Oczywiście, to znowu mógł być przypadek. Ale o przypadku wolno mówić tylko wtedy, jeśli wykluczone zostaną łańcuchy skutków i przyczyn wiążące rozpatrywane zjawiska, a w tym wypadku to nie było pewne. Stożek radarowy, który nas trafił, był bardzo wąski, tak się to mówiło od dawna. A co by się stało — pomyślałem — gdyby tak puścić w ruch matematykę? Spytałem profesora Trehuba, jak szeroki był stożek radarowy w momencie, kiedy nas pochwycił, i okazało się, że obaj, on i ja, myślimy o tym samym. Nie tylko odpowiedział na moje pytanie, ale dodał jeszcze, że stożek ten, doleciawszy do Czerwonego Karła, byłby już tak szeroki, że ogarnąłby przestrzeń o średnicy osiemdziesięciu milionów kilometrów. Czy zaczynacie rozumieć?… Oni nie wysłali tego pęku fal przypadkowo. Oni przypuszczali, że jakiś statek porusza się w tamtej okolicy nieba. Dlaczego tak myśleli? Czyżbyśmy im dali znak naszego zbliżania? Znak tak potężny, że dostrzegli go poprzez bilion kilometrów, tak szybki, że przegonił Geę, i zarazem tak nieznaczny, że sami nie uświadomiliśmy sobie faktu jego wysłania? Taki znak, taki sygnał wysłaliśmy im w samej rzeczy. Był to wybuch martwego satelity Atlantydów.

Na sali panowało straszliwe, napięte milczenie; słowa Goobara padały w nie jak rozżarzone ciężary.

— Przeprowadziłem następujący, prosty rachunek — ciągnął uczony. — Eksplozja czternastu bomb uranowych wytworzyła błysk o mocy bijącej w ułamku sekundy promieniowanie słoneczne. Błysk ten po trzech miesiącach doleciał do Białej Planety i został tam spostrzeżony. Gdzie powinien był nas spotkać impuls radarowy — spytałem — jeśli założyć, że wysłano go z planety natychmiast po zaobserwowaniu błysku? Rachunek odpowiada: powinien był spotkać Geę w odległości piętnastu dni drogi światła od planety. Ten wynik zgadza się w zdumiewająco dokładny sposób z rzeczywistością. Tak wysoka zgodność nie może być dziełem przypadku. Jesteśmy więc na właściwym tropie.

Dobrze. Ale dlaczego oni wysłali impuls radarowy, zaledwie dojrzeli błysk? Odpowiedź nasuwa się sama: dlatego, że wiedzieli, co go wywołało. Wiedzieli, że w układzie Czerwonego Karła krąży martwy statek z ładunkiem atomowym i że błysk został wywołany eksplozją tego ładunku. Istotnie, jest wysoce prawdopodobne, że istoty na tak wysokim stopniu rozwoju technicznego kontrolują obszar swego układu, że więc odkryły kiedyś sztuczny księżyc Atlantydów. Jeżeli tak się stało, to one właśnie prześwietliły pociski atomowe astronem i wiedziały, że samozapłon ich jest niemożliwy. A więc błysk dał im znać, że w przestrzeń ich układu wpłynął jakiś statek i że to on wywołał zapłon unicestwiający satelitę. Żeby to przypuszczenie sprawdzić, wysłali pęk fal elektromagnetycznych, a stwierdziwszy obecność statku, kontrolowali jego ruchy. Tyle o sposobie, jakim zawiadomiliśmy mieszkańców planety o naszym przybyciu. Teraz pozwólcie, że odwrócę całe zagadnienie i pod niewiadomą, jaką w rozważanym problemie są nieznane istoty, podstawię ludzi.

Załóżmy, że to ludzie mieszkają na tym pochmurnym globie, że to ludzie pewnego dnia dowiadują się od swych astronomów, iż w przestrzeń ich układu słonecznego wszedł jakiś nieznany statek. Statek ten płynie z tej samej okolicy nieba, z której ongiś przybył już do ich układu inny statek, niosący martwą załogę i ładunek pocisków atomowych. Dalej. Ten nowy statek zniszczył ów martwy wybuchem. Cóż to za istoty — myślą — które rozsadzają napotkany stary wehikuł, które tracą wysiłek i czas na obrócenie grobowca ze skamieniałą załogą w nicość? To jest niejasne, to jest podejrzane. Należy te istoty bacznie śledzić. — Wysyłają stożek radarowy, tak szeroki, by ogarnął cały niemal układ Czerwonego Karła. Zanim poruszające się z szybkością światła fale radaru docierają do nieznanego statku, upływa szereg tygodni. Kiedy odbite echo powraca, okazuje się, że statek z wielką szybkością pędzi ku ich planecie. Wówczas ludzie — bo podstawiliśmy za niewiadomą ludzi — postanawiają wyczekiwać. Nareszcie statek dochodzi do planety i wysyła ze swego wnętrza trzydzieści rakiet. Małych rakiet. Ludzie zamieszkujący Biały Glob nigdy ich nie widzieli, nieprawdaż? Tak sądzicie? A jednak. Przypomnijcie sobie fotografie przyniesione z martwego satelity Atłantydów. W jaki sposób zamierzali Atlantydzi miotać pociski atomowe? Za pomocą niewielkich, cztero— czy pięciometrowych rakiet. Małych rakiet. I oto na niebie Białej Planety pojawia się trzydzieści małych rakiet prowadzonych przez jedną wielką. Czy nie jest prawdopodobne, że ta duża rakieta to statek z załogą, który ma zejść pod chmury, wypatrzyć cele i obruszyć na nie trzydzieści pocisków uranowych? Co robić, aby zapobiec zniszczeniu? Należy bomby unieszkodliwić. Jak? Na szczęście mieszkańcy planety zwiedzili ongiś martwego satelitę, prześwietlili bomby astronem, znają ich konstrukcję… W każdej bombie znajduje się pęk luf schodzących się koncentrycznie w jej środku. Każda lufa zawiera pocisk z metalicznego uranu i ładunek prochowy. Detonacja tego ładunku we wszystkich lufach naraz powoduje zestrzelenie odłamków, jak gdyby ćwiartek uranu, w jedną bryłę o masie nadkrytycznej, i tym samym — wybuch atomowy. Żeby więc spowodować przedwczesny zapłon bomby, dość jest zmusić do detonacji ładunki prochowe, a zapalić je — najprościej przez znaczne podwyższenie temperatury. Trzeba w tym celu wytworzyć odpowiednie pole energetyczne w górnych warstwach atmosfery… Ale — myślą ludzie dalej — postąpimy tak tylko z bombami. Dużego statku z załogą nie będziemy atakować. Niech nieznani przybysze widzą, że nie chcemy z nimi walczyć ani ich zniszczyć. — I cały ten plan zostaje urzeczywistniony…

Jak widzicie — ciągnął Goobar — wszystko się tu zgadza, i to w sposób tak zadziwiający, że wynikają dwa nowe pytania. Pierwsze brzmi: jeżeli za niewiadomą podstawić ludzi, to okazuje się, że postąpiliby oni prawdopodobnie w taki sam sposób jak nieznane istoty. A więc istoty te muszą być łudząco do ludzi podobne. Jak to, a więc już w pierwszej wyprawie gwiazdowej, wybierając za cel podróży najbliższą gwiazdę, poznając z milionów systemów planetarnych Galaktyki jeden, od razu odkrywamy istoty tak niezwykle podobne do człowieka? Czy ta zbieżność nie zakłada znowu przypadku, i to tak nieprawdopodobnego, że wniwecz obraca całe poprzednie rozumowanie? Odpowiedź moja brzmi: szkielet logiczny rozumowania ludzkiego rzutuję w postępowanie istot nie dlatego, że jest najdoskonalszy, ale dlatego, że jest konieczny. Żeby opanować materialne siły wszechświata, człowiek musiał w ciągu tysiącleci wykształcić w sobie takie właśnie metody rozumowania indukcyjnego i dedukcyjnego, metody wywodzące się z prostych odruchów wszelkiej materii ożywionej. Istoty, które zamiast badać przemiany wnętrza gwiazd oddawałyby im cześć, niedaleko posuną się w rozwoju… Jeżeli zatem mieszkańcy Białej Planety wytworzyli wysoką cywilizację, a to jest pewne, to umysły ich muszą działać wedle praw logiki podobnych do naszej. Czy to implikuje podobieństwo wyglądu? Oczywiście nie. Odruch warunkowy jest w zasadzie podobny u małpy, dżdżownicy i rekina, ale trudno nazwać te istoty podobnymi pod względem anatomicznym.

Drugie, donioślejsze jeszcze pytanie brzmi: jak mogło się stać, że wiemy to wszystko teraz, a nie podjęliśmy żadnych środków ostrożności, nie przewidzieliśmy niczego i z przerażającą lekkomyślnością dopuściliśmy do tak tragicznej w skutkach pomyłki? Odpowiedź moja brzmi: spowodowało to nasze tchórzostwo. Spotkanie martwego satelity było przypadkiem, tak, ale to, co działo się potem, nie miało nic z przypadkiem wspólnego. Nie przypadek zrządził, że z takim pośpiechem przystąpiliśmy do jego zniszczenia. U podstawy naszego działania kryło się przeświadczenie, że akt zagłady satelity to wyłącznie nasza, ludzka, ziemska sprawa i że nikt nie powinien go dostrzec, a skoro nie powinien, to i nie dostrzeże. To fałszywe, alogiczne rozumowanie wynikło z chęci odcięcia się od skamieniałego szczątku własnej naszej przeszłości. Tak bardzo chcieliśmy się jej wyprzeć, że przy późniejszym układaniu planów nie wciągnęliśmy do rachuby ani spotkania martwego statku, ani zniszczenia go, zupełnie jakby te wypadki nigdy nie zaszły. Za ten brak odwagi, za pośpiech zniszczenia przyszło nam zapłacić życiem towarzyszy. Nie chcieliśmy nic wiedzieć o tamtych — a przecież to byli ludzie! Nie można zakłamać przeszłości. Nie można przekreślać w niej nawet tego, co jest nam obce. Możemy z jej dziedzictwa wybierać, ale trzeba mieć odwagę świadomego podźwignięcia całości losów gatunku na przestrzeni dziejów planetarnych. Ta okrutna lekcja ważna jest i dla nas, i dla tych, co przyjdą, bo konieczna jest wiedza o tym, że w człowieku, oprócz wielkości rozumu, jest małość okrucieństwa, jeśli nie ujawniona, to potencjalna, którą wyłonić mogą warunki.

