CZĘŚĆ TRZECIA OBLICZA WÓD

1

Okręt szybko sunął w górę, zdając się lecieć swobodnie w powietrzu. Pod stopami Lawler czuł wydłużone kołysanie oceanicznego świata; potężne, huśtające, planetarne przepływy, gdy kolosalna ściana wody, na której grzbiecie się znajdowali, niosła ich naprzód. Byli jedynie słomką unoszoną przez fale. Byli pojedynczym atomem rzuconym w próżnię. Byli zupełnie niczym, a wszystkim był ogrom rozszalałego oceanu.


Na śródokręciu znalazł miejsce, gdzie mógł wpełznąć i znaleźć oparcie, wciskając się między jedną z przegród a grubą warstwę koców. Nie miał jednak wielkiej nadziei na przetrwanie. Ta ściana wody była zbyt wielka, morze zbyt wzburzone, a okręt zbyt kruchy.

Po dźwiękach i ruchach okrętu Lawler starał się domyślić, co dzieje się na górze.

„Królowa Hydros” mknęła po powierzchni morza, pochwycona przez Falę i bezwolnie unoszona przez nią na jej niższym garbie. Nawet gdyby Delagard zdołał włączyć swój magnetron na czas, w niewielkim lub żadnym stopniu nie ochroniłoby to okrętu przed uderzeniem nadchodzącej fali i porwaniem przez nią. Jakakolwiek była prędkość Fali, z taką prędkością poruszał się teraz okręt, gdyż wielka masa wody pchała go przed sobą. Lawler nigdy nie widział tak ogromnej Fali. Zapewne w całej krótkiej, stupięćdziesięcioletniej historii ludzkości na Hydros nikt nie widział czegoś takiego. Prawdopodobnie skutkiem jakiegoś wyjątkowego ustawienia Trzech Księżycy i siostrzanego świata, jakiegoś diabolicznego połączenia się sił grawitacyjnych powstało to niewyobrażalne wybrzuszenie wody, które przetoczyło się po brzuchu planety.

Okręt wciąż był na wodzie. Lawler nie miał pojęcia jakim cudem. Jednak był pewien, że wciąż unoszą się jak podskakujący korek na powierzchni wody, ponieważ czuł równomierne przyśpieszenie, z jakim Fala posuwała się naprzód. Jej nieugięta siła wtłaczała go w przegrodę i przyciskała do niej, tak że nie mógł się ruszyć. Gdyby się już przewrócili, rozumował, Fala minęłaby ich do tego czasu, pozostawiając ich, by cicho tonęli na zawietrznej. Jednak nie. Płynęli. Znajdowali się na Fali, opadając raz po raz to w górę, to w dół, w górę, w dół, a wszystkie nie przytwierdzone przedmioty skakały i tłukły się dokoła. Słyszał klekoczące dźwięki, jakby okrętem potrząsała ręka giganta, co było prawdą. Znowu, znowu i znowu. Zaczął walczyć o oddech, zachłystując się, jakby to on sam, a nie pokład był wciąż zanurzany i wypychany do góry. Dół, góra, dół, góra. Serce waliło mu w piersiach. Miał zawroty głowy, rodzaj pijackiej lekkości, odbierającej mu wszelkie poczucie lęku. Zbyt gwałtownie rzucano nim, aby czuł strach: nie było nań miejsca w jego umyśle.

Kiedy wreszcie zatoniemy? Teraz? Teraz? Teraz?

Czyżby Fala miała ich nigdy nie uwolnić i bez końca unosić wokół świata, wiecznie obracając jak koło swoją straszliwą mocą?

Aż nadszedł czas, kiedy wszystko znów się uspokoiło. Jesteśmy wolni, pomyślał, dryfujemy. Jednak nie. Złudzenie. Po chwili wirowanie zaczęło się na nowo, jeszcze intensywniejsze niż przedtem. Lawler czuł, jak krew odpływa mu z głowy do stóp, ze stóp do głowy, z głowy do stóp, ze stóp do głowy. Bolały go płuca. Nozdrza płonęły przy każdym wdechu.

Słychać było głuche uderzenia i trzaski, które wydawały się dobiegać z wnętrza okrętu, spowodowane fruwającymi wszędzie meblami, oraz głośniejsze uderzenia i trzaski, które zdawały się pochodzić z zewnątrz. Słyszał odległe okrzyki, czasami jęki. A także ryk wiatru, a przynajmniej złudzenie ryku wiatru. Zagłuszał go potężniejszy huk samej Fali. Ponadto rozróżniał wysoki, bulgoczący syk przechodzący w chrapliwy warkot, którego źródła Lawler nie umiał zidentyfikować; może wywoływała go jakaś gniewna konfrontacja wody z niebem. A może Fala miała warstwy o różnej gęstości i te jej składniki, utrzymywane razem przez przeważającą siłę przyspieszenia, ścierały się ze sobą.

Potem nareszcie nadeszła kolejna chwila ciszy, która zdawała się trwać bez końca. Toniemy, pomyślał Lawler. Jesteśmy pięćdziesiąt metrów pod powierzchnią i schodzimy niżej. Wkrótce potopimy się. Ciśnienie wody z zewnątrz rozsadzi banieczkę, jaką jest okręt, morze wtargnie do środka i wszystko się skończy.

Czekał na implozję i strumień wody. To będzie szybka śmierć. Potężne uderzenie ściany wody w klatkę piersiową zablokuje dopływ krwi do mózgu: w jednej chwili straci przytomność. Nigdy nie pozna zakończenia tej historii, powolnego opadania na dno, trzasku miażdżonych desek, wizyt głębinowych stworów, które będą się przyglądać, zastanawiać i w końcu pożywiać.

Jednak nic się nie stało. Dryfowali w czasie, poza czasem, w ciszy, w spokoju. Przyszło mu do głowy, że może już nie żyją, że może to jest przyszłe życie, w które nigdy nie mógł uwierzyć, i roześmiał się, spoglądając dokoła, mając nadzieję dojrzeć ojca Quillana, by móc go zapytać:

— Czy właśnie tego oczekiwałeś? Bezkresnego dryfowania w próżni? Leżysz sobie w miejscu, gdzie umarłeś, wciąż przytomny, a wokół ciebie ogromna cisza?

Uśmiechnął się ze swojej głupoty. Przyszłe życie nie byłoby jedynie kontynuacją obecnego. To było nadal stare życie. Oto jego znajome stopy; oto ręce, ze znikającymi bliznami na dłoniach; a to szmer jego oddechu. Nadal był żywy. Okręt musiał wciąż być na powierzchni. Fala chyba wreszcie odeszła.

— Val? — usłyszał głos. — Val, nic ci się nie stało?

— Sundira?

Czołgała się do niego wąskim korytarzykiem, zagraconym teraz rozmaitymi przedmiotami, które wyrwały się z mocowań. Twarz miała bardzo bladą. Wyglądała na zamroczoną. W jej oczach zastygł lęk. Lawler podniósł się i uwolnił spod płyty, która spadła nie wiadomo skąd i wylądowała na jego piersiach, a on nawet tego nie zauważył. Zaczął gramolić się z przytulnego schronienia. Spotkali się w połowie drogi.

— Jezu — powiedziała cicho. — Och, Jezu Chryste! Zaczęła płakać. Lawler wyciągał do niej ręce i nagle zdał sobie sprawę, że sam również płacze. Obejmowali się i płakali razem w tej dziwnej, przypominającej sen ciszy.


Otwarto jeden luk, przez który wpadał teraz słup światła. Trzymając się za ręce, wyszli razem na powietrze.

Okręt utrzymywał się na wodzie normalnie, jakby zupełnie nic się nie wydarzyło. Pokład był mokry i lśniący jak nigdy przedtem. Wyglądał, jakby armia, złożona z miliona robotników, szorowała go przez milion lat. Sterówka, podstawa kompasu, nadbudówka i mostek były na swoim miejscu. Maszty, co było zdumiewające, również pozostały na miejscu, chociaż fokmaszt utracił jedną reję.

Kinverson był już na pokładzie, przy pomoście dźwigowym, a Delagard stał na dziobie, skurczony i nieruchomy, zupełnie zaszokowany. Wydawało się, że wrósł w pokład, jakby stał w tym samym miejscu przez cały czas, gdy okręt miotał się w uścisku Fali. Za nim, przy prawej burcie, stał Onyos Felk, równie oszołomiony i nieruchomy.

Jeden po drugim wychodzili z ukrycia pozostali: Neyana Golghoz, Dann Henders, Leo Martello, Pilya Braun. Potem Gharkid, utykając nieco wskutek jakiegoś nieszczęśliwego zderzenia pod pokładem, oraz Lis Niklaus i Ojciec Quillan. Poruszali się ostrożnie, ciągnąc nogi jak lunatycy, upewniając się, że okręt nie został uszkodzony; dotykając rei, gniazd masztów, dachu nadbudówki. Brakowało tylko Daga Tharpa. Lawler domyślił się, że musiał pozostać na dole, aby nawiązać łączność z pozostałymi okrętami.

Pozostałe okręty? Nie było ich w polu widzenia.

— Spójrz jak spokojnie — powiedziała cicho Sundira.

— Spokojnie, tak. l pusto.

Tak musiał wyglądać świat pierwszego dnia stworzenia. Wszędzie wokół rozciągało się idealnie gładkie morze, szarobłękitne i spokojne, bez wybrzuszeń, bez fal, bez białej grzywy czy choćby najmniejszej zmarszczki: jednostajna, horyzontalna nicość. Przejście Fali pozbawiło je wszelkiej energii.

Niebo także było gładkie, szare i puste. Daleko na zachodzie widniała pojedyncza, nisko zawieszona chmura, za którą zachodziło słońce. Strumienie bladego światła sączyły się zza horyzontu. Nie było śladu burzy, która poprzedzała Falę. Zniknęła jak sama Fala.

A pozostałe okręty?

Lawler przeszedł wolno od jednej burty okrętu do drugiej i z powrotem. Jego oczy ogarniały wodę, szukając śladów nieszczęścia: pływających desek, dryfujących fragmentów ożaglowania, rozproszonych części odzieży albo rozbitków. Nie dostrzegł niczego. Już wcześniej w trakcie tej podróży, po tym poprzednim sztormie, trzydniowej wichurze, spoglądał na morze, na którym nie było widać innych okrętów. Wtedy flotylla została jedynie rozproszona przez wiatr i odnalazła się po kilku godzinach. Lawler obawiał się, że tym razem może być inaczej.

— Idzie Dag — zamruczała Sundira. — Mój Boże, spójrz na jego minę!

Tharp wychodził z luku na rufie; blady, o pustych oczach i obwisłej szczęce, miał zgarbione ramiona i luźno opuszczone ręce. Wyrwany z transu Delagard odwrócił się i warknął:

— No i co? Jakie wieści?

— Nic. Żadnych wieści. — Głos Tharpa był głuchym szeptem.

— Żadnego sygnału. Próbowałem wiele razy. Zgłoś się, „Bogini”; zgłoś się, „Gwiazdo”. „Księżyce”, zgłoście się; zgłoś się, „Krzyżu”. Tu „Królowa”. Zgłoś się, zgłoś się, zgłoś się! — powtarzał, bliski szaleństwa. — Żadnego sygnału.

Nalana twarz Delagarda przybrała barwę ołowiu. Skóra na policzkach obwisła.

— Od żadnego z nich?

— Od żadnego, Nid. Nie zgłaszają się. Ich tam nie ma.

— Masz zepsute radio.

— Złapałem kilka wysp. Kentrup. I Kaggeram. To była paskudna Fala, Nid. Naprawdę paskudna…

— Ale moje okręty…

— Nic.

— Moje okręty, Dag?

Oczy Delagarda miotały dzikie błyski. Skoczył naprzód, jakby zamierzał chwycić Tharpa za ramiona i wytrząsnąć z niego lepsze wiadomości. Jak spod ziemi wyrósł między nimi Kinverson i przytrzymał Delagarda, uspokajając go, podczas gdy armator trząsł się i dygotał.

— Wracaj na dół — rozkazał Delagard radiooperatorowi. — Spróbuj jeszcze raz.

— Nie ma sensu — powiedział Tharp.

— Moje okręty! Moje okręty! — Delagard okręcił się w miejscu i podbiegł do nadburcia. Przez chwilę Lawler myślał, że Delagard ma zamiar rzucić się za burtę. Jednak on po prostu chciał w coś uderzyć. Zaciśniętymi rękami walił jak maczugami o reling, raz po raz, uderzając ze zdumiewającą siłą, tak że prawie półmetrowy odcinek ustąpił, wygiął się i załamał pod ciosami. — Moje okręty! — wrzeszczał Delagard.

Lawler poczuł, że sam zaczyna drżeć. Okręty, tak. I wszyscy ci, którzy byli na ich pokładach. Odwrócił się do Sundiry i w jej oczach zobaczył współczucie. Wiedziała, jaki ból teraz odczuwał. Tylko czy naprawdę mogła to zrozumieć? Dla niej to obcy ludzie. A dla niego byli całą jego przeszłością, esencją jego życia, na dobre i na złe. Nicko Thalheim, ojciec Nicko, Sandor, Bamber Cadrell, Sweynerowie, Tanamindowie, Brondo, biedne szalone siostry, Volkin, Yanez, Stayvol — wszyscy, których znał; całe jego dzieciństwo, wiek chłopięcy i męski, strażnicy dzielonych przez całe życie wspomnień, wszystko zmiecione w jednej chwili. Jak mogła to zrozumieć? Czy była kiedykolwiek częścią ustabilizowanej społeczności? Kiedykolwiek? Bez namysłu opuściła swoją rodzinną wyspę i wędrowała z miejsca na miejsce, nigdy nie oglądając się wstecz. Nie można zrozumieć, co znaczy stracić coś, czego się nigdy nie miało.

— Val — powiedziała miękko.

— Zostaw mnie, dobrze?

— Gdybym tylko mogła jakoś pomóc…

— Ale nie możesz — powiedział Lawler.


Nadchodziła ciemność. Krzyż zaczynał wstępować na niebo, wisiał pod dziwnym kątem, nienaturalnie wykrzywiony, ukośnie od południowego zachodu na północny wschód. Nie było wiatru. „Królowa Hydros” pławiła się ospale w spokojnym morzu. Wszyscy pozostali na pokładzie. Nikt nie przejmował się ponownym stawianiem żagli, chociaż od przejścia Fali upłynęło już kilka godzin. Jednak w panującej ciszy i przygnębieniu niemal nie miało to znaczenia.

Delagard zwrócił się do Onyosa Felka. Pozbawionym życia głosem zapytał:

— Jak sądzisz, gdzie jesteśmy?

— Mam powiedzieć, co myślę, czy chcesz, żebym wyciągnął przyrządy?

— Cholera, po prostu zgaduj, Onyos.

— Na Morzu Pustym.

— Tyle to sam wiem. Podaj mi długość.

— Uważasz mnie za czarodzieja, Nid?

— Uważam cię za głupiego kutasa. Jednak możesz mi podać przynajmniej długość. Spójrz na ten pieprzony Krzyż.

— Widzę ten pieprzony Krzyż — powiedział Felk kwaśno. — Mówi mi, że jesteśmy na południe od równika i o wiele dalej na zachód, niż byliśmy, zanim dopadła nas Fala. Chcesz wiedzieć więcej, to pozwól mi zejść na dół i spróbować odnaleźć moje instrumenty.

— Dużo dalej na zachód? — zapytał Delagard.

— Dużo. Bardzo dużo. Odbyliśmy niezłą przejażdżkę.

— W takim razie idź po przyrządy.

Lawler patrzył, niewiele pojmując, jak Felk, po dłuższych poszukiwaniach pod pokładem, pojawił się, niosąc narzędzia swojego fachu — toporne, dziwacznie wymodelowane przyrządy nawigacyjne, które prawdopodobnie wywołałyby protekcjonalny chichot szesnastowiecznego marynarza z Ziemi. Pracował cicho, od czasu do czasu mrucząc do siebie, namierzając Krzyż, zastanawiając się i znowu mierząc. Po chwili spojrzał na Delagarda i powiedział:

— Jesteśmy dalej na zachód, niż myślałem.

— Jaka jest nasza pozycja?

Felk podał mu ją. Delagard wydawał się zdziwiony. Sam zszedł na dół, nie było go przez dłuższy czas, po czym wrócił ze swoją mapą. Lawler przysunął się, żeby zobaczyć, jak Delagard przesuwa palcem po liniach długości geograficznych.

— Aha. Tutaj. Tutaj.

— Czy widzisz, co on pokazuje? — zapytała Sundira.

— Jesteśmy w sercu Morza Pustego. Niemal równie blisko Obliczy Wód, jak jakichkolwiek innych, zamieszkanych wysp. To dokładnie środek niczego i jesteśmy tu zupełnie sami.

2

Nie było już żadnej nadziei na zwołanie konklawe okrętów, na skupienie woli całej społeczności Sorve przeciw Delagardowi. Społeczność Sorve została zredukowana do grupki trzynastu osób. Do tej pory każdy z pasażerów znał prawdziwy cel podróży. Niektórzy, tacy jak Kinverson czy Gharkid, wydawali się tym nie przejmować: dla takich ludzi jeden cel był równie dobry jak drugi. Po innych — Neyana, Pilya, Lis — nie należało oczekiwać, że sprzeciwią się Delagardowi w czymkolwiek, obojętnie jak dziwne byłoby to przedsięwzięcie. A co najmniej jeden, ojciec Quillan, był zagorzałym sojusznikiem Delagarda w jego pogoni za Obliczami.

W ten sposób pozostawali Dag Tharp, Dann Henders, Leo Martello, Sundira i Onyos Felk. Ten ostatni nienawidził Delagarda. Dobrze. Jeden po mojej stronie, powiedział sobie Lawler. Co do Tharpa i Hendersa, obaj mieli już za sobą sprzeczki z Delagardem o cel podróży; nie będą się obawiać kolejnej. Jednak Martello był człowiekiem Delagarda i Lawler nie był pewien, po której stronie opowie się w rozgrywce z Delagardem. Nawet Sundira była niewiadomą. Lawler nie miał prawa oczekiwać, że go poprze, pomimo bliskich stosunków, jakie zdawały ich łączyć. Równie dobrze mogła być ciekawa Obliczy i pragnąć je poznać. Przecież z zamiłowaniem badała życie Skrzelowców.

Tak więc było ich czworo, w najlepszym wypadku sześcioro przeciwko pozostałym. Nawet nie połowa załogi. Za mało, pomyślał Lawler.

Zaczynał podejrzewać, że Delagarda nie uda się poskromić. Delagard stanowił zbyt wielką siłę, aby dało się go okiełznać. Był jak sama Fala: mogło nie podobać ci się to, że cię porywa, ale nic nie można było na to poradzić. Naprawdę nic.

Po katastrofie Delagard uwijał się z niewyczerpaną energią po pokładzie, przygotowując okręt do dalszej podróży. Naprawiono maszty, postawiono żagle. Jeśli wcześniej Delagard był energicznym, zdecydowanym człowiekiem, teraz wydawał się demoniczną, nieubłaganą siłą natury. Lawler pomyślał, że porównanie z Falą jest bardzo odpowiednie. Po utracie bezcennych okrętów Delagard najwyraźniej przekroczył jakiś próg, za którym odnowił zapasy siły woli. Wściekły, nieobliczalny, tryskający energią Delagard działał teraz jakby w środku wiru siły kinetycznej, uniemożliwiającego jakiekolwiek zbliżenie się do niego. Zrób to! Zrób tamto! Zamocuj to! Przesuń tamto! Nie dawał okazji do tego, aby ktoś taki jak Lawler podszedł do niego i powiedział:

— Nie pozwolimy ci popłynąć tam, gdzie chcesz, Nid. Następnego ranka po przejściu Fali na twarzy Lis Niklaus pojawiły się nowe sińce i zadrapania.

— Nie powiedziałam mu ani słowa — skarżyła się Lawlerowi, kiedy próbował naprawić szkody. — Jak tylko dotarliśmy do naszej kajuty, wściekł się i zaczął mnie bić.

— Czy to zdarzało się już przedtem?

— Nie aż tak, nie. On teraz zachowuje się jak szaleniec. Może sądził, że mam zamiar powiedzieć coś, co mu się nie spodoba. Oblicza, Oblicza, Oblicza, tylko o tym myśli. Mówi o nich we śnie. Negocjuje układy, odstrasza konkurentów, obiecuje cuda… sama nie wiem.

Mimo iż była dużą, mocno zbudowną kobietą, nagle wydała mu się drobna i wątła, jakby Delagard wysysał z niej życie.

— Im dłużej z nim jestem, tym bardziej mnie przeraża. Myślisz, że to tylko bogaty właściciel stoczni, którego nie interesuje nic poza piciem, jedzeniem, pieprzeniem i zdobywaniem coraz większego bogactwa, Bóg wie po co. A kiedy czasem pozwoli ci zajrzeć nieco głębiej w swoją duszę, zobaczysz tam diabły!

