CZĘŚĆ DRUGA NA MORZE MARTWE

1

Pierwsze cztery dni podróży były spokojne, aż podejrzanie spokojne.

— To naprawdę dziwne — powiedział Gabe Kinverson i poważnie potrząsnął głową. — Oczekiwałbym jakichś kłopotów do tej pory, wypływając tak daleko, w środek pustkowia — dodał, patrząc ponad spokojnymi, wolno poruszającymi się, szaroniebieskimi falami. Wiał jednostajny wiatr. Żagle były pełne. Okręty pozostawały blisko siebie, spokojnie przesuwając się poprzez szkliste morze w swej podróży na północny zachód, w kierunku Grayvard. Nowy dom; nowe życie; dla siedemdziesięciu ośmiu podróżników, wyrzutków, wygnańców było to jak ponowne narodziny. Czy jednak jakiekolwiek narodziny, pierwsze czy drugie, mogą być równie łatwe jak te? I jak długo jeszcze będą tak łatwe?


Pierwszego dnia, gdy wciąż jeszcze znajdowali się w zatoce, Lawler raz po raz wychodził na rufę, aby spojrzeć na wyspę Sorve znikającą w oddali.

W tych pierwszych godzinach rejsu Sorve wznosiła się za nimi jak długi, brązowy kopiec. Wtedy wciąż jeszcze wydawała się prawdziwa i namacalna. Mógł rozpoznać znajomy, środkowy grzbiet i wygięte na zewnątrz ramiona, szare wieże chat, elektrownię i chaotyczne budynki stoczni Delagarda. Wydawało mu się, że może nawet zobaczyć ponury rząd Skrzelowców, którzy zeszli na brzeg, aby popatrzeć na wyjście w morze sześciu okrętów.

Potem woda zaczęła zmieniać kolor. Głęboka, soczysta zieleń przeszła w barwę oceanu, który tutaj był ciemnobłękitny z odcieniem szarości. W ten sposób zaznaczało się wyjście na otwarte wody, poza zatokę. Lawler odczuwał to jak zwolnienie zapadki katapulty, wyrzucającej go w powietrze. Teraz, kiedy sztuczne dno pod nimi opadło, Sorve gwałtownie malała, stając się zaledwie ciemną linią na horyzoncie, a potem w ogóle niczym.

Jeszcze dalej ocean przybierał inne barwy, zależnie od żyjących w nim mikroorganizmów, panującego klimatu oraz wydzielin materii z głębin. Poszczególne morza nazywano w zależności od przeważającej w nich barwy: morze czerwone, żółte, lazurowe, czarne. To, którego należało się bać, to Morze Martwe — morze bladego, lodowatego błękitu, morze-pustynia. Takie były wielkie przestrzenie oceanu, nie istniało w nich prawie żadne życie. Jednak trasa ekspedycji nie zbliżała się do żadnej z nich.

Okręty podróżowały zwartym szykiem w kształcie piramidy, który miały utrzymywać dzień i noc. Każdy znajdował się pod komendą jednego z kapitanów promowych Delagar-da, z wyjątkiem tego, na którym żeglowało jedenaście kobiet Zakonu, całkowicie samodzielnie. Delagard zaproponował, że da im jednego ze swych ludzi jako pilota, lecz odmówiły, czego się zresztą spodziewał.

— Kierowanie okrętem to nie problem — powiedziała mu siostra Halla. — Będziemy patrzeć, co wy robicie, i robić to samo.

Okręt flagowy Delagarda, „Królowa Hydros”, szedł na początku pod wodzą Gospo Struvina. Następnie płynęły dwa obok siebie: „Gwiazda Czarnego Morza” dowodzona przez Poilin Stayvol oraz „Bogini Sorve” pod Bamberem Cadrellem, za nimi trzy kolejne statki w szerszej linii, pośrodku siostry na „Krzyżu Hydros” między „Trzema Księżycami” pod Martin Yanezem i „Złote Słońce” dowodzone przez Damisa Sawtelle'a.

Teraz, gdy Sowę całkowicie zniknęła z pola widzenia, nie było widać nic prócz morza i nieba, płaskiego horyzontu i łagodnych grzbietów fal. Lawlera ogarnął przedziwny spokój. Zadziwiająco łatwo przyszło mu zanurzyć się i całko-. wicie zatracić w bezmiarze tego wszystkiego. Morze było ! spokojne i zdawało się, że może pozostać takim na zawsze. To prawda, że już nie było widać Sorve. Sorve zniknęła. Co z tego? Sorve już nie miała znaczenia.

Szedł po pokładzie, smakując siłę wiatru, który uderzał go w plecy, podmuchu popychającego równomiernie statek, z każdą minutą unoszącego ich coraz dalej od wszystkiego, co kiedykolwiek znali.

Przy fokmaszcie stał ojciec Quillan. Miał na sobie ciemnoszarą szatę z jakiejś niezwykle lekkiej tkaniny, przewiewną i lekką, coś, co musiał przywieźć ze sobą z innego świata. Na Hydros nie było takich tkanin.

Lawler zatrzymał się przy nim. Quillan szerokim gestem wskazał na morze. Wyglądało jak ogromny, błękitny klejnot, migoczący dzikim blaskiem, a jego wielka, szklana krzywa i rozpościerała się na wszystkie strony, jakby cała planeta była jedną lśniącą, wypolerowaną kulą.

— Patrząc na to wszystko trudno uwierzyć, że na tym świecie istnieje jeszcze coś oprócz wody, prawda?

— Owszem, trudno.

— Taki ogromny ocean. Taka pustka.

— Sprawia, że myślisz, iż Bóg nie istnieje, czyż nie? Bezmiar tego wszystkiego.

Quillan spojrzał na niego, zaskoczony.

— Naprawdę?

— Nie wiem. Pytam.

— Wierzysz w Boga, Lawler?

— Mój ojciec wierzył.

— Ale nie ty?

Lawler wzruszył ramionami.

— Mój ojciec miał Biblię. Często nam ją czytał. Dawno temu gdzieś zaginęła. A może została skradziona. Pamiętam trochę. „I Bóg powiedział, niech stanie się firmament pośrodku wód i niech odzieli wody od wód. I Bóg nazwał ten firmament Niebem”. To jest niebo tam na górze, prawda, ojcze Quillan? Tam za sklepieniem niebieskim? A wody, które powinny być nad nim, to ocean przestrzeni, nieprawdaż?

Quillan patrzył na niego ze zdumieniem.

— „I rzekł Bóg, niech wody pod niebem zgromadzą się w jednym miejscu i niech pojawi się suchy ląd, i tak się stało. I nazwał Bóg suchy ląd Ziemią — a zgromadzenie wód nazwał Morzami”.

— Zna pan całą Biblię na pamięć, prawda? — powiedział Quillan.

— Tylko ten mały kawałeczek. Pierwszą stronę. Nie mogłem zrozumieć reszty, wszystkich tych proroków, królów, bitew i tym podobnych rzeczy.

— I Jezusa.

— To było na końcu. Nigdy nie doczytałem tak daleko.

— Lawler spojrzał ku nieustannie cofającemu się horyzontowi, gdzie błękit przechodził w błękit i w nieskończoność.

— Skoro nie ma tutaj suchego lądu, najwyraźniej Bóg zamierzał stworzyć na Hydros coś innego niż na Ziemi. Nie sądzi pan? „Bóg nazwał suchy ląd Ziemią”. A mokry ląd nazwał Hydros, jak sądzę. Cóż to musiała być za praca, stworzenie tylu różnych światów. Nie tylko Ziemi, lecz każdego pojedynczego świata w galaktyce. Iriarte, Fenix, Me-galo, Kastro, Darma, Barma, Mentirosa, Copperfield, Nabomba Zom, całą ich masę, milion i jedną planetę. A każdą w innym celu, bo inaczej po co tworzyć tak wiele światów? Bo przecież stworzył je jeden Bóg, prawda?

— Nie wiem — odrzekł Quillan.

— Przecież jest pan duchownym!

— Co nie oznacza, że wiem wszystko. To nie oznacza nawet, że wiem cokolwiek.

— Czy wierzy pan w Boga? — zapytał Lawler.

— Nie wiem.

— A wierzy pan w cokolwiek?

Quillan zamilkł na chwilę. Jego twarz całkowicie zastygła, jakby duch na moment opuścił jego ciało.

— Nie sądzę — odpowiedział.


Z jakiegoś powodu morze wydawało się tutaj bardziej płaskie niż widziane z wyspy. Ciemność nadchodziła nagle, spadając prawie z trzaskiem. Słońce spływało z zachodniego nieba, unosiło się przez chwilę nad morzem i tonęło. Świat wokół natychmiast czerniał i nad głowami zaczynał świecić Krzyż.

— Kolacja, pierwsza zmiana — wrzasnął Natim Gharkid tłukąc w patelnię.

Załoga „Królowej Hydros” była podzielona na dwie wachty, pracujące po cztery godziny z czterogodzinną przerwą. Członkowie obu wacht razem jadali posiłki. Do pierwszej należeli: Leo Martello, Gabe Kinverson, Pilya Braun, Gharkid, Dag Tharp i Gospo Struvin; drugą tworzyli: Neyana Golghoz, Sundira Thane, Dann Henders, Delagard, Onyos Felk, Lis Niklaus i ojciec Quillan. Nie było specjalnej messy oficerskiej, Delagard i Struvin, właściciel i kapitan jadali wraz z innymi w kuchni. Lawler, który nie miał stałego rozkładu obowiązków, ale był przez cały czas do dyspozycji, jako jedyny znajdował się całkowicie poza systemem wacht. Odpowiadało to jego rytmowi biologicznemu: poranny posiłek dzielił z drugą wachtą o świcie, a wieczorny z pierwszą wachtą o zachodzie słońca. Dawało mu to dziwne poczucie swobody i wyobcowania. Nawet tutaj, od pierwszych dni podróży, obie wachty zaczynały nawiązywać rodzaj więzi zespołowej, a on nie należał do żadnego zespołu.

— Dzisiaj gulasz z zielonych wodorostów — powiedziała Lis Niklaus, gdy pierwsza wachta wmaszerowała rzędem do kuchni. — Pieczone płetwy włócznika, ciasteczka z mąki rybiej, sałatka z jagód trzcinowych.

Była to trzecia noc podróży. Menu powtarzało się każdego wieczoru; każdego wieczoru Lis ogłaszała je tubalnym głosem, oczekując, że będą zadowoleni. To głównie ona zajmowała się gotowaniem, z pomocą Gharkida i czasami Delagarda. Posiłki były skromne i nie wyglądało na to, że później poprawią się: suszona ryba, ciasteczka z mąki rybnej, suszone wodorosty, chleb z mąki wodorostowej, uzupełniane ostatnimi połowami świeżych glonów Gharkida oraz tym, co żywego udało się złowić tego dnia. Jak dotąd był to jedynie włócznik. Ławice tych czujnych, ochoczo wyglądających stworzeń o nosach zakończonych ostrzami podążały za nimi od czasu, gdy opuścili Sorve. Głównymi rybakami byli Kinverson, Pilya Braun i Henders, którzy pracowali na stanowisku wędkarskim na rufie.

Struvin powiedział:

— Ładny dzisiaj dzień.

— Zbyt ładny — wymamrotał Kinverson, pochylając się nad talerzem.

— Wolałbyś sztorm? Wolisz Falę? Kinverson wzruszył ramionami.

— Nie ufam spokojnemu morzu.

Dag Tharp, biorąc kolejne ciasteczko z rybiej mąki, zapytał:

— Jak stoimy z wodą, Lis?

— Jeszcze jedna miarka na głowę i to wszystko do tego posiłku.

— Gówno. Nie wiesz, że to jedzenie wywołuje pragnienie?

— Będziemy bardziej spragnieni później, jeżeli wypijemy całą wodę w pierwszym tygodniu — odparł Struvin. — Wiesz o tym równie dobrze jak ja. Lis, podaj kilka surowych filetów z ryby dla radiooperatora.

Przed opuszczeniem Sorve mieszkańcy wioski załadowali na statki tyle pojemników ze słodką wodą, ile tylko było możliwe. I tak pozwoliło to uzyskać zapas na jakieś trzy tygodnie, zakładając oszczędne racjonowanie. W czasie podróży będą musieli polegać na deszczach napotykanych po drodze; jeśli nie spotkają żadnych, będą musieli znaleźć inne sposoby zaspokajania zapotrzebowania na świeżą wodę. Dobrym sposobem było jedzenie surowych ryb. Wszyscy o tym Wiedzieli. Lecz Tharp nie przyjmował tego do wiadomości. Spojrzał groźnie na Lis.

— Zapomnij o tym. Pieprzę surową rybę.

— Tłumi pragnienie — powiedział cicho Kinverson.

— Tłumi apetyt — odrzekł Tharp. — Pieprzę to. Wolę być spragniony.

Kinverson wzruszył ramionami.

— Jak chcesz. Za tydzień lub dwa zmienisz zdanie. Lis położyła na stole talerz bladego, zielonkawego mięsa. Wilgotne plastry nie ugotowanej ryby były owinięte pasemkami świeżych, żółtych wodorostów. Tharp wpatrywał się markotnie w talerz. Potrząsnął głową i odwrócił wzrok. Lawler po chwili poczęstował się. Struvin też wziął trochę, i Kinverson. Surowa ryba chłodziła język Lawlera, prawie gasząc pragnienie. Prawie.

— Co o tym sądzisz, doktorze? — zapytał po chwili Tharp.

— Nie najgorsza — odpowiedział Lawler.

— Może, gdybym wziął kawalątko — powiedział radiooperator.

Kinverson roześmiał się w swój talerz.

— Dupek.

— Co powiedziałeś, Gabe?

— Naprawdę chcesz, żebym powtórzył?

— Wy dwaj, jeśli chcecie się bić, to idźcie na pokład — powiedziała z niesmakiem Lis.

— Bójka? Ja i Dag? — Kinverson wyglądał na zaskoczonego. Mógł podnieść Tharpa do góry jedną ręką. — Nie wygłupiaj się, Lis.

— Chcesz walczyć? — krzyknął Tharp, a jego rumiana twarz o ostrych rysach poczerwieniała jeszcze bardziej. — Chodź, Kinverson, no chodź. Myślisz, że się ciebie boję?

— Powinieneś — Lawler powiedział do niego miękko. — Jest cztery razy większy od ciebie. — Roześmiał się i spojrzał w stronę Struvina. — Jeżeli zużyliśmy cały przydział wody na dzisiaj, Gospo, to co powiedziałbyś na kolejkę brandy? To ugasi nasze pragnienie.

— Prawda. Brandy! Brandy! — wrzasnął Struvin. Lis podała mu piersiówkę. Struvin oglądał ją przez chwilę z grymasem na twarzy.

— To brandy z Sorve. Zachowajmy ją na czas, kiedy będziemy naprawdę w potrzebie. Podaj, proszę, tę z Khuviar. Brandy z Sorve to szczyny.

Lis wyjęła z szafki inną butelkę, długą i obłą, o matowym połysku. Struvin przejechał dłonią wzdłuż jej boku i zaśmiał się z uznaniem.

— Khuviar, tak! Na tej wyspie naprawdę znają się na brandy. I na winie. Czy ktoś z was był tam kiedy? Nie, nie, widzę, że nikt. Oni tam piją na okrągło. Najszczęśliwsi ludzie na tej planecie.

— Ja byłem tam raz — powiedział Kinverson. — Bez przerwy byli pijani. Nic nie robili, tylko pili i wymiotowali, a potem znowu pili.

— Ale co pili — z zachwytem westchnął Struvin. — Och, co oni pili!

— W jaki sposób udaje im się cokolwiek zrobić — spytał Lawler — jeśli nigdy nie trzeźwieją? Kto zajmuje się łowieniem? Kto naprawia sieci?

— Nikt — odrzekł Struvin. — To nieszczęsne i plugawe miejsce. Trzeźwieją na tak długo, ile potrzeba, aby zejść do zatoki i znaleźć wiązkę winnego wodorostu, który potem przetwarzają na wino lub brandy i piją dalej. Nie uwierzylibyście, że można tak żyć. Ubierają się w łachmany. Mieszkają w szałasach z wodorostów jak Skrzelowcy. W zbiorniku mają słonawą wodę. To paskudne miejsce. Tylko kto powiedział, że wszystkie wyspy muszą być jednakowe? Każda jest inna. Jedna niepodobna do drugiej. I tak, według mnie, powinno być; każda wyspa jest sobą i żadnym innym miejscem. A na Khuviar umieją pić. Proszę, Tharp. Mówiłeś, że chce ci się pić? Spróbuj mojej doskonałej brandy z Khuviar. Ja stawiam. Poczęstuj się.

— Nie lubię brandy — powiedział Tharp ponuro. — Diabelnie dobrze o tym wiesz, Gospo. A poza tym brandy tylko zwiększy pragnienie. Wysusza błony śluzowe ust. Prawda, doktorze? Pan powinien zdawać sobie z tego sprawę. — Wypuścił powietrze w westchnieniu gwałtownym jak eksplozja. — Do cholery, dajcie mi tę surową rybę!

Lawler podsunął mu tacę. Tharp nadział plasterek na swój widelec, przyjrzał mu się przez chwilę, jak gdyby nigdy przedtem nie widział kawałka surowej ryby, i w końcu odgryzł próbny kęs. Obrócił go w ustach kilka razy, połknął, podumał. Potem odgryzł następny kęs.

— Hej — powiedział. — To jest niezłe. Całkiem niezłe.

— Dupek — powtórzył Kinverson. Uśmiechnął się jednak przy tym.


Po posiłku wszyscy wyszli na pokład na zmianę wachty. Henders, Golghoz i Delagard, którzy trudzili się przy takielunku, zeszli na dół, a Martello, Pilya Braun i Kinverson zajęli ich miejsca.

Jaskrawy blask Krzyża przecinał niebo na ćwiartki. Morze było tak spokojne, że jego odbicie stanowiło schludną linię chłodnego, białego ognia leżącego na wodzie, rozciągającego się w nieskończoność, w której rozmazywało się i ginęło. Lawler stał przy burcie i patrzył w tył, w stronę miękkich migoczących świateł, znaczących obecność pozostałych pięciu okrętów, sunących za nimi w klinowatym szyku. Tutaj była Sorve, wprost na wodzie; cała, niewielka społeczność wyspy upakowana na tych statkach — Thalheimowie i Tanamindowie, Katzinowie i Yanezowie, Sweynerowie i Sawtelle'owie oraz cała reszta, znane nazwiska, stare, bardzo stare nazwiska. Po zmroku, co noc, na każdym okręcie mocowano światła wzdłuż nadburcia, długie, tlące się pochodnie z suszonych glonów, które płonęły dymiącym, pomarańczowym ogniem. Delagard fanatycznie wprost obstawał przy tym, aby flota trzymała się zawsze razem, nigdy nie łamiąc szyku. Każdy okręt posiadał własny radioodbiornik i utrzymywano stały kontakt przez całą noc na wypadek, gdyby któryś z nich zabłądził.

— Nadchodzi bryza! — krzyknął ktoś. — Popuścić forsztag!

Lawler podziwiał sztukę manewrowania żaglami dla złapania wiatru. Żałował, że nie wie więcej na ten temat. Żeglowanie jawiło mu się jako magia, arkana oszałamiającego misterium. Na statkach Delagarda, znacznie większych od małych skifów, których wyspiarze używali w zatoce i do krótkich rejsów tuż przy jej ujściu, każdy z dwóch masztów był wyposażony w wielki, trójkątny żagiel, wykonany z ciasno splecionych bambusowych włókien, nad którym znajdował się mniejszy, czworokątny, przymocowany do rei. Kolejny, mały, trójkątny żagiel był rozpięty między masztami. Główne żagle przywiązywano do ciężkich, drewnianych bomów; na miejscu utrzymywał je system lin, połączonych nanizanymi na nie kulkami i zębatymi zaciskami, a manipulowano nimi za pomocą fałów przewleczonych przez bloki i talie.

W normalnych warunkach do obsługi żagli potrzeba było trzech osób, z czwartą stojącą przy sterze i wydającą l komendy. Drużyna Martello-Kinverson-Braun pracowała pod komendą Gospo Struvina, a gdy na pokładzie była druga zmiana, Neyana Golghoz, Dann Henders i sam Delagard zajmowali się żaglami, a Onyos Felk, nawigator i kartograf, zajmował miejsce Struvina w sterówce. Sundira Thane pracowała jako pomocnik na zmianie Struvina, a Lis Niklaus na zmianie Felka. Lawler przystawał z boku, j przyglądając się, jak biegali w kółko wykrzykując polecenia w rodzaju „Popraw brasy!” i „Owiń za pokładnicą!” lub „Na nawietrzną! Na nawietrzną!” Wciąż od nowa, wra2 ze zmianami wiatrów, opuszczali żagle, obracali je i ponownie stawiali w innych pozycjach. W jakiś sposób, niezależnie od kierunku wiatru, udawało im się utrzymywać stały kurs statku.

Jedynymi, którzy nigdy nie brali w tym udziału byli Dag Tharp, ojciec Quillan, Natim Gharkid i Lawler. Tharp był zbyt lekki i wątły, żeby był z niego wielki pożytek przy linach, a poza tym większość czasu spędzał pod pokładem obsługując sprzęt radiowy, który zapewniał kontakt między okrętami floty. Ojciec Quillan został ogólnie uznany za zwolnionego z wszelkiej pracy pokładowej; odpowiedzialność Gharkida ograniczała się do robót kuchennych oraz łowienia włókiem dryfujących glonów; a Lawler, chociaż miał ochotę pomóc przy takielunku, krępował się prosić o to, by go nauczono tej sztuki, i trzymał się na uboczu czekając na zaproszenie, którego wciąż nie otrzymywał.

Gdy tak stał przy nadburciu, obserwując pracującą załogę, coś przyfrunęło z ciemnego morza i uderzyło go w twarz. Lawler poczuł kłujące uderzenie w policzek, bolesne, piekące pacnięcie, jakby szorstkie łuski otarły się o skórę. Wokół rozszedł się intensywny, nieprzyjemnie kwaśny zapach morza, przechodzący w bolesną gorycz. Coś z głuchym łoskotem upadło na pokład.

Spojrzał w dół. Skrzydlate stworzenie długości jego dłoni tłukło się bezładnie po pokładzie. W pierwszej chwili Lawler myślał, że to air-skimmer, lecz air-skimmer to pełne wdzięku, eleganckie stworzenia tęczowej barwy, o wymuskanych, opływowych liniach dla uzyskania maksymalnego efektu aerodynamicznego, a ponadto nigdy nie unosiły się W powietrze po zmroku. Ten mały, nocny stwór przypominał raczej skrzydlatego robaka, bladego, wiotkiego i brzydkiego, o małych, czarnych, paciorkowatych oczkach i krótkiej, sztywnej, czerwonej szczecinie turkoczącej na grzbiecie. To właśnie ta szczecina podrapała Lawlera, gdy stworek uderzył w niego.

Pomarszczone skrzydła o ostrych kątach, wyrastające z boków stworzenia poruszały się nieprzyjemnie pulsującym ruchem, coraz wolniej i wolniej. Miotając się po pokładzie pozostawiało wilgotny ślad czarnawego śluzu. Choć było wstrętne, wydawało się nieszkodliwe, budziło litość umierając tak na pokładzie.

Sama jego brzydota fascynowała Lawlera. Ukląkł, aby bliżej mu się przyjrzeć, lecz w tym momencie Delagard, zszedłszy właśnie z rei, podszedł i podważył ciało stwora koniuszkiem buta. Jednym, zwinnym kopnięciem przerzucił je długim łukiem przez nadburcie prosto do wody.

— Dlaczego to zrobiłeś? — zapytał Lawler.

— Po to, aby nie mogła podskoczyć i odgryźć ci tego głupiego nosa, doktorze. Nie rozpoznałeś śluzicy?

— Śluzica?

— Młoda, tak. Dorosłe osiągają mniej więcej takie rozmiary i są podłymi skurczybykami. — Delagard rozstawił ręce na około pół metra. — Jeśli nie wiesz, co to jest, nie stawaj w zasięgu jego szczęk. Dobra zasada w tym miejscu.

— Zapamiętam ją.

Delagard oparł się o nadburcie i wyszczerzył zęby, co pewnie miało być ujmującym uśmiechem.

— I jak podoba ci się życie na morzu? — Był spocony po pracy na górze, zarumieniony, w pewien sposób pobudzony. — Czyż ocean to nie cudowne miejsce?

— Przypuszczam, że ma swój urok. Usilnie próbuję go odnaleźć.

— Nie jesteś szczęśliwy, co? Za ciasna kabina? Niezbyt interesujące towarzystwo? Nudna sceneria?

Nie rozbawiło to Lawlera.

— A może byś się odpieprzył, Nid?

Delagard starł ze swego buta niewielką plamkę rybiego śluzu.

— Hej! — powiedział. — Chodziło mi tylko o chwilkę przyjaznej pogawędki.

Lawler zszedł pod pokład i udał się do swojej kabiny na dziobie. Na tym poziomie okrętu, wzdłuż całej jego długości, wiódł wąski, zatęchły korytarzyk, oświetlony zatłuszczonym, pryskającym światłem lamp tkwiących w kościanych lichtarzykach. Gęste, pełne dymu powietrze szczypało go w oczy. Słyszał głuchy łoskot uderzających o kadłub fal, których zniekształcone echo niosło się po wręgach. Wyżej rozbrzmiewał głuchy jęk masztów skrzypiących w tulejach.

Jako lekarzowi okrętowemu przysługiwała Lawlerowi jedna z trzech małych, pojedynczych kabin na dziobie. Struvin zajmował sąsiednią kabinę na prawej burcie. Delagard i Lis Niklaus dzielili największą z trzech kabin, położoną dalej, przy przegrodzie dziobowej. Wszyscy pozostali mieszkali w forkasztelu, stłoczeni razem w dwóch długich kabinach, które zwykle używane były jako przedziały pasażerskie, gdy okręt kursował jako prom miedzy wyspami. Pierwsza wachta otrzymała przedział rufowy, a druga parkowała swój dobytek po stronie dziobowej.

Kinverson i Sundira wylądowali w różnych zmianach i spali w różnych przedziałach. Lawler był tym zdziwiony. Nie dlatego, aby to, gdzie kto spał, miało jakieś znaczenie: w tych zatłoczonych pomieszczeniach było tak ciasno, że para mająca ochotę uprawiać seks musiałaby zejść do ładowni, dwa poziomy niżej, i kochać się wciśnięta między skrzynie. Jednak czy tych dwoje tworzyło parę, jak twierdził Delagard, czy nie? Lawler zaczynał pojmować, że chyba nie. A jeśli nawet, to był to cholernie luźny związek. Od początku podróży wydawali się prawie nie zauważać siebie nawzajem. Może to, co zaszło między nimi na Sorve, jeśli cokolwiek zaszło, było zaledwie nic nie znaczącym flirtem, przypadkowym spotkaniem ciał, sposobem na zabicie czasu. Pchnął drzwi i wszedł do swojej kabiny. Nie większa od spiżarni, mieściła koję, umywalkę i małą drewnianą komodę, w której Lawler trzymał kilka osobistych rzeczy, zabranych z Sorve. Delagard nie pozwolił mu zabrać wiele.

Kilka sztuk odzieży, sprzęt wędkarski, kilka garnków, patelni i talerzy oraz lustro. Pamiątki z Ziemi były tu, oczywiście, również. Trzymał je na półce naprzeciwko koi.

Pozostałe rzeczy, jakie posiadał — skromne umeblowanie, lampy oraz kilka ozdób, które wykonał z różnych materiałów znalezionych w morzu — pozostawił w spadku Skrzelowcom. Sprzęt medyczny, większość zapasów oraz skromną biblioteczkę ręcznie zapisanych tekstów medycznych umieścił na dziobie, za kuchnią, w kabinie służącej jako okrętowa izba chorych. Główne zapasy medyczne znajdowały się na dole, w ładowni.

Zapalił słabe światełko i w lustrze obejrzał swój policzek. To lustro zrobił dla niego przed laty Sweyner, z mętnego, grudkowatego kawałka szkła morskiego. Dawało też mętne i pełne grudek odbicie, zamglone i niewyraźne. Szkło wysokiej jakości stanowiło rzadkość na Hydros, gdzie jedynym źródłem krzemu były okrzemki, zbierane z dna zatoki. Lawler lubił to lustro, chociaż było ponure j grudkowate.

Spotkanie ze śluzicą nie spowodowało żadnych poważnych obrażeń. Nad lewą kością policzkową miał niewielkie otarcie, lekko zaognione w miejscu, gdzie czerwonawe kolce przebiły skórę — i to wszystko. Lawler przetarł ranę odrobiną brandy Delagarda zabezpieczając się przed infekcją. Lekarski szósty zmysł podpowiadał mu, że nie było czym się martwić.

Butelka uśmierzychy stała obok brandy. Zastanowił się nad nią przez chwilę.

Dzisiaj przed śniadaniem zażył już swoją normalną porcję. Na razie nie potrzebował więcej.

A co tam, do diabła, pomyślał. Co tam.


Później Lawler powędrował n górę, do kabin załogi, szukając towarzystwa, sam nie wiedział czyjego.

Znowu zmieniła się wachta. Na pokładzie była teraz druga zmiana i przedział dziobowy był pusty. Lawler zajrzał do drugiej kabiny i zobaczył Kinversona śpiącego na koi, Jatima Gharkida siedzącego ze skrzyżowanymi nogami i zamkniętymi oczami, jak gdyby pogrążonego w medytacjach, oraz Leo Martello gryzmolącego coś, przy migotliwym świetle lampki zapisującego stronice rozpostarte na niskiej, drewnianej skrzyni. Jak przypuszczał Lawler, Martello pracował nad nie kończącym się poematem epickim. Miał około trzydziestu lat. Dobrze zbudowany, energiczny, poruszał się zwykle, jakby był na sprężynach. Miał duże, brązowe oczy i żywą, otwartą twarz. Lubił nosić ogoloną głowę. Jego ojciec przybył na Hydros z własnej woli, jako jeden z tych dobrowolnych wygnańców wyrzucanych z kapsuły. Przyleciał na Sorve, gdy Lawler był małym chłopcem, i ożenił się z Jinną Sawtelle, starszą siostrą Damisa. Oboje już nie żyli, zabrani przez Falę, gdy w zły czas wypłynęli małą łódką na morze.

Od czternastego roku życia Martello pracował w stoczni Delagarda, lecz jego głównym powodem do dumy był długi poemat, który podobno pisał, opiewający wielką emigrację z wyklętej Ziemi do światów tej galaktyki. Pracował nad tym od lat, jak twierdził. Nikt nigdy nie widział więcej niż wilku linijek tego poematu.

Lawler przystanął w drzwiach, nie chcąc mu przeszkadzać.

— Doktor — powiedział Martello. — Człowiek, którego mi trzeba. Potrzebuję czegoś na oparzenia słoneczne.

Załatwiłem się dzisiaj na cacy.

— Rzućmy na to okiem.

Martello strząsnął koszulę z ramion. Pod ciemną opalenizną widać było ślady zaczerwienienia. Słońce na Hydros było silniejsze niż to, pod którym pierwotnie ewoluował rodzaj ludzki. Lawler wciąż miał do czynienia z rakiem skóry, oparzeniami słonecznymi oraz wszelkiego rodzaju schorzeniami dermatologicznymi.

— Nie wygląda tak źle — powiedział Lawler. — Przyjdź do mojej kabiny rano, to się tym zajmę, dobra?

Jeśli sądzisz, że będziesz miał kłopoty ze spaniem, to dam ci coś już teraz.

— Nie, nie trzeba. Będę spał na brzuchu. Lawler skinął głową.

— A jak tam słynny poemat?

— Powoli. Piszę na nowo Pieśń Piątą.

Ku własnemu zdziwieniu Lawler usłyszał swój głos:

— Czy mogę spojrzeć?

Martello wydawał się równie zdziwiony. Podsunął mu jednak jedną ze zwijających się stronic glonowego papieru. Lawler przytrzymał ją obiema rękami. Pismo Martello było niewyrobione i chłopięce, pełne pętli i zakrętasów.

I pomknęły długie okręty w dal

W ciemność ciemności

Złote światy lśniące, wołające

Jak kiedyś nasi ojcowie.

— I nasze matki także — przypomniał Lawler.

— One także — powiedział lekko rozdrażniony Martello. — Trochę dalej poświęcam im całą pieśń.

— Doskonale — odrzekł Lawler. — To poezja o wielkiej sile. Oczywiście, ja nie jestem żadnym sędzią. Nie lubisz poezji rymowanej?

— Rymów nie używa się już od setek lat, doktorze.

— Naprawdę? Nie wiedziałem o tym. Mój ojciec czasami recytował ziemskie poematy. Wtedy często używano rymów. Jednego zatrzymuje z trzech/Sędziwy dziad marynarz./Na brodę twą i oka błysk, i po cóż mnie ty trzymasz?

— Co to za wiersz? — zapytał Martello.

— Nazywa się „Rymy o sędziwym Marynarzu”. Opowiada o podróży morskiej — o podróży pełnej kłopotów. O Chryste! gniła nawet w głąb!/Któż kiedy słyszał o tym!/Po morzu pełzał błotny płaz,/Co samo było błotem.

— Mocna rzecz. Zna pan więcej?

— Tylko oderwane fragmenty — odparł Lawler.

— Powinniśmy kiedyś porozmawiać o poezji, doktorze. Nie wiedziałem, że pan zna się na niej. — Rozpromieniona twarz Martello zachmurzyła się na chwilę. — Mój ojciec też lubił stare wiersze. Z planety, na której żył wcześniej, przywiózł ze sobą tomik poezji z Ziemi. Wiedział pan o tym?

— Nie — powiedział podnieconym głosem Lawler. — Gdzie on jest?

— Przepadł. Ojciec miał go ze sobą, kiedy utonęli razem z mamą.

— Chętnie bym go zobaczył — powiedział smutno Lawler.

— Są chwile, że wydaje mi się, iż tęsknię za nim tak bardzo jak za matką i ojcem — powiedział Martello. I zaraz dodał: — Czy to nie brzmi strasznie?

— Nie sądzę, myślę, że cię rozumiem. — Woda, woda, woda wszędzie, pomyślał Lawler. A tu się paczą deski. — Słuchaj, przyjdź do mnie z samego rana, po rannej wachcie, dobrze, Leo? Opatrzę ci te poparzone plecy.

Woda, woda, woda wszędzie — M kropli w krtani ze-schlej.


Jeszcze później Lawler znów stał samotnie na pokładzie pod nocnym niebem, pulsującym czernią nad głową, i w chłodnej, jednostajnej bryzie wiejącej z północy. Minęła północ. Delagard, Henders i Sundira pracowali przy takielunku, wołając do siebie w tajemniczym, fachowym języku. Na samym środku nieba jaśniał Krzyż.

