał demonstracyjnie odciąć się od wszystkiego, co kojarzyć się mogło z weselem. W roboczym ubraniu wyszedł na podwórze. Gdzie dawniej biegł płot, dzielący jego obejście od siedliska Kargula, tam teraz stały przygotowane dla gości stoły. Zachodzące słońce poblaskiem czerwieni zabarwiło poplamione obrusy, na których niczym kwiaty rozkwitały kolorami rozgniecione sałatki, półmiski z pomidorami i ogórkami. Ścięte ostrzem sierpa szyjki butelek szczerzyły się groźnie. Miało być hucznie, butnie, wesoło. Miały być życzenia i toasty, miał być ogłoszony termin kościelnego ślubu, żeby sobie proboszcz Durdełło nie pomyślał, że ratując gospodarkę gotowi byli zgubić dusze swoje i swojej wnuczki. Wszystko to miało być, a oto podwórze wyglądało jak po przejściu trąby powietrznej.
Kaźmierz z wściekłością rozgniótł butem salaterkę z pomidorami, którą w szale zrzucił przed godziną ze stołu. Gdyby mógł, rozdeptałby tak samo tego zaprzańca – stażystę! Oszust, co od stóp do głów dał się ubrać na ślub za cudze pieniądze, a potem się swoim światopoglądem zasłonił. Zboczeniec, co świętego udawał!
Fachowiec, co to niby wódki nie pije, tylko wino importowane! Jak tylko Kaźmierz sobie uprzytomnił ogrom swej naiwności, chwycił ze stołu ocalałą z zagłady butelkę czerwonego wina „cabernet” i z całym rozmachem grzmotnął nią o cembrowinę studni. Już nie skosztuje go ten amator win importowanych! Szkło rozprysło się na wszystkie strony, aż Kargul, który w samej tylko kamizelce obchodził z drugiej strony stół obliczając pod nosem straty, zasłonił twarz oburącz.
Kaźmierz, wyczerpany tym wybuchem, usiadł z łokciami wspartymi o stół. Kargul, oglądając się na swój dom, zajął miejsce naprzeciw niego.
– Ot, wpadli my w kałabanię – zaczął ostrożnie. W gardle mu zaschło, bo wiedząc, do czego zmierza, z góry liczył się z reakcją Kaźmierza. Wraził między zęby kapsel jednej z niewielu ocalonych butelek piwa „piast”, zwarł mocno trzonowe pieńki, wypluł na bok kapsel i chlustnął pianą w swoje otwarte usta.
– Dobrze, że w sam czas opamiętali sia – Kaźmierz aż westchnął na myśl, do jakiej katastrofy moralnej mogłoby dojść, gdyby nie ich twarda postawa wobec tego przeklętego wolnomyśliciela. Od razu, jak tylko wójt Fogiel przyprowadził tego koniosraja jako kandydata na kwaterę, nie spodobało się Pawlakowi, że to sierota. Jak taki z domu dziecka może dziadków Ani szanować, jak on Pana Boga nie szanuje?! Teraz takich uwodzicieli specjalnie szkolą i na wieś wysyłają, żeby siać demoralizację, niszczyć tradycję i tworzyć fakty dokonane! Jak to się ten bandyta umiał zamaskować: najpierw fachowca zgrywał, przeciw PGR-owi wystąpił, chemizację na ich pola sprowadzając i zdobywając kombajn, a potem – jak ten dywersant już się ubrał na ich koszt od stóp do głów – to nagle dęba stanął i jako zwolennik ateizmu się przedstawił…
Kargul, słuchając tych uwag, obejrzał się przez ramię na swój dom, jakby sprawdzał, czy nikt ich nie podsłuchuje. Niby głową kiwał, ale bez specjalnego przekonania. Zabulgotało piwo w jego gardle jak deszczówka w rynnie w czasie oberwania chmury. Odstawił pustą butelkę po piwie i licząc wzrokiem poprzewracane i porozbijane szkło, powiedział ze szczerym żalem:
– Ot, życie sobacze. W koszta my wpadli, Kaźmierz. Wódki skrzynka, wina skrzynka i to importowanego, piwa sto butelek – zatoczył szerokim gestem ręki krąg, obejmując nim oba podwórza i domy. – Przerwać wesele to dla gospodarza gorszy wstyd, jak z cudzą babą dać nakryć sia.
– Awo, mógł być większy.
– Zagrzęźli my i czort karty rozdaje – Kargul wyraźnie do czegoś zmierzał, bo cały czas czujnie obserwował, czyjego argumenty znajdują jakiś rezonans. – Ślub był, a wesela nie ma. Prosto bezlitosna zgryzota.
– Po takim ślubie wstyd by było wesele robić.
– Taż papier jest.
– Będzie drugi, lepszy – Kaźmierz poderwał głowę, jakby zdecydował się rzucić wyzwanie całemu światu. – Rozwód przeprowadzi sia.
– Ty zbiesił sia?! Taż tego dotąd w naszej rodzinie nie było!
– Należy sia z postępem iść.
– Odkąd ty taki postępowy zrobił sia, a?
– Odkąd Ania sobie na narzeczonego oszusta wybrawszy.
– Ania o tym wiedziała, Kaźmierz…
Kargul wyraźnie szukał jakichś sposobów załagodzenia sytuacji, ale tym razem źle trafił: uwaga o Ani ugodziła Kaźmierza w samo serce.
Pokiwał głową nad zepsuciem tego świata.
– Aj, Bożeńciu, czegoż chcieć od władzy, jak rodzona wnuczka też oszukańcem jest – mówiąc o Ani, obejrzał się odruchowo na okiennice pokoju, w którym zamknął ją przed wszelkimi pokusami. – Szczęście, że do nocy nie doszło.
– Skąd ty taki pewny, a?
Brwi Kaźmierza zbiegły się jedną kreską, kiedy patrzył na siedzącego naprzeciw sąsiada, jakby zaczęło się w nim rodzić straszliwe podejrzenie: on może być pewien, bo Zenka cały czas pilnował. Tylko Kargul mógł w jakimś momencie ułatwić im grzech cudzołóstwa. Wbił w niego czujne spojrzenie. Zrozumiał Kargul, że w złą stronę zabrnął. Uśmiechając się ugodowo, przykrył swoim łapskiem dłoń Pawlaka.
– Nielekko było tyle nocy nie dospać – obejrzał się za siebie. – Ale upilnowali my jakoś…
– Bośmy zgodne byli – Kaźmierz, rad z postawy Kargula, zakończył tę wymianę zdań akcentem podkreślającym jedność ich myśli i czynów.
– I chyba będziemy, Kaźmierz…
Kargul wyraźnie liczył, że Kaźmierz wyciągnie odpowiednie praktyczne wnioski z własnej koncepcji, że tylko jedność zapewnia im sukces. Jeśli razem wyruszyli na tę wojnę przeciwko tym, co ich chcieli pozbawić przyszłości – to i razem muszą się bronić do końca. Nie zdążył jednak rozwinąć tej myśli, bardziej dyplomatycznie przygotować Pawlaka do tego, co mu chciał zaproponować, gdy zobaczył, że Kaźmierz wygląda jak ktoś, kto połknął ość szczupaka. Patrzył ponad ramieniem Kargula, a w jego krtani zaczął wzbierać ni to okrzyk, ni to bulgot, ni warkot.
