Następnego ranka wszyscy wybrali się do kościoła na nabożeństwo Wielkiego Piątku. Kilkoro starszych gości pojechało powozem, jednak większość poszła pieszo, jako że pogoda się poprawiła.
Christine szła w towarzystwie Justina, a lord Aidan z żoną tuż koło księcia, który prowadził pod rękę pannę Hutchinson. Markiza Rochester rzeczywiście chciała skojarzyć tę parę. Christine serdecznie współczuła Amy Hutchinson. Była ładną i miłą młodą damą, ale zupełnie nie pasowała do księcia.
Justin jakby czytał jej w myślach.
– Biedna dziewczyna – odezwał się, wskazując głową w kierunku panny Hutchinson. – Zastanawiam się, czy wie, że za bycie księżną przyjdzie jej zapłacić wysoką cenę. Mam nadzieję, że ciotka wyjaśni jej wszystko przed ślubem. Oczywiście jeśli Bewcastle zdecyduje się na to małżeństwo.
Christie milczała. Nie chciała rozmawiać o księciu nawet z najbliższym przyjacielem. Zwłaszcza po ostatnim wieczorze. On jednak niezrażony ciągnął dalej.
– Lady Falconbridge na pewno zrozumie. Chyba i tak nie spodziewała się, że książę zaproponuje jej małżeństwo. Kochanka Bewcastle'a też pewnie wykaże zrozumienie. Zresztą nie będzie miała specjalnego wyboru, chyba że zrezygnuje z jego opieki, która zdaje się przynosi niezłe apanaże.
– Justinie! – przerwała mu ostro. – Czy z innymi damami również rozmawiasz na takie tematy?
Spojrzał na nią skruszony.
– Wybacz mi – powiedział. – Ale przecież wiesz o lady Falconbridge. A kochankę książę ma już od lat, więc uznałem, że wszyscy o niej wiedzą. To nierozsądne z mojej strony. Jesteś przecież damą.
– Poklepał jej dłoń. – Ty miałaś dość rozsądku i nie chciałaś mieć z nim do czynienia. Nie sądzę, by mu się to spodobało.
– W tej chwili zmieńmy temat – rzuciła stanowczo. – Hector opowiadał mi, że znów wybiera się w podróż i być może ty pojedziesz z nim. To prawda?
Justin się skrzywił.
– Tylko jeśli uda się w jakieś cywilizowane miejsce – odparł. – Na przykład do Włoch.
Christine słuchała tylko jednym uchem. Naprawdę nie chciała nic wiedzieć o kobietach księcia Bewcastle'a. I irytowało ją, że Justin traktował ją jak swego kompana, a nie jak damę. Nie obchodzi jej, co książę wyprawia, może nawet utrzymywać cały harem kobiet. Ale mimo woli przypomniała sobie, jak powiedział, że jeśli kiedykolwiek się ożeni, jego żona będzie jedyną kobietą, z którą będzie dzielił łoże do końca życia. Uwierzyła mu, co zresztą nie miało znaczenia, bo przecież nigdy nie zostanie jego żoną. Była tego całkowicie pewna, nawet jeśli zaprosił ją tu, by się o nią starać.
Czy właśnie po to ją zaprosił? To się wydawało nieprawdopodobne.
Unikała księcia przez cały ranek, lecz po południu znalazła się niespodziewanie w jego towarzystwie. Lord Aidan z żoną postanowili wyjść z dziećmi na spacer. Dołączył do nich lord Rannulf ze swoją rodziną, a wkrótce prawie wszyscy zdecydowali się wyjść. Ustaliwszy, że zbiorą się w holu, rozbiegli się na chwilę, by zabrać okrycia i zawołać dzieci. Christine była zachwycona perspektywą spędzenia czasu na świeżym powietrzu.
