W owym czasie Anna wymykała mi się. Jej postępki i wyraz twarzy stawały się często nieczytelne. Na całe dni znikała; kiedy pytałem ją niby mimochodem, zrzucała winę na prace u Czakandżan; gdy proponowałem wspólną przechadzkę czy wysłuchanie koncertu, znajdowała nie dające się odłożyć zajęcia, ale potem niespodzianie zjawiała się, taka jak na początku, pogodna, ufna i spokojna. Niekiedy smutniała znienacka, ale zaraz rozpraszała to drobne, dziecinne stroskanie uśmiechem. Nasze spotkania wikłały się jakoś; to próbowałem odpłacić jej spokojem za spokój, ale stawało się to sztuczną obojętnością, to znowu usiłowałem być wobec niej szczery ową wysiloną szczerością, która nic naszego dalszego pożycia; słuchała uważnie, ale do jej uśmiechu mieszała się iskierka ironii, jakby nie brała serio ani tego, co mówiłem, ani mnie samego. Rozmowa rwała się wtedy, utykała, wlokła, w jej podtrzymywanie musiałem wkładać wysiłek; to mnie gniewało; czułem się jak na lotnym piasku. Za każdym razem musiałem jak gdyby na nowo doszukiwać się owej Anny z nocy po Dziewiątej symfonii Beethovena; musiałem dochodzić do niej pokonując niewidzialny opór, tkwiący — zdawało się — nie w niej czy we mnie, ale pomiędzy nami. Spytałem ją raz:

— Czy dobrze ci ze mną?

— Nie — odparła — ale bez ciebie mi źle.

Przywiązywałem się do niej. Lubiłem patrzeć, jak przyrządza rankiem śniadanie; w luźnym, jasnym płaszczu porannym, z rozburzonymi włosami nachylała się nad szkłem, mieszając ingrediencje owocowe ze skupieniem godnym starożytnego alchemika. „Anna z gwiazd” — tak ją nazywałem, ale nie mówiłem, że skojarzenie to powstało przez kontrast z „ziemską Anną”. Była piękna. Spotyka się na Ziemi krajobrazy, wszystko jedno, majestatyczne czy ciche, sprawiające wrażenie, że przyroda stworzyła je niby w jakimś „samozamyśleniu”, napawając się własną urodą. Coś takiego było w Annie, w ciemności wielkich jak fala włosów, w regularności oddechu, w brwiach zgiętych na krańcach rozlotu, w wargach, zamkniętych jakby nad czymś dojrzewającym bardzo powoli, lecz nieustannie. Pamiętam, jak kiedyś ze wzruszeniem obserwowałem jej sen: najdrobniejsze drgnienie rzęs, ruchy piersi poruszanej ciepłym tchem. Nagle obudziła się pod moim wzrokiem i jak gdyby wychodząc mi naprzeciw ze snu, patrzała przez mgnienie dużymi oczami, a potem cała zapłonęła; fala różowości ogarnęła jej szyję, twarz, nawet uszy. Zaraz rozpocząłem inkwizycję pytań, by poznać przyczynę rumieńca. Długo nie chciała odpowiedzieć, nareszcie niechętnie, surowo rzuciła:

— Śniłeś mi się. — Nic więcej nie chciała powiedzieć.

Tak wciąż na nowo nawiązując się i rwąc, trwał nasz niecodzienny związek, w którym była ukryta — w późnych godzinach nocnych — czymś gorzkim zaprawiona czułość i skrzętnie tajone zmaganie.

Tymczasem życie na Gei toczyło się zwykłym trybem; laboratoria pracowały, wieczorami gromadziliśmy się przy ziemskich odbiornikach radiowych, schodziliśmy się na widowni wideoplastycznej, w halach sportowych trenowały zespoły do kolejnych zawodów, koncerty biły chórami dźwięków w sklepienie sali filharmonicznej i wszystko, oglądane z daleka, wyglądało jak przedtem, a jednak jawiły się zwiastuny tego, co nadchodziło i co zdawało się, rozpostarte wzdłuż bezkresu drogi, przesączać niepostrzeżenie przez hermetyczne pancerze statku, zatruwając umysły i serca.

Zaczęło się to bodaj od snów; ja przynajmniej zebrałem takie spostrzeżenia. Moje własne stały się w tym czasie zarazem plastyczne i bogate, ale bogactwem nieproszonym i niepożądanym, a nawet nieznośnym. Miewałem sny przeciągające się z nocy w noc, natrętne, powracające; niektóre rozdrzewiały się na kilka wątków śnionych kolejno; szczególnie wrył mi się w pamięć sen o mieście ślepców. Byłem niewidomy i żyłem w mroku jakichś splątanych, gałęzistych form; w śnie tym miałem długą i zawiłą przeszłość, całkowicie odmienną od rzeczywistej: były tam jakieś dalekie wędrówki, jakieś spotkania z ludźmi, a wszystko bez krzty światła, zawsze w czerni tłoczącej głowę i pierś; sen ów, a raczej cała plejada snów rozciągająca się na tygodnie, tak mnie nużył, że po raz pierwszy w życiu począłem zażywać środki nasenne, wyłączające działania kory mózgowej; przychodził sen kamienny, gdy jednak odstawiałem lekarstwo, koszmar wracał.

W ambulatorium zjawiali się ludzie skarżący się na nocne zmory; przychodzili zazwyczaj zażenowani błahością swych skarg i udawali, że to z ich strony raczej kaprys niż wyraz nękającej dolegliwości, ale nauczony własnym doświadczeniem wysłuchiwałem ich skrupulatnie i zapisywałem środki, które sam zażywałem, spotkałem się jednak wielokrotnie z niechęcią. W naszych czasach nikt nie lubi zażywać lekarstw; medycyna jest bowiem nastawiona raczej na zapobieganie schorzeniom niż ich leczenie.

Głównie jednak nie chcieli moi pacjenci spoczywać snem kamiennym, owszem, pragnęli śnić, ale o… Ziemi; to wyznawali tylko w cztery oczy. „Niestety — odpowiadałem — nie umiemy jeszcze wywoływać snów na dowolny temat”. Musiałem odprawiać ich z niczym poza radami, by więcej oddawali się ćwiczeniom fizycznym i dłużej przebywali na „wolnym” powietrzu.

Wspomnienie parku Gei często wywoływało żachnięcia; ten twór wideoplastyków, z którego byli tacy dumni, stawał się nieomal kamieniem obrazy. Przez pewien czas dyskutowano sprawę przemienienia naszego ogrodu; wysunięto mianowicie projekt, żeby go przekształcić stwarzając nową konfigurację zarówno części rzeczywistej, jak i mirażu otaczającego, ale przeprowadzona ankieta wykazała, że na dobrą sprawę nikt sobie tego nie życzy. Wysuwano za to szereg uwag, na przykład: że „deszcz jest sztuczny i od razu poznaje się jego nieprawdziwość”, że „brak ptaków niweczy wszelką iluzję”, a nawet, i to kilka razy, że „niebo i chmury są naznaczone stygmatem kłamstwa i całkiem do ziemskich niepodobne”.

Tymi zarzutami poczuli się dotknięci wideoplastycy. Zapewniali, że miraż jest na pewno doskonały, bo wzięto pod uwagę wszystkie czynniki działające na zmysły ludzkie, aparatura zaś działa obecnie tak samo jak na początku podróży, kiedy to wszyscy po przybyciu na statek wyrażali uznanie dla całkowitej pełni złudzenia.

Pod koniec pierwszego roku podróży wśród moich pacjentów pojawili się nowi, cierpiący na zaburzenia dobowej koordynacji snu i czuwania, rytm ich pracy ulegał przesunięciu w stosunku do innych towarzyszy: jedni odczuwali senność we wczesnych godzinach wieczornych i budzili się na długo przed świtem, drudzy, przeciwnie, woleli pracować do później nocy i spać do południa; powstający przez to rozrzut zajęć rósł i groził rozprzęgnięciem kolektywów.

Napotykało się też, zwłaszcza w godzinach popołudniowych, coraz więcej ludzi wałęsających się korytarzami bez celu; nawiązywane rozmowy utykały na martwym punkcie, ludzie samopas brodzili po pokładach, wyraźnie omijając galerie gwiazdowe, i kiedy na kilka dni przed nowym rokiem wyszedłem na pokład spacerowy, w czasie, na który dawniej przypadało największe nasilenie zwiedzających, napotkałem tam zaledwie dwu pilotów rozprawiających z Ametą o jakiejś konstelacji, poza tym olbrzymia przestrzeń galerii była zupełnie pusta.

Wszystkie te wydarzenia zbiegły się z najbardziej powikłaną fazą mego stosunku do Anny i dlatego nie poświęcałem im uwagi, na jaką zasługiwały.

Co pewien czas odbywały się narady astrogatorów; na trzy dni przed nadchodzącą Ter Akonian zwrócił się do mnie, bym zechciał wypowiedzieć się o zdrowiu psychicznym załogi, siadłem przeto na kilka godzin i przygotowałem sążnisty elaborat.

Spóźniłem się na zebranie, ponieważ jeden z kolegów Nilsa, przedsiębiorczy miłośnik cukrowego puchu, spadł w czasie wspinaczki ze słupa oporowego lotniska i musiałem mu nastawiać zwichniętą nogę. Kiedy przyszedłem, mówiła właśnie Lena Berens. Siadłem z tyłu, na jednym z ostatnich krzeseł w kącie obszernego pokoju.

Zaokrętowana na Gei placówka felicytologiczna prowadziła statystykę nawiedzania pomieszczeń statków przez członków załogi; otóż okazało się, że w pierwszych miesiącach podróży większość ludzi przebywała chętnie na pokładach gwiazdowych, później jednak coraz więcej osób od nich stroniło i miejscem wypoczynku stał się głównie park, a teraz zarówno on, jak i pokłady często świeciły pustką.

— Gdzież więc wszyscy spędzają wolny czas? — spytał Ter Akonian; pochylony nad notatkami, nie patrzał na nikogo.

— Kontrola nasza dotyczy tylko pomieszczeń publicznych — odparła Lena — ale nietrudno się domyślić, że przeważnie przebywają w swoich mieszkaniach.

— Czy to ma charakter większych spotkań towarzyskich? — spytał Ter Akonian; wciąż nie podnosił głowy. Nie bardzo rozumiałem cel jego pytań.

— Nie wiem — odparła Lena — ale jeśli mam sądzić po sobie i moich bliskich… nie.

— Więc co to jest? — spytał Ter Akonian. Wyprostował się. Zobaczyłem jego twarz.

— Myślę, że… samotność — odezwał się ktoś z tyłu. Wszystkie głowy zwróciły się w tę stronę; to powiedział Trehub.

— Doktorze — zwrócił się wtedy Ter Akonian do mnie — proszę cię o wypowiedź.

Wstałem. Sprawozdanie moje było bezużyteczne, pojąłem to w ułamku sekundy. Była to dziwna chwila; sam nie wiedziałem, co zaraz powiem, a jednocześnie ogarnęła mnie osobliwa jasność.

— Koledzy — powiedziałem — mam tu przygotowany wyciąg rozmaitych skarg moich pacjentów z ostatnich miesięcy, ale zrozumiałem teraz, że klasyfikowanie ich i wyliczanie nie ma sensu. Wszystkie są objawami wywołanymi wspólną przyczyną; wymienił ją profesor Trehub. Była dotąd niepojęta zarówno dla skarżących się, jak i dla ich lekarza, jak sądzę dlatego, ponieważ od najmłodszych lat uczymy się wszyscy rozumowo pokonywać konflikty, jakie nam przynosi życie… W związku z tym naturą naszą staje się przemilczanie spraw bez wyjścia, gdyż przekazać własne brzemię drugiemu wolno tylko mając nadzieję pomocy; silniejsi, lepsi, mądrzejsi udzielają jej chwiejnym, mniej zdolnym, słabszym. Wobec próżni jednak wszyscy jesteśmy tak samo bezradni. Dlatego wszyscy jednakowo o tym milczymy. Milczenie to rośnie między nami. Trzeba z nim walczyć.

Usiadłem, o głos poprosił Yrjöla.

— Koledzy powiadają, że samotność i milczenie są pierwszymi objawami działania próżni na człowieka. Nie wiem, czy to jest słuszne. Powiadam, że nie wiem, i chciałbym się nad tym z wami głośno zastanowić. Co stanowiło podstawę naszego bytowania na Ziemi? Co spajało nas najmocniej z innymi ludźmi? Kiedyś, w starożytności, łączyły ludzi wspólne tradycje, obyczaje, więzy rodowe i narodowe, trudy przeszłości i kult jej na j świetnie j szych wydarzeń. A nas łączy najmocniej praca nad przyszłością. Jesteśmy rasą patrzącą daleko poza granice jednostkowego, osobistego życia. W tym jest nasza siła. Nie oczekujemy nadchodzącego, lecz sami je tworzymy; stawiamy sobie wymagania wedle rosnących marzeń, stąd płynie przemienianie się i odnawianie wszystkiego w nas samych i wokół nas. Myślę, że niektórzy zaczynają gubić tę postawę. Mimowiednie już teraz oczekują kresu podróży, ale od niego dzieli nas jeszcze wiele lat i dlatego to jest groźne; nie można czekać przez znaczną część życia!

— A nasza praca? — spytał po dłuższej chwili Ter Akonian i ogarnął spojrzeniem obecnych.

Starszy Rudelik odpowiedział:

— Rosnące opóźnienie w komunikacji z Ziemią utrudnia nam poważnie prowadzenie badań, ale nie to chyba jest najważniejsze. Ludzie pracują nawet dłużej niż przedtem, choć wyniki nie są lepsze; praca staje się rodzajem schronienia, bo pochłania czas, odwraca uwagę od naszej sytuacji, od rozmyślań nad nadchodzącymi latami. Z ich perspektywy drobne, codzienne czynności, których dawniej nie dostrzegaliśmy, jak wstawanie, ubieranie się, spożywanie posiłków, tchną jakąś zabójczą monotonią, cokolwiek każdy podejmuje, wydaje mu się tak błahe, że niewarte nawet wyciągnięcia ręki; stąd pustka w salach koncertowych, w parku, na pokładach… To, co było dla nas na Ziemi najcenniejsze — czas — staje się tutaj naszym wrogiem.

— Przepraszam… Co to właściwie jest… bo chyba nie obrady? — odezwał się nagle Trehub.

Wstał, przeszedł za swoje krzesło i położył rękę na jego oparciu, jakby gotując się do odejścia.

— Szukacie nazwy dla tego, co dzieje się na Gei? Po co? Przecież wiedzieliśmy wszyscy, że to nadejdzie — nie wiedzieliśmy tylko kiedy. Odrzuciwszy wygody sztucznego otoczenia, wytworzone na Ziemi, wyszliśmy w przestrzeń. Nieskończona próżnia? Tak. Więc cóż, czy mamy się skarżyć? Na co? Na prawa natury?! Wyliczanie wszystkich naszych udręk, teraźniejszych i przyszłych, nie umniejszy ich nawet o włos. Wspomniawszy o samotności, miałem na myśli coś zupełnie innego niż wy. Każdy z nas wśród towarzyszy, w pracy, w sporze, jest taki, jaki był, inny czuje się tylko, gdy zostaje sam. Więc pragnie być sam, żeby się zbadać, cóż prostszego? To jest jedyna samotność godna człowieka. Ale co może nam zrobić próżnia?

— Pokonać nas — odezwałem się półgłosem. Dosłyszał to.

— O, nie — powiedział. — Materialne siły wszechświata mogą nas zniszczyć, na przykład w zderzeniu. Ale by nas pokonać, do tego nie starczy wszechświata. Na to trzeba by… człowieka.

Milczał przez chwilę.

— Nasze rozważania są puste. Wiecie to tak dobrze jak ja. Decyzje zapadły dawno, samiśmy je powzięli; jest tak, jak być musi, cokolwiek się w nas odmienia, niechaj się staje i ujawnia, a czy będziemy słabi, czy silni, radujący się, niecierpliwi, czy zbolali, wszystko to nieważne wobec jedynie niewzruszonej pewności: lot trwa!


BAL

W dniu, w którym upływał pierwszy rok podróży, odbyło się na Gei spotkanie towarzyskie, które później wspominano żartobliwie pod nazwą „balu”.

Rocznica wyruszenia z Ziemi była tylko pretekstem; astrogatorami kierowała głównie chęć odświeżenia i rozszerzenia kontaktów ludzkich w zamkniętym kręgu Gean. Na spotkanie przybyć mieli wszyscy, a więc i najznakomitsi, najbardziej zapracowani i przez to rzadko dający się widzieć uczeni, tym razem ofiarowując towarzyszom nie swój trud, lecz samych siebie. Uroczystość miała poruszyć stojące wody życia społecznego, coraz wyraźniej zasklepiającego się w komórkach poszczególnych laboratoriów. Uczyniono niemało, aby do niepoznaki odmienić tak dobrze znane wszystkim sale statku. Grupa wideoplastyków już na tydzień przed uroczystością zamknęła się w Sali Barokowej, do której wstęp był najsurowiej zakazany. Spotykając się z nami w czasie posiłków, wideoplastycy napomykali o wspaniałościach, jakie gotują, lecz szczegóły osłaniali mgłą tajemniczego milczenia.

Rankiem krytycznego dnia otrzymałem zaproszenie wydrukowane po staroświecku na płytce wpółprzejrzystej, żyłkowanej jak marmur masy papierowej. Pod moim nazwiskiem figurowały dwa słowa: „Strój podzwrotnikowy”. Wprawiły mnie w nastrój wczesnej młodości, kiedy jako chłopiec szykowałem się zgorączkowany na wiosenną zabawę.

Punktualnie o szóstej po południu przywdziałem najbielsze z ubrań i udałem się na pokład trzeciej kondygnacji. Przed wejściem do Sali Barokowej stali wszyscy wideoplastycy w towarzystwie trzeciego astrogatora, kruczowłosego Songgrama.

Ceremonialnie wymieniliśmy ukłony; podniosła atmosfera, uroczyste gesty, nasze wytworne stroje, wszystko to było zabawne i wszyscyśmy to czuli; poprzez oficjalne miny co chwila przebłyskiwały psotne uśmiechy wideoplastyków, a najmłodsza w ich gronie Maja Moleticz, siostra historyka o tym nazwisku, wzięła mnie pod rękę, przykazała zamknąć oczy i wprowadziła do sali. Poczułem ciepły powiew, w nozdrza uderzyło powietrze nasycone wilgotnym gorącem i słodkawą a cierpką zarazem wonią egzotycznych kwiatów.

— Już! — zawołała Maja.

Spojrzałem i stanąłem jak wryty.

Stałem na dnie sali tak olbrzymiej, że zajmowała chyba połowę przestrzeni całego statku; jej ściany, zrazu występujące w górę pionowo, na wysokości kilku kondygnacji zbliżały się ku sobie łagodnymi łukami; dostrzegłem jeszcze jakby długie, czarne galerie w dole i białe pilastry strzelające pod strop, gdyż uwagę moją, jak każdego, kto tu wchodził, przykuł widok rozwierający się w przeciwległej stronie. Był tam szeroki taras połączony z salą szeregiem wysokich, otwartych na oścież drzwi, otoczony kamienną balustradą. Idąc, już z daleka ujrzałem bezmierne, zastygłe w blasku morze. Wszedłem na taras. W dole rozpościerała się słoneczna plaża, pokryta wężowymi liniami — negatywem utrwalonych w piasku fal, które w głuchym, nieustannym szumie ciągnęły z horyzontu, łamały się na przybrzeżnej płyciźnie i zielonkawym zalewem wpadały na brzeg.

W odległości jakichś dwu kilometrów jasna barwa wody odmieniła się; tam, na barierze podwodnych raf, kipiał przybój. Dalej ciemniała głębia, nieruchomym granatem sięgając upalnego nieba. Prawie pośrodku horyzontu, w największej już dali, złagodzony błękitnawym przyćmieniem, dymił wulkan. Z jego stożka szła skośna smuga żółtawych gazów, rozpływających się leniwie w przestworzu. Przechyliwszy się przez balustradę, ujrzałem stromy, potrzaskany zbieg skalistego masywu, na którego szczycie mieścił się taras. Od morza szła bardzo słaba, ledwo wyczuwalna bryza; oblizałem wargi, były słone. Odwróciłem się, bo ktoś za mną przeklinał zachwyconym głosem; był to pilot Yeryoga. Oczy mu płonęły.

— Na jądra starych atomistów!

Myślałem, że złuda go zadowoliła, lecz rzekł:

— Aleby sobie człowiek popływał… co?

Oparł się o balustradę, jak gdyby rozważał, czy skoczyć w dół, potem uderzył w nią pięścią i wrócił do sali. Poszedłem za nim.

Ludzi było jeszcze niewiele; zresztą ginęli w jej ogromie. To, co przedtem, oślepiony blaskiem bijącym od morza, wziąłem za galerie, było ciągnącymi się wzdłuż ścian boazeriami; przerywały je owalne nisze, w których lśniły obsługujące automaty. Środkowa przestrzeń była wolna, w samym jej środku wznosiła się rozłożysta palma o pniu pokrytym wywiniętymi jak języki, zdrewniałymi łuskami. Wokół stały rzędy bardzo niskich stolików. Znad ciemnych pasów boazerii strzelały kolumny podtrzymujące strop, który nad wejściem opadał jak perłowy, zatrzymany w biegu wodospad. Tam, ponad portykiem, świecił monumentalny witraż.

Z płaskiego tła występowały dwie postacie, mężczyzna i kobieta. Zanurzając bose stopy w zaroślach, stąpali ogromni, ogorzali, nadzy; wzrok ich wychodził z płaszczyzny witrażu i ponad naszymi głowami wypadał w niezmierzone odległości oceanu, gdzie zdawał się świtać tylko dla nich widoczny cel drogi. Od portyku szły w dwie strony korowody przestrzennych scen, porozdzielane pasami alabastru. Były to jakby okna, wybite w ścianach na tajemniczą przestrzeń. W jednych roiły się tęgopokrywe, złote chrząszcze, w innych zawisły drapieżniki powietrza, pręgowane pasami miedzi i czerni, jak gdyby zatrzymane w ściętym na szkło powietrzu. Tu ciągnęły procesje mrówek o potężnych szczękach, tam spoczywały pękate ćmy, owłosione, niby okryte srebrnym futrem, a wszystkie mieniły się, drżały i wibrowały blaskiem, gdyż stworzone były ze szlachetnych kamieni. We wzroku, przechodzącym od obrazu do obrazu, pulsował fiolet cyrkonów, szmaragdy nabiegały zielonym płomieniem, krzesały się ostre, brylantowe tęcze, ciekła krew spineli i rubinów; fosforycznie gorzały dysteny, amfibole, cyanity, cytryny, miedzianki ty; oczy siekł deszcz ostrych płomyków, aż ślepły, olśnione; odwróciwszy się w stronę tarasu, oparłem z ulgą spojrzenie o pogodny błękit.

Niepoprawna Nonna! Głowę bym dał, że to jej dzieło! Już formowała mi się w ustach krytyczna złośliwość, ale kiedy ujrzałem jej oczekujące spojrzenie, uśmiechnąłem się i powiedziałem kilka słów uznania. Cóż, widać nie mogła się obyć bez szafowania nadmiarem; tę moją refleksję przypieczętowała inna: widać starzeję się, a przynajmniej wchodzę w wiek dojrzałej stateczności, bo nakłaniam siebie do zgody z upodobaniami biegunowo różnymi od moich. Ludzi było coraz więcej. Pojedynczo, parami i całymi grupami ściągali ze wszystkich stron statku astronomowie i tektonofizycy, grawimetrzy, inżynierowie, artyści, matematycy, metalurgowie i mechaneuryści, piloci i biofizycy; wielka zasłona w drzwiach trzepotała wciąż jak ptasie skrzydło; na jej tle ukazywały się jasne postaci, wszyscy bowiem odziani byli odświętnie i biało; widać było stroje śnieżyste i srebrna we, biel niepokalaną, biel zbłękitniałą i tkniętą cieniem najjaśniejszej zieleni; długie suknie kobiet mieniły się ledwo zaznaczonymi deseniami. Nagle dostrzegłem Zorina i nie mogłem powstrzymać uśmiechu: on; zawsze paradujący w srebrnym kombinezonie, zjawił się przyodziany w trawiasty strój, nad którym jego blond głowa unosiła się jak zażegnięty płomień. Wszyscy z sumiennym podziwem oglądali cuda stworzone przez wideoplastyków i — jak mi się zdawało — nie bardzo wiedzieli, co mają właściwie począć; młodzież wynosiła szklane stoliki na taras, który zatłoczył się w mig i napełnił gwarem stłumionym przez szum oceanu.

Stałem pod ścianą niezdecydowany; zerknąwszy w bok, dostrzegłem zastygły w pełnym gotowości bezruchu obsługujący automat; jak inne, był dziś całkowicie odmieniony. Codzienną, niepozorną pokrywę zastąpił rodzaj kutego w srebrze pancerza czy szyszaka; w jego tarczy czołowej widniały płaskorzeźby wyobrażające sceny mitologiczne. Przyglądałem się im z bliska, gdy z kontemplacji wyrwał mnie nagle głos dziewczęcy:

— Doktorze, cóż to, romans z automatem?

Odpowiedzią był chóralny wybuch śmiechu. Odwróciłem się. Przede mną stała grupa młodych ludzi — wśród nich Nonna, Maja, młodszy Rudelik, astrogator Songgram i dwaj historycy, Moleticz i drugi, którego nazwiska nie mogłem nigdy spamiętać, nie żeby było trudne, ale dlatego, ponieważ był jakiś niepozorny i w towarzystwie choćby kilku osób ginął stając się częścią niedostrzegalnego tła.

— Romans z automatem? — A była taka książka, bardzo stara, z XXIII czy XXIV wieku, prawda? — spytała Maja. Wachlowała się wąskim, długim etui swego notatnika.

— Gorąco ci? Czekaj, ja zaraz… — powiedział towarzyszący jej młody człowiek.

— Nie! Nie! — pochwyciła go za rękę. — Chcę właśnie męczyć się w upale, niech będzie całkiem starożytnie i prehistorycznie. Spójrz, nawet automaty wyglądają dziś, jakby wyszły prosto ze średniowiecznego zamku.

— W średniowieczu nie było automatów — sprostował Moleticz. Maja, wciąż się wachlując, spojrzała na mnie z dołu.

— Doktorze — powiedziała — rozpoczynamy dyskusję o miłości; mianowicie, do jakiego zawodu jest najbardziej podobna. Ja to sama wymyśliłam. Co powiesz, doktorze?

— Ależ mieliśmy zachować kolejność… — zauważył jej młody towarzysz.

— No to niech będzie alfabetycznie… Najpierw ty powiedz — zwróciła się do Songgrama.

— Przecież moje nazwisko zaczyna się na S.

— Tak, ale jesteś astrogatorem, a to jest na „a”.

— Doskonale! — powiódł po nas spojrzeniem i zaczai: — Miłość przynosi bezsenne noce, jak astrogacja; w jednej i drugiej trzeba czuwać. Jeśli ktoś kocha, nie umie powiedzieć czemu. Tak samo nie wiem, czemu jestem właśnie astrogatorem. Miłość pokonuje odległości między ludźmi, jak tamta — między gwiazdami, jedna i druga żąda całego człowieka, w obu każde odkrycie przynosi tyleż radości, co niepokoju…

— A to mi dopiero! — przerwał mu okrzykiem młodzieniec. — Dobry sobie, pierwszy mówisz, toś wszystko powiedział, a ja to samo właśnie chciałem powiedzieć o matematyce.