Przypominało to charczenie podwórzowego psa, który rwie się na łańcuchu do przodu, szczerząc kły na intruza i każdym swym ruchem zaciskając obrożę na gardle.
Nie, Kaźmierz naprawdę nie mógł z początku uwierzyć w to, co zobaczył za plecami Kargula: z domu sąsiada wyłonił się nagi do pasa pan młody. Kolorowy ręcznik miał przerzucony swobodnie przez szyję, w ręku szczoteczkę do zębów, na którą spokojnie wyciskał z tubki pastę, jakby przed godziną cały świat nie zwalił mu się na głowę. Więc ten, którego bezskutecznie usiłował dosięgnąć ostrzem sierpa, żeby mu zapłacić za swoje zaprzaństwo, teraz demonstracyjnie spaceruje po podwórzu Kargula?! Z Zenka przeniósł spojrzenie wybałuszonych oczu na Kargula. Ten chciał się uśmiechnąć, jakby liczył w skrytości ducha na to, że Pawlak mu podziękuje, że nie zmarnował ostatniej szansy ocalenia ich wspólnej przyszłości i zatrzymał fachowca z dyplomem pod swoim dachem.
– Zatłukę jak kreta – wystękał Kaźmierz, tym razem adresując tę obietnicę do Kargula. Oto raz jeszcze wyszła na jaw zdradliwa natura tego łapciucha, Kargula, jego wieczna gotowość zaprzaństwa i ta chytrość, za którą jeszcze w Krużewnikach, brat Kaźmierza, Jaśko, musiał mu kosą wystawić rachunek! Oczy Pawlaka, przez chwilę wytrzeszczone ze zdumienia nad podłością kogoś, kogo uważał za sojusznika, teraz się zwęziły, jakby szukały na ciele Kargula miejsca, w które wbije ostrze sierpa tak, by wszystkie ich rachunki raz na zawsze zostały wyrównane.
Kargul uważał, że słowa Kaźmierza odnoszą się do Zenka:
– Taż to mąż Ani, nie wypada go jak kreta traktować.
– Ten bandyta tu?! – Kaźmierz aż zapiał. Wsparty rękoma o blat stołu podnosił się powoli, jakby szykował się do skoku. Kargul przełknął ślinę i też uniósł się z ławy.
Pawlak wyszedł zza stołu i wbił wzrok w twarz Kargula. W tej chwili nie Zenek był jego wrogiem, ale ten, kto się za przyjaciela podawał.
– Kargul, podejdź-no do płota – powiedział drżącym głosem to zdanie, które już nie raz kierował do sąsiada.
– A gdzież ty tu płot widzisz? – Kargul, stojąc za stołem weselnym jak za barykadą, gestem wskazał oba podwórza, od lat już pozbawione płotu.
– Podejdź, jako i ja podchodzę – przez zaciśnięte zęby rzucił Kaźmierz, napierając na stół po swojej stronie podwórza.
Kargul ruszył niezgrabnie przed siebie, jakby wzrok Kaźmierza był magnesem, któremu nie może się oprzeć. Nagle, jak zwykle, kiedy dochodziło między nimi do sceny spotkania przy płocie, nie wiadomo skąd pojawiły się na podwórzu kobiety. Anielcia stanęła tuż za plecami Władysława, zaś Marynia za Kaźmierzem. Zenek patrzył z boku na tę scenę, bo pierwszy raz widział to, co w życiu obu rodzin było już nieomal rytuałem.
– Ano podszedł ja, tylko nie wiem po co.
– Żeb' ja tobie w te ślepia judaszowe spojrzał!
– Kaźmierz, taź jaki ze mnie Judasz? Czy ja jakie srebrniki wziął?
Czy ja Chrystusa sprzedał?
– Starczy, że ty tego gada pod dach przyjął!
Zenek, nie mając wątpliwości, że o nim mowa, uznał, że pora włączyć się do dyskusji. Wysunął się kilka kroków w stronę stołu, który pełnił rolę płota, i oświadczył głośno, żeby słyszeli nie tylko Kargule i Pawlaki, ale i sam Pan Bóg, jeśli nawet wbrew jego przekonaniom istnieje gdzieś na górze, że on Anię kocha i póki jego życia kochać ją będzie!
– To już niedługo może być! – Kaźmierz omiótł wzrokiem podwórze, szukając jakiegoś kamienia, ale musiał się zadowolić małosolnym ogórkiem, którym trafił Zenka w ramię. – Jak palnę, to rzygniesz ty dupą i gębą!
– Kaźmierz, taż to pan młody – Anielcia złożyła ręce przed Pawlakiem jak do modlitwy. – Przysięgali sobie!
– Przed urzędem aby przysięgał ten heretyk! – wrzasnął Kaźmierz, aż podskakując w górę.
– Przed Bogiem wszystkie równe – Anielcia dotknęła ramienia Zenka, jakby chcąc udowodnić, że nawet tak jadowita istota jak ateista da się jakoś w końcu ugłaskać.
– Przed Bogiem może i tak – szarpnął się Kaźmierz do przodu, ale natknął się na barykadę stołów. – Ale nie przede mną!
– Za demokracją byłeś, a teraz wolności sumienia ludziom bronisz?!
– Kargul wytoczył polityczne argumenty.
– Ot, bestyjnik! Za demokracją ja był od czasu do czasu, a przeciw oszustom zawsze!
– On prosto wariacji dostawszy – Kargul spojrzał na Marynię, jakby liczył na jej pomoc. – Taż jaki z niego oszukaniec? Fachowiec, na urzędzie będzie, posadę wysoką dostanie…
– Bóg jeszcze wyżej siedzi i zaprzaństwo wasze widzi!!
– Może on i za wysoko siedzi, żeb' dojrzeć, że naszej ziemi mechanizator z dyplomem należy sia.
– Ani proboszcz Durdełło, ani sam Pan Bóg ci tego nie daruje, ty koniosraju jeden? – ręce Kaźmierza odruchowo szukały na stole jakiegoś odpowiedniego przedmiotu, którym by mógł zmusić tego łapciucha i lawiranta do wiecznego milczenia.
– Ale ziemia podziękuje. A za ziemią ty zawsze był, Kaźmierz, czy w Krużewnikach czy tu, na Ziemiach Odzyskanych…
Tak, był za tą ziemią, ale nie za cenę swojej duszy. Dlatego ostatnie słowa Kargula odbiły się od Pawlaka jako fale od skały.
– Ot, kałakunio – sapnął, patrząc na Kargula z taką pogardą, jakby się właśnie dowiedział, że to on od lat donosił na sąsiada, że jest stałym słuchaczem Wolnej Europy. – Ty mnie politycznie nie kołuj, bo jak kosę złapię, to czyjaś głowa spadnie!
– Głupsza spadnie – Kargul przypomniał sobie, że nieraz już używali tych gróźb i okrzyków. Po co było szukać nowych słów, kiedy stare już tyle razy zdały egzamin?