— Diabły?

— Diabły, wizje, fantazje. Nie wiem. On myśli, że ta wielka wyspa uczyni z niego imperatora, może nawet Boga, że wszyscy będą go słuchać, nie tylko tacy jak my, ale i inni mieszkańcy wysp, nawet Skrzelowcy. I mieszkańcy innych światów. Czy wiesz, że chce zbudować kosmoport?

— Tak — powiedział Lawler. — Mówił mi o tym.

— On to zrobi. Zawsze ma to, czego chce. Nigdy nie odpoczywa, nigdy nie przestaje. Nawet we śnie myśli. Naprawdę. — Lis ostrożnie dotknęła czerwieniejącego miejsca pomiędzy kością policzkową a lewym okiem.

— Czy sądzisz, że uda ci się go powstrzymać?

— Nie jestem pewien.

— Uważaj. Zabije cię, jeśli wejdziesz mu w drogę. Nawet ciebie, doktorze. Zabije cię tak, jakby zabijał rybę.


Morze Puste zdawało się odpowiednią nazwą dla tego morza, czystego i bezbarwnego, bez wysp, raf koralowych i sztormów, a nawet chmur. Gorące słońce rzucało długie, pomarańczowe błyski na apatyczne, szkliste, błękitnoszare fale. Horyzont wydawał się oddalony o milion kilometrów. Wiatr był słaby i nierówny. Przypływy pojawiały się rzadko i były bardzo niewielkie, nie większe niż zmarszczki na płaskiej tafli morza. Okręt łatwo je przeskakiwał.

Nie było tu również zbyt bogatego życia morskiego. Kinverson na próżno zarzucał liny; sieci Gharkida rzadko wyławiały jakieś użyteczne wodorosty. Czasami przepływała obok migocząca ławica ryb lub w oddali dokazywały jakieś większe stworzenia, ale rzadko podpływały na tyle blisko, aby dać się schwycić. Zapasy suszonej ryby i glonów szybko się wyczerpywały. Delagard zarządził zmniejszenie dziennych racji. Wyglądało na to, że dalej będą podróżować głodni i spragnieni. W czasie gwałtownej ulewy, która poprzedziła nadejście Fali, nie było czasu wystawić zbiorników na wodę. Teraz, pod tym spokojnym, bezchmurnym niebem poziom wody w beczkach malał z każdym dniem.

Lawler poprosił Onyosa Felka, aby pokazał mu na mapie ich położenie. Kartograf, jak zwykle, nie był pewny swojej nawigacji, ale pokazał na mapie punkt na Morzu Pustym, prawie w połowie drogi między równikiem a przypuszczalnym położeniem Obliczy Wód.

— Czy to możliwe? — zapytał Lawler. — Czy naprawdę możemy być tak daleko?

— Fala posuwała się z niewiarygodną prędkością. Niosła nas przez cały dzień. To cud, że okręt nie rozleciał się.

Lawler spoglądał na mapę.

— Jesteśmy za daleko, żeby zawrócić, nie sądzisz?

— A kto mówi o powrocie? Ty? Ja? Na pewno nie Delagard.

— A gdybyśmy chcieli? — powiedział Lawler. — Mówię, gdyby.

— Lepiej zrobimy, płynąc naprzód — rzekł ponuro Felk. — Nie mamy wyboru. Za nami jest ogromna, pusta przestrzeń. Jeżeli zawrócimy w stronę znanych nam wód, prawdopodobnie umrzemy z głodu, zanim gdziekolwiek dopłyniemy. Odnalezienie Obliczy to chyba nasza jedyna szansa. Może znajdziemy tam żywność i świeżą wodę.

— Tak sądzisz?

— A skąd mogę wiedzieć? — odparł Felk.


* * *

Leo Martello zagadnął go:

— Masz wolną chwilę, doktorze? Chciałbym ci coś pokazać.

Lawler był w kajucie i sortował papiery. Miał trzy skrzynie danych medycznych o sześćdziesięciu czterech byłych Mieszkańcach Sorve, którzy prawdopodobnie zaginęli na morzu. Lawler zawzięcie walczył z Delagardem o prawo zabrania ich ze sobą, gdy flota opuszczała Sorve i ten jeden raz zwyciężył. Co teraz? Zatrzymać je? Po co? Na wypadek gdyby pięć zaginionych okrętów powróciło wraz z kompletnymi załogami? Albo zachować je dla jakiegoś przyszłego historyka wyspy?

Takim historykiem równie dobrze mógł zostać Martello. Może on zdołałby ująć te bezużyteczne dokumenty w kolejne pieśni swojego poematu.

— O co chodzi, Leo?

— Pisałem o Fali — powiedział Martello. — O tym, co nam się przydarzyło i gdzie teraz jesteśmy, dokąd płyniemy i tak dalej. Myślałem, że może chciałbyś przeczytać, co do tej pory napisałem.

Uśmiechnął się ochoczo. Jego lśniące brązowe oczy jaśniały podnieceniem. Lawler zrozumiał, że Martello musi być ogromnie dumny z siebie i oczekuje aplauzu. Zazdrościł mu jego żywiołowości, otwartej natury, bezgranicznego entuzjazmu. W tej desperackiej, skazanej na klęskę wyprawie Martello potrafił doszukać się poezji. Zdumiewające.

— Czy troszeczkę nie przyspieszasz biegu wydarzeń? — zapytał Lawler. — Ostatnio byłeś dopiero przy emigracji z Ziemi na pierwsze skolonizowane światy.

— To prawda. Jednak uważam, że w końcu dotrę do tej części poematu, która mówi o naszym życiu na Hydros, a której ogromnym fragmentem będzie ta podróż. Tak więc pomyślałem, dlaczego nie opisać jej teraz, gdy mam ją na świeżo w pamięci, zamiast czekać pięćdziesiąt czy sześćdziesiąt lat, aż będę stary.

Rzeczywiście, dlaczego nie, pomyślał Lawler.

Od kilku tygodni Martello zapuszczał włosy na golonej dotąd głowie: odrastały gęste, bujne i brązowe. Dzięki temu wyglądał dziesięć lat młodziej. Jeśli ktokolwiek na tym okręcie miał przeżyć jeszcze pięćdziesiąt lat, to prawdopodobnie był to Martello. Nawet siedemdziesiąt. Dużo czasu na pisanie poezji. Jednak owszem, lepiej już teraz przelać wrażenia na papier.

Lawler wyciągnął dłoń.

— Dobrze, spójrzmy na to — powiedział.

Przeczytał kilka linijek udając, że przegląda resztę. Podobnie jak poprzedni fragment, który pokazał mu Martello, był to długi, zarejestrowany strumień świadomości, równie dziwaczny i ckliwy, ten jednak miał przynajmniej walor osobistego przeżycia.

Z nieba spadł potok ciemności,

Zatopił nas głęboko, zanurzył nasze kości.

Potem, gdy walczyliśmy, by zostać na górze,

Nadszedł nowy wróg, mocniejszy niż poprzednio.

To była Fala! Wzbudziła w nas głęboki strach.

Zdławiła nasze krtanie i zmroziła serca.

Fala! Obmierzły wróg, najtęższy z przeciwników.

Wznosiła się jak ściana śmierci na piersi morza.

Drżeliśmy wtedy, pobledliśmy wtedy,

Upadliśmy na kolana w rozpaczy…

Lawler podniósł oczy.

— To bardzo mocna rzecz, Leo.

— Myślę, że osiągnąłem zupełnie nowy poziom. Zajmując się historycznym, musiałem dotrzeć do tego z zewnątrz, ale teraz — miałem to dokładnie tutaj. — Podniósł ręce do góry i szeroko rozłożył palce. — Po prostu musiałem to zapisać, tak szybko jak zdołałem umieścić słowa na papierze.

— Miałeś przypływ natchnienia.

— To właściwe słowo, tak. — Martello nieśmiało sięgnął po zwój manuskryptu. — Mógłbym go zostawić, gdybyś chciał przejrzeć go dokładniej, doktorze.

— Nie, nie, poczekam raczej, aż dokończysz całą pieśń. Nie napisałeś jeszcze o naszym wyjściu na pokład po wszystkim, i o tym, jak dowiedzieliśmy się, że jesteśmy w głębi Morza Pustego.

— Pomyślałem, że poczekam — powiedział Martello — aż dotrzemy do Obiczy Wód. Ta część podróży nie jest zbyt ciekawa, prawda? Zupełnie nic się nie dzieje. Kiedy jednak dotrzemy do Obliczy…

Przerwał znacząco.

— Tak? — powiedział Lawler. — Jak sądzisz, co się tam zdarzy?

— Cuda, doktorze. Cuda, dziwy i bajkowe historie. — Oczy Martello zabłysły. — Nie mogę się doczekać. Napiszę pieśń, z jakiej byłby zadowolony sam Homer. Sam Homer!

— Jestem pewien, że napiszesz — powiedział Lawler.


Nagle, znikąd, znowu pojawiły się śluzice, nadlatując setkami bez żadnego ostrzeżenia. Nie było powodu, aby ich oczekiwać. Jeżeli już, to morze wydawało się tutaj bardziej jałowe niż kiedykolwiek, od chwili gdy na nie wpłynęli.

Lecz tego upalnego południa morze otworzyło się i obiegło okręt śluzicą. Ciskały się, wylatując nagle z wody i przeskakując gęstymi chmurami środkową część okrętu. Lawler był na pokładzie. Usłyszał pierwsze furkotania i odruchowo ukrył się za fokmasztem. Długie na pół metra i grube jak męskie ramię śluzice przelatywały przez powietrze niczym zwinne, śmiercionośne pociski. Ich ostro zakończone, skórzaste skrzydła były rozpostarte, a rzędy ostrej jak igły szczeciny pionowo sterczały na grzbietach.

Niektóre przelatywały nad okrętem jednym długim łukiem i lądowały w morzu, wzbijając fontanny bryzgów. Inne trzaskały o maszty lub dach nadbudówki, lub zalegały stertami w nagle wybrzuszonych żaglach, albo po prostu kończyły swój lot nad okrętem i w gniewnych podrygach spadały na pokład. Dwie z nich przefrunęły tuż obok Lawlera, jedna przy drugiej, obrzucając go tępym, złośliwym spojrzeniem. Potem przeleciały trzy następne, jeszcze bardziej zbliżone do siebie nawzajem, jakby w zaprzęgu; a później więcej niż mógł zliczyć. Nie było mowy, aby bezpiecznie dotrzeć do luku. Mógł tylko ukryć się, zwinąć w kłębek i czekać.

Usłyszał krzyk gdzieś na pokładzie i poirytowane chrząknięcie z innej strony. Spoglądając w górę, dostrzegł w takielunku Pilyę Braun; z trudem trzymała się lin, jednocześnie oganiając się od roju ryb. Jeden policzek miała rozcięty i zakrwawiony.

Tłusta śluzica zahaczyła o ramię Lawlera, ale nie wyrządziła mu krzywdy: trafiła go brzuchem, nie szczeciną. Kolejna przeleciała przez pokład właśnie wtedy, gdy Delagard wychodził z luku. Uderzyła go w pierś, wycinając poszarpaną i gwałtownie czerwieniejącą linię w jego koszuli, a potem spadła, kręcąc się u jego stóp. Z wściekłością rozgniótł ją obcasem.

Przez trzy lub cztery minuty zasypywał ich ten deszcz rybich oszczepów. Potem śluzice zniknęły. I znów zapadła cisza; morze było nieruchome i gładkie jak tafla matowego szkła rozpościerająca się w nieskończoność.

— Dranie — wychrypiał Delagard. — Zetrę je w proch! Zniszczę co do jednej!

Kiedy? Gdy Oblicza Wód uczynią z niego najwyższego władcę planety?

— Daj mi obejrzeć to rozcięcie, Nid — powiedział Lawler.

Delagard wyrwał mu się.

— To tylko zadrapanie. Już go nawet nie czuję.

— Jak sobie życzysz.

Spod pokładu wyszli Neyana Golghoz z Natimem Gharkidem i zaczęli zmiatać na kupę nieżywe i dogorywające śluzice. Martello, który miał głęboko rozcięte ramię i szczecinę śluzicy wbitą w plecy, przyszedł pokazać swoje rany Lawlerowi. Lekarz kazał mu zejść na dół do izby chorych i poczekać. Pilya zeszła z olinowania i również pokazała mu swoje rany: krwawiące rozcięcie na policzku i drugie tuż pod piersiami.

— Myślę, że potrzeba kilka szwów — powiedział jej. — Bardzo cierpisz?

— Troszeczkę piecze. I parzy. Tak naprawdę to bardzo parzy. Ale nic nie szkodzi.

Uśmiechnęła się. Lawler nadal widział migoczące w jej oczach uczucie, pożądanie czy cokolwiek to było. Wiedziała, że sypiał z Sundirą Thane, ale to najwidoczniej nie miało dla niej znaczenia. Może nawet cieszyła się z ran zadanych jej przez śluzice: on zwróci na nią uwagę, będzie dotykał jej skóry. Lawler żałował jej. Cierpliwe przywiązanie dziewczyny smuciło go.

Delagard, wciąż krwawiąc, podszedł do Neyany i Gharkida, którzy przygotowywali się do wyrzucenia śluzie za burtę.

— Zaczekajcie — powiedział szorstko. — Od wielu dni nie jedliśmy świeżej ryby.

Gharkid obrzucił go spojrzeniem pełnym nie skrywanego zdziwienia.

— Zjadłbyś śluzice, kapitanie?

— Możemy przynajmniej spróbować — powiedział Delagard.

Okazało się, że pieczona śluzica smakuje jak szmaty moczone przez kilka tygodni w urynie. Lawler zdołał przełknąć trzy kęsy i zrezygnował, krztusząc się. Kinverson i Gharkid odmówili poczęstunku; Dag Tharp, Henders i Pilya również zrezygnowali ze swoich porcji. Leo Martello dzielnie zjadł połowę ryby. Ojciec Quillan dziobał swoją z widocznym obrzydzeniem, ale i z zawziętą determinacją, jakby dotrzymywał ślubu danego Dziewicy, że będzie jadł wszystko, co przed nim postawią, obojętnie jak byłoby to obrzydliwe.

Delagard zjadł całą porcję i poprosił o dokładkę.

— Smakuje ci? — zapytał Lawler.

— Człowiek musi jeść, prawda? Należy podtrzymywać swoje siły, doktorze. Zgodzisz się? Proteiny to proteiny. Czyż nie, doktorze? Co na to powiesz, doktorze? Proszę, dołóż sobie.

— Dzięki — powiedział Lawler. — Myślę, że spróbuję się obejść bez nich.


Zauważył zmianę w Sundirze. Wydawało się, że ze zmianą kursu i celu podróży pozbyła się całej narzuconej sobie rezerwy, tak że kiedy teraz kochali się, nie zapadali później w długotrwałe napięte milczenie, przerywane jedynie momentami płytkiej paplaniny. Teraz, gdy leżeli razem w ciemnym i stęchłym kącie ładowni, który był ich kryjówką, opowiadała mu o sobie w długich i wyczekiwanych monologach.

— Zawsze byłam ciekawską dziewczynką. Chyba aż nazbyt ciekawską. Brodziłam w zatoce, wyławiałam różne przedmioty na płyciznach, narażałam się na uszczypnięcia i ugryzienia. Gdy miałam około czterech lat, włożyłam sobie małego kraba do pochwy.

Lawler skrzywił się; zachichotała.

— Nie wiem, czy chciałam sprawdzić, co się stanie z krabem, czy z moją pochwą. Krabowi to najwyraźniej nie przeszkadzało. Ale moim rodzicom tak.

Jej ojciec był merem wyspy Khamsilaine. Mer, jak się zdaje, to termin używany przez wyspiarzy na Morzu Lazurowym, oznaczający głowę rządu. Khamsilaine była jedną z większych ludzkich osad, liczyła około pięciu tysięcy osób. Dla Lawlera była to niewyobrażalnie wielka populacja. Sundira niewiele mówiła o matce: ta-była naukowcem, przypuszczalnie historykiem badającym migrację międzygalaktyczną ludzi, umarła jednak bardzo młodo i Sundira prawie jej nie pamiętała. Najwyraźniej Sundira odziedziczyła część analitycznego umysłu matki. Szczególnie fascynowali ją Skrzelowcy — Mieszkańcy; zawsze dbała o to, aby używać tego bardziej formalnego określenia, co Lawlerowi wydawało się dziwaczne i pompatyczne. Kiedy miała czternaście lat, Sundira wraz z nieco starszym od siebie chłopcem zaczęli śledzić tajemne ceremonie Mieszkańców na wyspie Khamsilaine. Zaczęli też eksperymentować z seksem, co dla Sundiry było nowością; wspomniała o tym dość beznamiętnie, ale Lawler, ku swemu zdziwieniu, poczuł się wściekle zazdrosny. Mieć za kochankę tak oszałamiającą dziewczynę jak Sundira, kiedy się jest tak młodym — cóż to byłby za przywilej! W okresie dojrzewania Lawler nie cierpiał na brak dziewcząt. Później także, ilekroć zdołał uciec od nie kończących się godzin studiów medycznych, które przez większość czasu trzymały go w chacie ojca. Jednak to nie zalety umysłów pociągały go w tych dziewczynach. Przez chwilę pomyślał o tym, jak wyglądałoby jego życie, gdyby na Sorve była jakaś Sundira, kiedy dorastał. A gdyby poślubił ją, a nie Mireyl? To była zdumiewająca myśl; dziesiątki lat bliskiego partnerstwa z taką nadzwyczajną kobietą zamiast samotnego i pustego życia, jakie wiódł z własnego wyboru. Rodzina. Ciągłość rodu.

Odepchnął od siebie te dziwne myśli. Zwykłe fantazje, oto czym były: on i Sundira dorastali oddaleni od siebie o tysiące kilometrów i wiele lat. A nawet gdyby sprawy ułożyły się inaczej, to każdy związek, jaki zbudowaliby na Sorve, zostałby tak czy inaczej nadwątlony przez wygnanie. Wszystkie drogi wiodły do tego pływającego więzienia, łupinki kołyszącej się na środku Morza Pustego.

Dociekliwość Sundiry w końcu doprowadziła do poważnego skandalu. Miała niewiele ponad dwadzieścia lat; jej ojciec nadal był merem; mieszkała sama na granicy ludzkiej osady na Khamsilaine i spędzała wśród Mieszkańców tyle czasu, na ile jej pozwalali.

— To było intelektualne wyzwanie. Chciałam się nauczyć o tym świecie wszystkiego, co mogłam. Rozumieć świat oznaczało zrozumieć Mieszkańców. Byłam pewna, że coś się tutaj dzieje, coś, czego nikt z nas nie widzi.

Opanowała biegle język Mieszkańców, co najwidoczniej nie było na Khamsilaine umiejętnością powszechną. Ojciec zrobił ją ambasadorem wyspy u Skrzelowców: wszystkie kontakty z nimi odbywały się za jej pośrednictwem. Tyle samo czasu spędzała w wiosce Mieszkańców na południowym krańcu wyspy, co we własnej społeczności. Większość z nich ledwie tolerowała jej obecność, jak to zwykle czynią Mieszkańcy; niektórzy byli otwarcie niechętni, ale kilkoro okazywało prawie przyjaźń. Sundira czuła, że zbliża się do poznania niektórych z nich jako indywidualności, a nie tylko jako niezdarnych, złowieszczych, nierozróżnialnych, obcych stworzeń, jakimi Mieszkańcy wydawali się większości ludzi.

— To był mój błąd i ich: zbytnio zbliżyłam się do nich. Budowałam na tej bliskości. Przypominałam sobie pewne rzeczy, które widziałam jako dziewczynka, kiedy razem z Tomasem szpiegowaliśmy ich w miejscach, do których nie powinniśmy byli zaglądać. Zadawałam pytania. Otrzymywałam wymijające odpowiedzi. Dręczące odpowiedzi. Zdecydowałam, że muszę znów poszpiegować.

Cokolwiek zobaczyła Sundira w ukrytych izbach Skrzelowców, nie umiała, jak się wydawało, przekazać tego Lawlerowi: może chciała dochować tajemnicy, a może po prostu nie zobaczyła tyle, aby cokolwiek zrozumieć. Wspominała o ceremoniach, komuniach, rytuałach, misteriach; jednak niejasność opisów wydawała się wynikać z jej niedoskonałości odbioru, a nie z niechęci do dzielenia się z nim tym, co wiedziała.

— Powróciłam do tych samych miejsc, do których przed laty zakradałam się z Tomasem. Tym razem złapano mnie.