Czekając w holu z Audrey i sir Lewisem, patrzyła z uśmiechem na biegające dookoła dzieci, które najwyraźniej już nie mogły się doczekać, kiedy wyjdą na zewnątrz. Uściskała Pamelę i Pauline, które na chwilę zjawiły się przy niej, a potem znów pobiegły do reszty maluchów. Justin zajęty rozmową z Bertiem pomachał, że zaraz do niej dołączy. Markiza Rochester, która zostawała w domu, zeszła na dół, by ich pożegnać i wykonać kilka strategicznych posunięć.
– Wulfricu, opowiadałam Amy o tej ładnej ścieżce, która łączy lasek z jeziorem – oznajmiła głosem nieznoszącym sprzeciwu. – Po prostu musisz jej ją pokazać.
Książę ukłonił się sztywno, a biedna panna Hutchinson aż się skuliła na myśl o spędzeniu w jego towarzystwie całego popołudnia.
– Ciociu, obawiam się, że to będzie musiało poczekać do jutra – zaprotestowała hrabina Rosthorn, ujmując przy tym pannę Hutchinson pod rękę i uśmiechając się do markizy i księcia. – Obiecałam Amy, że porozmawiamy o przedstawieniu jej królowej, które odbędzie się za kilka tygodni. Opowiem jej o swoich doświadczeniach i udzielę stosownych rad, o ile są coś warte.
Mąż hrabiny, dżentelmen z rozkosznym francuskim akcentem, niósł na ramionach swego synka Jacques'a.
– Och, Wulf! Biedaku! – zawołała żona lorda Alleyne'a. – Zostałeś bez towarzyszki. Może pani Derrick się nad tobą zlituje?
Justin, który właśnie przedzierał się przez tłum w jej kierunku, zatrzymał się nagle. Książę odwrócił się do niej i ukłonił.
– Pozwoli pani, madame? – spytał, podając jej ramię. – Wygląda jednak na to, że nie pozostawiono pani wielkiego wyboru.
Jemu też nie, pomyślała w duchu, rzucając Justinowi rozżalone spojrzenie. Ujęła księcia pod ramię i ruszyła z nim na czele całej grupy. Bardzo się starała nie patrzeć w stronę Basila i Hermione.
– Zdaje się, że kobiety w mojej rodzinie zawiązały spisek przeciw markizie – dodał. – Ciekawe, czy to ze względu na mnie, czy na pannę Hutchinson.
– Niewątpliwie chodzi o pannę Hutchinson – odrzekła. – Najwyraźniej się pana boi.
Spojrzał na nią z ukosa, ale nie zareagowała.
– Zgodziłem się uczestniczyć w tym spacerze z pani powodu – powiedział. – Nie chcę jednak, by przez całą drogę plątały mi się pod nogami dzieci i żeby uszy mi spuchły od ich krzyków. Niech idą z rodzicami na trawę, między drzewa, a my poprowadzimy gości nieobarczonych dziećmi do lasu.
– Jak mniemam, nie pozwala pan, by coś zakłócało mu spokój – rzuciła.
– Nie, jeśli mam w tej kwestii coś do powiedzenia – odparł. – A na ogół mam. Chciałbym pokazać pani park. Oczywiście latem jest o wiele piękniejszy, lecz wiosną też ma swój urok. A dzisiaj pogoda nam dopisała.
– Ja lubię nawet zimowy krajobraz – wyznała. – Sprawia wrażenie królestwa śmierci, ale wiadomo, że drzemie w nim nadzieja odrodzenia. Dopiero zimą można w pełni zrozumieć tajemnicę i moc odwiecznego cyklu życia i śmierci. A potem przychodzi wiosna. Uwielbiam wiosnę. Nie potrafię sobie wyobrazić tego parku piękniejszego niż teraz.
Przy zachodnim skrzydle domu minęli kwitnące drzewa owocowe, zeszli z trawnika i ruszyli pod górę ścieżką, która wiodła do lasu. Hałaśliwa gromadka dzieci i ich rodziców poszła dalej trawnikiem.