Na zakończenie kilka słów o ustroju społecznym Białej Planety. Wiemy o nim niewiele, ale to, co wiemy, jest najistotniejsze. Sygnał radarowy, jaki kontrolował nasze ruchy, był ciągły, chociaż planeta obraca się, a więc wysyłały go nadajniki tworzące system, który opasuje cały glob, i w miarę jak jedne rzutniki zachodziły pod horyzont, przekazywały funkcję emisyjną następnym. Osłona radarowa jest globalna, pracuje na służbie całej planety, więc pod względem technicznym mieszkańcy jej są zjednoczeni, jak my. Zjednoczenie na bazie technicznej jako prawdopodobieństwo implikuje zjednoczenie społeczne. Tak więc, nie mając zamiaru ani prawa do decydowania o naszych przyszłych krokach, pragnąłbym wyrazić przekonanie, że winniśmy podjąć próby porozumienia z mieszkańcami planety. Czy się one od razu powiodą — nie wiadomo. Cywilizacja nasza od wieków chroniła nas przed taka nieświadomością, przed nieznanym, groźnym, przed burzami i klęskami, i zapomnieliśmy, że nie powstałaby nigdy, gdyby nie to, że ongiś ludzie gotowi byli na wszystko, aby nadeszła. Teraz my z kolei stoimy na progu nowej epoki. Nadszedł czas przełomu. Wymaga wiele. Żąda tego, czego nikt nigdy na Ziemi od nas nie żądał — i musimy na to przystać, bo takie są prawa historii. Ludzkość nie może stanąć na swojej drodze. Ten wielki następny krok musi być uczyniony, a wewnętrzną zgodę na to, co nam niesie, musimy zdobyć ze zrozumienia konieczności, która już dla następnych pokoleń będzie nową, wyższą wolnością.

Ledwo Goobar skończył, obok niego pojawił się Ter Akonian i podnosząc do oczu zapisaną kartę, zaczął czytać:

Rada Astrogatorów do załogi statku.

W najbliższych latach ludzkość rozpocznie loty transgalaktyczne. Wyprawom tym służyć muszą kosmiczne stacje pośrednie na ciałach niebieskich krążących w pobliżu układu słonecznego. Położenie układu Centaura czyni go naturalną bazą takich stacji dla wypraw w kierunku południowego bieguna Galaktyki oraz Obłoków Magellana. Zważywszy to, Rada Astrogatorów postanowiła:

1. Kontynuować próby porozumienia z Białą Planetą.

2. Próby te mogą zakończyć się zagładą okrętu. W takim wypadku podejmie je wyprawa następna, ale budowa stacji kosmicznej zostałaby odwleczona o ćwierćwiecze. Żeby tego uniknąć, zanim Gea podejmie próby nawiązania łączności z Białą Planetą, spośród planet Centaura wybrana zostanie najodpowiedniejsza dla wzniesienia kosmicznej stacji pośredniej. Pozostawione na niej maszyny rozpoczną pod kontrolą jednego człowieka prace budowlane. Rada Astrogatorów zgadza się pozostawić na tej placówce mechaneurystę — pilota Zorina, gdyż posiada on wszechstronne wykształcenie politechniczne i duże doświadczenie w budowie stacji kosmodromicznych.

Gdy astrogator skończył czytać i spojrzał na salę, zauważyłem, że siedząca w dole Anna wstała i wyszła bocznymi drzwiami. Z centralnego przejścia przeciskał się do przodu Zorin i wstąpił na wzniesienie. Szmery, polatujące w amfiteatrze przy ostatnich słowach Ter Akoniana, zamarły. Wedle praw żeglugi międzyplanetarnej człowiek nie może samotnie przebywać na placówce kosmodromicznej; musi mieć co najmniej jednego towarzysza. Zgodnie z obyczajem Zorin miał go teraz wskazać. Na sali stała skupiona wielka cisza, jakby pilot wodząc oczami po morzu głów teraz właśnie wybierał, choć wiedzieliśmy, że uczynił to już przedtem i szuka tylko tego, kogo upatrzył na towarzysza. Nagle serce we mnie skoczyło. Próżno mówiłem sobie, że to nonsens, niemożliwość: kimże jestem dla Zorina? Jednym z załogi, człowiekiem niemal obcym… Co innego, być może, gdyby to Ameta…

Głowy siedzących ledwo dostrzegalnie podnosiły się na spotkanie wzroku pilota i pochylały się nieznacznie, gdy je mijał, i to napięcie oczekiwania szło poprzez zebranych jak fala. Wtem oczy jego spoczęły na mnie i tak naparły, że — nie zdając sobie z tego sprawy — wstałem.

— Czy zgadzasz się? — dobiegł mnie jakby z ogromnej odległości głos pierwszego astrogatora.

— Zgadzam się — powiedziałem. Na sali podnosił się głuchy szum.

Zorin i Goobar rozmawiali z astrogatorami; potoki ludzi spływały w dół, otaczały wzniesienie. Wyszedłem na korytarz, pusty zupełnie i cichy. Nie czułem ani podniecenia, ani dumy i radości — nic zupełnie. Szedłem długo, aż zatrzymałem się znienacka: nogi same zaniosły mnie do przed—sieni filharmonii. Stałem przed rzeźbą Soledad, białym chłopcem wśród drogi. Osiem lat było za nami — jakich lat! Czas wolniej płynął na Gei, czas zegarów, ale nie czas wydarzeń. O ileż byłem starszy niż w chwili odlotu, a ten biały chłopiec nic się nie zmienił — wciąż jednakowo zapatrzony w przyszłość. Objąłem wzrokiem rzeźbę, postąpiłem kilka kroków i raz jeszcze, wpół odwrócony, spojrzałem na nią, jakbym się z nią żegnał. Serce ścisnęło mi się, pomyślałem o Annie. Dokąd mogła pójść? Przystanąłem, potem przyśpieszyłem kroku.

Najbliższa winda zniosła mnie do ogrodu. Dostrzegłem Annę już z daleka — siedziała w trawie, gęsto przetykanej niezapominajkami. Ameta bardzo je lubił. Niechętnie widział kwiaty w pokoju. „Jak się chce być z kwiatami — mawiał — to trzeba iść do nich.” W pochyleniu głowy Anny było coś, co zwolniło mój krok. Rozłożonymi dłońmi dotykała kwiatów jak niewidoma. Stanąłem za nią.

— To ty… — powiedziała niegłośno. To nie było pytanie. Ukląkłem obok niej. Z daleka musiało to śmiesznie wyglądać: dwoje dorosłych ludzi klęczących w trawie jak dzieci.

Chciałem przełamać milczenie, lecz nie mogłem. Pocałowałem wnętrze jej małej ręki, czując pod palcami drobne stwardnienia naskórka na palcach, tam gdzie tak często stykały się z instrumentami.

— Byłeś na zebraniu do końca? — spytała.

— Zorin?

— Tak.

— I ty?

— Tak… Zamilkła.

— Słuchałaś potem w domu? — spytałem.

— Nie.

— A skąd wiesz? Podniosła głowę.

— Myślałam tak… Ty nie?

— Nie — rzekłem zdziwiony. Uśmiechnęła się.

— Ty zawsze domyślasz się ostatni…

Z jej twarzą działo się coś niedobrego; widziałem, jak walczyła o uśmiech, potem nagle odwróciła głowę. Kiedy znowu na mnie spojrzała, była już zupełnie spokojna. Nic więcej nie mówiliśmy.

W nocy ocknąłem się z głębokiego snu od razu świadomy wszystkiego i czujny. Paliła się fiołkowa lampka i przez szkło osłony padało na poduszkę kilka błękitnych, drobnych plamek, jak płatki niezapominajek. Anna leżała na wznak z głową odrzuconą, bujne, ciemne włosy kładły cienie na twarz; suchymi oczami wpatrywała się nieruchomo w sufit. Zacisnąłem powieki, ale nie mogłem już spać. Nagle odezwała się:

— Wrócisz? Poderwałem się.

— Kochana.

Pocałowałem ją i czułem w pocałunku, jak już jest daleka.

— Wrócę, na pewno wrócę — zresztą to nie tylko ja odchodzę od ciebie… oboje odlatujemy w różne strony… A ty wrócisz? — próbowałem uśmiechać się i nadać głosowi wesołe brzmienie, lecz Anna została poważna.

— Tak — powiedziała — na pewno wrócę.

— To dobrze.

Spojrzała na mnie, jej ciemne oczy były tuż.