Myślałam, że mnie zabiją. Zamiast tego zaprowadzili mnie do ojca i kazali mu mnie zabić. Obiecał, że mnie utopi, i wydawali się to akceptować. Wypłynęliśmy łodzią rybacką i wyskoczyłam za burtę. Ojciec jednak zorganizował łódź z Simbalimak, która czekała z drugiej strony wyspy. Aby się do niej dostać, musiałam płynąć przez trzy godziny. Nigdy nie wróciłam na Khamsilaine. I nigdy więcej nie widziałam się ani nie rozmawiałam z moim ojcem. Lawler łagodnie pogłaskał ją po policzku.

— A więc ty też wiesz coś o wygnaniu.

— Coś, tak.

— Nigdy mi o tym nie mówiłaś. Wzruszyła ramionami.

— Jakie by to miało znaczenie? Cierpiałeś tak bardzo. Czy czułbyś się lepiej, gdybym ci powiedziała, że ja też musiałam opuścić moją rodzinną wyspę?

— Możliwe.


Dzień lub dwa później znów spotkali się w ładowni i znowu opowiadała mu o życiu, które zostawiła za sobą. Rok na Simbalimak — poważny romans, o którym już wcześniej wspominała, i dalsze próby zgłębienia tajemnic Skrzelowców, które skończyły się prawie tak samo katastrofalnie jak nielegalne obserwacje na Khamsilaine — a potem wyprowadziła się z Morza Lazurowego na Shaktan. Lawler nie był pewien, czy powodem jej odejścia były naciski Skrzelowców, czy też zerwanie romansu, i wcale nie miał ochoty o to pytać.

Z Shaktan na Velmise, z Velmise na Kentrup, w końcu z Kentrup na Sorve: niespokojne życie i chyba niezbyt szczęśliwe. Kolejna odpowiedź zawsze przynosiła nowe pytanie. Nowe próby penetracji tajemnic Skrzelowców i nowe kłopoty. Następne romanse, nie prowadzące do niczego. Samotna, niepełna, tułacza egzystencja. Dlaczego przybyła na Sorve?

— A dlaczego nie? Chciałam wyjechać z Kentrup. Sorve była jednym z wielu możliwych miejsc. Znajdowała się blisko, mogła mnie przyjąć. Zostałabym przez chwilę i ruszyłabym dalej.

— Czy chciałaś, żeby tak wyglądało całe twoje życie? Zatrzymać się gdzieś na krótko, przenieść gdzieś indziej i znów odpłynąć?

— Tak sądzę — powiedziała.

— Czego szukałaś?

— Prawdy.

Lawler czekał, nie komentując. Powiedziała:

— Nadal sądzę, że dzieje się tutaj coś, o czym nie mamy pojęcia. Mieszkańcy tworzą jednolite społeczeństwo. Takie samo na każdej wyspie. Istnieje jakiś związek między jedną społecznością Mieszkańców a drugą, między Mieszkańcami a nurkami, między Mieszkańcami a platformami, między Mieszkańcami a jamochłonami. O ile wiem, również między Mieszkańcami i śluzicą. Chcę wiedzieć, co to za związek.

— Dlaczego tak bardzo ci na tym zależy?

— Hydros to miejsce, na którym będę musiała spędzić resztę życia. Czy nie sądzisz, że powinnam poznać je tak dokładnie, jak tylko zdołam?

— A zatem nie martwi cię to, że Delagard porwał nas i wlecze ze sobą?

— Nie. Im więcej zobaczę, tym lepiej zrozumiem tę planetę.

— Nie boisz się rejsu do Obliczy? Pływania po niezbadanych wodach?

— Nie — powiedziała. A po chwili dodała: — Tak, może trochę. Pewnie, że się boję. Jednak tylko trochę.

— Jeżeli część z nas spróbowałaby powstrzymać Delagarda, czy przyłączyłabyś się do nas?

— Nie — odparła bez wahania.

3

Przez kilka dni nie było w ogóle wiatru, a okręt stał jak martwy w zupełnie gładkiej wodzie pod nadbrzmiałym słońcem, które rosło z każdą chwilą. W tym tropikalnym rejonie powietrze było suche i gorące, tak że często z trudem chwytali oddech. Delagard dokonywał cudów za sterem, kazał stawiać żagle w tę lub tamtą stronę, w ten lub inny sposób, aby złapać choć najsłabszą bryzę, więc przez cały czas jakoś posuwali się naprzód, płynąc powoli na południowy zachód, coraz dalej w głąb tych jałowych pustkowi oceanu. Bywały też jednak i takie okropne dni, kiedy wydawało się, że nigdy więcej żaden poryw powietrza nie napełni żagli i na wieki zostaną uwięzieni tutaj, aż zamienią się w wyschnięte szkielety.

— Stoi nieruchomo jak namalowany — powiedział Lawler. — Malowany statek na malowanym morzu.

— Co to? — zapytał ojciec Quillan.

— Poemat. Z Ziemi, stary wiersz. Jeden z moich ulubionych.

— Cytowałeś z niego już wcześniej, prawda? Pamiętam jego rytm. Coś o wodzie, wodzie dookoła.

— I ani kropli do picia — powiedział Lawler.


Woda pitna prawie się już skończyła. Na dnie większości beczek nie było nic prócz kleistych cieni. Lis odmierzała racje w kroplach.

Lawler miał prawo do dodatkowej racji dla celów medycznych. Zastanawiał się, jak poradzić sobie z problemem przyjmowania swoich dziennych porcji nalewki z uśmierzychy. Substancja ta powinna być rozpuszczana w dużej ilości wody, bo inaczej stawała się niebezpieczna; nie mógł jednak pozwolić sobie na luksus zużywania tak dużych ilości wody dla osobistych słabości. W takim razie co robić? Wymieszać ją z wodą morską? Przez jakiś czas mógłby sobie radzić w ten sposób; jednak gdyby trwało to zbyt długo, nerki ucierpiałyby w wyniku kumulacji soli. Zawsze mógł mieć nadzieję, że w najbliższym czasie spadnie deszcz i będzie mógł przepłukać nerki świeżą wodą.

Ponadto mógł po prostu nie brać narkotyków.

W drodze eksperymentu spróbował pewnego ranka obejść się bez uśmierzychy. Przed południem czaszka zaczęła go dziwnie swędzieć. Późnym popołudniem cała skóra zdrętwiała, jak gdyby pokrywała j ą łuska. O zmierzchu drżał cały i pocił się z pragnienia.

Siedem kropel uśmierzychy i drżenie natychmiast zmieniło się w dobrze znane i oczekiwane odrętwienie.

Jednak zapasy narkotyku zaczęły się kurczyć. Lawler uznał to za większy problem niż brak wody. Mimo wszystko zawsze pozostawała nadzieja, że jutro spadnie deszcz. Tymczasem ziele uśmierzychy nie rosło w tych wodach.

Przedtem Lawler sądził, że znajdzie je, gdy okręt dotrze do Grayvard. Jednak nigdy nie dopłyną do Grayvard. Oszacował, że zapasy wystarczą mu na kilka następnych tygodni. Może mniej. W każdym razie niedługo się skończą.

I co wtedy? Co wtedy?

Do tego czasu spróbuje mieszać krople z odrobiną morskiej wody.


Sundira opowiedziała mu więcej o swoim dzieciństwie na Thamsilaine, o burzliwym dojrzewaniu, późniejszej wędrówce z wyspy na wyspę, o swoich ambicjach i nadziejach, wysiłkach i porażkach. Godzinami przesiadywali razem w wilgotnej ciemności, wyciągając swoje długie nogi przed siebie i splatając dłonie jak młodzi kochankowie, podczas gdy okręt dryfował łagodnie po łagodnych tropikalnych wodach. Pytała również Lawlera o jego życie, więc opowiadał historyjki ze swego nieskomplikowanego dzieciństwa oraz cichego, monotonnego, starannie zaplanowanego dorosłego życia na jedynej wyspie, jaką znał.

Aż pewnego popołudnia zszedł pod pokład, aby poszperać w skrzyniach z nowymi zapasami, i usłyszał namiętne jęki i sapania, dochodzące z ciemnego kąta ładowni. To było ich miejsce; to był kobiecy głos. Neyana pracowała przy takielunku, Lis była w kuchni, Pilya miała wolne i wałęsała się po pokładzie. Pozostawała tylko Sundira. Gdzie był Kinverson? Miał pierwszą wachtę, tak samo jak Pilya, a zatem był wolny. Lawler uświadomił sobie, że to Kinverson jest za tymi skrzyniami i wydobywa te jęki i westchnienia z chętnego ciała Sundiry.

Tak więc, cokolwiek łączyło tych dwoje — a Lawler wiedział, co to było — nie skończyło się, mimo nowej zażyłości i trzymania się za ręce.

Osiem kropel uśmierzychy pomogło mu uporać się z tym — prawie.

Zmierzył to, co pozostało z zapasów. Nie było tego dużo. Całkiem niedużo.


Żywność również stawała się problemem. Od tak dawna nie złowili żadnej ryby, że kolejny atak roju śluzicy zaczynał się wydawać prawie miłą perspektywą. Żywili się malejącymi zapasami surowej ryby i sproszkowanych glonów, jakby mieli środek arktycznej zimy. Czasami udawało się im wciągnąć ładunek planktonu za pomocą ciągniętego za okrętem pasma tkaniny, lecz jedzenie planktonu przypominało zjadanie piasku — był gorzki i niesmaczny. Dawały o sobie znać choroby związane z niedostatkami pożywienia. Gdziekolwiek Lawler spojrzał, widział popękane usta, matowe włosy, plamistą skórę, wycieńczone i wymizerowane twarze.

— To szaleństwo — mamrotał Dag Tharp. — Musimy zawrócić, zanim wszyscy pomrzemy.

— Jak? — zapytał Onyos Felk. — Gdzie jest wiatr? Kiedy w ogóle wieje, wieje ze wschodu.

— To nie ma znaczenia — powiedział Tharp. — Znajdziemy sposób. Wyrzucimy za burtę tego drania, Delagarda, i zawrócimy okręt. Co na to powiesz, doktorze?

— Powiem, że potrzebujemy deszczu i dużej ławicy ryb przepływającej blisko nas.

— Już nie jesteś z nami? Myślałem, że zależało ci na powrocie tak samo jak nam.

— Onyos ma rację — powiedział ostrożnie Lawler. — Wiatr jest przeciwko nam. Z Delagardem czy bez, możemy nie pokonać drogi powrotnej na wschód.

— Co mówisz, doktorze? Że musimy żeglować dookoła świata, aż dotrzemy do Morza Ojczystego z drugiej strony?

— Nie zapominaj o Obliczach — wtrącił się Dann Henders. — Zanim zaczniemy piąć się na drugą stronę świata, dotrzemy do Obliczy.

— Oblicza — powiedział Tharp ponuro. — Oblicza! Oblicza! Oblicza! Pieprzyć Oblicza!

— Prędzej Oblicza nas wypieprzą — powiedział Henders.


W końcu bryza nadleciała i odświeżyła powietrze, wiejąc od pomocnego wschodu na południowy wschód, niosąc zadziwiająco chłodny powiew, podczas gdy morze podnosiło się i burzyło, często przelewając się przez prawą burtę. Nagle znów pojawiły się ryby, w obfitych, srebrnych masach, a Kinverson wyciągał ciężkie sieci.

— Powoli — ostrzegał Delagard, gdy siedli do stołu. — Nie napychajcie się, bo popękacie.

Lis przeszła samą siebie, przygotowując posiłki, wyczarowując tuzin różnych sosów prawie z niczego. Jednak wciąż nie było wody, więc jedzenie stawało się wyczerpującym zadaniem. Kinverson nakłaniał ich do jedzenia świeżej ryby, aby skorzystać z zawartej w niej wilgoci. Zanurzanie świeżych, krwawiących kawałków w wodzie morskiej podnosiło ich smak, chociaż zwiększało pragnienie.

— Co się z nami stanie, jeśli będziemy pić słoną wodę, doktorze? — spytała Neyana Golghoz. — Czy umrzemy? Oszalejemy?

— Już jesteśmy szaleni — powiedział cicho Dag Tharp.

— Tolerujemy pewną ilość słonej wody — powiedział Lawler, myśląc o ilości, którą sam konsumował ostatnio. Nie miał jednak zamiaru o tym wspominać. — Gdybyśmy mieli choć trochę słodkiej wody, moglibyśmy zwiększyć jej zapas, dodając do niej dziesięć do piętnastu procent morskiej wody. To by nam nie zaszkodziło, a nawet pomogłoby uzupełnić ubytki soli, którą wypacamy z siebie przez cały czas w tym upale. Jednak nie pożyjemy długo na nie rozcieńczanej wodzie morskiej. Nasze ciała są w stanie przefiltrować ją i zamienić w czystą wodę, lecz nerki nie potrafią pozbyć się nagromadzonej soli, nie odciągając w tym celu wody z innych tkanek ciała. Bardzo szybko wyschniemy. Gorączka, wymioty, delirium, śmierć.

Dann Henders zainstalował rząd małych słonecznych kotłów destylacyjnych, napełnionych częściowo wodą morską i przykrytych przezroczystym plastikiem. Każdy kocioł miał wewnątrz naczynie, umieszczone tak, aby zbierało krople świeżej wody, które skraplały się na wewnętrznej stronie plastiku. Lecz był to długotrwały proces. Uzyskanie w ten sposób słodkiej wody w ilości wystarczającej dla zaspokojenia potrzeb wydawało się niemożliwe.

— Co będzie, jeśli wkrótce nie spadnie deszcz? — pytała Pilya Braun. — Co poczniemy?

Lawler wskazał na ojca Quillana.

— Możemy spróbować modlitw — powiedział.


* * *

Późnym wieczorem następnego dnia, gdy upał trzymał ich w mocnym uścisku, a okręt prawie w idealnym bezruchu stał na wodzie, Lawler, wracając na noc do swojej kajuty, usłyszał Hendersa i Tharpa szepczących w pokoju radiowym. Chropowate brzmienie ich głosów było dziwnie irytujące. Gdy Lawler na moment przystanął w przejściu, w dół po drabinie zszedł Onyos Felk i skinął mu głową na powitanie; potem także wszedł do pokoju radiowego. Lawler, stojąc przed drzwiami swej kajuty, usłyszał, jak Felk mówi:

— Na korytarzu jest doktor. Chcecie, abym go zaprosił do środka?

Lawler nie słyszał odpowiedzi, ale musiała być pozytywna, ponieważ Felk odwrócił się, skinął do niego i rzekł:

— Może zaszedłby pan tutaj na minutkę, doktorze?

— Już późno, Onyos. O co chodzi?

— Tylko na chwilę.

Tharp i Henders siedzieli ramię przy ramieniu w maleńkim pokoju radiowym, a kapiąca świeca rzucała na nich ponury blask. Na stole stała butelka brandy z winnych wodorostów i dwie filiżanki. Tharp zazwyczaj nie pije, przypomniał sobie Lawler.

Henders powiedział:

— Napijesz się, doktorze?

— Raczej nie, dziękuję.

— Wszystko w porządku?

— Jestem zmęczony — powiedział Lawler, trochę niecierpliwie. — O co chodzi, Dann?

— Rozmawialiśmy o Delagardzie. Dag, ja i Onyos. Mówiliśmy o tej idiotycznej, pieprzonej awanturze, w jaką nas wrobił. Co o nim sądzisz, doktorze?

— Delagard? — Lawler wzruszył ramionami. — Wiecie, co myślę.

— My wszyscy wiemy, co myślą inni. Znamy się cholernie długo. Powiedz nam jednak.

— To bardzo zdeterminowany człowiek. Uparty, silny, całkowicie pozbawiony skrupułów. Niezmiernie pewny siebie.

— Szalony?

— Tego nie mogę powiedzieć.

— Założę się, że możesz — wtrącił Dag Tharp. — Uważasz, że postradał zmysły.

— To możliwe. A może nie. Czasami nie jest łatwo odróżnić głupotę od szaleństwa. Wielu geniuszy w swoim czasie uważano za szaleńców.

— Czy uważasz, że on jest geniuszem? — zapytał Henders.

— Niekoniecznie. Jednak to co najmniej niezwykły człowiek. Nie mogę powiedzieć, co się dzieje w jego umyśle. Równie dobrze może być szalony. Jednak na pewno potrafi podać wam całkiem rozsądnie brzmiące przyczyny swojego postępowania. Mogę się o to założyć. Ta historia Oblicz Wód jest dla niego zupełnie sensowna.

Felk powiedział:

— Nie udawaj takiego niewinnego, doktorze. Każdy wariat twierdzi, że jego szaleństwo jest zupełnie normalne. Czy istnieje na świecie człowiek, który kiedykolwiek uwierzył, że jest obłąkany?

— Czy podziwiasz Delagarda? — spytał Lawlera Henders.

— Nieszczególnie. — Lawler wzruszył ramionami. — Muszę jednak przyznać, że ma swoje zalety. Ten człowiek ma wizję. Nie uważam jednak, żeby była ona godna podziwu.

— Lubisz go?

— Nie. Ani trochę.

— Przynajmniej jesteś szczery.

— Czy ta rozmowa ma jakiś cel? — zapytał Lawler. — Ponieważ jeśli dobrze bawicie się, siedząc tutaj nad butelką brandy i opowiadając sobie, jakim paskudnym draniem jest Delagard, to wolę pójść do łóżka?

— Chcemy tylko dowiedzieć się, jakie jest twoje zdanie, doktorze — powiedział Dann Henders. — Powiedz nam, czy chcesz, aby ta podróż nadal przebiegała w ten sposób?

— Nie.

— A czy znasz jakiś sposób, żeby to zmienić?

— Czy jest coś, co możemy zrobić?

— Zadałem ci pytanie. Odpowiadanie nań pytaniem do niczego nie prowadzi.

— Planujecie bunt, prawda?

— Czyja coś takiego powiedziałem? Nie przypominam sobie, doktorze.

— Nawet głuchy usłyszałby, co mówisz.

— Bunt — powiedział Henders. — Hm, a gdyby niektórzy z nas spróbowali odegrać czynną rolę w podejmowaniu decyzji, dokąd powinien płynąć okręt. Co byś powiedział, gdyby tak się stało? Co byś zrobił?

— To kiepski pomysł, Dann.

— Tak myślisz, doktorze?

— Był czas, kiedy równie chętnie jak ty kazałbym Delagardowi zawrócić okręt. Dag o tym wie. Rozmawiałem z nim o tym. Delagarda należy powstrzymać, mówiłem mu. Pamiętasz, Dag? Jednak było to, zanim Fala zaniosła nas tak cholernie daleko. Od tej pory miałem dużo czasu do namysłu i zmieniłem zdanie.

— Dlaczego?

— Z trzech powodów. Po pierwsze dlatego, że to okręt Delagarda, na dobre i na złe, a me mam ochoty mu go odbierać. Kwestia moralna, można by powiedzieć. Możecie uzasadniać taki czyn dowodząc, że on ryzykuje naszym życiem bez naszej zgody. Mimo to nie sądzę, że to dobry pomysł. Delagard jest zbyt przebiegły. Zbyt niebezpieczny. Zbyt silny. Przez cały czas ma się na baczności. A wielu pozostałych jest względem niego lojalnych lub boi się go, co wychodzi na to samo. Nie pomogą nam. Raczej pomogą jemu. Jeśli spróbujecie jakichś sztuczek, bardzo szybko tego pożałujecie.

Henders rzucił mu lodowate spojrzenie.

— Powiedziałeś, że są trzy powody. Na razie podałeś dwa.

— Trzecim jest to, o czym Onyos mówił tamtego dnia. Nawet jeśli przejmiecie okręt, jak dopłyniecie z powrotem na Morze Ojczyste? Bądźcie realistami. Nie ma wiatru. Kończy się nam żywność i woda, szybciej, niż chcę o tym myśleć. Jeśli nie złapiemy przypadkowo zachodniego wiatru, możemy jedynie mieć nadzieję, że dopłyniemy do Obliczy i tam zdołamy odświeżyć zapasy.

Henders obrzucił kartografa dziwnym spojrzeniem.

— W dalszym ciągu tak uważasz, Onyos?

— Tak, jesteśmy dość daleko. A teraz przez większość czasu znajdujemy się na spokojnych wodach. Tak więc przypuszczam, że nie mamy innego wyjścia, jak płynąć dalej obecnym kursem.

— Czy to twoja opinia? — zapytał Henders.

— Tak. Tak sądzę — powiedział Felk.

— Podążać za wariatem, który wiedzie nas do miejsca, o którym nic nie wiemy? Miejsca, które najprawdopodobniej jest pełne wszelkiego rodzaju niebezpieczeństw, jakich nawet nie umiemy sobie wyobrazić?

— Nie podoba mi się to bardziej niż tobie. Jednak, jak mówi doktor, musimy być realistami. Oczywiście, gdyby wiatr zmienił się…

— Pewnie, Onyos. Albo gdyby anieli zeszli z nieba, przynosząc ze sobą trochę dobrej, chłodnej, świeżej wody. — W małym, zatłoczonym pomieszczeniu zapadła długa, kłująca cisza. W końcu Henders podniósł wzrok i powiedział: — W porządku, doktorze. To nic nie daje. Nie chcę zabierać więcej twojego czasu. Zaprosiliśmy cię na przyjacielskiego drinka, ale widzimy, że jesteś bardzo zmęczony. Dobranoc, doktorze, śpij dobrze.