– Jest pani niepoprawną optymistką – powiedział książę. – Widzi pani nadzieję nawet w śmierci.
– Życie byłoby tragedią, gdybyśmy nie rozumieli, że jest ono w istocie niezniszczalne – odparła.
Weszli między drzewa pokryte młodymi liśćmi i ciemnozielone choinki, a potem skręcili na ścieżkę wijącą się wśród rododendronów i wysokich topoli. Na polanach kwitły dzikie żonkile i pierwiosnki, w prześwitach między drzewami pojawiał się od czasu do czasu widok na dom, park albo okolicę. Na wschód od domu znajdowało się otoczone lasem jezioro z wysepką pośrodku.
Kilkoro gości poszło za nimi ścieżką przez las, wkrótce jednak zostali z tyłu, bo Christine i książę przyspieszyli kroku. Ścieżka prowadziła aż na wzgórza, gdzie wznosiła się fantazyjna budowla w kształcie zrujnowanej wieży.
– Czy można wejść na samą górę? – spytała Christine.
– Roztacza się stamtąd wspaniały widok na okolicę – odparł książę – ale schody są bardzo wąskie, strome i kręte. Może wolałaby pani pójść dalej, zamiast zatrzymywać się tutaj?
Christine zerknęła na niego z ukosa.
– Choć może jednak nie – rzekł. – O ile dobrze pamiętam wspinaczka na blanki starego zamczyska sprawiła pani wiele radości.
Roześmiała się.
Wchodziła bardzo ostrożnie, trzymając się zewnętrznej ściany, gdzie kręte schody były najszersze. Uniosła też rąbek sukni, żeby się nie potknąć. Widok z wieży wart był wysiłku. Zobaczyła, jak rozległy i wspaniały jest park w Lindsey Hall, jak liczne otaczają go folwarki.
Pomyślała, że gdyby powiedziała tak zamiast nie, byłaby panią tego wszystkiego. A także różnych majątków, o których książę mówił zeszłego lata. I on sam należałby do niej. Może jeszcze nie wszystko stracone?
Stał na szczycie schodów i patrzył bardziej na nią niż na panoramę okolicy.
– Doprawdy wspaniały widok – powiedziała, obracając się dookoła.
– Tak – przyznał.
On też był piękny. Elegancki w brązowo – beżowym stroju, białej koszuli i wysokich czarnych butach, z przystojną, surową twarzą wyglądał jak wcielenie wytwornego arystokraty. Marzenie każdego malarza portrecisty.
Stali dłuższy czas, wpatrując się w siebie.
Wreszcie książę podszedł bliżej i wskazał jakiś odległy punkt. Odwróciła się, by zobaczyć, co to takiego.
– Widzi pani ten niewielki budynek wśród drzew, na północ od jeziora? – spytał.
Wytężywszy wzrok, dostrzegła słomiany dach pokrywający okrągły budynek.
– Co to jest? – spytała. – Gołębnik?
– Tak – potwierdził. – Chciałbym go pani pokazać, ale to dość daleko.
– Myśli pan, że nie dam rady dojść?
– Wybierze się tam pani ze mną? – odwrócił się do niej i spojrzał jej w oczy.
– Tak – odparła i ogarnęło ją dziwne wrażenie, jakby zgodziła się na coś więcej.
Gdy zeszli z wieży, na wzgórze dotarła reszta grupy: pani Pritchard, lord Weston, lady Mowbury, Justin, Hermione i Basil. Tylko Audrey z sir Lewisem zostali daleko w tyle.
– Poprowadzę panią Derrick na przełaj – oznajmił książę. – Proszę się tym jednak nie przejmować. Ta ścieżka doprowadzi państwa z powrotem do domu, a po drodze znajdą państwo kilka pięknych miejsc na odpoczynek.