– Idź precz, bo jak ci dam, to aż się przykociurbisz! Gdzie mój sierp?!
Zamiotło nim na wszystkie strony. Rozglądał się w poszukiwaniu narzędzia sprawiedliwej zemsty. Na wszelki wypadek Kargul cofnął się o krok do tyłu. Zahuczał groźnie, zaciskając pięści.
– Ty, Pawlak, od nowa nie zaczynaj, bo my już raz zaczęli. To już nie sanacja. Teraz nowa sprawiedliwość!
– Stary bzdyk cholerski! – Kaźmierz zmierzył go nienawistnym spojrzeniem, jakby dopiero teraz uprzytomnił sobie, że to Kargulowe zaprzaństwo ciągnie się bez mała pół wieku. – A tobie ki czort kazał w Krużewnikach na trzy palce naszej ziemi odorać?! Już raz brat mój, Jaśko, wziął na Kargulowe plemię bicz boży w swoje ręce i ja teraz w osobistej swej postaci tu stojący po raz drugi sprawiedliwość kosą wymierzę!
Ruszył do stodoły po kosę. Marynia uwiesiła się u jego ramienia.
– Ty mi kosy nie przypominaj, bo to nie sanacja. Mam ja prawo za sobą i zięcia młodego, ty konusie!!
– Konusie?! – Kaźmierz aż zapiał, tak boleśnie ugodził go ten epitet, odnoszący się do jego mikrego wzrostu. – Ale za to panny młodej nie masz, ty… ty draniu sobaczy!
Wyciągnął z kieszeni klucz do drzwi, za którymi zamknął Anię, i z triumfalną miną machał nim w powietrzu. Wtedy zza okiennic rozległ się łomot. Ania od wewnątrz biła pięściami w okiennice, aż te dygotały, pobrzękując żelazną sztabą.
– Ano zobaczymy, ile ty dasz radę ją utrzymać – Kargul popatrzył na Zenka, jakby jemu dedykował następne słowa: – Baba zawsze ma czarcią naturę a już po ślubie bezlitośnie chce dostać, co jej należy sia! Ja dotąd Ani upilnował…
– A teraz pilnuj lepiej swoich gnid na głowie – odciął się Kaźmierz i przebierając spiesznie nogami dopadł okna i jął umacniać zawleczki sztaby. Postawił przy ganku widły i z wysokości schodów, niczym z trybuny, złożył oświadczenie, że kto spróbuje po jego wnuczkę rękę wyciągnąć – z pomocą bożą przerobi go na rzeszoto.
– Przez milicję odbiorę – zapowiedział Zenek, wypinając swój nagi tors jak gladiator, gotów stawić czoło nawet najdzikszym zwierzętom.
– Nie ma takich mocnych, co by mi grzeszyć kazali – Pawlak stanął na tle okiennic, jakby chciał dać do zrozumienia, że w razie potrzeby będzie przy nich trzymał wartę aż do końca swoich dni. – A teraz poszedł ty precz z moich oczu, mordo zakazana, bo jak ja jemu tą oto ręką dam błogosławieństwo, to on się w pogrzebacz zegnie, habaź jeden!
Za jego plecami nie ustawał łomot pięści, bijących w bezsilnej złości.
– Teraz żałuje, żem ich upilnował – stwierdził ze szczerym żalem Kargul, zwracając się do Anielci. – Ale czy ja mógł pomyśleć, że Pawlak aż taki dogmatyk?
„Gdybym go mogła choć na chwilę mieć przy sobie, to może bym go przekonała, żeby przestał być taki dogmatyk. Jak mówi magister Palimąka – w miłości jak w życiu: coś za coś, nic za nic. Jeśli współżyć po cywilnym to grzech, jestem gotowa zgrzeszyć, a przed kościelnym się wyspowiadać. Zeniu, ty mnie przekonałeś, że jest po co żyć. Ja cię przekonam, że lepiej żyć ze mną niż z legitymacją ZMS-u. Zaśpiewaj dla mnie tę piosenkę: „Na wakacje przyjechała taka mała…”
Zamarła z długopisem nad otwartą stroną pamiętnika. Za zamkniętymi okiennicami świergot ptaków oznajmiał wstający świt.
Ale nie te głosy poruszyły w Ani nadzieję, że spełni się jej życzenie i że za chwilę usłyszy ową piosenkę, która stała się hymnem ich niespełnionej do końca miłości.
Posłyszała za oknem czyjeś kroki, potem brzęk sztaby okiennic. W wymiętej ślubnej sukience, w której spędziła skulona pod kocem całą noc, przysunęła się do okna.
– To ty?
– Taż pewnie, że ja – odezwał się raźnym głosem jej dziadek. – Niech śpi spokojnie. Nikt jej krzywdy nie zrobi. Zapomnij ty raz na zawsze tego koniosraja.
– To mój mąż – Ania uderzyła piąstką w okiennice. Deska uderzyła Kaźmierza w ucho, którym przylgnął do okiennicy. W uchu mu zajęczało, jakby posłyszał sygnał straży pożarnej.
– Ot, bałwatuńcio! Bezlitośnie durny drań sobaczy! – wykrzykiwał, rozcierając ucho.
– Jemu przysięgałam i jego kocham! – rzuciła Ania, uderzeniem pięści jakby nieodwołalnie stemplując swój wybór.
– Ot dziermolisz, dziewuchna ty nasza – wbił wzrok w okiennice, przemawiając do niewidocznej wnuczki ze sztucznie serdecznym wyrazem twarzy, jak do dziecka, któremu dla jego dobra odmawia się porcji lodów. – Oszustowi przysięgałaś, a od takiej przysięgi ja ciebie w osobistej swej postaci tu stojący zwalniam! A kochanie to nie zołza, samo przejdzie. Taki habaź dla ciebie nie w guście jest.
Musiał ją chyba jakiś diabeł opętać, musiał ktoś na nią jakiś urok rzucić, skoro każde jego dobre słowo, każda rada dobra i życzenie wzmagało tylko opór dziewczyny. Łomotała obydwiema pięściami w okiennice, wykrzykiwała w kółko pytanie, świadczące niechybnie o braku inteligencji: „Jakim prawem mnie więzicie?!”
– Ot, zbiesiła sia czy prosto bezlitośnie durnowata? – rozzłościł się Pawlak i huknął trzonkiem od wideł w okiennice. – Żeb' ty wstydu swojego po wsi nie obnosiła! Po tym, co zaszło, to ty człowiecze z tego pohańbienia choć pod ziemie wejdź i przewal sia!
Zapadła cisza. Pawlak ostrożnie przyłożył ucho do okiennicy i przez chwilę nasłuchiwał, co też dzieje się po tamtej stronie.
Doszedł go szloch tak niepowstrzymany, że Kaźmierz nie mógł powstrzymać się od refleksji, że szczęśliwy powinien być ten, po kim ktoś będzie tak płakał. Gorzej, że właśnie temu komuś chętnie wbiłby sierp prosto w serce.
Okiennice były zamknięte, widły stały na ganku, a klucz od drzwi pokoju, w którym zamknął Anię, tkwił w jego kieszeni.