— Masz zamiar spróbować, Dann?

— Nie sądzę, aby to mogło dotyczyć ciebie, doktorze.

— W porządku — powiedział Lawler. — Dobranoc.

— Onyos, czy chciałbyś tu zostać jeszcze chwilę? — powiedział Henders.

— Cokolwiek sobie życzysz, Dann — powiedział Felk. W głosie kartografa brzmiała gotowość wysłuchania dalszych argumentów.

Banda głupców, pomyślał Lawler w drodze do kajuty. Bawią się w buntowników. Wątpił, żeby cokolwiek z tego wyszło. Felk i Tharp to słabeusze, a Henders nie poradzi sobie sam z Delagardem. Ostatecznie nie zrobi nic, a okręt pozostanie na dotychczasowym kursie na Oblicza. Taki był najbardziej prawdopodobny wynik całego tego spiskowania.


W środku nocy Lawler usłyszał hałasy na pokładzie: krzyki, odgłosy uderzeń, tupot bosych stóp. Rozległ się gniewny krzyk, stłumiony przez poszycie pokładu, niemniej jednak był to wyraźnie okrzyk wściekłości i Lawler zrozumiał, że się mylił. Jednak zrobili to. Usiadł na koi, mrugając oczami. Nie tracąc czasu na ubieranie się, wstał i przeszedł korytarzykiem do schodni, a potem na górę.

Prawie świtało. Niebo miało szaroczarną barwę; Krzyż wisiał nisko na niebie, dziwnie wykrzywiony, jak zwykle na tych szerokościach. Na pokładzie, w pobliżu przedniego luku, rozgrywał się niesamowity dramat. A może to była farsa?

Dwie postacie biegały wokół otwartego włazu, rycząc i gestykulując. Po chwili Lawler wytężył zaspane oczy i zobaczył, że to Dann Henders i Nid Delagard. Henders gonił, a Delagard uciekał.

Henders trzymał w ręku, jak dzidę, jeden z ościeni Kinversona. Biegając za Delagardem wokół luku dźgał tą bronią powietrze, wyraźnie usiłując wbić ją w plecy właściciela okrętu. Do tej pory udało mu się to przynajmniej raz. Delagard miał rozerwaną koszulę; Lawler widział cienką, zygzakowatą strużkę krwi, która pojawiła się pod jego prawym ramieniem jak czerwona nitka wszyta w materiał, rozszerzająca się z każdą chwilą.

Jednak Henders był sam. Dag Tharp stał przy nadburciu, patrząc szeroko otwartymi oczami, nieruchomy jak posąg. Obok niego był Onyos Felk. Na rejach stali również zdumieni Leo Martello i Pilya Braun, a na ich twarzach widać było zdumienie i zgrozę.

— Dag! — ryknął Henders. — Na rany Chrystusa, Dag, gdzie jesteś? Pomóż mi, już!

— Jestem tutaj… tutaj… — wyszeptał radiooperator chropowatym, świszczącym głosem, który ledwie było słychać z odległości pięciu metrów. Nie ruszył się z miejsca.

— Na rany Chrystusa — powtórzył Henders z obrzydzeniem. Pogroził pięścią Tharpowi i runął na Delagarda, usiłując dosięgnąć go ościeniem. Jednak Delagard zdołał — z trudem — uchylić się przed ciosem. Klnąc obejrzał się przez ramię. Jego twarz lśniła od potu; oczy gorzały mu wściekłością.

Kiedy Delagard mijał fokmaszt w rozpaczliwej ucieczce przed napastnikiem, spojrzał w górę i wrzasnął do Pilyi, uwieszonej na rei tuż nad nim:

— Pomóż mi! Szybko! Nóż!

Pilya błyskawicznie odpięła pochwę, w której przechowywała kościane ostrze, które zawsze nosiła u pasa, i rzuciła broń przebiegającemu pod nią Delagardowi. Chwycił ją w powietrzu szybkim ruchem dłoni, wyrwał ostrze z oprawki i zacisnął dłoń na rękojeści. Potem odwrócił się, stając nieoczekiwanie w rozkroku na wprost zdumionego Hendersa, który biegł zbyt szybko, żeby się zatrzymać. Wpadł prosto na Delagarda. Ten jednym szybkim, gwałtownym pchnięciem odbił oścień w bok, zanurkował pod nim i zadając cios od dołu, wbił ostrze aż po rękojeść w krtań Hendersa.

Henders zacharczał i wyrzucił ramiona w górę. Jego twarz miała wyraz zdziwienia. Wypuścił oścień. Obejmując Hendersa, jakby byli kochankami, Delagard ścisnął drugą ręką szyję inżyniera i z upiorną czułością przyciskał go do siebie, tak że ostrze tkwiło mocno.

Oczy Hendersa, szerokie i wytrzeszczone, lśniły jak księżyce w pełni o szarym świcie. Wydał niski, chrapliwy dźwięk i strumień ciemnej krwi wytrysnął mu z ust. Wywalił język, spuchnięty i poczerniały. Delagard mocno trzymał ofiarę.

Lawler wreszcie odzyskał głos.

— Nid… Mój Boże, Nid, co ty zrobiłeś…

— Chcesz być następny, doktorze? — zapytał spokojnie Delagard. Wyciągnął ostrze, obracając je przy tym, i cofnął się. Chlusnął potok krwi. Twarz Hendersa poczerniała. Zrobił jeden chwiejny krok, potem drugi, jak lunatyk. W oczach wciąż miał zdumienie.

Potem potknął się i upadł. Lawler wiedział, że umarł, zanim dotknął pokładu.

Pilya zeszła z olinowania. Delagard cisnął nóż na pokład u jej stóp.

— Dzięki — powiedział obojętnie. — Jestem ci winien kolejkę.

Podniósł ciało Hendersa, jakby było lekkie jak piórko, jedną ręką chwytając zabitego za ramię, a drugą za nogi, po czym pobiegł szybko do burty, podniósł ciało w górę i rzucił je w morze jak śmieć.

Tharp nie ruszył się z miejsca. Delagard podszedł do niego i uderzył go w twarz tak silnie, że głowa odskoczyła mu do tyłu.

— Ty tchórzliwy wypierdku — powiedział Delagard. — Nie miałeś nawet tyle odwagi, aby przeprowadzić własny plan. Powinienem również wyrzucić cię za burtę, ale szkoda zachodu.

— Nid, na litość boską, Nid…

— Zamknij się. Zejdź mi z oczu. — Delagard odwrócił się na pięcie i spojrzał ze złością na Felka. — A ty, Onyos? Też należałeś do spisku?

— Ja nie, Nid! Nie mógłbym! Przecież wiesz!

— Ja nie, Nid! — Delagard skrzywił się. — Popaprańcu! Byłbyś, gdybyś miał więcej odwagi. Tchórz z ciebie. A ty, Lawler? Założysz mi szwy czy też bierzesz udział w tym pieprzonym spisku?

— Nie brałem w tym udziału — cicho powiedział Lawler. — To był głupi pomysł, mówiłem irrr.

— Wiedziałeś i nie ostrzegłeś mnie?

— Zgadza się, Nid.

— Jeżeli nie należysz do spisku, twoim obowiązkiem jest zawiadomić kapitana, co się dzieje. Prawo morza. Nie zrobiłeś tego.

— To prawda — powiedział Lawler — nie zrobiłem. Delagard trawił to przez chwilę. Potem wzruszył ramionami i kiwnął głową.

— W porządku, doktorze. Myślę, że rozumiem. — Rozejrzał się. — Niech ktoś posprząta pokład. Nienawidzę bałaganu na okręcie. — Skinął do Felka, który wyglądał na oszołomionego. — Onyos, stań za sterem, jak tylko się obudzisz. Muszę najpierw opatrzyć sobie ranę. Chodź, doktorze. Myślę, że mogę ci zaufać, jeśli chodzi o szwy.


W południe, w jednej chwili, nadleciał wiatr, jakby śmierć Hendersa była ofiarą dla jakichś bogów władających Hydros. Głuchą, długotrwałą morską ciszę nagle przerwały basowe ryki dalekich podmuchów: ostry, południowy wiatr nadlatujący od bieguna, chłodny i rześki.

Morze zaczęło falować. Okręt, unieruchomiony przez tak długi czas, podskoczył, cofnął się i znów podskoczył. Niebo pociemniało z zadziwiającą gwałtownością. Wiatr przynosił deszcz.

— Wiadra! — wrzasnął Delagard. — Beczki!

Nikogo nie trzeba było zachęcać. Wachta pod pokładem natychmiast zareagowała i na pokładzie zaroiło się od ruchliwych postaci. Wszystko, w co można chwytać wodę, wystawiono na pokład. Nie tylko zwykłe słoje, beczki i kotły, ale również czyste szmaty, koce, odzież i co tylko pochłaniało wodę i mogło być wyżęte po burzy. Od ostatniego opadu minęły tygodnie; może ich upłynąć wiele przed następnym.

Deszcz dawał chwilę wytchnienia, łagodził szok po nieudanym buncie i gwałtownej śmierci Hendersa. Biegając nago po pokładzie, tak jak wszyscy, i opróżniając mniejsze pojemniki do większych, Lawler dziękował losowi za ten deszcz. Koszmarna scena na pokładzie wpłynęła na niego w zupełnie nieoczekiwany sposób, odzierając go z warstw z trudem zdobytej pewności siebie. Od dawna już nie czuł się tak naiwny, tak niedoświadczony. Rany bluzgające krwią, poszarpane ciała, nawet nagła śmierć, wszystko to było dla niego chlebem powszednim, częścią jego profesji. Był do tego przyzwyczajony; traktował to obojętnie. Ale zabójstwo? Nigdy dotąd nie widział morderstwa. Nigdy nawet nie wyobrażał sobie morderstwa. Mimo całej śmiałej gadaniny Daga Tharpa o wyrzuceniu Delagarda za burtę Lawler nie mógł uwierzyć, że człowiek mógłby odebrać życie innemu człowiekowi. Oczywiście nie podlegało dyskusji, że Delagard zabił Hendersa w obronie własnej. Jednak zrobił to z zimną krwią, z premedytacją, bez wyrzutów sumienia. W konfrontacji z paskudną rzeczywistością Lawler czuł się poniżające niewinny. Mądry, stary Doktor Lawler, który widział wszystko, trząsł się ze strachu z powodu przypadku archaicznej przemocy? Absurd. A jednak to prawda. Wstrząs, jakiego doznał, był ogromny. To był okropny widok.

Archaiczny — to właściwe określenie. Szybkość i obojętność, z jaką Delagard pozbył się swego prześladowcy, były typowe dla średniowiecza, jeśli nie dla epoki jaskiniowej; tego ranka na pokładzie „Królowej Hydros” rozegrała się na nowo ponura scena z mrocznej przeszłości rodzaju ludzkiego. Lawler prawdopodobnie nie byłby bardziej zdziwiony, gdyby sama Ziemia pokazała się na niebie tuż nad masztami, z wszystkimi kontynentami ociekającymi krwią.

To tyle, jeśli chodzi o całe wieki cywilizacji. I tyle, jeśli chodzi o rzetelne, powszechne mniemanie, że takie starożytne namiętności przestały istnieć, że o takiej krwawej przemocy człowiek zapomniał w procesie ewolucji.

Deszcz przyniósł chwilę wytchnienia, jak również niezwykle potrzebną wodę. Zmył z pokładu ślady krwi. To, co się dziś zdarzyło, to jedna z rzeczy, o jakich Lawler chciał zapomnieć najszybciej, jak to możliwe.

4

Tej nocy przyszły męczące sny, sny wypełnione nie mordem, lecz potężną żądzą.

Lawler spał, a wokół niego pląsały niewyraźne postacie kobiet, kobiet bez twarzy, będących jedynie poruszającymi się ciałami, zwyczajowymi naczyniami rozkoszy. Mogły być kimkolwiek; anonimowe, tajemnicze, czysta esencja kobiecości, bez własnej tożsamości, puste tablice i nic więcej: korowód rozkołysanych piersi, szerokich bioder, pełnych pośladków, gęsto zarośniętych trójkątów łonowych. Czasami wydawało mu się, że taniec wykonują same bezcielesne piersi lub szeregi rozchylających się bez końca ud lub wilgotnych, lśniących warg. Albo wijących się palców, lub śmigających języków.

Rzucał się niespokojnie, dryfując ku jawie, lecz wciąż ponownie zapadając w sen, który przynosił nowe fale gorączkowej zmysłowości. Chmary kobiet otaczały jego koję, oczy miały zmrużone i swawolne, nozdrza rozdęte, a ciała nagie. Teraz ciała posiadały twarze, twarze kobiet z Sorve, które znał i kochał, lecz prawie o nich zapomniał. Legiony kobiet, a wśród nich przywrócone do życia i otaczające go teraz przygody bujnej młodości, dziecinne twarze dojrzewających dziewcząt, pożądliwe twarze starszych kobiet, które figlowały z chłopcem o połowę młodszym, napięte twarze o kłujących oczach, należące do kobiet dotkniętych miłością, o której wiedziały, że pozostanie nieodwzajemniona. Jedna po drugiej podchodziły do Lawlera, pozwalały mu się dotykać, przyciągać do siebie, a potem rozwiewały się jak dym i niemal natychmiast zastępowały je inne. Sundira — Anya Braun — Bodą Thalheim, jeszcze nie siostra Bodą — Marian Savtelle — Mireyl — znów Sundira — Meela — Moira — Sundira — Sundira — Anya — Mireyl — Sundira.

Lawler czuł całą mękę, jaką może powodować pożądanie i brak nadziei na jego zaspokojenie. Jego penis był ogromny, nabrzmiały, wielki jak kłoda. Jądra zmieniły się w żelazne odważniki. Piżmowy zapach kobiety, oszałamiający i nieodparty, zakrywał mu nos i usta jak koc do tłumienia ognia, dławiąc, spływając głęboko w krtań i napełniając płuca, aż zapłonęły żarem.

A pod wyobrażeniami, pod fantazjami, pod dojmującym wrażeniem nieszczęścia i frustracji było coś jeszcze: jakieś dziwne drżenie, może dźwięk, może nie, w każdym razie równomiernie rozchodząca się wiązka mocnych bodźców, które wbijały się w jego ciało od jąder do czaszki. Czuł ją wchodzącą w niego jak lodowata dzida, tuż pod jądrami, i wznoszącą się wzdłuż całych, parujących skrętów wnętrzności, przez przeponę, serce, żeby wbić się w mózg. Był nadziany na nią jak na rożen i obracany wolno jak ryba smażąca się na szpikulcu; a w miarę jak się obracał, intensywność wrażeń erotycznych rosła, rosła i rosła, aż Lawlerowi wydało się, że w całym wszechświecie nie istnieje nic prócz potrzeby znalezienia partnerki i natychmiastowego spółkowania z nią.

Podniósł się z niskiej koi, nie wiedząc, czy obudził się, czy jeszcze śpi. Wyszedł do korytarzyka. W górę po drabince, przez właz na pokład.

Noc była łagodna i nieruchoma. Krzyż toczył się nisko po niebie jak garść klejnotów, które ktoś beztrosko odrzucił. Morze było spokojne, pokryte niewielkimi zmarszczkami fal, lśniącymi w świetle gwiazd. Wiała lekka bryza. Postawione żagle były wydęte.

Wokół poruszały się postacie: lunatycy, marzyciele.

Były równie niewyraźne i podobne do zjaw jak postacie z jego snu. Wiedział tylko, że je zna i to było wszystko. W tym momencie nie mieli imion. Nie mieli tożsamości. Zobaczył niskiego, krępego mężczyznę i innego, o kościstym i kanciastym ciele, i jeszcze jednego, drobnego i wycieńczonego, z workami skóry na szyi. Jednak nie szukał mężczyzn. Dalej, przy prawej burcie, stała wysoka, smukła, ciemnowłosa kobieta. Ruszył ku niej, lecz nim do niej dotarł, pojawił się inny mężczyzna: wysoki, dobrze zbudowany, o wielkich błyszczących oczach, który wyśliznął się z ciemności i wziął ją za rękę. Osunęli się razem na pokład.

Lawler odwrócił się. Na tym okręcie były jeszcze inne kobiety. Znajdzie jakąś. Musi.

Pulsujący ból między nogami był nie do zniesienia. Wciąż przeszywało go to dziwne wibrujące doznanie, sięgało do piersi, a poprzez przełyk aż do czaszki. Paliło zimnym płomieniem jak sopel lodu i przeszywało jak lodowaty nóż.

Przeszedł nad jakąś parą ściskającą się na pokładzie: siwiejący starszy mężczyzna, o krępym, masywnym ciele, i duża, silna kobieta o smagłej skórze i złotych włosach. Lawler niejasno przypominał sobie, że chyba kiedyś ich znał; jednak, tak jak poprzednio, nie przypominał sobie imion. Za nimi przemknął drobny, jasnooki mężczyzna, a potem Lawler napotkał kolejną parę zamkniętą w ciasnym uścisku: mężczyzna był wielki i muskularny, a kobieta gibka, młodzieńcza i pełna wigoru.

— Hej, ty! — nadbiegł głos z cienia. — Tutaj!

Leżała rozłożona pod mostkiem i kiwała na Lawlera; krępa, duża kobieta o pospolitej twarzy, pomarańczowych włosach i czerwonawych piegach, rozsypanych na twarzy i piersiach. Lśniła od potu i dyszała ciężko. Lawler uklęknął przy niej, a ona pociągnęła go na siebie i ścisnęła udami.

— Zrób to! Zrób!

Wśliznął się w nią bez trudu. Była ciepła, wilgotna i miękka. Objęła go ramionami. Przycisnęła mocno do obfitych piersi. Jego biodra poruszały się gwałtownymi ruchami. To była szybka, dzika, szaleńcza ruja. Prawie natychmiast, gdy zaczął się poruszać, Lawler poczuł, jak ścianki wilgotnego i gorącego przejścia zadrżały i zacisnęły się na nim głębokimi, równomiernymi spazmami. Czuł impulsy przyjemności, biegnące jej kanałami nerwowymi. To zdumiewające, że mógł odczuwać to, co ona czuła. Chwilę później odpowiedział wytryskiem i poczuł go podwójnie: nie tylko swoje własne wrażenia, lecz i jej doznania, gdy przyjmowała jego nasienie. To również było dziwne. Nie mógł rozróżnić, gdzie kończy się jego świadomość, a zaczyna jej.

Stoczył się z niej. Wyciągnęła ręce, usiłując przyciągnąć go z powrotem, ale on ruszył dalej. Chciał teraz innej partnerki. Ten jeden pulsujący moment to o wiele za mało, aby zaspokoić potrzebę, która nim kierowała. Może nic nie było w stanie jej zaspokoić. Jednak może tym razem znajdzie tę wysoką i smukłą, a może krzepką, młodą, o gładkiej skórze, która wydawała się tryskać siłą witalną. Albo nawet tę dużą, o ciemnej skórze i złotych włosach. Nie robiło mu to różnicy. Był nienasycony, niezmordowany.

Jeszcze raz zobaczył, że smukła jest sama. Lawler ruszył do niej. Za późno! Owłosiony, gruby mężczyzna o piersiach pełnych jak u kobiety pochwycił ją i zagarnął dla siebie. Zniknęli w ciemności.

No cóż, a więc ta duża…

Albo ta młoda…

— Lawler! — powiedział męski głos.

— Kto tam?

— Quillan! Tutaj! Tutaj!

To był ten kanciasty mężczyzna, który wydawał się nie mieć ciała. Wyszedł zza zapakowanego łazika i chwycił ramię Lawlera. Lawler odepchnął go.

— Nie, nie ty — nie o mężczyznę mi chodzi…

— Mnie też nie. Ani o kobietę. Dobry Boże, Lawler! Czy wszyscy poszaleliście?

— Co?

— Zostań tu ze mną i popatrz, co się dzieje. To rozpasana orgia.

Lawler potrząsnął głową.

— Co? Co? Orgia?

— Widzisz Sundirę Thane i Delagarda robiących to tam? Kinversona i Pilyę? A tam, spójrz, to Neyana, jęcząca z żądzy jak oszalała. Dopiero co sam z nią skończyłeś, prawda? l już chcesz więcej. Nigdy nie widziałem czegoś takiego.

Lawler ścisnął lędźwia.

— Czuję… ból… tutaj…

— To coś z morza wpływa na nas w ten sposób. Działa na umysły. Ja też to czuję. Jednak jestem w stanie się kontrolować. Podczas gdy wy… cała zwariowana banda…

Lawler ledwie rozumiał, co ten kościsty człowiek do niego mówi. Zaczął się odsuwać. Zobaczył tę dużą, złotowłosą kobietę idącą po pokładzie w poszukiwaniu następnego partnera.