Lawler spojrzał nań, na starannie rozmieszczone tam tysiące niewyobrażalnie wielkich kuł eksplodującego wodoru, jeden rząd w tą, a drugi w tamtą stronę. Wciąż miał w pamięci niezgrabne strofy Martello. pomknęły długie okręty w dal/w ciemność ciemności. Czy jedno ze słońc w tej budzącej grozę konstelacji jest słońcem Ziemi? Nie. Nie. Mówili, że nie można go zobaczyć z Hydros. Te, które tworzyły Krzyż, to inne gwiazdy. Lecz gdzieś dalej w ciemności, ukryty przed jego wzrokiem przez wielkie, padające pod kątem prostym światło Krzyża, leżało to maleńkie, żółte słońce, pod którego łagodnymi promieniami rozpoczęła się cała ludzka saga. Złote światy lśniące, wołające jak kiedyś nasi ojcowie. I nasze matki, tak. To słońce, którego nagła, nieoczekiwana gwałtowność w kilkuminutowym ataku okrucieństwa odebrała darowane wcześniej życie. Zwracając się przeciw swym dzieciom, wysyłając śmiercionośne wiązki twardego promieniowania, w jednej chwili zmieniając ojczysty świat ludzkości w poczerniałą skwarkę.

Całe życie marzył o Ziemi, od kiedy dziadek opowiedział mu po raz pierwszy o świecie jego przodków, a jednak wciąż pozostawała dla niego tajemnicą, l wiedział, że tak będzie zawsze. Hydros był zbyt wyizolowany, zapadły, zbyt odległy od wszelkich istniejących gdzieś centrów uniwersyteckich. Nie było tu nikogo, kto mógłby mu powiedzieć, jak wyglądała Ziemia. Nie znał prawie niczego, co było z nią związane — jej muzyki, książek, sztuki, historii. Dotarły do niego tylko okruchy, zwykle były to jedynie skorupy bez zawartości. Lawler wiedział, że istniało coś, co nazywano operą, lecz nie mógł wyobrazić sobie, jak wyglądała. Ludzie śpiewający opowiadanie? Setka muzyków grających w tym samym czasie? On nigdy nie widział setki istot ludzkich w tym samym miejscu naraz. Katedry? Symfonie? Wiszące mosty? Autostrady? Słyszał nazwy tych rzeczy; samych rzeczy nie znał. Tajemnice, same tajemnice. Utracone tajemnice Ziemi.

Ten niewielki glob — znacznie mniejszy od Hydros, jak mówiono — który zrodził imperia i dynastie, królów i generałów, bohaterów i łotrów, bajki i mity, poetów, śpiewaków, wielkich mistrzów sztuki i nauki, świątynie i wieże, posągi oraz otoczone murami miasta. Wszystkie te wspaniałe, tajemnicze obiekty, które umiał sobie tylko słabo wyobrazić, spędzając całe swoje życie na nędznej, ubogiej, wodnej planecie Hydros. Ziemia, która zrodziła nas i wysłała po wiekach walki w ciemność ciemności, ku odległym światom obojętnej galaktyki. A potem jeden straszliwy wybuch promieniowania z trzaskiem zamknął za nami drzwi. Pozostawiając nas opuszczonych, zagubionych pośród gwiazd.

Złote światy iśniące, wołające.

I oto jesteśmy tutaj, na pokładzie małej, wędrującej białej plamki na wielkim morzu, na planecie, która sama jest zaledwie plamką na ogromnym czarnym morzu, otaczającym nas wszystkich.

Sam, sam, samotny, całkiem sam!A w krąg — bezmierne morze!

Lawler nie mógł sobie przypomnieć następnej linijki. I bardzo dobrze, pomyślał.

Zszedł pod pokład mając zamiar położyć się spać.

Miał nowy sen, sen o ziemi, ale niepodobny do tych, które nawiedzały go przez tak wiele lat. Tym razem śnił nie o śmierci Ziemi, lecz o jej opuszczeniu, o wielkiej diasporze, o locie do gwiazd. Znowu unosił się nad znajomą, błękitno-zieloną kulą ze swych snów; i gdy spoglądał w dół, zobaczył tysiące smukłych lśniących igieł unoszących się z Ziemi; było ich może milion, zbyt wiele, aby policzyć. Wszystkie wznosiły się ku niemu, odpływając dalej i dalej, strumień płynący w przestrzeń, jednostajny odpływ, miriada maleńkich punktów światła penetrujących ciemność, która otaczała błękitno-zieloną planetę. Wiedział, że to statki kosmicznych podróżników, tych, którzy postanowili opuścić Ziemię, badaczy, trampów, osadników podążających naprzód ku wielkiej niewiadomej, przedzierających się z ojczystego świata do niezliczonych gwiazd galaktyki. Śledził ich kursy na niebie, odprowadzał wzrokiem do miejsc przeznaczenia, do wielu światów, których nazwy słyszał kiedyś, światów równie tajemniczych, magicznych i nieosiągalnych dlań jak sama Ziemia: Nabomba Zom, gdzie morze jest szkarłatne, a słońce niebieskie, Alta Hannalanna, gdzie wielkie powolne robaki z samorodkami drogocennego, żółtego jadeitu na czołach, kopią tunele w gąbczastej glebie, i złota Galgala, i Xamur, gdzie powietrze jest perfumowane, a na-elektryzowana atmosfera migocze i skrzy się pięknie, i Marajo śpiewających piasków, i Iriarte, i Mentiroso, i Mulanol o dwóch słońcach, i Ragnarok, i Olympus, i Malebolge i Ensalada Yerde, i Sunnse…

A nawet Hydros, ślepy zaułek, z którego nie ma powrotu… j Statki kosmiczne opuszczające Ziemię podążały wszędzie, gdzie można się było udać. W trakcie tej podróży światełko będące Ziemią zgasło. Lawler, przewracając się na łóżku w męczącym śnie, zobaczył jeszcze raz ten ostatni, straszliwy błysk oraz zapadającą po nim ciemność i westchnął nad losem świata, który był. Lecz nikt zdawał się nie zauważać jego odejścia byli zbyt zaabsorbowani posuwaniem się naprzód, naprzód, naprzód.


Następnego dnia Gospo Struvin przechodząc przez pokład kopnął niechlujną stertę czegoś, co wyglądało jak mokra, żółta lina, i powiedział:

— Hej, kto zostawił tutaj tę sieć?

— Mówiłem wam — wielokrotnie powtarzał później Kinverson. — Nie ufam ładnemu morzu.

A ojciec Quillan rzekł:

— Tak, choć kroczę przez dolinę cienia śmierci, nie ulęknę się żadnego zła.

2

Śmierć Struvina była zbyt gwałtowna i wydarzyła się zbyt szybko, aby można ją w jakikolwiek sposób zaakceptować lub choćby zrozumieć. Na Sorve śmierć była zawsze jedną z możliwości: ktoś wypłynął łodzią rybacką zbyt daleko w zatokę i nagle, nie wiadomo skąd, przychodził sztorm, ktoś spacerował nad brzegiem morza i bez ostrzeżenia spadała nań Fala i porywała go, albo ktoś znajdował na płyciźnie smakowicie wyglądającego skorupiaka, który później okazywał się mniej sympatyczny. Jednak okręt dawał jakieś poczucie bezpieczeństwa. Może dlatego, że sam był taki kruchy, może dlatego, że nie był niczym więcej niż maleńką, wydrążoną, drewnianą muszelką, drobinką unoszącą się pośród niewyobrażalnego ogromu, oni na przekór wszystkiemu zaczęli wierzyć, że na jego pokładzie są bezpieczni. W czasie podróży na Grayvard Lawler oczekiwał trudów, napięć i niewygód, może jakichś poważnych obrażeń, wyzwania dla jego płytkiej czasami wiedzy medycznej. Ale śmierci? Tutaj, na tych spokojnych wodach? Śmierci kapitana? Zaledwie po pięciu dniach od wypłynięcia z Sorve. Tak jak niesamowity spokój tych pierwszych kilku dni był niepokojący i podejrzany, tak śmierć Struvina wydawała się złowrogą zapowiedzią kolejnych nieszczęść, które nieuchronnie miały nadejść.

Podróżnicy zamknęli się w sobie, podobnie jak nowy, różowy naskórek zasklepia się wokół rany. Wszyscy starali się zachować pogodę ducha, byli pełni nadziei, ostentacyjnie troszczyli się o przeciążoną wytrzymałość psychiczną innych. Delagard oznajmił, że przejmie dowództwo statku. Aby wyrównać liczebność wacht, przesunięto Onyos Felka do pierwszej zmiany: miał kierować zespołem Martello-Kinverson-Braun, a Delagard przejął kierowanie nowym zespołem Golghoz-Henders-Thane.

Po pierwszym załamaniu spowodowanym śmiercią Struvina Delagard prezentował obecnie fasadę chłodnej kompetencji i powagi. Stał na mostku, sztywno wyprostowany, obserwując jak dzienna zmiana mocuje takielunek. Wiatr ustalił się i wiał ze wschodu. Podróżnicy płynęli dalej.


Cztery dni później Lawler nadal odczuwał piekący ból w dłoniach po zetknięciu z siatkowym stworem, a palce wciąż miał sztywne. Skomplikowany wzór czerwonych śladów po oparzeniu przybladł do matowego brązu, może jednak Pilya miała rację mówiąc, że pozostaną mu blizny. To go zbytnio nie martwiło: miał na ciele wiele blizn po różnych nieostrożnościach. Martwiło go zesztywnienie palców. Potrzebował całej swej zręczności, nie tylko do operacji, które musiał od czasu do czasu przeprowadzać, lecz także do palpacyjnego badania pacjentów, będącego nieodłączną częścią diagnozowania. Nie mógł odczytywać informacji wysyłanych przez ich ciała za pomocą palców sztywnych jak kołki.

Pilya również wydawała się martwić dłońmi Lawlera. Kiedy wyszła na pokład, aby objąć wachtę, podeszła do niego i delikatnie wzięła za ręce, tak samo jak po śmierci Gospo Struvina.

— Nie wyglądają najlepiej — stwierdziła. — Smarujesz je maścią?

— Sumiennie. Chociaż zagoiły się już na tyle, że maść niewiele im pomoże.

— A to drugie lekarstwo, te różowe kropelki? Ten środek przeciwbólowy?

— Ach, tak. Tak. Bez niego nie mógłbym istnieć. Lekko potarła palcami jego palce.

— Jesteś takim dobrym, takim poważnym człowiekiem. Gdyby coś ci się stało, złamałoby mi to serce. Bałam się o ciebie, kiedy widziałam, jak walczysz z tym stworzeniem, które zabiło kapitana. I kiedy zobaczyłam, że masz poranione ręce.

Na jej twarzy o wyrazistych rysach i zadartym nosie pojawił się, jak wschód słońca, wyraz szczerego przywiązania. Kontrast między jej złotymi włosami, a gładką oliwkową skórą był bardzo pociągający. Była silną, nieskomplikowaną dziewczyną, a uczucie, którym emanowała teraz, było silną i bezwarunkową miłością. Delikatnie, nie chcąc jej zranić, Lawler uwolnił dłonie z jej uścisku, uśmiechając się do niej jednocześnie, życzliwie i zdawkowo. Byłoby łatwo przyjąć to, co mu oferowała, znaleźć jakiś ustronny zakątek i cieszyć się prostymi przyjemnościami, których tak długo sobie odmawiał. Przecież nie jest mnichem, mówił sobie. Przecież nie ślubował celibatu. Jednak stracił wiarę we własne uczucia. Nie chciał sobie zaufać nawet w tak nieskomplikowanym związku, jakim prawdopodobnie okazałaby się przygoda z Pilyą.

— Czy sądzisz, że przeżyjemy? — zapytała go nagle.

— Przeżyjemy? Oczywiście.

— Nie — powiedziała. — Ciągle boję się, że wszyscy zginiemy na morzu. Gospo był pierwszy.

— Nic nam nie będzie — odpowiedział Lawler. — Powiedziałem ci to wtedy i powtórzę teraz. Gospo miał pecha, to wszystko. Zawsze znajdzie się ktoś, kto nie ma szczęścia.

— Chcę żyć. Chcę dotrzeć do Grayvard. Tam będzie na mnie czekał mąż. Powiedziała mi to siostra Thecla, kiedy przepowiadała mi przyszłość przed odjazdem. Powiedziała, że u kresu podróży znajdę męża.

— Siostra Thecla powiedziała wielu ludziom mnóstwo szalonych rzeczy o tym, co się wydarzy u kresu podróży. Nie należy zwracać uwagi na wróżbitów. Lecz jeśli mąż jest tym,, czego pragniesz, Pilya, mam nadzieję, że siostra Thecla przepowiedziała ci prawdę.

— Pragnę starszego mężczyzny. Kogoś mądrego i silnego, kto me tylko kochałby mnie, ale i uczył. Nikt nigdy nie uczył mnie niczego, wiesz? Oprócz tego jak pracować na okręcie, tak więc pracuję na okrętach, pływam tu i tam, tu i tam dla Delagarda, i nigdy nie miałam męża. A teraz chcę mieć. Przyszedł mój czas. Czy patrzy się na mnie z przyjemnością, czy jestem ładna?

— Bardzo ładna — powiedział Lawler.

Biedna Pilya, pomyślał. Czuł się winny, że jej nie kochał.

Odwróciła się od niego jakby rozumiejąc, że rozmowa nie prowadzi w pożądanym kierunku. Po chwili dodała:

— Myślałam o tych drobiazgach z Ziemi, które mi pokazywałeś, o przedmiotach, które masz w kabinie. Są piękne. Takie piękne! Powiedziałam, że chciałabym mieć jeden z nich, a ty odmówiłeś, lecz teraz zmieniłam zdanie. Nie chcę go — one są przeszłością. Ja chcę patrzeć w przyszłość. Ty zanadto żyjesz przeszłością, doktorze.

— Dla mnie jest to miejsce większe niż przyszłość. Tam jest więcej miejsca, aby rozejrzeć się dookoła.

— Nie. Nie. Przyszłość jest bardzo duża. Przyszłość ciągnie się bez końca. Poczekaj i zobaczysz, czy nie mam racji. Powinieneś wyrzucić te starocie. Wiem, że nigdy tego nie zrobisz, ale powinieneś — obdarzyła go nieśmiałym, czułym uśmiechem. — Muszę teraz iść na górę — powiedziała. — Jesteś wspaniałym człowiekiem. Myślałam, że powinnam ci to powiedzieć. Chciałam tylko, abyś wiedział, że masz przyjaciela, jeśli go będziesz potrzebował. — A potem odwróciła się i uciekła.

Lawler patrzył, jak wspina się na liny. Biedna Pilya, pomyślał znowu. Jesteś taką słodką dziewczyną. Nigdy nie mógłbym cię pokochać, nie tak, jak powinienem. Lecz na swój sposób jesteś świetna.

Wspinała się szybko i zwinnie, tak że po chwili była już wysoko w górze. Pięła się jak małpa z dziecinnych bajeczek, książek pełnych opowieści o niepojętym lądowym świecie, jakim była Ziemia — miejsce dżungli, pustyń, lodowców, małp i tygrysów, wielbłądów i szybkich koni, niedźwiedzi polarnych, morsów, kóz, które skakały z turni na turnię.

Co to są turnie? Co to są kozy? Musiał je sobie sam wymyślać na podstawie szkiców z bajek. Kozy były chude i obszarpane, o ogromnie długich nogach, mocnych jak stalowe sprężyny. Turnie to zwrócone w górę kawałki skały, trochę podobne do zdrewniałych wodorostów, tylko nieskończenie twardsze. Małpy przypominały małych, brzydkich ludzi, były brązowe, włochate, przebiegłe i pomykały wierzchołkami drzew gaworząc i skrzecząc. No tak, Pilya wyglądała zupełnie inaczej. Lecz poruszała się tam w górze, jakby to było jej naturalne środowisko.

Lawlera uderzyło to, że nie mógł sobie przypomnieć, jak to było, kiedy kochał się z matką Pilyi, Anyą, dwadzieścia lat temu. Pamiętał sam fakt. Cała reszta, dźwięki, jakie wydawała Anya, sposób, w jaki się poruszała, kształt jej piersi — zniknęły. Odeszły tak jak Ziemia, te dźwięki. Jakby nigdy nic się między nimi nie wydarzyło. Anya miała takie same złote włosy i ciemną, gładką skórę jak Pilya, przypomniał sobie. Jednak wydawało mu się, że oczy miała niebieskie. Lawler był wtedy nieszczęśliwy, krwawił z tysiąca ran po odejściu Mireyli, a Anya pojawiła się i zaoferowała mu odrobinę pocieszenia. Jaka matka, taka córka. Czy matki i córki kochają się w taki sam sposób, nieświadomie wiedzione siłą genów? Czy Pilya w jego ramionach zniknęłaby i przeistoczyła się w swoją matkę? Gdyby objął Pilyę, czy odnalazłby utracone wspomnienia Anyi? Lawler myślał o tym, zastanawiając się czy warto przeprowadzić taki eksperyment, aby się przekonać. Nie, zdecydował. Nie. Nie.

— Bada pan kwiaty wodne, doktorze? — powiedział ojciec 0uil!an, stając obok.

Lawler rozejrzał się. Quillan miał dziwny sposób zbliżania się: jakby materializował się z powietrza. Jakby był zrobiony z ektoplazmy i przesuwał się po szynie, pozornie nie poruszając nogami, a potem znajdował się tuż obok, migocząc metafizycznym niepokojem.

— Kwiaty wodne? — spytał w roztargnieniu Lawler, lekko ubawiony tym, że zaskoczono go w trakcie takich lubieżnych rozważań. — Ach, tam. Tak, widzę.

Jak mógłby nie zauważyć? Tego jasnego słonecznego 'i poranka kwiaty wodne balansowały jak rozsiane na całym łonie oceanu. Miały proste, mięsiste łodygi, wysokie na prawie metr i jaskrawe zaradnie wielkości pięści, wesołej, żywo czerwonej barwy, o żółtych płatkach w zielone paski i dziwnie nabrzmiałych, czarnych pęcherzykach powietrznych poniżej. Te pęcherzyki wisiały tuż pod powierzchnią wody, utrzymując w ten sposób kwiat na powierzchni. Nawet uderzone przez wysoką Falę, rośliny natychmiast wracały do pionu jak niestrudzone wańki-wstańki, które można przewracać raz po raz i zawsze stają na nogi.

— Cud regeneracji — powiedział Quillan.

— Lekcja dla nas wszystkich, tak — powiedział Lawler, nagle zainspirowany do wygłoszenia kazania. — Musimy zawsze starać sieje naśladować. W tym życiu jesteśmy bici raz po raz i za każdym razem musimy się podnieść. Kwiaty wodne powinny być naszym wzorem: niewrażliwe na ciosy, całkowicie odporne, zdolne przetrwać wszystkie uderzenia. W rzeczywistości jednak nie jesteśmy tak sprężyści jak one, prawda ojcze?

— Powiedziałbym, że ty jesteś, doktorze.

— Jestem?

— Czy wiesz, że ludzie darzą cię głębokim szacunkiem? Wszyscy, z którymi rozmawiałem, wysoko oceniają twoją cierpliwość, wytrwałość, mądrość i siłę charakteru. Szczególnie siłę charakteru. Mówią, że jesteś najsilniejszym, najtrwalszym i najbardziej elastycznym człowiekiem w społeczności.

Zabrzmiało to zupełnie tak jak opis kogoś innego, kogoś o wiele mniej kruchego i sztywnego niż Valben Lawler. Lawler zachichotał.

— Przypuszczam, że mogę tak wyglądać w oczach innych. Jakże bardzo się mylą.

— Zawsze wierzyłem, że jest się takim, jakim widzą cię inni — rzekł duchowny. — To, co sam myślisz o sobie, jest całkowicie błędne i nieistotne. Tylko inni mogą dokładnie ocenić twoją prawdziwą wartość.

Lawler obrzucił go zdumionym spojrzeniem. Długa, surowa twarz księdza była całkowicie poważna.

— Czy pan w to wierzy? — zapytał Lawler. Zauważył, że w jego głosie pojawiła się nutka irytacji. — Dawno już nie słyszałem czegoś tak szalonego. Ale nie, nie, to tylko gra, prawda? Pan lubi takie gry.

Duchowny nie odpowiedział. Zamilkli obaj, stojąc jeden przy drugim w chłodnym, porannym słońcu. Lawler spoglądał w pustkę rozpościerającą się przed nimi. Straciła ostrość i stała się wielką plamą rozhuśtanych kolorów, chaotycznym baletem wodnych kwiatów. Potem, po kilku chwilach, przyjrzał się baczniej temu, co się tam działo.

— Sądzę, że nawet kwiaty wodne nie są tak całkowicie odporne, no nie? — powiedział, wyciągając rękę w stronę wody. W najbardziej odległej części pola kwiatów widać było teraz pysk jakiejś ogromnej, zanurzonej kreatury, który poruszał się powoli tuż pod powierzchnią, tworząc ziejącą, czarną jaskinię, w której ginęły dziesiątkami kolorowe rośliny. — Choćbyś był nie wiem jak sprężysty, zawsze znajdzie się coś, co może cię pożreć. Czy nie tak, ojcze Quillan?

Odpowiedź porwał nagły podmuch wiatru.

Nastąpiła kolejna długa, chłodna cisza. Lawler wciąż słyszał słowa Quillana: jest się takim, jakim widzą cię inni. To, co sam myślisz o sobie, jest całkowicie błędne i nieistotne. Kompletny nonsens, prawda? Prawda? Oczywiście, że to nonsens.

l wtedy Lawler usłyszał własny głos, mówiący bez ogródek:

— Ojcze Quillan, dlaczego w ogóle postanowił pan przybyć na Hydros?

— Dlaczego?

— Tak, dlaczego. Przecież to cholernie niegościnna planeta, jeśli przypadkiem jest pan człowiekiem. Nie była stwożona dla nas i udaje się nam przeżyć tutaj jedynie w skrajnie niedogodnych warunkach, a kto raz się tu dostał, nie może powrócić. Dlaczego miałby pan skazać się na wieczną niewolę w takim świecie?

Oczy Quillana dziwnie się ożywiły. Z zapałem powiedział:

— Przybyłem tutaj, ponieważ stwierdziłem, że Hydros to nieodparcie atrakcyjne miejsce.

— To naprawdę nie jest odpowiedź.

— No cóż — głos duchownego brzmiał uszczypliwie, jakby właściciel czuł, że Lawler zmusza go do powiedzenia czegoś, czego mógłby równie dobrze nie mówić. — Ujmijmy to tak, że przyjechałem tutaj, gdzie zbierają się odpadki z całej galaktyki. To świat zamieszkały przez wyrzutków, śmieci z całego kosmosu. Tak to wygląda, prawda?

— Oczywiście, że nie.

— Wszyscy jesteście potomkami kryminalistów. Nie ma już żadnych kryminalistów w pozostałej części galaktyki. Na innych światach wszyscy są już zdrowi.

— Bardzo w to wątpię — Lawler nie mógł uwierzyć, że Quillan mówi poważnie. — Że jesteśmy potomkami kryminalistów, tak, niektórzy z nas. To nie tajemnica. A przynajmniej ludzi, których uważano za kryminalistów. Mój pra-pradziadek, na przykład, został zesłany, bo miał pecha, i to wszystko. Przypadkowo zabił człowieka. Przypuśćmy jednak, że masz rację, że jesteśmy jedynie odpadkami i potomkami kryminalistów. Dlaczego, w takim razie, chcesz mieszkać wśród nas?

Zimne, niebieskie oczy duchownego rozbłysły.

— Czy to nie jest oczywiste? Tutaj jest moje miejsce.

— Po to, abyś mógł realizować tutaj swoje święte posłanie, prowadzić nas do łaski?

— Bynajmniej. Przybyłem tutaj, aby realizować moje własne cele, a nie wasze.

— Aha. Tak więc przywiódł cię tutaj czysty masochizm, jakaś potrzeba samoukarama. Czy tak, ojcze Quillan?

Quillan milczał. Lecz Lawler wiedział, wiedział na pewno, że ma rację.

— Samoukaranie za co? Za zbrodnię? Przed chwilą powiedziałeś mi, że nie ma już zbrodniarzy. Moje zbrodnie to zbrodnie przeciw Bogu. Co zasadniczo czyni mnie jednym z was. Wyrzutkiem, wygnańcem z powodu wrodzonych wad charakteru.

— Zbrodnie przeciw Bogu — rzekł w zadumie Lawler. Bóg był dla niego pojęciem równie tajemniczym i odległym jak małpy i dżungle, turnie i kozy. — Co za zbrodnie mogłeś popełnić przeciw Bogu? Jeśli jest On wszechmocny z założenia, jest też niewrażliwy na ciosy, a jeśli nie jest wszechmocny, to jak może być Bogiem? Ponadto, nie dalej Jak przed tygodniem lub dwoma powiedziałeś mi, że nie wiesz nawet, czy wierzysz w Boga, czy nie.

— Co samo w sobie jest zbrodnią przeciwko Niemu.

— Tylko wtedy, jeżeli w Niego wierzysz. Jeżeli nie istnieje, z pewnością nie możesz mu zrobić żadnej krzywdy.

— Umiesz pokrętnie argumentować jak prawdziwy duchowny — powiedział Quillan z aprobatą w głosie.

— Czy mówiłeś poważnie, tamtym razem, kiedy powiedziałeś, że nie jesteś pewien swojej wiary?

— Tak.

— Nie grałeś ze mną w gierki słowne? Nie oferowałeś i odrobiny szybkiego, taniego cynizmu dla przelotnej Chwili rozrywki?

— Nie. Naprawdę nie. Przysięgam. — Quillan wyciąg-

El rękę i położył ją na nadgarstku Lawlera dziwnie intymni gestem, który w innej sytuacji Lawler mógłby uznać niewybaczalną poufałość, lecz który teraz wydawał się zupełnie zwyczajny. Niskim, czystym głosem powiedział: — Poświęciłem się służbie Bogu jeszcze jako bardzo młody człowiek. Wiem, że brzmi to dość pompatycznie. Jednak w praktyce oznaczało to ciężką i nieprzyjemną pracę, nie tylko długie modły w zimnych, pełnych przeciągów pomieszczeniach o nieprawdopodobnych godzinach dnia i nocy, lecz również w wykonywaniu posług tak okropnych, że jedynie lekarz, jak sądzę, może to zrozumieć. Jak to się mówi, obmywanie stóp ubogim. W porządku, niech tak będzie. Wiedziałem, że właśnie do tego się zgłosiłem, i nie chcę za to żadnych medali. Jednak to, czego nie wiedziałem, Lawler, o czym z początku nie miałem zielonego pojęcia, to że im bardziej poświęcę się służbie Bogu poprzez pracę dla cierpiącej ludzkości, tym stanę się podatniejszy na okresy całkowitej duchowej martwoty. Bywały długie okresy, gdy czułem się odcięty od otaczającego mnie wszechświata, gdy istoty ludzkie stawały mi się tak obce jak istoty z innych planet, gdy nie ostawała mi się najmniejsza odrobina wiary w siłę wyższą, której ślubowałem poświęcić życie. Kiedy czułem się tak całkowicie samotny, że nawet nie potrafię ci tego opisać. Im ciężej pracowałem, tym bardziej bezsensowne stawało się to wszystko. Okrutny żart losu: miałem nadzieję zapracować na łaskę Bożą, jak sądzę, a zamiast niej otrzymałem kilka solidnych dawek Jego nieobecności. Czy nadążasz za mną, Lawler?

— A jak sądzisz, co powoduje tę martwotę w tobie?

— Właśnie po to przyjechałem tutaj, aby się tego dowiedzieć.

— Ale dlaczego tutaj?

— Ponieważ tutaj nie ma Kościoła. Ponieważ tutejsza społeczność ludzka jest zupełnie szczątkowa. Ponieważ sama planeta jest wroga w stosunku do nas. l ponieważ to miejsce bez powrotu, jak samo życie. — W oczach Quillana pojawił się błysk czegoś niezrozumiałego dla Lawlera, czegoś równie niepokojącego i wprawiającego w zakłopotanie jak płomień świecy, który paliłby się do dołu zamiast do góry. Wydawał się patrzeć na Lawlera z głębi jakiejś unicestwiającej wieczności, o której wiedział, że z niej pochodzi, i za którą tęsknił. — Widzisz, chciałem się tutaj zatracić. I w ten sposób może odnaleźć się. A przynajmniej odnaleźć Boga.

— Boga? Gdzie? Gdzieś tam na dnie tego ogromnego oceanu?

— Dlaczego nie? Nie wydaje się, żeby On był gdzieś indziej, prawda?

— Nie mam pojęcia — zaczął mówić Lawler. Wtem z góry dobiegł alarmujący krzyk.

— Ląd, ahoj! — zawołała śpiewnie Pilya Braun. Stała” na rei fokmasztu. — Wyspa na północy! Wyspa na północy!


— Na tych wodach nie było żadnych wysp, ani na północy, ani na południu, wschodzie czy zachodzie. Gdyby były, wszyscy na pokładzie już od dawna oczekiwaliby na spotkanie z nimi. Lecz nikt nie wspominał słowem o wyspach w tym rejonie.

Stojący w sterówce Onyos Felk wydał ryk niedowierzania. Potrząsając głową kartograf ociężale ruszył w stronę Pilyi na swych krótkich, krzywych nogach.

— Co ty mówisz, dziewczyno? Jaka wyspa? Co robiłaby jakaś wyspa w tej części morza?

— Skąd mam wiedzieć? — zawołała Pilya. Trzymając jedną ręką linę, śmignęła nad pokładem. — Może ja ją tu położyłam?

— To nie może być wyspa.

— Chodź tutaj i sam zobacz, ty wysuszony sztokfiszu!

— Co? Co?

Lawler osłonił oczy i spojrzał w dal. Zobaczył jedynie podskakujące na wodzie kwiaty. Jednak Quillan mocno szarpnął go za ramię.

— Tam! Widzisz?

Czy widział? Tak, tak, wydawało mu się, że coś zobaczył: jakby cienką, żółto-brązową linię na północnym horyzoncie. Czy to jednak wyspa? Skąd mógł wiedzieć?

Wszyscy już byli na pokładzie, kręcąc się bez celu. Otaczali Delagarda, niosącego w jednej ręce swój cenny globus, a w drugiej grubą lunetę z żółtawego metalu. Onyos Felk błyskawicznie podbiegł do niego i wyciągnął rękę po globus. Delagard rzucił mu zjadliwe spojrzenie i strząsnął go z siebie.

— Ale ja muszę spojrzeć na…

— Ręce przy sobie, dobrze?

— Dziewczyna mówi, że tu jest wyspa. Chcę jej udo-1 wodnic, że to niemożliwe.

— Ona coś widzi, no nie? Może to wyspa. Ty nie wiesz wszystkiego, Onyos. Ty nic nie wiesz. — W przypływie demonicznej siły Delagard przecisnął się obok zagapionego kartografa i zaczął się wspinać na reję, używając do tego łokci i zębów. Wciąż podtrzymywał globus prawą ręką i ściskał lunetę w lewej. Udało mu się jakoś dotrzeć do mostka, wdrapał się nań i przyłożył szkło do oka. Pod nim na pokładzie zapadła straszliwa cisza. Po nieskończenie długim czasie Delagard spojrzał w dół i powiedział: — Niech mnie diabli, jeśli jej tam nie ma!

Właściciel podał lunetę Pilyi i gorączkowo zaczął badać globus, powtarzając ruchy sąsiednich wysp przesadnie ekspresyjnymi ruchami palców.

— Nie Velmise, nie. Nie Salimil. Kaggeram? Nie. Nie. Kentrup? — Potrząsnął głową. Wszyscy śledzili jego gesty. Niezłe przedstawienie, pomyślał Lawler. Delagard podał mapę Pilyi, wziął od niej lunetę, poklepał ją po plecach. Spojrzał jeszcze raz. — Niech to szlag! Nowa wyspa, oto, co to jest. Właśnie ją budują! Patrzcie na to! Wręgi! Rusztowania! Niech to szlag! — Upuścił lunetę. Dann Henders zręcznie chwycił ją, zanim roztrzaskała się o pokład, i przyłożył do oka, a pozostali stłoczyli się wokół niego. Delagard schodził w dół po linach mamrocząc do siebie: — Niech to szlag! Niech to szlag!

Luneta przechodziła z ręki do ręki. Jednak po kilku minutach okręt zbliżył się do nowej wyspy na tyle, że można ją było oglądać bez pomocy szkła. Lawler patrzył, zafascynowany i pełen podziwu.

Była to wąska konstrukcja. Liczyła może dwadzieścia lub trzydzieści metrów szerokości i około stu długości. Jej najwyższy punkt wznosił się zaledwie kilka metrów ponad wodę, jak grzbiet wyglądający niczym zgarbiony kręgosłup jakiegoś ogromnego morskiego stworzenia, pławiącego się tuż pod powierzchnią wody. Skrzelowcy w liczbie około tuzina poruszali się na niej niezgrabnie, ściągając wiążąc je, nacinając wręgi za pomocą dziwnych skrzelowcowych narzędzi, owiązując je włóknami.

Morze wokół kipiało życiem i pracą. Niektóre z tych stworzeń w wodzie były Skrzelowcami, osądził Lawler rozpoznając ich charakterystyczne cechy. Niewielkie wieżyczki ich głów skakały w górę i w dół na spokojnych falach, podobnie jak szczyty kwiatów wodnych. Rozpoznawał jednak wśród nich także długie, gładkie, lśniące kształty nurków. Wyglądało na to, że przynosiły surowiec z głębin, oddając go Skrzelowcom jeszcze w wodzie, te z kolei obrabiały go, ociosywały i podawały wzdłuż podwodnego łańcucha na brzeg nowej wyspy, gdzie inni robotnicy, Skrzelowcy, wyciągali go na powierzchnię i zaczynali przygotowania do montażu.

Od prawej burty nadpłynęła „Gwiazda Czarnego Morza”. Na jej pokładzie poruszały się postacie, machając rękami i wskazując na wyspę. Z drugiej strony zbliżała się szybko „Bogini Sorve”, a tuż za nią „Trzy Księżyce”.

— A tam jest platforma — powiedział Gabe Kinverson. — Pomocna strona wyspy, na lewo.

— Jezus, tak! — krzyknął Delagard. — Spójrzcie na jej rozmiary!