Teraz Pawlak musiał ruszyć odkręcać to wszystko, co dotąd z takim trudem namotał w imię zapewnienia sobie i swojej ziemi szczęśliwej przyszłości. Po polowaniu na malowanego dzika miał pewność, że dyrektor Pilch nie będzie zabiegał o posadę dla Zenobiusza Adamca.
Zresztą zapewne przyjdzie mu szukać posady dla siebie samego: zaraz po powrocie z dąbrowy towarzysz Szprota załadował swój arsenał do czarnej „wołgi” i pojechał do województwa złożyć odpowiedni raport na temat kwalifikacji dyrektora Pilcha, który przez wiele lat zdołał ukrywać swe rewizjonistyczne poglądy pod pozorem lojalności.
Pawlak w dniu nieszczęsnego ślubu wziął od wójta zaliczkę za swoje konie w zamian za obietnicę posady dla męża Ani. Teraz niósł te spięte gumką pieniądze: zwróci zaliczkę i w ten sposób unieważni kontrakt.
Kiedy wkroczył do biur Urzędu Gminy, Fogiel aż rozjaśnił się na jego widok:
– Podziękujcie, Pawlak – podsunął mu jakiś urzędowy papier. – Właśnie podpisałem z sekretarzem angaż dla mechanizatora.
– Taż ja akuratnie chciał poprosić…
Fogiel, przekonany, że Pawlak nadal naciska na posadę dla Adamca, przerwał mu, serdecznie go zapewniając, że nie ma o co prosić, sprawa jest pozytywnie załatwiona.
– Żeb' jego wilcy, no! – Pawlak zgasił jego uśmiech lodowatym spojrzeniem. – Ja przyszedł prosić, żeb' wy jego przegnali stąd na cztery wiatry! Jak on państwową posadę dostanie, to ja z takiego państwa wystąpię!
Fogiel spojrzał w bok na portrety Gierka i Jaroszewicza, jakby dając do zrozumienia, że nie wszystko wszędzie można mówić.
Pawlak, wyzywająco ignorując spojrzenie na obu dygnitarzy, położył na biurku wójta banknoty.
– Koni nie sprzedaję – oświadczył uroczyście jakby co najmniej składał deklarację polityczną. Fogiel nastroszył wąsiska: przecież jeszcze wczoraj Pawlak się zgadzał, że koń to przeżytek?
– Człowiecze, taż do wczoraj to ja był bezlitośnie stumaniony, prosto jak sanacyjny chłop – wyznał szczerze Kaźmierz, któremu niełatwo wszak przychodziło przyznać się do własnych błędów. – Do postępu ten czort łabajowaty mnie namawiał, a sam taki postępowy, że z moją wnusią na kocią łapę chciał żyć!
– Przecież ślub wzięli – Fogiel próbował bronić powagi urzędu.
– Ale na szczęście zgrzeszyć nie zdążyli.
– Chcesz, Pawlak, skrzywdzić swoją wnuczkę? Kto wziął ślub, a nie miał nocy poślubnej, to tak jakby do partii wstąpił i kariery nie zrobił! Całe życie będzie sobie taki w brodę pluł!
– Niech-no mnie wójt jakimś porównaniem nie obraża, bo partia nie rodzina. Albo jest rodzina, albo tałatajstwo. A posłuch u mnie musi być!
Po złożeniu tego oświadczenia Pawlak odwrócił się tyłem do portretów oraz do wójta i udał się w dalszą drogę, by szukać pomocy u tych, których dotąd uważał za wrogów.
Zanim dotarł do obejścia swego syna, zauważył przy kiosku z gazetami starą „warszawę” Ryszarda Pilcha. Dyrektor właśnie wysunął się zza kierownicy i ruszył do budki kupić papierosy. Na widok Pawlaka niemal posiniał na twarzy, odwrócił głowę jak stary pies, który udaje, że nie widzi rywala, by nie musieć rzucać się na niego z zębami. Z wnętrza samochodu kiwał na Pawlaka Rotmistrz.
Ubrany był jak do dalekiej drogi: mimo słonecznego dnia miał na sobie marynarkę i prochowiec, jakby jeszcze dzisiaj miał się znaleźć w środku listopadowej zawieruchy.
– Panie Pawlak – Rotmistrz przywoływał Kaźmierza z taką miną, jak kiedyś musiał to robić wobec rekrutów. – Doszło do mnie, że pan chce się pozbyć swoich pięknych rumaków.
– A ktoż panu Rotmistrzowi takie baśniaki naopowiadał?
– Pan Fogiel wczoraj mówił, że przejmuje ogiera i klaczkę…
– Taż wiadomo, że nasz wójt to bezlitosny bałwatuńcio! – Pawlak lekceważąco machnął ręką, jakby szkoda było mu słów na ocenę charakteru i prawdomówności wójta. – Do wczoraj to ja był silnie pod względem politycznym skołowany, ale teraz przejrzał ja ekonomicznie na oczy i wolę na konie stawiać jak na władzę ludową!
Słysząc tę deklarację Rotmistrz, rozpogodził się: nie zawiódł się na Pawlaku ani jako na miłośniku koni, ani jako na świadomym praw ludzkich obywatelu. Chciał skorzystać z okazji i pogłębić wspólnotę łączących ich przekonań, ale w tym momencie Pilch wskoczył za kierownicę i ruszył szybko, uwożąc starego, jak się wywozi kompromitującego świadka. Nie było tajemnicą, że jutro pod wodzą towarzysza Szproty ma zjechać trzyosobowa komisja, by rozstrzygnąć sprawę światopoglądu i zasad moralnych dyrektora PGR-u. Lepiej, żeby nie zastali na miejscu Rotmistrza, od którego zaczęła się cała afera z wycieczką przyjaźni. „Warszawa” odjechała, a Kaźmierz, patrząc na zakrywającą ją chmurę kurzu, pomyślał z głuchym bólem, że takie czasy przyszły, w których starzy stali się dla swych dzieci tylko zawadą na drodze kariery.
Na kogo mógł teraz liczyć? Owszem, przyhołubił Anię wbrew nieprzyjęciu na studia! Jakby tak Ania zdała i w świat poszła, Jadźka i Witia nie widzieliby jej częściej jak na Boże Narodzenie, rodzina w rozsypkę by poszła…
No tak, ale z drugiej strony przyczynił się do tego, że Ania została żoną heretyka, co zamiast przed ołtarzem chyli głowę przed pierwszym sekretarzem…
Z jednej strony chciał sobie udowodnić, że działał w dobrej intencji – z drugiej gryzły go wątpliwości, czy aby w tych dobrych intencjach zbytnio nie przeholował. I tak walcząc ze sobą doczłapał się do bramy obejścia syna.
Jadźka i Witia stali przed bramą, wyraźnie na kogoś czekając. Na widok Pawlaka trącili się łokciami, jak ludzie, którzy ostrzegają się ukradkiem przed kimś niepożądanym.