Przeszli kawałek w milczeniu i skręcili w prawo na porośnięty trawą pagórek, który opadał między drzewa otaczające jezioro. Książę znów podał jej ramię, gdyż zbocze było dosyć strome i trzeba było uważać, żeby się nie pośliznąć. Christine zignorowała ten gest, uznawszy, że jest tylko jeden rozsądny sposób zejścia na dół. Uniosła spódnicę ponad kostki i po prostu pobiegła.
Zbocze było bardziej strome i dłuższe, niż oceniła. Gdy dotarła na dół, miała wrażenie, że za chwilę wzięci w powietrze. Kapturek spadł jej z głowy, wiatr rozwiewał włosy. Krzyczała głośno z radości. Zauważyła, że spomiędzy drzew wychodzą dorośli z dziećmi. Pewnie większość z nich widziała jej niezbyt wytworne zejście. Roześmiała się i odwróciła, by popatrzyć na księcia, który schodził z najwyższym dostojeństwem, jakby spacerował po Bond Street.
– Jakie wspaniałe wzgórze, żeby się z niego turlać – zawołała do niego.
– Jeśli nie może się pani oprzeć pokusie, to proszę wejść z powrotem na górę i się sturlać – rzekł, znalazłszy się na dole. – Ja zadowolę się rolą widza.
Uniósł brwi, gdy na otwartą przestrzeń u stóp wzgórza wypadły rozbrykane dzieci, a za nimi pojawili się dorośli.
– Papo, ja chcę iść tam na górę! – krzyknął mały William do lorda Rannulfa.
– Na górę! – zażądał Jacques od ojca.
Daniel nawet nie pytał. Pobiegł pod górę, w którymś momencie odwrócił się i rzucił na dół prosto w wyciągnięte ramiona lady Freyi. Uwolnił się z uścisku matki i popędził z powrotem.
Wyglądało na to, że pagórek stanie się na najbliższy czas placem zabaw wszystkich dzieci. Książę przyglądał się im przez chwilę z nieodgadnionym wyrazem twarzy, a potem odwrócił się do Christine, by podać jej ramię. Uprzedziły go jednak Pamela i Pauline. Podbiegły i chwyciły ją za ręce, żądając, żeby na nie popatrzyła. Christine, śmiejąc się, patrzyła, jak dzieci biegną z górki na pazurki. Beatrice pierwsza zaplątała się we własne nogi i zaczęła płakać. Ojciec porwał ją na ręce, posadził sobie na ramionach i pogalopował między drzewa. Miranda pociągnęła lorda Rannulfa parę kroków w górę i udawała, że zbiega. Ten chwycił ją za rączki i okręcił dookoła. Dziewczynka zaśmiała się i poprosiła jeszcze. Hannah kręciła się w kółko, klaszcząc i szczebiocząc do lorda Aidana. W końcu straciła równowagę i klapnęła na pupę.
Hałas był ogłuszający.
– Phillip i Davy idą na samą górę! – wrzasnęła na całe gardło Pamela. Podbiegła do Christine i złapała ją za rękę. – Moja przyjaciółka Becky i ja też chcemy tam pójść. Chodź z nami, kuzynko Christine.
Becky chwyciła ją za drugą rękę. Christine nie przyszło nawet do głowy, aby odmówić, mimo że właśnie zbiegła ze zbocza. Dzielnie pomaszerowała z dziewczynkami pod górę. Zatrzymała się w połowie stoku, by popatrzeć na chłopców, którzy pędzili na dół z mrożącymi krew w żyłach okrzykami.
– Wiecie, o wiele przyjemniej byłoby się stąd sturlać, niż zbiec – powiedziała, gdy dotarły na szczyt.
– Turlać? – zachichotała Becky. – Jak?
– Trzeba się położyć na boku z wyprostowanymi nogami i złączyć ręce nad głową – wyjaśniła Christine. – A potem się sturlać aż na sam dół. Nigdy nie widziałam wspanialszego zbocza do turlania się.