— A ja o fizyce… — niegłośno odezwał się Rudelik; patrzał pomiędzy nas, w przestrzeń rozwierającą się od progu otwartych na taras drzwi.

__No, a ty doktorze, co powiesz? — spytała Maja, próbując ratować swój temat.

— Nie wiem… — zacząłem. W tej chwili dojrzałem Annę; stała między Zorinem i Nilsem.

— No więc? — nalegała Maja. Nagle spojrzała na stojących nieruchomo towarzyszy i zmieszała się.

— Czekaj… — zwróciła się do mnie, a do nich: — Słuchajcie, to mi się podobało, bo to mój pomysł, ale teraz już jakoś mniej… Może nie trzeba?…

— Co chcesz powiedzieć? — spytała Nonna.

— Może to niemądrze tak bawić się?

— Mhm — skinęła głową Nonna — i ja tak myślę.

— Nie wiem, czy niemądrze; trochę ryzykownie może — zauważył Songgram.

Maja zarumieniła się.

— Obłudnicy! — tupnęła nogą. — A udawaliście zachwyt!

Energicznym krokiem ruszyła przed siebie. Wszyscy poszli za nią. Zostałem znowu sam. Wciąż patrzałem na Annę. Nils mówił coś do niej z ożywienem, słuchała, jak tylko ona umiała słuchać, oczami, uśmiechem, całą twarzą. Poruszyłem się chcąc do nich podejść, ale powściągnąłem ten zamiar, nie wiem czemu, i wyszedłem na taras. Bezkresna płaszczyzna wody poruszała się jednostajnie, miarowo, jak gdyby ocean oddychał. Przez balustradę, o którą się oparłem, przewieszona była łodyga pnącza; w jego na wpół rozchylonym liściu, jak w nie domkniętej dłoni, lśniła kropla wody. Ujrzałem w niej własne odbicie. Wtem miniaturowy obraz powlókł się cieniem. Podniosłem głowę. Tuż przy mnie stała Callarla.

— Co tam widzisz, doktorze?

— Rok temu byłem u ciebie i za oknami padał deszcz. Ale pewno tego nie pamiętasz.

— Pamiętam. Jaka niebieska jest ta kropla! Takie same spadały wtedy z okapu. Dlatego o tym myślisz?

— Nie wiem. W tej kropli mogą pływać tysiące ameb, prawda?

— Mogą.

— Ten odbity w kropli błękit jest dla nich granicą, poza którą nie można się przedostać. Granicą świata. Niebem.

W ciemnych oczach Callarli pojawił się błysk zainteresowania.

— Mów dalej — powiedziała.

— Tysiące pokoleń nie zaznały tego, że można przebić niebo, błękitne niebo, i opuścić je tak jak ameba, gdy wypłynie poza brzeg swojej kropli…

— To musi być straszna rzecz… dla ameby — wyszeptała.

— Jak dobrze o tym wiesz! Roześmiała się bez głosu.

— Znam się na amebach. A w tym, coś powiedział, jest szczypta prawdy — bo my jesteśmy w niebie.

— Nie — potrząsnąłem głową. — My nie jesteśmy w niebie. Niebo kończy się z białymi chmurami, z błękitnym powietrzem Ziemi. My jesteśmy w próżni.

Kobiece oczy tuż przy mojej twarzy pociemniały.

— Czy to źle? Milczałem.

— Czy chciałbyś być gdzie indziej niż na Gei?

— Nie.

— A widzisz!

Po chwili, innym głosem:

— Kiedy byłam mała, bawiłam się w „przesiadanie w ludzi”. Wyobrażałam sobie, że jestem kimś całkiem, ale to całkiem innym, tak jakbym przymierzała na próbę obce życie. To było bardzo urzekające, ale niedobre.

— Czemu?

— Bo trzeba być sobą. Zawsze sobą, z całej siły sobą, tym bardziej, im jest ciężej; nie przesiadać się w cudze losy, ale…

— Ale?

Callarla potrząsnęła głową, aż jej słońcem prześwietlone włosy zafalowały złotem, uśmiechnęła się i odeszła.

Zapatrzyłem się w szumiący głucho ocean.

Stojąc tak, chwytałem mimo woli strzępy bliskich rozmów.

— Więc, proszę ciebie — mówił gruby głos — to miał być taki fresk: sznur kosmatych dzikusów wypada z jaskini; takie pierwotne plemię w tańcu magicznym; poza równocześnie hieratyczna i drapieżna, coś zwierzęcego i człowieczego zarazem. Męczyłem się nad tym potwornie i nic. Jednego razu spotykam profesora, zaczyna opowiadać o swoich chabaziach. Męczył mnie może godzinę — głos opadł do dudniącego szeptu — ględził o glonach i mówił, i rozpalał się, tańczył wprost przede mną. Taka ekstaza wykładowa, wiesz. Naraz — a już go nie słuchałem — tak mi się jakoś ‘wygiął, taki wyciął piruet, że jakby mnie piorun strzelił: mam! rozumiesz, złapałem od razu oś całej kompozycji! Zaraz zacząłem szkicować, a on myślał, że ja notuję to, co mówił!! Pyszne, co?!!

Rozległ się śmiech, słabnący odgłos kroków i nastała cisza. Nieprawdziwe słońce zachodziło. Niebo gorzało wielkimi płomieniami zórz, była to wieczność ziemska, którą tak prosto porzuciliśmy, jakby nie pojmując jej bezcennej wartości. Stałem, podany do przodu, wsparty dłońmi o chropawe głazy obmurowania. Z dołu płynął ściszany podmuchami wieczornego wiatru szum fal, jednostajny, senny, który jakby unosił moje myśli, a z tyłu, zza pleców, dochodził żywy gwar ponakłuwany igłami kobiecego śmiechu. Słyszałem dźwięk szkła, toasty wypowiadane sztucznie tubalnymi głosami, wybuchy wrzawy i nagłe zamilknięcia.

Patrzałem wciąż w morze. Nad horyzontem wielką, białą, jak gdyby bardzo dojrzałą kroplą światła wschodziła Wenus, Gwiazda Wieczorna, tak bardzo swojska i bliska. Zmierzch powoli gęstniał, błękitniał i w jakimś niepochwytnym momencie ujrzałem w mroczniejącej głębi nieba niby rubinem odprowadzony kontur dalekiego wulkanu. Zapalały się gwiazdy — musiałem stać chyba godzinę — wieczór dosięgał zenitu, jego liliowa pełnia przechodziła w noc. Nagle, jak gdybym oprzytomniał, zrozumiałem, że jestem samotny. Rozejrzałem się i drgnąłem ujrzawszy tuż obok siebie drugiego człowieka. Oparty jak ja o balustradę, patrzał przed siebie. W miarę postępowania ciemności daleki wulkan świecił coraz żywszą czerwienią, jej odblask kładł się już delikatną poświatą na pobliskich przedmiotach. Człowiek obok mnie stał tak blisko, że nie mogłem przypatrzyć mu się bez zwrócenia jego uwagi, uczyniłem to jednak. Twarz jego w tym pomrocznym świetle miała szarawą barwę kamienia; spojrzał na mnie, a raczej obok mnie, nie widzącymi oczami. Poznałem go, chciałem się odezwać, lecz nie śmiałem; zapewne domyślił się tego i skłonił lekko głowę, pierwszy.

— Goobar, biofizyk — powiedział.

Znaliśmy się tylko z widzenia, to znaczy — ja jego znałem. Wymieniłem nazwisko i zawód. Milczeliśmy długą chwilę, ale już inaczej niż przedtem: razem. Potem, znienacka, sam nie wiem, skąd mi się to wzięło, spytałem go:

— Profesorze… czy znasz Ametę? Ożywił się.

— Znam, oczywiście. Kiedyś pracował ze mną.

— Jako pilot? — spytałem niemądrze.

— Nie.

Goobar zdawał się zastanawiać.

— Trzeba nam było wtedy matematyka, i to nie byle jakiego. Ameta… jak by ci to, doktorze, wytłumaczyć? Bywają czasem powiedzenia dzieci, których najgenialniejszy poeta by nie wymyślił, to są takie mimowiedne samorodki, i dziecko nie potrafi ich samo ocenić. Może być do nich przywiązane, ale równocześnie przywiązuje się do błahostek… Otóż Ameta miewa doskonałe pomysły, ale nie umie ich rozpoznać wśród nieistotnych ani opracować. Nieraz tak błyskał, jak gdyby wskazując kierunek w dal. Inaczej nie umiał.

— To może być w kolektywie cenne — zauważyłem. Ten nowy Ameta, który wyłamał się ze słów Goobara, niemało mnie zadziwił. Goobar jeszcze bardziej pochylił się w mrok, jego profil wyostrzył się, obrysowany łuną wulkanu.

— Nie — powiedział. — Z takich wskazań nie bardzo miał kto korzystać. Przeciętny matematyk nie, bo to było zbyt odległe, leżało poza granicą jego zasięgu, a nieprzeciętny znowu jest zawsze za bardzo swój własny, ma zbyt wyraźne kierunki swych dociekań i tak jest nimi zafascynowany, że nie rzuci ich dla cudzej wizji, chociażby i najpiękniejszej. Podobnie nikt nie rzuci kochanej kobiety dla jakiejś innej, piękniejszej, która podobno właśnie czeka nań na Trzeciej Sztucznej…

— I nie mógł iść dalej? — spytałem.

— Nie — powtórzył. — Czasem był jak ktoś, komu przyjdzie nagle do głowy niezwykły motyw symfoniczny, ale nie potrafi go zaśpiewać, a nut nie zna, więc go nie utrwali, i rzecz jest stracona na zawsze; tak właśnie wyglądały jego zwidy „matematyk”, bo to były myśli o układach analizy zupełnie niezależnych od znanych nam systemów. Jakieś takie wyspy matematyczne, zawisłe gdzieś w ciemności, czekające odkrycia… Zapewne liczne zostaną odkryte przez postępujących systematycznie badaczy, którzy nawet się nie domyśla, że jakiś człowiek samotnie docierał już kiedyś do tych nieznanych wybrzeży… Zresztą jego umysł rodził również rozmaite potworki, a on nie umiał odróżnić plewy od ziarna.

— A więc to wszystko nieużyteczne… — powiedziałem cicho.

— Nie! — po raz trzeci, głośniej powiedział Goobar. — Pchnął mnie na pewien trop, który rzucałem już i na który wracałem… taki jest kuszący. Błysnął tak przede mną, rozświetlił jakiś widmowy krajobraz, wyrojony w ułamku sekundy, i nic już więcej nie umiał o nim powiedzieć…

Zapadło milczenie.

— Robił potem wiele rzeczy… bo to było chyba ze dwanaście lat temu, a może i więcej.

— Zdaje się, że pilotem został stosunkowo niedawno — odrzekłem. — Może dopiero w tym zawodzie znalazł to, czego szukał?

— I znowu się mylisz — z wewnętrznym uśmiechem rzekł Goobar, jakby ubawiony moją niedomyślnością. — On robił wciąż i zawsze to samo, wszystko to wiąże się z problemem, który atakował.

— To znaczy?

— „Krążeniem wśród ciemnych prądów”… tak to nazywał… miał zawsze bardzo własna terminologię. Chodzi o podróże transgalaktyczne.

Zwrócił się do mnie nagle.

— Rozpiętością, uważasz, doktorze? — Otóż Ameta bije mnie rozpiętością, to jest takie realne jak ten kamień.

— Jako matematyk?

— — Nie, jako człowiek.

To zwierzenie oszołomiło mnie. Goobar mówił dalej, jakby do siebie:

— Tak jest osobliwie między nas rozdzielone… I dodał innym głosem:

— Dawno się z nim nie stykałem i dziękuję ci, doktorze, żeś mi go przypomniał.

Długą chwilę patrzał w ciemność, z której płynął ciężki, jednostajny szum, i biorąc mnie za ramię, rzekł krótko:

— Chodźmy.

Weszliśmy na salę. Gwar był teraz mniejszy; na przystawionych do stolików fotelach siedzieli nieregularnymi wieńcami ludzie; największe skupiska otaczały palmę. Witraż nad wejściem świecił blado; z jego szyb wypuklały się wielkie, złotawo nabrzmiałe ciała kroczących olbrzymów, a fantazyjne sceny owadzie w górze powlokła najcieńsza szarość — może przygaszono je umyślnie — za to w dole świeciły konstelacje kryształowych lamp, odbijając się łagodnie w srebrnych zbrojach automatów. Coraz któryś nurkował w ciżbę i przemykał między stolikami, dążąc nieomylnie tam, dokąd go wzywano. W powietrzu unosił się cienki brzęk szkła i głosy zamknięte w kręgach rozmów.

Szedłem z Goobarem ku środkowi sali. Kiedyśmy tak kroczyli wąską uliczką, uśmiechy szły mu na spotkanie, gestami i głosem zapraszano go do wszystkich naraz stołów. Zakłopotany, przystanął pod palmą, nie wiedząc, który wybrać. Uczułem radość, że i na mnie, towarzyszącego Goobarowi, pada odrobina powszechnej sympatii i szacunku, choć na to nie zasłużyłem.

— Chyba się rozejdziemy? Ty pójdziesz górą, a. ja doliną — odezwał się wreszcie Goobar.

— O — odparłem skłopotany — będę bardzo lichą namiastką Goobar a!

Siedzący bliżej, którzy to usłyszeli, zaśmiali się, a od stolika otoczonego zwartym murem młodzieży obu rękami wzywał mnie Nils Yrjöla.

Podszedłem do młodych. Byli tu zresztą i starsi, wyróżniała się trójka mechaneurystów, wszyscy trzej atletycznej budowy, a górował nad nimi kierownik zespołu, Tembhara. Jedni z młodych siedzieli na poręczach fotelików, inni stali oparci o ramiona kolegów. Zjawiłem się w środku ożywionej dyskusji i dosłyszałem ostatnie słowa smukłego chłopca:

— Więc dlaczego automatów nie można by właściwie używać przy lądowaniu na jakiejś nieznanej planecie? Mówi się, że wyślemy wtedy rakiety pilotowane przez ludzi.

— A tak, to konieczne, niestety — odparł Tembhara. — Znasz przecież takie powiedzenie, że automaty są doskonałe i ograniczone, ludzie zaś — niedoskonali i nieograniczeni. Rzecz w tym, że automaty cechuje tak zwana „kierunkowa wąskość sytuacyjna”. Automat jest zawsze trochę jednostronny, bo był projektowany dla wypełnienia określonych zadań. Otóż na obcej planecie można oczekiwać spotkania jej nieznanych mieszkańców i — w związku z tym — nie dających się przewidzieć sytuacji. Gdybyśmy posłali tam automaty, mogą całkowicie zawieść, i to nawet \v sposób niebezpieczny.

— Cóż mogłyby zrobić? Nie rozumiem.

— Mogłyby się po prostu zachować jak człowiek umysłowo chory — rzekł Tembhara. — Aby to wyjaśnić, posłużę się przykładem zaczerpniętym ze starego podręcznika mechaneurystyki. Ma on znaczenie tylko historyczne, ale zilustruje dobrze to, o co mi idzie. Jest to krótka historyjka, a brzmi tak: Pewien człowiek miał pomieszczenie zagracone starymi globusami i nadtłuczonymi dzbankami. Polecił automatowi, by usunął te rupiecie, wyrażając się tak: ,,Wyrzuć stąd wszystkie przedmioty kuliste”. Posłuszny automat wymiótł rupiecie, a także zerwał z karku głowę owego człowieka, albowiem zbyt dosłownie zrozumiał rozkaz ł uznał głowę rozkazodawcy za przedmiot kulisty, podlegający wyrzuceniu.

— Ależ to nonsens!

— To niemożliwe.

— Automat nie może wyrządzić krzywdy człowiekowi! — rozległy się chóralne protesty.

— Oczywiście, że nie, ponieważ każdy ma specjalny bezpiecznik; historia ta nie mogła zdarzyć się naprawdę, chodziło mi tylko o jaskrawy przykład na to, co można by nazwać „nieporozumieniem” między człowiekiem i automatem. Mnóstwo rzeczy jest dla nas milcząco zrozumiałych, oczywistych, otóż dla automatu nic nie jest oczywiste poza tym, co weń wbudował jego konstruktor. Nasze automaty mają na przykład układy samozachowawcze, które chronią je przed samounicestwieniem, posiadają wspomniane bezpieczniki uniemożliwiające wyrządzenie krzywdy człowiekowi, ale w całkowicie nowej, nie przewidzianej przez budowniczych sytuacji, w warunkach obcej planety, mogłyby narobić wiele złego. Poza tym jest jeszcze jeden szkopuł, natury etycznej: na pewno nie byłoby nam miło, gdyby mieszkańcy innej planety przysłali na Ziemię sforę maszyn, która miałaby zbadać, czy warto nawiązywać z ludźmi stosunki sąsiedzkie.

Tembhara uśmiechnął się błyskając zębami.

— Profesorze — powiedziała jakaś dziewczyna — ty jesteś projektantem gyromatów, prawda?

— Tak, to znaczy brałem udział w projektowaniu kilku.

— A profesor Averroes mówił nam na lekcji, że taki gyromat buduje się w ogóle bez planów konstrukcyjnych — jak to jest możliwe? Wyjaśnij to, jeśli możesz.

— Spróbuję... — Tembhara zastanowił się. — Najlepiej może na konkretnym przykładzie. Nasze biuro opracowało przed wyruszeniem z Ziemi, jako ostatni z serii, wielki astrogyromat dla Obserwatorium Simeidzkiego; jest to gigant o specjalnym przeznaczeniu. Maszyna ta umie tworzyć „matematyczne modele gwiazd". Podaje się jej wielkości i fakty uzyskane w obserwacjach astronomicznych, a ona na ich podstawie potrafi odtworzyć całe życie gwiazdy od jej narodzin do zgonu, odkrywa więc jej przeszłość, kształt, rozmiary, temperaturę, wszystkie zachodzące we wnętrzu przemiany atomowe, orbitę, oddziaływanie na inne ciała niebieskie, z kolei ich wpływ na nią; jednym słowem, umie odtworzyć ewolucję dowolnej gwiazdy wszechświata z niesłychaną dokładnością w czasie nieskoń­czenie małym. Jeden miliard lat istnienia gwiazdy maszyna „przeżywa" w ciągu dwudziestu sekund. Otóż takiego gyromatu nie mógłby zbudować żaden człowiek na świecie. Wyliczanie i rysowanie planów trwałoby chyba tysiące lat, a może i więcej. Można by wzią ć do pomocy maszyny liczącą lecz i to jest całkiem zbędne, ponieważ istnieje sposób nieporównanie prostszy. Wygląda on następująco: najpierw budujemy układ automatów, zwany bazowym; temu układowi dajemy ogólną instrukcję zbudowania gyromatu, a więc warunki i zakresy działania, jakie gyromat ma spełniać, i tak dalej; to wszystko razem nazywa się „gradientem kierunkowym technologicznej ewolucji gyromatu". Następnie dostarczamy bazowym automatom materiału budow­lanego i wprawiamy je w ruch. W niedługim czasie, to jest po kilku miesiącach, gyromat jest gotów. Naturalnie my, projektanci, nie wiemy, jakie to tysiączne i milionowe operacje montażowe, jakie analizy i obliczenia przeprowadziły automaty bazowe. I nie tylko nie wiemy tego, ale wcale się tym nie interesujemy, podobnie nie obchodzi nas bynajmniej szczegółowa konstrukcja samego gyromatu: mamy go, działa, spełnia wszystkie nasze rozkazy i tyle — nic nam więcej nie trzeba.

— Wiesz co, profesorze — rzekła stojąc obok mnie Maja Moleticz — myślę, ż e inżynier-konstruktor sprzed tysiąca lat uznałby tego, kto by mu powiedział, że w przyszłości ludzie będą budować najzawilsze urządzenia bez planów, za obłąkanego.

— Nie sądzę, wytłumaczyłbym mu zasadę na zrozumiałym dla niego przykładzie. Używano wtedy pierwszych, prymitywnych maszyn do liczenia. Otóż inżynier, który mnożył, powiedzmy, dwie liczby przez siebie z pomocą takiej maszyny, nie interesował się wcale pośrednimi etapami tego działania arytmetycznego. Był mu potrzebny tylko końcowy rezultat, nic więcej. Już wtedy więc zaczęło się, co prawda zalążkowe, stosowanie zasady, która brzmi: „Należy unikać wiedzy bezużytecznej".

Taka właśnie byłaby dokładna znajomość wszystkich połączeń kabli w astrogyromacie. Gdyby je ktoś chciał skatalogować, wypełniłby opisem dziesięć tysięcy tomów czy trionów; praca ta byłaby bezsensowna i na nic nikomu nieprzydatna. Nasza cywilizacja techniczna obfituje w taki bezmiar urządzeń, że gdybyśmy chcieli wszystkie studiować i znać tak szczegółowo, jak dawniej ludzie znali na przykład budowę zegarków, to zalałby nas i zatopił ocean całkiem zbędnych opisów. Gdyby nie automatyzacja, społeczeństwo weszłoby przed tysiącem lat na drogę coraz węższej i ciaśniejszej specjalizacji jednostek. Ludzie zmieniliby się w mrówki, z których każda wykonuje tylko drobn ą cząstkę pracy ogółu, nie ogarniając zupełnie całości. Automaty zaś nie tylko potęgują myśl ludzką, tak jak dźwigi potęgują siłę ludzkiego ramienia, ale także odejmują człowiekowi brzemię monotonnych, nietwórczych dociekań, obserwacji, katalogowania, pozostawiając mu tylko to, co jest najważniejsze, niepowtarzalne, co wymaga inwencji, pomysłowości, intuicji, i dzięki temu pomagają w powstawaniu nowego typu człowieka, który — jak głównodowodzący starożytności — nakreśla główne kierunki ataku na obszary nie zbadane, nie troszcząc się o balast drobiazgów.

Gdy Tembhara zamilkł, odezwałem się w zaległej ciszy:

— Wiecie, kiedy byłem chłopcem, żałowałem niezmiernie dawnych czasów, w których wytwory rąk ludzkich, jak okręty żaglowe, posiadały indywidualność. Każdy z nich był inny, niepodobny do wszystkich istniejących; myślałem, że mechanizacja produkcji na zawsze usunęła indywidualność wytworów z naszego świata, ale z tego, co mówi Tembhara, wynika, że ona teraz powraca — na wyższym etapie! Jeżeli dajesz tylko główne wytyczne budowy układowi bazowemu, to jedna zbudowana przezeń maszyna będzie się różnić od drugiej w szczegółach nieistotnych i nie sprecyzowanych w instrukcji — nieprawdaż?

— Oczywiście, że tak — odparł Tembhara. — Może to dotyczyć rozmaitych cech, na przykład zewnętrznego kształtu maszyny albo przebiegu kabli, albo wzajemnego położenia agregatów, i tak dalej. O jednym z moich kolegów, Yorisie, który jest człowiekiem roztargnionym, opowiadają, że budując pewien gyromat podał bazowemu układowi wszystkie dane z wyjątkiem jednej, dotyczącej wielkości aparatu. Po miesiącu, wróciwszy na miejsce budowy, z daleka zauważył coś w rodzaju piramidy Cheopsa, panującej nad całą okolicą. Nieco zażenowany, zapytał napotkanego automatu, czy budowa gyromatu już jest ukończona, i w odpowiedzi usłyszał: „Ależ nie, dopiero się zaczęła, to tylko pierwsza śrubka!”

Wszyscy się roześmieli.

— No, to żart — podjąłem — ale tworzone obecnie maszyny różnią się między sobą tak, jak różnią się drzewa, kwiaty czy ludzie: krojem liści, barwą płatków, tęczówki oka, włosów, więc cechami mało ważnymi, lecz nadającymi im piętno fizycznej indywidualności.

— Masz słuszność — odezwał się drugi mechaneurysta — ale to jest indywidualność nowego typu, wynikająca nie jak ongiś z braku wiedzy, lecz niejako z jej nadmiaru.

Po ostatnich słowach zapadło milczenie, w którym tym głośniej rozległ się wybuch śmiechu opodal, przy stoliku, gdzie zasiadł przedtem Goobar. Nie zwracając niczyjej uwagi, oddaliłem się od grupy młodych i podszedłem do astrofizyków, zaciekawiony tym, co ich tak rozbawiło. Gdy się tam zbliżyłem, Ter Akonian powiedział:

— Głos ma profesor Trehub.

— Co to jest? — szeptem spytałem stojącego pod palmą Zorina.

— To taka zabawa: wymyślanie „możliwych światów” — odparł mi również cicho. — Po Trehubie będzie mówił Goobar.

Uciszyło się zupełnie. Zapowiadał się jak gdyby pojedynek błyskotliwości i wyobraźni znakomitych uczonych.

Trehub pokręcił swoją głową wielkiego ptaka, ściągnął w węzeł brwi i bardzo poważnie zaczął:

— Jest do pomyślenia, że wszechświat, w którym żyjemy, istnieje nie w sposób ciągły, lecz okresowy, że więc cała tworząca go materia jak gdyby „miga”, niczym przerywany strumień światła, a my nie zauważamy tego, ponieważ częstość owego „migania” jest niesłychanie wielka, rzędu miliardów na sekundę. W takim wypadku byłoby możliwe istnienie drugiego wszechświata, którego materia w okresach swego istnienia „zaskakiwałaby” w przerwy istnienia naszego wszechświata. Oba te wszechświaty możemy nazwać „naprzemiennie zaskakującymi” w tę samą przestrzeń. Jeśli mogą być takie dwa wszechświaty, może ich być bardzo wiele, tysiące, a nawet miliony. Wszystkie one, podkreślam, mogą istnieć w tej samej przestrzeni i posiadać całkowicie niezależne prawa fizyczne z wyjątkiem jednego, mianowicie regulującego ich wzajemne częstotliwości tak, by nie mogło nastąpić „zderzenie” materii dwu czy kilku naraz wszechświatów. Jest więc do pomyślenia, że poprzez przestrzeń, którą zajmują nasze ciała, przenikają xv tej chwili korowody istot z wszechświata numer 5 678 934, istot, które rozprawiają o zaproponowanej właśnie przeze mnie możliwości…

Rozległy się oklaski i śmiech, lecz szybko ucichły. Z zaciekawieniem oczekiwano pomysłu Goobara.

Stał na nieco rozstawionych po swojemu nogach, nieznacznie kołysząc się, jakby próbował pewności podstawy. Na koniec rzekł:

— Powiedzmy, że jakaś metagalaktyka wstępuje na drogę postępującej komplikacji swej struktury, przejawiającej się tym, że poszczególne gwiazdy stają się jakby odpowiednikami komórek nerwowych mózgu; po pewnym czasie metagalaktyka ta, zbiorowisko kilku miliardów galaktyk, staje się jakby jednym „mózgiem”, zajmującym obszar kuli o promieniu jakichś, powiedzmy — jesteśmy ludźmi śmiałymi — czterech miliardów lat świetlnych…

— Potworna wizja… — szepnęła siedząca niedaleko mnie Callaria — cóż by to był za genialny potwór z gorejącej materii…

— Mylisz się, moja droga — odparł bardzo spokojnie Goobar. — Obawiam się, że byłby to, przynajmniej według naszych kryteriów, kretyn nad kretyny. — Wyciągnął przyboczny analizator i przeprowadzał niewielkie obliczenie, mówiąc dalej: — W takim „mózgu” galaktyki odpowiadałyby jądrom nerwowym, a promienie świetlne — nerwowym impulsom. Żeby pomyśleć najprostsze zdanie, na przykład: „Ja istnieję”, potrzebowałby około 1019, to znaczy ponad sto trylionów lat… Sądzę, że trudno tak opieszałe myślenie pogodzić z genialnością.