— Lawler, wróć!

— Poczekaj… później… porozmawiamy później… Kiedy szedł w stronę kobiety, obok niego przesunęła się

szczupła, ciemna sylwetka mężczyzny, wołając:

— Panie-ojcze! Panie-doktorze! Widzę to! Tutaj, za burtą!

— Co widzisz, Gharkid? — powiedział ten kościsty, zwany Quillanem.

— Wielki mięczak, panie-ojcze. Przytwierdzony do kadłuba. Musi wysyłać jakiś związek… jakiś narkotyk…

— Lawler! Chodź, zobacz, co znalazł Gharkid!

— Później… później…

Byli jednak bezlitośni. Podeszli do niego, wzięli go pod ręce, każdy z jednej strony, i pomaszerowali z nim do burty. Lawler wyjrzał. Tutaj doznania były dużo bardziej intensywne niż gdziekolwiek na pokładzie; Lawler odczuwał głębokie, rytmiczne pulsowanie wzdłuż kręgosłupa, ogłupiające łomotanie w lędźwiach. Jądra twardniały. Sztywny penis drżał i sterczał w górę, ku gwiazdom.

Usiłował oprzytomnieć. Ledwie pojmował, co tu się dzieje.

Jakieś stworzenie zaatakowało okręt, doprowadzając wszystkich do szaleństwa.

Przypomniał sobie imiona, które zaczął dopasowywać do twarzy i postaci. Quillan. Gharkid. Oparli się temu. l ci, którzy nie oparli się: on i Neyana, Sundira i Martello, Sundira i Delagard. Kinverson i Pilya. Felk i Lis. Raz po raz nie kończąca się zmiana partnerów, gorączkowy taniec członków i pochew. Gdzie jest Lis? Chciał Lis. Nigdy dotąd jej nie chciał. Nigdy też nie pragnął Neyany. A teraz tak. Teraz Lis. A potem Pilya, nareszcie. Dać jej to, na co czekała przez całą podróż. A potem Sundira. Zabrać ją temu obrzydliwemu Delagardowi. Sundira, tak, potem znowu Neyana i Lis, i Pilya — Sundira, Neyana, Pilya, Lis — pieprzyć do świtu — pieprzyć do południa — pieprzyć aż po kres czasu…

— Zabiję go — powiedział Quillan. — Podaj mi oścień, Natim.

— Nie czujesz tej siły? — zapytał Lawler. — Jesteś odporny?

— Oczywiście, że nie — powiedział duchowny.

— A więc to śluby…

— To nie śluby mnie powstrzymują. To po prostu strach, Lawler. — A do Gharkida Quillan powiedział: — Oścień powinien go sięgnąć. Przytrzymaj mnie za nogi, żebym nie wypadł za burtę.

— Pozwól mi to zrobić — powiedział Lawler. — Ja mam dłuższe ręce.

— Zostań na miejscu.

Duchowny wychylił się za burtę. Gharkid przytrzymał go za nogi. Lawler trzymał Gharkida. Patrząc w dół, Lawler zobaczył coś, co wyglądało jak jaskrawożółta plama, o średnicy około metra, przylegająca do okrętu tuż nad linią wody. Była płaska i okrągła, z niewielką, pomarszczoną wypukłością na środku. Quillan sięgnął w dół, najdalej jak mógł, i dźgnął ją. Potem jeszcze raz. I znowu. Maleńki strumień błękitnej cieczy trysnął jak maleńka fontanna z grzbietu stworzenia. Kolejne szturchnięcie. Stworzenie zadrżało konwulsyjnie.

Lawler poczuł, że ból w lędźwiach złagodniał.

— Trzymajcie mnie mocniej! — zawołał Quillan. — Zaczynam spadać!

— Nie, panie-ojcze, nie!

Lawler zacisnął dłonie na kostkach Quillana. Poczuł, że ciało duchownego naprężyło się i odchyliło od kadłuba okrętu, gdy jednym krótkim i mocnym pchnięciem wbił oścień w cel. Stworzenie przylegające do okrętu skurczyło się gwałtownie. Jego ciało pociemniało, przybierając barwę głębokiej zieleni, a potem chorobliwej czerni; miękki korpus nagle poskręcał się dziwacznie; stwór zadygotał, wpadł do morza i zniknął w pianie za rufą.

Niemal natychmiast Lawler poczuł, że rozwiewa się reszta oparu spowijającego jego mózg.

— Mój Boże — powiedział. — Co to było?

— Mięczak, przynajmniej tak nazwał go Gharkid — odpowiedział Quillan. — Przykleił się do okrętu i usypiał nas jakimś silnym narkotykiem. — Ksiądz drżał, jakby uwolnił się od nieznośnego napięcia. — Niektórzy z nas umieli to opanować. Inni nie.

Lawler spojrzał na pokład. Nadzy ludzie powoli kręcili się dookoła, spoglądali ze zdumieniem, jak ludzie nagle wyrwani ze snu. Leo Martello stał obok Neyany patrząc na nią, jakby ją widział pierwszy raz w życiu. Kinverson był z Lis Niklaus. Oczy Lawlera napotkały wzrok Sundiry. Wyglądała na oszołomioną. Bez końca pocierała dłonią swój płaski nagi brzuch udręczonym, kurczowym ruchem, jakby chciała zetrzeć z niego odcisk ciała Delagarda.


Mięczak był zwiastunem niebezpieczeństwa. Morze Puste w tych szerokościach geograficznych stawało się mniej puste.

Pojawił się nowy gatunek drakkeny — południowa odmiana. Były podobne do tych z pomocy, lecz większe, i wyglądały na bardziej przebiegłe, o zabawnie wyrachowanym spojrzeniu. W przeciwieństwie do tamtych, które pływały w liczących setki stadach, te podróżowały w gromadach liczących najwyżej kilka tuzinów osobników i kiedy ich długie, rurowate głowy wystawały z wody, sterczały daleko od siebie, jakby każdy członek bandy żądał i otrzymywał od swych kompanów własne, spore terytorium. Godzinami towarzyszyły okrętowi, niezmordowanie płynąc obok niego z nosami zadartymi wysoko w powietrze. Ich lśniące, szkarłatne ślepia nigdy się nie zamykały. Łatwo było uwierzyć, że czekały na zmrok i okazję, aby zakraść się na pokład. Delagard zarządził wcześniejszą zmianę wachty po to, aby patrolować pokład z bosakami w rękach.

O zmierzchu drakkeny zanurzyły się; wszystkie zniknęły jednocześnie, co było właściwością ich gatunku, jak gdyby zostały wessane jednym haustem przez ziejącą pod nimi głębię. Delagard wcale nie był przekonany, że odeszły, i przez całą noc utrzymywał patrole na pokładzie. Atak nie nadszedł, a rankiem okazało się, że morze jest puste.


Późnym popołudniem tego dnia, gdy zapadał już mrok, od nawietrznej przydryfowała do okrętu jakaś ogromna, amorficzna, miękka masa zbudowana z bladożółtej, lepkiej substancji. Ciągnęła się daleko, rozszerzając się na setki metrów, a może więcej. Mogła to być nawet wyspa jakiegoś dziwnego rodzaju, tak była wielka: kolosalna, wiotka wyspa, składająca się wyłącznie ze śluzu, gigantyczna aglomeracja smarków. Kiedy zbliżyli się do niej, zobaczyli, że ta ogromna, pomarszczona, pofałdowana rzecz jest żywa — przynajmniej częściowo. Jej bladokremowa powierzchnia drżała lekko, niemiarowo i wypuszczała malutkie, zaokrąglone wypustki, które natychmiast wtapiały się z powrotem w główną masę.

Dag Tharp przybrał dziwaczną pozę.

— Proszę bardzo, panie i panowie! Nareszcie Oblicze Wód!

Kinverson roześmiał się.

— Dla mnie to wygląda na zupełnie inną część ciała.

— Patrzcie tam — powiedział Martello. — Drobiny światła podnoszą się z niej i migoczą w powietrzu. Jakie są piękne!

— Jak świetliki — powiedział Quillan.

— Świetliki? — zapytał Lawler.

— Mają je na Sunrise. Insekty wyposażone w narządy luminescencyjne. Czy wiesz, co to są insekty? Żyjące na lądzie sześcionożne stawonogi, niewiarygodnie rozpowszechnione na większości zamieszkałych światów. Świetliki to insekty, które pojawiają się o zmierzchu i mrugają swoimi światełkami, włączając je i wyłączając. Bardzo ładne, bardzo romantyczne. Efekt jest podobny jak tutaj.

Lawler patrzył. Tak, to był piękny widok: drobne fragmenty tej ogromnej, napęczniałej, dryfującej masy oddzielały się i wzlatywały, unoszone w górę przez letnią bryzę, świecąc w locie krótkimi błyskami żółtego światła jak maleńkie szybujące słoneczka. Powietrze było ich pełne: tuziny, setki. Płynęły na wietrze, wznosiły się, opadały, znowu wznosiły. Włączały się i wyłączały, zapalały i gasły — błysk, błysk, błysk.

Piękno na Hydros było zawsze podejrzane. Obserwując taniec świetlików, Lawler czuł rosnący niepokój.

Nagle Lis Niklaus krzyknęła:

— Żagle w ogniu!

Lawler spojrzał w górę. Część świetlików przefrunęła nad okręt, a te, które zaczepiły się o żagle, 'przylgnęły do nich, świecąc równomiernie i zapalając splecioną z bambusa morskiego tkaninę. Niewielkie obłoczki dymu unosiły się spiralnie w górę w dziesiątkach miejsc; widać było małe czerwone płomyki palących się włókien. Okręt został zaatakowany.

Delagard wykrzykiwał rozkazy zmiany kursu. „Królowa” najszybciej jak mogła odpływała od rozdętego wroga pływającego na falach. Każdy, kto nie był potrzebny przy zmianie żagli, został odesłany do ich obrony. Lawler kręcił się w olinowaniu, wraz z innymi zabijając iskrzące stworki, które nadlatywały do żagli, i zdrapując te, które już były do nich przyczepione. Ciepło, jakie wydzielały, było niewielkie, ale uporczywe: właśnie to powodowało zapłon. Lawler widział osmalenia w miejscach, gdzie usunięto je na czas, gwiazdy migoczące przez niewielkie otwory wypalone w żaglach, a — wysoko w górnej części foka — pojawił się szkarłatny język ognia otoczony czarnym pióropuszem dymu.

Kinverson wspinał się szybko w stronę ognia. Dotarł do niego i zaczął przyciskać płomienie dłońmi, aby je stłumić. Jaskrawe płomyki ginęły jeden po drugim w jego uścisku, jakby wskutek jakiejś czarodziejskiej sztuczki. Po chwili było już widać jedynie lśniący żar; a potem i ten zniknął. Świetlik, który wzniecił ten ogień, także już zniknął. Gdy żagiel wokół niego ustąpił, owad spadł na pokład, pozostawiając za sobą poszarpaną, czerniejącą dziurę wielkości ludzkiej głowy.

Okręt złapał wiatr w żagle i popłynął szybko na południowy zachód. Ich paskudny wróg, nie mogąc płynąć z tą samą prędkością, szybko zniknął z pola widzenia. Jednak jego piękne odpryski, te boskie migoczące świetliki, nadal pędziły z wiatrem, choć w coraz mniejszych ilościach, i dopiero o świcie Delagard poczuł się na tyle bezpieczny, że pozwolił obrońcom zejść z olinowania.

Sundira spędziła” następne trzy dni naprawiając żagle z pomocą Kinversona, Pilyi i Neyany. Przy nagich masztach okręt nie posuwał się do przodu. Powietrze było nieruchome; słońce nieprzyjemnie silne; morze ciche. Czasami w oddali zatrzepotała płetwa. Lawler miał wrażenie, że znajdowali się teraz pod ciągłą obserwacją.

Obliczył, że w najlepszym razie uśmierzychy zostało mu na tydzień.


Przypłynął kolejny, swobodnie unoszący się na wodzie stwór, ani tak gigantyczny, ani tak odpychający czy tak wrogi jak ostatni: duże, niczym nie wyróżniające się stworzenie jajowatego kształtu, idealnie gładkie, o pięknej szmaragdowej barwie, płonące jaskrawą luminescencją. Wystawał z wody do połowy, lecz przy morzu czystym w tym miejscu łatwo widoczna była również jego dolna połowa. Miał ze dwadzieścia metrów obwodu i dziesięć lub piętnaście metrów długości, licząc od zanurzonego dolnego końca do zaokrąglonego wierzchołka.

Delagard, przeczulony, gotowy na wszystko, ustawił wszystkich, uzbrojonych w bosaki, rzędem wzdłuż burty okrętu. Jednak jajowate stworzenie przepłynęło obok, nieszkodliwe jak kawałek jarzyny. Może nie było niczym innym. Później tego samego dnia przepłynęły kolejne dwa. Pierwszy, bardziej kulisty, drugi wydłużony, poza tym wydawało się, że należą do tego samego gatunku. Zachowywały się, jakby nie zauważały „Królowej”. Czego im brakowało, zdecydował Lawler, to wielkich, lśniących oczu, aby dokładniej przyglądać się okrętowi. Lecz ich pyski były ślepe, gładkie, tajemnicze, irytująco dobroduszne. Otaczała je dziwna powaga, jakiś spokojny smutek. Ojciec Quillan powiedział, że przypominały mu biskupa, którego kiedyś znał; a potem musiał tłumaczyć, kto to jest biskup.

Po jajowatych stworach zjawił się gatunek fruwającej ryby, niepodobny ani do opalizujących air-skimmers z Morza Ojczystego, ani do obrzydliwej śluzicy z otwartego oceanu. Tym razem były to delikatne, lśniące stworzenia o długości około piętnastu centymetrów i pełnych wdzięku przejrzystych skrzydłach, które unosiły je na zdumiewające wysokości. Widać je było w oddali, jak wyskakiwały pionowo z wody, przelatywały nadzwyczajnie długie dystanse i pikowały w dół, bez plusku wchodząc w toń. Po chwili znów były w górze; góra — dół, góra — dół, z każdym cyklem wzlotu i opadania przybliżając się do okrętu, aż wreszcie znalazły się tuż po prawej stronie dziobu. Ci lotnicy nie wydawali się bardziej niebezpieczni niż wczorajsze ogromne, dryfujące, jajowate stworzenia. Fruwały tak wysoko, że nie groziło zderzenie się z nimi na pokładzie, zatem nie było potrzeby, by kryć się jak przy przelocie śluzicy. Były tak piękne, błyszczały jaskrawo na tle wyraźnej i surowej kopuły nieba, że prawie cała załoga okrętu wyszła na pokład, żeby obserwować ich przelot.

Ich ciała były przejrzyste, więc gdy przelatywały nad głową, łatwo było dostrzec ich drobne, sprężyste szkielety, okrągłe, pulsujące, czerwono-fioletowe żołądki oraz cienkie jak nici błękitne żyły. Ich czerwone jak krew oczy odbijały światło jak drobno oszlifowane diamenty.

Piękne, owszem. Jednak gdy przelatywały w powietrzu nad okrętem, opadał z nich jakiś dziwny deszcz, drobny, szemrzący prysznic ciemnych migocących kropli, które wgryzały się głęboko i paliły wszystko, czego dotknęły.

W pierwszej chwili nikt nie zdawał sobie sprawy z tego, co się dzieje. Początkowo pieczenie wywołane wydzielinami ryb było ledwie zauważalnym, denerwującym swędzeniem. Jednak ból narastał: kwas wyżerał ciało, i to, co zaczęło się jako dziwne, łagodne ukłucie, zamieniało się w męczarnię.

Lawler, który stał w cieniu przednich żagli, był osłonięty przed tym prysznicem. Jakiś rozbryzg musnął jego przedramię, wywołując grymas obrzydzenia. Jednak potem zobaczył, że tuż obok niego na wypolerowanym, żółtym drewnie pokładu pojawiają się cętkowane ślady, a spoglądając wokół ujrzał swoich towarzyszy wyjących i biegających po pokładzie, klepiących się po rękach i rozcierających policzki.

— Na dół! — zawołał. — Ukryjcie się! To od tych latających ryb!

Powietrzni napastnicy minęli już okręt i pofrunęli dalej, ale z morza po prawej podnosiła się już nowa fala stworzeń.

Cały atak trwał około godziny i objął około pół tuzina fal. Potem ofiary ustawiły się w kolejce przed izbą chorych Lawlera, aby ich opatrzył.

Sundira, która zajmowała się ożaglowaniem, kiedy nadleciały ryby, stała ostatnia. Była okryta jedynie skrawkiem materiału zakrywającym biodra i teraz na całym ciele miała pęcherze. Lawler w milczeniu nakładał maść. Stała przed nim naga, a jego ręce przesuwały się po jej skórze, wcierając maść wokół brodawek piersi, wzdłuż ud, w pachwiny, aż do miejsca oddalonego o palec od jej krocza.

Nie kochali się od czasu nocnego ataku mięczaka. Jednak Lawler nie odczuwał pożądania, nawet kiedy dotykał jej najbardziej intymnych miejsc.

Sundira również to zauważyła. Lawler czuł, jak jej mięśnie prężą się pod jego palcami. Wzbierał w niej gniew. W końcu powiedziała:

— Traktujesz mnie jak kawał mięsa, Val.

— Jestem medykiem leczącym pacjentkę mającą dużą ilość paskudnych pęcherzy na całym ciele.

— A więc teraz jestem dla ciebie tylko pacjentką?

— W tej chwili tak. Czy sądzisz, że to dobry pomysł, aby lekarz zaczynał ciężko dyszeć za każdym razem, kiedy dotknie ciała atrakcyjnej pacjentki?

— Przecież ja nie jestem tylko pacjentką, prawda?

— Oczywiście, że nie.

— A jednak od wielu dni mnie unikasz. A teraz traktujesz mnie jak obcą, W czym problem?

— Problem? — Rzucił jej strapione spojrzenie. Poklepał ją lekko po udzie i powiedział: — Odwróć się. Przegapiłem pęcherze na plecach. O jakim problemie mówisz, Sundiro?

— Czy mam rację, myśląc, że już mnie nie pragniesz? Zanurzył palce w maści i wtarł ją tuż powyżej jej nagich pośladków.

— Nie wiedziałem, że mamy jakiś ustalony harmonogram.

— Oczywiście, że nie mamy. Ale popatrz, jak mnie teraz dotykasz.

— Właśnie usiłowałem ci wytłumaczyć — powiedział Lawler. — Pozwól, że spróbuję jeszcze raz. Sądziłem, że przyszłaś tutaj leczyć się, a nie kochać. Lekarze wcześnie uczą się, że niedobrze jest mieszać te dwie rzeczy. Ponadto mogło mi przyjść do głowy, nie z powodu etyki, ale zwykłego, zdrowego rozsądku, że nie' chciałabyś, abym się do ciebie zbliżał, kiedy na całym ciele masz bolesne pęcherze. Rozumiesz? — Była to najbliższa kłótni sytuacja, jaka się im kiedykolwiek zdarzyła. — Czy to brzmi rozsądnie, Sundiro?

Odwróciła się twarzą do niego.

— To z powodu Delagarda, prawda?

— Co?

— Nienawidzisz myśli o tym, że on położył na mnie ręce i nie tylko ręce, więc teraz nie chcesz mieć ze mną nic wspólnego.

— Mówisz poważnie?

— Tak. I mam rację. Gdybyś widział swój wyraz twarzy w tej chwili…

Lawler powiedział:

— Kiedy to stworzenie przyczepiło się do kadłuba, wszyscy postradaliśmy zmysły. Nikt nie jest odpowiedzialny za to, co się stało tamtej nocy. Czy myślisz, że chciałem kochać się z Neyaną? Jeśli chcesz znać prawdę, Sundiro, to szukałem ciebie, kiedy wyszedłem na pokład. To nie znaczy, że pamiętałem choćby twoje czy swoje imię w stanie, w jakim się znajdowałem. Jednak zobaczyłem cię, zapragnąłem i szedłem w twoją stronę, tylko że Martello złapał cię pierwszy. A wtedy Neyana pochwyciła mnie, więc zrobiłem to z nią. Byłem pod wpływem narkotyku, podobnie jak ty i wszyscy inni. To znaczy, wszyscy z wyjątkiem ojca Quillana i Gharkida. Naszych dwóch świętych. — Policzki Lawlera zaczerwieniły się. Czuł, że serce bije mu mocniej. — Jezu, Sundiro, przez cały czas wiedziałem o tobie i Kinversonie i to mnie nie powstrzymało, prawda? A tamtej nocy przed Delagardem byłaś z Martello. Dlaczego to, co robiłaś z Delagardem, miałoby mi przeszkadzać bardziej niż to, co robiłaś ze wszystkimi innymi?

— Delagard to co innego. Nienawidzisz go. Brzydzisz się nim.