– Pokaż nam – zażądała Pamela.
– Dobrze, pokażę wam, jak się do tego przymierzyć – zgodziła się Christine. – Ale sama tego nie zrobię. Dorosłej damie to nie wypada, prawda?
Dziewczynki zachichotały, a Christine im zawtórowała. Położyła się wyprostowana na trawie, by zademonstrować idealną postawę przy turlaniu.
– To bardzo proste – zapewniła. – Jeśli nie będziecie mogły zacząć, to ja was lekko popchnę. Jak już zaczniecie, nie trzeba będzie…
Krzyknęła. Cztery rączki przy wtórze chichotu popchnęły ją i zaczęła się turlać ze wzgórza. Przez chwilę myślała, by spróbować się zatrzymać. Wiedziała jednak z doświadczenia, że mogłaby sobie zrobić krzywdę, zwłaszcza na tak stromym zboczu. Poza tym wymachując rękami i nogami, wyglądałaby idiotycznie. A potem już nie miała szansy się zatrzymać. Krzycząc i śmiejąc się, stoczyła się z zatrważającą prędkością na sam dół.
Oszołomiona i kompletnie rozkojarzona usiadła. Dwoje silnych ramion uniosło ją do góry. Zajrzała w posępne srebrzyste oczy. Dopiero po chwili uświadomiła sobie, do kogo należą te ramiona i oczy. Zauważyła, że wszyscy oprócz niego się śmieją.
Rozległy się kolejne piski, gdy dziewczynki sturlały się ze wzgórza jej śladem. Teraz wszystkie dzieci chciały się turlać, zamiast zbiegać z górki. Phillip i Davy już pędzili na szczyt.
– Spełniło się pani pragnienie, pani Derrick – rzucił książę Bewcastle.
– Niezły popis! – pochwalił lord Rannulf i uśmiechnął się szeroko.
– Bardzo pani zazdroszczę – powiedziała lady Freyja. – Nie robiłam tego od lat. Ale dzisiaj zrobię. Davy, poczekaj na mnie!
Christine pospiesznie doprowadziła strój do porządku i energicznie otrzepała się z trawy.
– Wulf, pani Derrick pokazała już dzieciom, jak się naprawdę dobrze bawić i jeszcze postawiła poważne wyzwanie przed Free – odezwał się lord Alleyne. – Może teraz ty pokażesz jej jezioro?
– Tak zrobię, dziękuję, Alleyne – odparł szorstko książę. – Jeśli pani Derrick sobie tego życzy. Madame?
– Oczywiście, bardzo proszę – powiedziała ze śmiechem i ujęła podane jej ramię. – Chyba już dostatecznie wystawiłam się na pośmiewisko.
Hrabia Rosthorn mrugnął do niej.
Książę poprowadził Christine między drzewa. Zostawili śmiech i wrzawę za sobą.
– Chciałam tylko pokazać dziewczynkom, jak to się robi – wyjaśniła, gdy cisza zaczynała się krępująco dłużyć. – One mnie popchnęły.
Milczał.
– To musiał być okropny widok – ciągnęła. – Pańskie rodzeństwo uznało mnie chyba za dosyć żałosną istotę.
Nadal milczał.
– Pan też – dodała.
Nie wiedziała, co i jak zrobił, ale w mgnieniu oka znalazła się oparta plecami o drzewo, a książę Bewcastle pochylał się nad nią z posępną i groźną miną. Oparł dłoń o pień tuż przy jej głowie.
– Czy panią to obchodzi, pani Derrick? – spytał. – Czy panią obchodzi, co ja myślę?
Wiedziała, co myśli. Najwyraźniej był na nią wściekły. Uważał ją za prostaczkę, niezachowującą się, jak przystało damie. Właśnie urządziła na oczach jego rodziny widowisko, które w pełni to zilustrowało. A przecież była jego gościem. Jej zachowanie przynosiło mu ujmę. Nagle przypomniała sobie uwagi Hermione z wczorajszego wieczoru.