Tuż za wyspą, płynąc u jej brzegu, jakby było przycumowane, znajdowało się coś, co wyglądało jak druga wyspa, a w rzeczywistości było ogromnym stworzeniem morskim, jakim przez chwilę wydawała się sama wyspa. Platformy to największe zwierzęta morskie Hydros, o jakich kiedykolwiek słyszeli ludzie, większe nawet niż pochłaniające wszystko, podobne do wielorybów bestie znane jako Jamochłony — ogromne, płaskie, klocowate stwory, o lekko prostokątnym kształcie, tak bezwładne, że równie dobrze mogłyby być wyspami. Dryfowały swobodnie we wszystkich morzach, biernie cedząc mikroorganizmy poprzez ekranowate otwory gębowe na ich obwodach. W jaki sposób udawało się im zgromadzić wystarczającą ilość żywności w ciągu dnia dla utrzymania się przy życiu, nawet żrąc dwadzieścia cztery godziny na dobę, tak jak to czyniły, przekraczało ludzkie pojęcie. Lawler wyobrażał sobie, że muszą być niemrawe jak dryfujące kłody — po prostu gigantyczne bryły prawie nic nie czującego mięsa. A jednak w ich wielkich, fioletowych ślepiach, osadzonych w potrójnych rzędach na grzbietach i mających średnicę większą niż ludzka ręka, widać było błysk inteligencji. Od czasu do czasu jakaś platforma wpływała do zatoki Sorve, niemal szorując brzuchem o deski dna. Pewnego razu Lawler, wypłynąwszy na wyprawę wędkarską w małej łódce, nieświadomie znalazł się nad jedną z nich i spojrzawszy w dół, ku swemu zdumieniu zajrzał wprost w te ogromne, smutne oczy, które odpowiedziały mu przez przezroczystą wodę spojrzeniem pełnym boskiego dystansu, a nawet, jak sobie wyobrażał, dziwnego współczucia.

Platformy tej używano prawdopodobnie jedynie jako stołu warsztatowego. Na jej grzbiecie pracowały mozolnie zespoły Skrzelowców. Kręciły się po kolana w wodzie, zwijając i splatając długie pasma glonowych włókien, przysuwanych do platformy z głębin wody przez lśniące, zielone macki. Macki te miały grubość ludzkiego ramienia i bardzo miękkie wypustki podobne do palców. Nikt, nawet Kinverson, nie miał pojęcia, do jakiego stworzenia mogły należeć.

Ojciec Quillan powiedział:

— Jakie to cudowne, że te różnorodne zwierzęta pracują wszystkie razem!

Lawler odwrócił się do niego:

— Nikt dotąd nie widział wyspy w budowie, przynajmniej ja o tym nie słyszałem. Wszystkie wyspy, które znamy, zostały wybudowane przed setkami, a nawet tysiącami lat. A więc tak to robią! Co za widok!

— Pewnego dnia — powiedział Quillan — cała ta planeta będzie miała prawdziwy ląd, tak jak inne światy. Dno morskie podniesie się za miliony lat. Budując te sztuczne wyspy i wychodząc z morza, aby na nich żyć, Skrzelowcy przygotowują się do następnej fazy ewolucji. Lawler zamrugał oczami.

— Skąd o tym wiesz?

— Studiowałem geologię i ewolucję w seminarium na Sunrise. Czy sądzisz, że duchowni nie uczą się niczego innego tylko modłów i Biblii? Albo, że bierzemy dosłownie opowieści biblijne? To miejsce jest bardzo spokojne geologicznie, jak wiesz. Nie występowały tutaj żadne dynamiczne ruchy skorupy, które wypychałyby łańcuchy górskie lub całe kontynenty z pierwotnego morza w taki sposób, jaki miał miejsce na planetach lądowych — dlatego wszystko pozostało na tym samym poziomie, w większości pod wodą. Z czasem morze spowodowało erozję wszelkich formacji lądowych, które znajdowały się ponad powierzchnią. Lecz to wszystko się zmieni. W jądrze planety wzrasta ciśnienie. Wewnętrzne napięcia grawitacyjne powoli pobudzają drgania i za trzydzieści milionów lat, może czterdzieści albo pięćdziesiąt…

— Zaczekaj — powiedział Lawler. — Co się tam dzieje? Delagard i Dag Tharp nagle zaczęli wrzeszczeć na siebie.

Wmieszał się w to również Dann Henders, który poczerwieniał jak burak, a na czole wystąpiły mu żyły. Tharp był niespokojnym, zapalczywym człowiekiem, wiecznie kłócącym się ze wszystkimi o wszystko; lecz widok łagodnego zazwyczaj Hendersa w stanie najwyższego podniecenia natychmiast przyciągnął uwagę Lawlera. Podszedł do nich.

— O co chodzi? Delagard powiedział:

— Drobna niesubordynacja, to wszystko. Dam sobie z tym radę, doktorze.

Wydatny nos Tharpa zrobił się szkarłatny. Obwisłe fałdy skóry na jego szyi drżały.

— Henders i ja zaproponowaliśmy, aby podpłynąć do wyspy i poprosić Skrzelowców o schronienie — powiedział do Lawlera. — Możemy przycumować w pobliżu i pomóc im budować wyspę. Będzie to partnerstwo od samego początku. A Delagard mówi nie, nie, popłyniemy aż na Grayvard. Czy wiesz, ile czasu potrzeba, żeby dostać się na Grayvard? Jak wiele podstępnych, sieciowatych stworów może się dostać na pokład, zanim tam dotrzemy? Bóg wie, co jeszcze może być tam w wodzie! Kinverson mówi, że dotychczas mieliśmy niesamowite szczęście, nie spotykając żadnych wrogich stworzeń, ale jak długo jeszcze…

— Płyniemy na Grayvard — powiedział Delagard lodowatym tonem.

— Widzisz? Widzisz? Henders powiedział:

— Powinniśmy przynajmniej poddać to pod głosowanie, nie sądzisz, doktorze? Im dłużej jesteśmy na morzu, tym większe ryzyko, że natkniemy się na Falę lub jakieś inne paskudne stwory, o jakich opowiadał nam Gabe, albo zabójczy sztorm lub coś innego. Mamy tu wyspę w budowie. Jeżeli Skrzelowcy używają do pomocy nurków i wszystkich innych stworzeń, nawet platform, dlaczego nie miałyby przyjąć także ludzkiej pomocy? l okazać wdzięczność? Jednak on nie chce nawet o tym słyszeć!

Delagard obrzucił inżyniera wojowniczym spojrzeniem.

— Od kiedy to Skrzelowcy potrzebują naszej pomocy? Wiesz, jak było na Sorve, Henders.

— To nie jest Sorve.

— Wszędzie jest tak samo.

— Skąd możesz wiedzieć? — odszczeknął Henders. — Posłuchaj, Nid, musimy o tym porozmawiać z pozostałymi okrętami i to wszystko. Dag, wezwij Yaneza, Sawtelle'a oraz innych…

— Nie ruszaj się z miejsca, Dag — powiedział Delagard.

Tharp spojrzał na Delagarda, potem na Hendersa i znów na Delagarda i nie poruszył się. Jego wąsy zadrgały gniewnie.

Delagard powiedział:

Posłuchajcie mnie! Czy chcecie zamieszkać na tej ubogiej, małej, płaskiej wyspie, na miesiące albo lata przed jej ukończeniem? W czym? W chatach z wodorostów? Czy widzicie tam jakieś waragi? Czy jest tam jakaś zatoka, z której możemy wyciągać użyteczne materiały? A poza tym, oni nas nie przyjmą. Wiedzą, że zostaliśmy wyrzuceni na zbity pysk z Sorve. Wierzcie mi, wie o tym każdy Skrzelowiec na tej planecie.

— Jeśli ci Skrzelowcy nas nie chcą — powiedział Tharp — to skąd wiesz, że zechcą nas Skrzelowcy na Grayvard? Twarz Delagarda powlekła się szkarłatem. Przez chwilę wydawał się pokonany. Lawler zdał sobie sprawę z tego, że jak dotąd Delagard nie napomknął ani słowem o tym, czy załatwił sprawę ich przybycia na Grayvard z prawdziwymi właścicielami wyspy. Jedynie ludzcy osadnicy na Grayvard zgodzili się udzielić im gościny. Jednak Delagard szybko doszedł do siebie.

— Dag, do cholery, nie wiesz, o czym mówisz. Od kiedy to musimy prosić Skrzelowców o pozwolenie na emigrację między wyspami? Jeśli raz wpuszczą ludzi na wyspę, nie obchodzi ich, którzy to ludzie. Prawie nie odróżniają jednych od drugich. Dopóki nie wychylimy się na ich część Grayvard, nie będzie żadnych problemów.

— Jesteś bardzo pewny siebie — powiedział Henders.

— Tylko po co płynąć aż do Grayvard, jeżeli nie musimy? Wciąż nie wiemy, czy nie moglibyśmy zahaczyć się na jakiejś bliższej wyspie, na której dotychczas nie było ludzkiej osady. Tutejsi Skrzelowcy mogą nie mieć nic przeciwko temu. A może nawet byliby zadowoleni zyskując pomoc przy budowie.

— Pewnie — powiedział Delagard. — Szczególnie spodoba się im pozyskanie radiooperatora i inżyniera. To będzie dokładnie to, czego potrzebują. W porządku: wy dwaj chcecie żyć na tej wyspie? Więc płyńcie do niej. No już! Za burtę, już!

Złapał Tharpa za ramię i zaczął ciągnąć go w stronę burty. Tharp gapił się na niego z rozdziawionymi ustami.

— No już! Wynocha!

— Stój — powiedział cicho Lawler.

Delagard puścił Tharpa i pochylił głowę, kołysząc się na poduszkach stóp.

— Chcesz coś powiedzieć, doktorze?

— Jeśli oni pójdą za burtę, to ja też. Delagard zaśmiał się.

— Do diabła, doktorze! Nikt nie pójdzie za burtę! Za kogo mnie masz, do cholery?

— Naprawdę chcesz, żebym na to odpowiedział, Nid?

— Posłuchaj — rzekł Delagard — to się sprowadza do prostej rzeczy. To moje okręty. Jestem teraz kapitanem tego okrętu, a także dowodzę całą tą ekspedycją, nikt tego nie zakwestionuje. Z wrodzonej dobroci i wspaniałomyślności zaprosiłem wszystkich, którzy mieszkali kiedyś na Sorve, aby pożeglowali ze mną do naszego nowego domu na wyspie Grayvard. I tam płyniemy. Głosowanie nad tym, czy powinniśmy próbować osiedlić się na tym małym skrawku nowej wyspy, nie wchodzi w grę. Jeśli Dag i Dann chcą tam zamieszkać, świetnie, sam ich odwiozę wodolotem. Lecz nie będzie żadnych głosowań ani żadnych zmian w zasadniczym planie podróży. Czy to jasne? Dann? Dag? Czy to jasne, doktorze?

Dłonie Delagarda były zaciśnięte w pięści. Umiał walczyć.

— O ile pamiętam, to ty nas w to wpakowałeś, Nid — powiedział Henders. — Czy to również zrobiłeś z wrodzonej dobroci i wspaniałomyślności?

— Zamknij się, Dann — powiedział Lawler. — Daj mi pomyśleć. ‹

Spojrzał w kierunku nowej wyspy. Znajdowali się teraz' tak blisko niej, że mógł rozróżnić żółte błyski w oczach Skrzelowców. Wydawało się, że Skrzelowcy kręcą się wokół własnych spraw, w najmniejszym stopniu nie zwracając uwagi na zbliżającą się flotyllę okrętów.

Lawler nagle zdał sobie sprawę z tego, że to Delagard miał rację, a Henders i Tharp mylili się. Chociaż z zadowoleniem zakończyłby tę podróż tu i teraz, Lawler wiedział, że próba osiedlenia się tu była pomysłem nie wartym uwagi. Wyspa była maleńka, zaledwie strzępek drzewa wznoszący się tuż ponad falami. Nawet jeśli Skrzelowcy zgodziliby się ich przyjąć, nie było tu dla nich miejsca.

Powiedział spokojnie:

— W porządku. Tym razem zgadzam się z tobą, Nid. Ta wysepka to nie miejsce dla nas.

— Dobrze. Bardzo rozsądnie z twojej strony. Zawsze mogę liczyć na to, że zajmiesz racjonalne stanowisko, prawda, doktorze? — Delagard przyłożył zwiniętą dłoń do ust i krzyknął w górę do Pilyi. — Zmień na nawietrzną! Ruszajmy stąd!

— Powinniśmy byli głosować — powiedział Dag Tharp ponuro, rozcierając ramię.

— Zapomnij o tym — powiedział mu Lawler. — To wycieczka Delagarda. Jesteśmy jedynie jego gośćmi.

3

Na początku następnego tygodnia pogoda zaczęła się diametralnie zmieniać. Kiedy okręty przyjęły północno-zachodni kurs na Grayvard, stopniowo pozostawiały za sobą tropikalne wody, mocne słońce i wyraźne błękitne niebo wiecznego lata, które królowało na środkowych szerokościach geograficznych. Wchodzili w wody strefy umiarkowanej. Woda była chłodna, a gdy ciepła bryza wiała od strony równika, podnosiły się przejmująco zimne mgły. Do południa mgła znikała, lecz szeroka przestrzeń nieba często bywała pocętkowana kędzierzawymi łatami chmur, a nawet zasłonięta ich szarą, nisko wiszącą warstwą. Tylko jedno się nie zmieniało. Wciąż nie było deszczu. Nie spadł ani razu od czasu, gdy mała flota opuściła Sorve, i to zaczynało być powodem do zmartwienia.

Również samo morze wyglądało teraz inaczej. Znajome wody Morza Ojczystego dawno pozostały za nimi. To było Morze Żółte, oddzielone od błękitnych wód na wschodzie wyraźną linią demarkacyjną. Jak okiem sięgnąć, aż po horyzont, powierzchnię wody pokrywała gruba, paskudna piana mikroskopijnych glonów, żółtych jak wymiociny, poprzecinanych długimi, czerwonymi pręgami wyglądającymi jak ciemne pęcherze krwi.

Była brzydka, lecz żyzna. W wodzie roiło się od najrozmaitszych form życia, przeważnie nowych i niezwykłych. Duże i niezgrabne ryby wielkości człowieka, o szerokich głowach, bladoniebieskich łuskach i czarnych, niewidzących oczach węszyły wokół okrętów jak dryfujące kłody. Czasami piękny lampart morski o aksamitnej skórze ze straszliwą prędkością wyskakiwał na powierzchnię i jednym łapczywym kęsem połykał którąś z nich. Pewnego popołudnia jakiś krępy, rurowaty stwór o długości dwudziestu metrów i szczęce jak potrzask pojawił się nagle między okrętem flagowym a dziobem okrętu Bambero Cadrella i z przerażającym impetem zaczął skakać po śladzie okrętu flagowego, unosząc się i wściekle tłukąc w wodę, pozostawiając za sobą poszarpane kawałki błękitnych ryb o szerokich głowach, porozrzucone wszędzie na żółtych falach. Potem z głębin wynurzyły się mniejsze okazy takich drapieżców i zaczęły ucztę. Pojawiały się również mięsoryby, zataczając kręgi i błyskając ostro zakończonymi mackami, lecz trzy mały się poza zasięgiem wędek Kinversona, co doprowadzało wszystkich do szału.

Milionowe armie małych, wielonożnych stworzeń o lśniących przezroczystych ciałach przecinały żółtą pianę jak kosy, wycinając w niej szerokie bulwary, które natychmiast zamykały się za nimi. Gharkid wyciągnął na pokład pełną ich sieć — wiły się i wściekle łomotały o deski, przerażone dziennym blaskiem, usiłując dostać się z powrotem do wody — a kiedy Dag Tharp, pół żartem zasugerował, że mogą być jadalne, Gharkid natychmiast ugotował kilka w ich własnej, zabarwionej na żółto morskiej wodzie i zjadł je, wykazując całkowity brak zainteresowania możliwymi konsekwencjami.

— Niezłe — powiedział. — Spróbujcie.

Dwie godziny później wciąż czuł się dobrze. Inni też podjęli ryzyko, a wśród nich Lawler. Jedli je w całości, wraz z nogami. Małe skorupiaki były kruche, lekko słodkie i najwidoczniej pożywne. Gharkid spędził cały dzień na pomoście wyciągając je tysiącami, a wieczorem odbyła się wielka uczta.

Inne formy życia Morza Żółtego były mniej zachęcające. Wielka liczba chorobliwie zielonych meduz, nieszkodliwych, lecz pozostawiających paskudne ślady, wczołgała się po burtach na pokład, gdzie po kilku minutach zaczęła gnić. Trzeba było wyrzucić wszystkie z powrotem za burtę, co zajęło im cały dzień. W innym rejonie napotkali sztywne, czarne wieżyczki owocni jakichś glonów, które co rano wystawały na wysokość siedmiu lub ośmiu metrów nad powierzchnię wody, a w cieple południa eksplodowały bombardując statki tysiącami twardych, malutkich kuleczek, tak że ludzie musieli szukać schronienia. Ponadto występowały tu śluzice. Plutony składające się z dziesięciu lub dwudziestu tych robakopodobnych stworzeń wyskakiwały ze świstem i brzękiem nad fale, po czym przelatywały około stu metrów, desperacko tłukąc kanciastymi, skórzastymi skrzydłami z dziwnym, okropnym rozmysłem, by w końcu wpaść z powrotem do wody. Czasami przelatywały tak blisko statku, że Lawler mógł dostrzec twardą, czerwoną szczecinę na ich tułowiach. Dotykał wtedy ręką lewego policzka, gdzie jeszcze zostały otarcia po spotkaniu z jedną z nich.

— Dlaczego one tak latają? — zapytał Kinversona. — Czy próbują schwytać coś, co żyje w powietrzu?

— Nic podobnego — odpowiedział Kinverson. — Raczej usiłują uciec przed czymś, co próbuje je złapać. Widzą za sobą wielką, otwartą paszczę i startują. Bardzo dobry sposób ucieczki. Fruwają również w czasie godów. Samice wznoszą się i odlatują daleko, a samce je gonią. Chłopcy, którzy latają najszybciej i najdłużej, mają powodzenie u dziewczyn.

— Niezły system selekcji. Jeśli chce się wyhodować najszybsze i najwytrzymalsze okazy.

— Miejmy nadzieję, że tego nie zobaczymy. Te diabły pojawiają się wtedy tysiącami. Naprawdę zasłaniają niebo i są zupełnie oszalałe.

Lawler pokazał otarcie na policzku.

— Wyobrażam sobie. Zderzyłem się w ubiegłym tygodniu z jednym osobnikiem.

— Jak dużym? — powiedział Kinverson bez zainteresowania.

— Może piętnastocentymetrowym.

— Masz szczęście, że był tak mały — powiedział Kinverson. — Zdarzają się naprawdę duże okazy.


Za bardzo żyjesz przeszłością, doktorze, powiedziała Pilya. Lecz jakże mogło być inaczej? Przeszłość żyła w nim. Nie tylko Ziemia, to odległe i mityczne miejsce, ale Sorve, szczególnie Sorve, gdzie złożono w jedną całość jego ciało i krew, rozum i duszę. Przeszłość trwała w nim przez cały czas. Teraz również, gdy tak stał przy nadburciu, przyglądając się dziwom Morza Żółtego.


Miał dziesięć lat i dziadek zawołał go do swojej chaty.

Trzy lata wcześniej dziadek zakończył praktykę lekarską i całymi dniami spacerował wzdłuż falochronu, a był cały skurczony i miał żółtawą cerę, tak że wszyscy wiedzieli, że nie zostało mu wiele życia. Był stary, tak stary, że pamiętał nawet niektórych osadników z pierwszej generacji, nawę swojego dziadka, Harry'ego Lawlera, Założyciela.

— Mam coś dla ciebie, chłopcze — powiedział dziadek. — Chodź tutaj. Podejdź bliżej. Widzisz tamtą półkę, Valben? Tę, na której są rzeczy z Ziemi? Przynieś mi je.

Leżały tam cztery przedmioty z Ziemi, dwa płaskie, okrągłe i metalowe, jeden duży z zardzewiałego metalu oraz kawałek malowanej porcelany. Kiedyś było ich sześć, ale pozostałe dwa, niewielka statuetka i kawałek chropowatego kamienia, znajdowały się teraz w chacie ojca Valbena. Dziadek już zaczął rozdawać swój dobytek.

— Patrz, chłopcze — powiedział dziadek. — Chcę, żebyś to wziął. Należało do mojego dziadka Harry'ego, który otrzymał to od swojego dziadka, który z kolei zabrał to ze sobą z Ziemi, kiedy wyruszył w kosmos. A teraz należy do ciebie. — I wręczył mu kawałek porcelany pomalowany na pomarańczowo i czarno.

— Nie dla mojego ojca? Nie dla mojego brata?

— To dla ciebie — powtórzył dziadek. — Abyś pamiętał o Ziemi. I żebyś pamiętał o mnie. Będziesz uważał, aby tego nie zgubić? Ponieważ to jedyne przedmioty z Ziemi, jakie posiadamy, a jeśli je zgubimy, nie dostaniemy żadnych innych. Proszę. Proszę — wcisnął prezent w dłoń Valbena. — To pochodzi z Grecji. Może należała do Sokratesa lub Platona. A teraz jest twoja.

Wtedy ostatni raz rozmawiał z dziadkiem.

Później miesiącami zawsze nosił przy sobie ten kawałek malowanej porcelany. A kiedy pocierał jej wyszczerbioną powierzchnię o nierównych krawędziach, wydawało mu się, że Ziemia znów ożywa w jego dłoniach, że z tego kawałka porcelany mówi do niego sam Sokrates albo Platon. Kimkolwiek byli.


Miał piętnaście lat. Jego brat Coirey, który uciekł na morze, przyjechał do domu w odwiedziny. Coirey był o dziewięć lat starszy od niego, najstarszy z braci, których było trzech; lecz średni, młody Bernat zmarł tak dawno, że Valben prawie go nie pamiętał. Coirey miał pewnego dnia zostać następnym lekarzem wyspy, ale nie był zainteresowany leczeniem. Leczenie przywiązałoby go do pojedynczej wyspy. Morze, morze i jeszcze raz morze było tym, czego chciał Coirey. Tak więc uciekł na morze, a listy od niego przychodziły z miejsc, które dla Valbena były tylko nazwami: Velmise, Sembilor, Thetopal i Meisa Meisanda; a teraz sam Coirey był tutaj, tylko na krótką chwilę, zatrzymując się na Sorve w drodze do miejsca zwanego Simbalimak, na morzu znanym jako Morze Lazurowe, które było tak daleko, że wydawało się to na innym świecie.

Valben nie widział go od czterech lat. Nie wiedział, czego oczekiwać. Mężczyzna, który wszedł, miał taką samą twarz jak jego ojciec, twarz, którą on też zaczynał mieć, twarz o wyrazistych rysach, mocnej szczęce, długim i prostym nosie; lecz był tak spalony przez słońce i wiatr, że jego skóra wyglądała jak kawałek starej skóry rugfish, a na jednym policzku ślad długiego cięcia — sinawą bliznę zaczynającą się pod okiem, a kończącą przy kąciku ust.

— Dostała mnie mięsna ryba — powiedział — ale ja też ją dostałem. — Szturchnął pięścią w ramię Valbena — Hej, jesteś duży! Prawie taki duży jak ja. Tylko lżejszy. Musisz nabrać ciała. — Coirey mrugnął do niego. Przyjedź kiedyś na Meisa Meisanda. Tam znają się na jedzeniu. Codziennie jest uczta. A kobiety! Co za kobiety, chłopcze… — Zmarszczył brwi i powiedział: — Oglądasz się już za kobietami, prawda? Jasne, że tak. Zgadza się? Zgadza. Co ty na to, Val? Kiedy wrócę z Simbalimak, czy wybierzesz się ze mną na wycieczkę do Meisa Meisanda?

— Wiesz, że nie ruszę się stąd, Coirey. Muszę się uczyć.

— Uczyć?

— Ojciec uczy mnie leczenia.

— Och, tak. Tak. Zapomniałem. Będziesz następnym Doktorem Lawlerem. Jednak możesz wypłynąć ze mną na Amorze na krótko, prawda?

— Nie — powiedział Valben. — Nie mogę.

I wtedy zrozumiał, dlaczego dziadek dał ten mały kawałek porcelany z Ziemi jemu, a nie jego starszemu bratu Coireyowi.

Jego brat nigdy więcej nie powrócił na Sorve.


Miał siedemnaście lat i był pochłonięty studiami medycznymi.

— Najwyższy czas, abyś wykonał ze mną autopsję, Val — powiedział ojciec. — Jak dotąd wszystko pozostaje dla ciebie teorią. Jednak wcześniej czy później musisz dowiedzieć się, co jest wewnątrz opakowania.

— Może powinniśmy poczekać, aż ukończę lekcje anatomii — odpowiedział. — Tak, abym miał lepszy pogląd na to, co widzę.

— To najlepsza z możliwych lekcja anatomii — posiedział ojciec.

Zabrał go do środka, do salki operacyjnej, gdzie na stole pod lekkim kocem z sałaty wodnej ktoś leżał. Ojciec odsunął koc i Valben zobaczył, że była to stara kobieta o siwych włosach i zwiotczałych piersiach, które opadały w kierunku pach; a chwilę później zdał sobie sprawę, że ją zna, że patrzy na matkę Bambera Cadrella, Samarę, żonę Marinusa. To oczywiste, że ją znał, pomyślał: na wyspie było tylko sześćdziesięcioro ludzi, jak więc którykolwiek z nich mógł być mu obcy? A jednak — żona Marinusa, matka Bambera — naga, leżąca martwa na chirurgicznym stole…

— Zmarła dziś rano, bardzo szybko, po prostu upadła w swojej chacie. Marinus przyniósł ją tutaj. Prawdopodobnie był to atak serca, ale chciałbym mieć pewność, a ty również powinieneś to zobaczyć. — Ojciec podniósł skrzynkę narzędzi chirurgicznych. Potem powiedział miękko: — Mnie również nie podobała się moja pierwsza autopsja. Jednak tak trzeba, Valben. Musisz wiedzieć, jak wygląda wątroba, śledziona, płuca i serce, nie nauczysz się czytając o nich. A my nie dostaniemy tutaj wielu ciał, na których możemy pracować. To okazja, której nie pozwolę ci przepuścić.

Wybrał skalpel, pokazując Valbenowi prawidłowy chwyt, i wykonał pierwsze cięcie. A potem zaczął odsłaniać sekrety ciała Samary Cadrell.

Na początku było źle, bardzo źle.

Potem odkrył, że może to znieść, że oswaja się z okropnością i bierze udział w tym krwawym pogwałceniu sanktuarium ciała.

A po pewnym czasie zaczęło go to fascynować; kiedy udało mu się zapomnieć, że to kobieta, którą znał przez całe życie, i zaczął myśleć o niej tylko jako o układzie organów wewnętrznych różnych kolorów, kształtów i budowy.

Jednak tej nocy, kiedy skończył ostatnie badanie i znalazł się za rezerwuarem z Bodą Thalheim i gładził dłońmi jej gładki, płaski brzuch, nie mógł powstrzymać myśli, że za tym napiętym bębnem pięknej, smagłej skóry znajdują się również zespoły organów wewnętrzych różnego koloru, kształtu i budowy, bardzo podobne do tych, które widział po południu, lśniące zwoje jelit i cała reszta, a wewnątrz tych twardych, okrągłych piersi są gruczoły wewnętrzne niewiele różniące się od tych wewnątrz obwisłych piersi Samary Cadrell, które ojciec zademonstrował mu kilka godzin wcześniej szybkimi ruchami skalpela. I zdjął ręce z gładkiego ciała Body, jakby pod wpływem jego pieszczot zamieniło się w ciało Samary.

— Czy coś nie w porządku, Val?

— Nie. Nie.

— Nie chcesz?

— Oczywiście, że chcę. Ale — ja nie wiem…

— Dobrze. Pomogę ci.

— Tak. Och, Bodą. Och, tak!

I za chwilę wszystko było w porządku. Zastanawiał się jednak, czy kiedykolwiek znów dotknie dziewczynę nie przypominając sobie niechcianych, a żywych obrazów jej trzustki, nerek oraz jajowodów i przyszło mu do głowy, że być lekarzem to bardzo skomplikowana sprawa.


Obrazy z minionego czasu. Zjawy, które nigdy go nie opuszczą.


Trzy dni później Lawler zszedł na dół, do ładowni w brzuchu okrętu po jakieś zapasy medyczne, niosąc tylko mały kaganek. W półmroku prawie zderzył się z Kinversonem i Sundirą, którzy wychodzili spomiędzy skrzyń. Wyglądali na spoconych i rozczochranych, a także troszeczkę zdziwionych jego widokiem. Nie było wątpliwości, co tutaj robili.

Kinverson spokojnie spojrzał mu w oczy i powiedział:

— Dzień dobry, doktorze.

Sundirą nie odezwała się słowem. Zgarnęła swoją szatę z przodu, gdzie była rozcięta i przeszła obok, z twarzą bez wyrazu, patrząc w oczy Lawlerowi tylko przez krótki moment i szybko odwracając wzrok. Wydawała się nie tyle zmieszana, ile po prostu uciekała w swój własny świat. Ogłuszony, Lawler skinął jej głową, jakby to było zupełnie zwyczajne spotkanie w całkowicie neutralnej części statku, i podążył w stronę medycznej części magazynu.

To był pierwszy, prawdziwy dowód, że Kinverson i Thane byli kochankami. Lawler przeżył to silniej, niż mógł przypuszczać. Przypomniały mu się teraz słowa Kinversona sprzed kilku dni o zwyczajach godowych śluzie. Zastanawiał się, czy były skierowane do niego w jakiś przewrotny, drwiący sposób. Chłopcy, którzy latają najszybciej i najdłużej, mają powodzenie u dziewczyn.

Nie. Nie. Lawler wiedział, że na wyspie miał mnóstwo okazji, aby nawiązać bliższą znajomość z Sundirą. Nie wykorzystał ich z przyczyn, które wtedy wydawały się mieć sens.

A więc dlaczego teraz był taki zraniony?

Pragniesz jej bardziej, niż chcesz się do tego przyznać nawet przed sobą, prawda?

Tak. Pragnął. Szczególnie teraz. — Dlaczego? Ponieważ jest związana z kimś innym?

Jakie to miało znaczenie? Pragnął jej. Wiedział o tym wcześniej, ale nie zrobił nic. Może nadszedł czas, aby poważnie zastanowić się nad tym, dlaczego tak się stało.


Później tego dnia zobaczył ich znowu razem na rufie, przy pomoście. Z daleka wyglądało to tak, jakby Kinverson złapał coś niezwykłego i pokazywał jej to, dumny myśliwy prezentujący zdobycz swojej kobiecie.

— Doktorze! — zawołał Kinverson wystawiając głowę nad krawędź pomostu. Uśmiechał się w sposób, który był albo uprzejmie sympatyczny, albo zdawkowo protekcjonalny, Lawler nie mógł zdecydować. — Proszę tu przyjść na chwilkę, doktorze. To może pana zainteresować.

W pierwszej chwili Lawler chciał odmownie potrząsnąć głową i iść dalej. Nie chciał jednak dać im satysfakcji unikając ich. Czego się obawiał? Że zobaczy odciski łap Kinversona na jej skórze? Nie bądź głupi, powiedział sobie, i wdrapał się po małej drabince na pomost.

Kinverson miał tu rozmaity sprzęt rybacki przymocowany do pokładu — oszczepy, haki, liny i tym podobne rzeczy. Tutaj również znajdowały się sieci Gharkida, używane do wyławiania glonów.

Pełna wdzięku zielonkawa ryba, trochę podobna do nurka, lecz mniejsza, leżała bezwładnie w żółtej kałuży na deskach pokładu, jakby Kinverson dopiero co wyciągnął ją na pokład. Lawler nie rozpoznał tego stworzenia. Zapewne jakiś ssak. Oddychający powietrzem, jak wielu innych mieszkańców oceanów Hydros.

— Co to takiego? — zapytał Kinversona. — Właściwie nie jesteśmy pewni, doktorze.

Stwór miał niskie, pochyłe czoło, wydłużony pysk zakończony krótkimi i grubymi wąsami oraz smukłe, opływowe ciało i trójpłetwy ogon. Wyraźnie zaznaczał się zarys kręgosłupa. Spłaszczone przednie kończyny przechodziły w wąskie płetwy podobne do płetw Skrzelowców. Wystawały z nich zakrzywione szare pazury, krótkie i ostre. Oczy — czarne, okrągłe i lśniące — były otwarte.

Wydawało się że Stworzenie nie oddycha. Nie wyglądało również na nieżywe. Jego oczy coś wyrażały. Strach? Zdziwienie? Któż to wie? Były to oczy obcej istoty. Miały zmartwiony wyraz.

Kinverson powiedział:

— Zaplątało się w jedną z sieci Gharkida i wyjąłem je, aby ją oczyścić. Wie pan, że można spędzić całe życie na oceanie i wciąż spotykać nowe stworzenia. — Dotknął boku zwierzęcia. Odpowiedziało słabym, ledwie widocznym ruchem ogona. — Ten jest stracony, nieprawdaż? Ładne małe stworzonko.

— Niech się przyjrzę — powiedział Lawler. Ukląkł obok zwierzęcia i położył dłoń na jego boku.

Skórę miało ciepłą, wilgotną, może pod wpływem gorączki. Teraz poczuł słaby oddech. Zwierzę obróciło oczy w dół, aby zobaczyć, co robi Lawler, lecz nie okazywało większego zainteresowania. Następnie otworzyło pysk i Lawler ze zdziwieniem zobaczył w nim owalny drzewiasty twór złożony luźno powiązanych, białych, włóknistych pasm, blokujących całą jamę ustną i przełyk zwierzęcia. Pasma łączyły się w grubą łodygę, która ginęła w głębi jego krtani.

Zbadał tułów zwierzęcia uciskając go dłońmi i wyczuł środku sztywność, grudki i zgrubienia tam, gdzie wszystko powinno być gładkie. Lawler zdążył już odzyskać czubcie w palcach, tak że mógł teraz odczytać topografię wnętrza stworzenia, jakby leżało przed nim otwarte skalpelem. Gdziekolwiek dotknął, wyczuwał jakieś zmiany wewnętrzne. Przewrócił zwierzę na plecy i zobaczył pasma tej samej! drewnopodobnej siatki wystające z odbytu, tuż nad ogonem!

Nagle zwierzę wydało suchy, urywany, szczekliwy dźwięk. Pysk otworzył się szerzej, niż Lawler sądził, że to możliwe. Zdrewniały kłąb ukazał się w całej okazałości, stercząc z pyska zwierzęcia jak z postumentu, i zaczął kołysać się na boki. Lawler szybko wstał i odskoczył. Od włóknistej kuli oddzieliło się coś, co wyglądało jak mały, różowy języczek, który śmigał ze świstem po pokładzie, skacząc jak opętany tam i z powrotem. Lawler przydepnął go butem, kiedy języczek skierował się w stronę Sundiry. Z kuli wyskoczył drugi autonomiczny języczek. Ten również rozdeptał. Kula leniwie kiwała się, jakby zbierając energię potrzebną do wypuszczenia kilku następnych języczków.

Lawler powiedział do Kinversona:

— Wyrzuć to do morza, szybko. — Hę?

— Podnieś to i wywal. No już.