Wszyscy się roześmieli; jedna Callaria zdawała się rozczarowana.

— Więc to niemożliwe — powiedziała. — Szkoda.

Już od kilku chwil wydawało mi się, że do sali wpływa basowy pomruk, lecz nie zwróciłem na to uwagi. Teraz, gdy po słowach Callarli zaległa cisza, daleki grom spotężniał. Narastał nieregularnie, jak gdyby podziemny; raz i drugi rozległ się ciężki huk. Podłoga zadygotała nam pod stopami. Wszyscy zerwali się z miejsc. Spojrzenia skierowały się w rozwarte na ośnież drzwi tarasu; z chłodnej, poruszanej wiatrem ciemności biegł teraz przeciągły łoskot.

— Oho, coś się tam dzieje ciekawego — rzekł Goobar i ruszył pierwszy na taras; wszyscy pośpieszyli za nim.

Mrok panował tu tak wielki, że zdawało się, iż niewidzialnym ciężarem skuwa twarze i ciało. W oczach łysnął znad widnokręgu szkarłat. Na mrocznym tle rysował się stożek wulkanu, rwał się z niego krótki płomień. W powietrzu przelewało się gwałtowne dudnienie; czułem, jak kamienne płyty tarasu drżą. Wulkan ział ogniem; podnosiła się nad nim poprzerzynana błyskawicami, skłębiona chmura; grzmot pękał w niej za grzmotem. Nagle te głosy basowe przeciął ostry syk; z oceanu podniosły się zwały jakby krwią nabiegłej pary — to lawa zanurzała się w wodzie.

Przez dłuższą chwilę wszyscy milczeli, potem posypały się okrzyki:

— Wspaniałe!

— I któż to wymyślił?

— Któż by, jak nie Yrjöla!

— Uważacie, jak wszystko się trzęsie?

Odnaleziony Yrjöla, poklepywany przez dziesiątki rąk, bronił się i tłumaczył, że nie ma z tym nic wspólnego:

— No cóż, wulkany wybuchają, to się zdarza… Tymczasem łuna piętrzyła się coraz wyżej; pojawiały się nad nią płomienne węże i zygzaki, tory wyrzucanych z krateru bomb ognistych. Nad naszymi głowami raz i drugi zapiało coś przeraźliwie.

— Koledzy, chodźmy stąd! — zawołał naraz jakiś młody głos. — Nie znacie wideoplastyków; dla wzmożenia iluzji gotowi nam naprawdę spuścić na głowy płonący deszcz siarki!

Rozległ się chóralny wybuch śmiechu; wulkan ryczał tak potężnie, że coraz trudniej było się porozumieć. Nareszcie Ter Akonian w imieniu wszystkich zwrócił się do wideo—konstruktorów, którzy dali się ubłagać, znikli na chwile i niebawem kataklizm począł się uciszać. Wróciliśmy powoli na salę; utworzone przedtem grupy rozsypywały się, jedni przyzywali automaty i skupiając się wokół ich srebrnych figur wznosili kieliszki z musującym winem, inni ulokowali się w fotelikach pod palmą i zabawiali się jakąś grą. Coraz częściej wybuchał śmiech, nucono piosenki, pojawiło się kilkanaście ogromnych, świecących balonów, które przelatywały z jednego końca sali w drugi. Pokręciłem się niezdecydowanie w pobliżu stolika, na którym piloci pod przewodem Amety rozstawiali skomplikowane urządzenia telewizyjne do zabawy w „pogoń za rakietą”, wreszcie poszedłem na galerię. Wznosiła się wokół całej sali. Oglądane z bliska olbrzymie owady, wyrzeźbione z drogich kamieni, sprawiały monstrualne wrażenie. Już chciałem odejść, gdy usłyszałem głos wybiegający z głębi płaskorzeźby, przed którą stałem. Upłynął ułamek sekundy, zanim uprzytomniłem sobie, że rzeźba jest, podobnie jak krajobraz morski, dziełem wideoplastyków, musiałem jednak pokonać odruchowy opór, zanim zdecydowałem się ruszyć prosto na skrzącą się, bryłowatą powierzchnię; tuż przed oczami zabłysły brylanty olbrzymich oczu pajęczych, potem obraz znikł. Nie poczułem oczywiście nic i zrobiwszy dwa kroki, znalazłem się w półmroku. Pod gładką, nagą ścianą siedziały Soledad i Anna, która patrząc na mnie, mówiła:

— Powiedz, czy miałaś kiedykolwiek w życiu wieczór, który, tak myślałaś, zagradza ci dzień następny, wieczór całkowicie bezużyteczny, który trzeba przeżyć byle jak, niby spływając z mielizny? Wieczór, w którym nagromadził się osad nie wydarzonych rzeczy, nie spełnionych marzeń, w którym ogarnia cię powątpiewanie we wszystko, czego pragniesz? W którym rzucasz każdą rozpoczętą czynność, a jeśli nadejdzie ktoś nawet najbardziej ci obojętny, jesteś mu rada, bo jego przyjście zrzuca z ciebie resztkę odpowiedzialności za marnowany czas?

— Jeśli taki wieczór zdarza się raz czy dwa do roku, to nic — odpowiedziała Soledad. — Ale jeżeli przychodzą często — uważaj… Jest ci z nim trudno, prawda?

— Bardzo — odpowiedziała Anna. Wciąż patrzała na mnie. W tym momencie pojąłem, że mówi o mnie i nie widzi mnie; stałem widać w samej strefie mirażu i byłem niewidzialny.

— Nikt nie może ci pomóc — podjęła Soledad — ale ty i on…

Ze wstrzymanym oddechem, tłumiąc krok, cofnąłem się pośpiesznie. Znowu stałem przed roziskrzona mozaikową płytą. Odszedłem szybko. Nie chciałem myśleć o podsłuchanej niechcący rozmowie. Na przeciwnym końcu galerii stali dwaj ludzie i patrzyli w dół; byli to współpracownicy Goobara, Żmur i Diokles.

Otwierał się stąd widok na część sali wolną od stolików; poruszały się tam dziesiątki ludzi. Tuż pod nami stała kilkunastoosobowa grupa, której centrum stanowiła młoda dziewczyna w białobłękitnej sukni; w pewnej chwili rozległ się śmiech, potem zaczęła śpiewać. Była to zabawna piosenka, długa jak litania. Prześpiewawszy pierwszą zwrotkę, wskazała znienacka palcem kogoś z otoczenia i ten musiał śpiewać dalej. Tak, przerzucając się od człowieka do człowieka, przy coraz większym rozbawieniu, piosenka koczowała po całej sali, aż zawędrowała pod kolumny. Tam, w niszy opuszczonej przez automat, stał Goobar opierając się o boazerię. Jakiś chłopiec, kończący właśnie swoją zwrotkę, stanął przed nim i wskazał go palcem. Przez mgnienie panowała cisza, potem uczony, nie namyślając się, niskim, nieco chropawym barytonem zaśpiewał następną /wrotkę. Nagrodził go huragan oklasków; z kolei on wskazał kogoś w pobliżu i pieśń odpłynęła w głąb sali. Goobar. mając jeszcze na twarzy uśmiech, z jakim wypełnił swój śpiewaczy obowiązek, nieznacznym ruchem wydobył z kieszeni podręczny automacik i jął coś wyliczać.

— Oto macie całego Goobara — rzekł Diokles. — Możesz z nim grać, tańczyć, śpiewać, mówić o piekle i niebie, a nigdy nie będzie w pełni z tobą.

— Ależ on naprawdę lubi się bawić — zauważył Żmur.

— Ja wiem, że on nie udaje, i cóż z tego? On lubi ludzi, ale sam nie jest jednym z nas. Każdy nowy współpracownik — ciągnął Diokles — kiedy znajdzie się w jego pobliżu, nie może oprzeć się chęci zadawania mu różnych dosyć śmiesznie brzmiących pytań; są to naiwne próby podyktowane po prostu koniecznością, bo on jest przecież nieustającą zagadką; nieraz podziwiałem skrupulatność, z jaką próbował odpowiadać…

— Na przykład? — podsunąłem; spojrzenia nasze wciąż spoczywały na wielkim uczonym, który teraz zatrzymał mijający go bezgłośnie automat, podjął z tacy pucharek wina i pił małymi łykami. Zdawał się obserwować automat jak gdyby z dobrze skrytym rozbawieniem.

— Poczynając od pytań, w jaki sposób dochodzi do swoich wielkich wyników…

— Tak, to rzeczywiście nie najmądrzejsze — zgodziłem się — i cóż odpowiedział?

— Zastanawiał się długo i serio, wreszcie rzekł: „Być może dlatego, bo ja nieustannie myślę…” W tym zdaniu jest, mimo pozoru banalności, jakaś równie wielka, co prosta prawda; jego umysł nieprzerwanie wytwarza konstrukty myślowe i zderza je z sobą; są to jak gdyby rozłożone na miesiące i lata, nigdy nie ustające próby wielkiej syntezy; on ma odwagę domyślania do końca najbardziej absurdalnie wyglądających hipotez i wyciągania ostatecznych konsekwencji ze wszystkiego… to zresztą powód, dla którego już nigdy nie pójdę z nim w góry. Nie chcę powiększać sobą królestwa przedmiotów martwych.

— Cóż twój instynkt samozachowawczy ma wspólnego z Goobarem? — spytałem.

— A ma. Byliśmy na wspinaczce w paśmie pamirskim; zrobiliśmy wschodni trawers…

— Wybacz — przerwałem mu — powiedz, czy on jest dobrym wspinaczem i jak w ogóle zachowuje się w ścianie?

— Zaraz usłyszysz, do tego zmierzam. Owszem, jest niezłym wspinaczem. Był tam mały, ale paskudny komin. Zanim weszliśmy w ten komin, Goobar stanął nagle i powiedział mi, że przyszedł mu pewien pomysł. Powiedziałem, żeby go zanotował, odparł, że na pewno nie zapomni. Jakoż nie zapomniał pomysłu, zapomniał za to, gdzie jest i co robi. Omal karku nie skręcił i nas nie pozabijał. Nie widział gór ani przepaści, nic w ogóle; gdy zakończył w głowie obliczenie, już w drodze do schroniska, przeprosił nas, ale widziałem, że zrobił to, jakby powiedzieć, z obowiązku; zdawał sobie sprawę z tego, co zaszło, ale nie odczuwał najmniejszego skrupułu, nie mówiąc o strachu. Powiadam wam: to człowiek pozbawiony instynktu samozachowawczego!

Ostatnie słowa Diokles wypowiedział z nie ukrywanym rozdrażnieniem.

W dole przestano śpiewać; przez kilka minut donosił się stamtąd zmieszany gwar, pojedyncze głosy odzywały się próbując zjednoczyć inne w piosence, ale przepadały w ogólnym rozgardiaszu, nareszcie wybił się przepiękny alt kobiecy; była to powolna pieśń, miała w sobie coś kołyszącego.

— A właściwie on jest zawsze taki sam — rzekł Diokłes, jakby nie mógł się wyzwolić spod presji podjętego tematu. — Czy słyszałeś o tym, jak zaczynał? Babka zostawiała go, gdy był sześcioletnim chłopcem, w domu pod opieką stryja — Klaudiusz Goobar, dość wybitny matematyk, możeś słyszał, operator pola to jego robota. Ta jego babka uważała, że przy dziecku zawsze powinien być jakiś człowiek; otóż stryj sadzał go gdzieś w kącie nad zabawkami, a sam pracował. Malec bawił się po cichu; był niesłychanie milkliwym dzieckiem. Pewnego wieczoru w jakimś trudnym miejscu stary Klaudiusz zaciekle dyskutował z automatem, nagle dziecko powiedziało z kąta: „Trzeba wprowadzić matryce operatorów liniowych…” i znowu jakby nigdy nic puszczało swoje bąki; w stryja jakby piorun strzelił, bo to było szukane rozwiązanie….

— To się rzadko zdarza — zauważyłem — żeby tak zwane genialne dzieci potem rzeczywiście potwierdzały nadzieje, jakie za młodu rokują, ale on nie tylko sprawdził je, lecz przewyższył nad wszelką miarę!

Minął nas automat. Diokłes wypił od razu dwa kieliszki wina. Policzki mu pociemniały; puls wyraźnie drgał na skroniach. Chciałem powiedzieć, żeby nie pił więcej; bił od niego niepokój i żal, to kryło się u dna wszystkiego, co mówił o Goobarze, nie tylko w słowach, ale w twarzy, w skrzywieniu ust, w głosie. Żmur oddalił się od nas; jego wysoka sylwetka przesunęła się galerią na tle mozaik i znikała za kolumnami; przez chwilę milczeliśmy. Na dole śpiewano teraz skoczną pieśń, ktoś w środku wybijał rytm, rozległo się rytmiczne przytupywanie, solista tańczył otoczony rosnącym kręgiem pustej przestrzeni, nagle porwał z kręgu jakąś dziewczynę, zakołował nią i zawirował; widać było miganie świetlistej sukni i rozwiewające się złote włosy. Diokłes patrzał na to, nie widząc; raptem odwrócił się ku mnie z twarzą jeszcze bardziej skurczoną; pił już chyba przedtem, wyglądał, jakby mu wino zaszkodziło. Wziąłem go za rękę, by odprowadzić do mieszkania, ale on porwał moją dłoń i powiedział tonem niespodzianego zwierzenia:

— Ja nie jestem do niczego, wierzaj mi, mam za sobą szesnaście prac ogłoszonych, dwie naprawdę dobre, ale kiedy mówią o mnie, nigdy nie powiedzą: „A, Diokles, ten od mnemonów, wiemy”, ale zawsze: „Diokłes? Aha, asystent Goobara”. Już bym ja się rozprawił z tymi przyszłymi pokoleniami, już bym ja się im sam przedstawił; biotensory zakresów realnych, inercja pamięci echowej — mam i inne rzeczy, jeszcze nie skończone, przecież cała moja radość to ta praca — ale wszystko na nic; jestem asystentem Goobara, przejdę do historii jako jeden z grupy Goobara, nic własnego, pusty dźwięk, cień jednego ze stu tysięcy liści w koronie drzewa, i wiem, że na to nie ma rady… tak musi być…

— Co mówisz?… — powiedziałem poruszony. Tyle skrytego cierpienia wypełzło nagle na twarz małego człowieczka. — Ależ mógłbyś pracować samodzielnie albo w jakiejkolwiek innej grupie; w każdej chwili możesz przecież odejść od Goobara…

— Co?! — powiedział Diokles. Twarz jego zacisnęła się jak ciemny kułak.

— Odejść od Goobara? Odejść? — powtórzył. — Człowieku, co ty mówisz?! Ja miałbym dobrowolnie odejść?! Gdzież masz takiego drugiego?

— Jeżeli nie możesz pogodzić się z tym, że cię tak przewyższa… — zacząłem ostrożnie.

— Co ty mówisz? — w największym zdziwieniu spytał Diokles, po czym przyciągnął mnie do siebie i zaczął tłumaczyć gorącym szeptem:

— Tak, on przewyższa mnie, przewyższa nas wszystkich. I cóż? Idziemy ciągle dalej; w ciągu siedmiu lat dokonaliśmy w Instytucie pracy ogromnej; to ci każdy potwierdzi, nie chwalę się. Sam wiem, że mogę teraz więcej niż na początku, że moja rozpiętość umysłowa wzrosła, ale gdy dochodzę do punktu, w którym Goobar był przedtem, on już znowu jest daleko i tak wyprzedza nas nieustannie o wiele okrążeń; atak następuje po ataku i za każdym razem zostaję zwyciężony. Czy to gorzkie? Któż by przeczył? Tak! Ale za każdym razem zostaję zwyciężony przez coś większego niż poprzednio!

Równie nagle, jak chwycił moje ramię, puścił je, uśmiechnął się przepraszająco, skinął mi głową i odszedł drobnym, lekkim, śpieszącym się zawsze krokiem. Spojrzałem na salę.

Nisza, w której stał przedtem Goobar, była pusta. Zszedłem na dół i udałem się na taras. Nie dostrzegłem nikogo; skądś z boku dobiegały przytłumione głosy. Przeszedłem na przeciwną stronę i przez długą chwilę, przymknąwszy oczy, wdychałem chłodne, słone powietrze, które omywało rozgrzaną głowę. Horyzont był niewidzialny, ledwo domyśleć się go można było po cienkim, purpurowym załamaniu znaczącym szczyt wulkanu. Zmęczenie, do tej pory trwające jakby w ukryciu, wynurzało się i obciążało wszystkie członki. Zwrócony plecami do balustrady, rozłożywszy szeroko ręce, oparłem się o jej zimny, kamienny brzeg. Wtedy, zaszyty w najodleglejszy kąt tarasu, dostrzegłem kobietę stojącą samotnie między dwojgiem przymkniętych drzwi. Sylwetka jej zlewała się z dookolną ciemnością i tylko twarz występowała słabo z mroku w błękitnawej poświacie, jaką wydawały ramiona sukni. Nieświadoma tego, że ktoś może ją widzieć, stała nieruchomo, zwrócona w stronę głosów. Poszedłem tam oczami, jak idzie się za wzrokiem wzdłuż cienia, żeby odkryć rzucający go przedmiot, ale nic nie zobaczyłem: było zbyt ciemno. Dobiegł mnie tylko po krótkiej ciszy głos Goobara, niski, pełny, z nieuchwytną domieszką ironii.

Wróciłem oczami do twarzy kobiety. Teraz dopiero poznałem ją. Była to Callarla. Z najsłabszego brzasku jej twarz wychylała się jak gdyby odcieleśniona, nierealna, z cieniami wokół oczu, skupiona i jednocześnie podana gdzieś; nie domknięte usta zdawały się pić niewidzialnie. Tak chyba wyglądały twarze uniesionych religijnym natchnieniem ludzi sprzed wieków, kiedy uwierzywszy w możliwość cudu, rozkładali ręce na kształt skrzydeł i z wysokiej skały skakali w powietrze, aby po nim latać — i natychmiast padali w dół. Nie słyszała tego, co mówił Goobar; wsłuchana w jego niski głos, usiłowała mu się jak gdyby powierzyć, żeby ją uniósł — i natychmiast zostawała porzucona.

Kochała go. Kochała za to, że był taki właśnie, nigdy nie dający przewidzieć najbliższego uczynku, słowa, z pieszczotą niespodzianą, lekką i ofiarowaną niemal mimowiednie, kochała jego palce wyziębłe zawsze od metalowych klawiszów, przekorne pochylenie głowy i uśmiech, z jakim sprzeczał się ze swymi automatami, i sposób, w jaki milcząc mrużył oczy, jakby rozbawiony tym, że niczego nie pojmują. Czasem, kiedy ją przygarniał, głowa jego, pochylona ku jej piersi, nieruchomiała, a potem podnosiła się z nie widzącymi oczami; to dobijał do powierzchni ów nieustannie toczący się w nim głęboko nurt; przestawał ją widzieć i uśmiech, jaki mu posyłała, nie dochodził doń; rozdzielała ich jedna z nieskończoności, którymi igrał. Po chwili wzrok jego wracał; podchodził przedtem do stolika i notował coś. Owa naturalna łatwość, z jaką odrywał się od niej. bolała ją. Cierpiała od tych nagłych zaniewidzeń, pojmując, że jej miłość jest nieśmiałym, z daleka padającym światłem, a on to pojawia się w nim, to niknie w mroku samotności, do której nikt nie ma wstępu.

Ale nawet jego wzrok przechodzący przez nią nauczyła się kochać; pokochała ból, który jej zadawał, bo mogła nim mierzyć wielkość swojej miłości. Było to nieustające gubienie i poszukiwanie, zamęt, niepokój, a w tym wszystkim — jakaś chwila, kiedy budząc się z zamyślenia, samymi wargami, bez tchu, wypowiadał jej imię, jakby ją przyzywał, choć była już tak blisko, że nie dzieliło ich nic — prócz ich myśli.

Kiedy wspominała swoją dziewczęcą przeszłość, jasną i spokojną jak oczekiwanie muzyki, pojmowała nagle, jak brakło jej wtedy tego, co niósł każdy dzień dzisiejszy, i że gdyby można było wybierać i rozpocząć wszystko od nowa, jeszcze raz wydałaby serce tym bezustannym klęskom i znowu z otwartymi oczami przyjmowała zadawane przez niego nieświadomie ciosy i dzieliła z nim wszystko prócz cierpienia, które tak dobrze umiała skrywać. Nie dorastała do pojmowania tego, co już teraz zapewniało mu nieśmiertelność. Ale chociaż nie mogła objąć go całego, jak żagiel nie może ogarnąć wiatru ciągnącego przestrzenią, to jednak kochała go, a najbardziej to, co było w nim z naiwności zadziwionego światem dziecka, i oddech usypiania, który owiewał jej szyję, i słabe ruchy szepczących coś ze snu warg. Najbardziej kochała właśnie to, bo miało trwać tylko przez jego życie, a potem zniknąć na zawsze, człowiecze i śmiertelne. Dlatego czasem czuwała nocą, jak gdyby ochraniała jego sen, jak gdyby walcząc nie o wieczność jego myśli, lecz jego tchu, a chociaż to było nierozumne i bezsilne, musiała tak czynić, bo miłość żądała tego, i tak szły lata, a on rzucał w nie swój ogromny, już jakby w przyszłość padający i tam tężejący cień.

Głosy rozprawiających podniosły się i zaraz umilkły; powstali i ruszyli ku drzwiom. Kiedy wchodzili na salę, czarne sylwetki przecinały smugę światła. Goobar zatrzymał się jeszcze chwilę u kamiennej balustrady. Spojrzałem na zegarek; dochodziła trzecia godzina nocy. Gdy podnicsłem głowę, Goobar właśnie wychodził; nie dostrzegł ukrytej w cieniu drzwi. Zniknął w dalekim gwarze; dziewczyna postąpiła krok naprzód i znalazła się w świetle. Ujrzałem jej uśmiech, który powiedział mi wszystko. Jak się to stało? Nie wiem. Wiem tylko, że zakryłem rękami twarz, żeby już nic więcej nie widzieć po tym uśmiechu.


ANNA Z GWIAZD

W drugim roku podróży opóźnienie komunikacji radiowej praktycznie zerwało całkowicie łączność z Ziemią. Drobny odprysk ludzkości, zamknięty w spadającej poprzez lodowy mrok łupinie, zdany był wyłącznie na siebie. I życie toczyło się; laboratoria pracowały, na międzygrupowych konferencjach wymieniano wyniki badań, młodzi chłopcy i dziewczęta kończyli studia, zawierano małżeństwa, przychodziły na świat dzieci.

Poświęcałem im wiele uwagi; szczegółowo wypytywałem matki przychodzące do ambulatorium i muszę powiedzieć, że prócz naukowej dociekliwości kierowało mną niejasne podejrzenie, że bezpośrednie sąsiedztwo wiecznego mroku i gwiazd, przed którym usiłowaliśmy się chronić grubymi pancerzami statku, wywrze jakiś nieznany wpływ na kształtowanie się i rozwój tych małych istot ludzkich. Dlatego nie bez podejrzliwości asystowałem przy przewijaniu różowych, piszczących niemowląt, jakby oczekując niespodzianego pojawienia się w nich jakichś cech „gwiazdowych”, lecz oczekiwania te (których śmieszność pojmowałem) nie sprawdzały się. Były to wszystko zupełnie normalne, zdrowe, wesołe dzieci, pierwsze raczkowały już po trawnikach ogrodu, a ich kwilenie, dobiegające niespodzianie z wnętrza jakiegoś mieszkania, kiedy szło się korytarzem, czyniło otoczenie metalowych ścian i krzyżujących się szybów dziwnie swojskim, jak gdyby na rakiecie zagościł ciepły oddech naszego własnego dzieciństwa.

Opiekowałem się dziećmi na dobrą sprawę sam, gdyż z naszej lekarskiej trójki Schrey był chirurgiem, Anna zaś przejawiała jakąś skrytą do nich niechęć, której nie umiałem sobie wytłumaczyć, bo na początku podróży interesowała się żywo losem pierwszych nowo urodzonych.

Pozornie życie na statku osiągnęło stan równowagi, a jednak baczny obserwator mógłby dostrzec zmianę zachodzącą w nas wszystkich, zmianę tym istotniejszą, że zapadła jak gdyby w głąb każdego człowieka.

Lękaliśmy się kiedyś narastającego milczenia. Czy ta obawa się sprawdziła? Właściwie nie, spotykaliśmy się chętnie i często, zebrania towarzyskie odbywały się nie rzadziej od naukowych, działały sekcje sportowe, ale te nasze zajęcia i rozmowy były dosyć osobliwe. Mówiliśmy dużo o codziennych, błahych sprawach, o wysłuchanych koncertach, przeczytanych książkach, o znajomych. O Ziemi nikt nie wspominał; nazwa jej nie pojawiała się w ogóle w rozmowach, mogło się zdawać, że wszyscy zapomnieli o jej istnieniu; podobnie nie wspominano pozostałych na niej bliskich ludzi ani nawet samej podróży.

Na ten temat rozprawiali jedynie specjaliści. Odkryli niemało ciekawych faktów, tak na przykład w kilka miesięcy po osiągnięciu pełnej szybkości podróżnej zauważyli, że temperatura wewnątrz Gei nieznacznie poczyna wzrastać. Inżynierowie zajęli się odszukaniem przyczyny tego zjawiska. Było ono tym dziwniejsze, że motory statku już nie pracowały, przyczyna mogła więc tkwić jedynie na zewnątrz, a tam otwierała się próżnia, zawierająca w jednym centymetrze sześciennym kilka ledwie atomów, więc praktycznie absolutna, jeśli zestawić ją z przeciętną gęstością gazu w warunkach ziemskich, w których jeden centymetr sześcienny mieści kilkadziesiąt trylionów atomów. Gea poruszała się jednak z taką szybkością, że każdy centymetr kwadratowy jej powłoki stykał się w sekundzie z 800 miliardami atomów; to starczyło do powstania „tarcia” i płynącego stąd grzania się pocisku, co więcej, okazało się, że prując ten międzygwiazdowy „gaz”, okręt obrasta powoli warstewką atomów, niejako „wprasowanych” pędem w zewnętrzną powierzchnię pancerza. Oczywiście powstający w taki sposób przyrost masy był niesłychanie drobny, lecz precyzyjne aparaty potrafiły go zmierzyć.

W ambulatorium miałem po kilku pacjentów dziennie; skargi były różne, często bardzo nieokreślone; nieraz zdawało się, że są tylko pretekstem do rozmowy z lekarzem, rozmowy zezwalającej na całkowitą szczerość. To uprzywilejowane stanowisko pozwoliło mi poznać źródła wydarzeń, które następowały w miesiące, a nawet lata później. Powoli wytwarzała się jakaś powszechna „łatwość życia”. Ludzie chętnie bawili się, chętnie żartowali, ale wszystko to było powierzchowne. Z rzadka pośród najobojętniejszej rozmowy wyrwało się komuś powiedzenie starannie przez wszystkich przemilczane. Pamiętam, jak raz w ogrodzie, kiedy omawiano prace tektonofizyków i możliwości ich przyszłego zastosowania, wymieniono Ziemię i jakaś kobieta półgłosem powiedziała: „Czy w ogóle wrócimy?” Przez sekundę panowało napięte milczenie, a potem kilka osób naraz zaczęło pośpiesznie mówić o czym innym. Zjawiskiem najbardziej niepokojącym, które zdawało się sięgać najgłębszych, najbardziej skrytych warstw psychiki, niedostępnych prawie obserwacji, były na okręcie dzieje miłości.