– Nie – odparła. Wiedziała jednak, że to nieprawda. Obchodziło ją, i to bardzo.
– Tak myślałem. – Spojrzał na nią lodowato.
– Pan po prostu nie lubi dzieci, prawda? – powiedziała.
– I wszystkiego, co przypomina o dzieciństwie, swobodzie i nieskrępowanej radości. Chłód, powaga i dostojeństwo, tylko to się dla pana liczy. Tylko to. Oczywiście, że nie obchodzi mnie, co pan o mnie myśli.
– Tak czy inaczej, powiem pani – rzucił. Oczy płonęły mu dziwnym zimnym blaskiem, który uznała za gniew. – Myślę, że została pani zesłana na ziemię, by nieść ludziom światło. I że powinna pani porzucić przekonanie, iż mnie zna i rozumie.
– Och! – Oparła się mocniej o pień. – Nienawidzę, gdy pan to robi. Już mi się wydawało, że zaczynamy się porządnie kłócić. I akurat wtedy pan zbija mnie z pantałyku. Co pan powiedział?
– Że pani mnie wcale nie zna – odparł.
– Nie, nie to – szepnęła. – O tym, że niosę światło.
Zbliżył do niej twarz. Oczy nadal miał jak sople lodu. Zdumiewająca anomalia!
– Postępuje pani impulsywnie, w sposób, który nie przystoi damie, jest pani niezręczna i czasem wręcz prostacka – powiedział.
– Za dużo pani mówi, za często się śmieje i zapala się do wszystkiego w mało wytworny sposób. A jednak przyciąga pani do siebie niemal wszystkich ze swego otoczenia niczym płomień świecy ćmy. Myśli pani, że wytworne towarzystwo panią gardzi, szydzi z niej i patrzy z góry, lecz prawda jest całkiem inna. Twierdzi pani, że nie spodobała się w towarzystwie. Nie wierzę w to. Sądzę, że zdobyła pani towarzystwo przebojem. Albo tak by się stało, gdyby tylko pani na to pozwolono. Nie wiem, kto wpoił pani przekonanie, że pani nie pasuje do wyższych sfer, ale ta osoba jest w błędzie. Może nie była w stanie znieść blasku pani światła, może nie chciała się nim dzielić z innymi. Może pomyliła wewnętrzny blask z kokieterią. Tak właśnie myślę, pani Derrick. Napawałem się cudownym faktem, że Lindsey Hall znów jest pełne życia i śmiechu dzieci, w dużej mierze dzieci mojego rodzeństwa. A potem pani sturlała się ze wzgórza, prosto w moje ramiona. Niech się pani nie waży mówić mi, że nie lubię dzieci, swobody i nieskrępowanej radości. Była do głębi wstrząśnięta. A równocześnie ogarnęła ją radość. Zdołała go rozgniewać. Był na nią najwyraźniej wściekły. I stracił panowanie nad sobą. Od chwili, gdy go poznała, nigdy nie słyszała, by wypowiedział tyle słów naraz.
– A pan niech się nie waży mi nakazywać, co mi wolno mówić, a czego nie – odparła. – Być może w swoim świecie ma pan absolutną władzę, Wasza Wysokość, aleja do niego nie należę. Nie ma pan władzy nade mną. I oboje powinniśmy się z tego cieszyć, teraz, gdy wiemy, jak mnie pan ocenia. Każdego dnia przynosiłabym panu wstyd, tak jak to się stało w Hyde Parku i dzisiejszego popołudnia.
– W przeciwieństwie do pani zmarłego męża i jego brata czy kogokolwiek, kto przekonał panią, że jest wieczną kokietką, ja wytrzymałbym blask pani światła. W niczym nie umniejszyłoby ono mojej osoby. Powiedziała mi pani kiedyś, że wyssałbym z niej całą radość, ale pani nie docenia samej siebie, jeśli w to wierzy. Tylko słaby charakter może zdławić radość. A ja nie należę do słabych ludzi.