– Dzieci – zaczął Pawlak drżącym głosem – Taż ja do was z sercem na dłoni – wyciągnął rozwartą dłoń, żeby nie mieli wątpliwości, że nie kamień w niej dzierży, tylko owo serce. – Jak ja widzę, do czego ten świat w oszukaństwie doszedł, tak mnie z tego żalu wątroba na drugą stronę przewinąwszy sia…
Jadźka popatrzyła na Witię, by ten choć gestem potwierdził, że nie ma większego obłudnika nad jego ojca. Witia wzruszył ramionami patrząc na wyciągniętą dłoń Kaźmierza.
– Teraz my dla taty „dzieci”, a jeszcze wczoraj tato wołał na nas „mordy zakazane”!
– At, wczoraj! Wątroba nie mięso, wczoraj to nie dzisiaj – Pawlak podszedł bliżej, patrząc im z nadzieją w oczy. – A co wy wczoraj bełtali, że ten bandyta, co Anię otumanił, to oszust, a?
Oboje zrobili taką minę, jakby Kaźmierz chciał im wydrzeć jakąś tajemnicę, od której zależy ich życie.
– A coź tak raptem zacichli, a?
– Nam i tak ojciec nie uwierzy – stwierdziła Jadźka i przeniosła wzrok w głąb drogi, skąd dobiegł warkot motocykla. Od strony wrocławskiej szosy zbliżał się motocykl z kapralem Marczakiem za kierownicą. W koszu siedziała jakaś kobieta. Z daleka było widać, jak spod plastykowego hełmu pęd wyrywa kosmyki jasnych włosów.
Najwyraźniej Jadźka i Witia czekali na kaprala Marczaka. W ich oczach czaiła się jakaś wielka nadzieja. Kiedy upewnili się, że Franio wiezie pasażerkę, obydwoje złapali się z radości za ręce.
Motocykl zatrzymał się przed bramą. Zanim Franio zdążył zgasić silnik, Jadźka podbiegła do kosza i zajrzała w twarz dziewczyny.
Odwróciła się do męża i krzyknęła radośnie: „To ona! Ta sama!”
Witia męskim uściskiem pogratulował Franiowi sukcesu.
Pawlak patrzył na tę scenę nic nie rozumiejąc. Ponieważ nie oglądał nigdy telewizji, nie mógł w pasażerce milicyjnego motocykla rozpoznać bohaterki reportażu, ofiary oszusta matrymonialnego – Zenona Adamca. Franio; przepełniony dumą, że dostarczył świadka do konfrontacji, pomagał pannie Blance wysiąść z kosza. Kaźmierz trącił go z tyłu w łokieć i spytał półgłosem: „A to co?” Jego spojrzenie nie pozostawiało wątpliwości, że mówiąc „to”, miał na myśli dziewczynę.
– Narzeczona – rzucił Franio, podając z galanterią rękę wysiadającej dziewczynie. Kaźmierz krytycznym spojrzeniem objął chudą postać, wystające kolana, podsinione oczy, w których malowało się cierpienie.
– Twoja?
– Waszego „zięcia”, niestety – Franio powiedział to z odcieniem ironii, nie zwracając uwagi na to, że Kaźmierz stoi z otwartymi ustami niczym obłożnie chory, który szykuje się do połknięcia obrzydliwie gorzkiego lekarstwa. Kiedy Jadźka zaczęła wyrzucać milicjantowi, że przyjechał za późno, bo już jest po ślubie – ten wcale się tym nie przejął:
– Będzie podstawa do rozwodu!
Słuchając tej wymiany zdań Pawlak strzygł uszami jak zając na miedzy. Franio wprowadził przywiezioną dziewczynę na podwórze Pawlaków, Kaźmierz wcisnął się za nimi, a wówczas Franio odwrócił się ku niemu ze służbowym wyrazem twarzy.
– Niech obywatel idzie na swoje podwórze i tam na nas zaczeka, niestety.
– Ot, bestyjnik – w Kazimierzu aż się zagotowało – Jak po jajka do mojej Maryni zachodzi, to do mnie „wujku” mówi, a teraz ja dla niego obywatel?! A na coż mnie na ciebie czekać, a?
– Odbędzie się stawienie do oczu – uroczyście oświadczył kapral, a widząc, że urzędowe sformułowanie nic Pawlakowi nie mówi, dorzucił, że odbędzie się konferencja w sprawie ustalenia tożsamości sprawcy.
– Jakiej tożsamości? – Kaźmierz wytrzeszczył oczy, wciąż nie mogąc pojąć, o co chodzi i jaką rolę ma odegrać przywieziona spod Wrocławia dziewczyna. Panna Blanka uznała, że w końcu i ona jako ofiara uwodziciela ma tu coś do powiedzenia. Postawiła na ziemi swoją torbę i zaczęła indagować Kaźmierza o szczegóły życiorysu i obyczajów jego lokatora.
– Sierota?
Kaźmierz skinął potakująco głową.
– Garnitur do ślubu miał?
Pawlak zaprzeczył, co spowodowało z kolei gest potakiwania ze strony Frania, któremu teraz coraz więcej rzeczy się zgadzało.
– Pieniądze miał?
Gest przeczenia Kaźmierza powoduje u panny Blanki gest potakiwania, jakby w myślach potwierdzała reakcją Pawlaka swoje rachunki.
– Wino lubił?
– Importowane…
– Wiersze gadał?
Pawlak w milczeniu skinął głową.
– Wysoki, czaruś, po technikum rolniczym? No to bynajmniej ten sam oszust, co mnie jako Zenon Adamiec na dwadzieścia tysięcy stuknął!
Ślub obiecywał, na rękach nosił – głuche łkanie nie pozwoliło pannie Blance dokończyć wyliczania wszystkich świadczeń i obietnic, jakich zaznała ze strony uwodziciela. Jadźka i Witia patrzą ze współczuciem na chuderlawą uwiedzioną, która skuliła ramiona, chcąc w nich ukryć szloch. Nagle Kaźmierz z wyrazem bezmiernej radości na twarzy chwycił ją w ramiona i przytulił do piersi.
– Aj, dziewuchna, z nieba ty mi spadła – gładził ją po lokach, jak kogoś z najbliższej rodziny. – Taż jakie to szczęście, że ciebie to spotkało, bo teraz Pawlaki uratują sia!
„ Nie ma innego wyjścia tylko pójść w ślady dziadka, tego starego kutwy i obłudnika, co śmierć udawał, żeby kogoś na tę ziemie ściągnąć! Jak zobaczą, że umieram, to przynajmniej poślą po księdza Durdełłę, a wtedy ja wszystko proboszczowi powiem, że zostałam więźniem za życia. Nie mam zamiaru być Julią, a Zenek nie pasuje na Romea, bo można przewzdychać całe życie i nie zaznać rozkoszy. Nie może tak być, żeby prawo boskie było przeciwne prawu natury!…”
Podczas kiedy Ania, porównując się w pamiętniku z Julią, połykając znalezione w szafie pigułki na kaszel gotowała się do odegrania sceny śmierci, życie szykowało jej całkiem inną rolę do odegrania.