Kinverson ze zdumieniem i rezerwą patrzył na oględziny. Ostry ton głosu Lawlera pobudził go do działania. Jednym zwinnym ruchem wsunął dłoń pod tułów zwierzęcia, podniósł je i wyrzucił za burtę. Poleciało bezwładnie jak kawał mięsa. W ostatniej chwili zdołało przyjąć właściwą pozycję i wejść gładko w wodę, łbem naprzód, jakby kierowane wrodzonym odruchem, który częściowo jeszcze działał. Jedno mocne machnięcie ogonem i za moment zniknęło pod wodą.

— Co to było, do diabła? — spytał Kinverson.

— Inwazja pasożytnicza. To zwierzę było czymś przerośnięte od pyska do ogona. Nie widzieliście, co miało w pysku? Coś opanowało wszystkie tkanki jego ciała. A te różowe języczki — sądzę, że to były wypustki szukające nowego gospodarza.

Sundira zadrżała.

— Coś jak grzyb zabójca?

— Tak, coś podobnego.

— Sądzi pan, że to mogło nas zaatakować?

— Na pewno miało ochotę spróbować — powiedział Lawler. — W oceanie tej wielkości pasożyty nie mogą być zbyt wybredne. Zapuszczają korzenie wszędzie, gdzie mogą. — Spojrzał przez burtę, jakby oczekując, że zobaczy stado zaatakowanych przez pasożyta zwierząt, dryfujące beznadziejnie wokół okrętu. Jednak w wodzie nie było nic prócz żółtej piany usianej czerwonymi pręgami. Odwracając się do Kinversona powiedział: — Chcę, żebyście zaprzestali wędkowania do czasu, aż opuścimy te wody. Pójdę do Daga Tharpa i powiem mu, żeby przesłał tę wiadomość na inne okręty.

— Potrzebujemy świeżego mięsa, doktorze.

— Chcesz osobiście sprawdzać wszystko, co zostanie złapane, żeby zobaczyć, czy nie jest opanowane przez pasożyta?

— Do diabła, nie!

— W takim razie nie łowimy niczego w tych wodach. f o prostu. Wolę przez jakiś czas obejść się suszoną rybą, niż mieć coś takiego w swoich wnętrznościach, a ty?

Kinverson poważnie skinął głową.

— To było takie ładne stworzenie.


Dzień później, wciąż żeglując przez Morze Żółte, natknęli się na pierwszą falę przypływu. Jedyne, co mogło dziwić, to że nadeszła dopiero teraz, skoro byli na morzu już od kilku tygodni.

Nie można było całkowicie uniknąć przypływów. Trzy księżyce planety, małe i szybkie, krążyły bez końca po skomplikowanych, krzyżujących się orbitach, a w regularnych odstępach czasu ustawiały się w taki sposób, że ich połączone siły grawitacyjne mocno oddziaływały na wielką wodną kulę, wokół której się poruszały. To powodowało ogromną falę przypływu, wędrującą stale wokół środkowej części Hydros, w miarę obrotu planety. Mniejsze fale, wy-wór pól grawitacyjnych poszczególnych księżyców, poruszały się prostopadle do głównej fali. Skrzelowcy tak zaprojektowali swoje wyspy, aby przetrwały nieuniknione spotkania z falami. W wyjątkowych przypadkach mniejsze Fale przecinały drogę wielkiej, powodując ogromne zaburzenia, znane jako Fala. Wyspy Skrzelowców były zbudowane tak, żeby oprzeć się nawet Fali; lecz pojedyncze łódki i okręty nie miały na to żadnych szans. Fala była tym, czego każdy żeglarz obawiał się najbardziej.

Pierwszy przypływ należał do łagodnych. Dzień był ciężki jak ołów i wilgotny, a słońce blade, niewyraźne, bezkrwiste. Na wachcie pracowała pierwsza zmiana: Martello, Kinverson, Gharkid, Pilya Braun.

— Przed nami wzburzone morze! — zawołał z góry Kinverson. W sterówce Onyos Felk sięgnął po lunetę. Lawler, który właśnie wyszedł na pokład po radiowych konsultacjach medycznych z pozostałymi okrętami, poczuł, że pokład rzuca się i skacze pod nim, jakby statek stanął na czymś stałym. W twarz trysnął mu deszcz rozpryskującej się żółtej wody.

Spojrzał w kierunku sterówki. Felk gwałtownie gestykulował.

— Nadchodzi fala! — wołał kartograf. — Do środka! Lawler zobaczył, jak Pilya i Leo Martello zabezpieczają

liny podtrzymujące żagiel. Chwilę później zeskoczyli na dół. Gharkid już zszedł pod pokład. Kinverson przebiegł obok, machając do Lawlera.

— Chodź, doktorze. Nie chcesz chyba tu zostać.

— Nie — odparł Lawler, ale jeszcze na chwilę zatrzymał się przy nadburciu. Teraz ją zobaczył. Nadchodziła w ich stronę z północnego zachodu, jak wstępne przywitanie z odległej Grayvard — wielka, szara ściana wody, która leżała pod ostrym kątem w poprzek horyzontu, pędząc na nich z przerażającą prędkością. Lawler wyobraził sobie jakiś kij sunący tuż pod powierzchnią morza i tworzący ten nieubłagany, wydęty wał. Falę poprzedzał zimny, słony wiatr, zwiastun nieszczęścia.

— Doktorze — powtórzył Kinverson stojący w zejściówce. — Czasami taka fala przemiata pokład, kiedy uderza.

— Wiem — powiedział Lawler. Lecz siła nadchodzącej fali fascynowała go i trzymała na miejscu. Wzruszywszy ramionami, Kinverson zniknął we wnętrzu okrętu. Lawler został sam na pokładzie. Zdał sobie sprawę, że mogą zamknąć właz i pozostawić go na zewnątrz. Rzucił jedno ostatnie spojrzenie na falę i pobiegł. Pod pokładem wszyscy prócz Hendersa i Delagarda stali w przejściu, szykując się na nieuchronne uderzenie fali.

Kinverson zatrzasnął pokrywę luku i zabezpieczył ją kołkiem.

Z głębin okrętu, gdzieś od rufy, dobiegł dziwny dźwięk, jakby obracających się żaren.

— Włącza się magnetron — powiedziała Sundira Thane. Lawler odwrócił się do niej.

— Przeżyłaś to już wcześniej?

— Zbyt często. Jednak tym razem nie będzie to nic wielkiego.

Chrobot stał się głośniejszy. Magnetron wysyłał w dół promień siły, który opierał się o kulę ciekłego żelaza w jądrze planety i dostarczał dźwigni zdolnej podnieść statek metr lub dwa nad wodę, a w razie potrzeby jeszcze wyżej, akurat tyle, aby osłabić najsilniejsze uderzenie fali. Pole przemieszczenia magnetycznego było jedyną zdobyczą supertechnologii, jaką mieszkańcom Hydros udało się sprowadzić ze światów galaktyki. Dann Henders powiedział kiedyś, że urządzenie o takich ogromnych możliwościach jak magnetron można by wykorzystać z większym pożytkiem dla osadników niż tylko dla utrzymania promów Delagarda na powierzchni burzliwsgemprza. Bardzo możliwe, że Henders miał rację; Delagard jednak trzymał magnetrony na pokładach swoich okrętów. Były jego prywatną własnością, klejnotami koronnymi morskiego imperium Delagarda, podstawą rodzinnej fortuny.

— Czy już jesteśmy w górze? — niespokojnie zapytała Lis Niklaus.

— Kiedy ustanie chrobot — powiedziała Neyana Golghoz. — O, teraz.

Zapadła cisza.

Okręt unosił się tuż nad grzbietem fali.

Tylko przez chwilę; magnetron, mimo iż potężny, miał swoje ograniczenia. Jednak ten moment zupełnie wystarczył. Fala przeszła i statek spokojnie przepłynął po jej szczycie, a potem spłynął w dół, lądując za nią w kieszeni przemieszczonej wody. Wracając na swoje miejsce zakołysał się i zadrżał. Uderzenie przy zejściu było silniejsze, niż oczekiwał Lawler; musiał walczyć, aby utrzymać się na nogach.

A potem było po wszystkim; znowu unosili się na gładkim morzu. Delagard wyszedł z luku ładowni mając na twarzy szeroki uśmiech zadowolenia z siebie. Tuż za nim szedł Dann Henders.

— I już po wszystkim, kochani — obwieścił właściciel okrętu. — Wracajcie na stanowiska. Płyniemy dalej.

Fala pozostawiała za sobą lekko wzburzone morze, rozhuśtane jak kołyska. Po powrocie na pokład Lawler zobaczył ją odchodzącą na południowy wschód, malejącą zmarszczkę przecinającą spienioną powierzchnię wody. Zobaczył żółtą flagę na „Złotym Słońcu”, czerwoną na „Trzech Księżycach” i zielono-czarną na „Bogini Sorve”. W oddali dostrzegł dwa pozostałe okręty, bezpieczne i najwidoczniej nieuszkodzone.

— Nie było tak źle — powiedział do Daga Tharpa, który nadszedł tuż za nim.

— Poczekaj — odrzekł Tharp. — Tylko poczekaj.

4

Morze znów się zmieniło. W tym miejscu przecinał je zimny, wschodni prąd, płynący z północy i wycinający pokos żółtych glonów. Na początku widać było jedynie wąskie pasmo czystej wody pośród pian, potem szersze, potem, gdy flotylla znalazła się w głównym nurcie prądu, bała woda wokół nich znów była czystym, jasnym błękitem. Kinverson zapytał Lawlera, czyjego zdaniem fauna morska tutaj jest wolna od pasożytniczych roślin. Podróżnicy wielu dni nie jedli świeżej ryby.

— Wciągnij coś na pokład i zobaczymy — powiedział Lawler. — Tylko uważaj przy wyciąganiu sieci na pokład.

Kinverson nie musiał uważać, ponieważ nic nie złowił, ego sieci pozostawały puste, haczyki nietknięte. W tych odach żyły ryby, mnóstwo ryb. Jednak trzymały się z daleka od statku. Czasami można było zobaczyć całe ich ławice, pospiesznie odpływające dalej. Z pozostałych statków nadchodziły takie same wieści. Równie dobrze mogliby płynąć przez opustoszałe wody.

W porach posiłków słychać było narzekania.

— Nie mogę ich gotować, jeśli nikt ich nie łapie — mówiła Lis Niklaus. — Porozmawiajcie z Gabem.

Kinverson nie zwracał uwagi na skargi.

— Nie mogę ich łowić, jeżeli nie podpływają do nas. Nie podoba się, to wyskakujcie, płyńcie za nimi i łapcie je rękami, dobra?


* * *

Ryby nadal trzymały się z daleka, lec teraz okręty wpłynęły w rejon obfitujący w wiele nowych rodzajów glonów, unoszące się na wodzie masy splątanych czerwonych gatunków, wymieszane z drugimi pasmami szerokoliściastych, bardzo mięsistych, błękitno-zielonych. Gharkid był tym zachwycony.

— Będą wspaniałe w smaku — oznajmił. — Jestem pewny. Zapewnią nam obfite posiłki.

— Przecież jeśli jeszcze nigdy nie widziałeś takich glonów… — spierał się Leo Martello.

— Umiem rozpoznawać. Będą doskonałe.

Gharkid wypróbował je na sobie w ten spokojny, nieustraszony sposób, który Lawler uważał za wyjątkową cechę. Zameldował, że czerwony glon nadaje się na sałatkę. błękitno-zielony najlepiej smakuje ugotowany w niewielkiej ilości rybiego oleju. Spędzał całe dnie na pomoście wciągając na pokład ładunek za ładunkiem, aż pół pokładu pokryło się stertami ociekających wodą morskich wodorostów.

Lawler podszedł do niego, gdy Gharkid siedział sortując śliskie paskudztwo, które wciąż ociekało wodą. Drobię stworzenia, które zostały wciągnięte na pokład wraz i siecią, wiły się wśród splątanych glonów: małe ślimaki, kraby i malutkie skorupiaki o jaskrawoczerwonych muszelkach wyglądających jak zamki z bajki. Gharkid nie obawiał się, że któryś z tych mikroskopijnych pasażerów może mieć jadowite kolce, ani małych szczęk potrafiących mocno uszczypnąć, toksycznych wydzielin czy innych nieznanych niebezpieczeństw. Ściągał je ze swoich glonów za pomocą trzcinowego grzebienia lub rąk, jeśli tak było najszybciej. Kiedy Lawler podszedł, Gharkid uśmiechnął się do niego szeroko, błyskając zębami, oślepiająco białymi na tle smagłej twarzy.

— Morze było dzisiaj dla nas łaskawe — rzekł. — Zesłało nam wspaniałe zbiory.

— Gdzie nauczyłeś się tego wszystkiego, co wiesz o morskich roślinach, Natim?

Gharkid wyglądał na zaskoczonego.

— Na morzu, gdzieżby indziej? Morze daje nam życie. Wyprawiasz się na morze i znajdujesz, co dobre. Próbujesz tego, czy tamtego. I pamiętasz. — Wyrwał coś z węzłowatej bryły czerwonego wodorostu i z zadowoleniem podniósł do góry, aby Lawler mógł to zobaczyć. — Taki słodki. Taki delikatny.

Trzymał w ręce rodzaj morskiego ślimaka, żółtego z małymi, czerwonymi plamkami, podobnego do ożywionego kawałka piany z morza, które zostawili za sobą. Tuzin dziwnie intensywnych czarnych oczek wielkości koniuszków palców falował na krótkich i grubych czułkach. Lawler jakoś nie dostrzegał słodyczy ani delikatności w nakrapianym, żółtym stworku, lecz Gharkid wydawał się nim oczarowany. Przysunął go blisko do twarzy i uśmiechnął się doń, a następnie przerzucił przez burtę do wody.

— Błogosławiony twór morza — powiedział Gharkid tak dobrodusznym tonem, że zirytował Lawlera i wzbudził w nim niesmak.

— Człowiek zastanawia się, po co to zostało stworzone.

— O nie, panie doktorze. Ja nigdy o tym nie myślę. Kim jestem, aby pytać morze, dlaczego robi to, co robi?

Jego pełen czci głos świadczył o tym, że uważał morze niemal za swego Boga. Możliwe, że tak było. Tak czy inaczej, to pytanie nie wymagało odpowiedzi, należało do pytań, którymi ludzie pokroju Lawlera nie zaprzątali sobie głowy. Nie chciał traktować Gharkida protekcjonalnie ani obrazić go. Czując się prawie nieczystym wobec niewinności i radości Gharkida, Lawler uśmiechnął się i ruszył dalej. Na pokładzie zauważył ojca Quillana, który przyglądał się im z oddali.

— Obserwowałem go przy pracy — powiedział duchowny do Lawlera. — Jak przebierał te wodorosty, oddzielał je od siebie, układał w stosy. Nigdy nie przestaje. Wydaje się tak łagodny, lecz gdzieś w tym człowieku drzemie gniew. A tak w ogóle, co o nim wiesz?

— O Gharkidzie? Niewiele. Trzyma się na uboczu, małomówny. Nie wiem, gdzie mieszkał, zanim pojawił się na Sorve kilka lat temu. Wydaje się, że nic go nie interesuje oprócz glonów.

— Zagadkowy.

— Tak, zagadkowy. Kiedyś uważałem go za myśliciela rozmyślającego w samotności o Bóg wie jakich problemach filozoficznych. Jednak teraz nie jestem pewien, czy on zajmuje się czymkolwiek poza kontemplowaniem różnych rodzajów wodorostów. Wiesz, jak łatwo jest wziąć milczenie za głębię myśli. Ostatnio dochodzę do wniosku, że on jest dokładnie tak nieskomplikowany, jaki się wydaje.

— Hm, to możliwe — powiedział duchowny. — Jednak byłbym bardzo zdziwiony. Nigdy dotąd nie spotkałem naprawdę prostego człowieka.

— Mówisz poważnie?

— Możesz sądzić, że są prości, ale zawsze będziesz w błędzie. Mój rodzaj pracy zawsze daje mi szansę zajrzenia w głąb ludzkiej duszy, kiedy ostatecznie zaczynają mi ufać lub kiedy zaczynają wierzyć, że duchowny jest niczym więcej jak tylko cienką zasłoną dzielącą ich od Boga. Odkrywasz wtedy, że nawet prości ludzie wcale nie są prości. Może niewinni, ale nigdy prości. Umysł ludzki nawet w swojej minimalnej wersji rozwojowej jest zbyt skomplikowany, aby mógł być prosty. Tak więc wybacz, doktorze, ale proponuję, żebyś powrócił do swojej pierwszej hipotezy na temat Gharkida. Wierzę, że on myśli. Wierzę, że poszukuje Boga, jak my wszyscy.

Lawler uśmiechnął się. Wiara w Boga to jedno, a poszukiwanie Go to coś całkiem innego. O ile Lawler wiedział, Gharkid równie dobrze mógł być wierzący, na jakimś podstawowym, nieskomplikowanym poziomie. Jednak to Quillan był tym, który poszukuje. Zawsze bawiło Lawlera, jak inni ludzie przenosili własne potrzeby i niepokoje na otaczający świat, po czym podnosili je do rangi podstawowych praw wszechświata.

A czy znalezienie Boga było naprawdę celem, jaki oni wszyscy pragnęli osiągnąć, każdy z nich? Quillan, tak. Można rzec, że taka była jego profesjonalna potrzeba. Ale Gharkid? Kinverson? Delagard? Sam Lawler?

Lawler przyjrzał się uważniej Quillanowi. Do tej pory nauczył się czytać w twarzy duchownego. Quillan zwykle nakładał jedną z dwóch masek. Jedna była pobożna i szczera. Natomiast druga zimna, martwa, cyniczna i bezbożna. Zmieniał jedną na drugą zgodnie z duchowymi sztormami, które szalały w jego udręczonym umyśle. Lawler podejrzewał, że w tej chwili otrzymuje pobożną wersję Quillana, prawdziwego Quillana. Powiedział:

— Myślisz, że ja również jestem poszukiwaczem Boga?

— Oczywiście, że tak!

— Dlatego, że umiem zacytować kilka linijek Biblii?

— Dlatego, że sądzisz, iż potrafisz żyć w Jego cieniu przez całe życie i ani przez chwilę nie akceptować faktu Jego istnienia. Taka sytuacja automatycznie powołuje do życia swoje przeciwieństwo. Zaprzecz istnieniu Boga i jesteś skazany na Jego poszukiwanie, choćby tylko po to, aby sprawdzić, czy masz rację co do Jego nieistnienia.

— Co dokładnie opisuje twoją sytuację, ojcze.

— Oczywiście.

Lawler spojrzał na Gharkida, który cierpliwie sortował ostatni połów glonów, oskubując obumarłe pędy i wyrzucając je za burtę. Śpiewał sobie jakąś niemelodyjną piosenkę.

— A jeżeli ktoś ani nie zaprzecza istnieniu Boga, ani Go nie akceptuje, co wtedy? — spytał Lawler. — Czy wtedy nie będzie on prawdziwie prostym człowiekiem?

— Przypuszczam, że będzie, tak. Tyle że jeszcze nie znalazłem takiej osoby.

— W takim razie proponuję rozmowę z naszym przyjacielem Gharkidem.

— Och, często rozmawiamy — powiedział duchowny.


Wciąż nie było deszczu. Ryby postanowiły powrócić w zasięg sprzętu rybackiego Kinversona, ale niebo nie poddawało się. Rozpoczynali już trzeci tydzień podróży, a zapasy wody zabranej z Sorve zostały już poważnie uszczuplone. Reszta zaczęła przybierać stęchły, słonawy smak. Oszczędzanie było ich drugą naturą, jednak poprzestawanie przez cały ośmiotygodniowy rejs na Grayvard tylko na tym, co mieli w zbiornikach, stanowiło ponurą perspektywę. Jeszcze nie nadszedł czas, aby zacząć zaspokajać pragnienie gałkami ocznymi, krwią i płynem rdzeniowym zwierząt morskich — sposoby, o jakich opowiadał Kinverson, który podobno stosował je podczas długich, samotnych, bezdeszczowych podróży — a sytuacja nie była jeszcze tak krytyczna, aby wydobyć sprzęt do destylacji morskiej wody. Stanowił on ostatnią deskę ratunku, był mało wydajny i kłopotliwy w użyciu, które polegało na powolnym, jednostajnym gromadzeniu pojedynczych kropel, co robiono jedynie w ostateczności.

Mogli jednak zrobić coś innego. Surowa ryba, pełna wilgoci i zawierająca stosunkowo niewiele soli, stała się teraz nieodłącznym składnikiem ich codziennej diety. Lis Niklaus robiła, co mogła, aby oczyścić i pociąć ryby na smakowicie wyglądające filety; mimo to szybko im się znudziły, a czasami nawet wywoływały mdłości. Skutkowało również polewanie skóry i ubrań morską wodą. Redukowano w ten sposób temperaturę ciała, zmniejszając jednocześnie wewnętrzne zapotrzebowanie na wodę. Był to także jedyny sposób utrzymania czystości, jako że świeża woda była zbyt cenna, aby używać jej do prania. „

Pewnego popołudnia niebo nieoczekiwanie pociemniało i nad nimi oberwała się chmura.

— Wiadra! — wrzasnął Delagard. — Butle, beczki, manierki, cokolwiek! Wszystko na pokład!

Biegali jak duchy w dół i w górę po schodkach, wyciągając wszystko, co nadawało się do łapania wody, aż zastawili cały pokład różnymi pojemnikami. Potem wszyscy rozebrali się i nago tańczyli jak szaleńcy w strumieniach deszczu, zmywając z ciała i ubrań skorupki soli. Delagard brykał na mostku jak krzepki satyr o włochatej piersi, tak wydatnej jak u kobiety. Lis, obok niego; długie, żółte włosy przykleiły się jej do pleców, a duże kule piersi podskakiwały jak planety grożące wypadnięciem z orbit. Wychudzony, mały Dag Tharp tańczył z krzepką Neyaną Golghoz, która była tak silna, że mogłaby przerzucić go sobie przez ramię.

Lawler stał samotnie przy maszcie, delektując się ulewą, kiedy podeszła do niego Pilya Braun, pląsająca z błyszczącymi oczami i ustami rozciągniętymi w szerokim, wyraźnie zapraszającym uśmiechu. Jej oliwkowa skóra wspaniale lśniła w strugach deszczu. Lawler tańczył z nią przez chwilę, podziwiając jej silne biodra i wydatne piersi, lecz gdy Pilya swoim zachowaniem zaczęła sugerować odtańczenie innego tańca w jakimś zacisznym miejscu pod pokładem, Lawler udał, że nie rozumie tego, co ona stara się mu zakomunikować, i po jakimś czasie dziewczyna odeszła.

Gharkid podskakiwał na pomoście obok sterty swoich glonów. Dann Henders i Onyos Felk chwycili się za ręce i pląsali w koło w pobliżu kompasu. Ojciec Quillan, kościsty i blady, bez okrycia, wyglądał, jakby był w transie — z głową zwróconą do nieba, szklistymi oczami, wyciągniętymi rękami i poruszającymi się rytmicznie ramionami. Leo Martello tańczył z Sundirą. Ci dwoje dobrze wyglądali razem, smukli, zwinni, pełni wigoru. Lawler rozejrzał się za Kinversonem i znalazł go na dziobie. Rybak nie tańczył, po prostu stał nagi, praktyczny, pozwalając, by woda spływała po jego mocarnym ciele.

Burza trwała najwyżej piętnaście minut. Lis obliczyła później, że dostarczyła im dodatkowej racji wody na pół dnia.


Lawler wciąż miał co robić: wypadki na pokładzie, poparzenia, zwichnięcia, przypadki łagodnej dyzenterii, a pewnego dnia złamany obojczyk na okręcie Bambera Cadrella. Lawler starał się zapewnić opiekę lekarską całej flocie i był znużony. Wiele przypadków leczył przez radio, kuląc się przed skomplikowaną gmatwaniną sprzętu w pomieszczeniu radiowym Daga Tharpa na „Królowej Hydros”. Jednak złamanych kości nie można nastawić przez radio. Aby wykonać zadanie, pojechał łazikiem wodnym na „Boginię Sorve” Cadrella.

Podróżowanie łazikiem nie było łatwe. Ten pojazd był lekką amfibią napędzaną siłą człowieka, delikatną jak wielkie, długonogie kraby, które Lawler widywał czasami, jak ostrożnie wybierały drogę przez dno zatoki Sorve: zaledwie muszelka wykonana z wyściełanych pasm najlżejszego drewna wyposażona w pedały, pływaki pontonowe, podwodny wysięgnik zapewniający podnoszenie oraz wysoko wydajną śrubę. Powierzchnię łazika obrastał półżywy płaszcz mikroorganizmów, które zmniejszały tarcie.

W tej podróży towarzyszył Lawlerowi Dann Henders. Łazik puszczono do wody za pomocą windy, a oni opuścili się po linie, ręka za ręką. Stopy Lawlera spoczęły w odległości nie większej niż kilka centymetrów od powierzchni morza. Niewielki, kruchy wehikuł kołysał się lekko na łagodnych falach. Lekarz miał wrażenie, że tylko cienka warstewka dna zabezpiecza go przed ziejącą pod nim otchłanią. Wyobrażał sobie macki sięgające z głębi, drwiące oczy wielkości spodków patrzące na niego spośród fal, rozdziawione srebrne szczęki.

Henders usadowił się za nim.

— Gotów, doktorze? Zaczynamy.

Razem, równomiernie pedałując, mieli dość siły, żeby zapewnić łazikowi prędkość startową. Najtrudniejsze były pierwsze chwile. Gdy osiągnęli właściwą prędkość, górne stateczniki łazika wynurzyły się nad wodę, redukując opór, a para szybkoobrotowych śrub pod kadłubem zwinnie poniosła ich naprzód.

Jednak osiągnąwszy właściwą prędkość, nie mogli zwolnić. Jak każdy inny szybki pojazd wodny łazik musiał stale wspinać się na swe własne fale dziobowe: gdyby zwolnili tempo choćby na moment, fala ściągnęłaby ich w dół. Jednak podczas tej krótkiej podróży żadne macki nie wyciągały w ich stronę. Żadne zębate szczęki nie skubały ich stóp. Na „Bogini Sorve” czekały na nich rzucone liny, na których wciągnięto ich na pokład.

Złamany obojczyk należał do Nimbera Tanaminda, skończonego hipochondryka, który chociaż raz miał autentyczny problem ze zdrowiem. Spadający bom strzaskał mu lew) obojczyk i pozostawił całą górną część jego krępego ciała opuchniętą i siną. Ponadto tym razem Nimber wyjątkowo nie uskarżał się; może wskutek szoku, może strachu, a może oszołomienia bólem: siedział cicho oparty o stos sieci i wyglądał na oszołomionego, z rozbieganymi oczami i drżącymi rękami, których palce wykonywały dziwne, drgające ruchy. Obok niego stali Brondo Katzin i jego żona Eliyana, a żona Nimbera, Salai, niespokojnie kręciła się po pokładzie.

— Nimber — powiedział Lawler z troską w głosie. Byli prawie równolatkami. — Ty cholerny idioto, co tym razem zrobiłeś?

Tanamind podniósł nieco głowę do góry. Wyglądał na przerażonego. Nic nie mówił, tylko oblizał wargi. Pot perlił mu się na czole, chociaż dzień był chłodny.

— Jak dawno temu to się wydarzyło? — Lawler zapytał Bambera Cadrella.

— Jakieś pół godziny temu — odpowiedział kapitan.

— Czy był przytomny przez cały czas?

— Tak.

— Daliście mu coś? Jakiś środek uspokajający?

— Tylko trochę brandy — odparł Cadrell.

— W porządku — powiedział Lawler. — Zabierajmysię do roboty. Połóżcie go na plecach — o tak, rozciągnijcie go. Czy macie poduszkę albo coś innego, co można by podłożyć pod niego? O tak, tutaj, dokładnie między łopatkarni. — Ze swojej torby lekarskiej wyjął środek przeciw — bólowy. — Dajcie mi trochę wody, żeby to rozpuścić. Potrzebuję też kilko kompresów, Eliyana? O takiej długości, podgrzej je w ciepłej wodzie…

Nimber jęknął tylko raz, gdy Lawler rozpłaszczył mu ramiona tak, aby obojczyk wygiął się i kość naszła z powrotem na miejsce. Potem zamknął oczy i wydawał się medytować, podczas gdy Lawler robił, co mógł, aby zmniejszyć opuchlinę i unieruchomić mu ramię, zabezpieczając je przed ponownym otwarciem.

— Dajcie mu jeszcze trochę brandy — powiedział Lawler, gdy skończył. Zwrócił się do żony Nimbera. — Salai, teraz ty musisz być lekarzem. Jeśli dostanie gorączki, podawaj mu porcję tego lekarstwa rano i wieczorem. Jeżeli spuchnie mu bok twarzy, daj mi znać. Gdyby skarżył się na drętwienie palców, także daj mi znać. Cokolwiek innego będzie mu dolegało, prawdopodobnie nie będzie miało żadnego znaczenia. — Lawler spojrzał w stronę Cadrella. — Bamber, ja też chciałbym trochę tej brandy.

— Czy wszystko u was w porządku? — zapytał Cadrell.

— Poza utratą Gospo, tak. A tutaj?

— Świetnie.

— Dobrze słyszeć.

To nie była długa rozmowa. Lecz całe to spotkanie od chwili wejścia na pokład sprawiało dziwne wrażenie. Jak się masz, doktorze, miło cię widzieć, witaj na naszym okręcie, tak, ale żadnego prawdziwego kontaktu, żadnej wymiany uczuć, niczego nie żądano ani nie oferowano. Nawet Nicko Thalheirn, który trochę za późno wyszedł na pokład uśmiechał się tylko i potakiwał. Lawler czuł się jak wśród obcych. Ci ludzie w ciągu kilku tygodni stali mu się obcy. Zrozumiał, że całkowicie pochłonęło go wyspiarskie życie, na okręcie flagowym. A ich mikrokosmos to „Bogini Sorve”. Zastanawiał się, jaka będzie społeczność wyspy, gdy ostatecznie osiądą w swojej nowej ojczyźnie.

Powrót na okręt flagowy przebiegł spokojnie. Lawler poszedł prosto do swojej kabiny.

Siedem kropel nalewki z uśmierzychy. Nie, niech będzie dziesięć.


Myśli o utraconej Ziemi często nawiedzały Lawlera, kiedy stał nocą przy nadburciu słuchając głuchych, tajemniczych odgłosów morza i patrząc w pustą, nieprzeniknioną ciemność, która zamykała się wokół nich. Obsesja utraconego ojczystego świata wydawała się pogłębiać, w miarę jak okręty posuwały się po rozległej powierzchni wodnej planety. Milion razy próbował wyobrazić sobie, jak było, gdy tamten świat jeszcze istniał. Wielkie wyspy nazywane krajami, rządzone przez niewyobrażalnie bogatych i potężnych królów oraz królowe. Zaciekłe wojny. Potężna broń, zdolna niszczyć światy. A potem ta wielka emigracja w kosmos, w który wysłali miriady statków kosmicznych, a w nich przodków wszystkich istot ludzkich żyjących obecnie w całej galaktyce. Wszystkich. One wszystkie wywodzą się z jednego źródła, z jednego małego › świata, który zginął.

Podeszła do niego Sundira, spacerująca nocą po pokładzie.

— Znów myślisz o sprawach kosmosu, doktorze?

— Jak zwykle. Tak.

— Jaki dzisiaj temat?

— , Przewrotność losu. Przez wszystkie te lata Ziemianie usiłowali wyniszczyć się nawzajem, prowadząc zaciekłe, okropne wojenki. I nigdy im się to nie udało. A potem ich własne słońce zrobiło to za nich w ciągu jednego po południa.

— Dzięki Bogu byliśmy wtedy już tutaj, osiedliwszy się wśród gwiazd.

— Tak — powiedział Lawler, rzucając chłodne spojrzenie na mroczne, rojące się od potworów, morze. — Rzeczywiście mieliśmy szczęście.

Jeszcze później tej samej nocy wróciła. Nie ruszył się ze swego miejsca przy burcie.

— Wciąż jesteś tutaj, Valben?

— Tak, to wciąż ja.

Jeszcze nigdy nie zwróciła się do niego po imieniu. Wydawało mu się dziwne, że zrobiła to teraz; nawet niestosowne. Nie mógł sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz ktoś mówił do niego w ten sposób.

— Czy zniesiesz jeszcze raz moje towarzystwo?

— Z pewnością — powiedział. — Nie możesz zasnąć?

— Nie próbowałam — powiedziała. — Na dole odprawiają modły, wiedziałeś o tym?

— A kim są ci święci, którzy biorą w tym udział?

— Ojciec, oczywiście. Lis. Neyana. Dann. I Gharkid.

— Gharkid? Wreszcie wyszedł ze skorupy?.

— Prawdę mówiąc, on tylko tam siedzi. Ojciec Quillan odwala całą robotę. Opowiada im, jak ulotny jest Bóg, jak trudno nam jest wytrwać w wierze w Nadistotę, która nigdy do nas nie przemawia, nigdy nie daje żadnego dowodu swojego istnienia. Jak trudno jest wierzyć, i że to nie jest dobre, że nie powinno być to takim wysiłkiem, że powinniśmy po prostu skoczyć z zawiązanymi oczyma i zaakceptować Boga, tylko że dla większości z nas jest to za trudne, l tak dalej, i tak dalej. A pozostali chłoną te słowa. Gharkid słucha i od czasu do czasu potakuje. On jest dziwny. Chcesz zejść na dół i posłuchać, co mówi ojciec?

— Nie — powiedział Lawler. — Już miałem zaszczyt wysłuchać, jak rozprawiał na ten temat. Dziękuję.

Przez chwilę stali razem w milczeniu.

Potem Sundira powiedziała, pozornie bez związku:

— Valben. Co to za imię Valben?

— Ziemskie imię.

— Nie, to nie jest ziemskie imię. John, Richard, Eliza-beth to ziemskie imiona. Leo, on ma ziemskie imię. Nigdy nie słyszałam o imieniu Valben.

— Czy to oznacza, że to nie jest ziemskie imię?

— Wiem tylko, że znam ziemskie imiona i nigdy nie słyszałam o Valbenie.

— No dobrze, może w takim razie to nie jest ziemskie imię. Mój ojciec mówił, że jest. Mógł się mylić.

— Valben — powiedziała, bawiąc się brzmieniem tego słowa. — Może nazwisko rodowe, specjalne imię. Brzmi obco. Czy wolałbyś, żebym cię nazywała Valben?

— Wolałbym? Nie. Nazywaj mnie Valben, jeśli chcesz. Ale nikt tak do mnie nie mówi.

— A więc jak cię nazywają? Czy podoba ci się, kiedy mówią doktorze?

Wzruszył ramionami.

— Doktor jest w porządku. Inni nazywają mnie Lawler. Kilku mówi mi Val. Bardzo niewielu.

— Val. Moim zdaniem brzmi lepiej niż doktorze. Czy będzie w porządku, jeśli będę ci mówiła Val?