— Czyżby?

— To morderca i tyran. Przez niego wyrzucono nas z wyspy Sorve. Od początku kieruje tą ekspedycją jak tyran. Bije Lis. Zabił Hendersa. Kłamie, oszukuje, robi wszystko, co mu się podoba, aby tylko przeprowadzić swoją wolę. Wszystko, co jego dotyczy, jest dla ciebie odrażające, a teraz nie możesz znieść myśli, że kochał się ze mną, niezależnie od tego czy byłam przy zdrowych zmysłach, kiedy mu na to pozwoliłam. Dlatego tak mnie traktujesz. Nie chcesz dotykać miejsc, których dotykały usta Delagarda, nie mówiąc o fiucie. Czy nie mam racji, Val?

— Ni stąd ni zowąd zaczynasz bawić się odczytywaniem myśli. Nie wiedziałem, że jesteś jasnowidzem, Sundiro.

— Nie bądź dupkiem. Jest tak czy nie?

— Posłuchaj, Sundiro…

— Jest tak czy nie jest? — Jej głos, dotychczas twardy i chłodny, nagle złagodniał. Spojrzała na niego z czułością i tęsknotą, która go zdziwiła. — Val, czy nie wiesz, że ja również czuję obrzydzenie na myśl, że miałam go w sobie? Czy nie wiesz, że ciągle usiłuję go zmyć z siebie? Jednak to nie powinno cię obchodzić. Nie mam plam na skórze w miejscach, gdzie mnie dotykał. Nie masz prawa odwracać się ode mnie tylko dlatego, że jakieś obce stworzenie pewnej nocy przyczepiło się do burty okrętu i zmusiło nas do robienia rzeczy, których inaczej nigdy byśmy nie zrobili. — W jej oczach znów pojawił się błysk gniewu. — Jeśli to nie Delagard, to o co chodzi? Powiedz mi.

Ochrypłym ze wstydu głosem Lawler powiedział:

— W porządku. Przyznaję. Chodzi o Delagarda.

— Do cholery, Val.

— Przykro mi.

— Naprawdę?

— Nie zdawałem sobie sprawy z tego, co mnie gnębi, dopóki nie rzuciłaś mi tego w twarz. Ale tak, tak. Przypuszczam, że podświadomie właśnie to gryzie mnie przez cały czas. Ręka Delagarda pełzająca między twoimi udami. Grube wargi Delagarda na twoich piersiach. — Lawler na chwilę zamknął oczy. — To nie twoja wina. Zachowuję się jak głupi, niedojrzały dzieciak.

— Masz rację. Zachowujesz się bardzo głupio. Chcę ci jeszcze przypomnieć, że w normalnych warunkach za nic w świecie nie pozwoliłabym Delagardowi się dotknąć. Nawet gdyby był ostatnim mężczyzną w galaktyce.

Lawler uśmiechnął się.

— To diabeł skłonił cię do tego.

— Mięczak.

— To to samo.

— Jeśli tak twierdzisz. Jednak to nigdy nie miało miejsca, nie w rzeczywistości. Nie w wyniku mojego świadomego działania. Staram się też, jak mogę, zapomnieć o tym. Ty też spróbuj. Kocham cię, Val.

Spojrzał na nią ze zdumieniem. To słowo nigdy dotąd nie padło w ich rozmowach. Nigdy też nie wyobrażał sobie, że kiedyś padnie. Tak dawno słyszał je po raz ostatni, że nie mógł sobie przypomnieć, kto tak do niego powiedział.

I co teraz? Czy oczekuje, że on też jej to powie?

Uśmiechała się szeroko. Nie spodziewała się, że powie jej cokolwiek. Znała go zbyt dobrze.

— Chodź, doktorze — powiedziała. — Potrzebuję trochę dokładniejszego badania.

Lawler zerknął, sprawdzając, czy drzwi są zamknięte. Potem podszedł do niej.

— Uważaj na moje pęcherze — powiedziała.

5

Z morza wychyliły się stworzenia podobne do gigantycznych peryskopów, wysokie na dwadzieścia metrów, lśniące łodygi, zakończone błękitnymi pięciokątami. Z odległości około pół kilometra godzinami obserwowały okręt chłodnym niezmąconym wzrokiem. Niewątpliwie były to oczy na słupkach. Tylko czyje oczy?

Peryskopy ześliznęły się w wodę i nie pokazały więcej. Po nich przyszły ogromne jamochłony, kolosalne stworzenia podobne do tych z Morza Ojczystego, lecz jeszcze większe: dostatecznie duże, jak się wydawało, aby jednym haustem połknąć „Królową Hydros”. Te także trzymały się z daleka, dniem i nocą rozświetlając morze zielonkawym, fosforyzującym światłem. Nie znano przypadków, aby kiedykolwiek jamochłony sprawiały kłopoty okrętom na Hydros, ale te tutaj to jamochłony z Morza Pustego, zdolne do wszystkiego. Ciemne otchłanie ich otwartych gardzieli były przerażającym, męczącym widokiem.

Cała woda wokół zdawała się fosforyzować. Z początku efekt był ledwie widoczny, jedynie szczypta koloru, blady, czarowny blask. Potem jednak jego natężenie wzrosło. W nocy ślad okrętu wyglądał jak linia ognia biegnąca przez morze. Nawet za dnia fale jarzyły się ogniem. Bryzgi, które czasami padały na pokład, migotały jaskrawo barwami tęczy. Potem spadł na nich deszcz parzących meduz.

Później oglądali zwariowany taniec godowy nurków, które wyskakiwały tak wysoko ponad powierzchnię, że wydawało się, iż próbują fruwać. W jednym miejscu napotkali coś, co wyglądało jak wiązka drewnianych pali, związanych wystrzępionymi sznurami, a co zbliżyło się maszerując po powierzchni morza. W środku tej wiązki znajdowała się otwarta kapsuła, a w niej maleńkie, wielookie, kuliste stworzenie, które wyglądało, jakby podróżowało na szczudłach.

Jeszcze później, pewnego ranka, Delagard, wyglądając za burtę — był teraz stale w pogotowiu, w każdej chwili spodziewając się ataku — gwałtownie cofnął się i krzyknął:

— Co jest, do cholery! Kinverson, Gharkid, chodźcie tu i spójrzcie na to!

Lawler dołączył do nich. Delagard wskazywał na coś w wodzie. Z początku Lawler nie dostrzegł niczego niezwykłego; później zauważył, że dwadzieścia centymetrów poniżej poziomu wody z kadłuba wyrasta jakaś powłoka, narośl żółtawej, włóknistej substancji, która ciągnie się wzdłuż okrętu na szerokość około metra. Nie, to nie powłoka, zdecydował Lawler; to raczej przypomina występ, drewnianą półkę.

Delagard odwrócił się do Kinversona.

— Czy widziałeś kiedyś coś takiego?

— Nie.

— A ty, Gharkid?

— Nie, panie-kapitanie, nigdy.

— Obrośliśmy jakimiś wodorostami? Czy to jest skrzyżowanie wodorostu ze skorupiakiem? Jak myślisz, Gharkid?

Gharkid wzruszył ramionami.

— Nie mam pojęcia, panie-kapitanie.

Delagard kazał spuścić drabinkę sznurową i zszedł na dół, żeby to sprawdzić. Uczepiony jedną ręką drabinki, zwisając tuż nad powierzchnią wody i wychylając się najdalej jak mógł, nakłuł tę dziwną narośl za pomocą skrobaka do skorupiaków. Klnąc, wrócił na górę.

Jak stwierdził, problem dotyczył warstwy palcorostów, które obrastały kadłub, wciąż odnawiając się i tworząc powłokę zabezpieczającą i wzmacniającą zewnętrzne poszycie okrętu.

— Jakaś miejscowa roślina przyrosła do niego. Może jakiś pokrewny gatunek. Albo taki, który żyje z nim w symbiozie. Cokolwiek to jest, przyczepia się do palcorostu i rozmnaża jak szalone. Półka, która sterczy z nas teraz, jest już wystarczająco duża, aby zmniejszać szybkość okrętu. A jeśli będzie rozrastać się w dotychczasowym tempie, to w ciągu kilku dni całkiem nas obrośnie.

— Co masz zamiar zrobić? — zapytał Kinverson.

— A co proponujesz?

— Ktoś powinien wypłynąć łazikiem i odrąbać to paskudztwo, dopóki jeszcze można to zrobić.

Delagard przytaknął.

— Dobry pomysł. Zgłaszam się na ochotnika do pierwszej zmiany. Popłyniesz ze mną?

— Pewnie — powiedział Kinverson. — Dlaczego nie? Delagard i Kinverson wgramolili się do łazika. Martello, który obsługiwał żurawie, podniósł pojazd i wysunął za burtę, poza nowo narosłą półkę, a potem opuścił go na powierzchnię wody.

Cała sztuka polegała na tym, aby pedałować dostatecznie szybko, utrzymując łazik na wodzie, nie za szybko jednak, żeby człowiek obsługujący skrobak zdążył ściąć natrętne naroślą. Z początku przychodziło im to z trudem. Kinverson, trzymając skrobak, robił pełny użytek ze swoich długich ramion, wychylając się i siekąc półkę; jednak wykonał tylko kilka ruchów, zanim łazik pomknął dalej mijając miejsce, gdzie pracował, a gdy zwolnili i próbowali zatrzymać się dłużej w jednym miejscu, łazik zaczynał tracić wysokość i schodził w wodę.

Po jakimś czasie udało im się znaleźć właściwą metodę. Delagard pedałował, a Kinverson ciął. Kiedy Kinverson się zmęczył, zamienili się miejscami, niezgrabnie gramoląc się w chybotliwym pojeździe, aż Delagard przeszedł na dziób, a Kinverson stanął na pedałach.

— W porządku, następna zmiana — zawołał w końcu Delagard. Pracował ze swym zwykłym, szaleńczym zapałem i wyglądał na wyczerpanego. — Dwóch następnych ochotników! Leo, czy dobrze słyszałem, że bierzesz następną zmianę? A może ty, Lawler?

Pilya Braun obsługiwała żurawie, opuszczając Martello i Lawlera za burtę. Morze było dość spokojne, lecz mały łazik i tak wciąż kołysał się i podskakiwał. Lawler miał wrażenie, że każda nieco silniejsza fala może strącić go do wody. Spoglądając w dół, widział pojedyncze włókna atakującej rośliny, rozpostarte na falach tuż za krawędzią półki, którą już utworzyły. Widział, jak niektóre z nich przyczepiały się do okrętu, gdy ruch wody przysuwał je do burty.

Widział także drobne, lśniące, wstęgowate kształty, wijące się i wykręcające na wszystkie strony. Robaki, węże, a może pstrągi. Wyglądały na szybkie i zwinne. Czyżby czekały na przekąskę?

Półka opierała się cięciom. Lawler musiał chwycić skro-bak oburącz i walić w nią z całej siły. Skrobak często ześlizgiwał się z niesamowicie twardej narośli. Kilka razy prawie wypadł mu z rąk.

— Hej! — wrzasnął z góry Delagard. — Nie mamy za dużo skrobaków!

Lawler odkrył sposób uderzania po lekkim skosie, co pozwalało wbijać skrobak między poszczególne pasma włóknistej masy. Wielkie kawałki jeden po drugim oddzielały się teraz i odpływały. Złapał rytm, plaster po plastrze. Pot lał mu się z czoła. Ramiona i przeguby zaczęły protestować. Ból rozszerzał się w górę, w stronę pach, piersi i barków. Serce waliło jak młotem.

— Dość — powiedział do Martello. — Twoja kolej, Leo.

Martello był niezmordowany. Ciął skrobakiem jak toporem, z radosnym wigorem, poniżającym dla Lawlera. Wydawało mu się, że na swojej zmianie nieźle dawał sobie radę, ale Martello w ciągu pierwszych pięciu minut odciął tyle, ile Lawler przez cały ten czas. Lawler podejrzewał, że Martello nawet teraz komponuje Pieśń Siepaczy do swojego wielkiego poematu, brzmiącą na przykład tak:

Potem wściekle wytężaliśmy się i walczyli

Z wciąż odrastającym wrogiem.

Dzielnie uderzaliśmy paskudne odrosty,

Zaciekle waliliśmy, rąbaliśmy i cięli…

Jako następni zeszli na dół Onyos Felk i Lis Niklaus. Po nich przyszła kolej na Neyanę i Sundirę, a potem Pilyę i Gharkida.

— To cholerstwo rośnie tak szybko, jak my tniemy — stwierdził kwaśno Delagard.

Jednak powoli robili postępy. Wielkie kawałki narośli odpadły. W niektórych miejscach wycięto je aż do pierwotnej linii palcorostów.

Ponownie przyszła kolej Delagarda i Kinversona. Siekali i rąbali z diaboliczną furią. Kiedy powrócili na okręt, wyglądali na kompletnie wyczerpanych; przekroczyli granicę zwykłego zmęczenia i zapadli w rodzaj transu, który pozostawił ich rozgorączkowanych i podnieconych.

— Chodźmy, doktorze — powiedział Martello. — Teraz znowu my.

Wydawało się, że Martello chce zakasować nawet Kinversona. Podczas gdy Lawler utrzymywał łazik w równowadze jednostajnym, mozolnym wysiłkiem, Martello niczym jakiś bóg zemsty gromił roślinnego wroga. Pac! Pac! Pac! Podnosił skrobak wysoko nad głowę i z całej siły, oburącz, wbijał go głęboko. Pac! Pac! Ogromne kawały wodorostów odrywały się i odpływały. Pac! Każdy cios był potężniejszy od poprzedniego. Łazik rzucał się dziko z boku na bok. Lawler z trudem utrzymywał go w pionie. Pac! Pac!

Nagle Martello podniósł się wyżej niż kiedykolwiek przedtem i opuścił skrobak straszliwie silnym ciosem. Od-kroił ogromny kawał wodorostu, aż do samego kadłuba „Królowej”. Skorupa musiała ustąpić łatwiej, niż oczekiwał Martello: najpierw stracił równowagę, a potem wypuścił z ręki skrobak. Chciał go chwycić, chybił i runął na twarz, z donośnym pluskiem wpadając do morza.

Lawler, nie przestając pedałować, wychylił się i wyciągnął rękę. Martello znajdował się już kilka metrów za łazikiem i rozpaczliwie wymachiwał ramionami. Jednak albo nie widział wyciągniętej ręki, albo zbyt poddał się panice, aby wiedział, co robić.

— Płyń do mnie! — zawołał Lawler. — Tutaj, Leo! Tutaj!

Martello wciąż miotał się i tłukł w wodę. W oczach miał przerażenie. Nagle zesztywniał, jakby dźgnięty sztyletem od dołu. Zaczął konwulsyjnie dygotać.

Już wysunięto żurawiki, z których zwieszał się Kinverson.

— Niżej — rozkazał. — Jeszcze trochę. O tak. Trochę na lewo. Dobrze. Dobrze.

Chwycił miotającego się Martello pod ramiona i wciągnął go, jakby poeta był dzieckiem.

— Teraz ty, doktorze — powiedział Kinverson.

— Nie zdołasz podnieść nas obu!

— Chodź. Tutaj.

Drugie ramię Kinversona owinęło się wokół klatki piersiowej Lawlera.

Żurawiki podniosły się i przesunęły ponad nadburciem na pokład. Lawler niezgrabnie uwolnił się z uścisku Kinversona, potknął się i upadł, ciężko lądując na obu kolanach. Sundira natychmiast znalazła się u jego boku i pomogła mu wstać.

Martello, ociekając wodą, leżał twarzą do góry, bezwładny i nieruchomy.

— Trzymajcie się z daleka — nakazał Lawler. Ruchem ręki odsunął Kinversona. — Ty też, Gabe.

— Musimy go odwrócić i wypompować z niego wodę, doktorze.

— To nie woda mnie martwi. Odejdź, Gabe. — Lawler zwrócił się do Sundiry. — Czy wiesz, gdzie jest moja torba z narzędziami? Skalpele i cała reszta? Przynieś ją tutaj, dobrze?

Ukląkł obok Martello i obnażył go do pasa. Martello oddychał, ale wydawał się nieprzytomny. Oczy miał rozszerzone, puste, niewidzące. Od czasu do czasu krzywił usta w straszliwym, przerażającym grymasie bólu, a całe jego ciało sztywniało i drgało, jakby rażono go prądem. Potem znów leżał bezwładnie.

Lawler przyłożył rękę do brzucha Martello i przycisnął. W środku, pod twardą, napiętą warstwą mięśni brzucha wyczuł ruch: jakieś drżenie, dziwne trzepotanie.

Coś tam jest? Tak. Przeklęty ocean, atakuje cię, gdy tylko dasz mu choć najmniejszą szansę. Jednak może jeszcze nie jest za późno, aby go uratować, pomyślał Lawler. Oczyścić, zamknąć ranę, nie dopuścić do dalszego kurczenia się małej społeczności.

Dookoła poruszały się jakieś cienie. Wszyscy tłoczyli się wokół, wytrzeszczając oczy. Widok ofiary jednocześnie fascynował i budził wstręt.

Lawler rzekł szorstko:

— Idźcie stąd, wszyscy. Nie spodoba się wam to, co zobaczycie. I nie chcę, żebyście mnie obserwowali.

Nikt się nie ruszył.

— Słyszeliście? — warknął wściekle Delagard. — Cofnijcie się. Dajcie mu robić swoje.

Sundira postawiła torbę lekarską na pokładzie obok Lawlera.

Ponownie dotknął brzucha Martello. Poruszenie, tak. Bezsprzecznie jakiś ruch. Trzepotanie. Twarz Martello była zaczerwieniona, źrenice rozszerzone, a oczy zwrócone ku całkiem innemu światu. Pot płynął z niego wszystkimi porami skóry.

Lawler wyjął z torby swój najlepszy skalpel i ułożył go na pokładzie. Obie dłonie położył na brzuchu Martello, tuż nad przeponą, i ściskając przesunął je w górę. Martello wydał ciche westchnienie, a z jego ust wypłynęła strużka morskiej wody i wymiocin, ale nic więcej. Lawler spróbował jeszcze raz. Nic. Pod palcami znowu poczuł ruch: kolejne skurcze, kolejne skręty.

Spróbował jeszcze raz. Odwrócił Martello i złączonymi dłońmi uderzył go z całej siły w plecy, w okolicy pasa. Nieszczęśnik jęknął, chrząknął. Znowu zwymiotował. I to wszystko.

Lawler przykucnął, zastanawiając się.

Ponownie odwrócił Martello i wziął skalpel.

— To wam się nie spodoba — powiedział do tych, którzy mogli mu się przyglądać, i ostrym końcem narzędzia nakreślił czerwoną linię od lewej do prawej, w poprzek brzucha Martello. Martello zdawał się tego nie czuć. Wydał słaby, niewyraźny dźwięk, najcichszy z komentarzy. Najwyraźniej miał teraz większe problemy.

Skóra. Mięsień. Wydawało się, że nóż sam wie, co robić. Lawler sprawnie odsłaniał kolejne warstwy tkanek. Teraz przecinał otrzewną. Nauczył się przechodzić w odmienny stan świadomości wtedy, gdy wykonywał zabiegi chirurgiczne. W takim stanie myślał o sobie jako o rzeźbiarzu, a nie chirurgu, a o pacjencie jako o nieożywionym, drewnianym klocu, a nie cierpiącej ludzkiej istocie. To był jedyny sposób, aby znieść te zabiegi.

Głębiej. Teraz przeciął oporną ścianę żołądka. Na pokładzie wokół Martello krew mieszała się z kałużą morskiej wody.

Teraz powinny ukazać się zwoje jelit…

Tak. Były.

Ktoś krzyknął z przerażenia. Ktoś inny chrząknął z odrazy. Wcale nie na widok jelit. Coś jeszcze uniosło się z brzucha Martello, jakiś smukły i jasny kształt powoli rozwinął się i zastygł w pionie. Widać było jakieś sześć centymetrów tego stworzenia: pozbawione oczu, a najwyraźniej również głowy, nic tylko gładkie, śliskie, różowe pasmo niezróżnicowanej, żywej materii. Na końcu miało otwór, swego rodzaju jamę gębową, z której wyłaniał się cienki, ruchliwy, czerwony języczek. Giętkie, lśniące stworzenie poruszało się z gracją, kołysząc się z boku na bok hipnotycznym ruchem. Za plecami Lawlera ktoś przeraźliwie krzyczał.

Jednym szybkim i pewnym, zamaszystym ciosem skalpela przeciął potworka na pół. Górna część, wijąc się, wylądowała na pokładzie obok Martello. Zaczęła sunąć w stronę Lawlera. Natychmiast spadł na nią ogromny bucior Kinversona i rozdusił na miazgę.

— Dzięki — powiedział cicho Lawler.