W stodole Pawlaka przebijające się przez szpary w deskach smugi słońca przecinały jasnymi prążkami twarze tych, którzy urządzili tu zasadzkę. Przy wrotach, przekrzywiając głowę, klęczał kapral Marczak, starając się choć jednym okiem prowadzić obserwację ciągłą podwórka; obok niego na odległość wyciągniętej ręki przykucnęła panna Blanka, wzniecając w sobie żar nienawiści do tego, kogo za chwilę zidentyfikuje jako swego uwodziciela; w głębi, niczym drugi odwód, czekali na scenę konfrontacji Witia i Jadźka, napięci oboje niczym gracze na wyścigach, którzy postawili największą stawkę na pewniaka.
Całą tę ekipę wpuścił Kaźmierz do stodoły z zachowaniem wszelkich środków ostrożności. Jemu przypadła rola psa gończego, który ma wystawić zwierzynę na celny strzał. Jakoś jednak długo nie wyprowadzał przynęty. Franio nerwowo przekręcił kaburę z pistoletem na brzuch. Witia podsunął się ku niemu na kolanach i chcąc podtrzymać w milicjancie bojowego ducha, powiedział, że jak wszystko się uda, to Franio jak nic pójdzie wyżej po szczeblach kariery.
– A jak on nie wyjdzie? – denerwowała się Jadźka, przez dziurę w sęku obserwując dom swego ojca. Stamtąd niósł się głos Zenka, który śpiewał piosenkę o dziewczynie, co na wakacje przyjechała, taka śliczna, taka mała…
– Już wujko dobrą prowokację wymyślił – Franio uspokoił Jadźkę, odnosząc się z uznaniem do pomysłu Kaźmierza. – Będzie zaraz stawienie do oczu i koniec balu panno Lalu! Zaobrączkuje się ptaszka i do pudła, niestety.
Aż mlasnął, delektując się z góry tą sceną, a jego zajęczy pyszczek bardziej teraz przypominał drapieżną wydrę.
– Najpierw on pójdzie do szpitala – syczącym głosem zapowiedziała panna Blanka, patrząc na swoje długie, na czerwono pomalowane paznokcie. – Ślepia mu nimi wydrę!
Franio dość krytycznie się odniósł do zamierzeń dziewczyny, za to nad wyraz pozytywnie do jej urody. Zmierzył ją wzrokiem od kolan, na których klęczała, aż po skręcone w pukle jasne włosy.
Jedno temu uwodzicielowi można przyznać, niestety – powiedział z wewnętrznym przekonaniem. – Że gust to on ma!
– Tylko niech Franio pamięta, że zanim do pudła on pójdzie, to garnitur z niego trzeba zedrzeć – Jadźka myślała raczej o praktycznych stronach zdemaskowania oszusta. – Bo to ojców inwestycja!
– Tss – syknął kapral i przywarł okiem do szpary w deskach.
Na ganku domu Pawlaków pojawił się Kaźmierz, trzymając mocno za rękę Anię w wymiętej ślubnej sukience. Ania, wyciągnięta z półmroku zasłoniętego okiennicami pokoju, mrużyła w słońcu oczy.
Nie wiedziała, co właściwie ma się za chwilę wydarzyć. Nie wiedziała, że jest przynętą na grubego zwierza.
Jej pojawienie się na ganku wywołało z domu Kargula Zenka. Stanął na ganku w kolorowej, kraciastej koszuli, gotów biec i porwać na ręce swoją młodą żonę, która jeszcze tak naprawdę żoną być nie zdążyła. Ale Kargul wysunął się przed niego, jakby go chciał swoim ciałem zasłonić przed jakimś zdradzieckim ciosem. Stał i kolebiąc się, patrzył czujnie spod ronda starego kapelusza na Pawlaka.
– Podejdź-no tu bliżej – rzuca Kaźmierz, wyraźnie adresując polecenie do Zenka. Zamiast niego odezwał się Kargul.
– A na co?
– Żeb' mógł on nareszcie dostać, co jemu należy sia!
– A skąd ja wiem, czy ty jego kosą nie przywitasz?
– U mnie słowo droższe pieniędzy – z godnością stwierdził Kaźmierz, unosząc dumnie brodę i ciągnąc Anię za rękę w stronę środka podwórza. Ania próbowała wyrwać dłoń z żelaznego uścisku.
– Po co dziadek to kino urządza?!
– Żeb' ty się nareszcie dobrze przyjrzała, kogo ty sobie na męża upatrzywszy – rzucił półgębkiem w jej stronę, ale drugą połowę twarzy, ku domowi Kargula zwróconą, starał się równocześnie okrasić czymś w rodzaju zachęcającego uśmiechu. Zenek dał się na to nabrać. Rozluźnił się i ruszył ku Pawlakowi, pokazując zęby w radosnym uśmiechu.
– Dziękuję, żeśmy się dogadali…
Ledwie zaczął deklarować swoją gotowość porozumienia, twarz Kaźmierza wykrzywiła się, jakby Zenek z przystojnego blondyna zmienił się w diabła.
– Niedoczekanie twoje, ty draniu sobaczy!! Ty ogierze zołzowaty!! Koniosraju jeden!
Nie puszczając ręki Ani rzucił okiem w stronę stodoły. Kargul dobił do Zenka i teraz obaj stali ramię przy ramieniu, gotowi odeprzeć atak. Żaden z nich jednak nie spodziewał się operacji aż na taką skalę: skrzypnęły wierzeje stodoły, wysypała się cała tyraliera. Na czele biegła panna Blanka, za nią podążał kapral Marczak, a na flankach pokazali się Witia z żoną. Kaźmierz patrzył wyczekująco, do czego dojdzie, gdy ta fala zderzy się z murem piersi Zenka i Kargula. Zauważył, że uwiedziona, nie spuszczając z Zenka oczu, zwalnia kroku i wreszcie zatrzymuje się w połowie podwórza. Przeniosła wzrok na Pawlaka. Widząc w jego oczach natarczywe pytanie – czy to ten? – pokiwała przecząco głową.
Podeszła bliżej, patrząc Zenkowi w oczy, po czym załamana, z głuchym szlochem rozpaczy schowała twarz w dłoniach.
Kaźmierz zrozumiał, że cała ta inscenizacja była wielką pomyłką.
Pociągnął opierającą się Anię z powrotem w stronę domu. Nie wypuszczając jej przegubu z garści, przyglądał się z ganku wydarzeniom na podwórzu.
Kapral Marczak stał przed Zenkiem, domagając się dowodu osobistego. – Zenek sięgnął do tylnej kieszeni dżinsów, wydobył nowiutki dowód i podał go milicjantowi. Ten głośno odczytał nazwisko – Zenon Adamiec – i zdziwiony spojrzał na pannę Blankę: przecież jej uwodziciel nosił właśnie takie nazwisko!
– Dla tej pani obcy? – Franio wskazał pannę Blankę, a kiedy Zenek bez wahania potwierdził, że jak najbardziej obcy, rzucił z wyraźnym żalem: – To pan jej nie uwiódł, niestety?
Teraz Zenek zrozumiał, w czym bierze udział wbrew swej woli: oto on sam stał się ofiarą uwodziciela! Pewnie szukają jego sobowtóra!
– Jakiego sobowtóra?! – Franio wytrzeszczył zajęcze oczy.