— Wiesz, nie mogę uwierzyć, że cię kiedyś nie znałam… to jest takie wielkie, jakby nie miało początku… dlatego nie mogę sobie wyobrazić, że może mieć… — nie dokończyła. Nie pytałem o nic. Obejmowałem ją coraz silniej; zaczerpnęła tchu i cichutko, prosto do ucha szepnęła mi:

— Oni byli jednak bardzo szczęśliwi…

— Kto, kochana?

— Starożytni.

— Tak myślisz?

— Tak. Wierzyli w wieczność…

Przez trzy miesiące Gea przemierzała obszary układu Centaura. Planety nadpływały iskrami, rosły w światła, zasłaniały niebo i odchodziły, owiane wylotowym ogniem. Piloci schodzili z galerii sznurem srebrnych postaci i znikali we włazach rakiet. Wiele razy powtarzało się to widowisko, rozstania i powroty, mocne uściski rąk, grzmoty zapalanych silników, niewidzialnie bijący dzwon wyrzutni, cisza po odlocie, w której trudno było patrzeć w oczy pozostałym, i nieme ruchy warg liczących kolejne pociski, które — parte tłokami — wypełzały ze śluz czarne, osmalone od żaru, jaki ogarniał je w starciu z gęstymi atmosferami.

Z Zorinem widywałem się w tym okresie rzadko. Wraz z innymi konstruktorami pracował nad projektem stacji kosmicznej; szkicowy plan sporządzono jeszcze przed rokiem, obecnie zaś cały zespół Tembhary ślęczał nad szczegółową dokumentacją techniczną. Wiedząc, jak groźne jest dla umysłu bezrobocie, i pragnąc stać się nie tylko towarzyszem, ale i współpracownikiem Zorina, całymi dniami studiowałem podręczniki z zakresu radioinżynierii i odkurzałem stare wiadomości, nabyte jeszcze w młodzieńczych studiach mechaneurystyczrlych. Nie odrywałem się od trionów, nawet gdyśmy okrążali kolejną planetę, i nie byłem na żadnej, lecz przyjaciele Amety nie zapominali o mnie. Ul Wefa pierwszy przyniósł i wysypał w milczeniu na mój stół cały stos roziskrzonych minerałów ogniowych, wulkanicznych kwiatów zwiedzonego globu. Z innego lotu Teupane przywiózł mi odłamek lawy z zastygłym, trójpalczastym odciskiem; rosnąca liczba okazów tej jedynej w świecie kolekcji świadczyła o postępach podróży.

Minęliśmy planetę pustynną i drugą, wulkaniczną, której wysoka temperatura uniemożliwiała ludziom najkrótszy nawet pobyt na jej powierzchni; dokonane poprzez warstwy gorących obłoków zdjęcia wykazały na niej jakieś zagadkowe ruchy. Z wysłanych na zwiad ognioodpornych automatów wróciła ledwo połowa; niedobitki te złożyły niejasne relacje, z których nie można było pojąć, czy wielkie członkonogie twory pełzające po zastygłych skałach wylewnych są maszynami, porzuconymi po jakimś kataklizmie, czy też formami niebiałkowej ewolucji organicznej. Astrobiologowie daremnie nastawali na podjęcie dokładnych badań: odłożono je na czas przyszły i Gea puściła się w dalszą drogę. Następną planetę mijaliśmy nocą w niewielkiej odległości. Statek wypełniony był delikatnym, lecz przenikającym w najodleglejsze zakątki świstem przewodów chłodzących, w których wrzał płynny hel. W czarnym, gwiazdowym niebie jak ruda wyrwa ział sierp planety. Powiększające szkła ukazywały powierzchnię, po której jak czarne pająki łaziły łączące się i rozpadające siatki pęknięć: planeta przechodziła stadium górotwórcze i poprzez wielkie rozwarcia skorupy bluzgały rzeki ciemnego żaru.

Układ słońca A zamykały globy lodowe typu Neptuna; oddaliwszy się o miliard kilometrów poza ich orbity, znaleźliśmy się w strefie słońca B. Obszar jego grawitacji wolny był od planet; rozdzielone otchłaniami, krążyły w nim tylko większe i mniejsze asteroidy, szczątki globu rozpadłego przed tysiącami wieków. Decyzją astrogatorów stacja transgalaktyczna miała stanąć na jednym z tych bez—powietrznych, urwistych odłamów skalnych. Pustkę przecinały tory setek takich ciał, było więc wśród czego wybierać, ale upatrzona planetoida musiała spełniać wiele wymagań. Orbita jej miała być możliwie zbliżona do koła, aby w swej drodze nie oddalała się zbytnio od słońca ani nadmiernie do niego nie przybliżała; winna była także omijać tory innych ciał, by nie narażała się na znaczniejsze perturbacje; dalej musiała unikać pobliża wielkich potoków meteorytowych, które noszą się po peryferii „śmieciarza układu podwójnego”.

Poszukiwania przeciągnęły się przez miesiąc; obserwatoria pracowały dniem i nocą, teletaktory i radaroskopy nieustannie wypatrywały przestrzeń, i w wyniku tego polowania, czy raczej połowu, wybór astrogatorów padł na bezimienny asteroid o średnicy bez mała czterystu kilometrów, posiadający więc pole ciążenia znikome, lecz dostateczne, by człowiek mógł się poruszać po jego powierzchni nie obawiając się, że odpadnie od niej w próżnię. W miarę jakeśmy się do niego zbliżali, odłam ten zdawał się mrugać do nas zaostrzoną, kocią jakby źrenicą. To znaczne wahanie blasku powodował jego szybki obrót wokół osi oraz bardzo nieregularna forma, albowiem wydłużonym kształtem przypominał raczej zawieszony w czarnych mrokach grzbiet górski niż planetę.

Gea okrążała go przez dwa tygodnie. W tym czasie tektonicy stwierdzili, że spoistość skały jest dostateczna i zapewnia jej trwałość na przeciąg najbliższych tysiącleci, za czym bez zwłoki rozpoczęło się przerzucanie na powierzchnię planetoidy maszyn, budulca i zapasów żywności.

Automaty budowlane szybko wgryzły się w skałę i wyryły w niej dwa okrągłe zagłębienia; jedno pomieściło kopulastą komorę ciśnieniową ze zbiornikami powietrza, drugie zaś — stos atomowy, który miał nam dostarczać energii elektrycznej i ciepła.

Dzień po dniu rakiety towarowe przywoziły na planetoidę surowce i części — miała z nich powstać promieniorzutnia radarowa przyszłej stacji — aż wreszcie ostatnie ładunki złożone zostały pośród skał.

Pożegnaliśmy się z towarzyszami krótko i prosto, i powiedzieli najbliższym słowa, jakie się mówi przed błahą rozłąką. Kiedyśmy schodzili z Zorinem pochylnią pierwszego toru, na którym znajdowała się podstawiona, gotowa do startu rakieta, już w skafandrach, tylko przyłbice odrzucone w tył opierały się o kryzy kołnierzy, nagle zza filara wyskoczyło dziecko obejmujące ogromny bukiet białego bzu i zagrodziło nam drogę.

Znieruchomieliśmy, a dziecko — tłuściutka, może czteroletnia dziewczynka z mysim warkoczykiem i ciemnymi rumieńcami — nie bez wysiłku podniosła bukiet ł wręczyła go Zorinowi.

— Masz — powiedziała — a jak wrócisz, to dalej będziesz nam bajki opowiadał?

— Pewno, że będę — odparł Zorin. — Jak się nazywasz?

— Magda.

— Kto ci dał te kwiaty?

— Nikt, to ja sama!

Westchnęła z ulgą, że tak dobrze udało się jej wykonać zamysł, gdy wtem dostrzegła nadchodzących astrogatorów i uciekła co sił w nóżkach.

Ter Akonian, Pendergast i Yrjöla, nic już nie mówiąc, uścisnęli nam ręce. Zorin pierwszy wcisnął się przez wąski właz do wnętrza rakiety i wyciągnął ręce po bukiet, który mu ostrożnie podałem. Z kolei opuściłem nogi w głąb otworu. Do pasa zanurzony w metalowym kadłubie, dostrzegłem nagle kobietę, która stała kilka metrów nad nami, na wysuniętym z półpiętra pomoście. Była to Callarla. W tej chwili, znieruchomiały na mgnienie, domyśliłem się tego, czego nikt dotąd nie wiedział: była brzemienna. Sylwetka jej dalej była dziewczęca. Odgadłem to z jakiegoś jej ruchu, z oczu, z takiego wyrazu twarzy, jakby wsłuchiwała się nie w otoczenie, lecz we własne ciało, w którym czuła już pierwsze drgnienia nowej przyszłości.


OBłOK MAGELLANA

Bukiet bzu stał w szklanym naczyniu laboratoryjnym pod oknem. Siedząc za stołem widziałem, jak automaty wiercą w skale otwory, dziesiątki otworów, układających się we współśrodkowe kręgi. Potem zakładały ładunki wybuchowe i znikały. Eksplozji nie było słychać. Skała rozsadzona ogniem stawała dęba, biła w górę dymem i kamieniami. Grunt drżał i z okiści bzu leciały drobne, rozkrzyżowane kwiatki. W bezpowietrznej przestrzeni dym opadał jak żelazne opiłki. Automaty wyłaziły z ukryć, opuszczały się do leja, układały warstwy sztab metalowych. W polu widzenia pojawiała się promieniorzutnia. Wysuwała głowicę na długim ramieniu i kręciła nią, zupełnie jakby śmieszna metalowa żyrafa rozglądała się, szukając wyimaginowanych liści.