Setki tysięcy pokoleń zwierzęcych, które musiały przeminąć, by powstał człowiek, przekazały mu jako trudne i konieczne dziedzictwo przyciąganie płci. Mijały wieki, cywilizacje powstawały i padały, a człowiek, borykając się z naturą otaczającą go i własną, podejmował tysiączne próby wyprowadzenia na światło owych ciemnych sił, złożonych w nim bez jego woli i wiedzy; tak żądza, pociągająca ku sobie samice i samców, przemieniała się w tęsknotę. Przez wieki jednak miłość, jak inne obszary uczuć, ryła nakazy, rytuały i prawa, powstające w ścieraniu antagonizmów społecznych. Przeszkody w zbliżeniu mężczyzny i kobiety płynęły ze stanu posiadania, z mitów religijnych i przesądów. Barbarzyńskie formacje merkantylne usiłowały zmienić miłość w towar dostępny dla posiadających siłę nabywczą, w poczwarny targ. Miała być ona środkiem podniecającym znużone nerwy, jeszcze jedną używką, ognistą plamą w szarości i nudzie życia. Mężczyźni i kobiety chronili się w niej przed ślepymi kataklizmami, jakie narastały w głębi ustrojów, i równie ślepym wegetowaniem codzienności.

Cywilizacja nasza wytworzyła nowy stosunek płci, wywodzący się z twórczości — wszystko jedno: duchowej czy fizycznej — jako najgłębszego sensu istnienia. Twórczość umysłowa płynie z cielesnej, jest jakby wyższym, jaśniejszym jej odbiciem, nieustannym powtarzaniem zachwytu i niepokoju, jaki budzi w nas świat. Dawniej ludzie oddawali się sprawom płci nie pojmując, że poczęcie nowego istnienia to największa odpowiedzialność, jakiej człowiek doświadcza. Pokolenia rodziły się i przemijały, a wielka, nie zrozumiana tajemnica przekazywana była z jednego w drugie jak zamknięty list, który odczytać przyszło dopiero późnym potomnym.

Zagadki, jakie stawia przed nim świat, pokonuje człowiek pracą umysłu, odzwierciedlającego ład natury jako prawidłowość przemian materialnych, toczących się jednakowo w głębi gwiazd i ciał ludzkich. Miłość, niepodległa dociekaniu naukowemu, nieuchwytna dla formuł i wzorów, nie daje się przewidzieć ani obliczać, a przecież w naszym racjonalnym świecie jest doświadczeniem, bez którego życie nie byłoby pełne.

W miłości ziemskiej naszych czasów nie ma nic z wybuchów żądzy, z gwałtownych przygarnięć i odtrąceń, z chciwości posiadania, pomieszanej z poczuciem ograniczenia f zależności. Jak planety, krążąc po swych orbitach, w pewnych rzadkich punktach drogi schodzą się najbliżej, tak mężczyzna i kobieta w miłości zbliżają się do siebie tak bardzo, jak tylko może jeden człowiek zbliżyć się do drugiego. Tak powstaje wspólnota marzeń, widzenie świata przez oczy drugiego człowieka, tajemnica jego nieustającej obecności i radość z przejmowania cudzych trosk i ciężarów, których nigdy nie może być za wiele. Namiętność jest wtedy tylko jednym z wielu łączących ogniw, pieszczota zaś z pobudzenia zmysłów zamienia się w znaki języka bez słów, który rozpoczyna się tam, gdzie zwykła, codzienna mowa staje i zawodzi. Taka miłość może być tylko jedna.

Pamiętam, jak w rozmowach z historykami, którzy opowiadali mi o dziejach miłości w dawnych wiekach, nadziwić się nie mogłem chwiejności i zmienności uczuć starożytnych, a już całkowicie nie pojmowałem, jak mogli, żądając wykształcenia w wielu dziedzinach życia, zarówno ważkich, jak błahych, nie wymagać niczego w jednej z najważniejszych — wychowania dzieci przez rodziców. Niewiedza ich musiała być doprawdy ogromna, jeśli ważyli się tu otwierać pole całkowitej dowolności i przypadkowości, nie rozumiejąc, że w pierwszych latach życia dziecko jest najbardziej czułym i podatnym materiałem, w którym odciskają się wszystkie wpływy otoczenia, i nabytych w tym okresie skaz nie może usunąć później nieraz i największy wysiłek wychowawców.

Na pokład Gei przybyło z Ziemi wiele kobiet i mężczyzn, dojrzałych już do miłości, lecz wciąż jeszcze szukających, i należało się spodziewać, że długi czas podróży złączy wiele par. Przewidywania te spełniły się, ale przeszkody, które większość musiała pokonać, okazały się większe, niż ktokolwiek przypuszczał. W drugim roku podróży wydarzało się, że pary powstawały przelotnie i rozłączały się jak gdyby przypadkowo, a ten nawrót zamierzchłej, barbarzyńskiej obyczajowości zdawała się otaczać jakaś zmowa powszechnego milczenia. Było to w okresie, kiedy opanowanie, równowaga, spokój, wszystkie te cechy, którymi obdarzyła nas Ziemia, stawały się jak gdyby zewnętrzną, skrzepłą formą, powierzchnia widzialną dla innych i udającą, że nic się nie zmieniło, gdy w samej rzeczy gorąca treść życia cofała się gdzieś i nikła. Było to owo wielkie spustoszenie, jakie nie przygotowanym na bezmierny trud podróży wyrządza próżnia.

Gdyśmy jednak mogli do pewnego stopnia łudzić towarzyszy pracy, kolegów, nawet przyjaciół, nie sposób było postępować tak w najgłębszej sferze uczuć. Stąd próby schronienia w ramionach kobiet, zaprzepaszczenia się w spazmie rozkoszy. Wiedzieliśmy, że nie złączy nas trwale ani wspólna litość, ani rozpacz, ani chęć zrzucenia odpowiedzialności za wybrany świadomie los, że nie uczyni tego nic oprócz miłości, a jednak mężczyźni szukali kobiet, a one oddawały im się w skupionym, milczącym porozumieniu. Były to próby ratunku groźne i daremne. Nadchodzący odpływ porzucał przypadkowych kochanków, wyprutych z myśli i bezbronnych, i kiedy nad ich głowami rozlegał się w mroku głuchy świst powtarzającego się z nocy w noc ostrzeżenia, nie mieli odwagi spojrzeć sobie w oczy, bo była w nich pustka, od której chcieli uciec, a porzucony na chwilę ciężar wracał i tak leżeli obok siebie samotni, w zrozumieniu własnej klęski.

O kim myślę wypowiadając te słowa? Przede wszystkim o sobie, choć wiem, a raczej domyślam się, że niejeden z moich towarzyszy przeżył podobną porażkę. Myślę o sobie.

Tylko o sobie, gdyż Anna wyszła z tej próby zwycięsko, choć długo cierpiała, a może właśnie dlatego, że miała odwagę cierpienia, gdy ja pragnąłem tylko zapomnieć.

Kiedy głowy ludzkie zbliżają się do pocałunku, nie można już ogarnąć wzrokiem drugiej twarzy, bo jest zbyt blisko, ale to jest bliskość fizyczna, niczego nie rozwiązująca ani nie wiążąca. Daremnie chciałem przynaglić nadejście uczucia, próżno szukałem go w silnych pocałunkach, w mocnym uścisku — gdy ono było w jakimś wieczornym zamilknięciu, w na pół skrywanym uśmiechu, w przypadkowym, niespodzianym zetknięciu rąk, z których jedna pragnęła pogładzić drugą i zatrzymała się nieśmiało w pół drogi. Jak bardzo nie rozumiałem Anny, jak okrutnie nie obchodziło mnie nic z tego, czym żyła! Nie chcę wiele mówić o tym, jak poznałem tę prawdę. Na pewno wiele było we mnie drgnień — może uczciwości, może po prostu wstydu. W pamięć wryło mi się jedno tylko wydarzenie, a przecież już przedtem domyślałem się niejednego i tylko odtrącałem te myśli jak gdyby w niegodziwym lęku, że będę musiał wziąć na siebie odpowiedzialność także i za jej los, ja, który własnego nie umiałem podźwignąć.

Dostrzegałem przecież nieraz, że pamiętała najdrobniejsze szczegóły naszych pierwszych spotkań, gdy ja nie pamiętałem prawie nic; przypisywałem to właściwej kobietom pamiętliwości, której często brakuje mężczyznom. Była podsłuchana rozmowa i więcej takich drobiazgów, których nie chciałem rozumieć. Dopiero pewnego wieczoru stało się coś, czego odtrącić już się nie odważyłem.

Siedzieliśmy, a raczej wpółleżeli na posłaniu okrytym ciężkim, białym futrem. Zmęczony, wsparłem głowę na skrzyżowanych ramionach Anny i patrzyłem nie widzącymi oczami w przestrzeń. Płonęła nisko zawieszona, błękitna lampka. Mówiłem, jak już nieraz, o tym, jak będziemy w przyszłości żyć razem, jak to po drodze natrafimy na planetę tak małą, że tylko dwoje ludzi znajdzie na niej miejsce, i że to my nimi będziemy, i zamieszkamy tam w malutkim domku wśród gwiazd, a kiedy tak opowiadałem półszeptem, leniwie, nagle ujrzałem w zawieszonym na ścianie lustrze twarz Anny.

Słuchała mnie z gorzkim, drobnym grymasem warg, jakby mówiących: wiem, że to wszystko kłamstwo i że mówisz to tylko tak sobie, żeby zapełnić milczenie, i że każde słowo zapomnisz, ledwie je wypowiedziałeś, ale to nic, mów dalej, mów tylko dalej…

I w tej sekundzie zrozumiałem, jaki to był groźny eksperyment. Nie dawałem jej nic; była dla mnie ciepłym, cichym schronieniem przed długimi, pustymi godzinami tygodni i miesięcy. Przywykłem do niej, jak człowiek nawyka do jakiegoś krajobrazu; gdy była nieobecna, pustkę odczuwałem na zewnątrz, nie w sobie; w sobie, to by oznaczało miłość. Ona zaś rozumiała to od samego początku i na wszystko szła z jakąś spokojną desperacją, bo kochała mnie. Oto był najdroższy, a przecież obcy człowiek; obojętny i beztroski wszedł w sprawy jej życia, przerzucał najintymniejsze wspomnienia, przebierał w nich jak dziecko w świecidełkach, na chwilę przybliżał do oczu, by zaraz, znudzony, odrzucić, a czasem bywał czuły — i to było jeszcze gorsze. Tak, mogłem był jej oczami widzieć świat, usłyszeć te głosy jej serca, których nie wyjawiała nawet przed sobą; gotowa na wszystko, spoglądała na swój los, jakby się dopiero rozpoczynał, biały i nie zapisany, miłość jej nie lękała się gwiazd, a ja myślałem o tym, że ona ma pachnące włosy i ciepłą, miękką skórę…

Zamilkłem, niezdolny wykrztusić już nawet jednego słowa kłamstwa.

— I co dalej?… — spytała cicho, kołysząc lekko moją głowę. Nie mogłem mówić, gardło miałem ściśnięte jak żelazną ręką, i dodając jeszcze jedną niegodziwość do wszystkich starych, pociągnąłem ku sobie jej głowę dla pocałunku, w którym schroniłem się, żeby nie mogła odczytać z mojej twarzy, że już wiem.

Jakże bym chciał móc wam powiedzieć, że zaraz potem pokochałem Annę i byliśmy bardzo szczęśliwi, ale, niestety, sprawy ludzkie nie rozwiązują się tak prosto.

Minęła druga zima podróży, przyszła druga wiosna. Dotąd wszystkie drzewa ogrodu przechodziły przemiany, posłuszne sztucznemu słońcu: kiedy przygrzewało mocniej, okrywały się liśćmi, zakwitały, gdy poczynało słabnąć — jesieniały w najpiękniejszych barwach. Jeden tylko świerk kanadyjski nad potokiem nie odmieniał wyglądu, otulony w czerń swego igliwia. W ziemię, z której czerpał soki odżywcze, botanicy wstrzykiwali specjalne hormony i preparaty, ale on trwał nieruchomy, posępny, obojętny, jakby przejrzał ich naiwną grę i nie chcąc być częścią fałszywego mirażu, zamarł w wiecznym śnie. I oto pewnego ranka całą Geę przebiegła elektryzująca wieść: czarny świerk uwierzył w wiosnę i przez noc wypuścił zielone łapki…

Wielką gromadą zebraliśmy się w ogrodzie. Nikt nic nie mówił. Wszyscy, co biegli tu pośpiesznie, pędzeni niepojętym uczuciem, przystawali, patrzeli w milczeniu na przebudzone drzewo i jeden po drugim cicho wycofywali się z kręgu. Wreszcie zostało tylko kilka osób; ktoś chciał uszczknąć jasnozieloną kitę, żeby ją rozgnieść na dłoni i wetchnąć żywiczną woń, ale ktoś drugi skarcił go surowo. Na koniec znalazłem się sam. Usiadłem pod drzewem, opierając głowę na rękach. W naiwną radość, jaką sprawił mi widok drzewa, wmieszał się głuchy żal. Wtem poczułem czyjąś obecność. Podniosłem głowę. Obok stali Ameta i Zorin.

— Chodź z nami — odezwał się Ameta. — Przejdziemy się po galerii gwiazdowej.

Nie miałem na to najmniejszej ochoty, zwłaszcza teraz.

— Nie chcesz? — rzekł Ameta. — A jednak chodź.

Poczułem gniew na Ametę za jego natarczywość. Wstałem i niechętnie ruszyłem za pilotami. Winda wyniosła nas na poziom pokładu widokowego. Po chwili znaleźliśmy się w mroku pod gwiazdami. Nie chciałem na nie patrzeć. Odwróciłem głowę, lecz plecami, skórą czaszki, całym sobą czułem rozwierającą się z tyłu otchłań. Staliśmy tak w ciemności, aż naraz Ameta powiedział, jakby do nikogo:

— Nie mieszkamy w domu pod chmurami; jesteśmy w próżni. Można siebie łudzić i postępować tak, jakby było inaczej, ale to wszystko. O wiele lepiej stwierdzić, że jesteśmy w próżni… a nawet wyjść z tego stwierdzenia. Prawda, wtedy przychodzi lęk, bo wszystko, na czym przywykliśmy się opierać, zostało nam odebrane. Umysł za wszelką cenę usiłuje przysłonić rzeczywistość jakimś olbrzymim kłamstwem. Nie wolno tego robić. Nie potrzebujemy przytulnej, zabezpieczonej od wydarzeń pewności. Czy niezbadana, groźna niepewność nie jest o wiele bardziej ludzka? Rozszerzamy wciąż horyzonty życia, więc odkrywamy w nich coraz więcej. Nie zamykaj oczu! Oto jedyna odwaga, jakiej trzeba. Nie odtrącaj próżni, nie buntuj się przeciw niej, bo taki właśnie jest świat. Nasz świat. Trzeba tylko pojąć, że wszystko jest tym bardziej nasze, człowiecze, im jest cięższe, żeby to, co wydawało się obce i straszne, stało się od dawna poszukiwanym celem.

Gwiazdy tlały nieruchomo. Milczałem. Ameta odezwał się ponownie, jakby podejmował przerwaną rozmowę:

— Czy masz plany na dzisiejszy wieczór?

— Nie.

— Więc przyjdź za godzinę do parku dzieci. Przyjdziesz? Może bym odmówił, ale ujął moją rękę i krótki, mocny

uścisk, jaki zamieniliśmy, pogodził mnie ze wszystkim: i z dziwną przemową wobec gwiazd, i z osobliwym zaproszeniem, i wreszcie z nim samym, pilotem Ameta.

Parkiem dzieci nazywano salę przypominającą nieduży ogród botaniczny. Drzew rosło tu niezbyt wiele, wszystkie niskie, o konarach silnych i krętych, dobrze przystosowanych do wspinania się, były tu i piaskownice dla najmłodszych, i mała skalna grota otoczona głazami, i bijąca w środku fontanna.

Dzisiaj drzewa i piaskownice zniknęły; wideoplastycy przeobrazili salę w zaczarowany ogród, gdyż miał się tu rozegrać osobliwy turniej — zmaganie o tytuł najlepszego opowiadacza bajek. Ubiegających się o miano zwycięzcy było wielu. Kolejno zajmowali miejsce na podwyższeniu, otoczeni gromadą zasłuchanych dzieci, trzymających w rączkach malutkie, srebrne dzwonki.

Potrząsając nimi po skończonej bajce, dawały wyraz swym uczuciom, a wielki automat, przystrojony w groteskową szatę, na pół skryty w cieniu palmy, mierzył nieomylnie natężenie chóralnego dźwięku dzwonków. Jednym z najlepszych opowiadaczy okazał się Zorin; małomówny zwykle pilot zadziwił nas baśnią „O Wielkoludach Radioaktywnych z gwiazdy Algola”, a jednak palmę pierwszeństwa zdobył Tembhara, którego nazwisko wypowiedział przebrany za czarodzieja automat przy akompaniamencie wybuchów ognia bengalskiego.

Wychowawcy poczęli odprowadzać dzieci na spoczynek i nie obyło się przy tym bez lamentów najmłodszych, które spodziewały się jeszcze jakichś wspaniałości. Na koniec, rozejrzawszy się po sali, zobaczyłem samych tylko ludzi dorosłych i jakiś nierozumny smutek dotknął mego serca, zupełnie, jakbym przez odejście dzieci sam nieodwołalnie rozstał się z młodością. Ale wtedy na opustoszałe podium wstąpiła lekkim krokiem Callarla i uśmiechając się spytała:

— A może jeszcze jedną bajkę? Opowiem ją, jeśli zechcecie, po to, żebyście się nie czuli wszyscy tak bardzo starzy…

Idąc za spontanicznym porywem, poczęliśmy chwytać porzucone przez dzieci srebrne dzwoneczki i całą salę wypełniły ich wesołe głosy, Callarla zaś z obiecującą i tajemniczą miną zaczęła:

— Bajka, którą opowiem, jest prawie że prawdziwa, a nazywa się: „O śmiejącym się Turingu”.

Zapanowało milczenie, w którym przez chwilę jeszcze rozlegały się kroki obsługujących automatów. Potem i one ucichły, a Callarla długo jeszcze nie odzywała się, z drobnym, błąkającym się u warg uśmieszkiem, jakby na coś czekała. Na co? Może na powrót tego nastroju, któremu poddaliśmy się wszyscy, gdy dzieci były jeszcze na sali.

Na koniec powiedziała:

— Słyszałam ją od mojej babki, osoby bardzo konserwatywnej, która… ale może komentarze są przy bajkach zbyteczne? Zaczynam więc.

Nie patrzyła już na nas. Oczy jej znieruchomiały, zwrócone na iskrzący się bicz fontanny, a matowy głos mieszał się z dźwiękiem, z jakim woda padała na brzeg kamiennej czary.

— Bardzo dawno, więcej niż tysiąc lat temu, świat dzielił się na dwie połowy. Jedną rządzili Atlantydzi. Każdy człowiek, tak w zamierzchłej przeszłości, jak i dziś, żywi jakieś marzenia. Atlantydzi także je mieli. Marzeniem ich było zniszczyć drugą połowę świata, która wyswobodziła się spod ich władzy. W tym celu gromadzili jady do zatruwania powietrza i wody, trucizny promieniotwórcze i środki wybuchowe. Ale im więcej ich mieli, tym większy ogarniał ich lęk. Kupowali więc za złoto uczonych, aby tworzyli doskonałe maszyny do zabijania. Pewnego razu dowiedzieli się, że na dalekiej wyspie za oceanem mieszka uczony zwany Turingiem, który umie budować automaty. Wtedy głucho jeszcze było o automatach i nikt dobrze nie wiedział, do czego mogą służyć. Turing budował rozmaite automaty: jedne robiły maszyny, inne wypiekały chleb, jeszcze inne rachowały i rozumowały logicznie. Trudził się tak przez czterdzieści lat, aż wymyślił automat, który mógł robić wszystko, co tylko jest możliwe. Automat ten potrafił wytapiać metale z rudy i szyć buty, i przemieniać pierwiastki, i budować domy, a tak samo jak pracować fizycznie, potrafił też myśleć, także o wszystkim: umiał więc odpowiedzieć na każde pytanie i rozwiązać każdy problem, i nie było rzeczy, której by nie wykonał, jeśli mu rozkazano. Władcy Atlantydy wysłali swoich szpiegów, by kupili Turinga, lecz uczony nie chciał na to przystać. Wtedy uwięzili go i skradli plany wynalazku. Najstarszy z Atlantydów przejrzał je, wezwał innych i rzekł do nich: „Gdy będziemy mieli automat, spytamy go, jak unicestwić te potwory, które na zawsze chcą usunąć wojny”. A drugi władca, siwy i poważany przez wszystkich, dodał: „A także powie nam, jak odzwyczaić naszych poddanych od myślenia, bo ludzie myślący niechętnie umierają dla chwały naszego złota”. Słowom tym wszyscy przyklasnęli i postanowili: zbudujemy Wielki Generalny Automat Turinga, a wtedy staniemy się wszechmocni i nikt na świecie nie zdoła się nam oprzeć.

Za czym wezwali siedem tysięcy rachmistrzów (bo wtedy ludzie liczyli w głowie), żeby obliczyli, ile złota trzeba na opłacenie budowy, a potem zgromadzili siedem tysięcy inżynierów i konstruktorów, którzy przez siedem lat kreślili plany. Zanim jeszcze zostały ukończone, pierwsze brygady robocze wyruszyły na przygotowane obszary. W Alamogordo, w sercu wielkiej piaszczystej pustyni Nowego Meksyku, zgromadzono siedem razy po siedem tysięcy robotników. Mieszkali w barakach z blachy, cierpiąc w nocy lodowaty ziąb, a w dzień okrutne gorąco. Słony piasek wyżerał im płuca i oczy, dziesiątkowały ich choroby, więc na miejsce umarłych spędzano coraz nowych i tak ryli wielkie doły pod fundamenty, kuli w skałach szyby i galerie, a ponad nimi kroczyły długoszyje koparki, podobne do gadów sprzed stu siedemdziesięciu milionów lat. I trwała ta budowa siedem lat i jeszcze siedem, aż po czternastu latach sto tysięcy akrów powierzchni pokryły metalowe wieże i gmachy, otoczone wysokim murem, i nadszedł dzień, w którym odpłynęły resztki tych, co przeżyli tytaniczną pracę i bramy zawarły się.

Place budowy opustoszały, nastała cisza, tylko wiatr gwizdał wysoko w rozpiętych drutach, a po żwirowanych ścieżkach kroczyli strażnicy z psami. Tak było przez siedem dni, aż ciemną, bezksiężycową nocą stanął pod wschodnim murem wehikuł, zwany automobilem pancernym, i wysiadło z niego ośmiu ludzi, którzy rządzili Atlantydą. Pierwszy miał jej żelazo, drugi — węgiel, trzeci — naftę, czwarty — komunikację, piąty — zboże i mięso, szósty — elektryczność, a siódmy — armię.

Spod ziemi wyszedł na ich spotkanie główny inżynier budowy i nisko się skłonił. Władcy wysiedli z auta i ujrzeli kołyszące się wysoko za murami lampy, zawieszone na drucianych linach, a w ich niespokojnym świetle — czarne bloki i wieże, stojące jedne obok drugich, jak szeregi żołnierzy, a była to tylko widoma na powierzchni ziemi, niewielka część Generalnego Automatu Turinga, który rozpościerał się głęboko pod gruntem, w galeriach i halach, wydrążonych w skałach pustyni. Straże zbliżyły się z dwu stron, rozsunęły czarne drzwi w murze i przybysze weszli do wnętrza, gdzie czekał na nich oszklony wagonik, który zaraz ruszył.

Jechali przez sale z zimnym, niebieskim światłem i gmachy jakby obrócone w dół i wpasowane w skałę, a nad ich głowami ciemniał nieprzejrzany gąszcz kabli, obciążony wielkimi grzybami izolatorów. Mijali wpuszczone w ściany gniazda dławnic, przecinali skosem szyby, w których czuwały dozorujące automaty w pancernych kapturach, i pojazd zagłębiał się coraz bardziej, inżynier zaś objaśniał im wszystko i mówił, że samych tylko głównych nastawni mieści się w podziemiach więcej, niż jest sekund w życiu ludzkim. Jechali dalej, opadając z kondygnacji na kondygnację, za szkłem wiły się korytarze, wzrok ginął w lesie przewodów, wagonik przemykał pod grubymi rozdrzewieniami miedzi, czasem z głębi zamrugało rubinowe światełko, mrok gęstniał, ciemność stawała się coraz większa i wagonik, turkocąc, opuszczał się niżej i niżej.

A cały ten nieobjęty i niezmierzony labirynt był martwy; ani jeden impuls prądu nigdy jeszcze nie przepłynął przez miliardowe skręty żył oplatających miedziany mózg machiny. Jechali długo, nareszcie za szybami zamigały lampki oświetlające wilgotną skałę tunelu, wagonik szarpnął i stanął. Byli u celu. Bo pod tą straszliwą budową, w jej ostatnim, najgłębszym wnętrzu znajdowała się niewielka, opancerzona komnata jajowatego kształtu. Tam weszli. W czarnych ścianach widniały zegary kontrolne, siedemset siedemdziesiąt i siedem zegarów, a pośrodku — wzniesienie. Na nim czarny mikrofon i przycisk pod kołpakiem z diamentów — nic więcej. Stąd miało się wydawać rozkazy Wielkiemu Generalnemu Turingowi.

Inżynier tłumaczył, że machina może równie dobrze hodować egzotyczne kwiaty, jak zakładać ogrody i zabijać ludzi. Nie miała żadnych urządzeń zabezpieczających, jak nasze współczesne automaty, wcale nie była do nich podobna. Był to dziki, barbarzyński, milion razy od piramidy większy automat.

Więc stanęli tam i nastała cisza. Chociaż pod stropem płonęło siedem świeczników, czarne ściany wchłaniały blask. Właściwe uruchomienie Turinga miało nastąpić w przyszłości, ale najstarszy inżynier, pragnąc wkupić się w łaski władców, podsunął im myśl natychmiastowej próby. On sam już od lat żył w gorączce oczekiwania, a u dna jego myśli drzemała jedna, którą taił, bo pojmował, że ten, kto stanie u mikrofonu uruchomionego Turinga, stanie się potężniejszy od asyryjskich i babilońskich magów, którym usługiwały demony. Więc kiedy pierwszy władca rzekł: „A co trzeba zrobić, żeby on zaczął działać?” — odparł: „Panie, przyciśnięcie tego tutaj czarnego guzika wznosi zapory w tamach, a wtedy wody rzeki świętego Juana wpadną w leje siedemdziesięciu siedmiu turbin i powstanie prąd, który nasyci metalowe wnętrzności Turinga, a wtedy jego organy zaczną bić elektrycznym tętnem”. Wówczas ów władca wzruszył się nieco, bo lubił rzeczy wielkie i dziwne, i niby od niechcenia tłustym, białym palcem nacisnął guzik. A wtedy zagrały światła, wszystkie zegary zadrżały, lampy otwarły czerwone oczy i spojrzały na nich, a nad ich głowami przestwór stu tysięcy akrów poruszył się i wzdrygnął.

Machiny wirowały i sapały, tysiące rur próżniowych rozżarzało się szkarłatem, przekaźniki chodziły tam i na powrót i przez wszystkie cewy, solenoidy, uzwojenia przepłynął prąd. Ale w czarnej komnacie widać było tylko nieruchomo oświetlone tarcze zegarów, a w głośniku rozległ się głuchy szum, bo miedzianomózgi potwór został już powołany do życia, ale jeszcze spał i jakby chrapał.