– Trzy miesiące temu ukradli mi dowód – z uśmiechem ulgi wyjaśnił Zenek. – Ten jest nowo wyrobiony. Może się pan dowiedzieć na komendzie we Wrocławiu – spojrzał ze współczuciem na szlochającą pannę Blankę. – To nie pierwsza uwiedziona na moje konto. We Wrocławiu ten cwaniaczek podawał się za asystenta na uniwerku!
Wyraźnie zawiedziony kapral Franio z ociąganiem oddał Zenkowi dowód.
– Trudno. Przykro mi, ale ja nic do was nie mam, niestety.
– Ale ja mam – Zenek przytrzymał go za pasek raportówki. – Musicie mi oddać żonę!
– Milicja nie wtrąca się do pożycia małżeńskiego, niestety.
– O to właśnie idzie, że pożycia nie było!
– Przez niego!! – gorliwie przyświadczył temu zwierzeniu Kargul, wskazując na Pawlaka. Franio zwrócił się oficjalnie w stronę Pawlaka, który w tej właśnie chwili starał się wepchnąć w drzwi opierającą się wnuczkę.
– Obywatelu! Halo, jakim prawem więzicie legalną małżonkę tego oto obywatela?!
Gdy Kaźmierz usłyszał, że Franio zwraca się do niego oficjalnym zwrotem „obywatelu” – choć jeszcze przed chwilą traktował go jak sprzymierzeńca – odwrócił się, by raz wreszcie dać mu odpowiednią reprymendę. Chwila nieuwagi wystarczyła, by Ania wyrwała swój nadgarstek z żelaznego uścisku paluchów dziadka. Niemal frunęła ponad stołem na tamtą stronę podwórza. Zenek chwycił ją w ramiona.
Chciał ją od razu całować tak, jakby byli sami w małżeńskiej sypialni, ale Ania odchyliła głowę: muszą przedtem poważnie porozmawiać. Kargul, widząc że ku młodej parze zmierza Pawlak, chowając gorączkowo wyciągnięty z kamizelki cebulasty zegarek, jak to czynił zawsze przed wszelką bijatyką, wepchnął młodych za drzwi, nakazując im schronić się na górze. W ślad za nimi wpuścił kaprala. Postawił krzesło przy schodach i prawie siłą posadził go na straży.
– Franiu, ano siadaj tu i pilnuj wolności dyskusji, bo inaczej dojdzie do złamania praworządności!
Franio wzruszył ramionami, jakby to była w jego fachu całkiem zwyczajna rzecz.
– Dla mnie to chleb z masłem, niestety…
Kaźmierz zakręcił się koło domu, szukając Witii, żeby mu pomógł szturmem odebrać Anię. Witia siedział w kuchni na krześle ze zwieszoną głową, jak człowiek, który przegrał w karty ostatnią krowę. Na ławce obok niego szlochała panna Blanka, przytulając głowę do piersi Maryni.
– Taż czego płacze, a? – spytał niecierpliwie Kaźmierz, który uważał, że w tej chwili sam ma większe powody do zmartwienia niż ta uwiedziona. Tak na nią liczyli, a ona nie spełniła nadziei pokładanych w niej przez rodzinę Pawlaków.
– Że to nie on! – wyrwało się bohaterce reportażu o oszuście matrymonialnym. Witia spojrzał na nią z pewną zawiścią.
– I co się pani martwi? Sławna pani przez to, w telewizji panią pokazują…
Dziewczyna odpowiedziała gwałtownym szlochem. Marynia głaszcząc ją macierzyńsko po głowie, powiedziała ze szczerym współczuciem:
– A mnie jaki żal, że to uczciwy człowiek okazał sia – spojrzała na Kaźmierza, który sam wszak wpędził ich w te tarapaty. – Ot i wpadli my w kałabanię…
– Nie bełtaj – niecierpliwym gestem ręki kazał się uciszyć żonie.
– Ano, Witia, ruszaj sia! Z pomocą boską do grzechu my nie dopuścim! Taż jak ja zobaczył, że z tego bandyty uczciwy człowiek, w tu poru jakby mnie kto sagan waru na łeb wylawszy. No, ja swego nie popuszczę! Jak temu Kargulowi cepem przez łeb dam, to jemu będzie dzwonić aż do Bożego Narodzenia!!
Witia nie chciał się angażować w plany ojca: nie będzie z teściem wojny zaczynał. Te wojny przez płot dość zła narobiły. Niech teraz młodzi sami się swoim życiem rządzą…
– Taż on gada prosto jak jaki partyjny! – Kaźmierz zakipiał złością i z determinacją runął w drzwi kuchni. – Obejdzie sia! Sam sobie z tym hardabasem radę dam!
Dopadł drzwi domu Kargula w takim pędzie, że otwierając je, uderzył z wściekłym impetem w plecy gospodarza, aż Kargulowi spadł z głowy kapelusz. Przestraszona Anielcia, żegnając się szeroko znakiem krzyża, cofnęła się do kuchni.
– Gdzie oni?! – dyszał Pawlak, rozglądając się za młodymi.
– Cóż, nie przeszkadzaj, Kaźmierz…
– W czem? Może oni w biały dzień grzeszą bez boskiego błogosławieństwa?!
– Dyskutują, Kaźmierz – Kargul spojrzał wymownie na schody, gdzie usadowił się kapral Marczak.
– Ot, bestyjniki! A ty wiesz, czym taka dyskusja może skończyć sia?!
Kaźmierz jak kozica wskoczył na strome stopnie, ale zderzył się z wypiętą chudą piersią Frania. Pawlak napierał na niego ramieniem, jakby to była kłoda drzewa, która tarasuje przejazd.
– Ty co, zbiesił sia?! Mnie dostępu bronisz?!
– To Kargula dom!
– A Kargul to kto?! Wróg?! – chce się prześlizgnąć pod łokciem Frania, ale ten chwyta go za kołnierz. – Władza to ty jesteś dla innych, dla mnie ty Jóźkowy syn! Prosto powinowaty!
Franio nie dał się przekupić tymi argumentami. Wytrzeszczył zajęcze oczy, starając się nadać swemu obliczu surowość, obowiązującą przedstawiciela prawa.
– Kolegium kosztuje, obywatelu!
– Widział ty?! – z bezbrzeżnym zdumieniem Pawlak spojrzał w dół na Kargula, jakby nie mógł uwierzyć w dwoistość natury ludzkiej, która przebrana w mundur zaraz traci rozsądek. – Ja dla niego teraz „obywatel”, a całe życie „wujko” mi mówił!
– I dalej będę tak mówił, jak dacie im się dogadać, niestety – obiecał kapral, zerkając na drzwi facjatki.
– A wiesz ty, do czego oni mogą dogadać sia? Taż i on, i ona nie krew mają w żyłach, tylko prosto spirytus! Iskra pójdzie i nikt już tego pożaru nie ugasi!
Kargul wlazł na górkę, przyłożył ucho do drzwi i nadsłuchiwał przez dłuższą chwilę. Szeptem przekazał informację, że Ania wyraźnie Zenka do czegoś przekonuje.
– Taż to nie ten charakter, żeb' on babie ustąpił – Pawlak nie zauważył, że w ten sposób głosił niejako komplement pod adresem Zenka. Nie ufając Kargulowi, sam przyłożył oko do dziurki od klucza. Maciejówka spadła mu z głowy, a on wiercił się, za wszelką cenę chcąc coś dojrzeć.