Tak zwracali się do niego tylko najstarsi przyjaciele, ludzie tacy, jak Nicko Thalheim, Nimber Tanamind, Nestor Yanez. W jej ustach nie brzmiało dobrze. A dlaczego miałoby to mieć jakieś znaczenie? Mógł się do tego przyzwyczaić. „Val” brzmiało lepiej niż „Valben”.

— Jak sobie życzysz — powiedział.


Kolejna fala przypływu pojawiła się trzy dni później, tym razem nadeszła wprost z zachodu. Była silniejsza niż pierwsza, lecz magnetrony poradziły sobie z nią bez trudu. W górę i nad falą, w dół po jej grzbiecie, niewielkie uderzenie przy lądowaniu i to wszystko.

Nadal było chłodno i sucho. Podróżnicy płynęli dalej.


W mrokach nocy rozległo się głośne, stłumione uderzenie o kadłub, jakby okręt zderzył się z rafą. Lawler usiadł na koi, ziewnął, przetarł kciukami oczy, zastanawiając się, czy mu się to nie przyśniło. Przez chwilę było cicho. Potem przyszło kolejne uderzenie, mocniejsze. A więc nie sen. Wciąż był na pół uśpiony, ale też na pół obudzony. Odliczył minutę, półtorej minuty. Kolejne uderzenie. Słyszał, jak wręgi kadłuba skrzypią pod naporem.

Owinął się czymś w pasie, wyszedł i ruszył w stronę włazu, już zupełnie obudzony. Światła paliły się; ludzie opuszczali kabinę rufową z zaspanymi twarzami, niektórzy jeszcze nadzy, bez wątpienia tak jak spali. Lawler wyszedł na pokład. Nocna zmiana — Henders, Golghoz, Delagard, Niklaus, Thane — biegała w kółko z jednej strony okrętu na drugą, jakby śledząc ruchy jakiegoś wroga, który go atakował.

— Znowu nadchodzą! — krzyknął ktoś.

Łup. Tu na górze siła uderzenia była większa — okręt zdawał się trząść i przechylać na jedną stronę — a odgłos uderzenia o kadłub był głośniejszy, wyraźny, denerwujący.

Przy burcie Lawler znalazł Daga Tharpa.

— Co się dzieje?

— Wyjrzyj tam, to zobaczysz.

Morze było spokojne. W górze świeciły dwa księżyce, na przeciwnych krańcach nieba, a Krzyż rozpoczął już swój nocny ślizg do zorzy, zwisając ekscentrycznie, trochę na wschód. Flotylla sześciu okrętów porzuciła swój zwykły, trzyrzędowy szyk i ustawiła się w szeroki, nieregularny krąg. W środku grupy, na otwartym morzu, widniało może tuzin długich smug jaskrawego, niebieskiego, fosforyzującego światła, które jak długie strzały przecinały ocean tuż pod powierzchnią. Podczas gdy Lawler patrzył ze zdumieniem, jedna z fosforyzujących smug rozciągnęła się z zadziwiającą prędkością i wystrzeliła zwinnie prostą linią w kierunku okrętu płynącego po lewej stronie. Sunęła kursem na zderzenie, jaskrawa igła w ciemności. Wysoki, świszczący dźwięk nadbiegł skądś i narastał w miarę zbliżania się smugi światła do okrętu.

Nastąpiło zderzenie. Lawler słyszał trzask uderzenia i widział przechył tamtego okrętu z niewielkiej odległości. Nad wodą unosiło się słabe echo krzyków.

Fosforyzująca smuga wycofała się i uciekła z powrotem na otwartą przestrzeń.

— Taranorożce — powiedział Tharp. — Próbują nas zatopić.

Lawler uchwycił się nadburcia i spojrzał w dół. Jego oczy przyzwyczaiły się już do ciemności. Wyraźnie widział napastników w świetle ich własnej fosforescencji.

Wyglądały jak żywe pociski, wąskie ciała, długie na dziesięć do piętnastu metrów, napędzane przez silne, dwupłatowe ogony. Z płaskiego czoła sterczał pojedynczy, gruby, żółty róg, długości może pięciu metrów i twardy jak pień wodorostów, zakończony tępym, lecz groźnie wyglądającym ostrzem. Płynęły z ogromną prędkością przez otwartą strefę między okrętami, rozpędzając się wściekłymi, gwałtownymi uderzeniami ogonów, i bodły rogami kadłuby okrętów z oczywistym zamiarem przebicia ich. Potem, z jakimś nienormalnym uporem zawracały, odpływały kawałek i ponawiały atak jeszcze gwałtowniej. Im szybciej płynęły, tym intensywniejsza była luminescencja ich boków i tym głośniejszy świszczący, ostry dźwięk, jaki wydawały.

Pojawił się Kinverson, dźwigając coś, co wyglądało jak ciężki, żelazny czajnik owiązany glonowym włóknem.

— Proszę mi pomóc, doktorze.

— Dokąd to niesiesz?

— Na mostek. To mina akustyczna.

Kociołek, lub cokolwiek to było, był zbyt ciężki dla Kinversona. Lawler chwycił za sznur, który zwisał po jego stronie. Razem z Kinversonem mogli z trudem donieść minę w stronę mostka. Delagard przyłączył się do nich i w trójkę zaholowali ją wyżej.

— Pieprzone taranorożce — mamrotał Kinverson. — Wiedziałem, że prędzej czy później muszą się pojawić.

W dole rozległ się odgłos kolejnego uderzenia. Lawler zobaczył smugę oślepiającego, błękitnego światła odbitą od okrętu i pierzchającą w przeciwnym kierunku.

Ze wszystkich dziwnych stworzeń, które dotąd morze wysłało przeciw nim w czasie tej podróży, te, które waliły w nich na oślep, wydały się Lawlerowi najbardziej przerażające. Można było rozgnieść jedne, ominąć drugie, uważać na dziwnie wyglądające sieci. A jak poradzić sobie z tymi dzidami atakującymi człowieka z dołu i w nocy, z tymi ogromnymi stworami, usiłującymi cię zatopić i zdolnymi to zrobić?

— Czy są na tyle silne, żeby przebić kadłub? — zapytał Delagarda.

— Słyszano o takich przypadkach. Jezu. Jezu! Gigantyczna postać Kinversona obrysowana światłem księżyca wznosiła się nad wielkim kotłem, który zainstalował już na przednim krańcu mostka. Wziął długi, laminowany pręt, który był przywiązany do boku kotła, po czym ujął go oburącz i opuścił na podobną do bębna pokrywę kotła. Donośny, huczący dźwięk rozszedł się po wodzie.

Uderzył znowu, znowu i znowu.

— Co on robi? — zapytał Lawler.

— Wysyła przeciwsygnał dźwiękowy. Taranorożce nie mają oczu. Kierują się dźwiękiem odbitym od celu. Gabe stara się zakłócić ich poczucie kierunku.

Kinverson z niezwykłą energią i gorliwością walił w bęben. Powietrze zgęstniało od łoskotu, który wytwarzał. Czy ten dźwięk mógł przeniknąć wodę? Najwidoczniej tak. W dole taranorożce jeszcze zwinniej niż przedtem kręciły się tam i z powrotem w przestrzeni między okrętami, tak że oślepiające smugi błękitnego światła, znaczące ich ślad, były coraz bardziej poplątane. Z każdym uderzeniem bębna Khwersona ruchy taranorożców stawały się coraz bardziej chaotyczne. Poruszały się gwałtownymi skokami, od czasu do czasu przecinając powierzchnię, wyskakując w górę na chwilę lub dwie i lądując w wodzie z potężnym, przeciągłym pluskiem. Jeden z nich zderzył się z okrętem, lecz było to jedynie słabe, boczne uderzenie.

Wydawane przez nie świsty były nierytmiczne i nierówne. Kihverson przerwał na chwilę jakby ze zmęczenia i wydawało się, że taranorożce zdołają się jeszcze przegrupować. Jednak zaraz z jeszcze większym ferworem na nowo podjął bębnienie, raz po raz uderzając prętem. Nagle na dole zrobiło się wielkie poruszenie i dwa ogromne kształty wyskoczyły z wody jednocześnie. Przy świetle pozostałych, pływających wokół nich w poszarpanych kręgach, Lawler zobaczył, że róg jednego z nich wszedł w otwór skrzelowy drugiego, a w rzeczywistości wbił się głęboko w jego czaszkę; połączone w ten straszny sposób oba stworzenia spadły z powrotem do wody i zaczęły tonąć. Przez chwilę widać je było oświetlone ich własnym blaskiem. Potem zniknęły z pola widzenia. Kinverson wykonał jeszcze kilka ostatnich, powolnych uderzeń w bęben, rozdzielonych długimi przerwami — bum — bum — bum — i opuścił ramiona.

— Dag? Dag? Gdzie jesteś, do cholery. — To głos Delagarda nadszedł z ciemności. — Zacznij wzywać tamte okręty. Upewnij się, że żaden nie ma przecieku.

Wody były ciche i ciemne. Jednak zamknąwszy oczy, Lawler miał wrażenie, że ostre smugi niebieskiego światła uderzają raz po raz o jego powieki.


Następna fala była najsilniejsza. Spadła na nich dwa dni wcześniej, niż oczekiwali, pewnie dlatego, że Onyos Felk pomylił się w obliczeniach; uderzyła z wielkim entuzjazmem i triumfalną złośliwością, waląc w okręty kołyszące się spokojnie na sennym morzu, gdzie dryfujące, szare wodorosty buchały dziwną, zniewalającą wonią. Lawler pracował pod pokładem, porządkując swoje zapasy leków. Uderzenia były tak potężne, że z początku sądził, iż wróciły taranorożce. Jednak nie, to wcale nie przypominało pojedynczego, kierowanego uderzenia taranorożców; raczej jakby gigantyczna dłoń uderzała płasko w kadłub i popychała okręt do tyłu, spychając z kursu. Usłyszał, jak. włączył się magnetron, i czekał na wrażenie podnoszenia, tę nagłą ciszę oznaczającą, że znajdowali się w polu przemieszczenia nad rozgniewaną wodą. Jednak ta cisza nie nadchodziła i Lawler musiał rozpaczliwie chwycić się koi, kiedy okręt pochylił się pod zdumiewającym kątem, ciskając nim w stronę dziobu. Przedmioty pospadały z półek i jednym, szybkim ruchem przesunęły się po podłodze, tworząc bezładną stertę w najodleglejszej części kabiny.

Co to było? Czyżby w końcu Fala? I czy będą w stanie ją wytrzymać?

Trzymał się mocno i czekał. Okręt odchylił się do tyłu i z potwornym trzaskiem spadł w wyrwę pozostawioną przez fale, znowu wspiął się w górę, posyłając wszystko, co spadło z półek, w przeciwległy kąt kabiny. Potem wyprostował się. I znieruchomiał. Lawler podniósł egipskiego bożka oraz grecką skorupę i odłożył je na miejsce.

Jeszcze? Kolejny cios?

Nie. Cicho i spokojnie.

Czy toniemy?

Najwidoczniej nie. Lawler ostrożnie wyszedł z kabiny i nadstawił uszu. Delagard wrzeszczał. Nic im się nie stało, mówił. To był porządny, mocny klaps, ale już po wszystkim.

Wielka fala uniosła ich ze sobą i zepchnęła z kursu o pół dnia na wschód. Jednak wszystkie okręty w cudowny sposób pozostały razem, jako jedna całość. Płynęły w luźnym szyku, lecz nadal znajdowały się w polu widzenia, dryfując po spokojnym już morzu. Godzinę trwało odbudowanie formacji, kolejne sześć godzin powrót na pozycję zajmowaną przed uderzeniem fali. Całkiem nieźle, naprawdę. Popłynęli dalej.

5

Obojczyk Nimbera Tanaminda wydawał się goić prawidłowo. Lawler nie popłynął na „Boginię Sorve”, aby to sprawdzić, ponieważ nic, co Salai, żona Nimbera, opowiedziała mu o jego stanie, nie wskazywało na jakiekolwiek komplikacje. Lawler powiedział jej, jak powinna zmieniać bandaże i czego szukać w pobliżu złamania. Martin Yanez z „Trzech Księżyców” zgłosił, że stary Sweyner, ten, który zajmował się dmuchaniem szkła, został uderzony w twarz przez lecącą z dużą prędkością śluzicę i teraz go boli tak bardzo, że nie może utrzymać głowy prosto. Lawler powiedział Yanezowi, co z tym zrobić. Z okrętu Zakonu, „Krzyż Hydros”, nadeszło dziwne pytanie: siostra Bodą cierpi na kłujący ból w lewej piersi. Nie było sensu tam płynąć. Zaordynował środki przeciwbólowe i poprosił o kontakt po następnej menstruacji siostry Body. Wtedy ostatni raz słyszał o bolącej piersi siostry Body.

Ktoś na „Gwieździe Czarnego Morza” spadł z olinowania i zwichnął rękę. Lawler krok po kroku pokierował Poilin Stayvolą, która nastawiła ramię. Ktoś na „Złotym Słońcu” wymiotował na czarno. Okazało się, że próbował jeść kawior arrowfish. Lawler doradził ostrożność w doborze diety. Na „Bogini Sorve” ktoś skarżył się na uporczywe koszmary nocne. Lawler zaproponował łyk brandy przed snem. Normalna praca lekarza.

Ojciec Quillan, być może z zazdrością, zauważył, że to musi być cudowne, takie poczucie tego, że jest się niezbędnym w życiu całej społeczności, możliwość wyleczenia większości przypadków u ludzi, którzy zwracali się do niego w potrzebie.

— Cudowne? Chyba tak. Nigdy dotychczas tak naprawdę nie zastanawiałem się nad tym. To po prostu moja praca.

I tak było. Jednak Lawler zdał sobie sprawę, że słowa duchownego miały jakiś sens. Jego władza nad wyspą Sorve przypominała władzę boga, a przynajmniej duchownego. Jakie w końcu znaczenie miało to, że jest się lekarzem przez dwadzieścia pięć lat? No cóż, takie, że przy tej lub innej okazji macał jądra każdego mężczyzny, wkładał rękę do pochwy każdej kobiety, że prawie każdy mieszkaniec Sorve, który nie ukończył dwudziestego pierwszego roku życia, był przez niego wyciągany na świat, okrwiawiony i wierzgający, i od niego dostawał pierwszego klapsa w tyłek. Wszystko to stwarzało pewien, rodzaj więzi. Dawało lekarzowi pewne prawa do nich, a im do niego. Nic dziwnego, że ludzie wszędzie adorują swojego lekarza, pomyślał Lawler. Dla nich jest Uzdrowicielem. Lekarzem. Czarownikiem. Tym, który chroni, przynosi ulgę, koi ból. Daleko odeszliśmy od czasów jaskiniowców jeszcze na biednej, przeklętej, skazanej na śmierć, utraconej Ziemi. On był ostatnim z długiej linii. I w przeciwieństwie do nieszczęsnego ojca Quillana i innych przedstawicieli jego profesji, których niewdzięcznym zadaniem było oferowanie błogosławieństwa niewidzialnego Boga, on naprawdę mógł czasami pobłogosławić ich swoimi umiejętnościami. A więc tak, był potężną postacią w społeczności na mocy swojego powołania, człowiekiem rządzącym życiem i śmiercią, szanowanym, potrzebnym i prawdopodobnie budzącym obawę, co — jak sądził — sprawiało mu radość. Doskonale. Praca dawała mu satysfakcję. Nie rozumiał, jaką to mogło robić różnicę.


Znajdowali się teraz na morzu zielonym, gdzie gęste kolonie przepięknych roślin wodnych prawie uniemożliwiały okrętom posuwanie się naprzód. Mięsista roślina o grubych, lśniących liściach w kształcie łyżki, rosnących na brązowej łodydze, miała szypułki zakończone olśniewającymi, żółto-fioletowymi zarodnikami, a napełnione powietrzem pęcherze utrzymywały ją na wodzie. Szare, omszałe korzenie, zwinięte jak macki pod powierzchnią, splatały się w ciemną matę. Poniżej linii wodnej gęstwina roślin była tak wielka, że tworzyła coś, co w rzeczywistości stanowiło lity dywan wyściełający morze. Okręty wbiły się weń dziobami i stanęły.

Kinverson i Neyana Golghoz wypłynęli łazikiem, aby poprzecinać je maczetami.

— Bez sensu — powiedział Gharkid, nie zwracając się do nikogo w szczególności. — Znam je. Przecinasz je, a z każdej części odrasta pięć nowych.

Miał rację. Kinverson siekał ładne rośliny z całej siły, podczas gdy Neyana pedałowała, brutalnie prąc do przodu; jednak nie zdołali utorować przejścia. Jeden człowiek, obojętnie jak silny, nie był w stanie wyciąć w masie roślin otworu na tyle dużego, by stanowił prawdziwy kanał. Odcięte kawałki każdej rośliny natychmiast podejmowały niezależne życie: można było prawie dostrzec, jak odrastały, zasklepiały oczyszczone miejsca, wypuszczały nowe korzenie w dół, a w górę lśniące, nowe łyżeczki i efektowne szypułki zarodnikowe.

— Sprawdzę zapasy leków — powiedział Lawler. — Może znajdę coś do posypania, co się im nie spodoba.

Zszedł na dół do ładowni, myśląc o wysokiej butelce czarnego, lepkiego oleju, przysłanej mu dawno temu przez kolegę — doktora Nikitina z wyspy Salimil — w zamian za przysługę. Zdaniem doktora Nikitina ten olej nadawał się do niszczenia ognistego kwiatu, nieprzyjemnej, piekącej rośliny, która czasami sprawiała kłopoty pływającym w morzu ludziom, bowiem Skrzelowcom ich obecność wydawała się w ogóle nie przeszkadzać. Dotychczas Lawler nie musiał korzystać z oleju: ostania plaga ognistego kwiatu w zatoce Sorve miała miejsce, kiedy był jeszcze młodym człowiekiem. Jednak była to jedyna rzecz w jego kolekcji leków, medykamentów, maści i nalewek, która mogła wyrządzić krzywdę jakiejś formie życia roślinnego. Warto spróbować.

Instrukcja na nalepce, napisana skrupulatnie ręką doktora Nikitina, głosiła, że stężenie jednej części leku na tysiąc części wody wystarcza do oczyszczenia hektara zatoki. Lawler wymieszał jedną część z wodą i kazał zawiesić się nad powierzchnią, żeby posypać wodorosty wokół dzioba „Królowej Hydros”.

Wydawało się, że rośliny pozostały nietknięte. Lecz kiedy rozcieńczony olej przeniknął w dół przez zbity gąszcz i rozszedł się w wodzie, w głębinach rozpoczęło się podwodne zamieszanie, które szybko przerodziło się w awanturę. Z głębi wypłynęły ryby, tysiące, miliony małych, koszmarnych stworzonek o wielkich, rozwartych szczękach, smukłych, wężowatych ciałach i szeroko rozpostartych ogonach. W ogromnych ilościach musiały gnieździć się pod roślinami i teraz cała ich kolonia wypływała jak na jeden sygnał. Przebijały się w górę poprzez zbite kępy korzeni i na powierzchni rozpoczynały swój wściekły godowy taniec. Olej doktora Nikitina, choć nieszkodliwy dla roślin, widocznie niezwykle silnie wpływał na zwiększenie popędu płciowego stworzeń, które żyły w wodzie. Dzikie wirowanie ogromnej liczby wężowatych, małych stworzonek wytworzyło tak silny wir, że ciasno splątane, zbite wodorosty zostały rozszarpane i okręty mogły przebić się przez otwarte w ten sposób kanały. W zwartym szyku okręty minęły przeszkodę i weszły na otwarte wody.

— Ależ z ciebie sprytny facet, doktorze — powiedział Delagard.

— Tak. Szkoda, że nie wiedziałem, co robię.

— Nie wiedziałeś?

— Ani przez chwilę. Próbowałem tylko wytruć te rośliny. Nie miałem pojęcia o rybach pod nimi. Teraz widzisz, w jaki sposób dokonuje się większości wielkich odkryć naukowych.

Delagard zmarszczył brwi.

— To znaczy jak?

— Przez czysty przypadek.

— Och, tak — powiedział ojciec Quillan. Lawler zobaczył, że duchowny był w swoim cynicznym nie dowierzającym nastroju. Z kpiąco-poważną intonacją Quillan wykrzyknął: — Niezbadane są drogi Boga, którymi wiedzie nas do swych cudów.

— Rzeczywiście — powiedział Lawler. — To prawda.


Kilka dni po opuszczeniu strefy roślin wodnych morze stało się płytkie, niewiele większe niż zatoka Sorve, a woda niezwykle przezroczysta. Na tle dna morskiego, pokrytego wspaniałym, białym piaskiem, który wydawał się leżeć w zasięgu wyciągniętej ręki, wyrastały powykrzywiane głowy koralowca, niektóre zielone, inne barwy ochry, a wiele z nich w głębokim odcieniu błękitu, który przechodził w czerń. Zielony koralowiec z fantastycznymi, barokowymi wieżami; błękitno-czarny miał kształt parasolek na długich, grubych ramionach; a ten w odcieniu ochry przybierał kształty wielkich spłaszczonych rogów, rozgałęziających się coraz bardziej i bardziej. Znajdował się tu również ogromny, szkarłatny koralowiec, tworzący pojedyncze, oddzielne, kuliste kształty, ostro zarysowane na tle białego piasku, które miały pomarszczony, spiralny kształt ludzkiego mózgu.

Miejscami koralowiec rozrastał się tak bujnie, że przecinał powierzchnię. Na linii wody widać było niewielkie, białe wierzchołki, sterczące jak języki. Kępki, które były najdłużej wystawione na działanie powietrza, obumierały, wybielane przez ostre słońce, a poniżej ginęły następne warstwy, przybierając matowy, brązowy kolor.

— Początek lądu na Hydros — zauważył ojciec Quillan. — Niech poziom morza zmieni się odrobinę, a wszystkie te koralowce znajdą się na powierzchni. Wtedy rozłożą się i zamienią w glebę. Rośliny nasienne, żyjące w powietrzu, wykształcą się i zaczną kiełkować, i tak wszystko się zacznie. Najpierw naturalne wyspy, potem dno morza podniesie się nieco i otrzymamy kontynenty.

— A jak długo, twoim zdaniem, będziemy na to czekać? — zapytał Delagard.

Quillan wzruszył ramionami.

— Trzydzieści milionów lat? Może czterdzieści. Albo znacznie dłużej.

— Dzięki Bogu! — wrzasnął Delagard. — A tymczasem nie musimy się tym przejmować!

Musieli jednak martwić się morzem koralowym. Brunatno-żółte głowy, rafy w kształcie rogów wyglądały jak brzytwy, a miejscami ich górne krawędzie leżały tylko kilka metrów pod kilem. W innych miejscach prześwit mógł być jeszcze mniejszy. Okręt przepływający nad jednym z takich miejsc mógł zostać rozcięty od dziobu do rufy.

Musieli więc posuwać się bardzo ostrożnie, wyszukiwać bezpieczne kanały pośród raf. Po raz pierwszy od czasu opuszczenia Sorve nie mogli żeglować nocą. Za dnia, gdy słońce stawało się latarnią zapalającą wzory migoczących linii na lśniącej bieli morskiego dna, podróżnicy ostrożnie podążali ścieżką pomiędzy wystającymi koralowcami, z zachwytem patrząc w dół, na niewyobrażalną obfitość pozłacanej ryby, która gnieździła się wokół koralowca, cicho i zwinnie kręcąc się wokół swoich spraw, wielkie ich stada oplatały każde przejście, żywiąc się bogatą populacją mikroorganizmów rafy. Nocami okręty kotwiczyły blisko siebie w jakimś bezpiecznym, otwartym sektorze, czekając na brzask. Wszyscy wychodzili na pokład i wychylali się, nawołując przyjaciół z innych okrętów, a nawet prowadząc krótkie rozmowy. Był to pierwszy, prawdziwy kontakt, jaki mieli ze sobą od wyjścia w morze.

Nocny spektakl był jeszcze wspanialszy od dziennego; pod chłodnym światłem Krzyża i trzech księżyców, przy Sunrise dodającej swój własny blask, koralowce budziły się do życia, wychodząc z bilionów bilionów maleńkich jaskiń w koralu: długie witki, szkarłatne, delikatnie różowe, na jednej odmianie korala siarkowożółtej, na innym koloru modrej, jaskrawej akwamaryny, a całość rozwijała się i sięgała na zewnątrz, gwałtownie biczując wodę, aby zebrać nawet najmniejsze z zawieszonych w niej istot. W przejściach między rafami pojawiały się oszałamiające, wężowate stworzenia, składające się wyłącznie z oczu, zębów i lśniących łusek, pracowicie ślizgające się po dnie i pozostawiające na piasku eleganckie ślady brzuchów. Emanowały zieloną, pulsującą luminescencją. A z miriadów ciemnych kryjówek wychodzili przypuszczalni władcy rafy: nabrzmiałe czerwone ośmiornice o tłustych, torbiastych, okazałych ciałach chronionych długimi, wijącymi się i kręcącymi mackami, z których sączyło się pulsujące, przerażające, niebieskawo-białe światło. Nocą każda głowa koralowca stawała się tronem dla jednej z tych ośmiornic: oto jest, otoczona drobnomieszczańskim splendorem, cicho przeglądając swoje królestwo roziskrzonymi, żółtozielonymi oczami, ślepiami o średnicy większej niż rozprostowana dłoń człowieka. Nie było ucieczki przed spojrzeniem tych oczu, jeśli wychyliłeś się przez nadburcie, aby spojrzeć na pełen cudów świat w dole. Patrzyły na ciebie pewnie, spokojnie, nie okazując ciekawości ani strachu. Oczy te wydawały się mówić: Jesteśmy tutaj panami, a ty nie jesteś wcale ważny. Chodź, przypłyń tu do nas i pozwól, abyśmy zrobili z ciebie dobry użytek. A żółte, ostre dzioby otwierały się sugestywnie. Zejdź tu do nas. Zejdź do nas. Kusiły.

Koralowe zarośla zaczęły rzednąć, stawały się coraz bardziej wątlejsze, aż wreszcie całkiem zniknęły. Jeszcze przez jakiś czas morskie dno pozostało płytkie i piaszczyste; potem, niespodziewanie, wspaniały biały piasek zniknął z pola widzenia, a turkusowa woda, tak jasna i pogodna, zmieniła się raz jeszcze w matowy, ciemny błękit głębiny, nakrytej wzburzoną pokrywą lekko marszczących się fal.

Lawler miał wrażenie, że ta podróż nigdy się nie skończy. Okręt stał się nie tylko jego wyspą, ale całym światem. Mógłby krążyć po nim i bez końca. Pozostałe okręty podróżowały przy nim jak sąsiadujące planety w otchłani.

To dziwne, że nie widział w tym nic złego. Rytm podróży pochłonął go już całkowicie. Nauczył się cieszyć stałym, nieprzerwanym kołysaniem okrętu, akceptował drobne niedogodności, a nawet sporadyczne spotkania z potworami. Znalazł swoje miejsce. Zaadaptował się. Czy dojrzewał? Czy też, być może, przeobraził się w ascetę, tak naprawdę nie potrzebującym niczego, nie dbającym wcale o tymczasowe wygody? Możliwe. Zanotował w pamięci, żeby przy okazji zapytać o to ojca Quillana.


Dann Henders rozciął sobie przedramię oszczepem, pomagając Kinversonowi wciągnąć na pokład jakąś ogromną, trzepoczącą rybę wielkości człowieka, i Lawler stwierdziwszy, że zapas bandaży jest mocno uszczuplony, zszedł na dół do ładowni, aby go uzupełnić. Zawsze czuł niepokój, schodząc pod pokład, zawsze od czasu spotkania z Kinversonem i Sundirą; przypuszczał, że nadal wymykali się tam razem, a ostatnią rzeczą, jakiej pragnął, to natknąć się na nich jeszcze raz.

Kinverson był jednak teraz na pokładzie, zajęty patroszeniem ryby. Lawler przez jakiś czas przetrząsał śródokręcie, poruszając się po ciemnych, zatęchłych zakamarkach ładowni. Następnie odwrócił się, zamierzając ruszyć w powrotną drogę, i prawie zderzył się z Sundirą Thane, która nadchodziła tym samym, wąskim, kiepsko oświetlonym przejściem.

Wydawała się równie zdziwiona spotkaniem jak on i jej zdziwienie wyglądało na autentyczne.

— Val? — powiedziała. Jej oczy rozszerzyły się i zrobiła pospieszny, niezdarny krok w tył, unikając zderzenia.

Nagle okręt przechylił się i pchnął ją znowu do przodu, prosto w ramiona Lawlera.

To musiał być przypadek; nigdy nie zrobiłaby czegoś tak wyzywającego. Opierając się o stos skrzyń za plecami, Lawler wypuścił z rąk stertę złożonych bandaży i chwycił dziewczynę, gdy nadbiegła ku niemu jak lalka rzucona przez rozdrażnione dziecko. Przytrzymał ją, pomagając odzyskać równowagę. Okręt zaczął przechylać się w drugą stronę, wiec chwycił ją mocniej, chroniąc przed ciśnięciem o przeciwległą ścianę. Stali nos w nos, oko w oko, śmiejąc się.

Okręt znów się wyprostował, a Lawler uświadomił sobie, że nadal trzyma ją w objęciach.

A więc taka ma być ta jego deklarowana asceza. Do diabła. Do diabła, co tam. Ustami odnalazł jej usta, a może to jej wargi odnalazły jego; potem nigdy nie był pewien, jak to się odbyło. Jednak pocałunek był długi, namiętny i gorący. Potem, mimo iż kołysanie statku stało się dużo mniej gwałtowne, naprawdę nie było sensu pozwolić jej odejść. Jego ręce poruszały się: jedna wędrowała po jej plecach w okolicach pasa, a druga ześlizgnęła się w dół ku naprężonym, jędrnym pośladkom. Przyciągnął ją do siebie, a może ona przesunęła się bliżej; tego również nie wiedział.

Lawler miał na sobie tylko żółtą przepaskę biodrową, a Sundira lekką tunikę z szarego materiału. Łatwo było uwolnić ją od niej. Wszystko działo się w prosty, uporządkowany, łatwy do przewidzenia sposób, który wcale nie stawał się nudny przez to, że był tak przewidywalny: miał wyraźną, świeżą, czystą nieuchronność snu i jego nieskończenie obiecującą tajemniczość. Jak we śnie poznawał jej skórę. Była gładka i ciepła. Sundira sennie przesunęła palcami po jego karku. Jak we śnie przeniósł prawą rękę z jej pleców na przód, w dół, między ich ściśnięte ciała, wzdłuż doliny między jej małymi, twardymi piersiami, tam gdzie przykładał stetoskop, co wydawało się, jakby było przed kilkuset laty, i niżej, po płaskim brzuchu do połączenia ud. Dotknął jej. Była wilgotna. Teraz ona przejęła inicjatywę, popychając go do tyłu, nie nieprzyjaźnie, ale najwidoczniej kierując do miejsca między skrzyniami, gdzie mogliby położyć się, a przynajmniej oprzeć. Po chwili zrozumiał jej zamiary.

Było ciasno i duszno. Oboje byli długonodzy, ale jakoś wszystko się im udawało, nawet bez prób. Żadne nie odezwało się słowem. Sundira była zwinna, energiczna i szybka.

Lawler był ochoczy i pełen wigoru. Zsynchronizowanie rytmów zabrało im zaledwie chwilę, a potem płynnie pożeglowali aż do końca. Gdzieś w trakcie Lawler stwierdził, że oblicza, jak dawno robił to ostatni raz, i zaraz udzielił sobie reprymendy, nakazując skierować uwagę we właściwym kierunku.

Później leżeli, śmiejąc się i łapiąc oddech, spoceni, z nogami wciąż splątanymi w sposób tak skomplikowany, że mógłby być wyzwaniem dla ośmiornic z rafy koralowej. Lawler czuł, że to nie czas mówić cokolwiek, co można by uznać za sentymentalne czy romantyczne.

Jednak w końcu musiał coś powiedzieć.

— Nie przyszłaś tutaj za mną, prawda? — zapytał, przerywając wreszcie długie milczenie.

Spojrzała na niego ze zdziwieniem i rozbawieniem.

— Dlaczego miałabym to zrobić?

— Skąd mógłbym wiedzieć?

— Zeszłam na dół po narzędzia do naprawy lin. Nie wiedziałam, że tu jesteś. A potem okręt zaczął skakać jak szalony i znalazłam się w twoich ramionach.

— Tak. Nie żałujesz, mam nadzieję.

— Nie — powiedziała. — Dlaczego miałabym żałować? A ty?

— Nie, naprawdę.

— Dobrze — powiedziała. — Wiesz, że mogliśmy to zrobić już dawno temu?

— Rzeczywiście?

— Pewnie, że tak. Dlaczego tak długo czekałeś? Przyglądał się jej przy niewyraźnym, kopcącym świetle.

W jej chłodnych szarych oczach widział błysk rozbawienia, na pewno rozbawienia, jednak ani śladu kpiny. Mimo to wydawało mu się, że traktowała tę sytuację mniej poważnie niż on.

— Mógłbym cię zapytać o to samo — powiedział.

— Słuszna uwaga. — I po chwili: — Dałam ci kilka okazji. Bardzo uważałeś, żeby z nich nie skorzystać.

— Wiem.

— Dlaczego nie?

— To długa historia — powiedział. — I bardzo nudna. Czy to ma jakieś znaczenie?

— Właściwie nie.

— To dobrze.

Zapadli w kolejne milczenie.

Po chwili przyszła mu do głowy myśl, że dobrze byłoby pokochać się jeszcze raz, więc zaczął głaskać leniwie jej rękę i biodro, gdy tak leżeli splątani na podłodze ładowni. Zauważył jej pierwszą, słabą reakcję, ale z godną podziwu samokontrolą i taktem zdołała zatrzymać proces, nim posunął się zbyt daleko, łagodnie uwalniając się z jego objęć.

— Później — powiedziała przyjaźnie. — Wiesz, że naprawdę miałam powód, żeby tu zejść.

Wstała i włożyła z powrotem swą szatę, rzucając mu spokojny, radosny uśmiech, puściła oko i zniknęła w magazynie na rufie.

Lawler był zaskoczony jej opanowaniem. Z pewnością nie miał prawa oczekiwać, że to, co się właśnie wydarzyło, będzie równie niepokojące dla niej, jak dla niego po długim, narzuconym sobie celibacie. Wydawało się, że przyjęła to z radością. Tak, z pewnością była zadowolona. Mimo to, czyżby nie było to dla niej niczym więcej jak przypadkowym spotkaniem, konsekwencją kołysania okrętu? Tak mogłoby się zdawać.


Pewnego nudnego popołudnia ojciec Quillan postanowił zrobić katolika z Natima Gharkida. A przynajmniej właśnie to zdawał się robić, i to z wielkim zapałem, gdy Lawler przechodząc obok, spojrzał na nich z mostka. Duchowny, spocony i rozpalony, zalewał drobnego, ciemnoskórego mężczyznę wartkim potokiem słów, a Gharkid słuchał uważnie i spokojnie.