Wtedy władcy pojęli nagle, że stoją przed istotą wszechmocną, że to jest Bóg, którego sami stworzyli, i kiedy wydadzą mu rozkaz, zrobi wszystko, a kiedy przystanęli nad tym słowem, przelękli się we własnych sercach, jak od patrzenia w przepaść, bo nie przywykli do tego, żeby można wszystko.

Każdy myślał, że na jego rozkaz automat zniszczy fortunę i życie innych sześciu, ale odganiał tę natrętną, uprzykrzoną myśl dla dobra nowej wojny, którą razem postanowili. A ósmy z nich miał osiemnaście lat i był synem władcy żelaza, najbogatszego ze wszystkich, bo z żelaza wytwarzało się narzędzia do zabijania. Władca ten umiał sprzedawać za złoto krew jak nikt inny, a w jego hutach biły tysiące stalowych młotów po to, żeby w dalekich ziemiach przestawały bić tysiące serc. A jego syn był jeszcze chłopcem, bladym i melancholijnym. Znał on smak wszystkich owoców Ziemi, wszystkich trucizn drażniących ospałe nerwy i wszystkich rozkoszy, które można dostać za złoto. Dlatego świat wydawał mu się pełen bezbrzeżnej nudy i w poszukiwaniu nieznanych wzruszeń chętnie pogrążał się w labirynty ciemnych filozofii. Nikt ze stojących bez ruchu nie ważył się przemówić, przytłoczony własną nicością wobec machiny, i wsłuchiwał się tylko w miarowy szum prądu, który brzmiał teraz, jakby potwór oddychał w czujnym, posłusznym oczekiwaniu. A wtedy ów blady chłopiec postąpił znienacka naprzód i spytał:

— Po co my żyjemy?

Ojciec jego żachnął się, chciał go strofować, lecz nie otworzył jeszcze ust, gdy Turing ruszył. Światła zaczęły się chwiać, blask rzedniał, ciemność ścian podpełzła ku nim i znowu się cofała, aż naraz z głośnika wybiegło żelazne westchnienie, za nim drugie, trzecie, czwarte, coraz gwałtowniejsze. Podłoga zadygotała, podniósł się z niej kurz, nogi gięły się wstrząsane straszliwymi podrzutami, aż naraz w burzy chrobocącego zgrzytu wszyscy razem rzucili się do drzwi depcząc się i szamocząc w panicznej ucieczce, albowiem zrozumieli: maszyna się śmiała…


PIOTR Z GANIMEDA

Dawno już nie wspominałem o Piotrze, ale też stan jego nie ulegał zmianie przez całe dwadzieścia miesięcy, jakie upłynęły od pierwszej operacji. Uratowała mu życie, nic więcej. Blizny, jakie wytworzyły się w jego mózgu, zatamowały krążenie myśli. Nie mógł mówić, pisać, czytać, ponadto cierpiał na ślepotę korową. Nie znaczy to, że nie widział, owszem, jego oczy reagowały na światło, lecz mózgowy ośrodek wzroku był jakby wyspą oddzieloną od stref pamięci bliznami, tak więc Piotr dostrzegał tylko niepojęty chaos barwnych plam i kształtów. Zupełnie bezradny, poruszał się właśnie jak ślepy i stan ten trwał aż do następnej operacji, którą przeprowadziliśmy w drugim roku podróży. Rekonwalescencja ciągnęła się długo. Piotr odzyskiwał sprawność umysłową powoli i z trudem. Nie tyle zaczął mówić, ile nauczył się tego na nowo. Byłem towarzyszem jego wieczornych zajęć; spędzane z nim godziny wymagały wiele cierpliwości i wysiłku, lecz nie żałowałem ich, tak sowicie się opłacały. Pod koniec drugiego roku Piotr nieomal nie różnił się już od każdego z nas, jeśli nie brać pod uwagę tego, że większość faktów swojej przeszłości znał jak rzeczy wyuczone, a nie przeżyte. Jego własną historię opowiedzieliśmy mu tak, jak ją nam drogą radiową przekazała Ziemia; opóźnienie sygnałów nie miało na szczęście znaczenia, gdyż w czasie, kiedy goniły okręt, były jeszcze dla Piotra nieużyteczne.

Młodzieniec siadał już w głębokim fotelu, był bardzo wychudły, lecz z każdym dniem przybywało mu sił i coraz częściej wspominał o swoim zamiarze przyłączenia się do grupy młodzieży studiującej kosmonautykę; chęć tę witaliśmy z prawdziwym zadowoleniem, w przekonaniu, że praca najpełniej pozwoli mu wrócić do normalnego życia. Uzna wszy, że już może dowiedzieć się wszystkiego, co się z nim działo w ciągu dwu lat, tym bardziej że nieświadomość losów z tego okresu niepokoiła go, opowiedzieliśmy mu z Ter Haarem, w jaki sposób znalazł się na Gei.

Bardzo ostrożnie wspomniałem o pamiętnym eksperymencie przy badaniu jego mózgu. Piotr wysłuchał tego spokojnie, choć później ożywił się i oczy poczęły mu błyszczeć, tak że obawiałem się, czy nie wraca nerwowa gorączka, która trapiła go przez długi czas. Wieczorem oświadczył, że pragnie tym, którzy uratowali mu życie, opowiedzieć jedyne swe ocalałe wspomnienie. Zrazu próbowałem go odwieść od tej myśli, lecz powracał do niej tak uporczywie, że po naradzie z Anną i Schreyem przystaliśmy na to. Oprócz lekarzy i Ter Haara był przy opowieści obecny także Ameta, którego towarzystwo w zadziwiający sposób krzepiło zawsze naszego chorego. Piotr mówił krótkimi zdaniami, często przerywając, i pytająco spoglądał to na mnie, to na Annę, jakby w milczącej nadziei, że domyślimy się, jakie słowo trzeba mu właśnie podpowiedzieć; jego opowieść chromała, poprzedzielana długimi przystankami. Niekiedy zamyślał się i we wzbierającym milczeniu z zamkniętymi oczami usiłował wywołać w sobie jakiś zmętniały, zatracony szczegół. Czasem udawało mu się to, a czasem potrząsał głową z małym, bezradnym uśmiechem, który oznaczał „zapomniałem”. A jednak mimo to, a może właśnie dlatego, historia ta, którą rekonstruował na naszych oczach, tak jak ktoś powracający w rodzinne strony tylko siłą wyobraźni odtwarza wizerunek domu ojczystego, obróconego w perzynę, i stojąc na rumowisku coraz podnosi jakiś szczątek i odczytuje zeń tylko dla niego widzialny kształt całości, może właśnie dlatego opowieść ta wstrząsnęła nami, surowa i prosta. Przekazuję ją wam nie w owej kalekiej formie, w jakiej sam ją słyszałem, lecz przepisaną od nowa, z lukami wypełnionymi dzięki wieściom ziemskim. Oto jest historia Piotra z Ganimeda, rozbitka próżni gwiazdowej, jedyne wspomnienie, które okazało się silniejsze od katastrofy.

Wczesną młodość spędził podobnie jak malcy w jego wieku. Do siedmiu lat mieszkał u dziadków, w wielkim Rezerwacie Eurazjatyckiego Parku Natury na podgórzu pamirskim, i tylko dwa miesiące w roku przebywał w starym domu rodziców nad Wisłą. Później rozpoczęła się szkoła, to znaczy nieustanne podróże po ziemskich morzach i lądach, połączone z nauką geografii i geologii, zwiedzanie starych muzeów i zbiorów przy wykładach historii, wycieczki górskie, letnie wyprawy z biegiem rzek, pierwsze loty rakietowe w towarzystwie wychowawców i kolegów, samodzielne eksperymenty fizyczne i chemiczne, oglądanie modeli planetarnych w Dziecięcym Parku Próżni, wreszcie pierwszy dwutygodniowy pobyt w obserwatorium na Szóstej Stacji Kosmicznej.

Był to czas płomiennych snów i marzeń o odkryciach, o niezwykłych przygodach i groźnych siłach dalekich krajów i planet, z którymi będzie walczył do zwycięstwa. W miarę jak rósł i ciekawość świata z zabawy przemieniała się w naukę, wszystko wokół stawało się zrozumiałe, a chłopięce rojenia o walkach i przewagach uchodziły w sfery coraz dalsze i mniej realne. Studiował już podstawy powszechnej wiedzy i wierzył, że tajemnice, jeśli w ogóle istnieją, kryją się chyba tylko w najodleglejszych zakątkach wszechświata. Gdy skończył siedemnaście lat, rozpoczął odwiedzanie rozlicznych politechnik, instytutów, pracowni, aby poznając niezmierzone dziedziny działalności ludzkiej, odkryć tę, której poświęci się na zawsze. Zrazu przychylał się do studiów astronomicznych, dopóki nie trafił do wielkiego Instytutu Astronautyki Ogólnej i Doświadczalnej.

Po trzech latach ukończył wstępny kurs i jął przygotowywać się do następnego, cztery lata liczącego etapu badań bardziej samodzielnych. Przeżył wtedy pierwszy triumf — i pierwszą klęskę. Profesor Dyaadik, oceniając wyniki pracy swoich uczniów, uznał go za rokującego największe nadzieje, lecz rychło radość została zaprawiona goryczą. Poniósł klęskę w walce z nieznaną siłą, którą odkrył nie na dalekim globie, lecz w sobie samym.

Poznał młodą dziewczynę, swoją rówieśnicę, studentkę jak on. Połączyły ich wspólne zainteresowania i nadzieje; po roku byli już przyjaciółmi. Stali się sobie bliscy. Myśli ich — nieraz stwierdzali to ze śmiechem — poruszały się po równoległych torach, a uczucie, rodzące się w jednym przy słuchaniu muzyki czy oglądaniu dzieł sztuki, jak gdyby dopełniało się w drugim. W tym czasie pracował intensywniej niż kiedykolwiek. Napotykając przeszkody nigdy dawniej nie odczuwał takiej pewności zwycięstwa, nigdy nie atakował ich z taką pasją i uporem, ale ostateczne rozwiązanie zamiast ulgi przynosiło niepokój. Nieustannie szukał dodatkowych zajęć, nowych zagadnień, tematów. To znowu nachodziła go nieprzemożna chęć samotnej wyprawy w góry; dokonał wtedy kilku śmiałych, lekkomyślnych nawet, bardzo trudnych przejść, aż pewnego wieczoru, kiedy został z nią sam w laboratorium i patrzał, jak odwrócona tyłem krzątała się, lekka i silna, przy aparatach, niespodzianie i tak nagle, że serce w nim zamarło, pojął, że te zmagania, pasje i ucieczki, niepojęte zapatrzenia, palące sny, nie wysłowione tęsknoty i krążenia, że wszystko to tłumaczy jedno słowo: miłość.

Nie od razu i nierychło jej to powiedział; wreszcie przyszła ta chwila i rzecz skończyła się, gdyż ona, lubiąc go, ceniąc, poważając, nie kochała. Po decydującej rozmowie nie widział jej przez kilka miesięcy, a gdy się spotkali, nie mówił już nic. I — co dziwniejsza — nie myślał o niej prawie nigdy. Tylko rzadko, kiedy nocą ślęczał nad rozłożonymi arkuszami przy nisko opuszczonej lampie, między dwoma etapami dociekania wzrok wypadał czasem z oświetlonej płaszczyzny papierów za brzeg stołu, gdzie rozpoczynał się mrok, pusty i czarny jak przestrzeń międzygwiezdna. Trafiała go wtedy błyskawica żalu tak silna, że tracił dech. Garbił się, opuszczał głowę i wracał do rachunku, tępo powtarzając ostatnie nakreślone wyrazy, i znowu wszystko cofało się i zamykało gdzieś w głębi.

Minął następny rok studiów i jeszcze jeden. Piotr przystąpił do pracy dyplomowej. Zamieszkał w jednym z oddziałów pozaziemskich Instytutu, w placówce astronautycznej na Księżycu. Tam ukończył pracę i przybył na Ziemię, żeby złożyć ją w ręce swego wychowawcy, Dyaadika. Pragnął wrócić tegoż dnia, ale spotkał starszego kolegę, który półżartem powiedział mu: „To brzydko, że się u nas nie pokazujesz. Moja córeczka wciąż czeka obiecanej bajki”. „Jeżeli obiecałem, to przeproś i powiedz, że jutro przyjadę” — odparł serio Piotr. Miał kilka godzin czasu, poszedł więc do wielkiego parku leżącego przy Instytucie i tam spotkał tę, której nie widział od dwu lat. Ucieszyła się bardzo i zaproponowała mu wspólną wycieczkę. Polecieli do jednego z pobliskich rezerwatów. Do zachodu słońca chodzili po wrzosowiskach, ona zrywała kwiaty i uwiła ogromny bukiet. Nareszcie, rozgrzani słońcem, zmęczeni, przysiedli na południowym stoku wzgórza pokrytego wysoką, bujną trawą. Słońce skryło się już za widnokręgiem, w liściach zaszumiał podmuch zwiastujący chłód nocy. Nagle chmury północnego wschodu objął nieznośny dla oka blask. Strzeliła w nie oślepiająca smuga, wzniosła się w zenit i znikła. Po długiej chwili z wysokości zaczął opadać narastający łoskot, podobny do gromu dalekiej burzy.

— To był ostatni księżycowy — odezwała się dziewczyna. — Odleciał bez ciebie; zostaniesz przez jutro?

Nie odpowiedział. Mrok wciąż gęstniał. Twarz siedzącej zacierała się, jak rzeźba wygładzona przez ciemną wodę. Jakiś czas świeciła jeszcze fosforyczną plamą, aż zgasła. Noc rozdzieliła ich tak, że nie widzieli już, czy u stóp krzaka jest jeszcze jakaś żywa istota, i milczał w obawie, że przemówi do pustki. Siedział bez ruchu, oślepiony ciemnością, wzrok błądził bezradnie — zdawało się, że samo powietrze zmienia się w nieważką substancję, omotującą wszystko bezkształtnymi kokonami. Dochodził go tylko szelest ocierających się o siebie, niewidzialnych liści, to głośniejszy, to słabszy. W tym sypkim, nieustającym odgłosie było coś niewypowiedzianie obojętnego i przez to okrutnego.

Milczenie panowało długo. Nareszcie dobiegł go szelest inny, żywszy: wstała.

— Musimy już iść — odezwała się tłumiąc głos, jakby ktoś stał w pobliżu. — Jest już późno…

— Szkoda, że nie wziąłem heliplanu, polecielibyśmy — odparł wstając.

— O, to nic… ale nie wiem, którędyśmy przyszli, Piotrze.

— Zorientujemy się wedle gwiazd i poszukamy organowca. Biegnie gdzieś niezbyt daleko. Tędy, na górę. Widzisz Wielki Wóz? Tam, a dalej Polarna.

Znaleźli się na szczycie wzgórza — łagodnie pochylonej, łysej kopule. Słabe migotanie gwiazd wzmagało tylko ciemność. Wytyczywszy kierunek marszu poczęli schodzić w dół. Nogi zagłębiały się w wysokiej, skrzypiącej od rosy trawie.

— Czy słyszałeś już — spytała po chwili — że wyrzucanie wody z oceanów poza granice Ziemi zostało wstrzymane?

— Chodzi o ten plan zwiększania powierzchni lądów?

— Tak, ale dotąd wyrzucało się wodę bezużytecznie, a teraz przyszły do nas projekty z Instytutu Areologii, żeby ta wodą nawadniać suche planety… Uważaj, tu jest, zdaje się, jałowiec, ukłułam się. O, już zaczyna się dróżka. Gdzieś nią chyba dojdziemy. Tak więc profesor wszystkich nas rzucił na nową robotę. Nadzwyczaj ciekawa.

Ścieżka, którą szli, wiodła wśród wysokich, nie przystrzyżonych żywopłotów. Na zakręcie z lewej strony otworzył się widok na rozległy, szeroki przestwór. Bardzo daleko, w podniebnych wysokościach sunął świecący obłok, potem zatrzymał się i popełzł z powrotem.

— Widzisz — wskazała go towarzyszowi — to Pozdena robi swoje doświadczenia… Szkoda, że nie zostajesz dłużej… Pokazałabym ci wszystko nowe… dużośmy ostatnio zrobili.

— Nie — odparł niecierpliwie. — Nie powinienem był tu przyjeżdżać — wyrwało mu się. Przystanęła. Drobne listki żywopłotu miały bardzo jasną, niemal świecącą spodnią stronę i kiedy podmuch wiatru odwracał je, wydawało się, że z ciemności patrzą dziesiątki białawych oczu. Nie widział jej, tylko w słabych podmuchach listki to odwracały się, to opadały, i to niespokojne trzepotanie jak gdyby widmowych płomyczków niewyraźnie obrysowywało jej postać.

— Dlaczego, Piotrze? — spytała cicho.

— Nie mówmy o tym — poprosił. Poczuł się raptem bardzo zmęczony. Nie mówić, nie myśleć, tylko iść tak z nią przez tę ciemność, iść, iść…

— Piotrze… myślałam, że… Nie chciałam przecież, rozumiesz… Myślałam, że przez te dwa lata… — Nie dokończyła.

— Że zapomniałem?

Uśmiechnął się niewidzialnym uśmiechem. Czuł tylko wielki, kojący spokój tej nocy, nic więcej.

— Nie mów tak — dodał tonem, jakim mówi się do dziecka. — Nie rozumiesz tego… i ja nie rozumiem, ale… daj rękę.

Wyciągnęła dłoń. Pochwycił ją w mroku. Stali w najciemniejszym miejscu, jakby ich ciała uległy unicestwieniu. Głosem, jakiego jeszcze nie słyszała, tak lekkim, że ledwo wznosił się nad ustający szmer liści, odezwał się:

— Wszystko, cokolwiek mi się zdarza, najpierw nie istnieje, potem nadchodzi, mija i znika, ale ty trwasz. Nie wiem, czemu tak jest, i nie pytam o to. Kształt twoich palców, ust, głowy jest mi dany, jak kształt moich własnych, nie wybierałem ich; są i nie dziwię się temu, chociaż czasem mogę się przeciw temu buntować… Ależ któż buntuje się naprawdę przeciw własnemu ciału?

Nie jesteś mi droga, jak moje ciało nie jest mi drogie, jest tylko niezbędne, bo bez niego nie mógłbym istnieć. Dotykam twojej ręki. Cóż to znaczy? Oto kostki, ścięgna, skóra, tak, to wszystko prawda, ale nieważna. Jak mam ci to powiedzieć? Nieśmiertelności nie ma. Wszyscy wiemy to i wszyscy tak myślimy. Ale teraz, w tej chwili, jest nieśmiertelność. Bo czuję twoją rękę, to jest wyjaśnienie i odpowiedź. Dotykam twojej ręki, jakbym znał wszystkich zapomnianych, zgubionych, wszystkie tęsknoty ludzi, wszystkie światy, ich początek, dzieje i koniec… A cóż innego, jeśli nie to właśnie, jest nieśmiertelnością?

Milczysz? To dobrze. Nie mów „zapomnij”. Nie mów tak. Jesteś przecież rozumną dziewczyną. Więc gdybym zapomniał, to nie byłbym już ja, bo ty weszłaś we wszystkie moje rzeczy, zmieszałaś się z najdawniejszymi wspomnieniami, doszłaś tam, gdzie nie ma jeszcze myśli, gdzie nie rodzą się nawet sny, tam, gdzie są tylko ślepe przemiany materii, z których biorę początek, i gdyby ktoś wydarł cię ze mnie, zostałaby pustka, jak gdyby nigdy mnie nie było: musiałbym z siebie zrezygnować, zrzec się odpowiedzialności za własny los, a na to nie mam prawa. Wiesz, dlaczego wziąłem pracę w obserwatorium na przełęczy Tychona? Chciałem zapomnieć, ale kiedy patrzałem na błękitną Ziemię, było to, jakbym patrzał na ciebie. Myślałem, że odległość jest za mała, ale to była głupota. Bo ty jesteś wszędzie, gdzie patrzę… Wybacz, nie gniewaj się… ach, co ja mówię. Rozumiesz przecież, dlaczego to wszystko powiedziałem? Nie żeby przekonywać ani wyjaśniać — nie ma w tym nic do wyjaśniania, jak nie wyjaśnia się, dlaczego się żyje. Mówiłem dlatego, bo drzewa tracą i znowu odzyskują liście, bo kamienie, puszczone z ręki, spadają, bo światło ugina się, biegnąc blisko silnych gwiazd, bo lodowce niosą głazy, a rzeki — wodę…

To, co czuję, jest dla ciebie nieużyteczne, wiem. Ale kiedyś będziesz miała wiele rzeczy za sobą i mało przed sobą. Będziesz może szukała wśród wspomnień jakiegoś oparcia, czegoś, od czego zaczyna się rachubę lub na czym się ją kończy. Będziesz już całkiem inna i wszystko będzie inne, i nie wiem, gdzie będę, ale to nieważne. Pomyśl wtedy, że mogłaś mieć moją astronautykę równie jak moje sny i głos, i troski, i nie znane mi jeszcze pomysły, i moją niecierpliwość, i nieśmiałość, że w taki sposób mogłaś mieć świat po raz drugi. A kiedy będziesz tali myślała, nieważne będzie, żeś nie umiała czy nie chciała tego mieć. Ważne będzie tylko, że byłaś moją słabością i siłą, utratą i odzyskaniem, światłem, ciemnością, bólem — to znaczy życiem.

Bezwolnie rozchylonymi palcami jej dłoni dotykał, pochylając się, skroni i czoła.

— Czujesz ten twardy zarys? To kość. Kiedyś wynurzy się z ciała, swobodna i naga. Ale to nic. Bo chociaż wszystko jest zmianą w rzece kształtów, płynną formą atomów i ich strukturą, połączeniem atomów, siatkami atomów, a one czasem schodzą się, żeby stworzyć ciało człowieka, i znowu się rozchodzą — ta chwila pozostanie. Będzie trwała w pyle, w który zmieni się moja pamięć, zatrzymana na zawsze, silniejsza niż czas, niż gwiazdy, silniejsza niż śmierć.

Ostatnie słowa wypowiadał szeptem coraz cichszym, prawie niedosłyszalnym, aż zamilkł. Zdawało się, że przestał oddychać. Potem puścił jej dłoń, ostrożnie, jakby jej oddawał coś bardzo kruchego. Ruszył pierwszy. Ścieżka szła zrazu prosto, potem skręciła i rozdwoiła się. Wszedł w jej lewą odnogę. Napływały chmury, pokrywając coraz większą powierzchnię nieba, i wzmagał się wiatr. Szli milcząc, aż zza ściany żywopłotu dobiegł ich powolny klekot, który osłabł, kiedy zbliżyli się do jego źródła, a potem wzniósł się, jednostajny; szczękały ostrza niewidzialnych nożyc.

— Czy tam ktoś jest? — rzekł Piotr donośnie, zwracając się w tę stronę.

— Ja tu… jestem, Sigma Sześć — odpowiedział metaliczny baryton.

Piotr skierował się tam, lecz natknąwszy się na zwartą ścianę gałęzi kolczastych stanął.

— Sigma Sześć, jak dojść do ciebie? Czy tu jest droga?

— Jeżeli nie możesz… przejść, to jesteś człowiekiem. Idź dziesięć metrów prosto — odparł głos — tam jest przesieka.

— Sigma Sześć, daj sygnał.

W głębi zarośli zapłonęła amarantowa kula w zielone pasy. Oboje przedostali się przez niskie wycięcie żywopłotu. Pod nawisłymi gałęźmi stała tu na trzech płozach maszyna. Jedna z jej anten była oświetlona lampą sygnałową, reszta metalowej powierzchni, pokryta uciętymi gałązkami i grubokroplistą rosą, jak łzami, tonęła w cieniu.

— Sigma Sześć, gdzie tu jest organowiec? — spytał Piotr podchodząc do maszyny. Położył rękę na chłodnej pokrywie.

— Podstacja organowca… jest oddalona o czterysta metrów na północo–północo–wschód — odparła maszyna. Głos jej był coraz cichszy, słowa padały w odstępach.

— Jakaś zbłąkana sigma — powiedział Piotr do towarzyszki. — Wyładowana, zdaje się. Zauważyłaś, jak śmiesznie się jąka?

— Ja nie… jestem wy… wyładowana — odrzekła maszyna z metalicznym pochrzęstem, który zabrzmiał dziwacznie, jak odcień urażenia. — Ja… mam spalony… obwód modu… lujący. — Sapnęła jeszcze i umilkła.

Piotr ruszył we wskazanym kierunku, przytrzymując prężne witki, żeby nie uderzały idącej za nim dziewczyny. Rychło przez ciemność przecierać się zaczął niski, pomarańczowy brzask. Zarośla przechodziły w wielką równinę. Biegła nią rura kolei próżniowej, jej ściany wydawały matowe świecenie. Opodal wznosiła się stacyjka, okryta półokrągłym daszkiem. Tutaj od głównego toru odchodziła bocznica, złożona z coraz krótszych rur; całość przypominała ułożone na ziemi organowe piszczałki wielkoluda. Weszli na stopnie, wciąż zachowując milczenie. Piotr nacisnął guzik wzywający; dziewczyna oparła się o metalowe drzwi. Twarz jej była nieruchoma i zamknięta. Raz wargi jej drgnęły, potem otworzyła usta, jakby chciała coś powiedzieć, ale tylko odetchnęła. Nareszcie rozległ się sygnał i drzwi rozsunęły się, ukazując wnętrze malutkiego wagonika.

Wyciągnął rękę. Wykonała wtedy drobny gest, jakby nie chciała jej ująć, w końcu chwyciła jego dłoń i wyrzuciła pośpiesznie:

— Piotrze, wierz mi, chciałabym… wybacz mi…

— To ty mi wybacz — przerwał jej spokojnie. — Bywam nierozumny, zwłaszcza nocą…

— Nie pojedziesz ze mną?

— Nie. Przejdę się trochę, dobrej nocy.

Drzwi zamknęły się. Wagonik, wessany próżnią, przeskakując z jednego segmentu w drugi, nabrał szybkości; przez chwilę w szklistej osłonie falowało światło, potem uspokoiło się i znów był tylko pomarańczowy brzask, rozjaśniający mgławo najbliższe otoczenie. Spojrzał na zamknięte drzwi, jakby dziwiąc się jej niespodzianemu zniknięciu, potem zbiegł lekko w dół.

Niebawem znalazł się wśród zarośli. Długi czas szedł ślepo, czołem, policzkami i nie widzącymi oczami wyczuwając wiatr, który owiewał go tak samo jak ciemne kształty drzew i krzaków. Oddychał głęboko i przyśpieszał kroku. Wydało mu się, że słyszy pozostający gdzieś z tyłu za plecami, daleki, lecz potężny szum fal, jak gdyby wiele dni walczył z morzem, aż napotkał ląd, na który wyszedł, i idzie teraz w ciemność po piaskach nieznanego wybrzeża, nagi, wyczerpany, nie czując ani żalu za wszystkim, co pochłonął ocean, ani radości ocalenia.

