Dzisiejszego ranka duchy wciąż były niespokojne.
Złe.
Kpiące.
Syczały, miotając się w ciemnościach.
Tak jak przez całą noc.
Ich niespokojne ruchy nie pozwalały Lucille spać, prześladowały ją, atakowały jej umysł, gdy tylko udało jej się na moment zasnąć. Pojawiły się koło północy, wzdychając w gałęziach dębów i poruszając girlandami hiszpańskiego mchu. Zjawy szemrały przy starym kole młyńskim, które obracało się, skrzypiąc, napędzane strumieniem płynącym przez sad. Chowały się za krokwiami na drugim piętrze wspaniałej, starej, podupadającej już rezydencji, za oknem Lucille. Myślała, że odejdą wraz z ciemnością, gdy nadejdzie świt. Myliła się. Nękały ją nawet teraz, gdy sprzątała szeroki ganek Oak Hill, posiadłości Montgomerych. Wymiotła z kąta gniazdo pająków przypominające kłaczki waty.
– Hej, wy tam, zabierajcie się stąd. Idźcie sobie, zostawcie mnie – wymruczała i zacisnęła usta, obserwując syna ogrodnika obcinającego zwiędłe kwiaty róż. Nie spojrzał na nią spod daszka swojej czapki, ale wiedziała, że ją usłyszał. Musiała być ostrożna.
Chociaż niektórzy myśleli, że jest trochę stuknięta, że dotknęło ją szaleństwo Montgomerych, Lucille była zupełnie normalna. Nawet normalniejsza niż inni ludzie. Tylko, jak klątwa, ciążyła na niej zdolność słyszenia głosów zmarłych. A ten stary, dwupiętrowy dom z kryształowymi szybami w oknach, kryształowymi żyrandolami i ceglanym gankiem był nawiedzony. Znała imiona wielu z tych duchów, nieraz widziała je na walących się nagrobkach. Niektóre z tych złych, bezcielesnych zjaw to dusze niewolników zmarłych ponad sto lat temu, były też dusze dzieci, biedne małe duszyczki, którym nie dane było dorosnąć. Jedną cechę miały wspólną – wszystkie te złe istoty urodziły się z domieszką krwi Montgomerych w żyłach.
Chciała tylko, żeby się uciszyły. By wśliznęły się z powrotem do grobów, tam gdzie ich miejsce. Ale one nie mogły, bo coś okropnego, coś bardzo złego stało się wczoraj w nocy. Lucille nie wiedziała co. Jeszcze nie wiedziała.
Otarła czoło rąbkiem fartucha i spojrzała na długi podjazd, jakby spodziewając się posłańca złych wieści, choćby samego szatana. Ale późny poranek był zwodniczo spokojny. Zbyt spokojny. Głosy w głowie nie zagłuszyły szumu płynącej wody ani brzęczenia owadów.
Zamiatała wokół kwietników z terakoty, w których kwitły obficie petunie i nagietki, sprawdziła, czy na palmie nie ma szkodników, i wsłuchała się w skrzeczące głosy. Lucille je słyszała, podejrzewała nawet, że inni też je słyszą; jednak za bardzo się boją, aby przyznać, że duchy zmarłych naprawdę istnieją.
Caitlyn… na niej to dopiero ciążyła klątwa, biedne dziecko. Jak na jej babce Evelyn… kolejna umęczona dusza. Machając miotłą, Lucille szybko nakreśliła na piersi znak krzyża, nawet na moment nie wypadając z rytmu. Mogłaby się założyć o miesięczne zarobki, że Caitlyn też słyszy głosy, że słyszy w głowie szepty zmarłych. Tak jak Evelyn.
Przerwała zamiatanie. Nadstawiła uszu. Warczała kosiarka, ogrodnik ścinał trawę przy stajniach. Piszczała wiewiórka siedząca na dębie, a z daleka dochodził szum samochodów, i mimo tych wszystkich hałasów, Lucille wciąż słyszała głosy duchów – ciche i pełne złości. Czuła, jak się ruszają, wirują, mącąc gorące powietrze, które owiewało jej policzki. Zło wydawało się zbliżać, nie potrafiła go jednak nazwać; nie wiedziała, skąd przychodzi.