— Ojciec, Syn i Duch Święty — powiedział Quillan. — Jeden Bóg, ale w trzech postaciach. — Gharkid poważnie skinął głową. Lawler niewidzialny słuchacz zamrugał oczami, słysząc nie znane pojęcie „Duch Święty”. Co to takiego? Lecz Quillan mówił dalej. Teraz wyjaśniał proces nazywany Niepokalanym Poczęciem. Lawler przestał uważać i poszedł dalej, lecz gdy po piętnastu minutach wracał, Quillan był wciąż przy tym samym temacie; mówił teraz o odkupieniu, odnowie, istocie, egzystencji, znaczeniu grzechu i jak to możliwe, że kala człowieka, który jest obrazem Boga, i o tym, dlaczego trzeba było wysłać na świat Zbawiciela, który przez śmierć wziął na siebie zło rodzaju ludzkiego. Część z tego Lawler rozumiał, część wydała mu się pustą gadaniną; a po pewnym czasie przewaga gadaniny nad sensem wydała mu się tak wielka, że rozeźliło go zaangażowanie Quillana. Lawler uważał, że Quillan był zbyt inteligentny, aby wierzyć w istnienie Boga, który najpierw musiał stworzyć świat zaludniony zeszpeconą wersją samego siebie, a następnie wysłał jedną ze swych postaci na ten świat, aby pozwalając się zabić, uwolnił ją od wrodzonych skaz. Rozgniewał go fakt, że Quillan, tak długo zachowujący swoją wiarę dla siebie, teraz wylewał ją na Gharkida, którego niefortunnie wybrał na obiekt nawracania.

Podszedł później do Gharkida i powiedział:

— Nie powinieneś słuchać tego, co mówił ojciec Quillan. Byłoby mi przykro, gdybyś dał się złapać na ten stek bzdur.

W nieodgadnionych oczach Gharkida pojawił się przelotny błysk zdziwienia.

— Sądzi pan, że daję się złapać?

— Tak to wygląda. Gharkid zaśmiał się cicho.

— Och, ten człowiek nic nie rozumie — powiedział. I odszedł.


* * *

Później tego dnia Quillan odszukał Lawlera i powiedział gniewnie:

— Byłbym wdzięczny, gdybyś unikał wygłaszania opinii na temat rzeczy, o których dowiadujesz się, podsłuchując cudze rozmowy. Dobrze, doktorze?

Lawler poczerwieniał.

— O czym mówisz?

— Dobrze wiesz, o czym mówię.

— Aha. Chyba tak.

— Jeśli chcesz coś wnieść do rozmowy, usiądź z nami, z Gharkidem i ze mną, i powiedz nam o tym. Ale nie strzelaj do mnie z zasadzki.

Kiwając głową, Lawler powiedział:

— Przykro mi.

Quillan obrzucił go przeciągłym, mroźnym spojrzeniem.

— Naprawdę?

— Uważasz, że to w porządku, iż próbujesz sprzedawać swoje wierzenia komuś tak prostodusznemu jak Gharkid?

— Już to przerabialiśmy. Nie jest taki prostoduszny, jak sądzisz.

— Być może — powiedział Lawler. — Powiedział mi, że nie jest specjalnie poruszony twoimi dogmatami.

— To prawda, ale przynajmniej nie ma wobec nich uprzedzeń. Podczas gdy ty…

— Dobrze — odpowiedział Lawler. — Z natury nie jestem religijny. Nic na to nie poradzę. No dalej, zrób z Gharkida katolika. Tak naprawdę nie obchodzi mnie to. Zrób z niego nawet lepszego katolika od siebie. To nie będzie trudne. Dlaczego miałoby mi zależeć? Już powiedziałem, iż jest mi przykro, że się wtrącałem. Naprawdę. Przyjmiesz moje przeprosiny?

— Oczywiście — odpowiedział po chwili Quillan.

Jednakże przez jakiś czas ich wzajemne stosunki pozostały napięte. Lawler starał się trzymać z daleka, ilekroć widział duchownego i Gharkida. Jednak nie ulegało wątpliwości, że Gharkid nie widział większego sensu w naukach.

Quillana niż Lawler, aż wreszcie jego dialogi z duchownym skończyły się. Ucieszyło to Lawlera bardziej, niż się spodziewał.


Na horyzoncie pojawiła się wyspa, pierwsza w czasie całej ich podróży, jeśli nie liczyć tej, którą budowali Skrzelowcy. Dag Tharp wywołał ją przez radio, lecz nie nadeszła żadna odpowiedź.

— Czy są po prostu nietowarzyscy — powiedział Lawler do Delagarda — czy to też jest wyspa Skrzelowców?

— To Skrzelowcy — odpowiedział Delagard. — Nie ma tam nikogo prócz pieprzonych Skrzelowców. Wierzcie mi, to nie jest jedna z naszych.

Trzy dni później zobaczyli kolejną, w kształcie półksiężyca. Leżała jak śpiące zwierzę na północnym horyzoncie. Pożyczywszy lunetę sternika, Lawler uznał, że dostrzega ślady ludzkiej osady na wschodnim krańcu wyspy. Tharp zaczął schodzić do pomieszczenia radiowego, ale Delagard powstrzymał go mówiąc, aby się tym nie przejmował.

— Czy to także wyspa Skrzelowców? — zapytał Lawler.

— Nie tym razem. Nie ma jednak sensu nawiązywać kontaktu. Nie zamierzamy ich odwiedzić.

— Może pozwoliliby nam uzupełnić wodę. Zapasy są już na wyczerpaniu.

— Nie — powiedział Delagard. — To Thetopal. Moje okręty nie mają prawa lądowania na Thetopal. Moje stosunki z tą wyspą nie układają się dobrze. Nie pozwoliliby nam nawet wziąć wiaderka starych sików.

— Thetopal? — powiedział Onyos Felk zdziwiony. — Jesteś pewien?

— Pewnie, że jestem pewien. Cóż innego? To Thetopal.

— Thetopal — powtórzył Felk. — W porządku. Niech będzie Thetopal. Jeśli tak mówisz, Nid.

Kiedy minęli Thetopal, morze znów pozbawione było wysp. Jak okiem sięgnąć, nie było widać nic prócz wody. Przypominało to podróż przez pusty wszechświat.


Lawler obliczył, że znajdowali się już mniej więcej w połowie drogi na Grayvard, chociaż tylko zgadywał. Z pewnością przebywali na morzu co najmniej cztery tygodnie. Lecz osamotnienie na okręcie oraz monotonia codziennych zajęć uniemożliwiały mu zachowanie poczucia czasu.

Przez trzy dni z rzędu zimny, ostry wiatr ogarniał flotę od północy, pobudzając gniew i wściekłość otaczającego ich morza. Pierwszym znakiem była gwałtowna zmiana klimatu, który w strefie raf koralowych był umiarkowany lub prawie tropikalny. Teraz nagle powietrze stało się przejrzyste, tak że niebo unosiło się wysokim sklepieniem nad okrętem, drgające i blade jak ogromna metalowa kopuła. Lawler, który był czymś w rodzaju meteorologa amatora, zmartwił się tym. O swoich obawach zawiadomił Delagarda, który wziął je poważnie i rozkazał uszczelnić luki. Po chwili usłyszeli odległe dudnienie, przeciągłe głębokie dudnienie, poprzedzające pierwsze podmuchy wichru, a potem pojawił się sam wiatr: szybkie, nerwowe, krótkotrwałe wybuchy chłodnego powietrza, które lizały i szarpały morze, mieszając je jak chochlą. Wraz z nimi pojawiły się rzadkie fale suchego gradu, jednak wciąż nie było deszczu.

— Najgorsze przed nami — wymamrotał Delagard. Od czasu załamania się pogody nie schodził z pokładu, czasem tylko robiąc przerwy na sen. Często znajdował się przy nim ojciec Quillan, stali razem jak starzy przyjaciele, wpatrując się w wiatr. Ciekawe, co ci dwaj mieli sobie do powiedzenia; ten szorstki, ochrypły, mówiący bez ogródek marynarz i surowy, melancholijny, nawiedzony duchowny? Mimo to byli razem, razem w sterówce, razem przy kompasie, razem w nadbudówce. Czyżby Quillan próbował teraz nawrócić Delagarda? Albo chciał modłami uspokoić sztorm?

Ten i tak nadszedł. Morze zmieniło się w ogromną przestrzeń wzburzonej wody. Powietrze wypełniła mgła wodnych kropelek, tak drobnych jak biały dym. Wicher uderzał z siłą młota i przelatywał jak płomień, pozostawiając im w uszach echo swego wycia. Skrócili żagle, a mimo to wanty pourywały się i ciężkie reje wirując, przelatywały między burtami.

Cała załoga była na pokładzie. Martello, Kinverson i Henders uwijali się ostrożnie w takielunku, przywiązując się, aby nie wypaść za burtę. Pozostali ciągnęli liny, podczas gdy Delagard wściekle wykrzykiwał rozkazy. Lawler pracował z innymi; koniec zwolnienia lekarskiego, nie w czasie takiej zawieruchy jak ta.

Niebo było czarne. Morze jeszcze czarniejsze — wszędzie, gdzie nie było grzebieni białej piany lub kiedy mamuciej wielkości fala wznosiła się obok nich jak gigantyczna ściana z zielonego szkła. Okręt wbijał się w nią, spychany w dół, zamiast wznosić się, jak powinien, zapadał dziobem w ciemne, gładkie zagłębienia, przechylał się, gdy większa fala cofała się na zawietrzną ze straszliwym, ssącym dźwiękiem, a potem znowu uderzał, wzbijając kaskady wody spadające na pokład. Magnetron był bezużyteczny: wiatry wiały z przedziwnych kierunków, zderzały się, otaczały ich wzburzoną wodą, która biła w nich ze wszystkich stron, tak że nie można się było nad nią wznieść. Pouszczelniali wszystko wcześniej, poznosili pod pokład wszystkie ruchome przedmioty, ale łomoczące fale odnajdywały wszystko, co zostało: wiadro, stołek, oszczep, beczkę, i popychało je z hukiem, w podskokach przez pokład, dopóki nie zniknęły za burtą. Dziób okrętu zanurzał się, podnosił i znów zanurzał. Ktoś wymiotował. Ktoś piszczał ze strachu. Lawler zauważył jeden z pozostałych okrętów — nie miał pojęcia który, nie miał flagi — pochwycony niedaleko nich przez gwałtowny wir wznoszący się nad nimi, jakby miał zamiar spaść na ich pokład, to znów znikający za ścianą fal, jakby ściągany już na dno.

— Maszty! — krzyknął ktoś. — Puszczają! Na dół! Na dół!

Jednak maszty trzymały się mocno, pewnie, choć wydawało się, że wyskoczą z gniazd i zostaną wyrzucone do morza. Ich gwałtowne drgania wstrząsały całym okrętem. Lawler zdał sobie sprawę z tego, że trzyma kogoś — to była Pilya — a kiedy mijała ich Lis Niklaus, porwana przez wiatr, oboje chwycili ją i przyciągnęli jak rybę na wędce. Lawler w każdej chwili oczekiwał deszczu i martwiło go to, że przy tak silnym wietrze nie będą mogli ustawić pojemników, aby nałapać dobrej, słodkiej, świeżej wody. Jednak wiatr nie przynosił ani kropli deszczu. Spojrzawszy raz za burtę, w blasku morskiej piany Lawler zobaczył morze pełne małych, migoczących, nieruchomych oczu. Wyobraźnia? Halucynacja? Nie sądził. Łby drakkenów, oto co to takiego: armia, legion; długie paskudne pyski sterczące wszędzie z wody. Miriady ostrych zębów czekających na moment, gdy „Królowa Hydros” przewróci się, a jej trzynaścioro pasażerów wpadnie do wody.

Wicher dął, dął i dął bez końca, lecz okręt trwał, trwał i trwał. Stracili poczucie czasu. Nie było nocy, nie było dnia; był tylko wiatr. Onyos Felk obliczył później, że trwało to prawie trzy dni — może miał rację. Sztorm ustał równie szybko, jak się zaczął; złowrogi wicher zmienił się w czystą, jasną siłę, która omiatała wszystko i cięła jak nóż; a potem, jakby na jakiś sekretny znak, ucichł w jednej chwili i cisza powróciła gwałtownie, jak uderzenie gromu.

Oszołomiony Lawler szedł powoli wzdłuż ociekającego pokładu, pośród tej dziwnej nowej ciszy. Pokład pokrywały kawałki glonów, fragmenty meduz, gniewnie podskakujące stworzenia, rozmaite morskie szczątki wyrzucone przez fale. Ręce otarte od lin bolały go, przypominając ból spowodowany przez tamtą żywą sieć. W milczeniu dokonał przeglądu: oto Pilya, tam Gharkid, tam ojciec Quillan, a tam Delagard. Tharp, Golghoz, Felk, Niklaus. Martello? Tak, na górze. Dann Henders? Tak.

Sundira?

Nie widział jej. Potem zobaczył i pożałował tego; stała przy fokmaszcie, zupełnie przemoczona, z ubraniem przylepionym do skóry tak, że równie dobrze mogła nie mieć na sobie niczego, a przy niej był Kinverson. Oglądali jakieś stworzenie z głębin, które on znalazł i pokazywał jej — rodzaj węża morskiego, długi, obwisły, komiczny stwór o szerokiej, lecz nieszkodliwie wyglądającej paszczy i rzędzie okrągłych, zielonych plamek biegnących wzdłuż wiotkiego żółtego tułowia, które nadawały mu zabawny wygląd. Śmiali się. Kinverson potrząsał stworzeniem w stronę Sundiry, prawie przytykając je do jej twarzy, a ona zanosiła się śmiechem i odsuwała je na bok. Kinverson trzymał stworzenie za ogon i patrzył, jak się wije, a Sundira gładziła ręką ciało węża, jak gdyby pieszcząc i pocieszając; później on wrzucił je z powrotem do morza. Potem objął ją ramieniem i odeszli razem.

Byli zżyci ze sobą. Swobodni, weseli, niepokojąco bliscy.

Lawler odwrócił się. Delagard szedł w jego stronę.

— Widziałeś Daga? — zawołał. Lawler wskazał ręką.

— O tam.

Radiooperator siedział rozmemłany jak kupa szmat przy nadburciu rufy, potrząsając głową, jakby nie mógł uwierzyć, że przetrwał.

Delagard odgarnął pasma ociekających wodą włosów z oczu i rozejrzał się.

— Dag! Dag! Dawaj ten swój pieprzony róg, szybko! Straciliśmy całą przeklętą flotę!

Przerażony Lawler odwrócił się i rozejrzał po spokojnych wodach. Delagard miał rację. W polu widzenia nie było ani jednego okrętu. „Królowa Hydros” została całkiem sama na wodzie.

— Czy sądzisz, że zatonęły? — zapytał właściciela statku.

— Lepiej się pomódlmy — powiedział Delagard.

Jednak okręty wcale nie zatonęły. Były po prostu poza zasięgiem ich wzroku. Gdy Tharp wywołał je, jeden po drugim nawiązały kontakt radiowy. Sztorm porozrzucał je jak wątłe słomki, ciskając tu i tam na dużym obszarze morza; ale były wszystkie. „Królowa Hydros” utrzymała kurs, a pozostałe dołączyły do niej. Przed zapadnięciem nocy cała flota była w komplecie. Aby uczcić ich szczęśliwe ocalenie, Delagard kazał otworzyć ostatnią butelkę brandy z zapasów Gospo Struvina. Ojciec Quillan stanął na mostku i odmówił krótką modlitwę dziękczynną. Lawler odkrył, ku swemu własnemu zdziwieniu, że powtarza słowa modlitwy.

6

Cokolwiek łączyło Kinversona i Sundirę, zdawało się nie wykluczać tego, co powstawało pomiędzy Sundirą a Lawlerem. Lawler nie rozumiał żadnego z tych związków, ani Sundiry z Kinversonem, ani swojego własnego z Sundirą; był jednak dostatecznie mądry w tych sprawach, aby wiedzieć, że najpewniejszym sposobem zabicia tego typu związku jest próbować go zrozumieć. Musiał po prostu przyjmować sprawy takimi, jakimi były.

Jedno szybko stało się jasne. Kinversona nie obchodziło, że Sundirą zadaje się z Lawlerem. Najwidoczniej był zupełnie pozbawiony zaborczości seksualnej. Wydawało się, że seks był dla niego jak oddychanie: robił to i nie zastanawiał się na tym. Z każdą, jaka znalazła się pod ręką, tak często, jak domagało się tego ciało; czysto naturalna funkcja, automatyczna, mechaniczna. I oczekiwał, że inni będą traktować seks w ten sam sposób.

Kiedy Kinverson skaleczył się w ramię i przyszedł do Lawlera, aby ten oczyścił je i zabandażował, powiedział w trakcie zabiegu:

— A więc i ty pieprzysz teraz Sundirę, doktorze? Lawler mocniej docisnął bandaż.

— Nie widzę powodu, dlaczego miałbym odpowiadać na to pytanie. To nie twoja sprawa.

— To prawda. No tak, oczywiście pieprzysz ją. To wspaniała kobieta. Zbyt bystra dla mnie, ale mnie to nie przeszkadza. Nie przeszkadza mi również to, co z nią robisz.

— To bardzo ładnie z twojej strony — powiedział Lawler.

— Oczywiście, mam nadzieję, że ty myślisz tak samo.

— Co przez to rozumiesz?

— To znaczy, że coś mogło pozostać między mną a Sun-dirą — powiedział Kinverson. — Mam nadzieję, że zdajesz sobie z tego sprawę.

Lawler obrzucił go długim, ostrym spojrzeniem.

— Ona jest dorosła. Może robić, co chce, z kim chce i kiedy chce.

— Dobrze. Ten okręt to małe miejsce. Nie potrzeba nam tu zamieszania z powodu kobiety.

Ze wzrastającą irytacją Lawler powiedział:

— Rób, co uważasz, a ja będę robił to, co ja uważam, i nie rozmawiajmy już o tym. Mówisz o niej jak o sprzęcie, którego obaj chcemy używać.

— O taak — powiedział Kinverson. — Cholernie pięknym sprzęcie.


Kilka dni później Lawler zawędrował do kuchni i zastał tam Kinversona z Lis Niklaus; oboje chichotali, mruczeli i mocowali się jak Skrzelowcy podczas rui. Lis mrugnęła do niego i zaśmiała się ochryple zza ramienia Kinversona.

— Halo, doktorze! — zawołała pijackim głosem. Lawler spojrzał na nią zaskoczony i szybko wyszedł.

Kuchnia z całą pewnością nie była odosobnionym miejscem; najwyraźniej Kinverson nie przejmował się zbytnio tym, że Sundira — albo Delagard, jeśli o tym mowa — mogą odkryć, że kręci na boku z Lis. Kinverson był przynajmniej konsekwentny, pomyślał Lawler. Nie obchodziło go. Nic. I nikt.

Kilkakrotnie w ciągu tygodnia, który nastąpił po sztormie, Lawler i Sundira znaleźli chwilę czasu na randkę w ładowni. Jego ciało, którego ognie tak długo pozostawały wygaszone, szybko uczyło się na nowo pożądania. Tymczasem ona nie dawała ponieść się namiętności, przynajmniej tak widział to Lawler, chyba że zwinną, sprawną, entuzjastyczą, lecz prawie bezosobową fizyczną przyjemność uznać za namiętność. Kiedyś, jako młody człowiek, mógł mylić te dwie rzeczy, teraz już nie.

Nigdy nie rozmawiali ze sobą, gdy się kochali, a kiedy później leżeli razem, powracając do normalności, na mocy niepisanego porozumienia ograniczali konwersację do najlżejszych tematów. Nowe zasady przyjęły się bardzo prędko. Lawler od początku świetnie ją rozumiał; najwyraźniej bawiło ją to, co działo się między nimi, i równie wyraźnie widać było, że nie życzy sobie żadnego poważniejszego związku. Gdy Lawler spotykał ją na pokładzie, rozmawiali w ten sam niezobowiązujący sposób. — Ładna pogoda — mówili. Albo: — Jaki dziwny kolor ma tutaj morze.

On mógł powiedzieć:

— Zastanawiam się, jak szybko dotrzemy na Grayvard. A ona:

— Zauważyłeś, że już nie kaszlę?

— Czy nie sądzisz, że ta czerwona ryba, którą jedliśmy na kolację była wspaniała? — pytał.

— Spójrz, czy to nie nurek przepływa obok nas? — zachwycała się ona.

Wszystko bardzo uprzejme, przyjemne, kontrolowane. Nigdy nie wyznał:

— Nie czułem się tak dobrze od miliona lat, Sundiro. A ona nigdy nie powiedziała:

— Nie mogę doczekać się, kiedy znów będziemy mogli się spotkać, Val.

On nigdy nie powiedział:

— Oboje należymy do tego samego gatunku, ludzi nie przystosowanych.

Ona nigdy nie wyjaśniła mu:

— Nieustannie wędruję od wyspy do wyspy, ponieważ zawsze szukałam czegoś więcej, gdziekolwiek byłam.

Zamiast poznawać ją lepiej teraz, kiedy byli kochankami, zauważył, że stawała się coraz bardziej odległa i tajemnicza. Lawler nie spodziewał się tego. Pragnął czegoś więcej. Nie wiedział jednak, jak mógłby to zdobyć, jeśli ona tego nie chciała.

Wydawało się, że chce go trzymać na dystans i brać od niego nie więcej, niż już brała od Kinversona. Jeżeli nie mylił się co do jej intencji, nie pragnęła żadnego bliższego związku. Lawler jeszcze nigdy nie spotkał takiej kobiety, tak obojętnej na trwałość, ciągłość, pokrewieństwo dusz; kobiety, która wydawała się brać rzeczy takimi, jakimi są, i nie przejmować się tym, co było przedtem lub może nastąpić potem. Nagle zdał sobie sprawę z tego, że znał już kogoś takiego.

To nie była kobieta. To był on sam. On sprzed lat, Lawler z wyspy Sorve, przeskakujący od kochanki do kochanki, nie myślący o niczym prócz chwili obecnej. Jednak teraz był inny. A przynajmniej taką miał nadzieję.


W nocy Lawler usłyszał stłumione krzyki i uderzenia dochodzące z sąsiedniej kabiny. Delagard i Lis kłócili się. Bynajmniej nie pierwszy raz; lecz tym razem głośniej i gwałtowniej niż dotychczas.

Wczesnym rankiem, kiedy Lawler zszedł do kuchni na śniadanie, Lis stała skulona nad kuchenką i odwracała głowę. Z boku jej twarz wyglądała na opuchniętą, a kiedy się odwróciła, Lawler zobaczył żółty siniak wzdłuż kości policzkowej i nad okiem. Wargę miała pękniętą i obrzmiałą.

— Chcesz, abym dał ci coś na to? — zapytał Lawler.

— Przeżyję.

— Słyszałem hałas ubiegłej nocy. Co za świństwo.

— Spadłam z koi, oto co się stało.

— I tłukłaś się po kabinie przez pięć czy dziesięć minut, krzycząc i przeklinając? A Nid, kiedy cię podniósł, też poczuł, że musi sobie pokrzyczeć i poprzeklinać? Skończ z tym, Lis.

Obrzuciła go chłodnym, ponurym spojrzeniem. Wydawała się bliska płaczu. Jeszcze nigdy nie widział twardej, dzielnej Lis na krawędzi załamania.

— Niech śniadanie poczeka kilka minut — powiedział cicho. — Oczyszczę to rozcięcie i dam ci coś, od czego zejdzie ten siniak.

— Jestem do tego przyzwyczajona, doktorze.

— Często cię bije?

— Dość często.

— Nikt już nikogo nie bije, Lis. Tak postępowano w czasach jaskiniowców.

— Powiedz to Nidowi.

— Chcesz? Zrobię to.

W jej oczach pojawił się błysk strachu.

— Nie! Na rany Chrystusa, nie mów ani słowa, doktorze! On mnie zabije.

— Bardzo się go boisz, prawda?

— A ty nie?

Lawler powiedział ze zdziwieniem:

— Nie. Dlaczego miałbym się bać?

— No tak, może ty nie, ale to ty. l tak miałam szczęście. Zrobiłam coś, co mu się nie podobało, dowiedział się i przyjął to o wiele gorzej, niż oczekiwałam. Nauczyło mnie to kilku rzeczy. Nid to brutalny człowiek. Ostatniej nocy myślałam, że mnie zamorduje.

— Następnym razem zawołaj mnie lub postukaj w ścianę kabiny.

— Nie będzie następnego razu. Mam zamiar poprawić się od dzisiaj. Mówię poważnie.

— Aż tak bardzo się go boisz?

— Kocham go, doktorze. Czy możesz w to uwierzyć? Kocham tego drania. Jeśli nie chce, żebym pieprzyła się na boku, to nie będę. Bardzo mi na nim zależy.

— Mimo to, że cię bije.

— To świadczy, jak mu na mnie zależy.

— Chyba nie mówisz poważnie, Lis.

— Tak. Tak. Potrząsnął głową.

— Jezu. Tłucze cię na kwaśne jabłko, a ty mi mówisz, że to dlatego, że tak bardzo cię kocha.

— Ty nie rozumiesz tych spraw, doktorze — powiedziała Lis. — Nigdy nie rozumiałeś. Nie mogłeś.

Lawler przez chwilę patrzył na nią ze zdumieniem, próbując pojąć, o czym mówiła. W tej chwili była dla niego kimś równie obcym jak Skrzelowiec.

— Chyba nie — powiedział.


Po burzy morze uspokoiło się na jakiś czas, nie było ciche, ale też nie wzburzone. Napotkali kolejną strefę gęstą od splątanych wodorostów, jednakże tym razem nie była ona tak zbita jak poprzednio i udało się im przedrzeć, nie używając śmiertelnego afrodyzjaka dr. Nikitina. Trochę dalej znajdowało się miejsce, gdzie dryfowały ciasno upakowane kępy tajemniczych, cienkich, żółto-zielonych glonów. Wyskakiwały jak garby na powierzchnię morza, kiedy okręt przepływał obok, i z ciemnych, drgających pęcherzyków, zwisających na krótkich, kolczastych łodygach, emitowały piskliwe dźwięki:

— Wracajcie — wydawały się mówić — wracajcie, wracajcie, wracajcie.

To były denerwujące i nużące odgłosy. Najwyraźniej nie było to szczęśliwe miejsce. Jednak niebawem te długie, dziwne glony zniknęły, chociaż jeszcze przez dzień lub dwa słyszało się w oddali ich melancholijny pomruk, od czasu do czasu przynoszony przez podmuchy wiatru.

Następnego dnia pojawiła się kolejna nieznana forma życia: gigantyczne, tworzące kolonie stworzenia, cała ich populacja, setki, a może tysiące różnych gatunków organizmów zawieszonych na jednym ogromnym pływaku niemal dorównującym rozmiarami platformom lub jamochłonom. Jego mięsiste, przezroczyste ciało prześwitywało przez wodę jak ledwie zanurzona wyspa; gdy podpłynęli bliżej, ujrzeli niezliczone składniki stworzenia, drgające, turkoczące i zajęte swoimi indywidualnymi obowiązkami. Jedne wiosłowały, inne łowiły ryby, a małe trzepoczące organizmy rozmieszczone wokół krawędzi pełniły rolę stabilizatorów dla całego obszernego organizmu sunącego dostojnie poprzez morze.

Kiedy okręt podpłynął bliżej, stworzenie wypuściło kilka tuzinów przezroczystych rurowatych tworów, które wznosiły się na wysokość kilku metrów jak grube, lśniące kominy ponad powierzchnią morza.

— Co to takiego, jak sądzisz? — zapytał ojciec Quillan.

— Aparat wzrokowy? — zasugerował Lawler. — Swego rodzaju peryskop?

— Patrz, coś się z nich wydobywa…

— Uwaga! — krzyknął z góry Kinverson. — Strzela do nas!

Lawler powalił duchownego na pokład dokładnie w chwili, gdy kula jakiejś kleistej, czerwonawej substancji przeleciała ze świstem obok nich. Kula upadła na śródokręciu, dwa lub trzy metry za nimi. Wyglądała jak duże, pomarańczowe łajno, bezkształtne i drgające. Zaczynała wypuszczać łodygę. Pół tuzina takich pocisków wylądowało w innych punktach pokładu, a z każdą chwilą przybywały nowe.

— Kurwa! Kurwa! Kurwa! — ryczał Delagard, miotając się dokoła. — To świństwo pali nam pokład. Wiadra i łopaty! Halsować! Halsować! Felk! Wydostań nas z tego piekła, do cholery!

Pokład skwierczał i dymił w miejscach, gdzie wgryzały się weń kule. Felk, przy sterze, starał się wyprowadzić j okręt ze strefy ostrzału, wykonując gwałtowne uniki. Pod jego ochrypłymi rozkazami wachta przeciągała liny, obracała reje, stawiała żagle. Lawler, Quillan i Lis Niklaus biegali po pokładzie, zgarniając łopatami miękkie korodujące pociski i wyrzucając je za burtę. W miejscach, gdzie kwaśne grudy dotykały jasnożółtego drewna pokładu, pozostawały ciemne ślady spalenizny. Kolonialny twór, choć znajdujący się już w znacznej odległości, z metodyczną, bezmyślną wrogością nadal wyrzucał w kierunku okrętu swoje pociski, mimo iż nieszkodliwe spadały teraz do wody, wzbijając obłoczki pary, po czym z sykiem znikały w głębinach.

Wypalone ślady na pokładzie były zbyt głębokie, aby można je było usunąć. Lawler podejrzewał, że te lepkie pociski, gdyby ich natychmiast nie zmieciono za burtę, przepaliłyby okręt na wylot, pokład po pokładzie, aż do dna kadłuba.

Następnego ranka Gharkid zauważył w oddali na ster-burcie szarą chmurę brzęczących kształtów.

— Śluzica w godowym szale. Delagard zaklął i rozkazał zmienić kurs.

— Nie — powiedział Kinverson. — To nic nie da. Nie ma czasu na manewr. Opuścić żagle.

— Co?

— Ściągnij je na dół, inaczej posłużą jako sieci, kiedy wpadnie na nas ta chmura. A wtedy znajdziemy się po szyje w śluzicy.

Klnąc wściekle, Delagard rozkazał ściągnąć żagle. Wkrótce „Królowa Hydros” dryfowała z nagimi masztami, sterczącymi w ciężkie białe niebo. A potem nadciągnęły śluzice.

Brzydkie, skrzydlate robaki o szczeciniastym tułowiu, oszalałe od chuci, nadlatywały milionami od nawietrzej. To było istne morze śluzicy; przez zderzające się ciała trudno było dostrzec wodę. Jak fale przypływu wzbijały się w powietrze — na czele samice, a ich niezliczone ilości prze słaniały słońce. Z furią tłukły lśniącymi, ukośnymi skrzydełkami; rozpaczliwie unosiły zadarte nosy; parły do przodu całymi oszalałymi plutonami. A tuż za nimi leciały samce.

To, że na ich drodze stały okręty, nie miało żadnego znaczenia. Były jedynie drobną przeszkodą dla śluzicy w gorączce. Tak samo jak góry. Śluzice miały genetycznie zaprogramowany kurs i podążały nim ślepo, niepowstrzymanie. Jeśli miało to oznaczać, że roztrzaskają sobie łby o burtę „Królowej Hydros”, niechaj tak będzie. Jeśli miało to oznaczać, że przelecą kilka metrów nad pokładem i uderzą w podstawę masztu lub drzwi nadbudówki, niechaj tak będzie. Niech tak będzie. Niech tak będzie. Kiedy armada śluzicy dotarła do pokładu, nie było na nim nikogo. Lawler wiedział już, co oznacza zderzenie z młodą śluzicą. Dorosła, ogarnięta godowym szałem, zapewne podróżowała z dziesięciokrotnie większą szybkością, więc spotkanie z nią prawdopodobnie skończyłoby się śmiercią. Muśnięcie ostrym końcem skrzydła przecięłoby skórę do kości. Ognista szczecina pozostawiłaby krwawy ślad.

Jedyne, co można było zrobić, to ukryć się i czekać, czekać, czekać. Wszyscy schronili się pod pokładem. Długie godziny powietrze wypełnione było brzęczeniem przelatujących ryb, przerywanym niesamowitymi jękami oraz odgłosami silnych i gwałtownych uderzeń.

Wreszcie zapadła cisza. Lawler i kilku innych ostrożnie wyszli na pokład.

Powietrze było czyste. Stado poleciało dalej. Jednak wszędzie leżały martwe i półmartwe śluzice, jak robactwo pokrywając stertami pokład wszędzie, gdzie jego konstrukcja utworzyła przeszkodę w ich locie. Chociaż porozbijane, niektóre miały w sobie jeszcze dość życia, aby syczeć, szczypać i próbować uderzać w twarze sprzątającej załogi. Pozbycie się ich zajęło cały dzień.

Po śluzicach nadciągnęła ciemna chmura, która obiecywała deszcz, a zrzuciła jedynie warstwę szlamu: migrującą powietrzem masę jakichś drobnych cuchnących mikroorganizmów, które opadły okręt prawie nieskończonymi ilościami, pozostawiając warstwę lepkiej brązowej substancji na żaglach, takieiunku, masztach i każdym milimetrze pokładu. Oczyszczenie tego zajęło trzy dni. A potem były jeszcze taranorożce i Kinverson znowu siedział na pokładzie, waląc w swój bęben, aby je odstraszyć.

A po taranorożcach…

Lawler zaczynał myśleć o tym wielkim planetarnym morzu jak o upartej, nieubłaganie wrogiej sile, która niezmordowanie zsyłała na nich jedną plagę po drugiej w gniewnej reakcji na ich obecność na jej szerokim łonie. Wydawało się, że podróżnicy wywoływali swędzenie oceanu, a on się w ten sposób drapał. Niektóre drapnięcia były dość mocne. Lawler zastanawiał się, czy podróżnicy zdołają przetrwać wystarczająco długo, aby dotrzeć do Grayvard.


Nareszcie nadszedł błogosławiony dzień ulewnego deszczu. Zmył szlam mikroorganizmów i smród pozostawiony przez zdechłe śluzice, pozwolił im napełnić beczki słodką wodą dokładnie wtedy, gdy sytuacja stawała się krytyczna. W ślad za deszczem pojawiła się ławica nurków, które figlowały wesoło i beztrosko płynąc z okrętem, pluskając się w pianie jak eleganccy tancerze witający turystów w rodzinnym kraju. Gdy tylko nurki zniknęły z pola widzenia, przydryfował w pobliże kolejny, a może ten sam, kolonialny potwór miotający kule łajna, który znów zbombardował okręt wilgotnymi pociskami zapalającymi. Wyglądało to tak, jakby ocean poniewczasie zorientował się, że zsyłając deszcz, a potem nurki ukazał podróżnikom zbyt przyjazną twarz i chciał im przypomnieć o swej prawdziwej naturze.