Jednak druga połowa nadal pozostawała w środku. Lawler próbował ją wydobyć czubkiem skalpela. Wydawało się, że przecięcie na pół wcale jej nie zaszkodziło; kontynuowała swój taniec równie wdzięcznie jak przedtem. Sięgając za twardy zwój jelit, Lawler próbował ją usunąć. Szturchał to tu, to tam. Wydawało mu się, że znalazł drugi koniec stwora i odciął go, ale to nie było wszystko: kolejne kilka centymetrów wciąż drwiło z jego wysiłków. Ciął jeszcze raz. Tym razem wyciął wszystko. Cisnął to na bok. Kinverson rozdeptał paskudztwo.

Wokół zapadła cisza.

Zaczął zszywać rozcięcie. Jednak powstrzymał go kolejny ruch.

Następny? Tak. Tak, jeszcze jeden, co najmniej. Prawdopodobnie więcej. Martello jęknął. Poruszył się lekko. Potem rzucił się gwałtownie, unosząc się nieco nad pokład; Lawler ledwie zdążył cofnąć rękę ze skalpelem, unikając przebicia pacjenta. Z rany podniósł się drugi węgorz, a po nim trzeci, falując w tym samym niesamowitym tańcu; wtem jeden z nich schował się z powrotem i zniknął w jamie brzusznej Martello, kierując się w górę, ku płucom.

Lawler wywabił pozostałego na zewnątrz, przeciął na pół i jeszcze raz na pół, niszcząc go całkowicie. Czekał, aż ten drugi pokaże się znowu. Po chwili dojrzał go, jasnego i lśniącego, w zakrwawionym brzuchu Martello. Jednak to wcale nie był ostatni. Teraz Lawler dostrzegł smukłe zwoje innych węgorzy, pracowicie wijących się, ucztujących. Ile ich tam było? Dwa? Trzy? Trzydzieści?

Posępnie spojrzał w górę. Napotkał wzrok Delagarda. W oczach kapitana ujrzał szok, przerażenie i głębokie obrzydzenie.

— Czy możesz wydobyć wszystkie?

— Żadnych szans. Jest ich mnóstwo. Pożerają go. Mógłbym ciąć bez końca i zanim usunąłbym wszystkie, pociąłbym go na kawałki, a i tak mógłbym jakiegoś ominąć.

— Jezu — mruknął Delagard. — Jak długo pożyje?

— Sądzę, że dopóki jeden z nich nie przegryzie serca. To nie potrwa długo.

— Czy myślisz, że on coś czuje?

— Mam nadzieję, że nie — powiedział: Lawler.


Agonia trwała jeszcze pięć minut. Lawler nigdy nie zdawał sobie sprawy z tego, że pięć minut może trwać tak długo. Od czasu do czasu Martello wił się i dygotał, gdy inwazja dotknęła jednego z głównych nerwów; raz wydawało się, że próbuje wstać z pokładu. Potem cicho westchnął i opadł z powrotem, a światło w jego oczach zgasło na zawsze.

— Koniec — oznajmił Lawler. Czuł się odrętwiały, pusty i zmęczony, niezdolny do odczuwania żalu czy gniewu.

Prawdopodobnie, pomyślał, od początku nie było szansy na uratowanie Martello. Musiało w niego wejść przynajmniej tuzin albo i więcej węgorzy; zapewne cała ich horda błyskawicznie wśliznęła się przez usta lub odbyt i przegryzła przez ciało i mięśnie do brzucha. Lawler wydobył dziewięć, ale pozostałe wciąż wiły się wewnątrz, pracując nad trzustką, śledzioną, wątrobą i nerkami. A gdy skończyły z tymi specjałami, cała reszta czekała na ich ruchliwe, czerwone języczki. Żaden zabieg chirurgiczny, nawet najszybszy i bezbłędny, nie zdołałby usunąć ich na czas.

Neyana przyniosła koc, w który go owinęli. Kinverson podniósł ciało i poszedł z nim w stronę burty.

— Poczekaj — powiedziała Pilya. — Włóż to razem z nim.

Podała mu zwój papieru, który musiała przynieść z kajuty Martello. Sławetny poemat. Wetknęła zniszczone i pozwijane kartki manuskryptu pod koc, którego końce owinęła wokół ciała. Przez moment Lawler miał ochotę zaprotestować, ale zrezygnował. Niech tak będzie. Poemat należał do Martello.

Quillan powiedział:

— A teraz powierzamy naszego ukochanego Leo morzu, w Imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego…

Znowu Duch Święty? Za każdym razem, gdy Lawler słyszał te dziwne słowa w ustach Quillana, zaskakiwały go na nowo. To była taka przedziwna koncepcja; starał się, jak mógł, lecz nie potrafił sobie wyobrazić, czym mógł być taki święty duch. Odepchnął od siebie tę myśl. W tej chwili był zbyt zmęczony na takie spekulacje.

Kinverson zaniósł ciało do nadburcia i przytrzymał je tam. Potem pchnął lekko, tak że wypadło za burtę, na dół, do wody.

Natychmiast, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, z głębin wypłynęły jakieś dziwne stworzenia: długie, smukłe, płetwiaste i pokryte gęstym, czarnym, jedwabistym futrem. Było ich pięć, wijących się, łagodnookich, o ciemnych, stożkowatych pyskach, pokrytych wijącą się, czarną szczeciną. Łagodnie, delikatnie otoczyły dryfujące ciało Martello i utrzymując je na powierzchni zaczęły rozwijać okrywający go koc. Delikatnie, łagodnie ściągnęły go z nieboszczyka. A potem — łagodnie, delikatnie — skupiły się wokół jego zesztywniałego ciała i zaczęły je konsumować.

Wykonały to zadanie cicho, bez niechlujnej i wściekłej żarłoczności. Widok był przerażający, a jednocześnie upiornie piękny. Ich ruchy pobudzały morze do nadzwyczajnej fosforescencji. Wydawało się, że Martello jest pochłaniany przez zimne, szkarłatne płomienie. Powoli zmieniał się w światło. Stwory przeprowadziły na nim poglądową lekcję anatomii, sprawnie ściągając z niego skórę i odsłaniając ścięgna, wiązania, mięśnie, nerwy. Następnie weszły głębiej. Nawet dla Lawlera, dla którego wewnętrzne sekrety ludzkiego ciała nie były żadną tajemnicą, ten widok był głęboko niepokojący, a jednak zadanie wykonano tak czysto, bez pośpiechu i z szacunkiem, że nie sposób było nie patrzeć i nie dostrzec piękna w tym, co robiły. Warstwa po warstwie odsłaniały szkielet Martello, aż w końcu pozostały tylko białe kości. Wtedy spojrzały w górę, na widzów przy relingu, jakby oczekując aprobaty. Ich oczy miały bezsprzecznie inteligentny wyraz. Lawler zobaczył, jak skinęły łbami — to mogło być jedynie pozdrowienie — a potem zniknęły z pola widzenia równie cicho, jak się pojawiły. Oczyszczony szkielet Martello zapadł już w niezbadane głębiny, gdzie niewątpliwie czekały inne organizmy, aby wykorzystać zawarty w nim wapń. Z tryskającego życiem młodego człowieka, jakim był Leo Martello, nie pozostało nic prócz kilku stron manuskryptu dryfujących na powierzchni wody. A po krótkiej chwili nawet ich nie było już widać.

Później, kiedy znalazł się sam w kajucie, Lawler sprawdził swój zapas uśmierzychy. Wystarczy na dwa dni, stwierdził. Przelał połowę do flaszeczki i wypił.

Niech to diabli, pomyślał.

A potem wypił również drugą połowę. Niech to diabli.

6

Po dwóch dniach, tuż przed południem, wystąpiły pierwsze objawy głodu: poty, dreszcze, mdłości. Lawler był na nie przygotowany, a przynajmniej sądził, że jest. Szybko jednak nasiliły się bardziej, niż oczekiwał, zmieniając się w próbę tak trudną, że nie był pewien, czy ją wytrzyma. Intensywność bólu, który nadchodził wielkimi falami, przeraziła go. Wydawało mu się, że czuje, jak jego mózg pęcznieje i uciska ściany czaszki.

Machinalnie sięgnął po flaszeczką, która oczywiście była pusta. Skulił się na koi, drżący, rozgorączkowany, nieszczęśliwy.

Wczesnym popołudniem przyszła do niego Sundira.

— To przez to, co zdarzyło się tamtego dnia? — zapytała.

— Z Martello? Nie, to nie to.

— A zatem jesteś chory? Wskazał na pustą flaszeczkę. Po chwili zrozumiała.

— Czy mogę ci jakoś pomóc, Val?

— Przytul mnie, to wszystko.

Chwyciła jego głowę i położyła na swej piersi. Lawler przez chwilę gwałtownie dygotał. Potem uspokoił się, choć nadal czuł się okropnie.

— Chyba czujesz się trochę lepiej — powiedziała.

— Troszeczkę. Nie odchodź.

— Jestem tutaj. Chcesz wody?

— Tak. Nie. Nie, tylko zostań tam, gdzie jesteś. Wtulił się w nią. Czuł, jak gorączka narasta, spada, znowu rośnie z gwałtowną, niszczącą szybkością. Narkotyk był silniejszy, niż Lawler przypuszczał, a jego uzależnienie najwyraźniej bardzo silne. A jednak — jednak — ból przychodził falami; wraz z upływem godzin zdarzały się chwile, gdy czuł się prawie normalnie. To było dziwne. Lecz dawało mu nadzieję. Nie miał nic przeciwko walce, jeśli musiał walczyć, ale chciał ja_ wygrać.

Sundira pozostała z nim przez całe popołudnie. Zasnął, a kiedy się obudził, wciąż przy nim była. Miał opuchnięty język. Był zbyt słaby, aby ustać na nogach.

— Czy wiedziałeś, że tak będzie? — zapytała.

— Tak. Sądzę, że tak. Może nie myślałem, że będzie aż tak źle.

— Jak się teraz czujesz?

— Różnie — powiedział Lawler. Zza drzwi dobiegł głos Delagarda:

— Jak on się czuje?

— Martwi się o ciebie — powiedziała Sundira do Lawlera.

— Bardzo troskliwie z jego strony.

— Powiedziałam mu, że jesteś chory.

— Nie wdając się w szczegóły?

— Nie, żadnych szczegółów.


Ta noc była okropna. Przez jakiś czas Lawler myślał, że postrada zmysły. Jednak tuż przed świtem nadszedł kolejny z tych nieoczekiwanych, niewytłumaczalnych okresów ulgi, jak gdyby coś z oddali sięgało do jego mózgu i tłumiło głód narkotyku. O świcie wrócił mmi apetyt, a kiedy wstał — po raz pierwszy podniósł się z koi od czasu, gdy zaczął gorączkować — był w stanie utrzymać równowagę.

— Wyglądasz nieźle — powiedziała do niego Sundira. — A jak się czujesz?

— Tak sobie. Złe samopoczucie powróci. Zapowiada się długa walka.

Jednak kiedy wróciło, było słabsze niż poprzednio. Lawler bezskutecznie próbował wyjaśnić tę zmianę. Spodziewał się trzech, czterech, a nawet pięciu dni tego koszmaru, a potem może stopniowej ulgi w cierpieniach, w miarę jak jego organizm zacznie stopniowo wyzwalać się z nałogu. Tymczasem to był zaledwie drugi dzień.

Znowu wrażenie czyjejś interwencji; coś go prowadziło, podnosiło, wyciągało z bagna.

Później znów drgawki i poty. I następne ozdrowienie, trwające prawie pół dnia. Lawler wyszedł na pokład, oddychał świeżym powietrzem, wolno spacerował dookoła. Powiedział do Sundiry, że jego zdaniem wychodzi z tego zbyt łatwo.

— Masz szczęście — powiedziała.

Z nastaniem nocy znów był chory. Zdrowy, chory: góra, dół. Jednak ogólny obraz był zachęcający. Dochodzi do siebie. Przed końcem tygodnia miał tylko sporadyczne chwile złego samopoczucia. Patrzył na pustą flaszeczkę i uśmiechał się z zadowoleniem.


Powietrze było czyste, a wiatr silny. „Królowa Hydros” gnała naprzód ze stałą prędkością, podążając południowo-zachodnim kursem wokół wodnego globu. Morze świeciło coraz intensywniej z dnia na dzień, a nawet z godziny na godzinę. Cały świat zaczynał wyglądać świetliście. Niebo i woda lśniły w dzień i w nocy. Pół tuzina nieznanych gatunków koszmarnych stworzeń wyskoczyło z wody, aby poszybować wysoko nad głowami widzów i z głośnym pluskiem zniknąć w oddali. W głębinach czyhały ogromne jamochłony.

Przez większość czasu na pokładzie „Królowej” panowała cisza. Wszyscy cicho i sprawnie krzątali się wokół swych codziennych zajęć. Mieli sporo roboty, ponieważ teraz pozostało ich tylko jedenaścioro do pracy, którą na początku rejsu dzielili między czternaście par rąk. Martello, niefrasobliwy, radosny i pełen optymizmu, poprawiał innym humor; jego śmierć wszystko zmieniła.

Jednak Oblicze zbliżało się coraz szybciej. Zapewne to musi mieć coś wspólnego z tym poważnym, ponurym nastrojem wśród załogi, pomyślał Lawler. Jeszcze nie było go widać na horyzoncie, ale każdy wiedział, że jest już blisko. Każdy to czuł. Na pokładzie wyczuwali jego obecność. Jego wpływ był nieuchwytny, a jednak niezaprzeczalny. Coś tam jest, często rozmyślał Lawler, coś więcej niż wyspa. Rozumne i czujne. Czekało na nich.

Potrząsnął głową usiłując odzyskać jasność umysłu. To bezsensowne fantazje, horrory z nocnych koszmarów, bezpodstawne i głupie. To efekt głodu narkotycznego, powiedział sobie. Był niepewny, niespokojny, słaby.

Oblicze wciąż zaprzątało jego myśli. Z trudem usiłował przypomnieć sobie to, co dawno temu opowiadał mu o nim Jolly, jednak wszystko było niejasne, zamulone warstwami blisko trzydziestoletnich wspomnień. Niesamowite i fantastyczne miejsce, powiedział Jolly. Pełne roślin niepodobnych do tych, jakie rosną w morzu. Rośliny, tak. Niesamowite kolory, jaskrawe światła świecące dzień i noc, dziwaczne królestwo na odległym krańcu świata, piękne i straszne. Czy Jolly wspominał o zwierzętach, jakichkolwiek stworzeniach lądowych? Nie, Lawler niczego takiego nie pamiętał. Żadnej fauny, tylko gęste dżungle.

A przecież mówił też coś o mieście…

Nie na samym Obliczu. Obok niego.

Gdzie? W oceanie? Obraz wymykał mu się. Walczył, aby pochwycić wspomnienie czasów, które spędził z Jollym nad wodą; stary człowiek o twarzy spalonej słońcem i skórze twardej jak rzemień kołysał się w przód i w rył, zbierał wędki i mówił…

Miasto. Miasto w morzu. Pod wodą.

Lawler uchwycił koniuszek wspomnienia, uczuł, jak mu się wyślizguje, sięgnął po nie, bezskutecznie, sięgnął znowu…

Miasto pod morzem. Tak. Brama w oceanie otwierająca się na korytarz, swego rodzaju komin grawitacyjny prowadzący w dół do wspaniałego podwodnego miasta, gdzie mieszkali Skrzelowcy, ukryte miasto Skrzelowców przewyższających tych, którzy mieszkali na wyspach, tak samo jak królowie górują nad wieśniakami; Skrzelowców, którzy żyli jak bogowie i nigdy nie wychodzili na powierzchnię. Zamknięci w ciśnieniowych podziemiach, żyli w dostojnym majestacie i absolutnym luksusie…

Lawler uśmiechnął się. Tak, to było to. Wspaniała bajka, płód wyobraźni. Najpiękniejsza, najbarwniejsza ze wszystkich opowieści Jolly'ego. Lawler pamiętał, jak próbował wyobrazić sobie to miasto, tworząc wizję wysokich, okazałych, nieskończenie majestatycznych Skrzelowców kroczących wysokimi hakowatymi przejściami lśniących, pałacowych sal. Myśląc o tym teraz, znów czuł się jak chłopiec, który przykucał w zachwycie u stóp starego marynarza, słuchając chropowatego, zgrzytliwego głosu.


Ojciec Quillan także myślał o Obliczu.

— Mam nową teorię na ten temat — oznajmił. Duchowny spędził cały ranek medytując, siedząc z Gharkidem obok pomostu. Lawler, przechodząc obok, patrzył na nich ze zdumieniem. Obaj wyglądali jak pogrążeni w transie. Ich dusze równie dobrze mogły przebywać na całkiem innej płaszczyźnie istnienia.

— Zmieniłem zdanie — powiedział Quillan. — Pamiętasz, powiedziałem ci kiedyś, że Oblicze musi być rajem, po którym spaceruje sam Bóg, Praprzyczyna, prawdziwy Stwórca, Ten, do którego kierujemy wszystkie nasze modlitwy. No więc, już tak nie myślę.

— W porządku — powiedział Lawler obojętnie. — Tak więc Oblicze nie jest chatą Boga. Wiesz o tych sprawach więcej niż ja.

— Nie, nie chatą Boga. Jednak na pewno siedzibą jakiegoś boga. Widzisz, to całkowite przeciwieństwo mojej początkowej koncepcji. I wszystkiego, w co wierzyłem w związku z istotą boskości. Zaczynam głosić najgorsze herezje. W tej fazie mojego życia zostałem politeistą. Poganinem! Nawet mnie samemu wydaje się to absurdalne. A jednak całym sercem skłaniam się do tej idei.

— Nie rozumiem. Jakiś bóg, ten bóg — co za różnica? Jeśli jesteś w stanie uwierzyć w jednego boga, to możesz wierzyć w dowolną ich liczbę, przynajmniej ja tak uważam. Rzecz w tym, aby uwierzyć w tego Jednego, a mnie nie udało się osiągnąć nawet tego.

Quillan obdarzył go serdecznym uśmiechem.

— Ty naprawdę nie rozumiesz, prawda? Klasyczna tradycja chrześcijańska, wywodząca się z judaizmu i — o ile wiemy — częściowo ze starożytnego Egiptu, utrzymuje, że Bóg jest jedyną niepodzielną istotą. Nigdy tego nie kwestionowałem. Nigdy nawet nie myślałem o kwestionowaniu tego. My chrześcijanie mówimy o Nim jako o Trójcy, lecz jesteśmy świadomi, że Trójca jest Jednym. Dla niewierzącego może to być nieco skomplikowali, ale my wiemy, co to oznacza. To nie podlega dyskusji: j eden Bóg, jeden jedyny. Jednakże w ciągu kilku ostatnich dni, a nawet kilku ostatnich godzin… — duchowny przerwał. — Użyjmy matematycznego porównania. Czy wiesz, co to jest twierdzenie Godela?

— Nie.

— Ja też nie, przynajmniej niedokładnie. Jednak mogę ci je przedstawić w przybliżeniu. Sądzę, że to pojęcie z dwudziestego wieku. Według twierdzenia Godela, którego nikt nie zdołał obalić, istnieje podstawowa granica racjonalnego poznania matematycznego. Jesteśmy w stanie udowodnić wszystkie założenia rozumowania matematycznego aż do pewnego stadium, a potem osiągamy poziom, poza który po prostu nie możemy się posunąć. Ostatecznie dowiadujemy się, że zeszliśmy poza proces matematycznego dowodzenia w sferę nieudowadnialnych aksjomatów, rzeczy, które trzeba po prostu przyjąć na wiarę:, jeżeli chcemy zrozumieć wszechświat. W ten sposób dochodzimy do granicy rozumu. Aby ją przekroczyć — aby w ogóle móc myśleć dalej — jesteśmy zmuszeni zaakceptować pewne podstawowe aksjomaty jako prawdziwe, nawet jeśli nie możemy j ich udowodnić. Nadążasz za mną?

— Myślę, że tak.

— Dobrze. Proponuję założyć, że twierdzenie Godela wyznacza granicę między bogami a śmiertelnikami.

— Naprawdę? — dociekał Lawler.

— O to mi chodzi — powiedział Quillan. — Wyznacza ono granicę ludzkiego pojmowania. Po drugiej stronie tej granicy stoją bogowie. Z definicji bogowie to istoty, które nie są ograniczone twierdzeniem Godela. My ludzie żyjemy w świecie, gdzie rzeczywistość ostatecznie rozpływa się w irracjonalnych założeniach, lub przynajmniej założeniach, które są nieracjonalne, ponieważ nie można ich udowodnić. Bogowie żyją w królestwie absolutu, gdzie rzeczywistość nie tylko jest ustalona i znana poza poziom naszego aksjornatycznego dna, lecz także może być na nowo definiowana i kształtowana przez boską moc.

Po raz pierwszy w czasie tej dyskusji Lawler poczuł dreszcz zainteresowania.

— Galaktyka jest pełna istot, które nie są ludźmi, a których matematyka wcale nie jest lepsza od naszej, prawda? Jak one pasują do twojej teorii?