Straszliwy, błękitnostalowy błysk. Metal roztopiony ciśnieniem promieniowania, rozprowadzony po wklęsłości leja, stygł. Automaty człapały po chropawej powierzchni, toczyły ją, wygładzały, polerowały, aż poczynała błyszczeć żywym srebrem. Inne gdzieś dalej zakładały ładunki, ryły wykopy pod maszt antenowy. Grunt nieznacznie drżał. Coraz więcej białych płatków sypało się z gałązek, aż piątego dnia Zorin powiedział:

— Szkoda, że nie mamy pieca… takiego starego, na zwyczajny ogień, wiesz. Spalilibyśmy gałązki. Pamiętasz zapach dymu z ogniska?

— Pamiętam.

Gdy odziany w skafander wychodził po południu, drugi raz tego dnia, żeby skontrolować postępy pracy, wziął gałązki ze sobą. Wrócił po godzinie. Miał je zatknięte za pas. Zauważyłem to, ale nic nie powiedziałem.

Dostrzegł mój wzrok.

— Nie mogłem zostawić — wyjaśnił. — Tak kamieniste.

Żeby choć trochę ziemi.

— Lepiej, żeś przyniósł — powiedziałem. — Bez ma taki mięciutki rdzeń, można go strugać, bawiłem się tak będąc dzieckiem.

Gałązki wróciły do pustego naczynia i zostały w nim. Do końca.

Automaty pracowały okrągłą dobę. Dzień czy noc — to dla nich było wszystko jedno. Dla nas nie. Trudno się było zdecydować na wybór rytmu snu i czuwania. Asteroid obracał się tak szybko, że co trzy godziny podstawiał naszą skalną równinę gorącym promieniom słońca. Trzygodzinnej nocy przyświecało zazwyczaj słońce A. odległe o dwadzieścia pięć jednostek astronomicznych, nieporównanie silniejsze niż ziemska pełnia księżycowa. W dzień skały płonęły jak bloki rozpalonego metalu, w nocy fosforyzowały mocnym, zimnym jak lód światłem. Chyżość obrotów planetoidy była tak wielka, że patrząc przez okno widziało się, jak cienie wydłużają się i rosną — ostatecznie czarne, unicestwiające wszystko cienie próżni. Kiedy jakiś automat wychylał się ze światła w cień, wyglądało, jakby częściowo przestawał istnieć, przerąbany na pół.

Codziennie wieczorem zasiadaliśmy przy odbiornikach, mieszczących się na miniaturowym pięterku naszego „domu”, i wsłuchiwaliśmy się z uwagą w głuchy szum głośnika. Z chaosu trzasków i szmerów, które zdawały się powierzchnią jakiegoś ciemnego falowania, wyłaniały się nagle wesołe dźwięki sygnału wywoławczego Gei. Dzięki ustawieniu prowizorycznych masztów nadawczych utrzymywaliśmy łączność telewizyjną z okrętem i co wieczoru widzieliśmy się z towarzyszami. Wymienialiśmy informacje, mówili o postępach robót, czasem Zorin prosił kolegów o pomoc w obliczeniach.

Gea leciała prosto ku Białej Planecie; od celu dzieliło ją jeszcze dwa tygodnie podróży. W tym czasie chcieliśmy zakończyć podstawowe prace przy wykopach fundamentowych pod przyszły, wielki stos atomowy, który miał zastąpić nasz prowizoryczny. Wstawaliśmy z lokalnym świtem, obchodziliśmy miejsca wszystkich robót, a było ich nieraz i dziesięć jednocześnie, rozrzuconych na przestrzeni kilku kilometrów, potem zaś, nie wracając od razu do komory ciśnieniowej (mówiliśmy „do domu”), udawaliśmy się na przechadzkę, co dnia zmieniając kierunek marszu, i tak poznaliśmy otoczenie w promieniu kilkudziesięciu kilometrów. Była to skała dość poczwarna — karykatura raczej niż miniatura planety. Wspomniałem, że z dala przypominała pływający w przestworzu gwiazdowym odłupany grzbiet górski; stąd w czasie marszu horyzont otaczający wędrowca to rozszerzał się na kilka kilometrów, to gwałtownie zacieśniał. Na północo–wschodzie, w odległości trzydziestu kilometrów od naszego domu, stosunkowa płaska równina skalna przechodziła granią w obryw porosłych gąszczem dziwacznych form. Aż po widnokrąg szła zastygła, kamienna nawałnica; nic z rumowiska piargów, naturalnej erozji, obrazu działania wody, wiatrów i ciążenia; było to jakieś panopticum form groteskowych i — zdawało się — niemożliwych do wyobrażenia: skamieniałe, balansujące maczugi, olbrzymie zębate głazy w chwiejnej równowadze, zasieki pionowych, kamiennych szczap, czekające na jeden nieostrożny ruch, aby rozpocząć staczanie się w dół, zwolnione i leniwe jak w sennym koszmarze. Wspiąwszy się na wyskok grani, panujący nad okolicą, widziało się las ostrych szkieletów, rozciągnięty pod gwiazdowym tłem i odcinający się od niego gwałtownym, białym blaskiem. Nad tym martwym krajobrazem toczyła się jednostajnym ruchem płomienista kula słoneczna. W zależności od tego, czy wkraczaliśmy w strefę nasłonecznioną, gdzie grunt rozgrzewał się do stu stopni, czy wnikaliśmy w cień, samoczynne urządzenia klimatyczne skafandra bez ustanku przerzucały się z jednej ostateczności w drugą.

Zorin swoim zachowaniem przypominał nieco klimat asteroidu: to milczał godzinami jak zaklęty, to rozpoczynał długie monologi. Komuś postronnemu mogłoby się nasze współżycie wydawać nie najdoskonalsze, ale sądząc tak, popełniłby błąd. Uprzejmy i zwyczajnie rozmowny był bowiem Zorin tylko w stosunku do obcych; wobec mnie zachowywał się właśnie tak, jak dawniej w towarzystwie Amety. Jego prawie letargiczne zamilknięcia i zamyślenia, mrukliwe odpowiedzi, półsłówka radowały mnie; choć nigdy nie mówiliśmy o Amecie, nie wspominaliśmy nawet jego imienia, to jednak był w jakiś zadziwiający sposób tak bardzo obecny, że nieraz, gdyśmy w wycieczce odkryli fantastyczniejsze od innych uroczysko, chciałem się niemal obejrzeć, by sprawdzić, czy mały pilot dzieli nasze wrażenia.

W jakieś dziesięć dni po przybyciu na planetoidę siedzieliśmy na szczycie skalnej igły, wznoszącej się nad całą okolicą. Słońce w płomienistych kudłach protuberancji wisiało na zachodzie; drugie słońce, A, zbliżało się właśnie do niego jako drobna, oślepiająca tarczka. Wyruszyliśmy umyślnie, by obserwować przewidziane zaćmienie jednego słońca przez drugie. Kiedy mała tarcza niemal dotknęła wielkiej, obie wysłały ku sobie jakby szukające się wypustki ogniste, które zlały się zaraz, i powstał dziwaczny, gruszkowaty twór, wyrzucający gwałtowny, stalowy blask; potem węższa, wydłużona część gruszki, a właściwie słońce A, poczęła kurczyć się, chowając się powoli za wielkim. Jasność oświetlenia nie malała, gdyż zmniejszanie blasku było niedostrzegalne.

Milczeliśmy długo, nareszcie poprosiłem Zorina:

— Opowiedz jakąś bajkę.

Mogło się zdawać, że mnie nie usłyszał. Po dobrej chwili rzekł:

— Bajki ci nie opowiem, opowiem za to o bajkach. Czy słyszałeś kiedy o wrakach siarkowych?

— Nie przypominam sobie.

— Musiałeś słyszeć. Jakieś dwieście lat temu budowano pierwsze rakietory, od razu bardzo wielkie, do czterdziestu tysięcy ton masy spoczynkowej. Był tam jakiś błąd w obliczeniach, bo się te pudła fatalnie grzały — do kilkuset stopni. Wstrzymano więc produkcję, a te kilkadziesiąt pocisków, które już były, skierowano na linię Tytan — Ziemia. Miały przewozić siarkę. Już w pierwszym rejsie parę sztuk eksplodowało. Sprasowana siarka gazowała i rozrywała rakietę jak balon. Był kłopot, co z tym robić — na Ziemię nie chcieli naturalnie ściągać, ryzyko, ludzi posyłać nie można, automatów też szkoda — takie świństwo może się w każdej chwili rozerwać. Ostatecznie całą eskadrę zawrócili przez radio i pchnęli w przeciwną stronę, niech leci w świat, poza granice układu; całego kosmosu siarką przecież nie zaśmieci. Po roku przestały odpowiadać na sygnały radiowe, kosmodromiści odetchnęli — spokój. Dopiero w trzydzieści lat później, bach — pierwsza katastrofa siarkowa. Za nią druga. Pokazało się, że te przeklęte rakietory wcale nie odleciały na zawsze. Dostały się w grawitacyjną strefę Jowisza, który wykręcił je naturalnie po swojemu, poprzestawiał na jakieś ślepe orbity kometowe i puścił w drogę. No i od tego czasu kręcą się tak: na kilkanaście lat uciekają od Słońca, siedzą w afeliach i znowu wracają. Jak długo lecą daleko od Słońca, są dostatecznie chłodzone i siarka nie gazuje. Kiedy wracają, już koło orbity Marsa zaczynają się grzać, a na wysokości Ziemi pękają jak bańki mydlane. Wyobrażasz to sobie? Dwadzieścia tysięcy ton siarki przemienia się w skomprymowany gaz. Rakieta pęka, tworzy się chmura gazowa o średnicy stu tysięcy kilometrów i rozpływa się po paru tygodniach. Ale jeżeli niedaleko przejdzie jakaś asteroida, zaciera ze sobą taką chmurę i wtedy bieda ciągnie się całymi miesiącami. Powstaje kulista strefa siarkowej mgły, a raczej prochu, bo gaz krystalizuje w próżni — jak gdyby taka puszysta otoczka, a w środku diabelnie twarde, krzemienne jądro. Mgła przechodzi w próżnię tak niepostrzeżenie, że lecąc, zanim zauważysz, co się święci, już siedzisz w samym środku jak w garnku. Światło nie przechodzi, radar grzęźnie jak w cieście, nic nie widać, ani gwiazd, ani sygnałów, żadnej orientacji, prędzej czy później gotowyś władować się w jądro. Trzeba silniki od razu wyłączyć, według grawimetrów odszukać samą asteroidę, ustawić się odśrodkowo, puścić się od razu wielkim przyśpieszeniem i uciec. Naturalnie łatwo się to mówi, ale kiedy się wpadnie w taką zupę, to człowiek mimo woli traci głowę. A już najgorzej z automatami, no bo sam pomyśl, nie ma przecież na planetach „naturalnych siarkowych atmosfer” i nie może być, więc żaden pilot–robot nie jest do takich cudów przystosowany.