Zaczęło się zeszłej nocy.
Poszła spać jak zwykle o jedenastej. Wcześniej podała pani Bernedzie ostatnią dawkę leków i trochę ciepłego mleka z miodem. Kiedy Berneda zasnęła i zaczęła chrapać, Lucille zaciągnęła zasłony wokół łóżka i po cichu opuściła pokój. Weszła tylnymi schodami na drugie piętro; wdrapując się po wąskich stopniach, czuła w kolanach artretyzm i zasapała się z wysiłku. Robiła się za stara i za gruba na ciężką pracę, i chociaż dobrze jej płacili i kochała rodzinę Montgomerych jak własną, wiedziała, że wkrótce pójdzie na emeryturę i być może zamieszka wtedy na Florydzie ze swoją siostrą Mabel.
Ale dopiero po śmierci Bernedy Montgomery. Lucille obiecała mężowi Bernedy, że będzie zajmować się jego żoną do końca jej dni. Z błogosławieństwem łaskawego Boga, dużymi dawkami silnych środków przeciwbólowych, kieliszkiem brandy co noc, rozrusznikiem pilnującym regularnego bicia zmęczonego serca, Lucille zamierzała dotrzymać przysięgi złożonej Cameronowi Montgomery’emu, chociaż okazał się sukinsynem, jakich mało. Ale żadne z dzieci Bernedy nie było w stanie zająć się schorowaną matką. Wszystkie myślały, że rozrusznik serca i tabletki nitrogliceryny jeszcze długo będą trzymać matkę przy życiu, ale Lucille wiedziała swoje. Śmierć wzywała Bernedę Montgomery, a kiedy już zaczęła przyzywać swą ofiarę, nijak nie można było suki powstrzymać.
Podniosła szufelkę, prychnęła i popatrzyła na gorące słońce leniwie przemierzające bezchmurne niebo. Tyle dzieciaków i wszystkie nic niewarte.
Ale kimże była, żeby krytykować? Tak jakby jej własna córka była dużo lepsza. Nie, Marta, niech Bóg błogosławi jej nieczułe serce, należała do pokolenia, które robiło tylko to, na co miało ochotę. Zajmowała się swoimi sprawami, nie oglądając się za siebie. Nawet teraz. Miała odwiedzać Lucille, ale nigdy nie przyjeżdżała. Podobno chodziła z jakimś ważnym gliną o nazwisku Montoya z Nowego Orleanu, ale musiało się to rozlecieć, skoro dzwonił tutaj, szukając jej. Na tym polegał problem z Martą. Była dziwna. Ale przecież to nic nowego. Lucille spędziła ponad trzydzieści lat na rozpamiętywaniu swoich nieprzemyślanych decyzji. Nawet teraz czuła się winna wobec swojej jedynaczki, dręczyły ją wyrzuty sumienia. Kochała Martę całym sercem i była dla niej jedynym wsparciem od czasu, gdy ta skończyła pięć lat. Czasami jednak wydawało się, że zło zwycięża.
Można by oczekiwać, że wśród tych wszystkich dzieci, które Berneda i Cameron Montgomery wydali na świat, chociaż jedno wykaże się wystarczającą przyzwoitością. Lucille wysypała zawartość szufelki przez poręcz, na kupkę śmieci piętrzącą się pod grubymi pędami wisterii. Jaki los czeka wszystkich potomków Montgomerych? W ich żyłach krąży zła krew. Marny los i tyle.
Spojrzała na szklany dzbanek z herbatą, stojący na balustradzie w promieniach słońca. W bursztynowym płynie pływały i wirowały herbaciane torebki, jak martwe ciała w ciepłym morzu.
W głębi domu usłyszała dzwonek telefonu.
Serce jej na chwilę zamarło.
Nikt nie musiał jej mówić, że to złe wieści.
– Uporządkujmy fakty. – Troy powiesił marynarkę na oparciu krzesła w kuchni Caitlyn. – Josh nie żyje. Mogło to być samobójstwo albo morderstwo. Policja wciąż się nad tym zastanawia. Wszystko do tej pory się zgadza, tak?