– Cóż za nonsensy pan opowiada! – odparła, gdy w końcu odsunął się od niej i cofnął rękę z pnia. – Dla pana nikt się nie liczy, chyba że jako sługa, by biegać dla pana na posyłki i spełniać każdy jego rozkaz. Rządzi pan, unosząc palec czy brew. Oczywiście, że mnie też chciałby pan kontrolować, gdybym tylko była na tyle niemądra, by się panu podporządkować. Nie zna pan innej relacji z drugim człowiekiem.
– A pani, pani Derrick, nie widzi innego sposobu, by zwalczyć pociąg, który do mnie czuje, niż wmawiać sobie, że zna mnie pani jak zły szeląg. – Odszedł o kilka kroków, po czym odwrócił się i spojrzał na nią. – Czy ostatecznie doszła pani do wniosku, że jednak nie noszę maski? I że miała pani rację wczorajszego wieczoru, twierdząc, iż jestem księciem do szpiku kości?
– Pan mnie wcale nie pociąga! – krzyknęła.
– Czyżby? – Uniósł brew, a zaraz potem monokl. – Więc obcuje pani cieleśnie z każdym partnerem do tańca, który zaprasza panią na spacer w ustronne miejsce?
Ogarnęła ją furia, która skupiła się na jednej jedynej rzeczy.
– To już szczyt wszystkiego! – zawołała i podeszła do niego.
Wyrwała mu monokl, ściągnęła mu przez głowę wstążkę, na której był zawieszony, i rzuciła szkiełko jak najdalej od siebie.
Przyglądali się oboje, jak wzleciało wysoko do góry, a potem zaczęło spadać i w końcu zawisło na gałęzi. Monokl kiwał się smętnie na wstążce tam i z powrotem wysoko nad ziemią.
Christine odezwała się pierwsza.
– Tym razem nie wdrapię się na drzewo – oznajmiła.
– Ulżyło mi, gdy to usłyszałem, madame – powiedział. Głos miał lodowaty jak zwykle. – Musiałbym panią nieść kawał drogi w kolejnej podartej sukni.
– Pan mnie wcale nie pociąga – powtórzyła. – I nie jestem rozwiązła.
– Nie powiedziałem, że pani jest – zapewnił. – Chodziło mi właśnie o to, że pani nie jest.
– Mniemam, że gdy wrócimy, uniesie pan brew i armia ogrodników przybiegnie tu, by go zdjąć – rzuciła Christine, patrząc żałośnie na monokl kołyszący się na wietrze. – Niestety nie będzie pan mógł patrzeć przez monokl. Choć przypuszczam, że ma ich pan więcej.
– Osiem – odparł krótko. – Mam ich osiem, a właściwie będę miał, gdy odzyskam ten.
Ruszył przed siebie. Christine przez chwilę myślała, że zostawi ją samą, on jednak podszedł do starego dębu. Wdrapał się na drzewo zwinnie i szybko. Strach ścisnął ją za gardło, gdy książę znalazł się na poziomie gałęzi, na której wisiał monokl, i nie mogąc go dosięgnąć, usiadł na konarze i powoli przesunął się dalej.
– Niech pan będzie ostrożny – zawołała, przyciskając dłonie do serca.
– Zawsze jestem ostrożny. – Odczepił wstążkę i rzucił jej szkiełko do rąk. – No, może z wyjątkiem sytuacji, gdzie chodzi o panią. Gdybym był ostrożny, zostałbym tutaj, dopóki pani nie wyjedzie. Gdybym był ostrożny, unikałbym pani w Schofield jak zarazy. A w lutym zamknąłbym się w Bedwyn House po ślubie panny Magnus i siedziałbym tam, dopóki pani nie oddaliłaby się od Londynu na odległość przynajmniej stu kilometrów. Po jednej nieudanej próbie w wieku lat dwudziestu czterech porzuciłem myśli o małżeństwie. Od tamtej pory nie szukałem żony. Gdybym szukał, z pewnością nie wybrałbym kobiety takiej jak pani. Bo pani jest przeciwieństwem kobiety, jaką bym wybrał.