Krótko mówiąc, z Marsa na Ziemię wracała wycieczka, około trzydziestu dzieci, i rakieta ich wpadła właśnie w taką siarkową mgłę, otaczającą asteroid, bardzo mały zresztą, o średnicy kilkunastu kilometrów — to jest ważne. Pilot–automat najpierw próbował manewrować, w końcu zrobił jedyną rzecz możliwą: wyłączył silniki. W ten sposób nie ryzykował katastrofy; rakieta przyciągana przez asteroid zaczęła na niego opadać, ale naturalnie niesłychanie powoli — taki „upadek” może trwać całe tygodnie. Dzieci wyleciały z Marsa same, nauczycielka miała wsiąść na pierwszej stacji kosmodromicznej.

— Jak to, a ostrzeżenia? — spytałem.

— Nie wiem, jak się to stało. Ostrzeżenia na pewno były. Może niedokładne. Nie wiem. Zdarzają się wypadki. Rzadziej niż dawniej, ale zdarzają się. To był właśnie taki „raz na sto tysięcy”. Więc gdy łączność radarowa zaczęła szwankować, pilot–robot wyłączył silniki. Trudno opisać, co się tymczasem działo. Alarm podniósł na nogi całą północną półkulę; pogotowie szło falami, z Księżyca, z Marsa, z Ziemi, około sześciuset statków. Powiem ci, że po raz pierwszy od trzydziestu lat wstrzymano na parę godzin cały ruch towarowy w drugiej strefie Marsa. Ale zanim statki ratownicze doleciały na miejsce, znalazł się tam już jeden człowiek. Był to pilot Ośrodka Świetlnego, który przeprowadzał właśnie eksperymentalny lot rakietą przystosowaną do bardzo wielkich szybkości. Paliwo już mu się kończyło i wracał do bazy, kiedy usłyszał wezwanie radiowe, więc zboczył z kursu, a że mógł rozwinąć ogromną szybkość, już po kwadransie dał nurka w mgłę. Jakiś czas krążył, aż usłyszał płacz dzieci. Naturalnie przez radio rakiety. Pracowało na najdłuższej fali, nie mógł dokładnie wyznaczyć kierunku, mógł za to rozmawiać z dziećmi. Wyłączył zaraz silniki i zaczął opadać ku asteroidzie.

— Dlaczego nie szukał tamtej rakiety?

— Hm, a igły utopionej w oceanie próbowałbyś szukać? Mgła ogarniała dwieście miliardów kilometrów sześciennych przestrzeni, mógłby szukać przez całe życie i nie znaleźć jej. Natomiast opadając, musiał w końcu zbliżyć się do niej na kilkanaście kilometrów, bo, jak ci mówiłem, asteroid był bardzo mały. Tak więc opadał z zamkniętymi silnikami i rozmawiał z dziećmi. Miały wszystkiego pod dostatkiem — żywności, powietrza, wody — ale bały się, więc aż do nocy opowiadał im bajki. Gdy posnęły, czuwał, a rano znowu zaczął opowiadać. Lot doświadczalny trwa zazwyczaj dwie godziny, miał tylko kilka tabletek wzmacniających i parę łyków kawy, którą zwilżał od czasu do czasu gardło, żeby nie zaniemówić. Czy wyobrażasz to sobie? To nie była zwykła rakieta, lecz pocisk OSS, pilot leżał w pneumatycznej osłonie, cały obandażowany od głowy do stóp, w ciemności, z mikrofonem przyciśniętym do gardła — i opowiadał bajki. Pierwsze statki ratownicze przyleciały dopiero na drugi dzień, ale zanim odnalazły jego i dzieci, upłynęło jeszcze kilka godzin.

— To ty byłeś tym pilotem?

— Skądże, Ameta.

— Ameta?

— Tak.

— I on ci to opowiedział? — rzekłem z niedowierzaniem; to mi nie wyglądało na Ametę.

— Nie.

— Więc skąd znasz szczegóły?

— Musimy już iść, słońce zachodzi. Trzeba jeszcze przejść się po szóstej sekcji. Skąd znam tę historię? Ja właśnie byłem jednym z tych dzieci…

Gdyśmy skontrolowali postępy robót i wracali do naszego pancernego „domu”, zza horyzontu wznosił się tylko rąbek tarczy słonecznej jako grzebień pełzających płomieni. Całą przestrzeń pokryła nieprzenikliwa czerń, w której · wędrowaliśmy zanurzeni po kolana, po pas, wreszcie po szyję… już tylko najwyższe odłamy skalne jaśniały nad morzem ciemności, kolejno wygaszane nocą. Zorin, milczący przez całą drogę, u wejścia przystanął i odezwał się niespodzianie:

— Znaleźli się tacy, co mówili, że postąpił nierozsądnie, nieostrożnie. Odpowiedział tak: „W oceanie, w wapiennych skorupkach, żyją sobie malutkie stworzonka — promienice — po dziś dzień nie zmieniły się od siedmiuset milionów lat. To są najostrożniejsze stworzenia na świecie.”

Do prowadzenia bieżących obliczeń budowlanych służył nam podręczny mózg elektronowy. Wieczorem Zorin siadał przy stole i zaczynał z nim rozprawiać. Elektromózg był mały, wąsko wyspecjalizowany i nie mógł naturalnie równać się z potężnymi automatami generalnymi Gei, tak więc Zorin nieraz długo musiał czekać na wyniki i przezywał go „Głuptakiem”; przezwisko to nabrało z czasem niemal pieszczotliwego zabarwienia. Przez kilka kolejnych wieczorów Zorin, zajęty sprawdzaniem postępów budowy, odłożył na później analizę danych astroradarowych, zawiadamiających nas o wszystkim, co dzieje się w przestworzach wokół skalnego odprysku, na którym podróżujemy przez próżnię. Gdy wreszcie wziął się do nich, spochmurniał. Przekazał szereg danych liczbowych „Głuptakowi”. Ten jak zwykle marudził; nie doczekawszy się więc wyników, udaliśmy się na spoczynek. W nocy Zorin wstał i poszedł do automatu. Wrócił gwiżdżąc, oznaczało to najgorszy humor.

Nie pytałem o nic, wiedząc, że każda myśl musi się w nim uleżeć.

— Wiesz — powiedział w końcu — zdaje się, że będziemy mieli kaszę.

Kasza oznacza w języku pilotów potok meteorytowy. Niezbyt przejąłem się usłyszaną wiadomością.

— Cóż z tego — powiedziałem — przecież i nasz dom, i stos atomowy, i schron automatów obliczone są z dostatecznym zapasem wytrzymałości; najwyżej przez parę godzin trzeba będzie uważać. Ale dziwne, że astrogatorzy się pomylili?…

Zorin nic nie odpowiedział, dopiero przed samym wyjściem (był już świt) rzucił:

— To nie są zwykłe meteoryty, wiesz, ale pozaukładowe…

Zostałem sam. Zorin poszedł do zespołu pracującego najdalej, miałem więc blisko godzinę czasu na rozważenie jego słów. Jak wiadomo, planety nawiedzane są przez dwa rodzaje meteorytów. Wewnątrzukładowe, czyli własne meteory systemu, poruszają się po torach zamkniętych i szybkość ich w stosunku do naszej planetki nie mogła przekraczać kilku kilometrów na sekundę. Meteory „obce” natomiast, stada kamiennych i żelaznych brył pędzących po parabolach, mogą w stosunku do ciał układowych osiągnąć szybkości ogromne — dochodzące do stu kilometrów na sekundę. Radar nasz, jak się zdawało, złowił cień takiego właśnie potoku.

Przez dwa dni następne nie wspominaliśmy o tym, tyle że Zorin coraz dłużej w nocy ślęczał nad filmami radaroskopów i coraz częściej przygładzał włosy z takim impetem, jakby się chciał oskalpować.

Przedsięwzięliśmy możliwe środki ostrożności: automaty zabezpieczyły dodatkowymi puklerzami naszą komorę oraz strop stosu atomowego, który znajdował się o pół kilometra od „domu”, jako wielki, do trzech czwartych w skałę wpuszczony, metalowy cylinder.