– Tak. – Caitlyn nalała świeżej wody do miski Oskara, mając nadzieję, że nie wygląda na tak wyżętą, jak się czuje. Zadzwoniła do brata i zostawiła mu wiadomość zaraz po wyjściu policji. Zjawił się dwie godziny później, jak tylko odsłuchał jej wiadomość, oddzwonił i utorował sobie drogę przez tłum reporterów krążących przy frontowej bramie. Wyglądał raczej na wkurzonego niż zasmuconego śmiercią szwagra.
Tak jak przewidział detektyw Reed, ekipy telewizyjne i reporterzy lokalnych gazet pojawili się wkrótce po odjeździe policji. Dzwonili do drzwi, a kiedy Caitlyn nie otwierała, zajęli pozycje na chodniku przed domem. Kamerzysta filmował stojącą przed bramą domu szczupłą kobietę w eleganckiej fioletowej bluzce z czarną apaszką. Poczuła ucisk w żołądku. Znowu. Żadnych kamer. Żadnych reporterów. Żadnych pytań o intymne szczegóły z jej życia.
– Nie potrafią powiedzieć, czy sam się zabił, czy ktoś mu w tym pomógł? – zapytał Troy, a jego wibrujący głos sprawił, że wróciła do rzeczywistości. Boże, musi się pozbierać; nie pozwoli, żeby ktokolwiek, nawet Troy, dowiedział się o jej lękach.
– A… tak, znaczy… Jestem pewna, że potrafią. To tylko musi potrwać.
Troy prychnął pogardliwie.
– Najlepsi w Savannah. Nic im nie powiedziałaś, prawda? – Nieustępliwe, niebieskie oczy przyglądały jej się badawczo, szukały jakiejś skazy, kłamstwa.
– Nie mogłam. Ja nic nie wiem.
Poza tym, że na piętrze było pełno krwi. Cholernie dużo krwi. To nie była krew Josha. Nie mogła być! Caitlyn osunęła się na krzesło wyczerpana i śmiertelnie przerażona.
– Ale na pewno jesteś jedną z głównych podejrzanych. – Troy zmarszczył brwi. Stał wyprostowany jak struna, szerokie ramiona, wąskie biodra, ciemne włosy, tylko na skroniach pojawiło się kilka siwych pasemek. Miał trzydzieści trzy lata i był w świetnej formie. – Wszyscy wiedzą, że Josh miał romans i zamierzał się z tobą rozwieść.
– Jak to miło z twojej strony, Troy – mruknęła. – Nie owijasz w bawełnę.
– Właśnie. Znalazłaś się w trudnej sytuacji.
– Ja? – zapytała. – Co chcesz powiedzieć? Że zabiłam Josha?
– Oczywiście, że nie.
Wciąż była wzburzona.
– Wiesz, przydałoby mi się trochę wsparcia. To był fatalny dzień i jeszcze się nie skończył. – W jej oczach błysnęły łzy. Ale nie podda się. Oskar, czując nadchodzącą awanturę, wśliznął się na swoje ulubione miejsce pod stołem.
Troy stał zapatrzony na ogród, pobrzękując kluczami.
– Przepraszam. Nie… nie nadaję się na psychoterapeutę.
– Nie ulega wątpliwości.
– Ale musisz spojrzeć prawdzie w oczy i przyznać, że bez wątpienia jesteś podejrzana. – Przeczesując palcami włosy, westchnął jak człowiek mocno zmęczony życiem. Tak jakby los ostatniego żyjącego mężczyzny z klanu Montgomerych był czasami nie do udźwignięcia.
– Może powinnaś wyprowadzić się na jakiś czas.
– Ale to jest mój dom.
– Wiem, wiem, ale może byłoby lepiej, gdybyś wyjechała teraz z miasta, zatrzymała się u mamy w Oak Hill.
– Chcesz powiedzieć: ukryła się?
– Tego nie powiedziałem.
– Nie jestem przestępcą, Troy. – Nie ustępowała, wzięła się w garść i z uporem próbowała rozwiać własne wątpliwości.