Owładało nim coraz większe znieczulenie, zarazem wracała orientacja. Zaczynał już dostrzegać wygarbiony, ciemny kształt horyzontu i ciemniejsze jeszcze chmury nad głową. W rozdarciu jednej mrocznie błyszczała gwiazda. Mars — pomyślał i szedł dalej. Ręce same rozchylały gałęzie, mokre liście lekko i jakby niespokojnie muskały jego twarz. Ten delikatny, wciąż powtarzający się, ukradkowy dotyk pogłębiał spokój odpływania, odchodzenia, zamierania. Nagle, nie wiedząc jeszcze czemu, stanął. Poznał wielki krzak o liściach rozbłyskujących jasnymi spodami, miejsce, gdzie do niej mówił. Wtedy na myśl, że przez to miejsce przejdzie teraz sam, ogarnęła go trwoga, jakiej nie doznał nigdy. Cofnął się, opuścił głowę i potykając się pobiegł na oślep. Roztrącał gałęzie, niewidzialne witki chlastały go po twarzy, po ciele, pulsy rozłomotały się, biegł w mrok, aż poczuł, że nic nie stawia mu już oporu. Pas zarośli skończył się. W tej pustej przestrzeni stanął równie nagle, jak pobiegł.

Przed kim uciekam? Przed sobą? — pomyślał. — Muszę coś zrobić, myśleć logicznie, spokojnie, rozwijać w pamięci jakiś teoremat, bo…

Oddychał coraz głębiej, ale i równiej. Wielki, jednostajny wiatr rozdymał chłodem płuca, rzeźwił, noc była ciemna i bezbrzeżna. Ostatnia gwiazda zgasła w chmurach. Nie widział nic, nie słyszał nawet wiatru, nawet ciszy. Powoli przykląkł i osunął się na ciężką od wilgoci trawę. Ramię napotkało jakąś twardą, pionową płaszczyznę, o którą oparł się przekazując jej swój bezwład, zbyt obojętny, by stwierdzić, co to jest. Nachodziły go zmieszane strzępy wspomnień tej nocy. Tracił władzę nad pamięcią, potok skojarzeń biegł chaotycznie, plątał urywki zdań, intonacje głosów, pokłębione obrazy. Wtem usłyszał jej głos: „Piotrze…” — złudzenie było tak silne, że powietrze zdawało się drżeć jeszcze, wypełniając pustkę pozostałą po tym głosie. Wyrwał mu się głuchy odgłos, ni to jęk, ni szloch. Wtedy z góry, z nieznanej wysokości, dobiegły powoli wypowiadane słowa:

— Człowieku, co robisz?

Ujrzał ciemne, wielkie, zmętniałe od chmur niebiosa, z których — pomyślał — przed wiekami wypędzono Boga; ucieczkę słabych i pokonanych. Teraz słyszał tony własnego serca: rozlegały się w wielkiej ciszy, jakby pracowało w głębi opuszczonego, zamkniętego domu; pierwsze uderzenie, dźwięk wyrzucanej krwi i jego echo, potem krótka cisza. Nie w uderzenia tętna począł się wsłuchiwać, lecz w tę ciszę, jakby pragnął przedłużyć ją, żeby te dwa rytmiczne, głuche, powtarzające się tony nadchodziły coraz rzadziej, żeby ta cisza rosła…

— Człowieku — ponownie ozwał się nad nim nie wiadomo skąd płynący, niski, powolny głos. — Czy zabłądziłeś?

Piotr milczał.

— Czego chcesz? Pytaj, będę odpowiadać.

Piotr siedział wpół skulony, z ramieniem ciągle wspartym o niewidzialną, twardą ścianę za plecami. Bark drętwieć poczynał od zimnego dotyku. Był jak wyrwany z kamiennego snu, ale słyszał wszystko, co się działo. Wyszeptał:

— Czemu tak jest?

— Nie rozumiem. Powtórz zdanie. Jeżeli zabłądziłeś, wskażę ci kierunek.

— Nie mam dokąd iść.

Znowu zapanowała cisza. Wiatr, płynący z góry, trafiał wilgotne, zimne czoło Piotra. Poczęła go opanowywać niejasna chęć przedłużenia tej pustej, niepotrzebnej i koniecznej zarazem rozmowy. Nie było w nim teraz nic, zupełnie nic, pustka ta była większa od poprzedniego bólu i wymijające się, wichrowate zdania pytań i odpowiedzi jakoś ją wypełniały. Cisza znowu rosła. Było tak, jakby jednocześnie śnił i trwał na jawie. Znowu słyszał jakby wyzwolone z ciała tony swego serca. Był we wnętrzu podwodnego statku, który opadał wraz z nim w bezdenną głąb. Czuł ciemny bezmiar wód otaczających ściany, coraz większy i większy, jak naciska je, wgniata stalowe blachy, włamuje się bezdźwięcznie, czarną, zimną tonią wypełnia grodź po grodzi. Już tylko jedno miejsce było powietrzne. Tam biło jego serce w wielkim oczekiwaniu chwili, kiedy pęknie ostatnia przegroda. Statek wciąż opadał. W tym półmajaczeniu wyciągnął dłoń, aby dotknąć stalowej przegrody, w której istnienie uwierzył na chwilę, aby zbadać, czy się już ugina. Palce omknęły się po zimnej stali, ale to nie była ściana. Nie był na statku, nie ginął. Nie miał na co czekać.

— Czego chcesz? Powiedz, człowieku — znowu odezwał się głos.

— Nie chcę nic. Nie możesz mi pomóc.

— Dlaczego? Nie rozumiem. Czy zgubiłeś coś? To śmieszne pytanie dziwnie poruszyło Piotra.

— Tak — odparł — zgubiłem.

— Co zgubiłeś?

— Wszystko.

— Wszystko? To nic. Możesz mieć każdą rzecz znowu.

— Tak mówisz? Każdą rzecz? Cały świat?

— Świat jest ludzi. Jest więc i twój.

— Świat staje się bezużyteczny, jeśli się go z nikim nie dzieli.

— Nie rozumiem. Powtórz zdanie.

Piotr zaczynał niejasno pojmować, z kim prowadzi tę dziwną rozmowę. Trzeźwiał. Wracała przytomność, a z nią ból.

— I tak nie zrozumiesz — rzekł. — Nie możesz mi pomóc.

— Jestem po to, żeby ci służyć.

— Wiem. Możesz robić rzeczy użyteczne… ale ja, my cenimy nad rzeczy coś, co jest ci niedostępne, wiesz? Nie mam nic, nic, a jednak mogę ofiarować innym bardzo wiele. Nikt nie może dać więcej od tego, co stracił wszystko. Nie rozumiesz, prawda?

— Nie — odparł głos jakby pokornie czy niechętnie, ale to chyba zwidziało się Piotrowi. Nie wiedząc sam czemu, zerwał się nagle i zwrócił w stronę, z której płynął głos.

— Słuchaj… — powiedział nagle szeptem. — Jesteś Sigma, wiem. Słuchaj…

— Słucham cię.

— Zabij mnie!

Zapanowała cisza, w której z jednostajnym szumem wiatru mieszał się podobny do łkania oddech człowieczy.

— Nie rozumiem. Powtórz zdanie.

— Jesteś maszyną, która służy ludziom. Masz mechaniczną pamięć i każde zapisane w niej wspomnienie możesz zatrzeć, jakby go nigdy nie było. Nikt się nie dowie; nikomu to nie zaszkodzi. Sigma, ratuj mnie! Zabij mnie, słyszysz?!

— Nie rozumiem. Co znaczy „zabij”?

W Piotrze jak gdyby coś pękło. Zatoczył się na metalowy, płaski grzbiet machiny i odskoczył w tył.

— Nie! — jęknął. —Nie! Nic nie mówiłem. Milcz! Nic nie mów. Zapomnij! Zapomnij! Słyszysz?!

Dyszał. Powietrze łkało mu w krtani.

— Jesteś z metalu… maszyna… martwa… Nie czujesz nic, nie wiesz, nie wiesz, co to rozpacz, męka, nie wiesz nic. Jak dobrze… Ja… nie mam teraz sił. Nie mam, ale wiem, muszę mieć, a to już dużo… Ja… zapomnij tę rozmowę, Sigma, słyszysz?

— Nie zapomnę — odparła maszyna.

— Dlaczego?

— Mam spalony obwód. Kiedy mnie naprawią, zapomnę.

Piotr zaśmiał się.

— A tak? Dobrze. Może i mnie naprawią, może i ja zapomnę…

Zawrócił i poszedł przed siebie. Przedzierał się przez gęste krzaki, aż stanął na skraju pola. Włosy, ręce, ubranie miał nasiąkłe wilgocią.

Przeciągnął dłonią po twarzy, chłód orzeźwił go. W chmurach przecierał się fioletowy przedświt. Wstawał nowy dzień. Z mgieł wynurzały się sylwety drzew, wiatr zamarł, była wielka cisza. Ziemia rozpościerała się ogromna, bezbarwna, jakby spopielona nocą. Gdzieś pod widnokręgiem zamigotało światełko domu, drżąca ziemska gwiazdka, od której oczu nie mógł oderwać. Ludzie czuwali tam, praca toczyła się jak zawsze. Na dalekich lotniskach siadały statki. W pracowniach skupione twarze pochylały się nad instrumentami. Jego koledzy w obserwatorium Tychona rzucali na stalową podłogę pokryte szronem skafandry i spoglądali na tarczę zegara. Oczekiwali go. W dalekiej Sylistrii był już ranek; mała dziewczynka mówiła do matki: „Nie pojadę z ciocią na wycieczkę, bo dziś przyjedzie wuj Piotr i opowie mi bajkę”. Wtedy Piotr podniósł ręce do twarzy, przetarł oczy i począł iść w stronę stacji, zapatrzony w rozjaśniający się przestwór, jak gdyby oddawał się pod opiekę pogodnemu krajobrazowi.

Skończywszy opowieść, młodzieniec, znużony, rychło usnął. Dałem znak towarzyszom, by wyszli; przez chwilę staliśmy jeszcze z Anną u łóżka. Oddech jego stawał się powolniejszy i głębszy, przygarnięta do piersi ręka wykonała drobny, nieśmiały gest, jakby gładziła coś, potem osunęła się i znieruchomiała na skraju posłania.

Towarzysze stali w sieni pod wielką araukarią. Wiedziony nagłym impulsem pchnąłem drzwi mego mieszkania.

— Chodźcie do mnie — powiedziałem tłumiąc głos, choć do separatki Piotra nie mógł się stąd przedostać żaden dźwięk.

Weszli. W pokoju był już późny wieczór i ocean za oknami granatowiał, nie zapaliłem jednak światła. Usiedliśmy, każdy przygodnie, zwróceni ku błękitnemu mrokowi na dworze; nad horyzontem jaśniał wysoki, srebrnawy pióropusz światła zodiakalnego i gwiazdy wykluwały się, nieprawdziwe, lecz jakże piękne, drżące, ziemskie gwiazdy.

W pozornym chaosie toczonej rozmowy i w długich niedomówieniach nie było przypadku, bo myśleliśmy o tym samym. Nagle drzwi otwarły się z rozmachem, aż wiew powietrza poszedł na pokój; przyszedł Nils Yrjöla, który odwiedza mnie czasem wieczorami.

Zrazu usiłował zrozumieć padające uwagi, ale nie znając ich przyczyny, spytał wreszcie głośno:

— Przepraszam, czy można wiedzieć, o czym mówicie?

— Pamiętasz może — odparłem — jak opowiadałem ci o badaniu Piotra i o tej nagłej przemianie prądów mózgu, kiedy Anna spytała go…

— Pewno, że pamiętam — przerwał mi Nils. Jego chłopięcy, zwarty profil rysował się na tle szyby, ciemniejszy od zaokiennego mroku.

— Wiesz, Piotr opowiedział nam tę historię, to ocalałe wspomnienie; to była miłość.

— I tak dumacie nad tym po ciemku? — spytał Nils.

— Tak. To była, widzisz, miłość rzadka i smutna — nie odwzajemniona.

— Aha, nieszczęśliwa miłość. — Chłopiec pochylił głowę, po chwili zaś rzekł, a ton lekkiej przekory zabrzmiał w jego głosie:

— Tak, zdarza się nieszczęśliwa miłość. Czytałem o tym. Są rzeczy ważniejsze, ale rozumiem, że to się zdarza. W przyszłości takie wypadki na pewno zostaną rozwiązane.

— Co masz na myśli? — spytałem, a Nils odparł:

— No, zwyczajnie, można będzie w jakiś sposób odmienić psychikę tego człowieka…

— Żeby się „odkochał”? — spytał ze swego kąta najpoważniej w świecie Ameta.

— Można i tak, ale niekoniecznie. Można by też zmienić psychikę tego drugiego człowieka. Czytałem, że można dowolnie wywoływać instynkt macierzyńskiego przywiązania u zwierząt, wstrzykując im odpowiednie hormony. Jest to chemiczne działanie na korę mózgu, więc choć u człowieka będzie pewno trudniej, nie ma zasadniczej różnicy…

— Tak sądzisz — rzekł Ameta, a Schrey powiedział:

— To nie jest takie proste, mój Nilsie.

— Dlaczego?

— Czytałeś o tym — rzekł Schrey. — Czytałeś i już wiesz? Jest taka komedia Archiopa Gość, w której na Ziemię przybywa bardzo inteligentny Marsjanin, pozbawiony całkowicie zmysłu słuchu. Zapoznaje się z naszą cywilizacją i między innymi przybywa na koncert.

„Co ludzie tu robią?” — pyta. — „Słuchają muzyki”. „Co to jest muzyka?” Ziemscy przewodnicy zaczynają mu tłumaczyć tak i owak. „Nie rozumiem — powiada Marsjanin — ale czekajcie, zaraz zbadam całą rzecz”. Pokazują mu instrumenty, bada je, odkrywa, że są w nich rozmaite klapki, młoteczki, nareszcie natrafia na puzon. Bardzo sobie upodobał jego rozłożyste kształty i geometryczną harmonię, sumiennie go obmacał i powiada: „Dziękuję, teraz już wiem, co to jest muzyka, to miłe”. Ty, mój chłopcze, tyle się dotąd dowiedziałeś o miłości, co ów Marsjanin o muzyce. Przypuszczam, że cię nie uraziłem?

— Och, nie — rzekł Nils — ale proszę, wytłumaczcie mi, dlaczego mówiłem głupstwa, jeśli tak było?

— To, coś powiedział, Nilsie — odezwał się milczący dotąd Ter Haar — sprowadza się do takiego obrazu: mężczyzna kocha kobietę, która nie odwzajemnia jego uczuć, innych przeszkód w ich połączeniu nie ma, kobieta zażywa zatem pigułkę, a ta przekształca te właściwości jej umysłu, które uniemożliwiały jej pokochanie tego właśnie człowieka i wszystko się kończy ku obopólnemu zadowoleniu. Czy tak sobie to wyobrażałeś?

— No… — zawahał się Nils — tak jak powiedziałeś, profesorze, brzmi to trochę śmiesznie… to nie musi być pigułka…

— Ach, techniczne szczegóły nie są ważne, chodzi o zabieg na psychice. Otóż tu kryje się główny szkopuł.

— Dlaczego, sądzisz, że to byłoby takie trudne?

— Nie wiem. Może taki zabieg byłby już dziś możliwy, a może nie. Tej strony problemu nie tykam. Szkopuł jest natury etycznej, a nie biotechnicznej. Widzisz, ta kobieta jest takim samym pełnym człowiekiem jak ów mężczyzna. Jeśli go nie kocha, wynika to ze struktury jej charakteru, z jej psychiki, usposobienia, z całej osobowości. Żeby go pokochała, należałoby przekształcić jej umysł, coś trzeba by w nim zmienić, coś usunąć, zniszczyć, zabić — otóż na to nikt z nas nie wyrazi zgody, nikt na świecie, ani nawet ów nieszczęśliwie zakochany. Istnieje bowiem niepisany, lecz kategoryczny zakaz dokonywania zabiegów na duszy człowieka. Skąd się on bierze? Cywilizacja nasza często zaciera przejścia między tym, co naturalne, a tym, co wytworzone sztucznie, ale wszystkie nasze wynalazki i wygody techniczne zatrzymują się na granicy umysłu człowieka. My sami je tam zatrzymujemy, gdyż świat duchowy jednostki uważamy za nienaruszalne, najwyższe dobro społeczne. W jego tereny nie wolno wnikać żadnym metodom „ułatwiającym” życie. Najskromniejsza próba byłaby tu groźnym precedensem; zaczęlibyśmy od wyplenienia drobnych skaz charakteru, jakiegoś „retuszu psychicznego”, a skończyli na takim tasowaniu i przerzucaniu właściwości duchowych, jakie zachodzi przy układaniu mozaiki z kamyków…

— Kiedy tak mówisz, zdaje mi się, że masz rację — odparł po chwili Nils — ale przecież taka nieszczęśliwa miłość powoduje cierpienia? Prawda, nigdy nic takiego nie odczuwałem, ale myślę, że nieużyteczne uczucie…

— Nieużyteczne uczucie? — wpadł mu w słowa Ameta. — Nie ma uczuć nieużytecznych, mój drogi. Niepowodzenia, cierpienia, smutki naprawdę są konieczne. To nie jest frazes ani pochwała cierpiętnictwa. Pokonując wielkie trudności, sami stajemy się więksi; zaspokajanie zachceń, jeśli nie rozwinęły się i nie dojrzały w człowieku, może przynieść więcej szkody niż pożytku. Dlatego wychowawcy wiedzą, że należy kształcić dziecięce marzenia i odraczać ich spełnienie, gdyż dzięki temu wytwarzają się w duszy napięcia kierunkowe, bardzo cenne, bo stają się jakby niewidzialnymi dźwigarami rosnącej konstrukcji charakteru. Człowiek osiąga w życiu tym więcej, im dalsze wytycza sobie cele. To nie przypadek, że na Gei opracowuje się teraz plany podróży daleko rozleglejszych niż nasza. Powiedziałeś „nieużyteczne uczucie”. Pomyśl o Piotrze. To, co przeżył, wypaliło się w nim tak głęboko, że ocalało, gdy wszystkie inne wspomnienia uległy zagładzie. W ten sposób pozostało mu coś własnego, do czego mógł wracać, ślepy, skazany na milczenie. Nie pamiętając nic, mógł powiedzieć sobie „kochałem”, a to już bardzo dużo. Teraz wokół tego wspomnienia osiadają inne; inaczej jego powrót do życia miałby w sobie coś nieludzkiego, byłby on jak automat, który zapomina na rozkaz i staje się pusty jak nie zapisana kartka. Człowiek, który zapomniałby naprawdę wszystko, byłby zjawiskiem przerażającym, bo straciłby indywidualność i słowo „ja” byłoby w jego ustach tylko pustym dźwiękiem. Dlatego nawet najcięższe cierpienia nie są nieużyteczne; prawda, należy je przezwyciężać, ale przezwyciężać to nie znaczy — odrzucać.

Jakiś czas jeszcze rozmawialiśmy; gdy wszyscy zbierali się już do odejścia, Nils rzekł:

— Myślę, profesorze Schrey, że wiem teraz więcej o miłości niż Marsjanin o muzyce…

Stary chirurg został u mnie jeszcze czas jakiś. Siedzieliśmy dość długo w milczeniu, nareszcie Schrey otwarł oczy, które żywo zabłysły w półmroku, i głosem, jakiego jeszcze u niego nie słyszałem, powiedział:

— Czy znasz lasy turyńskie?… I te wielkie, białe drogi, które wypadają z nich na równiny pełne wiatru, brzozowe zagajniki… Można tam wędrować całymi dniami, a wieczorem grzać ręce nad ogniskiem i dym ściele się tak nisko, i gałęzie tak trzeszczą…

— Możesz to zawsze ujrzeć w wideo — odparłem — w każdej chwili, chociażby zaraz.

Schrey zamrugał powiekami i wstał.

— Protezy do wspominania nie są mi potrzebne — odparł sucho i zaraz odszedł.


BUNT

Trzeci rok podróży był najcięższy, mimo, a może właśnie dlatego, że nie obfitował w doniosłe wypadki. Sygnały ostrzegawcze milczały. Okręt osiągnął pełną szybkość i przebywał w każdej sekundzie 170 000 kilometrów, spadając wzdłuż linii nieznacznie nachylonej w stosunku do osi łączącej północny biegun Galaktyki z południowym. Wszystkie urządzenia Gei sprawowały się tak dobrze, że od dawna zapomnieliśmy o ich istnieniu. Powietrze do oddychania, żywność, odzież, przedmioty codzienne i bardziej wyszukane, wszystko, czego można zapragnąć, stało na każde zawołanie, wytwarzane w pokładowych syntetyzatorach atomowych. W centralnym ogrodzie odmieniały się pory roku, dzieci, które urodziły się w pierwszych miesiącach podróży, już mówiły. W długich wieczornych rozmowach odsłanialiśmy przed sobą osobiste dzieje i często poplątane, zawiłe biografie oglądane w skrócie czasowym jasno tłumaczyły, dlaczego życie każdego zawiodło go na pokład okrętu poza—układowego.

Teraz nikt już nie szukał samotności, przeciwnie, ludzie lgnęli do siebie, może czasem nadto pośpiesznie. Ameta mawiał: „Nic dobrego nie wynika, jeśli słabość łączy się ze słabością. Zero a zero jest zero”. Pokonywać dzień po dniu te nieskończenie dłużące się tygodnie i miesiące było niełatwo i jeśli sam, dzięki związaniu z grupą ludzi o niewyczerpanych rezerwach duchowych, ucierpiałem niewiele, to jednak jako lekarz spostrzegłem, jak innym próżnia rozsadza sens pracy i życia.

Bezsenność stała się cierpieniem niemal powszechnym. Zużycie leków wzrosło kilkanaście razy w porównaniu z pierwszym rokiem podróży. Zdarzały się wypadki zakłócenia równowagi psychicznej; z błahych powodów dochodziło do utarczek między kolegami, przyjaciółmi nawet, o każdej porze doby można było napotkać wałęsających się bez celu korytarzami ludzi, którzy mijali obserwatora ze znieruchomiałym jak od zapatrzenia wzrokiem. Największą troską napawała nas kilkunastoosobowa grupa tych, których działalność zawodowa najsilniej wiązała z Ziemią. Utrata łączności z macierzystą planetą podważała podstawy ich bytu. Ongiś projektowano, że przyłączą się do innych, czynniejszych zespołów, lecz zdobyli się na to nie wszyscy. I oto prawo całkowitej dobrowolności pracy, z którego nie zdawaliśmy sobie sprawy, tak oczywiście wynikało z form naszego życia, obracało się teraz przeciw nam.

Nie te jednak objawy, które wyliczyłem, były najcięższe. Nie do zniesienia stała się atmosfera wypełniająca statek od szczytowych pokładów po najodleglejsze zakamarki. Było w niej coś gniotącego. Na naszych zmysłach kładł się jak gdyby niewidzialny ciężar. Sny, jeśli nadchodziły, niosły koszmary. Często z opowiadań pacjentów poznawałem ich treść. Powszechne były sny o tym, że poprzez zaporę atomową przedostają się do wnętrza statku trujące wyziewy albo że uczeni odkrywają, iż Gea nie porusza się wcale, lecz trwa nieruchomo, zawieszona w otchłaniach. Nie sposób było schronić się przed owymi zmorami w jawie, gdyż czekała w niej gorsza jeszcze, wielka cisza. Można się w nią było wsłuchać w każdym niemal zakątku okrętu; wciskała się między słowa rozmowy, rwała myśli, w ułamku sekundy roztrącała ludzi na bieguny ciemnego, nieskończonego milczenia. Podejmowaliśmy z nią walkę. Tak na przykład w laboratoriach i pracowniach umyślnie wyłączano pochłaniacze dźwięków. Wówczas łoskot machin doświadczalnych niósł się daleko po całym statku, ale w jego monotonii kryło się jakby szyderstwo z naszych usiłowań i tym wyraźniej odczuwaliśmy ułudność podobnych prób, że jednostajny zgiełk był niby cienką jak papier powierzchnią czarnej ciszy. Któż by jeszcze unikał galerii gwiazdowych? W tym roku przyszły one do nas; gwiazdy były wszędzie, gorejącymi punktami jawiły się we wzroku, gdy tylko opuszczało się powieki.

Pewnego dnia poczęła krążyć wśród nas, nie wiadomo przez kogo ułożona, petycja do rady astrogatorów, domagająca się przyśpieszenia biegu Gei jeszcze o 7000 kilometrów na sekundę, gdyż, jak głosił jej tekst, „szybkość tę od krytycznej dzieli jeszcze 3000 kilometrów, rozpiętość na pewno dostateczna dla zabezpieczenia zdrowia załogi, a przyśpieszenie, o którym mowa, skróci poważnie czas podróży”.

Było dość dziwne, że autor tego projektu pozostaje anonimowy, w każdym razie sprawa poruszyła wszystkich, tym bardziej że nim ta petycja dotarła do astrogatorów, znalazło się na niej kilkadziesiąt podpisów. Tak tedy najbliższe zebranie astrogatorów zostało poświęcone kwestii przyśpieszenia biegu: zjawił się na nim także Goobar. Zdania na razie były podzielone, głównie dlatego, że wpływ szybkości przyprogowych na ustrój ludzki nie był dobrze znany. Ameta, Zorin i Ul Wefa twierdzili zgodnie, że chyżość 185 000 km/sek., z jaką prowadzili rakiety, nie zaszkodziła im wcale, lecz loty ich trwały nie dłużej niż kilka godzin. Wyłoniła się kwestia, czy dodatkowe przyśpieszenie nie będzie wywierało jakichś wpływów kumulujących się i dających o sobie znać dopiero po upływie dłuższego czasu. Na koniec głos zabrał Goobar:

— Jest specyficzne dla naszej obecnej sytuacji — powiedział — że roztrząsamy tak dokładnie problem przyśpieszenia, nie zastanawiając się wcale nad motywami, jakie skłoniły część załogi do wysunięcia tego projektu pod adresem specjalistów, którzy — zdawałoby się — są wyłącznie upoważnieni do decydowania o szybkości lotu. Z moich badań bieżących wynika niezupełnie jeszcze pewna teza, że szybkość przyprogowa atakuje uczuciowe sfery psychiki pierwej, nim naruszy jej sprawność intelektualną. Mimo to sądzę, że bieg Gei można przyśpieszyć, głównie dlatego, że załoga oczekuje od nas konkretnego działania, a nie da się stwierdzić, czy korzyści takiego kroku przeważą wynikłe szkody, czy nie. Będzie to doświadczenie nieco ryzykowne, ale dysponujemy środkami, które nawet w wypadku zachwiania równowagi psychicznej całej załogi proces ten odwrócą; w razie potrzeby powrócimy do szybkości niższej.

Rada większością dwu głosów zdecydowała zwiększyć chyżość Gei. Z uwagi na duże ryzyko przyśpieszenie zostało rozłożone na pięćdziesiąt dni. Jakoż już nazajutrz dał się słyszeć ostrzegawczy świst sygnałów, który powtarzał się odtąd co wieczór.

Nie wiem dobrze, jak to się stało, dość że w tych właśnie dniach w czasie przechadzki zaszedłem raz na dolny poziom zerowej kondygnacji. Korytarz, zamknięty łukowym sklepieniem, schodzi się tu z drugim. W miejscu ich złączenia w bocznej ścianie otwiera się ogromny lej, zamknięty płytą pancerną. Jest to luka wyjściowa dla nadzwyczajnych przypadków (tędy właśnie wciągnięto do wnętrza Gei rakietę Piotra z Ganimeda). Okrągłą, wypukłą klapę przyciska do obrzeża system dochodzących skośnie dźwigni stalowych o tępych końcach. Mogą je wprawiać w ruch cztery automaty, strzegące z obu stron wyjścia; każdy obsługuje dwie przypory.