Przypuszczenie Zorina zmieniało się w pewność. Klisze fotograficzne ukazywały w jednym z kwadrantów nieba drobną mgiełkę, jakby ktoś zrobił plamkę na zdjęciu; mknęła tam chmara ciał tak drobnych, że tworzyły obraz tylko jako całość; światło gwiazd widniało przez nie dalej, nie była to więc jednolita masa, lecz rój małych okruchów. — Może to chmura pyłowa — rzekł Zorin, gdyśmy rozważali, czy nie zawiadomić Gei o naszych obawach, i zadecydowali, że robić tego nie należy, gdyż towarzysze nie mogą nam pomóc, a będą się tylko niepotrzebnie troskać. Przez cały następny dzień roboty postępowały jak zwykle; drugi wykop fundamentowy pod przyszły stos był na ukończeniu, schron automatów zaopatrzono w dodatkowe pancerze, nie mogliśmy tylko zabezpieczyć prowizorycznego masztu radiostacji, który wznosił się nad poziom równiny na 45 metrów, podtrzymywany systemem napiętych na kotwach lin stalowych.

W nocy wyrwał mnie ze snu grom tak potężny, jakby tuż nad głową rozpękł się żelazny dzwon. Ogłuszony, przez długą chwilę leżałem bez ruchu w szumiącej ciszy, jeszcze z gasnącym w uszach przeraźliwym dźwiękiem. Łóżko poruszyło się jak trącone. Usiadłem, opuściłem nogi i bosymi stopami wyczułem drobny dreszcz podłogi. W zamroczonym mózgu błysnęła myśl, że planetoida jest żywym potworem, który budzi się właśnie i porusza, napierając na swą kamienną skorupę. Grunt zadygotał mocniej. Otrzeźwiałem. — Słyszysz? — rzuciłem w ciemność. Odpowiedzi nie było, ale wiedziałem, że Zorin czuwa. Po kwadransie wzeszło słońce i krajobraz za oknami stanął w oślepiającym blasku. Jak daleko okiem sięgnąć, skalista równina wybuchała w dziesiątkach miejsc równocześnie. Ani dźwięku, tylko białe rozbryzgi kamienia to bliżej, to dalej i grunt chwiał się niekiedy jak pokład okrętu walczącego z burzą. Meteory, niewidzialne w locie, z rzadka tylko, odskakując potwornym susem od skał, ukazywały migocące w zawrotnym młyńcu boki. Milczeliśmy, a za oknami wciąż padał kamienny deszcz. Głazy dymiły, piaszczyste fontanny zrywały się i opadały, kiedy niekiedy cienko dzwoniły odłamki trafiające ściany i znów następowała cisza, którą znienacka rozbijał metalowy grzmot, jakby strop pękał i walił się nam na głowy: to jakiś odłam roztrzaskiwał się o wierzchni pancerz komory. Po trzech godzinach słońce zaszło. Meteory padały nadal, rzadziej jednak i słabiej, gdyż planeta zasłaniała nas teraz od ich głównego nurtu, a te, które sypały się na jej nocną półkulę, osiągały jedynie chyżość swobodnego upadku, znikomą w porównaniu z kosmicznym pędem potoku.

Nie wiedzieliśmy jeszcze, jaką drogę zakreśla on w przestrzeni i jak daleko się rozpościera. Musieliśmy czekać. Wstał dzień i grunt znów zadygotał. Znowu trafiały nas potężne uderzenia; pancerz odpierał je wydając gwałtowny, wysilony dźwięk, zdawało się, że stalowe ściany gną się i odprężają w ulewie straszliwych ciosów. Następnej nocy skalny grad, choć słabszy, zgęstniał tak, że myśleć nawet nie można było o opuszczeniu komory — a był to dopiero początek.

Dzień za dniem i noc za nocą w upiornym blasku rozpalonych skał i w lodowatej gwiazdowej ciemności padał martwy deszcz. Grunt wzdrygał się jak żywa istota pod razami, ściany wibrowały, febryczne drżenie rozpełzało się po przedmiotach, przepajało nasze ciała, w głuchej ciszy, co jakiś czas rozwalanej długo dzwoniącym grzmotem, płynęły godziny. Byliśmy uwięzieni. Niebo wyrzucało ze swych czarnych czeluści całe rzeki złomów kamiennych i druzgotało je o skorupę asteroidu. Jak dotąd, łączność ze stosem atomowym i schronem automatów nie była naruszona. Gdy drugiej nocy bombardowanie osłabło, wezwaliśmy automaty do podjęcia pracy. Wyruszyły, ale po jakiejś godzinie jeden runął roztrzaskany bezpośrednim trafieniem, od którego pancerz jego rozprysnął się jak szkło. Inne zawahały się, przerwały pracę i wróciły do schronu; zadziałały obwody samozachowawcze. Rano widać było zmiażdżony automat: leżał w odległości trzystu z górą metrów od komory, wbity w piach czarniawymi odpryskami głazu.

Liczyliśmy wciąż na to, że asteroid wyjdzie lada godzina z wnętrza potoku i piekielny obstrzał ustanie; dlatego wciąż nie donosiliśmy o niczym towarzyszom.

Radiostacja znajdowała się na pięterku komory i przezuj szczytowe, soczewkowate okno widać było przedtem czarne niebo, teraz jednak automatyczne urządzenie zamknęło je stalową zasuwą. Tutaj, na górze, rozmawialiśmy z towarzyszami. Ponieważ nawiązywaliśmy łączność nocą, kiedy meteorów leciało mniej i bezpośrednie trafienia komory należały do rzadkości, wszystkie wydarzenia udało się przed Geą ukryć. Milczeliśmy głównie dlatego, że już tylko pięć dni podróży dzieliło okręt od Białej Planety i cała uwaga towarzyszy koncentrowała się na problemie porozumienia z jej mieszkańcami.

Rozmawialiśmy więc, dopytując się o ich plany, a że działo się to pod samym stropem, słyszeliśmy lekki, ani na chwilę nie ustający szelest — to kosmiczny piach bezsilnie osuwał się po obłej powierzchni i coraz grubszą warstwą otaczał ściany, aż wreszcie nasz pancerny „dom” został do połowy zasypany wydmami tego padającego z gwiazd prochu.

Następnego wieczoru odbiór radiowy wyraźnie się pogorszył. Po zakończeniu rozmowy z Geą stwierdziliśmy, że główny reflektor anteny jest zwichrowany i podziurawiony w wielu miejscach.

— Robota stoi już trzy dni — zauważyłem — a teraz gotowiśmy jeszcze stracić łączność.

— Automaty naprawią antenę.

— Jesteś pewny, że pójdą?

— Tak.

Zorin przystąpił do pulpitu sterującego i wezwał przez radio automaty. Była już noc, meteory padały rzadziej. Posłuchał i wyłączył mikrofon.

— Idą? — spytałem.

Stał na środku kabiny na rozstawionych nogach, jak zapaśnik obserwujący spod zmrużonych powiek przeciwnika. Milczał.

— Co robimy? — spytałem wreszcie.

— Będziemy myśleć. Na razie zaśpiewajmy. Śpiewaliśmy więc jakąś godzinę. To on, to ja przypominaliśmy sobie coraz nowe piosenki. W przerwie między jedną a drugą zauważył mimochodem:

— Bezpiecznik samozachowawczy można wyłączyć, wiesz?

— Ale nie na odległość — odparłem.

Znowu śpiewaliśmy. Chwilami Zorin nasłuchiwał. Nareszcie wstał i rozejrzał się za skafandrem.

— Chcesz tam iść?

Milcząco przytaknął, wsadzając równocześnie nogi do głowowego otworu skafandra. Szarpnął srebrny materiał za kryzę ł ciągnąc go do góry, burknął:

— Szczęście, że my nie mamy bezpieczników…

— Zaczekajmy jeszcze — zacząłem, bezradny wobec jego zdecydowania.

— Nie. Robota mogłaby stać, ale trzeba naprawić antenę.

Mówił cicho, lecz pod jego spokojem krył się gniew. Sprawdził zapięcia na barkach, podjął z podłogi przyłbicę, wziął ją pod pachę i skierował się do drzwi.

Jak gdybym nie istniał — przemknęło mi przez głowę. Poczucie zaskoczenia i bezradności znikło. Ogarnęła mnie chłodna pasja. — Jestem jednak trochę do niego podobny — pomyślałem, pośpiesznie wdziewając drugi skafander. Gdy wszedłem do śluzy wyjściowej, dopinając pasy, stał właśnie przy korbach zaworów. Na odgłos moich kroków odwrócił się i zastygł z dłonią na rękojeści. Udając, że tego nie widzę, szczelnie zawarłem wewnętrzne drzwi, przerzuciłem rygle i stanąłem obok niego.

Staliśmy tak w słabym blasku lampki sufitowej, dwie srebrne postacie pośród ciemnych, metalowych ścian.

— Co to znaczy? — spytał wreszcie.

— Idę z tobą.

— To nonsens.

— Nie uważam.

— No i co ty robisz, człowieku?

— A co ty robisz?

Stał przez sekundę bez ruchu, nagle roześmiał się po swojemu, prawie bezgłośnie. Wziął mnie za rękę; opierałem się przeczuwając, że zechce mnie przekonywać.

— Słuchaj — zniżył głos — pamiętasz, dlaczego nas tu wysadzono?

— Pamiętam.

— Gea może nie wrócić.

— Wiem o tym.

— Ktoś musi tu być, żeby budować stację.

— Zgoda, ale dlaczego ty masz iść, a nie ja?

— Dlatego, bo jestem lepszym mechaneurystą od ciebie. Na to nic nie mogłem odpowiedzieć. Ujął korbę, ale raz jeszcze odwrócił się do mnie.

Pójdziesz — powiedział — jeżeli mi się nie uda. Tak?

Tak — odparłem, zdziwiony prostotą tej rozmowy. — Będę utrzymywał z tobą łączność przez radio — dodałem.