– Tylko ofiarą. – Usta zacisnęły mu się w powstrzymywanym gniewie. – Jezu, zawsze ofiarą!
– Wiedziałam, że nie powinnam do ciebie dzwonić – odparowała.
– Więc dlaczego to zrobiłaś?
Sięgnęła do lodówki po butelkę wody i odkręciła korek.
– Policja nie chciała, żebym została sama.
– Więc zadzwoniłaś do brata?
– Byłeś najbliżej. – Czasami Troy zachowywał się nieznośnie, tak jak i reszta rodzeństwa. Jak tylko wykręciła numer do jego biura, wiedziała, że robi błąd. – Powiedzmy to sobie jasno. Zadzwoniłam do ciebie, ale nie dlatego, że jesteś jedynym facetem w rodzinie, rozumiesz?
– Posłuchaj Caitlyn…
Gwałtownie uniosła do góry rękę, jakby chciała odeprzeć atak.
– Nieważne, zostawmy to. Chciałam zadzwonić do Kelly.
– Kelly? Na miłość boską, Caitlyn. Nawet o tym nie wspominaj!
– Ale… – Znów popełniła błąd, wspominając o Kelly.
– To byłoby szaleństwo i doskonale o tym wiesz! – Zmarszczył ciemne brwi. – A, już rozumiem! Twoja linia obrony będzie opierać się na niepoczytalności. Kelly! – cmoknął.
– Przestań! Nie jestem winna. Nie jestem szalona. A… a… Josh nie żyje. – Głos jej się załamał. – Był sukinsynem, w porządku, wiem o tym, le… kiedyś naprawdę go kochałam. – Czuła, jak policzki ją palą przy tym wyznaniu. – Był moim mężem. Ojcem Jamie.
– Który ożenił się z tobą tylko dla pieniędzy.
Słowa spadły na nią lodowatym deszczem. Były ohydne, ale prawdziwe. Oskar zaskomlał spod stołu.
– Troy, proszę cię, ocal moją godność i nie rozwiewaj moich złudzeń, dobrze?
Ku jej zaskoczeniu podszedł do niej i położył rękę na jej ramieniu. Zrobił to jednak z widocznym wahaniem, jakby obawiał się, że Caitlyn zaraz przyjdzie do głowy coś głupiego, na przykład odwróci się i wtuli twarz w jego ramiona. Zawsze wolał trzymać ludzi na dystans. Nigdy nie pozwolił Caitlyn ani nikomu innemu zbliżyć się do siebie. Dwa lata młodszy od Caitlyn i Kelly, jedyny żyjący syn Montgomerych… Od dziecka musiał dźwigać na swoich barkach nie lada ciężar.
– To nie takie proste, Caitlyn. Twoje złudzenia wpędzają cię w tarapaty. I to nie po raz pierwszy. Za to pierwszy raz w tak wielkie.
– Masz rację – przyznała, żałując swojego wybuchu. – Troy, dzięki, że przyszedłeś. Musiałam z kimś porozmawiać i myślałam, że mogę na ciebie liczyć. Mogłam zadzwonić do Amandy. Też ma niedaleko z biura, ale nie jestem pewna, czy dziś nie pracuje w domu. Zresztą wiesz, jaka z niej pracoholiczka, wiecznie zajęta.
– A ja nie?
Caitlyn zdobyła się na uśmiech, zniknęły resztki jej wściekłości.
– Jesteś szefem banku.
– To dodatkowy powód, żeby siedzieć w pracy. Nawet w sobotę. – Ścisnął delikatnie jej ramię. – Wiesz, że przyjechałem tu do ciebie… Tylko nie potrafię cię wesprzeć.
– Bo zawsze musisz odgrywać takiego macho. Gdzieś od dwunastego roku życia, prawda? Jesteś jak jeżozwierz. Kłujący z wierzchu, miękki w środku.
– A Amanda cała ze stali? – spojrzał na zegarek i skrzywił się. – Muszę koniecznie wrócić do banku. Mam spotkanie z klientem.
– W porządku. Poradzę sobie.
Nie był przekonany.