Potem przez jakiś czas znowu panował spokój. Wiały pomyślne wiatry, morskie stwory zaprzestały nieustannych ataków. Sześć okrętów spokojnie płynęło naprzód ku swemu celowi. Ich ślady, długie i proste, rozchodziły się za nimi jak szerokie autostrady w pustkę, którą już przemierzyły.

Pewnego idealnie spokojnego ranka — morze prawie bez fal, jednostajna bryza, rozmigotane niebo, śliczny, błękitno-zielony kształt Sunrise widzialny tuż nad horyzontem i jeden z księżyców nadal w polu widzenia — Lawler wyszedł na pokład i natknął się na naradę na mostku. Brali w niej udział: Delagard, Kinverson, Onyos Felk i Leo Martello. Po chwili Lawler zauważył ojca Quillana, na poły schowanego za masywnym Kinversonem.

Delagard trzymał lunetę. Przeglądał widnokrąg i opowiadał o czymś pozostałym, którzy pokazywali, patrzyli, komentowali.

Lawler wspiął się po drabinie.

— Coś się dzieje?

— Z pewnością tak — powiedział Delagard. — Brakuje jednego z naszych okrętów.

— Mówisz poważnie?

— Zobacz. — Delagard podał Lawlerowi lunetę. — Ładna noc. Raporty mówią, że między północą a świtem nie wydarzyło się nic niezwykłego. Policz okręty, które widzisz. Jeden, dwa, trzy, cztery.

Lawler przyłożył lunetę do oka. Jeden. Dwa. Trzy. Cztery.

— Którego brakuje?

Delagard tarmosił swoje gęste loki.

— Jeszcze nie jestem pewien. Nie mają wywieszonych flag. Gabe uważa, że to siostry zginęły. Oddzieliły się w nocy i ruszyły własnym kursem.

— To byłoby szaleństwo — powiedział Lawler. — Przecież nie mają pojęcia o prowadzeniu okrętu.

— Jak dotąd radziły sobie dobrze — wtrącił Leo Martello.

— Tylko dlatego, że podążały za konwojem. Lecz gdyby spróbowały wyruszyć samodzielnie…

— No, tak — powiedział Delagard. — To byłoby szaleństwo. Ale one są szalone. Cholerne suki, ani przez chwilę nie wahałbym się powiedzieć, że to do nich podobne…

Przerwał. Na schodkach poniżej rozległ się odgłos kroków.

— Dag, czy to ty? — zawołał Delagard. Lawlerowi wyjaśnił: — Wysłałem go na dół, aby nawiązał kontakt radiowy.

Z luku schodni wyłoniła się pomarszczona twarz Tharpa, a za nią jej właściciel.

— Brakuje „Złotego Słońca” — oznajmił Tharp.

— Siostry są na „Krzyżu Hydros” — powiedział Kinverson.

— Racja — powiedział gorzko Tharp. — Ale „Krzyż Hydros” odpowiedział, kiedy go przywołałem przed chwilą. Podobnie „Gwiazda”, „Trzy Księżyce”, „Bogini”. Żadnej odpowiedzi ze „Złotego Słońca”.

— Jesteś całkowicie pewien? Nie mogłeś nawiązać z nimi łączności? — zapytał Delagard. — Nie ma żadnego sposobu, żeby ich wywołać?

— Chcesz spróbować, to idź i spróbuj. Wywoływałem całą flotę. Odpowiedziały cztery okręty.

— Łącznie z siostrami? — nalegał Kinverson.

— Rozmawiałem osobiście z siostrą Hallą, w porządku? Lawler powiedział:

— Zapomniałem, kto płynie na „Złotym Słońcu”.

— Damis Saftelle — odpowiedział Leo Martello.

— Damis nigdy nie odpłynąłby na własną rękę. On nie jest taki.

— Nie — powiedział Delagard, patrząc podejrzliwie i nieufnie. — On nie jest taki, prawda, doktorze?


Przez cały dzień Tharp próbował złapać „Złote Słońce”. Radiooperatorzy próbowali również.

Cisza na paśmie „Złotego Słońca”. Cisza. Cisza. Cisza.

— Okręty tak po prostu nie znikają w ciemnościach — powiedział Delagard, gwałtownie przemierzając pokład.

— Jednak ten najwidoczniej zniknął — powiedziała Lis Niklaus.

— Zamknij ten swój pieprzony pysk!

— Och, to miłe, Nid, bardzo miłe.

— Zamknij go albo zrobię to za ciebie!

— To nic nie da — powiedział Lawler. Odwrócił się do Delagarda. — Czy nigdy dotąd nie straciłeś okrętu w ten sposób? Żeby tak zniknął cicho, bez S.O.S. ani niczego innego?

— Nigdy nie straciłem okrętu. Kropka.

— Gdyby były kłopoty, wzywaliby pomocy przez radio, prawda?

— Gdyby mogli — wtrącił Kinverson.

— Co to znaczy? — zapytał Delagard.

— Załóżmy, że cała zgraja takich sieciowatych potworów wczołgała się na pokład w nocy. Wachta zmienia się

O trzeciej nad ranem, ludzie schodzą z olinowania, wachta spod pokładu wchodzi na górę, wszyscy dostają się w sieci i zostają wciągnięci za burtę, i w ten sposób połowa załogi znika. W czasie tej masakry Damis lub ktoś inny schodzi ze sterówki, aby zobaczyć, co się dzieje, i sieci dostają także jego. A potem resztę jednego po drugim…

— Gospo wrzeszczał jak opętany, kiedy porwała go sieć — zauważyła Pilya Braun. — Myślicie, że cała załoga wpadnie w sieci i pozwoli wyciągnąć się za burtę, przy czym nikt nie narobi hałasu, który ostrzegłby pozostałych?

— No więc, to nie były sieci — powiedział Kinverson. — Coś innego wdrapało się na pokład. A może to były sieci plus coś innego. I wszyscy zginęli.

— A potem pojawił się jamochłon i połknął okręt? — zapytał Delagard. — Gdzie, do cholery, jest okręt? Cała załoga mogła zginąć, ale co się stało z okrętem?

— Okręt pod żaglami mógł zdryfować i oddalić się w ciągu kilku godzin, nawet przy spokojnym morzu — zauważył Onyos Felk. — Dziesięć, piętnaście, dwadzieścia kilometrów, kto wie? l płynie dalej. Nie odnajdziemy go, nawet gdybyśmy szukali przez milion lat.

— A może zatonął — powiedziała Neyana Golghoz. — Coś podpłynęło pod niego i wywierciło w nim dziurę, a okręt poszedł prosto na dno.

— Nie wysyłając sygnału — dziwił się Delagard. — Okręty nie toną w ciągu dwóch minut. Ktoś zdążyłby włączyć radio.

— Czy ja wiem? — powiedziała Neyana. — Powiedzmy, że pięćdziesiąt stworów przypłynęło i wywierciło dziury. Był pełen dziur. I poszedł na dno szybciej, niż ty możesz pierdnąć. Zanurzył się, ot tak, ani chwili na zrobienie czegokolwiek. Nie wiem. To tylko sugestia.

— Kto był na pokładzie „Złotego Słońca”? — zapytał Lawler.

Delagard policzył na palcach.

— Damis z Daną i ich mały chłopiec. Sidero Volkin. Sweynerowie. To sześcioro.

Każde imię spadało jak topór. Lawler pomyślał o zgarbionym starym wytwórcy narzędzi i jego przygarbionej, starej żonie. Jak zwinne były ręce Sweynera, jak biegle wykorzystywały niewielką ilość materiałów dostępnych na Hydros. Volkin, cieśla okrętowy, twardy i pracowity. Damis. Dana.

— Kto jeszcze?

— Niech pomyślę. Gdzieś mam listę, ale niech pomyślę. Hainowie? Nie, oni są z Yanezem na „Trzech Księżycach”. Ale Freddo Wong był tam i jego żona — jak ona ma na imię, do diabła…

— Lucia — powiedziała Lis.

— Tak, Lucia. Freddo i Lucia Wong, i ta dziewczyna Berylda, ta z kucykami, l chyba młodszy brat Martina Yaneza. Tak. Tak.

— Jose — powiedział ktoś.

— Tak, Josc.

Lawler poczuł ukłucie bólu. Ten bystry, jasnooki chłopiec. Przyszły lekarz, który pewnego dnia miał przejąć od niego obowiązki uzdrowiciela.

Usłyszał głos mówiący:

— W porządku, to dziesięć. Ilu ich tam było na pokładzie? Czternastu? Więc musimy znaleźć jeszcze czterech.

Ludzie zaczęli podawać imiona. Po tylu tygodniach od chwili opuszczenia Sorve trudno było przypomnieć sobie, kto był na którym okręcie. Jednak wszyscy zgodnie twierdzili, że na pokładzie „Złotego Słońca” było czternaście osób.

Czternaście śmierci, pomyślał Lawler oszołomiony ogromem straty. Odczuł ją boleśnie. Była jego osobistą stratą. Ci ludzie dzielili jego życie, jego przeszłość. Odeszli. Odeszli bez ostrzeżenia, na zawsze. Prawie jedna piąta społeczności zginęła w jednej chwili. Na wyspie Sorve, jeśli mieli zły rok, zdarzały się dwa lub trzy zgony. Najczęściej nie było żadnego, a teraz czternaście naraz. Zaginięcie „Złotego Słońca” wytworzyło poszarpaną dziurę w tkance społeczności. Czy jednak ta społeczność nie była już rozproszona? Czy kiedykolwiek będą w stanie odbudować na Grayvard coś choćby podobnego do tego, co musieli pozostawić na Sorve?

Josc. Sawtelle'owie. Sweynerowie. Wongowie. Volkin. Berylda Cray. I czworo innych.

Lawler pozostawił ich wciąż dyskutujących na mostku i zszedł pod pokład. W chwilę po wejściu do kabiny miał w ręku flaszeczkę uśmierzychy. Osiem kropli, dziewięć, dziesięć, jedenaście. Powiedzmy tuzin, dobrze? Tak. Tak. Tuzin. Cóż, do diabła. Podwójna dawka: to powinno ukoić każdy ból.

— Val? — Głos Sundiry za drzwiami kabiny. — Dobrze się czujesz?

Wpuścił ją. Jej spojrzenie powędrowało do szklanki w jego ręce, a potem z powrotem do twarzy.

— Boże, naprawdę to przeżywasz, prawda?

— Jak utratę własnych palców.

— Czy dużo dla ciebie znaczyli?

— Niektórzy tak. — Uśmierzycha już działała. Poczuł, że ostrze bólu tępieje. Własny głos brzmiał głucho w jego uszach. — Inni byli tylko ludźmi, których znałem, częścią scenerii wyspy, starymi, znanymi twarzami. Jeden był moim uczniem.

— Josc Yanez.

— Znałaś go? Uśmiechnęła się smutno.

— Słodki chłopak. Kiedyś pływałam, a on podszedł i rozmawialiśmy przez chwilę. Głównie o tobie. Uwielbiał cię, Val. Nawet bardziej niż swojego brata, który był kapitanem statku. — Na jej twarzy pojawił się grymas. — Chyba jeszcze wszystko pogarszam zamiast naprawić.

— Nie… naprawdę…

Język mu zdrętwiał. Lawler wiedział, że wziął za dużą dawkę nalewki.

Sundira wyjęła mu szklankę z rąk i odstawiła na bok.

— Przykro mi — powiedziała. — Chciałam pomóc. Podejdź bliżej, chciał powiedzieć Lawler, ale jakoś nie mógł powiedzieć i nie powiedział. Mimo to wydawała się go rozumieć.


* * *

Przez dwa dni flota stała na kotwicy pośrodku pustki, A Delagard i Dag Tharp przeszukiwali wszystkie częstotliwości radiowe, starając się złapać „Złote Słońce”. Udało im się znaleźć radiooperatorów z pół tuzina wysp, okręt o nazwie „Imperatorka Sunrise”, kursujący jako prom po Morzu Lazurowym, pływającą stację górniczą pracującą gdzieś daleko na północy, istnienie której było całkowitą niespodzianką, maniła dla Delagarda. Ze „Złotego Słońca” Tharp nie pochwycił nawet szeptu.

— No dobrze — powiedział w końcu Delagard. — Jeśli są jeszcze na powierzchni, może znajdą sposób, aby się z nami skontaktować. Jeśli nie, to nie znajdą. Jednak nie możemy tutaj stać bez końca.

— Czy dowiemy się kiedyś, co się z nimi stało? — zapytała Pilya Braun.

— Pewnie nie — powiedział Lawler. — To wielki ocean pełen niebezpieczeństw, o jakich nie mamy pojęcia.

— Gdybyśmy je znali — powiedział Dann Henders — mielibyśmy większe szansę zabezpieczyć się na wypadek, gdyby nam przydarzyło się to samo.

— Kiedy to coś pojawi się tutaj, aby dostać nas — powiedział Lawler — dopiero wtedy dowiemy się, co to takiego. Nie wcześniej.

— A zatem miejmy nadzieję, że się nie dowiemy — powiedziała Pilya.

7

Pewnego dnia, wraz z gęstą mgłą i niespokojnym morzem, jakieś nieznane stworzenia w kształcie rombu z grubymi, mocno wypukłymi, zielonymi muszlami na grzbietach pojawiły się przy okręcie i towarzyszyły mu jakiś czas. Wyglądały jak pływające tankowce wyposażone w płetwy. Ich uzbrojone głowy były płaskie i pękate, o ostro zakończonych pyskach, oczach jak lodowate białe szpareczki i cofniętych szczękach, co nadawało im nieubłagany wyraz. Lawler przyglądał się im, stojąc przy nadburciu, gdy zjawił się przy nim Onyos Felk i zapytał:

— Czy mogę z tobą chwilę porozmawiać, doktorze?

Felk należał do Pierwszych Rodzin, podobnie jak Lawler, choć to nie miało żadnego znaczeni teraz, gdy społeczność Sorve wyruszyła na morze. Kartograf miał około pięćdziesięciu lat, był upartym, krótkonogim i grubokościstym człowieczkiem, który nigdy się nie ożenił. Przypuszczalnie wiedział dużo na temat geografii Hydros oraz jej mórz, i gdyby w minionych latach wszystko ułożyło się inaczej, z pewnością to on, a nie Nid Delagard, kontrolowałby stocznie na Sorve; lecz Felk miał reputację pechowca i często popełniał błędy.

— Nie czujesz się dobrze, Onyos? — zapytał Lawler.

— Ty też nie będziesz, kiedy usłyszysz, co mam do powiedzenia. Zejdźmy pod pokład.

W swojej kabinie w nadbudówce dziobowej Felk pokazał mu niewielką, zielonkawą mapę morską w kształcie globusa, chociaż o wiele mniej skomplikowaną od tej, napędzanej zegarem, która należała do Delagarda. Globus Felka musiał być nakręcany drewnianym kluczem, a położenie wysp należało ustawiać ręcznie za każdym razem od nowa; zabawka w porównaniu ze spektakularnym urządzeniem Delagarda. Po kilku chwilach ustawiania Felk wyciągnął mapę w stronę Lawlera i powiedział:

— W porządku. Patrz uważnie, tutaj. To jest Sorve, o tu. To jest Grayvard, tak daleko od niej na północny zachód. A to jest trasa naszej podróży.

Napisy na mapie były wytarte, spłowiałe i bardzo trudne do odcyfrowania. Wyspy znajdowały się tak blisko jedna drugiej, że Lawlerowi trudno było zrozumieć, co widzi, nawet w miejscach, gdzie był w stanie odczytać napisy. Podążył jednak za wskazującym palcem Felka na zachód, wokół globusa, i kiedy kartograf pokazywał od początku ich podróż, Lawler zaczął przekładać symbole na mapie na trasę ich podróży.

— Tutaj byliśmy, kiedy sieć porwała Struvina. Tu zobaczyliśmy Skrzelowców budujących nową wyspę. A teraz tutaj wkroczyliśmy na Morze Żółte, zaś w tym miejscu taranorożce zaatakowały nas pierwszy raz. Tutaj natknęliśmy się na tę wielką Falę, która zepchnęła nas nieco z kursu, o tak. Nadążasz za mną?

— Mów dalej.

— Tutaj jest Morze Zielone. Tuż za nim jest miejsce, gdzie rósł koral. Tutaj mijaliśmy te dwie wyspy, jedną Skrzelowców, a potem tę drugą, o której Delagard mówił, że to Thetopal. A to miejsce, gdzie wpadliśmy w trzydniowy sztorm, który rozproszył flotę. Śluzica roiła się tutaj. Tu straciliśmy „Złote Słońce”.

Gruby palec Felka znajdował się już daleko poza krzywizną globusa.

— Czy dostrzegasz coś dziwnego?

— Pokaż mi jeszcze raz Grayvard.

— Tutaj na górze. Na północny zachód od Sorve.

— Czy źle widzę, czy też może z powodu prądów morskich żeglujemy wprost na zachód, wzdłuż równika, zamiast na północ, w stronę Grayvard?

— My nie płyniemy na zachód — powiedział Felk. Lawler zmarszczył brwi.

— Nie?

— Mapa jest bardzo mała i trudno zobaczyć linie szerokości geograficznych, jeśli się nie jest do nich przyzwyczajonym. Jednak w rzeczywistości nie płyniemy na zachód, lecz oddalamy się na południowy zachód.

— Oddalamy się od Grayvard?

— Tak, oddalamy się od Grayvard.

— Jesteś tego absolutnie pewien?

W małych, czarnych oczach Felka pojawiła się przez moment ledwie powstrzymywana wściekłość. Sztucznie opanowanym głosem powiedział:

— Dla dobra dyskusji załóżmy, że znam się na odczytywaniu map, dobrze, doktorze? A kiedy wstaję rano i widzę, gdzie słońce wschodzi, pamiętam, gdzie zachodziło poprzedniego dnia i jeszcze poprzedniego, a także gdzie wschodziło przed tygodniem, i na podstawie tego umiem powiedzieć, przynajmniej w przybliżenia, czy płyniemy na północny zachód czy na południowy zachód, zgadza się?

— I przez cały ten czas płynęliśmy na południowy zachód?

— Nie. Wyruszyliśmy w prawidłowym, północno-zachodnim kierunku. Gdzieś koło wysp koralowych wyrównaliśmy, wracając na morza tropikalne i zaczęliśmy płynąć wprost na zachód, dokładnie wzdłuż równika, ale nie zdawałem sobie sprawy z tego, że zbaczamy, dopóki nie minęliśmy tych wysp. Ponieważ to wcale nie była Thetopal. Nie tylko dlatego, że Thetopal znajduje się teraz znacznie dalej w strefie umiarkowanej, w pobliżu Grayvard, ale ponadto jest okrągła. Ta wyspa, którą mijaliśmy, miała kształt półksiężyca, pamiętasz? W rzeczywistości była to Hygala. Jest tutaj, na dole.

— Praktycznie na równiku.

— Tak. Powinniśmy być daleko na północ od Hygali, gdybyśmy płynęli w kierunku Grayvard. Tymczasem była na północ od nas. A kiedy Delagard ponownie obliczył nasze położenie po tym, jak wichura roproszyła flotyllę, znowu ostro skręcił na południe. Jesteśmy teraz trochę poniżej równika. Można to rozpoznać po położeniu Krzyża, jeśli wie się cokolwiek o nocnym niebie. Myślę, że nie przyglądałeś się niebu, ale przynajmniej przez ostatni tydzień płyniemy z odchyleniem dokładnie dziewięćdziesięciu stopni od prawidłowego kursu. Czy chciałbyś zobaczyć, dokąd teraz zmierzamy? Czy już domyśliłeś się tego?

— Powiedz mi.

Felk powrócił do mapy.

— Oto miejsce, do którego właśnie żeglujemy. Nie widać tutaj żadnych wysp, prawda?

— Płyniemy na Morze Puste?

— Już na nim jesteśmy. Odkąd wyruszyliśmy, wyspy pokazywały się rzadko. Minęliśmy tylko dwie, dwie i pół, w czasie całej podróży, a po Hygali nie było żadnych. I nie będzie. Morze Puste jest puste, ponieważ prądy nie przynoszą w tę stronę żadnych wysp, Gybyśmy byli na kursie do Grayvard, bylibyśmy daleko na północ od równika i minęlibyśmy już cztery wyspy. Barinan, Sivalak, Muril, Thetopal. Jeden, dwa, trzy, cztery. Podczas gdy tutaj nie ma nie prócz Hygali.

Lawler oglądał ćwiartkę mapy, którą Felk odwróć ił w jego stronę. Zobaczył maleńki rogalik, który był Hygalą; na zachód i południe od niej widział tylko pustkę, pustkę i jeszcze raz pustkę, a potem, daleko po drugiej stronie globusa, ciemną plamę — to były Oblicza Wód.

— Czy sądzisz, że Delagard pomylił się, wytyczając nasz kurs?

— To ostatnia rzecz, jaka przyszła mi do głowy. Delagardowie prowadzili okręty na tej planecie od czasu, kiedy była ona karną kolonią. Wiesz o tym. Przypuszczenie, że skierował nas na południowy zachód zamiast na północny-zachód, jest równie prawdopodobne jak to, że podpisując się, zaczniesz pisać wspak.

Lawler przyłożył kciuki do skroni i mocno ścisnął.

— Na rany Chrystusa, dlaczego Nid miałby płynąć na Morze Puste?

— Sądziłem, że może zechcesz go o to zapytać.

— Ja?

— Czasami wydaje się, że darzy cię odrobiną szacunku — powiedział Felk. — Może odpowie ci szczerze. Może nie. Jednak nie ulega wątpliwości, że nic nie powie mnie, prawda? Prawda?


Kinverson pracowicie układał haczyki i sprzęt, przygotowując się do połowów, kiedy Lawler odnalazł go chwilę później tego ranka. Niechętnie podniósł oczy obserwując Lawlera z doskonałą obojętnością, jakiej Lawler mógłby oczekiwać po wyspie, toporze albo Skrzelowcu. Następnie wrócił do swojego zajęcia.

— No więc zboczyliśmy z kursu. Wiedziałem o tym. Co to ma wspólnego ze mną, doktorze?

— Wiedziałeś?

— Te wody nie wyglądają na wody północne.

— Wiedziałeś przez cały czas, że kierujemy się na Morze Puste? I nikomu o tym nie powiedziałeś?

— Wiem, że zboczyliśmy z kursu, ale nie muszę wiedzieć, że kierujemy się na Morze Puste.

— Felk mówi, że tak. Pokazał mi to na mapie.

— Felk nie zawsze ma rację, doktorze.

— Powiedzmy, że tym razem ma.

— No więc, płyniemy na Puste — powiedział spokojnie Kinverson. — l co z tego?

— Zamiast na Grayvard.

— I co z tego? — powtórzył Kinverson. Podniósł haczyk, podumał nad nim, ścisnął go zębami i wykręcił w drugą stronę.

To do niczego nie prowadzi.

— Nie obchodzi cię ani trochę, że płyniemy w złym kierunku?

— Nie. Dlaczego, do diabła, miałoby mnie obchodzić? Jedna śmierdząca wyspa jest zupełnie taka sama jak druga. Nie obchodzi mnie, gdzie w końcu zamieszkamy.

— Na Pustym Morzu nie ma żadnych wysp, Gabe.

— To będziemy mieszkać na okręcie. Co z tego? Całkiem dobrze mogę żyć na Morzu Pustym. Czy nie ma w nim ryb, doktorze? Mówi się, że nie ma ich tutaj wiele, ale pewnie są, jeśli jest tu woda. A jeśli gdzieś są ryby, to ja mogę tam żyć. Gdybym musiał, mieszkałbym nawet w mojej starej łódce.

— Więc dlaczego nie mieszkałeś w niej przez cały czas? — zapytał Lawler, zaczynając czuć złość.

— Ponieważ przypadkiem zamieszkałem na Sorve. Jednak równie łatwo mogłem mieszkać na mojej łodzi. Czy ty uważasz, że te wyspy są tak cholernie cudowne, doktorze? Przez cały czas depczesz po drewnianych deskach, żywisz się rybą i wodorostami, jest za gorąco, gdy świeci słońce, i za zimno, kiedy pada deszcz, i to jest życie. Przynajmniej nasze życie. Niewiele. Jest mi więc wszystko jedno, czy to Sorve, czy Salimil, czy kabina na „Królowej Hydros”, czy pieprzona łódka. Chcę po prostu mieć co jeść, kiedy jestem głodny, i położyć się, kiedy jestem zmęczony, oraz pozostać przy życiu aż do śmierci, czy to jasne?

Prawdopodobnie była to najdłuższa mowa, jaką Kinverson wygłosił kiedykolwiek w swoim życiu. Sam wydawał się zdziwiony tym, że powiedział tak dużo. Kiedy skończył, przez chwilę zimno patrzył na Lawlera z widocznym gniewem i irytacją. Potem wrócił do swoich haczyków i sprzętu.

Lawler powiedział:

— Nie przeszkadza ci, że nasz wielki wódz prowadzi nas na nieznane terytorium i nie trudzi się nawet, żeby nas o tym powiadomić?

— Nie. Nie przeszkadza mi. Nie przeszkadza mi nic oprócz ludzi, którzy przeszkadzają mi za bardzo. Przyjmuję każdy dzień, jaki jest. Zostaw mnie w spokoju, doktorze. Mam robotę?


* * *

— Chcesz teraz przeprowadzić te rozmowy? — spytał Dag Tharp. — Jesteś o godzinę za wcześnie, prawda?

— Być może. Czy to ma jakieś znaczenie?

— Jak sobie życzysz. — Ręce Tharpa poruszały się przy tarczach i pokrętłach. — Jeśli chcesz rozmawiać teraz, wywołamy ich wcześniej. Tylko nie zrzucaj winy na mnie, jeśli nie wszyscy będą gotowi.

— . Daj mi najpierw Bambera Cadrella.

— Zwykle rozmawiasz najpierw z „Gwiazdą”.

— Wiem. Dzisiaj wezwij Cadrella. Tharp popatrzył na niego ze zdumieniem.

— Co cię dziś ugryzło, doktorze?

— Kiedy usłyszysz, co mam do powiedzenia Cadrellowi, zobaczysz, co mnie ugryzło. Wezwij go, proszę.

— Dobrze. Dobrze. — Ze stołu, na którym stał sprzęt, rozległy się szumy i trzaski. — Ta przeklęta mgła — wymamrotał Tharp. — Cud, że sprzęt nie gnije. „Bogini”, zgłoś się. „Bogini”, zgłoś się. Tu „Królowa”. „Bogini”, „Bogini”, zgłoś się.

— „Królowa”, tu „Bogini”. — Chłopięcy, wysoki, piskliwy głos Barda, syna Nicko Thalheima, z pokładu „Bogini Sorve”.

— Powiedz mu, że chcę rozmawiać z Cadrellem — powiedział Lawler.

Tharp rzucił kilka słów do mikrofonu. Lawler nie dosłyszał dźwięcznej odpowiedzi.

— Co powiedział?

— Mówi, że Bamber jest przy sterze. Jego wachta kończy się za dwie godziny.

— Powiedz mu, aby natychmiast sprowadził Bambera na dół, do mikrofonu. Mam ważną sprawę.

Znowu szumy i trzaski. Chłopiec chyba sprzeciwiał się. Tharp powtórzył prośbę Lawlera i z drugiej strony zapadła cisza na około minutę.

Potem usłyszeli głos Bambera Cadrella.

— Co jest tak cholernie pilne, doktorze?

— Powiem ci, tylko odeślij chłopca.

— On jest moim radiooperatorem.

— Wspaniale. Nie chcę jednak, aby usłyszał to, co mam do powiedzenia.

— Jakieś problemy, doktorze?

— Czy on tam jeszcze jest?

— Odesłałem go. Co się dzieje?

— Zboczyliśmy z kursu o dziewięćdziesiąt stopni, jesteśmy na wodach równikowych i kierujemy się na południe, południowy zachód. Delagard prowadzi nas na Morze Puste. — Dag Tharp stojący obok Lawlera ze zdumienia wstrzymał oddech. — Czy zdajesz sobie z tego sprawę, Bamber?

Kolejne długie milczenie ze strony „Bogini Sorve”.

— Oczywiście, że tak, doktorze. Uważasz mnie za kiepskiego marynarza?

— Morze Puste, Bamber.

— W porządku. Słyszałem.

— Mieliśmy płynąć na Grayvard.

— Wiem o tym, doktorze.

— Czy twoim zdaniem to w porządku, że płyniemy w złym kierunku?

— Zakładam, że Delagard wie, co robi.

— Zakładasz?

— To jego okręty, ja tylko dla niego pracuję. Kiedy zaczęliśmy zbaczać na południe, domyśliłem się, że na północy muszą być jakieś kłopoty, może sztorm albo coś innego, co on chce ominąć. W jego posiadaniu są wszystkie dobre mapy, doktorze. My po prostu podążamy wyznaczonym przez niego kursem.

— Prosto na Morze Puste?

— Delagard nie jest szalony — powiedział Cadrell. — Niedługo zawrócimy na północ. Nie ma co do tego żadnych wątpliwości.

— Nie chciałeś zapytać go, skąd ta zmiana kursu?

— Powiedziałem ci: zakładam, że jest to uzasadnione. Zakładam, że on wie, co robi.

— Cholernie dużo zakładasz — powiedział Lawler.


Tharp podniósł wzrok znad radia. Jego oczy, zwykle schowane w pomarszczonych fałdach ciała, były błyszczące i wielkie ze zdziwienia.

— Morze Puste?

— Na to wygląda.

— Przecież to szaleństwo!

— Jednak nie. Na razie udawaj, że tego nie słyszałeś, dobrze, Dag? Daj mi teraz Martina Yaneza.

— Nie Stayvola? Zawsze rozmawiasz najpierw ze Stayvolem.

— Yaneza — powiedział Lawler, starając się wymazać z pamięci obraz uśmiechającego się do niego Josca.

Chwila manipulowania gałkami i przez piski zakłóceń usłyszeli głos radiooperatora „Trzech Księżyców” — była nim jedna z dziewcząt Haina, Lawler nie pamiętał która — a potem, chwilę później, głęboki, spokojny głos Martina Yaneza, mówiący:

— Nie mamy nic do zameldowania, doktorze, dzisiaj wszyscy zdrowi.

— To nie jest rutynowa kontrola medyczna — powiedział Lawler.

— A więc co? Czy mieliście jakieś wieści ze „Złotego Słońca”? — W głosie Yaneza pojawiło się nagłe podniecenie, zapał, nadzieja.

— Niestety, nie — cicho powiedział Lawler.

— Aha!

— Chciałem dowiedzieć się, co sądzisz o naszej zmianie kursu.

— Co masz na myśli?

— Nie wciskaj mi kitu, Martin. Proszę.

— Od kiedy to lekarz interesuje się nawigacją?

— Powiedziałem, nie wciskaj mi kitu.

— Jesteś teraz nawigatorem, doktorze?

— Jestem stroną zainteresowaną. Wszyscy jesteśmy. To również moje życie. O co chodzi, Martin? Czy siedzisz tak głęboko w kieszeni Delagarda, że mi nie powiesz?

— Mówisz, jakbyś był mocno rozgniewany — powiedział Yanez. — Zrobiliśmy obejście na południe. Co z tego?

— Dlaczego to zrobiliśmy?

— Powinieneś zapytać o to Delagarda.

— A ty pytałeś?

— Ja nie potrzebuję. Po prostu idę po wyznaczonym kursie. On skręca na południe i ja też skręcam na południe.

— Bamber powiedział mniej więcej to samo. Czy wy, chłopcy, jesteście marionetkami, że pozwalacie mu pociągać za sznurki, jak mu się podoba? Jezu, Martin, dlaczego my już nie płyniemy na Grayvard?

— Powiedziałem ci. Zapytaj Delagarda.

— Mam zamiar. Przedtem chciałem dowiedzieć się, co inni kapitanowie sądzą o tym, że płyniemy na Morze Puste.

— Czy to właśnie robimy? — zapytał Yanez jak zawsze spokojnym głosem. — Myślałem, że tylko zataczamy krótki łuk na południe, z przyczyn, o jakich Delagard nic nie mówi. O ile wiem, Grayvard jest w dalszym ciągu naszym ostatecznym celem.

— Naprawdę w to wierzysz?

— A jeśli powiem, że tak, czy mi uwierzysz?

— Chciałbym.

— To prawda, doktorze. Jak to, że kochałem mojego brata, przysięgam na Boga. Delagard nie powiedział ani słowa o zmianie, a ja nie pytałem, tak samo jak Bamber i Poilin. Zakładam, że siostry nie zdają sobie nawet sprawy, że zeszliśmy z kursu.

— Więc rozmawiałeś o tym z Cadrellem i Stayvolem?

— Oczywiście.

— Stayvol jest bardzo blisko z Delagardem. Niezbyt mu ufam. Co powiedział?

— Jest równie zdziwiony jak my.

— Naprawdę?

— Tak. A cóż to za różnica? Wszyscy płyniemy za Delagardem. Jeśli chcesz wiedzieć, co się dzieje, zapytaj jego. A jeśli ci powie, powiedz mi, doktorze.

— Obiecuję.


— Chcesz, żebym wezwał Stayvola? — zapytał Dag Tharp.

— Nie. Chyba go sobie podaruję. Tharp potarmosił skórę na szyi.

— Do diabła — powiedział. — Do diabła, do diabła.

Sądzisz, że to spisek? Kapitanowie knują coś i nic nam nie mówią?

— Wierzę Martinowi Yanezowi. Gdyby coś się działo, i Delagard mógłby dopuścić do tajemnicy Stayvola, ale na pewno nie tamtych dwóch.

— A Damis Sawtelle?

— Co z nim?

— Załóżmy, że gdy zauważył zmianę kursu, zapytał przez radio Delagarda, o co chodzi, a Delagard powiedział, że to nie jego pieprzony interes, więc Damis zdenerwował się tak bardzo, że zmienił w nocy kurs i sam popłynął prosto jak strzelił w kierunku Grayvard. Damis ma dość wybuchowy temperament, jak wiesz. Tak więc jest tam, o tysiąc kilometrów od nas, i kiedy wysyłaliśmy sygnały radiowe, usiłując go znaleźć, zwyczajnie nas zignorował, ponieważ porzucił flotyllę.

— To miła teoria. Tylko czy Delagard umie obsługiwać ten aparat radiowy?

— Nie — odpowiedział Tharp. — Przynajmniej ja nic o tym nie wiem.

— Więc jak Damis mógł kontaktować się z nim, jeśli ty nie przyjmowałeś wezwania?

— Słuszna uwaga.

— Sawtelle nie odłączył się tak po prostu i nie popłynął samotnie. Mogę się założyć, Dag. „Złote Słońce” leży na dnie morza z Damisem Sawtelle'em i wszystkimi pozostałymi. Coś, co żyje w tym oceanie, podpłynęło w nocy i zatopiło ich szybko i cicho, coś bardzo sprytne i pomysłowe, a jeśli będziemy mieli szczęście, nigdy nie dowiemy się, co to było. Nie ma sensu myśleć teraz o „Złotym Słońcu”. Musimy się dowiedzieć, dlaczego płyniemy na południe zamiast na północ.