– Coś cicha ta rozmowa – szepnął, zatrwożony brakiem jakichkolwiek odgłosów poważniejszej dyskusji światopoglądowej.
– A widział wujko dobre małżeństwo, co by głośno rozmawiało? – zauważył przytomnie Franio. Pawlak spiorunował go wzrokiem.
– Awo, patrzaj! Teraz ja dla niego „wujko”! Taż jakie to małżeństwo?! Takie jak puchacza z myszką!
Szarpnął za klamkę, ale drzwi nie ustąpiły.
Szczęk klamki był ostrzeżeniem, że lada moment do ich fortecy wedrą się obrońcy tradycji. Ania w ramionach Zenka stała się miękka jak woskowa świeca na słońcu. Oplotła ramionami jego potężne bary, owinęła się wokół chłopaka jak powój i wreszcie poczuła się tak, jak wtedy, kiedy wyniósł ją mokrą w ramionach na brzeg, a potem stosował reanimację metodą „usta w usta”, choć ona ani na chwilę nie przestała wtedy oddychać. Poczuła usta Zenka na swoich wargach, poczuła, jak jego język rozwiera jej szczęki, a ręce, wsparte na jej biodrach unoszą ją całą do góry tak, że ich twarze znajdują się teraz naprzeciw siebie.
Co z tymi pytaniami, które wypełniały jej pamiętnik? Czy grzechem jest oddać się po cywilnym ślubie? Czy ma prawo żądać od Zenka, by poświęcił dla niej swoje zasady i uległ tradycjom jej rodziny? Czy Zenek dla niej jest w końcu panem Toliboskim czy raczej Niechcicem? A może ordynatem Michorowskim?
Nic już teraz nie było ważne. Nie docierały do niej żadne dźwięki prócz łomotu krwi w skroniach…
I wtedy właśnie jak dzwonek ostrzegawczy rozległ się szczęk klamki.
Zenek porwał z żelaznego łóżka kołdrę. Wytrzepał ją z poszewki, związał poszewkę grubym węzłem razem z prześcieradłem i przywiązał koniec tej liny ratunkowej do poręczy łóżka. Przełożył nogi przez parapet i zsunął się na dół. Wyciągnął ku Ani ręce. Dziewczyna zjechała wprost w jego ramiona. Pociągnął ją za sobą. Wpadli obydwoje do stodoły, w której zaledwie przed kwadransem była urządzona zasadzka. Byli w tej samej stodole, w której blisko trzydzieści lat temu Witia Pawlak po raz pierwszy dopadł po wspólnej młócce Jadźkę Kargulową, której nigdy się potem nie wyrzekł. Jakby idąc ich śladami, wdrapali się po drabinie na górę.
Zenek odtrącił drabinę. Obydwoje zanurzyli się w sianie jak w pachnącym ziołami morzu, które miało ich obmyć z wszelkiego grzechu…
Pawlak przykładał prawe ucho do drzwi, potem lewe, ale żaden dźwięk nie wskazywał, że w izbie odbywa się jakakolwiek dyskusja światopoglądowa.
– Cisza jak w kościele po śmierci organisty – mruknął, patrząc zezem na Kargula.
– Widać do cała jego przekonała, żeb' on z tej nowoczesności trochu ustąpił.
– Ja by jeszcze szybciej kłonicą przekonał!
– Aj, z ciebie to gorączka człek. Ty już do cała zapomniawszy, że baby mają lepsze argumenty do dyskusji?!
Ty mnie nie kołuj, Władek. Sam lepiej posłuchaj!
Usunął się, robiąc miejsce przy dziurce od klucza. Kargul zdjął kapelusz, rozpłaszczył nos na zamku, wciskając oko w dziurkę.
– Łóżko widzi, a? – Pawlak dreptał niespokojnie wokół wvpiętego Kargula.
– Tylko prześcieradło!
Pawlak postanowił działać. Odepchnął Kargula barkiem, kolanem wypchnął drzwi z zawiasów, wpadł do środka i stanął jak wryty: łóżko było puste, a z okna zwieszał się długi welon prześcieradła i poszewki…
– Ot, pomorek! – wrzasnął jak wtedy, kiedy po powrocie z sądu ujrzał Jadźkę, śpiącą w ramionach Witii obok pełnych wymłóconego ziarna worków – Ot i zapóźnili my!
Jego przekleństwa pod adresem Zenka i własnej głupoty zagłuszył hurkot nadlatującego samolotu rolniczego „gawron”. Tego już było Pawlakowi za wiele. Runął schodkami w dół, przewracając milicjanta Frania. Wypadł na podwórze, wygrażając pięścią przelatującej maszynie i starając się za wszelką cenę przekrzyczeć jej ryk:
– Żeb' ciebie wilcy! Patrzaj jego! On znów na moje niebo wlata! – odprowadził wzrokiem „gawrona”, nie przestając mu wygrażać. Jak ja tobie dam, to ty drogi do domu nie znajdziesz!!
Nagle poczuł, że ktoś go z tyłu trąca. To Kargul wskazywał mu wzrokiem Zenka. Chłopak stał we wrotach stodoły i wygrażając pięścią też wyrażał solidarnie protest przeciwko naruszeniu spokoju nieba nad Pawlakową ziemią.
– Widać już Ania całkiem jego przekonała – powiedział Kargul, który w twarzy Zenka odnalazł nagle podobieństwo do kocura, co właśnie wylazł ze spiżarni po wypiciu słodkiej śmietanki. – To dobry chłopak…
– Taż pewnie – Pawlak dumnie wysunął pierś do przodu. – Przecie chwasta bym na te ziemie nie zaplenił!
– No i teraz, Kaźmierz, nie ma na nas mocnych! – Kargul objął ramieniem Pawlaka, czując, że po burzliwej podróży wszyscy razem dobili do portu. W tej chwili jednak samolot zatoczywszy koło, nadleciał od drugiej strony, zasłaniając skrzydłami słońce.
– Aj, żeb' tak mieć karabin, to my by tu byli naprawdę sami swoi – westchnął Pawlak, patrząc na „gawrona” jak na dziką kaczkę, która lepiej wygląda na półmisku niż w locie.
– Taż on lepszy jak karabin – Kargul uśmiechał się z daleka do Zenka.
– A Ania gdzie? – Zaniepokoił się Kaźmierz.
– Tam, gdzie my kiedyś nasze dzieci znachodzilim! – Kargul gestem głowy pokazał na stodołę.
– Aj, Bożeńciu, taż widać już taka nasza rodzinna tradycja – stwierdził Pawlak i położył palec na ustach, nakazując tajemnicę.
– Ale ksiądz proboszcz o tym nie musi wiedzieć…
W tym czasie Ania, leżąc na sianie, zapatrzona na wróble kotłujące się pod dachem stodoły, przeciągnęła się niczym wygrzewająca na piecu kotka i postanowiła, że dzisiaj jeszcze zanotuje w pamiętniku następującą refleksję: „Można być uwiedzioną i na szczęście nie być pokazaną w telewizji…”