– Może pojedziesz na kilka dni do mamy? Policja tymczasem zorientuje się, co jest grane, a te sępy – wskazał kciukiem w stronę frontowych okien – znajdą sobie inne ścierwo do rozszarpania.
– Ładnie powiedziane – mruknęła. Przez firanki zobaczyła, że dziennikarka w fioletowej bluzce idzie do furgonetki. Kamerzysta pakował sprzęt do futerałów.
– Nie daj się zwieść. Jak ci wyjadą, przyjadą nowi, i to jeszcze więcej.
– Nic mi nie będzie.
– Na pewno? – Pytanie odbiło się echem po całym domu.
Nie powiedział, co naprawdę o tym sądzi. Bo naprawdę, tak jak cała rodzina, uważał, że Caitlyn nigdy nie będzie zupełnie normalna, że zawsze będzie ją prześladować przeszłość. Ta tragedia też zostanie z nią już na zawsze. Caitlyn widziała wiele razy, jak siostry i Troy wymieniają znaczące spojrzenia, a potem pośpiesznie odwracają wzrok, by ich nie przyłapała.
– Caitlyn?
– Tak?
– Jesteś pewna, że możesz tu zostać?
– Mam Oskara. Jest świetnym towarzyszem i ochroniarzem i mogę mu płacić psim żarciem – powiedziała swobodnie, ale zobaczyła troskę w oczach brata. Westchnęła i dodała poważniej: – Troy, naprawdę nie musisz się martwić.
– Tak, jasne.
– Wierz mi. – Wysunęła szczękę i wyprostowała się, żeby wyglądać na silną.
Troy uniósł sceptycznie brwi i sięgnął po marynarkę.
– O ciebie nie można się nie martwić.
– Spróbuj, dobrze?
Zdobył się na cień uśmiechu.
– Wiesz, że zawsze możesz do mnie zadzwonić.
– I wpasujesz mnie gdzieś w swój napięty terminarz – odgryzła się.
– Aj!
– Prawda rani?
– Przyjechałem tu, może nie?
– Tak, przyjechałeś – przyznała ze słabym uśmiechem. – Doceniam to. Naprawdę.
– Obiecaj mi jedno. – Wpatrywał się w nią z uwagą, wkładając marynarkę i wygładzając ją na ramionach.
– Mmm?
– Jeśli znów przyjedzie policja, nie rozmawiaj z nimi. Nie mów nic bez adwokata.
Dobry nastrój prysł. Uczucie osaczenia znów ją dopadło. Czuła, że się dusi. Nie powinna była ufać Troyowi. Popełniła błąd.
– Myślisz, że go zabiłam, tak? – wyszeptała z niedowierzaniem. – Myślisz, że zabiłam swojego męża. – Skuliła się w sobie. A ty, Caitlyn, co myślisz?
– Nie ma znaczenia, co ja myślę, Caitlyn, ale wyjaśnijmy to sobie – myślę, że nie. Nie sądzę, żebyś była zdolna do morderstwa. Masz problemy – do diabła, wszyscy je mamy – ale nie sądzę, że mogłabyś zamordować z zimną krwią.
– Dzięki za zaufanie – powiedziała urażona.
– Po prostu przestrzegam cię, to wszystko. – Poprawił krawat. – Na litość boską, nie wyżywaj się na mnie.
– Nawet mi to nie przyszło do głowy. – Założyła ręce na piersi i odprowadziła go do drzwi. Dzięki Bogu, dziennikarze rozjechali się. Wiedziała jednak, że pusty ogród z koliberkami trzepoczącymi się przy karmniku i ważką pomykającą między pnączami długo nie pozostanie tak spokojny.
To była cisza przed burzą.
Spojrzała na niebo.
Czyste, niebieskie.
Zwodnicze.
Gdy Troy wsiadł do range rovera, pomachała mu i poczuła pieczenie ściągniętej skóry na nadgarstkach – gojące się rany… Skąd, u licha, się wzięły? I te potworne obrazy eksplodujące z hukiem w jej głowie.
Chaotyczne fragmenty snu?
Coś w rodzaju percepcji pozazmysłowej?
Przypadek?
Czy może potworne wycinki wspomnień tak przerażających, że nie chciała ich dopuścić do świadomości.