— Porozmawiasz z Delagardem, doktorze?

— Sądzę, że powinienem — powiedział Lawler.

8

Delagard właśnie zszedł z wachty. Wyglądał na zmęczonego. Jego szerokie ramiona były pochylone do przodu, głowa opuszczona ze znużenia. Kiedy zaczął schodzić do swojej kwatery, zawołał go Lawler.

— O co chodzi, doktorze?

— Czy możemy porozmawiać?

Jego powieki na moment opadły w dół.

— Teraz?

— Tak.

— W porządku. Chodź ze mną na dół.

Kajuta Delagarda, ponad dwukrotnie większa od kajuty Lawlera, była zasypana brudnymi częściami garderoby, pustymi butelkami po brandy, najróżniejszymi fragmentami okrętowego sprzętu, nawet książkami. Książki na Hydros były tak wielką rzadkością, że zdumiewało Lawlera, iż ktoś mógł je tak niedbale rozrzucać.

— Chcesz drinka? — zapytał Delagard.

— Na razie nie. Nie przeszkadzaj sobie. — Lawler zawahał się przez chwilę. — Pojawił się mały problem, Nid. Wydaje się, że przypadkowo zeszliśmy z kursu.

— Czyżby? — Głos Delagarda nie wyrażał zdziwienia.

— Wygląda na to, że jesteśmy po niewłaściwej stronie równika. Płyniemy na południe, południowy zachód zamiast na północ, północny zachód. Odbiega to dość znacznie od zamierzonego planu.

— Tak daleko od kursu? — powiedział Delagard. Było to bardzo nieudolnie fingowane zdziwienie. — Płyniemy w przeciwną stronę? — Bawił się kieliszkiem brandy, potarł prawy obojczyk, jakby go zabolał, poukładał kilka przedmiotów porozrzucanych na stole. — Jeśli to prawda, jest to cholernie poważny błąd w nawigacji. Ktoś musiał się podkraść do kompasu i przestawić go, zamierzając nas oszukać. Jesteś tego zupełnie pewien, doktorze?

— Przestań pieprzyć. Za późno. Co ty knujesz, Nid?

— Przecież nie znasz się na nawigacji. Skąd wiesz, w którym kierunku płyniemy?

— Konsultowałem się z ekspertami.

— Z Onyosem Felkiem? Tym głupim starym wypierdkiem?

— Tak, rozmawiałem z nim. Między innymi. Zgadzam się, że Onyos nie jest niezawodny. Lecz inni są. Wierz mi.

Delagard rzucił Lawlerowi mordercze spojrzenie; zwężone oczy, zaciśnięte szczęki. Potem uspokoił się; wypił i znów napełnił szklaneczkę, po czym zapadł w długie milczenie.

— W porządku — powiedział na koniec. — Pora dopuścić cię do tajemnicy. Tym razem Felk ma rację. Nie płyniemy na Grayvard.

Spokój i pewność siebie Delagarda uderzyły Lawlera mocnym, szybkim ciosem.

— Jezu Chryste, Nid. Dlaczego?

— Na Grayvard nas nie chcą. Nigdy nie chcieli. Sprzedali mi tę samą gównianą historię jak inne wyspy, że mają miejsce może dla dwunastu uciekinierów, na pewno nie dla wszystkich. Pociągałem za wszystkie możliwe sznurki. Obstawali przy swoim. Zostaliśmy na lodzie, z ręką w nocniku, nie mamy gdzie się podziać.

— A więc kłamałeś od samego początku naszej podróży? Przez cały czas planowałeś zabrać nas na Morze Puste? Co ty, do diabła, knujesz? Dlaczego ze wszystkich miejsc wybrałeś właśnie to? — Lawler potrząsnął głową. — Ty naprawdę masz fioła, Nid.

— Nie okłamywałem wszystkich. Powiedziałem prawdę Gospo Struvinowi i ojcu Quilłanowi.

— Myślę, że rozumiem, dlaczego powiedziałeś Gospo. Był twoim najlepszym kapitanem liniowym. Ale dlaczego Quillan?

— Mówię mu wiele rzeczy.

— Jesteś teraz katolikiem? To twój spowiednik?

— To mój przyjaciel. Ma wiele ciekawych pomysłów.

— Och, z pewnością. A jakiż to interesujący pomysł ma ojciec Quillan co do kursu, jaki powinniśmy obrać? — zapytał Lawler. Wydawało mu się, że śni. — Czy powiedział ci, że przez modlitwy oraz hart ducha może uczynić dla nas cud? Czy może zaoferował się wyczarować dla nas jakąś miłą nie zamieszkaną wyspę na Morzu Pustym, na której moglibyśmy założyć gospodarstwo?

— Powiedział mi, że powinniśmy płynąć do Obliczy Wód — powiedział chłodno Delagard.

Kolejny cios, mocniejszy od pierwszego. Lawler wytrzeszczył oczy. Poczęstował się sporym łykiem brandy Delagarda i odczekał chwilę, aż zacznie działać. Delagard siedząc po drugiej stronie stołu, przyglądał mu się cierpliwie, czujnie, ze spokojem, a może nawet rozbawieniem.

— Oblicza Wód — powiedział Lawler, gdy uspokoił się na tyle, że mógł znowu mówić. — Tak powiedziałeś. Oblicza Wód.

— Tak, doktorze.

— A dlaczego, możesz mi wyjaśnić, ojciec Quillan uznał podróż do Obliczy za wspaniały pomysł?

— Ponieważ wiedział, że zawsze chciałem tam popłynąć. Lawler potakująco skinął głową. Poczuł ogarniającą go głęboką rozpacz. Kolejny drink wydawał się dobrym pomysłem.

— Pewnie. Ojciec Quillan wierzy w dobrodziejstwo irracjonalnych odruchów. A skoro nie mieliśmy gdzie się podziać, mogłeś równie dobrze zabrać całą pieprzoną bandę na drugą półkulę, do najdziwniejszego, najbardziej odległego miejsca na Hydros, o którym nikt nie wie absolutnie nic poza tym, że nawet Skrzelowcy nie mają dość odwagi, aby się tam zbliżyć?

— Dokładnie tak. — Delagard nie zareagował na sarkazm, uśmiechając się łagodnie.

— Ojciec Quillan udziela wspaniałych rad. Dlatego odnosi takie sukcesy jako duchowny.

Z przedziwnym spokojem Delagard kontynuował:

— Pytałem cię kiedyś, czy pamiętasz historie, które opowiadał nam kiedyś Jolly o Obliczach.

— Te bajki? Tak.

— Mniej więcej to samo powiedziałeś wtedy. Ale czy je pamiętasz?

— Sprawdźmy. Jolly twierdził, że zdołał dotrzeć samotnie aż na Morze Puste, gdzie odnalazł Oblicza, które, jak mówił, są dużą wyspą, o wiele większą niż którakolwiek z wysp Skrzelowców, ciepłą i żyzną krainą z dziwnymi, wysokimi roślinami owocowymi oraz jeziorkami słodkiej wody obfitującymi w ryby.

Lawler zastanawiał się przez chwilę, grzebiąc w pamięci.

— To było tak cudowne miejsce, że chętnie pozostałby tam na zawsze. Jednak pewnego dnia, gdy wypłynął na ryby, burza zniosła go na morze, stracił kompas i jak sądzę, do tego wszystkiego dostał się w Falę, a kiedy odzyskał kontrolę nad łodzią, był już w połowie drogi do domu, nie wiedząc, jak się dostać do Obliczy. Popłynął więc dalej, na Sorve, i próbował namówić ludzi, aby popłynęli z nim z powrotem, nikt jednak nie chciał. Wyśmiano go. Nie wierzono ani jednemu jego słowu. W końcu postradał zmysły. Czy tak?

— Tak — powiedział Delagard. — To z grubsza cała historia.

— Wspaniale. Gdybym miał wciąż dziesięć lat, odchodziłbym od zmysłów z zachwytu, że płyniemy złożyć wizytę Obliczom Wód.

— Powinieneś, doktorze. Będzie to największa przygoda naszego życia.

— Czyżby?

— Miałem czternaście lat, kiedy wrócił Jolly — powiedział Delagard. — I słuchałem tego, co mówił. Słuchałem bardzo uważnie. Może był szalony, ale nie dla mnie, przynajmniej nie na początku i wierzyłem mu. Wielki, bogaty, żyzny, nie zamieszkany ląd, jakby czekający na nas — bez śmierdzących Skrzelowców wchodzących nam w drogę! To raj. Kraina mlekiem i miodem płynąca. Miejsce cudów. Ty chcesz utrzymać społeczność razem, prawda? Dlaczego więc, do diabła, mamy tłoczyć się w jakimś kącie obcej wyspy i żyć jak żebracy z cudzej łaski? Jak inaczej mogę wynagrodzić wszystkim krzywdę, jaką im wyrządziłem? Zabieram ich do raju.

Lawler przyglądał mu się uważnie.

— Cholera, ty postradałeś zmysły, Nidi.

— Nie sądzę. Oblicza są w zasięgu ręki i możemy je zdobyć. Skrzelowcy czują wobec nich taki przesądny lęk, że będą trzymali się z daleka. My nie. Możemy się tam osiedlić, możemy budować i uprawiać. Możemy sprawić, że da nam to, czego najbardziej pragniemy.

— A czego najbardziej pragniemy? — podsunął Lawler, czując, że zaczyna dryfować, oderwawszy się od planety i odpływając w ciemność kosmosu.

— Siły — powiedział Delagard. — Władzy. Chcemy rządzić tym miejscem. Wystarczająco długo żyliśmy na Hydros jak żałosni, patetyczni wygnańcy. Czas, abyśmy zmusili Skrzelowców do całowania naszych tyłków. Chciałbym zbudować osadę na Obliczach, dwadzieścia razy większą niż jakakolwiek istniejąca wyspa Skrzelowców — pięćdziesiąt razy większą — i założyć tam prawdziwą społeczność, pięć tysięcy ludzi, dziesięć, uruchomić port kosmiczny i rozpocząć handel z innymi zamieszkanymi przez ludzi planetami tej pieprzonej galaktyki, l zacząć wreszcie żyć jak prawdziwi ludzie, zamiast łapać nieszczęsne, ociekające wodą formy życia, dryfując z kąta w kąt oceanu, jak to robimy od stu pięćdziesięciu lat.

— Mówisz o tym tak spokojnie. Takim racjonalnym tonem.

— Myślisz, że oszalałem?

— Może tak, może nie. Co jednak naprawdę myślę — to że jesteś potwornie samolubnym sukinsynem. W ten sposób robisz z nas wszystkich zakładników swojej dziwacznej fantazji. Jeśli Grayvard nie chciała nas przyjąć, mogłeś zostawiać po kilku z nas na…

— Sam powiedziałeś, że nie chcesz tego. Pamiętasz?

— A czy tak jest lepiej? Wlec nas ze sobą aż tutaj? Ryzykując życie nas wszystkich, kiedy ty uganiasz się mirażami?

— Tak. Tak jest lepiej.

— Ty draniu. Ty absolutny, skończony draniu. Naprawdę jesteś szalony!

— Nie, nie jestem — powiedział Delagard. — Szykowałem to od lat. Pół życia spędziłem, myśląc o tym. Bez J końca wypytywałem Jolly'ego. Jestem zupełnie pewien, że odbył podróż, o której opowiadał, a Oblicza są takie, jak je opisywał. Przez lata planowałem wyprawę do tego miejsca. Gospo wiedział o tym. On i ja zamierzaliśmy popłynąć tam razem. Być może za jakieś pięć lat, albo coś koło tego. Więc Skrzelowcy dostarczyli mi dobrego pretekstu, wyrzucając nas z Sorve, a gdy inne wyspy także nie chciały nas przyjąć, pomyślałem, że nadszedł właściwy moment, jedyna i okazja. Chwytaj ją, Nid. I tak zrobiłem.

— Więc zamyślałeś to od czasu, gdy opuściliśmy Sorve?

— Tak.

— Jednak nie powiedziałeś o tym nawet kapitanom.

— Tylko Gospo.

— Który uznał to za wspaniały pomysł.

— Oczywiście — powiedział Delagard. — Zawsze był po mojej stronie. Podobnie ojciec Quillan, kiedy mu powiedziałem. Ojciec zgadza się ze mną całkowicie.

— Z pewnością. Im dziwniej, tym lepiej dla niego. Im dalej od cywilizacji może się ukryć, tym bardziej mu się podoba. Oblicza są dla niego Ziemią Obiecaną. Kiedy tam dopłyniemy będzie mógł założyć w tym kraju mlekiem i miodem płynącym swój Kościół, w którym sam będzie duchownym, kardynałem, papieżem lub czymkolwiek zechce się nazwać — podczas gdy ty stworzysz imperium, co, Nid? I wszyscy będą szczęśliwi.

— A więc to wszystko zostało ukartowane. Jesteśmy na krawędzi Pustego Morza z każdą minutą zapuszczamy się w Me głębiej.

— Nie podoba ci się, doktorze? Chcesz wysiąść z okrętu? Proszę bardzo. Płyniemy naprzód, czy ci się to podoba czy nie.

— A twoi kapitanowie? Czy sądzisz, że pójdą z tobą, gdy dowiedzą się, jaki jest prawdziwy cel?

— Założę się, że tak. Popłyną, dokąd im rozkażę. Tak zawsze było i zawsze będzie. Siostry mogą nie popłynąć, jeśli domyśla się, dokąd naprawdę płyniemy. No i dobrze. Nie ma z nich pożytku, z tych szalonych czarownic. Kiedy dotrzemy do Obliczy, będą z nimi same kłopoty. Lecz Stayvol popłynie wszędzie, gdzie go poprowadzę. I Bamber, i Martin. Ten biedny drań Damis także popłynąłby. Dokładnie na wprost Obliczy. To nie ulega wątpliwości. Dotrzemy tam i zbudujemy największe, najbogatsze cholerne miejsce, jakie kiedykolwiek widziano na Hydros, a potem będziemy żyli szczęśliwie na wieki. Zaufaj mi, tak będzie. Chcesz jeszcze trochę brandy, doktorze? Tak. Myślę, że chcesz. Proszę. Wypij solidny łyk. Wyglądasz tak, jakbyś go potrzebował.


Ojciec Quillan stał przy nadburciu, wbijając ekstatyczny wzrok w przestrzeń, która wydawała się jeszcze bardziej pusta niż bezkresna pustynia wód, które już przemierzyli, i wyglądał, jakby był tym razem w swym uduchowionym nastroju. Jego twarz była zarumieniona, a oczy lśniły.

— Tak — powiedział. — Powiedziałem Delagardowi, że powinien odbyć tę podróż do Obliczy.

— Kiedy to było? Jeszcze na Sorve?

— Och nie. Już na morzu. Niedługo po tym, jak Gospo Struvin został zabity. Delagard, jak wiesz, bardzo ciężko przeżył śmierć Gospo. Przyszedł do mnie i powiedział: Ojcze, nie jestem wierzący, ale potrzebuję z kimś porozmawiać. A ty jesteś tutaj jedynym, któremu mogę zaufać. Może ty mi pomożesz. I opowiedział mi o Obliczach. Jak wyglądają, dlaczego chce tam popłynąć. I o planie, który opracowali razem z Gospo. Nie wiedział, co począć, gdy tamtego zabrakło. Wciąż chciał płynąć do Obliczy, ale nie był pewien, czy potrafi doprowadzić podróż do końca. Długo dyskutowaliśmy o Obliczach Wód. Wyjaśnił mi dokładnie jego charakter, tak jak słyszał od starego żeglarza, dawno temu. A gdy opowiedział mi tę historię, zachęciłem go, aby nie rezygnował z realizacji planów, nawet bez Gospo. Rozumiałem znaczenie tego przedsięwzięcia i powiedziałem mu, że jest jedynym człowiekiem na tej planecie, który może je przeprowadzić. Nie można pozwolić, powiedziałem mu, aby cokolwiek stanęło na jego drodze. Dalej, prowadź nas do tego raju, na tę nieskalaną wyspę, gdzie zaczniemy wszystko od nowa. A on zmienił kurs i skierował okręt na południe.

— A dlaczego — ostrożnie zapytał Lawler — uważasz, że będziemy w stanie zacząć wszystko od nowa na tej nieskalanej wyspie, na którą zabieracie nas z Delagardem? Nie więcej niż garstkę ludzi, którzy osiedlą się w niezbadanej ziemi, zupełnie im nie znanej?

— Ponieważ — powiedział Quillan spokojnym, bezbarwnym głosem, głosem tak mocnym, że mógłby wyryć te słowa na metalowych płytach — ponieważ wierzę, że Oblicza są po prostu rajem. Uważam, że to Eden. Dosłownie.

Lawler zmrużył oczy.

— Mówisz poważnie? Prawdziwy Eden, gdzie mieszkali Adam i Ewa?

— Tak, prawdziwy Eden. Eden jest wszędzie tam, gdzie nie dotarł grzech pierworodny.

— A więc to od ciebie Delagard wziął ten pomysł, że Oblicza są rajem? Powinienem był się domyślić. Zakładam, że uważasz, iż mieszka tam sam Pan Bóg. A może ma tam tylko domek letniskowy?

— Nie wiem. Chciałbym jednak myśleć, że On tam jest. Jest zawsze wszędzie tam, gdzie jest raj.

— Pewnie — powiedział Lawler. — Stwórca wszechświata mieszka dokładnie tutaj, na Hydros, na gigantycznej, błotnistej wyspie, pokrytej plątaniną wodorostów. Nie rozśmieszaj mnie, Ojcze. Nie jestem nawet pewien, czy wierzysz w Boga. Myślę, że najczęściej sam nie jesteś tego pewien.

— To prawda — powiedział duchowny.

— Wtedy gdy miewasz swoje „martwe” okresy.

— Tak. Okresy, gdy jestem zupełnie pewny, że ewoluowaliśmy ze zwierząt niższego rzędu, bez żadnego celu. Kiedy myślę, że ten cały proces wznoszenia się od ameby do człowieka na Ziemi, od jakiegoś mikroorganizmu do istoty czującej dowolnego gatunku na dowolnej planecie, jest równie automatyczny jak ruch planety wokół słońca i równie bezsensowny. Kiedy myślę, że rozpoczął się całkowicie samorzutnie. I że nic nim nie kieruje oprócz jego własnych, naturalnych praw.

— W to wierzysz najczęściej.

— Nie tak często. Jednak czasami. Przeważnie jest inaczej.

— Jak? W co wtedy wierzysz?

— Wierzę wtedy, że istnieje jakaś Pierwotna Przyczyna, która stworzyła to wszystko z powodów, których możemy nigdy nie poznać. I która kieruje całością ze swej wielkiej miłości do Swego dzieła. Bowiem Bóg jest miłością, jak powiedział Jezus, w tej części Biblii, którą ominąłeś, a która mówi: Ten, który nie kocha, nie zna Boga, albowiem Bóg jest miłością. Bóg jest łącznikiem, kresem samotności, ostatecznym zjednoczeniem. I pewnego dnia weźmie nas wszystkich, choć na to nie zasługujemy, na swe łono, gdzie będziemy żyć wiecznie w chwale, wolni od wszelkiego bólu.

— I w to wierzysz przez większość czasu.

— Tak. Czy ty mógłbyś uwierzyć?

— Nie — powiedział Lawler. — Chciałbym. Jednak nie mogę.

— Wydaje ci się więc, że wszystko dzieje się bez celu?

— Niezupełnie. Jednak my nigdy nie poznamy tego celu. Nie dowiemy się też, co to za cel. Ani czyj on jest. Dzieją się różne rzeczy, takie jak zniknięcie „Złotego Słońca” w nocy, a my wcale nie musimy dowiedzieć się dlaczego. A kiedy umieramy, nie będzie żadnego łona ani dalszego życia w chwale. Nie będzie nic.

— Och — powiedział duchowny, kiwając głową. — Mój biedny przyjacielu. Przeżywasz każdy dzień w stanie, w jaki ja zapadam w chwilach najczarniejszej rozpaczy.

— Być może. Jakoś to znoszę.

Lawler zmrużył oczy i spojrzał na południowy zachód, ponad lśniącą powierzchnią morza, jakby oczekiwał, że lada moment pojawi się tam rozległy kontur lądu. Bolała go głowa. Miał ochotę utopić ból w nalewce z uśmierzychy.

— Modlę się, żebyś pewnego dnia, jak najszybciej, mógł nareszcie ukoić swój ból — powiedział Quillan.

— Rozumiem — powiedział Lawler ponurym głosem.

— Naprawdę rozumiesz? Naprawdę?

— Rozumiem, że dla zaspokojenia swojego pragnienia raju nie zawahałeś się sprzedać nas Delagardowi.

— Wyrażasz to bardzo ostro — powiedział Quillan.

— Tak. Chyba tak. Przykro mi z tego powodu. Nie sądzisz, że mam ku temu powód?

— Moje dziecko…

— Nie jestem twoim dzieckiem!

— To przynajmniej jesteś Jego dzieckiem.

Lawler westchnął. Pomyślał sobie: dwóch lunatyków — Delagard i Quillan. Jeden zrobiłby wszystko dla odkupienia świata, drugi wyruszył, aby go podbić.

Quillan dotknął dłonią ręki Lawlera i uśmiechnął się.

— Bóg cię kocha — powiedział łagodnie. — Bóg obdarzy cię swą łaską, nie bój się.

— Powiedz mi, co wiesz o Obliczach Wód — powiedział Lawler do Sundiry. — Wszystko.

Byli w jego kabinie.

— Niewiele tego będzie — odparła. — Wiem, że istnieje jakaś gigantyczna wyspa lub podobny obiekt, nieporównanie większy od jakiejkolwiek znanej i zamieszkanej wyspy. Obejmuje tysiące hektarów, jest ogromnym, zacumowanym na stałe obszarem lądu.

— Tyle już wiem. Czy nie dowiedziałaś się o niej nic więcej podczas tych wszystkich rozmów, jakie prowadziłaś ze Skrzelowcami? Wybacz mi: z Mieszkańcami.

— Oni nie lubili o tym rozmawiać. Oprócz jednej Mieszkanki, którą znałam na Simbalimak. Ta odpowiedziała na kilka moich pytań.

— A więc?

— Powiedziała, że to zakazane miejsce, miejsce, gdzie nikomu nie wolno wchodzić.

— Czy to wszystko? Powiedz mi coś więcej.

— To dość ponura historia.

— Wyobrażam sobie. Opowiedz mi, Sundiro. Proszę.

— Była bardzo tajemnicza. Świadomie, jak mi się wydawało. Miałam jednak wrażenie, że Oblicza to nie tylko miejsce zakazane lub święte i dlatego należy go unikać, lecz, że to miejsce nie nadające się do życia — po prostu niebezpieczne. „To fontanna życia” — powiedziała Mieszkanka. Oni uważają, że zmarły Mieszkaniec powraca tam jak do źródła. Kiedy umiera Mieszkaniec, powiedziała, używa się wyrażenia „odszedł do Obliczy”. Miałam wrażenie, że to coś kipi energią — jest gorące, rozszalałe i bardzo, bardzo potężne. Jakby nieprzerwanie zachodziła tam reakcja jądrowa.

— Chryste — powiedział bezgłośnie Lawler. Choć w wilgotnej kajutce było gorąco, poczuł chłodny dreszcz przebiegający mu po plecach. Palce miał również zimne i drżące. Odwrócił się, sięgnął po flaszeczkę nalewki z uśmierzychy i odmierzył sobie porcję. Spojrzał pytająco na Sundirę, która przecząco potrząsnęła głową. — Gorące, rozszalałe i potężne — powiedział. — Reakcja nuklearna.

— Ona wcale tego nie twierdziła. To moja koncepcja, oparta na niejasnych i niewątpliwie metaforycznych wyrażeniach, jakich używała. Wiesz, jak trudno zrozumieć to, co mówią do nas Mieszkańcy.

— Tak.

— Jednak kiedy tak ze mną rozmawiała, zaczęłam się zastanawiać, czy Mieszkańcy dawno temu nie przeprowadzali tam jakiegoś eksperymentu, jakichś badań atomowych, które nie powiodły się — czegoś w tym rodzaju. Rozumiesz, ja tylko zgaduję. Z jej zachowania mogłam wywnioskować, jak bardzo ją to niepokoiło, jak próbowała stawiać przeszkody, gdy zadawałam zbyt wiele pytań. Mówiła, że wierzy, iż na Obliczach jest coś, czego należy się wystrzegać. Coś, o czym nawet nie chce myśleć, nie mówiąc już o opowiadaniu.

— Jasna cholera. — Lawler wypił nalewkę jednym haustem i prawie natychmiast odczuł jej uspokajające skutki. — Nuklearna pustynia. Nieustanna reakcja łańcuchowa. To niezupełnie zgadza się z tym, co opowiedział mi Delagard. Albo ojciec Quillan.

— Rozmawiałeś z nimi o Obliczach Wód? Dlaczego? Co cię nagle tak zainteresowało?

— To aktualny temat dnia.

— Val, czy byłbyś tak dobry i powiedział mi, o się dzieje?

Zawahał się, a potem cicho rzekł:

— Od wielu dni nie płyniemy w stronę Grayvard. Znajdujemy się na południe od równika i posuwamy coraz dalej w głąb Morza Pustego.

Rzuciła mu zdumione spojrzenie. Powiedział:

— Płyniemy w kierunku Obliczy Wód.

— Mówisz to tak, jakbyś nie żartował.

— Bo to nie żart.

Odsunęła się od niego, jakby podniósł na nią rękę.

— Czy to robota Delagarda?

— Tak. Sam mi to powiedział pół godziny temu, kiedy zaatakowałem go, pytając o kurs, którym jakoby podążamy.

Lawler krótko streścił jej wszystko: opowiadanie Jolly'ego o podróży na Oblicza; o marzeniu Delagarda, aby założyć tam miasto i wykorzystać je do zdobycia władzy nad całą planetą, Mieszkańcami i całą resztą; o planie zbudowania portu kosmicznego i wreszcie o otwarciu Hydros dla handlu międzygwiezdnego.

— A ojciec Quillan? Co on ma do tego?

— On dopinguje Delagarda. Zdecydował, nie pytaj mnie dlaczego, że Oblicza to rodzaj raju i że Bóg — jego Bóg, Ten, którego przez całe życie stara się znaleźć — pomie-szkuje tam sobie, kiedy przypadkiem znajdzie się w tej okolicy. Tak więc ojczulek zapalił się, że Delagard zabierze go tam i wreszcie będzie mógł powiedzieć Jemu „cześć”.

Sundira patrzyła na niego skonsternowanym spojrzeniem kobiety, która właśnie odkryła, że niewielki wąż pełznie w górę po wewnętrznej stronie jej uda.

— Sądzisz, że obaj są szaleni?

— Każdy, kto mówi o takich rzeczach jak „przejęcie kontroli” czy „zdobycie władzy”, wydaje mi się szalony — powiedział Lawler. — Podobnie jak każdy, kto pragnie „szukać Boga”. W moim przekonaniu to bezsensowne pomysły. A według mnie, każdy, kto wyznaje bezsensowne idee, jest szaleńcem. A tak się składa, że jeden z nich dowodzi tą flotyllą.


Kiedy Lawler wrócił na pokład, niebo już pociemniało, a południowa wachta uwijała się przy takielunku, zręcznie skracając żagiel pod kierunkiem Onyosa Felka. Ostry, północny wiatr już wiał z dużą siłą, a w każdej chwili mógł przerodzić się w wyjący wicher. Nachodził silny sztorm, zbliżający się od północy postrzępioną, czarną masą turbulencji. Lawler widział ją maszerującą w oddali, ciskającą w dół potoki deszczu i pokrywającą powierzchnię morza ogromnymi grzebieniami białej piany. Błyskawica przecięła niebo — rzadki widok na Hydros — przerażający, zygzakowaty, żółty błysk. Niemal natychmiast nastąpił po niej głęboki, przeciągły łoskot gromu.

— Wiadra! Beczki! Idzie woda! — krzyczał Delagard.

— Taak, dość wody, aby posłać nas na dno — mruknął Dag Tharp, przebiegając truchtem obok Lawlera.

— Dag! Poczekaj! Radiooperator odwrócił się.

— O co chodzi, doktorze?

— Kiedy skończy się burza, obaj musimy porozmawiać z pozostałymi. Pytałem Delagarda. Zabiera nas do Obliczy Wód, Dag.

— Chyba żartujesz.

— Chciałbym. — Lawler spojrzał w górę na gwałtownie zmieniające się niebo. Przybrało dziwnie metaliczny odcień, złowieszczo ponury, szarawy, a na obrzeżach wielkiej czarnej chmury burzowej, która teraz wisiała nieco na południe od okrętów, migotały syczące języki błyskawic. Ocean zaczynał wyglądać równie okropnie jak w czasie tamtego trzydniowego sztormu. — Posłuchaj, teraz nie mamy czasu o tym gadać. Jednak on ma mnóstwo zwariowanych argumentów na poparcie tego, co robi. Musimy go powstrzymać.

— A jak to zrobimy? — zapytał Tharp. Na sterburcie gwałtownie uniosła się olbrzymia fala.

— Porozmawiamy z kapitanami. Zwołamy zgromadzenie wszystkich okrętów. Powiemy wszystkim, co się dzieje. W razie potrzeby poddamy to pod głosowanie i w jakiś sposób odsuniemy Delagarda. — Lawler wyraźnie widział cały plan oczyma duszy: spotkanie wszystkich ludzi z Sorve, odkrycie zatajanej prawdy o ich podróży, ujawnienie chorych ambicji właściciela okrętu, szczery apel do zdrowego rozsądku społeczności. Jego reputacja jako uosobienie logiki i zdrowego rozsądku przeciw wspaniałej wizji Delagarda i jego trudnego, upartego charakteru. — Nie możemy tak po prostu pozwolić mu, żeby ciągnął nas, gdzie mu się żywnie podoba. Trzeba go powstrzymać.

— Kapitanowie są wobec niego lojalni.

— A czy pozostaną lojalni, kiedy dowiedzą się, dokąd naprawdę zmierzamy?

Następna fala uderzyła w okręt, mocnym, zamaszystym ciosem, który zmusił go do przechyłu na lewą burtę. Rwący wodospad fal przewalił się z hukiem przez nadburcie. W chwilę później oślepił ich błysk błyskawicy i niemal natychmiast usłyszeli rozdzierający uszy huk pioruna, a potem deszcz runął na nich litą ścianą wody.

— Porozmawiamy później! — krzyknął Lawler do Tharpa. — Później. Kiedy minie sztorm!

Radiooperator pobiegł w stronę dziobu. Lawler przywarł do nadburcia, zalewany wodą, krztusząc się, kiedy waliła na niego z kilku stron naraz: zarówno z wściekle falującego, spienionego morza, jak i z czarnego jak sadza nieba. Usta i nozdrza miał wypełnione mieszanką słodkiej i słonej wody. Na pół utopiony, odwracając głowę, chwytał oddech, krztusił się, charczał i kaszlał, aż znów odzyskał oddech. Okręt pogrążył się w całkowitych ciemnościach. Nie było widać morza, tylko błyskawice ukazywały wszędzie wokół rozległe, ziejące, czarne jamy, podobne do tajemnych izb, otwierających się, aby ich pochłonąć. Na pokładzie wciąż majaczyły ciemne postacie biegające tam i z powrotem jak oszalałe, podczas gdy Delagard i Felk wykrzykiwali rozkazy. Już zrzucono żagle. „Królowa Hydros”, gwałtownie kołysząc się i przysiadając pod impetem burzy, pokazała wichrowi swe nagie maszty. To wznosiła się wysoko na fali, to zapadała w rozwierające się przepaści, z potwornym hukiem uderzając w ich pieniste dno. W oddali Lawler słyszał krzyki przerażenia. Miał wrażenie, że te ogromne ilości wody nieubłaganie walą na nich ze wszystkich stron.

A potem, pośród potwornego zgiełku burzy, z przerażającą furią walącej w nich jak w bęben, w przeraźliwym wyciu wichru, łoskocie grzmotów i werblach deszczu pojawił się inny dźwięk, bardziej przerażający niż wszystko, co go poprzedzało: cisza, całkowity brak hałasu, opadająca jak magiczna kurtyna na tumult. Wszyscy na okręcie usłyszeli ją w tej samej chwili i zatrzymali się, spoglądając po sobie ze zdumieniem, oszołomieniem i zgrozą.

Ta dziwna cisza trwała może przez dziesięć sekund: lecz ten czas wydawał się wiecznością.

A potem usłyszeli jeszcze dziwniejszy dźwięk — po prostu niesamowity i budzący tak niepohamowane przerażenie, że Lawler z trudem powstrzymywał chęć padnięcia na kolana. To był niski, huczący dźwięk, którego intensywność wzrastała z sekundy na sekundę, tak że po kilku chwilach wypełniał powietrze jak krzyk z krtani większej niż galaktyka. Ogłuszył Lawlera. Ktoś podbiegł do niego — później zdał sobie sprawę, że to była Pilya Braun — i szarpnął go gwałtownie za ramię. Wskazując na nawietrzną zawołała coś do niego. Lawler gapił się na nią, nie rozumiejąc ani słowa; powtórzyła, i tym razem jej głos, nieskończenie cichy w monstrualnym ryku rozdzierającym niebo, dotarł do niego dość wyraźnie.

— Co robisz na pokładzie? — zapytała. — Zejdź na dół! Zejdź na dół! Czy nie widzisz, to Fala!

Lawler spojrzał w mrok i zobaczył długi, wysoki i połyskujący złotym, wewnętrznym ogniem kształt, leżący w oddali na piersi oceanu: jaskrawą linię rozciągającą się na horyzoncie, coś wyższego od najwyższych ścian, z czego rozchodziły się strumienie blasku. Patrzył na to z zachwytem. Dwie postacie przebiegły obok, wykrzykując ostrzeżenia, a Lawler skinął im głową: tak, tak, widzę, rozumiem. Wciąż nie był w stanie oderwać oczu od tej odległej, prącej naprzód rzeczy. Dlaczego lśniła w ten sposób? Jaką miała wysokość? Skąd nadeszła? Było w niej piękno: śnieżnobiałe języki piany wzdłuż grzbietu, krystaliczny blask jej serca, czystość niepowstrzymanego, postępującego ruchu. Nadchodząc, pochłaniała sztorm, narzucając swój tytaniczny porządek chaosowi burzy. Lawler obserwował ją prawie do ostatniej chwili. Potem popędził do przedniego luku. Zatrzymał się na moment, aby spojrzeć w tył, i zobaczył Falę górującą nad okrętem niczym jakiś bóg dosiadający morza. Zanurkował w otwór i zamknął go za sobą. Kinverson podniósł się obok niego, aby zasunąć rygle. Bez słowa Lawler zjechał po drabince pod pokład okrętu i skulił się obok towarzyszy, czekając na uderzenie.

Загрузка...