Bez słowa poruszył korbami. Rozległ się syk powietrza wsysanego do wnętrza komory. Śluza opróżniła się, strzałka manometru leniwie opadała do czerwonego zera, zawahała się nad nim kilka razy i oparła się o kres skali. Zorin pchnął wielkie dźwignie klapy wyjściowej. Nie otworzyła się. Mruknął i naparł mocniej. Drgnęła, ale opierała się jeszcze. Przyłożyłem bark. Powoli ruszyła. Przez powstałą szczelinę tryskał na nasze nogi coraz szerszy strumień sypkiego piachu.

Klapa dała się wreszcie odemknąć. Przed wyjściem zaklęsł głęboki lej; komorę otaczały wydmy o stromych zboczach. Przestrzeń, oblana zimnym, dalekim światłem A Centaura, była martwa i cicha, cała w poszarpanych formach jak z węgla i srebra. Zorin podniósł lekko prawicę, powiedział „na razie” i znikł mi z oczu tak szybko, że nie widziałem nawet, w jakim kierunku poszedł. Wychyliłem się przez odsuniętą klapę i wtedy dopiero ujrzałem go: szedł już w odległości kilkudziesięciu metrów, zanurzając się niemal do pół uda, a sypki piasek w marszu przelewał się wokół jego nóg. Rozejrzałem się, szukając w oddali kopuły stosu atomowego, bo tam mieścił się też schron automatów. Drgnąłem. Krótki błysk zaświecił w ciemności, po nim trzy, cztery słabsze. Meteory. Energia zderzenia obracała je w płomień. Stałem tak, a horyzont błyskał. Zorin był już tak mały, że mógłbym zakryć jego sylwetkę wyciągniętym palcem.

— Jak się idzie? — odezwałem się do mikrofonu, żeby cokolwiek powiedzieć.

— Jak w syropie — odpowiedział natychmiast. Zamilkłem. Błyski pojawiały się to tu, to tam, mogło się zdawać, że jakieś niewidzialne istoty sygnalizują światłem. Nagle uprzytomniłem sobie, że stoję na zewnątrz. To nie miało sensu; jeśli już narażać się, trzeba było iść z nim. Cofnąłem się do śluzy i straciłem go z oczu. Podniósłszy rękę oparłem ją o pancerne obrzeże klapy. Mogłem tak swobodnie obserwować tarczę zegarka i równocześnie mieć na oku horyzont widniejący w otwartym wejściu. Błyskał nieustannie. Czekałem, wpatrzony w drgającą owadzim, natrętnym ruchem wskazówkę sekundnika. Jeszcze trzy minuty — pomyślałem i głośno spytałem:

— Idziesz?

— Idę.

Te pytania i odpowiedzi powtarzały się. Wtem równocześnie ujrzałem dwa dalekie błyski i usłyszałem zdławione stęknięcie.

— Zorin! — krzyknąłem.

— Nic, nic — odpowiedział zduszonym głosem. Oddychałem głęboko. Nie, naturalnie, meteor nie trafił go, gdyby się to stało, zginałby na miejscu.

— Idziesz? — chciałem zapytać, lecz głos zamarł mi w gardle.

W słuchawkach przeraźliwie chrobotało.

— No puść… — burczał niewyraźnie Zorin — czego trzymasz? No…

— Do kogo ty mówisz? — spytałem czując, że włosy jeżą mi się na głowie.

Nie odpowiedział. Słyszałem jego wysilony oddech, jakby się mocował. Jednym susem wypadłem na zewnątrz. Przestrzeń stała w skośnym, lodowym świetle martwa i pusta. Błyskawicznie obliczyłem, że Zorin powinien znajdować się w odległości jakichś trzystu pięćdziesięciu — czterystu metrów, ale widziałem tylko zębate skały, wydmy, pręgi cienia… nic więcej.

— Zorin! — krzyknąłem, aż mi w uszach zadzwoniło.

— Już, już — odpowiedział, wciąż tym zdławionym głosem. Nagle piasek zadrgał, poruszył się w jednym miejscu, wynurzyła się z niego srebrna iskra skafandra, wyprostowała i poczęła leniwie sunąć naprzód.

Upadł — pomyślałem — ale do kogo on mówił? Pozostawiłem to pytanie na później i wróciłem do wnętrza śluzy. Niebawem powiedział:

— Już jestem.

Mruczał coś, widocznie kopał się w piachu, który zasypał wejście.

— Zaczynam operację — rzekł po chwili.

Trwało to dłużej, niż przypuszczałem: pół godziny według zegarka, ale jeśli mierzyć ten czas napięciem moich nerwów, były to wieki. Nareszcie powiedział:

— Koniec. Teraz będą jak trusie. Wracam.

Nie wiem, może to było złudzenie, ale zdawało mi się, ze błyski stają się gęstsze. Raz i drugi grunt zadygotał. Ten dreszcz, na który w komorze nie zwracaliśmy już uwagi, przyśpieszył uderzenia mego serca. Zorin wracał dziwnie powoli. W słuchawkach rozbrzmiewał jego oddech tak ciężki, jakby biegł, a jednak poruszał się dużo wolniej niż w tamtą stronę. Zniecierpliwiony, niespokojny, raz i drugi wyszedłem przed klapę. Biała tarczka A Centaura dotykała skalnego horyzontu. Noc dobiegała kresu. Rychło nasilenie meteorytowego deszczu miało się wzmóc.

— I czego tak marudzisz? — zawołałem w końcu. Nic nie odpowiedział. Ciężko dyszał. Nie mogłem tego zrozumieć; marsz nie był przecież wyczerpujący, zwłaszcza dla niego.

Nagle zasłonił sobą wejście. Wszedł do śluzy pośpiesznie i jakoś niepewnie. Zamknął klapę i rzekł:

— Wejdź do środka.

— Poczekam… — zacząłem, ale przerwał mi ostro:

— Wejdź do środka! Zaraz przyjdę.

Posłuchałem go. Po chwili wszedł bez skafandra; zostawił go w śluzie. Podszedł wolno do stołu, pod lampę, przybliżył ręce do oczu, rozcapierzył palce i mruknął coś.

W ugięciu jego wielkich pleców było coś strasznego.

— Co ci jest?… — wyszeptałem. Oparł się rękami o poręcz.

— Niedobrze widzę — wyjaśnił głucho.

— Dlaczego?! Meteor?…

— Nie. Upadłem.

— No i co?

— Potknąłem się o ten rozbity automat…

— Mówże!

— Zdaje się, że miał rozpryśnięty stos, wiesz… serce atomowe.

— I upadłeś w TO?! — krzyknąłem ze zgrozą. Kiwnął głową.

— Ssawki, wiesz… ssawki magnetyczne butów zaczepiły o żelastwo i nie mogłem się wyplątać…

Spokój wracał. Było to wielkie, zamrażające myśli zimno, ale równocześnie w głowie mi pojaśniało. Wiedziałem: trzeba działać natychmiast. Meteor rozbił nasz automat tak dokładnie, że serce atomowe — zbiornik z pierwiastkiem promieniotwórczym — rozpękło się i Zorin, padając, całym ciałem przywarł do szczątków wywierających potężne promieniowanie.

— Co czujesz? — spytałem podchodząc do niego.

— Nie zbliżaj się… — powiedział i odstąpił o krok.

— Zorin!

— Mogę cię zabić. Włóż ochronny pancerz.

Skoczyłem do drugiej kabiny i nałożyłem ciężki, metalowy strój. Nie mogłem zamknąć go na piersiach, tak mi ręce latały. Kiedy wróciłem, Zorin półleżał na fotelu.

— Co czujesz? — powtórzyłem.

— Właściwie nic… — mówił jak człowiek niezmiernie znużony, czyniąc małe przerwy. — Kiedy upadłem, od razu… zobaczyłem fioletową mgłę… tętniący obłok, zamąciło mi oczy… Tam, przy automatach, robiłem prawie na ślepo…

— Widzisz mnie? — spytałem zbliżając się.

— We mgle…

Wiedziałem, co to znaczy. Płyn wypełniający gałki oczne fluoryzował pod wpływem promieniowania. Indykator promieniowania na stole w odległości dwu metrów tykał ostrzegawczo; całe ciało Zorina było radioaktywne. Musiał dostać straszliwą dawkę.

— Czy cię coś boli?

— Nie, ale słabo… i mdli mnie… Ująłem go za barki.

— Chodź, położysz się.

Oparł się o mnie ciężko i ruszył do łóżka. Kiedy już leżał, przykryty, a ja krzątałem się, przetrząsając zapasy lekarstw, usłyszałem, jak mruknął:

— Głupio…

Gdy podszedłem do niego później, zaczął mówić o jakichś sygnałach, o automatach i Gei; wziąłem go za puls; miał wysoką gorączkę. Pomyślałem, głupiec, że bredzi, i nie zwróciłem na jego słowa uwagi. Wnet całkowicie stracił przytomność. W ciągu kilku godzin dokonałem szczegółowych badań. Wykazały, że porażony szpik kostny nie wytwarza krwinek. Miałem sześć ampułek konserwowanej krwi, zrobiłem mu transfuzję, ale to była kropla w morzu.

Zaabsorbowany myślami nad sposobem ratunku zapomniałem całkiem o rozmowie z Geą. Kopałem się w podręcznikach, szukając opisów porażeń promienistych. Im dłużej czytałem, tym jaśniejsze stawało się, że Zorin jest skazany.