Przechodząc tędy owego wieczoru, mimo woli przystanąłem na zbiegu korytarzy, na wprost lejowatej czeluści; panowała tu bezwzględna cisza, nie dobiegał żaden szmer — hałasujące machiny laboratoriów oddzielała od tego miejsca przestrzeń sześciu kondygnacji okrętowych. Nagle, kiedy tak stałem, błysnęła mi szalona myśl, że za tymi drzwiami jest wolność. Pchnięty nieodpartym dążeniem, wszedłem w chłodną głąb skąpo oświetloną jarzeniówkami, które doprowadziły mnie do klapy. Przez długą chwilę stałem nieruchomo, położyłem rękę na zimnym metalu, potem, ochłonąwszy, rozejrzałem się, czy nikt nie widzi mego nierozumnego postępku, i cichaczem, jakby poczuwając się do winy, wróciłem na korytarz i pośpiesznie odszedłem.

W kilka dni później, wracając od Ter Haara, szedłem, jak mi się to czasem zdarza, zamyślony głęboko, nie zwracając uwagi na otoczenie, nagle przystanąłem i stwierdziłem nie bez zdziwienia, pomieszanego z podnieceniem, że znowu stoję w zejściu korytarzy. Ktoś stał w głębi leja; było to dwóch techników; na mój widok wyszli stamtąd, minęli mnie i rozeszli się w dwie strony, nie przemówiwszy ani słowa. Przez dłuższą chwilę rozważałem, czy mieli tu zleconą jakąś pracę, czy też przyciągnęła ich ta sama nierozumna siła, co mnie. Chciałem opowiedzieć o tym Yrjöli, ale zaniechałem tego.

Wieczorem dyżurowałem w ambulatorium. Od uruchomienia silników ilość pacjentów rosła, co prawda nieznacznie, zawsze jednak miałem o jednego, dwóch albo i trzech więcej niż dawniej. Wiele skarg znałem już ze słyszenia tak dobrze, że mogłem je dokończyć, ledwo pacjent zaczynał mówić. Tak na przykład uskarżano się na przymus wpatrywania się w błyszczące przedmioty; takie zapatrzenia trwały nieraz i kwadrans i poważnie wyczerpywały psychicznie.

W nocy dręczył mnie koszmar. Śniłem, że stoję w zupełnych ciemnościach tuż przed klapą. Czułem ciągnący od niej nieruchomy, przejmujący mróz próżni. Z nieskończoną powolnością zaczęła ustępować pod rękami; obudziłem się z łomocącym sercem i nie usnąłem już do rana.

Przedpołudnie spędziłem w towarzystwie trzech pilotów, Yeryogi, Amety i Zorina; wędrowaliśmy po całym statku, rozmawiając i śmiejąc się nawet, a jednak gniotące wspomnienie snu nie ustępowało. Po obiedzie poszedłem do Rudelika. Od dłuższego czasu pracował nad jakimś problemem i nigdzie się nie pokazywał. Siedząc ze skrzyżowanymi nogami na biurku, jednym palcem stukał coś na automacie do liczenia. Należało odejść. Zostałem, prosząc go, by sobie nie przeszkadzał — chcę tylko trochę posiedzieć w milczeniu. Zgodził się chętnie, siadłem więc z boku i przez dobrą godzinę obserwowałem, w jak zabawny sposób uzewnętrznia się jego wysiłek umysłowy. Gryzł w zębach ebonitową pałeczkę kontaktową, marszczył się, krzywił, nagle rozpogadzał i patrzył przed siebie z takim osłupieniem, jakby tuż przed nim rozgrywały się niesłychane dziwy; potem mruczał coś niechętnie, zeskakiwał z biurka i chodził z kąta w kąt, strzelając palcami. Na koniec podszedł do aparatu, zanotował kilka wyrażeń i zwrócił się w moją stronę, uśmiechnięty.

— Jakoś idzie, ale niech to licho porwie! — powiedział i dodał: — To Goobar podtoczył mi ten orzech.

— Co, pracujesz teraz z nim?

— Tak to wygląda. Potrzeba mu było pewnego nowego aparatu analitycznego, aparatu w znaczeniu rozumowania, a nie maszyny, i rozkopał takie bagno matematyczne, że tylko płakać. To jest problem, który można atakować z dwóch stron albo z dwudziestu naraz, jak wolisz, a nie wiadomo, która prowadzi do celu.

Tutaj Rudelik zapalił się i zaczął wykładać. Wolałem nie przerywać mu, rozumiałem więc piąte przez dziesiąte. O ile pojąłem, prześladowało go przeczucie, że pojawiająca się w równaniach nieskończoność może unicestwić cały ich sens fizyczny. Nieskończoność ta była zrazu pokorna i pozwalała przenosić się z miejsca na miejsce, więc spróbował zastawić na nią sidła: liczył na to, że kiedy wpadnie w pułapkę i pojawi się po obu stronach równania naraz, będzie ją mógł usunąć uproszczeniem. Tymczasem uproszczenie z posłusznego mechanizmu zmieniało się we wszystko zmiatającą lawinę i wynik żmudnego przedzierania się przez gąszcz matematyczny brzmiał: 0 = 0, rezultat najoczywiściej prawdziwy, ale mało dający powodów do radości.

— Czy byłeś z tym u Tembhary? — spytałem, kiedy zamilkł, rozwichrzywszy sobie włosy w burzliwej przemowie.

— Byłem.

— I co?

— Powiedział, że na Gei nie ma elektromózgu, który by podołał temu zagadnieniu. Problem jest bardzo specjalny, jak widzisz… Dałoby się wybudować odpowiedni mózg, ale nie tutaj. Musiałby być może tak wielki jak cała Gea.

— Jakiś gyromat?

— Coś w tym rodzaju. Ale taki gyromat pracowałby na chybił trafił, metodą prób i błędów, to znaczy jak ślepiec, i pokonałby zadanie w rozsądnym czasie tylko dlatego, że wykonuje dwanaście milionów operacji na sekundę. Nie, to wszystko nonsens. Uważasz: na ślepo rozwiązywać! Zawsze mówiłem, że te mózgi elektryczne pełzają z błyskawiczną szybkością, a myśl ludzka skacze. Ci mechaneuryści nie mają w ogóle poczucia stylu roboty matematycznej; im wszystko jedno, jak automat rozwiązuje, byleby rozwiązał… Gdyby udało się znaleźć odpowiedni metasystem, do pioruna, czekaj!

Podskoczył do aparatu i znowu zaczął na nim stukać z zawrotną szybkością. Potem zajrzał w ekran, chrząknął, przejechał palcami przez czuprynę i prztyknął w wyłącznik.

Wrócił z takim rozczarowaniem na twarzy, że o nic nie pytałem. Siadł po swojemu, na poręczy fotela, i zaczął gwizdać.

— Do czego potrzebne jest rozwiązanie tego problemu? — spytałem.

— Ach, to jest związane z przemianą materii organizmu. który porusza się w szybkozmiennym polu grawitacyjnym.

— Czy konsultujesz się z Goobarem?

— Nie — powiedział tak energicznie, jakby chciał przeciąć tym dalszą dyskusję. Po chwili dodał:

— Nawet unikam go. Wiesz, czuję się trochę jak mrówka biegająca po powierzchni olbrzymiego przedmiotu i pragnąca w tych wędrówkach poznać wygląd całości. Nie potrafię objąć świadomością naraz więcej niż drobną cząstkę. Goobar? Cóż, może by i potrafił ogarnąć całość, ale pierwej musiałby zaatakować problem od tej samej strony co ja i przejść całą drogę, którą już przebyłem. Nie mógłby więc mi pomóc, mógłby tylko rozwiązać zagadnienie za mnie, ale niedaleko byśmy zaszli, gdybyśmy zaczęli oddawać Goobarowi każdy problem tylko dlatego, że on rozwiązałby go szybciej! Zresztą on jest zawalony robotą.

— Jeżeli dobrze zrozumiałem, wszedł w to samo „bagno matematyczne”, tylko z innej strony?

— Tak.

Rudelik westchnął.

— Kiedy zetknąłem się z nim po raz pierwszy, w piątej minucie pojąłem, że on nie jest partnerem, drugą szalą rozmowy, trzymającą wagę z moją, ale że nakrywa mnie jak klosz muchę, mieści w sobie wszystkie moje argumenty, twierdzenia, hipotezy i że próba wymknięcia się poza pojemność jego umysłu jest równie daremna, jak chęć piechura wydostania się spod zamykającej go kopuły niebios.

— I ty to mówisz, taki matematyk? — powiedziałem zdziwiony.

— A jeśli nawet jestem świetnym matematykiem, to on jest matematykiem genialnym, a od jednego do drugiego, ho, ho, jak daleko! No, a jednak nie dałby sobie rady sam, bo nawet geniusz może myśleć tylko o jednej rzeczy naraz, musiałby więc żyć z półtora tysiąca lat… Tak, bez nas nie zrobiłby nic, to mogę spokojnie powiedzieć.

Nie oparłem się chęci spytania go o rzecz, która od dawna mnie ciekawiła.

— Powiedz mi, tylko się nie śmiej, w jaki sposób przedstawiają ci się równania, które przekształcasz w myśli? Czy widzisz je jakoś?

— Jak to czy widzę?

— No, czy widzisz je jakoś w wyobraźni, jako takie małe, czarne żyjątka?

Wytrzeszczył oczy.

— Co za żyjątka?

— No, bo napisany wzór matematyczny, ostatecznie… przypomina trochę szereg czarnych mrówek czy robaczków — powiedziałem niepewnie. — Myślałem, że te znaki tak ci się przekształcają, przemieniają w gło…

Wybuchnął śmiechem.

— Małe, czarne żyjątka! Pyszne! Nigdy bym na to nie wpadł!

— Więc jakże to jest? — nastawałem. Zastanowił się.

— Jeżeli wspomnisz pojęcie, takie jak na przykład „stół”, to czy wyobrażasz sobie cztery litery?

— Nie, wyobrażam sobie stół…

— No właśnie. Ja tak samo wyobrażam sobie moje równania.

— Ale stoły istnieją przecież, podczas gdy twoich równań nie ma — próbowałem oponować i urwałem, tak na mnie spojrzał.

— Nie ma ich?… — rzekł tonem, jakim się mówi: „opamiętaj się”.

— No więc jeżeli nie widzisz ich jako wypisanych literami wzorów, to jako co? — upierałem się.

— Spróbujmy inaczej — rzekł. — Czy wiesz, gdzie masz ręce i nogi, kiedy siedzisz w ciemności?

— Pewno, że wiem.

— Czy aby to wiedzieć, musisz sobie wyobrażać ich położenie, uzmysłowić ich kształty?

— Wcale nie, po prostu czuję je.

— Widzisz, tak samo ja „czuję” równania — rzekł zadowolony. Pożegnałem go z mocnym przeświadczeniem, że do krainy matematyki, w której żyje, na pewno nie uda mi się dostać. Ale zarazem, kiedy usiadłem na ławce przed wejściem do ogrodu, uświadomiłem sobie, że na cały czas wizyty zapomniałem o trapiących mnie lękach tak dobrze, jakby wcale nie istniały. Rudelik pomógł mi — Ameta i Zorin nie potrafili tego dokonać. Dlaczego?

Wyczuwałem niejasno, że spokój pilotów jest właściwie tylko poskromieniem tych samych niepokojów, które i mnie dręczą. Rudelik natomiast, pochłonięty pracą, w ogóle o nich nie wiedział. Jakże mu zazdrościłem jego kłopotów matematycznych! Kiedy tak rozmyślałem, w głębi pokładu pojawił się jakiś człowiek, minął mnie i znikł za zakrętem. Odgłos jego kroków ucichł i w pustej przestrzeni rozlegał się tylko biegnący z ogrodu chóralny śpiew dzieci. Chciałem wrócić myślami do Rudelika, ale coś mi w tym przeszkadzało. Tknięty niejasnym uczuciem, że dzieje się jakaś rzecz dziwna, wstałem. W tym momencie wspomniałem, że za zakrętem korytarz kończy się u zapory oddzielającej mieszkalną część okrętu od grodzi atomowych. Czego mógł szukać w tym ślepym zaułku człowiek, który mnie minął? Nasłuchiwałem przez chwilę — panowała cisza. Poszedłem w stronę zakrętu. Tam, w półmroku, przy pancernej ścianie stał ktoś przyciskając czoło do metalu. Poznałem go, kiedy dzieliły nas dwa kroki; to był Diokles. W ciszy rozbrzmiewał wyraźnie daleki śpiew:

Kukułeczka kuka,

Kukułeczka kuka,

Za wodą…

Za wodą…

— Co tu robisz?

Ani drgnął. Położyłem mu rękę na barku. Był jak z drewna. W raptownym przypływie trwogi chwyciłem go za ramiona, spróbowałem odciągnąć od ściany. Opierał się. Nagle ujrzałem jego twarz bez wyrazu, tak spokojną, jakby nie brała udziału w tym szamotaniu. Ręce same mi opadły. W pustym załomie muru oddzwaniały głosy dziecięce:

Ptaki wiją gniazda,

Ptaki wiją gniazda,

A ja nie…

A ja nie…

— Diokles! Milczenie.

— Na miłość ludzką, Diokles! Odezwij się! Co ci jest? Może ci czego trzeba?

— Odejdź.

W nagłym błysku zrozumienia uprzytomniłem sobie, ten uchyłek korytarza jest najgłębiej w rufę wchodzącym miejscem statku zwróconym ku Gwieździe Polarnej, to znaczy bliższym niż jakiekolwiek inne Ziemi. Bliższym o kilka dziesiątków metrów — wobec lat świetlnych, które nas od niej dzieliły. Roześmiałbym się, gdyby nie to, że chciało mi się płakać.

— Diokles! — spróbowałem raz jeszcze.

— Nie!

Jak zabrzmiało to zestawienie dwu okrzyków! Wyraźniej niż najdłuższe wyjaśnienie mówiło, że jego „nie” jest czymś innym niż prostą odmową przyjęcia pomocy, że odnosi się nie tylko do mnie, ale do każdego człowieka, do całego statku, że to jest „nie” wyrzucone przeciw wszystkiemu, co istnieje; owładnęło mną uczucie z nocnego koszmaru; czując, że się zapadam w jakąś bezdeń, zawróciłem i odszedłem długim korytarzem coraz spieszniej, prawie biegnąc, jakby goniony przez śpiew:

A kiedy wiosną

Polecę do nieba

Wysoko…

Wysoko…

O tym zdarzeniu nie śmiałem nikomu powiedzieć. Po południu pojechałem — już umyślnie — na poziom zerowej kondygnacji. Podejrzenie moje sprawdziło się. Zastałem tam pięć czy sześć osób, które stojąc u zbiegu korytarzy patrzyły w głąb leja, jakby zahipnotyzowane matowym blaskiem pancernej tarczy. Na odgłos moich kroków (umyślnie zacząłem stąpać mocniej) grupa drgnęła i wszyscy stojący rozeszli się leniwie w różne strony. To mi się wydało bardzo dziwne; pojechałem do Ter Haara i opowiedziałem mu całą historię. Zastanawiał się długo; zrazu nic nie chciał mówić, wreszcie, gdy napierałem, przypuszczając nie bez słuszności, że ma w tej sprawie coś do powiedzenia, rzekł:

— Trudno to określić; na takie zjawiska nie mamy słów. W starożytności nazwano by tę grupę ludzi „tłuszczą”.

— Tłuszczą — powtórzyłem. — Czy to ma coś wspólnego z tak zwanym wojskiem?

— Ach nie, nic, wojsko to raczej przeciwieństwo tego pojęcia, była to bowiem forma pewnej organizacji, podczas gdy tłuszcza to niezorganizowane skupisko większej ilości.

— Przepraszam, ale ich tam było kilku zaledwie…

— To nic, to nie ma znaczenia. Dawniej, doktorze, ludzie nie byli tak racjonalnymi istotami jak dziś. Gdy działały na nich gwałtowne bodźce, przestawali się kierować rozumem. Bodziec mógł działać zresztą nie w sposób nagły, za to przez długi czas. Nasi współcześni posiadają tak wysokie poczucie odpowiedzialności za własne postępki, że nigdy nie podporządkują się niczyjej woli bez wewnętrznej zgody wynikającej z przemyślenia sytuacji. Natomiast dawniej, w niezwykłych, groźnych dla życia okolicznościach, na przykład podczas katastrofy żywiołowej, tłuszcza, ogarnięta paniką, zdolna była, muszę ci powiedzieć, nawet do zbrodni…

— Co to jest zbrodnia? — spytałem, a wtedy Ter Haar potarł czoło, uśmiechnął się z przymusem i rzekł:

— Ach, w gruncie rzeczy wszystko to na pewno moje niemądre hipotezy… i chyba się myliłem. Zbyt mało mamy faktów, by stwarzać teorie, zresztą wiesz, że jestem „opętany historią” i usiłuję wszystko mierzyć jej kategoriami.

Nasza rozmowa na tym się urwała; wróciwszy do siebie, chciałem rozważyć to, co mi powiedział Ter Haar, a nawet, połączywszy się z trionownią, zamierzyłem przejrzeć jakieś dzieło historyczne traktujące o tłuszczy, lecz nie umiałem wyjaśnić automatom, o co mi szło, i rzecz spaliła na panewce.

Minął jeden dzień i drugi bez poważniejszych wydarzeń. Uznaliśmy, że kryzys spowodowany przyśpieszaniem minął; nadchodzące wypadki miały wykazać, jak ciężkośmy się mylili.

W południe następnego dnia zjawił się u mnie Nils; wpadł do pokoju jak bomba, wołając od drzwi:

— Doktorze! Niesłychana rzecz! Chodź, chodź ze mną!

— Co się stało?

Skoczyłem do biurka, na którym miałem zawsze przygotowaną walizeczkę z instrumentami i lekami.

— Ach nie, nie to — powiedział chłopiec już nieco spokojniej. — Nie to, w ogrodzie ktoś wyłączył wideo, powiadam ci, okropny widok! Masa ludzi już tam jest, chodź!

Poszedłem, a raczej pobiegłem za nim, bo zaraził mnie swym podnieceniem.

Zjechaliśmy windą na dół; gdy rozchyliła się kotara bluszczu, stanąłem jak wryty.

Tuż przede mną ogród wyglądał jak dawniej: za kwiatowymi klombami wznosił swój czarny czub świerk kanadyjski, dalej widniały głazy potoczka i gliniasty pagórek z altanką — ale to było wszystko; wokół tych kilkudziesięciu metrów kamienia, roślinności i ziemi stał nagi, metalowy mur, nie przysłonięty już mirażem nieskończonych dali. Trudno opisać, jaki to był wstrząsający widok: nieruchome, jakby nieżywe drzewa w szarawym, mętnym blasku lamp bezpieczeństwa, otaczające je żelazne ściany i płaski strop. Ani śladu nie było błękitu, powietrze stało nagrzane jak martwe, gałęźmi nie poruszał najlżejszy powiew.

Pośrodku zgromadziło się kilkadziesiąt osób, jak ja zapatrzonych w tę przeraźliwą w swej wymowie ruinę mirażu. Rozrywając kotarę bluszczu wpadł Yrjöla, gniewny, z zaciętymi ustami, za nim ujrzałem kilku wideoplastyków; wybiegli na górę. Po chwili zapadła zupełna ciemność: to wideoplastycy wyłączyli zapasowe światło, żeby ponownie uruchomić aparaturę. I wtedy stało się najgorsze. W mroku rozległ się krzyk:

— Precz z tym oszustwem! Niech lepiej tak będzie! Patrzajmy na żelazne mury, dosyć już tego wiecznego okłamywania!

Nastąpiła chwila głuchej ciszy — i nagle zapłonęło słońce, nad głowami zabłysnął pełen białych obłoków błękit, twarze poruszył pachnący, chłodny powiew, a mały skrawek ziemi, na którym staliśmy, rozbiegł się we wszystkie strony i zajaśniał zielenią aż po odległe horyzonty. Ludzie patrzyli na siebie badawczo, jakby szukając tego, kto wołał w mroku, lecz nikt nie ważył się odezwać. Choć niebo i blaski ogrodu były wskrzeszone, jeden po drugim opuściliśmy go w milczeniu.

Teraz było już zupełnie pewne, że coś musi się stać, lecz nie można było nic począć, gdyż niebezpieczeństwo nie zmaterializowało się jeszcze, ale wisiało w powietrzu, i nie wiadomo było, przed czym się bronić. Padła propozycja wyłączenia silników (z planowanych 7000 kilometrów na sekundę osiągnęliśmy na razie 2800), lecz astrogatorzy po naradzie uznali, że byłoby to cofnięcie się przed nieznanym.

— Niechże się to najgorsze ujawni — rzekł Ter Akonian, jakby nawiązując do pamiętnych słów Trehuba sprzed dwu lat — niech się stanie, wtedy będziemy walczyć, a tak żylibyśmy w ciągłej niepewności. Najgorsza nawet wiedza lepsza jest zawsze od niewiedzy.

Minęło pięć dni wytężonego, tajonego wyczekiwania, nic się jednak nie działo; silniki nadal rozpędzały okręt, ilość nie pracujących zmniejszyła się o dwóch, wszystkie zespoły działały normalnie, odbył się koncert w filharmonii i zacząłem sobie mówić, że zarówno lekarze, jak i astrogatorzy, podlegając, jak wszyscy, szkodliwym wpływom podróży, rozdmuchują drobiazgi i zwodzą się urojonym niebezpieczeństwem.

Szóstego dnia od wypadku w ogrodzie mieliśmy w szpitalu ciężki poród. Dziecko przyszło na świat w zamartwicy, jego życie wisiało na włosku i przez dwie godziny nie odstępowałem od łóżeczka, przy którym pracował pulsator, dostarczający tlenu do oddychania. Zajęcie to tak mnie pochłonęło, że na dobre zapomniałem o ostatnich wypadkach. Dopiero gdy bardzo znużony myłem ręce w zaułku sali pośród porcelanowych i szklanych płyt, ujrzałem w lustrze własną twarz, w której oczy świeciły jak w gorączce, i w tym momencie poczułem niepojętą trwogę. Poprosiłem Annę, żeby została przy matce, i zrzuciwszy poplamiony krwią płaszcz szpitalny, tak jak stałem, wybiegłem z sali. Winda zniosła mnie na zerową kondygnację. Kiedy ujrzałem pustą amfiladę korytarza, oświetloną lampami, odetchnąłem głęboko.

Głupcze — mówiłem sobie — głupcze, jakim to majakom pozwalasz się prześladować? — A jednak szedłem dalej. Przed samym zakrętem usłyszałem głosy; ich dźwięk podciął mnie jak biczem. W czterech susach wypadłem na rozszerzającą się tu, półokrągłą przestrzeń.

U wylotu leja stała zwarta gromadka ludzi. Zbici razem, odwróceni do mnie plecami, napierali na kogoś, kto zagradzał im drogę. Panowało zupełne milczenie, słychać było tylko szybkie oddechy jak w zmaganiu. W jednym z najbliższych poznałem Dioklesa.

— Co to jest?! — spytałem przez ściśnięte gardło.

Nikt mi nie odpowiedział. Pochwyciłem jakieś spojrzenie z tłumu — oczu zupełnie białych — i rozległ się stłumiony, ale dygocący wewnętrznie głos:

— Chcemy wyjść!

— Tam jest próżnia! — krzyknął człowiek stawiający czoło gromadzie. Poznałem go, to był Yrjöla.

— Puść nas! — zawołało kilka głosów naraz.

— Szaleńcy! — krzyknął Yrjöla. — Tam jest śmierć! Słyszycie? Śmierć!

— Tam jest wolność! — odpowiedział jak echo ktoś z gromady, a Diokles — na pewno on — krzyknął:

— Nie masz prawa nas wstrzymywać!

Yrjöla, popchnięty, cofnął się w głąb leja. Czarny na tle jego oświetlonej głębi, wołał, a głos jego łomotał, zniekształcony odzewem zamkniętej przestrzeni:

— Opamiętajcie się! Co chcecie robić!

Odpowiedzią były zdyszane oddechy. Yrjöla rozkrzyżował ręce, daremnie chcąc zagrodzić drogę. Tłum parł naprzód. Inżynier dotykał już plecami pancernej tarczy świecącej spokojnym, metalicznym blaskiem.

— Stójcie!! — rozpaczliwie krzyknął Yrjöla. Kilka rąk podniosło się ku wnęce, w której widniał oświetlony mechanizm zamkowy. Wtedy Yrjöla targnął się, odepchnął napierających, skulił się i wyrwawszy zza pasa mały, czarny aparat, krzyknął przeraźliwie:

— Blokuję automaty!!


KOMUNIśCI

Któż z nas dostrzega automaty? Któż zdaje sobie sprawę z ich istnienia, wszechobecnego i niezbędnego jak powietrze dla płuc i oparcia pod stopami? Ongiś, w starożytności, ludzie niepokoili się myślą, że automaty mogłyby powstać przeciw człowiekowi; któż poczyta dziś takie zdanie za coś innego niż obłąkańczy koszmar? Czy moglibyśmy stworzyć automaty niszczące? Oczywiście, ale tak samo moglibyśmy burzyć własne miasta, wywoływać trzęsienia ziemi i zaszczepiać sobie choroby. Każde dzieło człowieka może zostać obrócone na jego zagładę, dowodem choćby środki zabójstwa, jakie wytwarzały barbarzyńskie cywilizacje. Nie żyjemy jednak po to, by niszczyć, lecz by wspierać i rozwijać życie, i temu jedynemu celowi służą nasze automaty.

W czasie projektowania pierwszej wyprawy gwiazdowej stanął przed uczonymi niezmiernie trudny problem. Było możliwe, że olbrzymia szybkość okrętu podkopie normalne działanie umysłów, że jednostki słabsze, niezdolne oprzeć się temu szkodliwemu wpływowi, popadną w stan zamroczeniowy i gotowe wówczas wydawać automatom niewłaściwe, a nawet zgubne polecenia. Możliwość taką należało wykluczyć. W tym celu stworzono specjalny układ odbiorników, który mógł zablokować wszystkie automaty Gei. Układem tym zawiadywali kierownicy wyprawy, w pełni świadomi ogromnej odpowiedzialności, jaką na nich nałożono. Środka tego wolno im było chwycić się tylko w skrajnej ostateczności, jeżeli w żaden inny sposób nie da się opanować sytuacji. Zablokowanie automatów stanowiłoby groźny precedens, albowiem nigdy jeszcze w tysiącletniej historii naszej cywilizacji nie odmówiły one człowiekowi posłuszeństwa. Dlatego tłum pod zaporą zamarł, słysząc straszne słowa Yrjöli, i przez kilkadziesiąt sekund trwał w żółtym świetle jak skamieniały. Nagle przerwał ciszę gwizd gwałtownie zahamowanej windy. Niskim półobrotem głowy zwróciły się w tę stronę. W rozchylonych drzwiach windy, która spadła właśnie na pokład korytarza, stał Ter Haar.

Schylony, ruszył prosto na znieruchomiałą gromadę, jakby wkraczał w pustą przestrzeń. Ci, których uderzał wzrokiem, usuwali mu się z drogi i zamykali powstającą za jego plecami uliczkę. Tak przeszedł przez nich i w głębi leja wstąpił na próg zapory. Z wysoka, górując nad głowami ciężką sylwetą, zaczął mówić, zrazu prawie szeptem, i stało się tak cicho, jakby wszyscy naraz przestali oddychać. Wszystkie oczy zwróciły się ku jego ciemnej postaci, opylonej od tyłu żółtym światłem. Głos jego narastał powoli i dudnił w zamkniętej przestrzeni.

— Wy, którzy chcecie zginąć, ofiarujcie mi dziesięć minut waszego życia. Potem odejdę, ja i on, i zrobicie, co chcecie zrobić. Nikt nie ośmieli się wam przeszkodzić. Daję na to słowo.

Pomilczał przez kilka uderzeń serca.