– Oczywiście, że pan nie chce się żenić – rzuciła cierpko. – Ma pan przecież dwie kochanki.
Poniewczasie uświadomiła sobie, że dała się sprowokować do wulgarnego zachowania. Ale jak on śmiał jej powiedzieć, że jest przeciwieństwem kobiety, jakiej pragnąłby na swoją żonę.
Spojrzał na nią z kwaśną miną. Wyglądał przy tym niesamowicie pięknie.
– Dwie – powtórzył. – Jedną na dni powszednie, a drugą na niedziele? Jedną na wsi, a drugą w mieście? Czy też jedną na dzień, a drugą na noc? Pani informator ma kiepskie dane, pani Derrick. Moja długoletnia kochanka zmarła ponad rok temu. O żadnej innej nie wiem. Niewątpliwie wybaczy mi pani, że tak prostacko wspominam tę osobę przy niej, ale to pani pierwsza poruszyła jej temat.
Ponad rok temu. Więc zeszłego lata w Schofield próbował znaleźć sobie nową kochankę.
– Pani mnie nieustannie irytuje, ale i urzeka – rzucił. – Często jednocześnie. Jak pani to wytłumaczy?
– Nie chcę pana urzekać – odparła. – I nie chcę pana irytować. Nie chcę dla pana nic znaczyć. Nie należy żywić żadnych uczuć do kobiety, którą się gardzi. A o ileż bardziej pan by mną gardził, gdyby musiał spędzić ze mną resztę życia.
Przeszył ją lodowatym spojrzeniem.
– Czy właśnie tak się stało w pani małżeństwie? – spytał.
– To nie pańska sprawa – burknęła. – Czy zamierza pan tam siedzieć przez cały dzień? Albo dopóki nie wyjadę? To wyjątkowo idiotyczne, że kłócimy się w tej sytuacji. Pan lada moment spadnie, a mnie zesztywnieje kark.
Zszedł na dół, nie odezwawszy się ani słowem. Przyglądała mu się w milczeniu.
Jest cudownie umięśniony, silny i pełen wigoru, pomyślała. Napawał ją niepokojem. Zobaczyła, że jest w nim coś więcej niż władczość i chłód. Widziała go sfrustrowanego i rozgniewanego. Powiedział, że ona go jednocześnie urzeka i irytuje.
Zastanawiała się, dlaczego przeciwieństwa się przyciągają. Tak bardzo się od siebie różnili. Ich uczucia nigdy nie mogłyby wyjść poza wzajemną fascynację. Nie mogliby żyć razem w harmonii i szczęściu. Nie, nigdy więcej nie poświęci wolności dla głupiej fascynacji mężczyzną.
Nawet jeśli ta fascynacja bardzo przypominała miłość.
Książę otrzepał surdut, a Christine zawiesiła sobie na szyi jego monokl. Już jej w tym głowa, żeby nie spojrzał na nią przez to piekielne szkiełko.
– Jest już za późno na spacer do gołębnika – powiedział. – Pozwoli pani, że pokażę jej teraz jezioro, tak jak sugerował Alleyne.
Spojrzał na monokl wiszący na jej szyi, ale nie zażądał zwrotu swej własności.
– Dobrze – zgodziła się.
„Myślę, że została pani zesłana na ziemię, by nieść ludziom światło”.
Czy zdoła kiedykolwiek zapomnieć te jego słowa? Dziwne słowa.
Okropny, podły człowiek. Przez niego chciało się jej płakać.