Przed samym świtem zmorzył mnie, pochylonego nad trionowym ekranem, nieprzytomny sen. Ocknąłem się od żelaznego grzmotu. Meteory roztrzaskiwały się o pancerz. Był pełny dzień. Do późna nie odstępowałem od nieprzytomnego. Kiedy nadszedł wieczór, udałem się na górę. Odbiór był tak zły, że chwytałem tylko zniekształcone strzępy głosów.

To nic — pomyślałem — przywołam automaty, teraz już przyjdą i naprawią antenę.

Kiedy podszedłem do pulpitu sterującego, błysła myśl, że automaty nie przyjdą. Wezwać je mogłem tylko przez radio, które nie działało. Trzeba było wezwać automaty poprzedniego dnia, zaraz gdy Zorin wrócił; nadajnik działał wtedy jeszcze jako tako. W zamęcie o wszystkim zapomniałem. W pierwszej chwili to odkrycie podcięło mi nogi, ale opanowałem się i ruszyłem do śluzy. Gdy przechodziłem przez pokój, Zorin odezwał się. Był przytomny.

— Już po audycji?… — spytał. — Jakie wieści?

Nie mogłem mu powiedzieć prawdy. Zresztą jutro radio będzie już działać. Tak więc domyślając się treści audycji z zasłyszanych urywków, zrekonstruowałem ją całą. Zaraz potem zasnął i wymknąłem się cicho do śluzy. Nałożyłem skafander, zamknąłem przyłbicę i już rękę kładłem na korbie, gdy poraziła mnie nagła myśl: A jeśli zginę i Zorin zostanie sam — niezdolny poruszać się, bezradny i ślepy?

Może minutę stałem jak martwy, a potem równie cicho zdjąłem skafander i wróciłem do kabiny.

Tak było w drugim dniu. A w trzecim radio zamilkło zupełnie i zmyśliłem cały komunikat, i tak było odtąd co wieczora. Musiałem to robić, bo dopiero wysłuchawszy wieści zasypiał. Kiedy spytałem go, dlaczego nie wrócił zaraz po wypadku, odpowiedział:

— A ty byś wrócił? — i popatrzył na mnie tak, że zrozumiałem wszystko.

Od pierwszej chwili pojął, że nie ma nadziei, i powiedział sobie: „Dwa razy się nie umiera”. Dlatego, oślepły, wyłączył bezpieczniki automatów. Dlatego nie chciał brać ode mnie krwi, więc wytaczałem ją sobie skrycie i mówiłem, że mamy dodatkowe rezerwy. Po czterech dniach takiego postępowania ledwo się na nogach trzymałem; obawiałem się zemdlenia, więc bez rachuby brałem wszystkie wzmacniające leki, jakie były pod ręką, i przychodziły chwile, w których łapałem się na tym, że półprzytomny od znużenia i senności szepczę do siebie, błagając szpik kostny, żeby szybciej produkował krew…

Idąc na górę za każdym razem myślałem: nie mogę okłamywać umierającego, to jest nie do zniesienia, tak, dziś mu już powiem, że antena jest zniszczona, a jednak kiedy schodziłem i widziałem, jak nadstawia oślepłą twarz w stronę moich kroków, jak, wyrażając najwyższe oczekiwanie, drga jego tak mocne kiedyś i zwinne ciało — nie miałem siły i do starych kłamstw dołączałem nowe.

W ciągu ośmiu kolejnych wieczorów opowiedziałem mu, jak Gea zbliżyła się do planety, jak na jej spotkanie wyleciały wielkie statki o dziwnych kształtach, jak nieznane istoty porozumiały się z ludźmi dzięki automatom tłumaczącym, a kiedy tak opowiadałem, gęstość potoku meteorytowego rosła, jak gdyby czeluście miotały w nas wszystkie ukryte w kosmosie martwe rzeki żelaza i kamienia. Ściany, przedmioty, ciała przechodził dreszcz, wszystko chwiało się i w tym febrycznym dygocie opowiadałem Zorinowi o wysokiej cywilizacji istot i jak wielki spotkał je wstrząs, kiedy zbadawszy szczątki strąconych rakiet Gei zrozumiały swą pomyłką.

Zorin nie gorączkował teraz, tak osłabiony był jego organizm. Wiedziałem, że go nie uratuję, że to jest niemożliwe. Wedle wszelkiej wiedzy lekarskiej powinien był umrzeć do dwóch dni, a jednak żył i doprawdy nie wiem, co podtrzymywało go bardziej: moja krew czy moje kłamstwa. Chyba one, tak się odmieniał, kiedy opowiadałem trzymając go jednocześnie za rękę. Czułem wtedy, jak tętno napina się i pełnieje, jak drgają mięśnie wielkiego ciała, jak z ostatnim słowem na powrót zapada w odrętwienie. Siódmego wieczoru Zorin mógł już tylko pić. Przyrządziłem na grzejniku polewkę odżywczą i nagle tam, w kącie kabiny, poraziła mnie myśl: Kiedy umrze, będę mógł wyjść i naprawić antenę.

Zadrżałem, jakby leżący za moimi plecami mógł przejrzeć mnie na wylot i odczytać tę myśl. Najwyższym wysiłkiem woli chciałem wtłoczyć ją do ciemności, z których wypełzła, lecz jak echo bez słów, zawierające jednak pełną wagę treści, huczała we mnie nieustannie, cokolwiek robiłem.

Podałem mu gotowy posiłek, a gdy spytał, czemu marudzę, poszedłem na górę i ślęczałem tam przy martwej aparaturze, od czasu do czasu sprawdzając, czy drzwi są szczelnie zamknięte. Odczekawszy dwadzieścia strasznych minut zszedłem na dół i rozpocząłem kolejną historię o istotach, o ich wspaniałej cywilizacji i o tym, że już nie nasza mała stacja, lecz potężny radar Białego Globu będzie w przyszłości wiódł ziemskie rakiety transgalaktyczne w kierunku Obłoków Magellana.

Ósmego wieczoru drgania gruntu poczęły stawać się rzadsze. Wychodziliśmy z potoku meteorów. W godzinę po zachodzie słońca nastała zupełna cisza. Mimo to nie mogłem wyjść z komory, tak ciężki był stan Zorina. O nic już nie pytał. Oczy miał zamknięte, twarz jak z kamienia. Od czasu do czasu ostrożnie brałem go za rękę. Wielkie serce wciąż jeszcze walczyło. Późno w nocy odezwał się nagle:

— Bajki… pamiętasz?

— Pamiętam.

— Dzieci nie chciały… smutnych, więc ja… dorabiałem im wesołe… zakończenia…

Dreszcz mnie przeszedł. Zamarłem. Co chciał przez to powiedzieć?!

Oddech nieregularnymi zrywami podnosił jego szeroką, mocno sklepioną pierś.

Nagle szepnął:

— Łódki… takie łódki…

— Co mówisz? — pochyliłem się nad nim.

— Z kory brzozowej… wycinałem, mały… daj…

— Tu… tu nie ma kory brzozowej…

— Tak… ale gałązki… bez… daj…

Skoczyłem do stołu. Pęk suchych gałązek stał tam w szklanym naczyniu. Kiedy z nimi wróciłem, już nie żył.

Wtedy zakryłem jego twarz, wyszedłem do śluzy, włożyłem skanfander, wziąłem narzędzia i poszedłem do schronu automatów. Razem z nimi przez trzy godziny zakładałem nowe segmenty do reflektora anteny, prostowałem maszt, spawałem go, naciągałem liny. Wszystko to robiłem jak w dziwnym śnie, nadmiernie rzeczywistym, przeraźliwie realnym, ale jak we śnie, bo u dna myśli tkwiło głębokie przeświadczenie, że jeśli bardzo, ale to bardzo zapragnę — obudzę się.

Wróciwszy udałem się na górę, do radiostacji, i włączyłem prąd. Rozległ się głuchy szum głośników. Nagle niewielką przestrzeń wypełniły donośne, mocnym, czystym głosem wypowiadane słowa:

— …i czterokrotnie koordynaty. Jutro rano o szóstej czasu lokalnego Gea przechodzi na wasz kurs i dotrze do asteroidu w ciągu dwunastu dni. Jesteśmy nadzwyczaj zaniepokojeni waszym milczeniem. Będziemy dalej wywoływali was przez okrągłą dobę. Tu mówi Yrjöla z pokładu Gei, w szóstym dniu po nawiązaniu łączności z Białą Planetą. Teraz będzie mówić Anna Ruys.

Głośnik szczęknął i zamilkł na chwilę. Ale ja słyszałem tylko poprzednie słowa, którymi huczała krew; zerwałem się, dopadłem drzwi i zbiegłem na dół krzycząc rozdzierająco:

— Ja nie kłamałem, Zorin! Ja nie kłamałem! To wszystko prawda! To prawda!!!

Chwyciłem w objęcia wielkie ciało i targałem je, aż ciężka głowa zamiatała jasnymi włosami wezgłowie…

Opuściłem ją. Legła bezwładnie. Upadłem na twarz łkając. Coś dobijało się do mojej świadomości, coś mnie wzywało, błagało, prosiło… Ocknąłem się. To była Anna. Głos Anny. Chciałem biec na górę, lecz nie śmiałem zostawić Zorina samego. Ruszyłem w stronę schodów powoli, tyłem, patrząc wciąż w jego zastygłą twarz. Wówczas Anna zawołała mnie po imieniu i odwróciłem się od umarłego. Głos jej był coraz bliżej. Wstępując na schody spojrzałem w górę i w otwartym soczewkowym oknie stropu zobaczyłem Krzyż Południa, a niżej bladą mgiełkę: chłodnym, spokojnym światłem jaśniał tam Obłok Magellana.

Загрузка...