— Tysiąc dwieście lat temu żył w mieście Berlinie człowiek o nazwisku Martin. Był to czas, kiedy państwo jego głosiło, że słabsze narody winny zostać wymordowane lub skazane na niewolnictwo, a własnym poddanym nakazywało myśleć nie mózgiem, ale krwią. Martin był robotnikiem w hucie szkła. Jeden z wielu, robił to, co dziś robią maszyny: żywymi płucami tłoczył powietrze w rozżarzone szkło. Był jednak człowiekiem, a nie maszyną, miał rodziców, brata, dziewczynę, którą kochał, i pojmował, że jest odpowiedzialny za wszystkich ludzi na Ziemi; za losy zabijanych i zabijających tak samo jak za najbliższych. Tacy ludzie nazywali się wtedy komunistami. Martin był jednym z nich. Państwo tropiło i zabijało komunistów, musieli się więc ukrywać. Tajnej straży, zwanej „gestapo”, udało się go pochwycić. Martin, jako członek biura organizacyjnego partii, znał nazwiska i adresy wielu towarzyszy. Żądano, by je wydał. Milczał. Poddano go mękom. Wiele razy oblewał się krwią, wtedy cucono go. Milczał dalej. Z połamanymi żebrami i trzewiami popękanymi od ciosów pałki został umieszczony w szpitalu. Leczono go, aż wrócił do sił, i znowu bito go, lecz milczał dalej. Przesłuchiwano go w nocy i w dzień, budzono mocnym światłem, stawiano podstępne pytania. Na próżno. Wtedy wypuszczono go na wolność, żeby po jego śladzie dotrzeć do innych komunistów. Rozumiał to i pozostawał w domu, a kiedy nie miał już co jeść, chciał wrócić do huty, lecz nie było tam dla niego pracy. Szukał jej gdzie indziej, ale nigdzie go nie przyjmowano. Wtedy zaczął przymierać głodem. Wałęsał się wycieńczony po mieście, lecz nie próbował pójść do któregoś z towarzyszy, bo wiedział, że jest śledzony.

Uwięziono go po raz drugi i zastosowano nową metodę. Martin otrzymał osobny, czysty pokój, dobre wyżywienie i opiekę lekarską. Wyjeżdżając na aresztowania, gestapowcy brali go ze sobą; wyglądało to, jakby był ich przewodnikiem. Musiał też być obecny przy mękach uwięzionych towarzyszy, a czasem stać przed kamerą i skatowanych prowadzono obok niego. Mówiono im, żeby się przyznali, bo za drzwiami stoi ich towarzysz, który już wszystko powiedział. Gdy wołał do prowadzonych, że jest w takim samym położeniu jak oni, gestapowcy udawali, że stanowi to część umyślnie odgrywanej komedii. W tym okresie partia komunistyczna była dziesiątkowana, praca nieustannie się rwała i każdego podejrzanego o zdradę trzeba było unikać. Ulotki komunistów zaczęły przestrzegać przed Martinem. Gestapowcy pokazywali mu je. Potem, o nic go nie pytając, wypuścili go na wolność. Martin po kilku miesiącach spróbował ostrożnie nawiązać łączność z towarzyszami, lecz nikt nie chciał się do niego zbliżać. Wtedy poszedł do brata, ale ten nie wpuścił go do mieszkania. Rozmowa toczyła się przez zamknięte drzwi. Rodzice także nie chcieli go znać. Matka dała mu bochenek chleba, ale to było wszystko. Znowu usiłował znaleźć pracę — bezskutecznie. Został uwięziony po raz trzeci i wysoki dostojnik gestapo rzekł do niego tak: „Człowieku, twoje milczenie nie ma już żadnego sensu. Towarzysze od dawna mają cię za łotra i zdrajcę. Żaden z nich nie chce nic o tobie wiedzieć. Przy pierwszej okazji zatłuką cię jak wściekłego psa. Zlituj się nad sobą i mów!”

Martin jednak milczał. Wtedy znowu go wypuszczono i błądził po mieście głodny. Jakiś nieznany człowiek, którego spotkał wieczorem, zaprowadził go do swego mieszkania, dał mu jeść, napoił go alkoholem, a potem łagodnie tłumaczył mu, że teraz już jest wszystko jedno, czy będzie mówił czy nie, i jeśli nie przemówi, zostanie zabity, ale ta śmierć także nic mu nie pomoże, bo zginie z mianem zdrajcy, ale Martin milczał. Ten człowiek odprowadził go do więzienia. Pewnej nocy grudniowej, w dwa lata od chwili pierwszego aresztowania, wyprowadzono go z celi i w kamiennej piwnicy dostał kulę w tył czaszki. Przed śmiercią, słysząc kroki tych, co szli go zabić, wstał i na ścianie swojej kamery wyrył słowa: „Towarzysze, ja…” Więcej nie zdążył napisać, tylko te dwa słowa pozostawił, przerwawszy swoje dwuletnie milczenie, i ciało jego zgniło w jednym z olbrzymich dołów wapiennych.

Zostały tylko dokumenty i kroniki gestapo, strącone w głąb podziemi więzienia w jednej z późniejszych wojen, i z tego wykopaliska z epoki późnego imperializmu my, historycy, wydobyliśmy szczątki i odczytaliśmy z nich dzieje komunisty niemieckiego Martina.

A teraz pomyślcie. Ten człowiek milczał, torturowany i męczony. Milczał, kiedy odwrócili się od niego ludzie bliscy, rodzice, brat i towarzysze. Milczał, kiedy już nikt prócz gestapowców nie przemawiał do niego łagodnie. Zerwane zostały wszystkie więzy, jakie mogą łączyć człowieka ze światem, lecz on wciąż milczał — i oto jest cena tego milczenia!

Ter Haar podniósł ręce.

— Oto jest cena tego milczenia: oto straszliwy dług, jaki my, żyjący, zaciągnęliśmy u najdalszej przeszłości wobec tysięcy tych, co ginęli jak Martin, ale nawet ich nazwiska pozostaną nam nie znane. Oto jedyna racja, dla której umierał, wiedząc, że żaden lepszy świat nie wynagrodzi go za męki i jego życie na zawsze skończy się w dole wapiennym, że nie przyjdzie żadne zmartwychwstanie ani odpłata. Lecz jego śmierć w tym milczeniu, które sam sobie nałożył, może o minuty, a może o dni czy tygodnie — to wszystko jedno! — przyśpieszyła nadejście komunizmu. A otóż i jesteśmy na drodze do gwiazd, bo on po to umierał, a otóż i komunizm… ale gdzie są komuniści?!!!

Po tym okrzyku gniewu i bólu nastała krótka, straszna cisza. Potem historyk odezwał się:

— To wszystko, co wam chciałem powiedzieć. Teraz odejdziemy, inżynierze, a oni otworzą klapę i wyssani ciśnieniem powietrza, wypadną w próżnię pękając jak krwawe bąble i po wieczność będą krążyć szczątki ciał tych, co stchórzyli przed życiem!

Zstąpił w dół i wyszedł z kręgu opasujących go ludzi; kroki jego dudniły przez chwile, potem świsnęła winda. A ludzie stali nieruchomo, ktoś przeciągnął ręką po twarzy, jakby ściągając z niej jakąś ciężką, zimną przesłonę, ktoś odkaszlnął, ktoś jęknął — czy załkał — aż naraz wszyscy drgnęli i… ruszyli w cztery strony, z opuszczonymi głowami, niosąc ciężkie, bezwładnie zwisłe ręce, które wahały się im w chodzie jak martwe, aż zostaliśmy sami, we trzech: Yrjöla na skraju zapory, wciąż z aparatem blokującym w ręku, Zorin, oparty o ścianę, ze skrzyżowanymi na piersiach ramionami, i ja; i staliśmy tak długo. Chciałem już ruszyć z miejsca, gdy nad naszymi głowami rozległ się przeciągły, głuchy świst; była już noc, grały sygnały ostrzegawcze, Gea zwiększała szybkość.


GOOBAR, JEDEN NAS

Ogień wydał planety. Z ognia, z wystygłej materii gwiazdowej powstało życie. Jego wiotka, galaretowata substancja w miliardach ślepych prób stworzyła pancerze wapienne i krew, skrzela i serca, oczy, szczęki i trzewia. Tak rozpoczęło się pożeranie i rozmnażanie, powolny wzrost i gwałtowny upadek. Walcząc o przetrwanie, jedne stworzenia uchodziły z morza na ląd, inne powracały do oceanu, płetwy przemieniały się w łapy, łapy w skrzydła, a te znowu w płetwy. Życie rwało się, zamierało wśród epok górotwórczych, zastygało milionami kadłubów w kamieniejącej lawie i podnosiło jak wracający temat muzyczny, wciąż inny, a jednak taki sam; pełna bólu, gwałtowna melodia, zapadająca w milczenie, śmierć i znowu odzywająca się w głębi wód, na szczytach górskich, w śniegach i piaskach pustyń.

Z tej milionokształtnej nawałnicy zgonów i narodzin, z nieustającej walki, z mroku i żarłoczności wyszedł człowiek, nazwał planetę, jej niebo bezimienne i wszystko, co ujrzał, aż do gwiazd. Tak rozpoczęło się budowanie cywilizacji. Niebo — to były kiedyś pokorne światła planet, ślizgające się z niebiańską muzyką po kryształowych sferach; na nieruchomym sklepieniu drżało mrowie gwiazd, obłaskawionych tłumaczeniem, że są tylko ornamentem na murach, za którymi rozpoczynają się obszary wiecznej szczęśliwości. Człowiek próżno jednak wsłuchiwał się w noce, pragnąc usłyszeć wszystko odkupującą muzykę niebios; zwątpił i powstał przeciw niebu, zburzył sklepienia raju, przekroczył skłamane granice i wstąpił w czarną pustkę, a chociaż prócz gorejących mgławic, dążących z jednej nieskończoności w drugą, niczego nie napotykał na swej drodze, szedł dalej, poszukując nie muzyki sfer, lecz odpowiedzi na pytania: gdzie się narodził, czym jest i co ma czynić, żeby jego życie stało się niezbędne dla świata.

My, pierwsi ludzie lecący do gwiazd, uginaliśmy się nie tylko pod samotnością próżni. Dręczyła nas nie wypowiadana nigdy, głęboko skryta myśl, że nasze trudy pójdą na marne. Każdy pojmował, że nawet podróżując z szybkością światła, człowiek będzie mógł dotrzeć ledwo do kilku najbliższych słońc. Osiągnięcie dalekich systemów planetarnych, podróże transgalaktyczne, przemierzenie całego obszaru Drogi Mlecznej zdawało się utopijną mrzonką. Czarne przepaści, które nawet światło przebywa w milionoleciach, zamykały drogę do gwiazd.

Dlatego przyjęliśmy między siebie ludzi spod zapory nie jako zdrajców, lecz jako uratowanych od zguby towarzyszy, których okrutniej niż innych doświadczyło zmaganie ze słabością tlejącą w każdym z nas.

Kiedy przyszli do pierwszego astrogatora żądając, by ich osądził, Ter Akonian nie chciał sam decydować i wezwał innych astrogatorów, ale i oni oświadczyli, że tego nie uczynią. W załodze naszej żaden człowiek nie ma władzy nad innym. Stanowimy zespół ludzi, którzy jako wysłannicy Ziemi dobrowolnie podjęli się wyprawy do Centaura. Ter Akonian powiedział im, że nadal są takimi samymi członkami załogi jak przedtem, a co się tyczy kary, to już ją ponieśli i dalej będą ją nieść we własnej pamięci.

W grupie tej było sporo moich pacjentów. Chwilowemu załamaniu ulegli ci, których system nerwowy słabszy był od innych; wina ich nie była więc taka wielka. Gdy powiedziałem to Ter Haarowi, odparł, że przecież skłonił ich do opamiętania słowami, a nie lekarstwem.

Całe to wydarzenie rozniosło się po statku lotem błyskawicy. Na kolejnej naradzie astrogatorzy zaproponowali historykom, aby wprowadzili załogę w swoje prace nad przełomowymi etapami historii, kiedy ważyła się przyszłość świata i jedno pokolenie musiało podejmować decyzje za dziesiątki następnych, a choć uginało się pod olbrzymim brzemieniem, przecież umiało je udźwignąć.

Przemieszały się grupy laboratoryjne, kręgi przyjacielskie i zespoły artystyczne. Wieczorami gromadziliśmy się w pracowni historyków i ci wykładali nam dawne dzieje — jeśli można nazwać wykładami opowieści podobne do tych, jaką Ter Haar wstrząsnął naszymi sercami. Był to ogromny, nie kończący się pochód ludzi, co wstawali przeciw porządkowi swych czasów w imię przyszłości człowieka.

Powstawały przed nami oczy widzące, ich żywy, ufny blask, dłonie w ruchu, nieskończone lasy gestów, pragnące usta, szepty i oddechy zakochanych, ostatnie, zachłanne spojrzenia skazańców, bezsenne zamyślenia uczonych, czyny najwyższej odwagi i drgnienia rzęs, które — wszystkie razem — składały się na bieg świata. Tak zdobywaliśmy wiedzę niepodobną do suchych uogólnień wyniesionych ze szkoły, jak niepodobna jest znajomość biologicznego przeznaczenia płci do miłości. Tak zamknięty w przeszłości chór zamilkłych głosów objawiał nam sens swojego i naszego człowieczeństwa.

Kilka tygodni po opisanych wypadkach, kiedy okręt osiągnął już podwyższoną szybkość, a wieczorne sygnały zamilkły na całe lata, rozeszła się po statku wieść, że Goobar, który od dawna pracuje nad problemem podróży gwiazdowych, jest na tropie jakiegoś rewolucyjnego odkrycia. Nie wiadomo, kto był jej autorem; krążyła w najrozmaitszych, ale zawsze mglistych wersjach, głównie wśród niespecjalistów. Być może zrodziło ją to, że laboratoria biofizyczne w ciągu ostatnich miesięcy przyciągnęły do współpracy najlepszych fizyków, matematyków i chemików Gei. Jednakże koledzy Goobara zaprzeczali pogłoskom o jakimś odkryciu i trudno było im nie wierzyć, nie mieli bowiem żadnych powodów do ukrywania prawdy, a przecież wieść, mimo wielokrotnych sprostowań, powracała pod coraz to nową postacią, stanowiąc temat zapamiętałych dyskusji.

Sam Goobar zachowywał w tej sprawie milczenie; trudno było powiedzieć, czy uparta plotka nie dotarła do niego, czy też lekceważy ją, pochłonięty pracą. W ostatnim dniu kalendarzowej wiosny wybrałem się późnym wieczorem na koncert. Gdy wszedłem na salę, wielkie światła zgasły. Siadłem szybko na wolnym miejscu, w ostatnim rzędzie foteli. Obok mnie siedzieli Ruys i Goobar. Uczony jakby się postarzał od czasu, kiedy widziałem go po raz ostatni. Miał bladą, osuniętą twarz człowieka przebywającego stale w zamkniętej przestrzeni i gęstą sieć żyłek na drgających niekiedy powiekach, bo słuchał muzyki z zamkniętymi oczami. Grano Drugą symfonię Kreskaty. W pewnej chwili zerknąłem w bok i osłupiałem: Goobar, pochylony w tył, spał z głową na oparciu fotela. Obudziło go dopiero gwałtowne finale. U wyjścia zrobiło się tłoczno, nie ruszałem się więc z miejsca, tak zamyślony — czy raczej zagapiony — że kiedy podniosłem oczy, na całej sali nie było nikogo prócz nas trzech. Zerwałem się na nogi, równocześnie wstali Ruys i Goobar. Sytuacja stała się nieco kłopotliwa: dotąd nie byliśmy razem, teraz jednak fakt pozostania we trzech łączył nas, i to coraz wyraźniej, w miarę jak zmierzaliśmy ku wyjściu. Pomiędzy kolumnami portalu postanowiłem pożegnać się z kompozytorem i uczonym, ale poszedłem dalej. Był to spacer dość dziwny; przemierzyliśmy może połowę długości całego okrętu, a nikt nie przemówił ani słowa. Pokład krótką pochylnią przeszedł w korytarz; mijaliśmy szeroko rozwarte, puste wejścia do ogrodu, przecinając w każdym smugę chłodnej woni jodłowej. U ostatnich drzwi Goobar nagle odłączył się od nas i stanął na progu ogrodu. Z panującej tam ciemności płynął przyziemny, delikatny szelest liści poruszanych powiewem.

— Już i ty nie przychodzisz do mnie, Ruys… — odezwał się. Staliśmy za nim i zabrzmiało to, jakby mówił nie do jednego z nas, lecz w tę ciemność pachnącą mokrymi liśćmi.

— Nie chciałem ci przeszkadzać — cicho powiedział kompozytor.

— No tak. Znam to…

Zamilkł, jakby nasłuchując wiatru.

— Prosiłem raz na wykładzie — to było jeszcze na Ziemi — studentów, żeby do mnie przyszli. Nie na jakieś przyjęcie, ot, zwyczajnie, pochodzić po ogrodzie, porozmawiać. Nie myślałem oczywiście, że przyjdą wszyscy, ale zawsze spora grupa. Siedziałem do późnej nocy z żoną, czekając gości. Nie przyszedł nikt. Pytałem później: dlaczego? Myśleli: tłum będzie przeszkadzał Goobarowi. Ktoś musi przecież zrezygnować. Każdy tak pomyślał…

Rozmowa toczyła się tak cicho, jak gdyby w pobliżu spał jakiś człowiek. Ruys nie od razu powiedział:

— Na Ziemi było co innego… Bywałem u ciebie, może i za często. Ale teraz jesteś przeciążony pracą, zmęczony…

— Zmęczony? — zdziwił się Goobar. Ale po chwili dodał:

— To prawda.

I po tym, jak to powiedział, widać było, że sam o tym dotąd nie pomyślał.

— Dobrze, że przyszedłeś na koncert — podjął Ruys. — Muzyka jest tak niezbędna.

— Ależ ja tam spałem! — z nagłym wewnętrznym rozbawieniem przerwał mu Goobar i głos jego zabrzmiał zupełnie jak wtedy na balu, gdy rozmawiał ze mną po raz pierwszy.

Ruys zamilkł, zaskoczony czy może zgorszony, a Goobar wyjaśnił:

— Nie mogę spać. Muszę zapomnieć o wszystkim, żeby usnąć. Przy muzyce zapominam i zasypiam…

— Musisz zapomnieć? O czym?

Nastała cisza. Od pierwszych słów tej rozmowy czułem się nieproszonym natrętem; dziesięć razy mówiłem sobie, że powinienem odejść, i czekałem tylko odpowiedniego momentu. Wydało mi się, że właśnie nadszedł, ale zaledwie się poruszyłem, Goobar zaczął:

— Dziewiąty rok pracuję nad działaniem grawitacji na procesy życiowe. To długa droga. Napotkałem las problemów, z których każdy wart jest życia. Nie poszedłem za żadnym. Wielkie przyśpieszenia, szybkości przyświetlne — to był mój temat. Jaki jest los człowieka, który przekroczy 190 000 kilometrów na sekundę? „Śmierć” — powie uczeń szkoły podstawowej. To samo mówię dziś ja, z pewnością pomnożoną przez dziewięć lat pracy. Co dalej? — oparł się o skrzydło szklanych drzwi. Staliśmy tak, a ogród szumiał.

— Od szeregu miesięcy każdy, z kim się stykam — wszystko jedno w jakich okolicznościach — ma na ustach jedno pytanie. Prawda, nie zadaje go. Towarzysze w pracowni znają stan badań tak dobrze jak ja, a mimo to nawet oni, nawet najbliżsi, nawet Calla. Co im powiedzieć? Zdać się na przypuszczenia? Nadzieję? Jakim prawem? Autorytet — to odpowiedzialność. Tak nas uczono. Im większy autorytet — tym większa odpowiedzialność. A wszyscy czekaja. Patrzą i czekają. Wierzą w Goobara. A w kogo ma wierzyć Goobar? ^

Nie krzyczał. Nie podniósł nawet głosu, a przecież słychać go było chyba na całym pokładzie. Ale było pusto. Na wprost — długi sznur błękitnych świateł nocnych. Po prawej, w czarnych otworach na oścież otwartych drzwi, szumiał niewidzialny ogród.

— I nawet teraz, w tej chwili, kiedy wam to mówię, myślicie: „No tak, ale co on sądzi? Na co liczy? Jakie jest jego zdanie?”… Czy nie mam racji?

Milczeliśmy. Mówił prawdę.

Nastała cisza. Goobar podniósł zegarek do oczu i wyprostował się.

— No cóż, trzeba iść, zacząć.

— Co?

— Nowy dzień.

Skinął nam głową, przeszedł przez całą szerokość korytarza i zniknął w windzie. Była trzecia godzina nocy.


POSąG ASTROGATORA

Kiedy potok górski napotyka na swej drodze nieprzebyte skały, zaczyna wypełniać dolinę. Trwa to miesiące i lata, drobna, nieustannie sącząca się nić wody jest niewidoczna pośród czarnych masywów, a jednak jakiegoś dnia dolina staje się jeziorem, a potok, przelewając się przez jej brzegi, rusza w dalszą drogę.

Taka właśnie niezmącona, wierna sobie cierpliwość, która tkwi u podstaw działania natury, która z błąkających się w próżni atomów stwarza globy gorejące, globy lodowe i globy zielone od ogrodów, taka właśnie cierpliwość cechuje rzeźbiarkę Soledad. Przez cztery lata pracowała nad dziełem, dla którego wyruszyła z nami w podróż. Miał to być posąg astrogatora.

Przyznać muszę, że zachodziłem w głowę, czemu wybór rzeźbiarki padł na Songgrama. Byli przecież na pokładzie statku tacy astrogatorzy, jak stalowy Ter Akonian o czujnych oczach, zawsze jak gdyby dalszy od otoczenia niż ktokolwiek inny, był Grotrian z głową myśliciela, owianą srebrnymi włosami, był najrzadziej widywany Pendergast, wysoki, z pochylonymi barami, jakby znużony własnym ogromem, ze źrenicami, przed którymi zdawały się unosić niezmierzone odległości, a miał je zwężone w czarne punkty, gdyż pełnił często nocne dyżury. I oto Soledad wybrała najzwyklejszego z nich; trudno było o postać mniej patetyczną. Songgram, ten nieco zażywny, czarnowłosy mężczyzna, ogromnie lubił się śmiać, nie tylko wśród ludzi, ale i sam. Nieraz, przechodząc obok jego gabinetu, słyszało się gromkie wybuchy jego wesołości. Pokładał się ze śmiechu nad ulubioną lekturą, dziełami starożytnych astronomów: bawiło go, jak mówił, nie ubóstwo ich wiedzy, lecz ich pewność siebie. Nieprzypadkowo do niego właśnie wybrała się delegacja dzieci z najpoważniejszą w świecie propozycją, żeby zrobił jakąś katastrofę, „małą, ale prawdziwą”, bo tak jest nudno.

Ujrzeliśmy posąg w przededniu czwartej rocznicy wyruszenia z Ziemi. Stał jeszcze w pracowni. Rzeźbiarka, w szarym, roboczym kombinezonie, przytrzaśniętym kurzem, ściągnęła grubą płachtę, jaką był okryty. Nie wyrzeźbiła go w ciężkim, kamiennym skafandrze ani z głową uniesioną, żeby wzrok zdawał się szybować w gwiazdy. Na prostym wzniesieniu stał jeden z nas, odrobinę pochylony, jakby chciał właśnie ruszyć naprzód i tylko usiłował jeszcze wspomnieć coś, co wywołało ugięcie warg, które wydaje się to uśmiechem, to drgnieniem niepokoju. Jest to coś ważnego, więc skupił się, ale nie rozwiało się w nim jeszcze lekkie zdziwienie, że stoi sam, wywyższony, na granitowym cokole.

Songgram, spytany przez rzeźbiarkę o zdanie, powiedział tylko:

— Masz do mnie więcej zaufania niż ja sam.

Od czterech lat na wypukłej tarczy, umieszczonej przed główną armaturą sterów, czerniały cyfry 281,4° i 2,2°, oznaczające w stopniach długość i szerokość galaktyczną naszego kursu. Srebrny punkt wyobrażający okręt dochodził na wielkiej mapie gwiazdowej do połowy drogi, lecz niebo pozostawało nieruchome. Tylko nieliczne, najbliższe gwiazdy przesuwały się leniwie na czarnym tle. Błękitnie pałający Syriusz podpełzał z wolna ku czerwonej Betelgeuzie, gwiazdy Centaura jaśniały coraz świetniej, nikt jednak prócz astrofizyków nie mierzył upływu czasu zmianami tak nikłymi wobec wiecznie martwej otchłani, która nas otaczała. Czas zdawał się tężeć nawet w głębi statku, każdy nadchodzący dzień podobny był do poprzedniego, sztuczny cykl pór roku nikogo już nie mamił i przemijanie dostrzegaliśmy tylko dzięki nowym ludziom, jacy pojawiali się wśród nas, chociaż byliśmy zamknięci w hermetycznej powłoce statku.

Czteroletni syn Tembhary (urodził się już na statku) spytał mnie raz w czasie zabawy:

— Wujku, jak wyglądają prawdziwi ludzie?

— Co mówisz, chłopcze — zawołałem — jacy prawdziwi ludzie?!

— A ci z Ziemi.

— Ależ my właśnie jesteśmy z Ziemi — odparłem tłumiąc poruszenie. — Twój ojciec, twoja matka, my wszyscy… przekonasz się sam, gdy tam wrócimy. Zresztą widujesz przecież rozmaite historie z życia ziemskiego i wiesz, że ludzie na Ziemi są całkiem tacy jak my.

— E — odparł malec — to nieprawdziwe, to tylko wideo…

Starsze dzieci przypominały nam o swym istnieniu w sposób dosyć żywiołowy; własny park był dla nich za ciasny i w rosnącej ekspansji zabaw urządzały wielkie gonitwy i polowania, wypełniając wrzawa całe kondygnacje Gei.

Czas płynął. Chłopcy stawali się mężczyznami, dziewczęta zmieniały się w kobiety, w pracowniach i laboratoriach ukazywały się coraz to nowe, młode twarze. Zachodzące przemiany nie ograniczały się, rzecz prosta, do uzupełniania zespołów naukowych i artystycznych. Wielu z nas ma wśród najbliższych, oprócz krewnych, kolegów, przyjaciół, także młodych ludzi, którzy przychodzą ze zwierzeniami bądź szukają rady i pomocy. Tak zadzierzgnięte znajomości przemieniają się w przyjaźń. Jest to zjawisko zarazem radosne i zasmucające. Radosne, gdyż młodość dąży tylko do tych, co własnym życiem stworzyli wartości godne naśladowania. Smutne, bo pierwszy taki gość zwiastuje zwykle kres własnej młodości. Nils Yrjöla bywał u mnie często. Był to teraz bardzo chudy, wysoki chłopiec, pokazujący zęby nie tylko w uśmiechu, ale i gdy mówił, jakby nadgryzał wypowiadane słowa jak drobne, soczyste owoce. Bardzo bystry, miał talenty tak postapiane z na poły dziecinnymi dziwactwami, że jego automaty, usiłujące oddzielić kruszec od szlaki, aż krztusiły się przy tej robocie. Patrząc na jego prace matematyczne, starsi specjaliści jednocześnie klęli i uśmiechali się, bo nawet jego dziwolągi cechował kapryśny wdzięk. Stanowił nierozłączną parę z młodszym od siebie o rok Wiktorem, synem profesora Trehuba; można ich było zastać w najnieprawdopodobniejszych miejscach, zatopionych w dyspucie, z której wychodzili z rozżarzonymi głowami.

Загрузка...