— Określmy wszystkie inteligentne stworzenia, które podlegają ograniczeniom Godela, jako ludzkie, niezależnie od ich rzeczywistego gatunku. A wszystkie istoty, zdolne do funkcjonowania w ultragodelowskiej sferze logiki, są bogami.

Lawler kiwnął głową.

— Mów dalej.

— Pozwól mi teraz wprowadzić pojęcie, które przyszło mi do głowy dziś rano, gdy rozmyślałem o Obliczu Wód. Przyznaję, że to najokropniejsza herezja. Jednak już wcześniej bywałem heretykiem i przeżyłem. Chociaż nie aż takim heretykiem. — Ponownie Quillan uśmiechnął się niewinnie. — Załóżmy, że w pewnym punkcie bogowie muszą osiągnąć granicę Godela, miejsce, gdzie kończą się ich moce rozumowania — moce tworzenia i odtwarzania — i dojdą do pewnego rodzaju bariery. Podobnie jak my, lecz na jakościowo innej płaszczyźnie, w końcu osiągną punkt, poza który nie będą mogli wyjść.

— Ostateczny kres wszechświata — stwierdził Lawler.

— Nie. Jedynie ich ostateczna granica. Równie dobrze oprócz nich mogą istnieć więksi bogowie. Bogowie, o których mówimy, są zamknięci w większej rzeczywistości określonej przez inną matematykę, do której nie mają dostępu. Podnoszą oczy na następną rzeczywistość i następny poziom bogów. A tamci bogowie — mieszkańcy tej większej rzeczywistości — również mają wokół siebie ścianę Godela, na zewnątrz której znajdują się jeszcze więksi bogowie. I tak dalej, i tak dalej, i tak dalej.

Lawlerowi zakręciło się w głowie.

— W nieskończoność?

— Tak.

— Ale czy nie określasz boga jako coś nieskończonego? Jak może nieskończona rzecz być mniejsza od innej nieskończoności?

— Zbiór nieskończony może być zawarty w zbiorze nieskończonym. Zbiór nieskończony może zawierać nieskończoną liczbę nieskończonych podzbiorów.

— Jeśli tak twierdzisz — odpowiedział lekko podenerwowany Lawler. — Tylko co to ma wspólnego z Obliczem?

— Jeśli Oblicze jest prawdziwym rajem, niezniszczonym i dziewiczym — siedzibą Ducha Świętego — to równie dobrze może być zamieszkałe przez istoty wyższego rzędu, istoty o wielkiej czystości i mocy. W Kościele nazywano je aniołami. Wyznawcy innych religii nazywali je bogami.

Cierpliwości, pomyślał Lawler. Ten człowiek traktuje to poważnie. Powiedział:

— A te istoty wyższe — aniołowie, bogowie, nieważne jak je nazwiemy — są miejscowymi, postgodelowskimi geniuszami, czy dobrze to rozumiem? Dla nas bogami. Również dla Skrzelowców, ponieważ Oblicze wydaje się ich świętym miejscem. Nie jest jednak samym Bogiem, Bogiem wszechmogącym, twoim Bogiem, którego czci twój Kościół, najwyższym stwórcą Skrzelowców i nas oraz wszystkiego we wszechświecie. Nie znajdujesz go w pobliżu, przynajmniej niezbyt często. Ten Bóg stoi wyżej na drabinie rozwoju. Nie mieszka na żadnej szczególnej planecie. Jest gdzieś w górze, w wyższej sferze, w większym wszechświecie, patrzy w dół i czasami sprawdza, jak się rzeczy mają.

— Dokładnie.

— Jednak nawet On nie jest na samym szczycie?

— Nie ma żadnego szczytu — odparł Quillan. — Jest tylko nie kończąca się drabina boskości, biegnąca od stadium stojącego tuż ponad śmiertelnikiem w bezkres. Nie wiem, na jakim szczeblu tej drabiny znajdują się mieszkańcy Oblicza, lecz bardzo prawdopodobne, że stoją wyżej od nas. Bóg wszechmogący jest całą tą drabiną. Ponieważ Bóg jest nieskończony, nie może być żadnego poziomu boskości, a jedynie nieskończony szereg; nie ma Najwyższego, jest tylko Wyższy, Wyższy i Jeszcze Wyższy, ad infinitum. Oblicze jest jednym z pośrednich ogniw tego łańcucha.

— Rozumiem — powiedział niepewnie Lawler.

— Medytując nad tym zaczyna się dostrzegać wyższe nieskończoności, nawet jeśli z definicji nie możemy nigdy dostrzec najwyższej, ponieważ musielibyśmy być więksi od największej nieskończoności, aby tego dokonać. — Quillan spojrzał w niebo i rozpostarł szeroko ramiona w geście, który był niemal autoironiczny. Jednak zaraz odwrócił się do Lawlera i powiedział głosem, który był zupełnie różny od tego, jakim mówił wcześniej: — W końcu, doktorze, doszedłem do przyczyny mojego nieudanego kapłaństwa. Przez cały czas musiałem być świadomy tego, że Bóg, którego poszukuję, jedna nadrzędna Istota, która się nami opiekuje, jest całkowicie nieosiągalny. Jeśli chodzi o nas, On praktycznie nie istnieje. A jeśli istnieje, to w obszarze tak dalece odległym od naszego istnienia, że równie dobrze mógłby wcale nie istnieć. Teraz nareszcie rozumiem, że muszę szukać mniejszego boga, który istnieje bliżej naszego poziomu świadomości. Po raz pierwszy, Lawler, widzę możliwość znalezienia spokoju za życia.

— Co za bzdury tu wygadujecie? — zagadnął Delagard, który zaszedł ich z tyłu.

— Teologiczne bzdury — powiedział Quillan.

— Aha. Nowe objawienie?

— Usiądź — zaproponował duchowny. — Wszystko ci opowiem.


Rozpalony logiką swego nowego objawienia, Quillan chodził po okręcie i dzielił się nim z każdym, kto chciał słuchać. Nie znalazł jednak wielu chętnych.

Najbardziej zainteresowany wydawał się Gharkid. Lawler zawsze podejrzewał, że ten dziwaczny człowieczek ma skłonności do mistycyzmu — a teraz, jak zawsze enigmatyczny, Gharkid przesiadywał z lśniącymi oczami, w pozie głębokiego skupienia wysłuchując wszystkiego, co duchowny miał do powiedzenia. Jednak, jak zwykle, Gharkid nie podsuwał żadnych własnych komentarzy, a tylko od czasu do czasu jakieś delikatne pytanie.

Sundira spędziła godzinę z Quillanem i przyszła później do Lawlera zamyślona i zaintrygowana.

— Biedny człowiek — powiedziała. — Raj. Święte duchy spacerujące, błogosławiące pielgrzymów. Te długie tygodnie na morzu musiały go doprowadzić do obłędu.

— Jeśli kiedykolwiek był zdrowy na umyśle.

— Tak bardzo chce poddać się czemuś większemu i mądrzejszemu niż on. Przez całe życie szukał Boga. Myślę, że w rzeczywistości próbuje odnaleźć swoją drogę do macicy.

— Cóż za cyniczne stwierdzenie.

— Czy jednak nie prawdziwe? — Sundira położyła głowę na kolanach Lawlera. — Jak myślisz? Czy twoim zdaniem to matematyczne bożyszcze ma jakiś sens? Albo cała ta teologia? Raj? Wyspa świętych duchów?

Gładził jej gęste, ciemne włosy. Tygodnie i miesiące podróży uczyniły je bardziej szorstkimi, nadając im kruchy i kędzierzawy wygląd. Wciąż jednak były piękne.

Powiedział:

— Częściowo rozumiem. A przynajmniej rozumiem metaforę, jaką się posługuje. Jednak to nie ma żadnego znaczenia. Nie dla mnie. Być może we wszechświecie istnieje nieskończoność wyraźnych warstw bogów, a każdy z nich ma dokładnie szesnaście razy więcej oczu niż ten z niższej warstwy, zaś Quillan może mieć absolutnie niepodważalny dowód na istnienie tej całej wymyślnej bzdury, a i tak nie miałoby to dla mnie żadnego znaczenia. Żyję na tym i tylko na tym świecie i nie ma tu żadnych bogów. Nie obchodzi mnie, co dzieje się na wyższych poziomach, jeżeli takowe istnieją.

— To wcale oznacza, że wyższe poziomy nie istnieją.

— Nie. Myślę, że masz rację. Kto wie? Stary rybak, który pierwszy mówił nam o Obliczu, opowiadał również niesamowitą historię o podwodnym mieście supermieszkańców, położonym tuż przy brzegu. Jak sądzę, równie trudno mi w nią uwierzyć, jak w teologiczne dyrdymały Quillana. Jedna idea jest równie szalona jak druga.

Podniosła głowę i odwróciła się, by spojrzeć na niego.

— Dla dobra dyskusji przyjmijmy, że w pobliżu Oblicza naprawdę istnieje jakieś miasto pod powierzchnią morza i że mieszka tam jakiś szczególny rodzaj Mieszkańców. Jeżeli tak, to wyjaśniałoby, dlaczego Mieszkańcy, których znamy, uważają Oblicze za świętą wyspę i boją się lub przynajmniej nie chcą się tam zbliżać. A jeśli tam naprawdę są jakieś boskie istoty?

— Poczekamy i zobaczymy, co tam jest, kiedy tam dotrzemy, a wtedy ci odpowiem, dobrze?

— Dobrze — powiedziała Sundira.


W środku nocy Lawler nagle obudził się, pozostając w półśnie, który zwykle trwa aż do świtu. Usiadł, potarł bolące czoło. Czuł się, jakby ktoś otworzył mu czaszkę podczas snu i napełnił ją milionem jaskrawych pasm cienkiego, iskrzącego się drutu, które teraz ocierały się o siebie przy każdym oddechu.

Ktoś był w kajucie. W nikłym blasku gwiazd, który wpadał przez pojedynczy świetlik, zobaczył przy grodzi wysoką postać o kwadratowych ramionach, która patrzyła na niego w milczeniu. Kinverson? Nie, nie tak duży jak Kinverson, a poza tym dlaczego Kinverson miałby nachodzić jego kajutę grucha nocą? Jednak żaden z pozostałych na pokładzie mężczyzn nie był nawet w przybliżeniu tak wysoki.

— Kto tam? — powiedział Lawler.

— Nie poznajesz mnie, Valben? — Głęboki, donośny głos, cudownie spokojny i pewny siebie.

— Kim jesteś?

— Przyjrzyj się dobrze, chłopcze! — Intruz odwrócił się, tak że część jego twarzy znalazła się w świetle. Lawler ujrzał silną szczękę, gęstą, kręconą, czarną brodę, prosty, władczy nos. Oprócz brody ta twarz mogła być jego własną. Nie, oczy były inne. Błyszczały mocniej; ich spojrzenie było bardziej surowe i bardziej współczujące niż oczu Law-lera. Znał to spojrzenie. Zimny dreszcz przebiegł mu po plecach.

— Sądziłem, że nie śpię — powiedział spokojnie. — Ale teraz widzę, że jeszcze śnię. Witaj, ojcze. Miło cię znów widzieć. Upłynęło sporo czasu.

— Czyżby? Nie dla mnie. — Wysoki mężczyzna zrobił kilka kroków w jego stronę. W maleńkiej kajucie zbliżył się do krawędzi koi. Miał na sobie ciemną, wymiętą szatę staromodnego kroju, szatę, którą Lawler bardzo dobrze pamiętał. — A jednak widocznie trwało to chwilę. Jesteś już dorosły, chłopcze. Jesteś starszy ode mnie, prawda?

— Mniej więcej w tym samym wieku.

— I jesteś lekarzem. Dobrym lekarzem, jak słyszę.

— Ależ skąd. Staram się, jak mogę. To nie wystarcza.

— Jeśli starasz się najlepiej jak możesz, to zupełnie wystarczy, Valben. Jeżeli naprawdę robisz, co możesz. Mówiłem ci o tym, ale przypuszczam, że mi nie wierzyłeś. Dopóki nie obijasz się, dopóki naprawdę ci zależy. Poza pracą lekarz może być absolutnym draniem, lecz dopóki mu zależy, jest w porządku. Dopóki rozumie, że jego zadaniem jest chronić, leczyć, kochać. I myślę, że ty to zrozumiałeś. — Przysiadł na krawędzi koi. Zachowywał się bardzo swobodnie. — Nie masz rodziny, prawda?

— Nie.

— To źle. Byłbyś dobrym ojcem.

— Tak sądzisz?

— Oczywiście, ojcostwo odmieniłoby cię. Chyba na lepsze, jak sądzę. Żałujesz?

— Nie wiem. Prawdopodobnie. Żałuję wielu rzeczy. Żałuję, że moje małżeństwo się nie udało. Że nigdy nie ożeniłem się ponownie. Że ty zmarłeś zbyt szybko, ojcze.

— Czy to było zbyt szybko?

— Dla mnie tak.

— No tak. Tak, myślę, że tak.

— Kochałem cię.

— A ja ciebie, chłopcze. I nadal bardzo cię kocham. Jestem z ciebie dumny.

— Mówisz, jakbyś wciąż żył. Przecież to tylko sen; możesz mówić wszystko, co chcesz, prawda?

Postać podniosła się i zniknęła w mroku. Wydawało się, że chce się ukryć.

— To nie jest sen, Valben.

— Nie? A więc co? Nawet jeśli tak, ty nie żyjesz, ojcze.

Nie żyjesz już od dwudziestu pięciu lat. Jeśli to nie sen, dlaczego tutaj jesteś? Jeśli jesteś duchem, dlaczego czekałeś tak długo, aby mnie nawiedzać?

— Bo jeszcze nigdy nie byłeś tak blisko Oblicza.

— Co Oblicze ma wspólnego z tobą lub ze mną?

— Mieszkam na Obliczu, Valben. Lawler mimowolnie roześmiał się.

— To, co powiedziałeś, bardziej pasuje do Skrzelowca niż do ciebie.

— Nie tylko Skrzelowcy trafiają na Oblicze, chłopcze. To kategoryczne stwierdzenie zawisło w powietrzu jak gęsty opar. Lawler cofnął się przed nim. Teraz zaczynał rozumieć. Wzbierał w nim gniew.

Zirytowany, wyciągnął rękę w stronę zjawy.

— Wyjdź stąd. Daj mi spać.

— Czy tak się rozmawia z ojcem?

— Ty nie jesteś moim ojcem. Jesteś bardzo złym snem albo kłamliwą iluzją, telepatycznie wysłaną przez jakiegoś morskiego jeżozwierza lub smoka. Mój ojciec nigdy nie powiedziałby czegoś takiego. Nawet gdyby powrócił jako duch, czego również nigdy by nie zrobił. Straszenie nie było w jego stylu. Odejdź i zostaw mnie!

— Valben, Valben, Valben!

— Czego chcesz ode mnie? Dlaczego nie zostawisz mnie w spokoju?

— Valben, chłopcze…

Lawler nagle zdał sobie sprawę, że już nie widzi wysokiej, ciemnej postaci.

— Gdzie jesteś?

— Wszędzie wokół ciebie i nigdzie.

Lawlerowi łupało w głowie. Skręcało go w brzuchu. Po ciemku sięgnął po flaszeczkę uśmierzychy. Po chwili przypomniał sobie, że jest pusta.

— Czym jesteś?

— Jestem zmartwychwstaniem i życiem. Ten, kto wierzy we mnie, choćby umarł, żyć będzie na wieki.

— Nie!

— Bóg cię zbawi, pierwotny Żeglarzu! Od wrogów, którzy cię nękają!

— To obłęd! Przestań! Wynoś się stąd! Już! — Drżąc na całym ciele, Lawler sięgnął po lampę. Światło przepędzi to coś. Lecz nim ją znalazł, poczuł nagłe ukłucie samotności i pojął, że wizja, lub cokolwiek to było, opuściła go z własnej woli. Jej zniknięcie nieoczekiwanie pozostawiło za sobą dzwoniącą pustkę.

Ta nieobecność była dla Lawlera wstrząsem jak po amputacji. Przez jakiś czas siedział na krawędzi koi, drżący, zlany potem, trzęsąc się jak w najgorszym stadium narkotykowego głodu.

Potem wstał. Niepodobna, żeby teraz zasnął. Wyszedł na pokład. Para księżyców wisiała na niebie, dziwnie poplamiona purpurową i zieloną luminescencją, która barwiła zachodni horyzont i zdawała się od zawsze wypełniać powietrze. Krzyż Hydros, zwieszając się w kąciku nieba jak kawałek odrzuconej ozdoby, również pulsował kolorami, czego Lawler nigdy dotąd nie widział: z obu jego ramion spływały oślepiające, olśniewające zwoje turkusu, bursztynu, szkarłatu i ultramaryny.

Wydawało się, że nikt nie stoi na wachcie. Żagle były postawione i okręt płynął w lekkiej, równomiernej bryzie, ale pokład był pusty. Widząc to Lawler poczuł ukłucie strachu. Pierwsza wachta powinna być na pokładzie: Pilya, Kinverson, Gharkid, Felk, Tharp. Gdzie się podziali? Nawet w sterówce nie było nikogo. Czyżby okręt płynął sam?

Tak wyglądało. W dodatku zbaczał z kursu. Ostatniej nocy, przypomniał sobie, Krzyż był po lewej stronie dziobu. Teraz pokrywał się z bukszprytem. Nie płynęli już na zachód, południowy zachód, lecz zawrócili pod ostrym kątem na poprzedni kurs.

Zaintrygowany, obszedł na palcach cały pokład. Gdy podszedł do grotmasztu, zobaczył Pilyę śpiącą na stosie lin, a obok chrapiącego Tharpa. Delagard obdarłby ich ze skóry, gdyby się dowiedział. Kawałek dalej znalazł Kinversona, który siedział oparty plecami o nadburcie. Oczy miał otwarte, ale również nie wydawał się przytomny.

— Gabe? — powiedział cicho Lawler. Ukląkł i pomachał ręką przed oczami Kinversona. Żadnej reakcji. — Gabe, co się dzieje? Jesteś zahipnotyzowany?

— Odpoczywa — dobiegł nagle z tyłu głos Onyosa Felka. — Nie przeszkadzaj mu. To była ciężka noc. Godzinami zmienialiśmy żagle. Spójrz teraz: ląd, dokładnie na wprost. Posuwamy się bardzo szybko w jego stronę.

Ląd? Czy na Hydros ktoś kiedykolwiek mówił o lądzie?

— O czym ty mówisz? — zapytał Lawler.

— Tam. Widzisz?

Felk niedbale machnął w stronę dziobu. Lawler spojrzał i nie zobaczył nic prócz bezmiaru rozświetlonego morza i pustego horyzontu, zaznaczonego jedynie przez kilka nisko położonych gwiazd oraz rozrastającą się, ciężką chmurę pośrodku. Ciemna kurtyna nieba wydawała się dziwnie rozpłomieniona, otoczona przerażającą, płonącą gwałtownie zorzą. Wszędzie było widać kolory, niesamowite kolory, fantastyczny pokaz dziwnego światła. Ale żadnego lądu.

— W nocy — powiedział Felk — wiatr zmienił kierunek i odwrócił nas w tę stronę. Cóż za niewiarygodny widok! Te góry! Te wspaniałe doliny! Czy kiedykolwiek uwierzyłbyć w coś takiego, doktorze? Oblicze Wód! — Wydawało się, że Felk zaraz się rozpłacze. — Przez całe życie patrzyłem na mapy morza i widziałem ten czarny znaczek na odległej półkuli, a teraz widzimy go twarzą w twarz… Oblicze, doktorze, to Oblicze!

Lawler splótł ręce na piersi. W tropikalnym cieple nocy poczuł nagły chłód.

Wciąż nie widział nic prócz bezkresnego falowania pustej wody.

— Słuchaj, Onyos, jeśli Delagard wyjdzie na pokład wcześniej i znajdzie całą twoją zmianę śpiącą, wiesz, co się stanie. Na litość boską, jeśli ty ich nie obudzisz, ja to zrobię!

— Niech śpią. Rankiem będziemy na Obliczu.

— Jakim Obliczu? Gdzie?

— Tam, człowieku! Tam!

Lawler wciąż nic nie widział. Ruszył wielkimi krokami. Na dziobie znalazł Gharkida, ostatniego brakującego członka wachty, który siedział ze skrzyżowanymi nogami na dachu nadbudówki, z głową odrzucą w tył, a oczami szeroko rozwartymi i nieruchomymi jak dwie szklane kule. Podobnie jak Kinverson, znajdował się na jakiejś całkiem innej płaszczyźnie świadomości.

Oszołomiony Lawler spojrzał w noc. Ujrzał oślepiający labirynt kolorów, jednak wciąż widział tylko czystą wodę i puste niebo nad nią. Nagle coś się zmieniło. Jakby wizja zamazała się, a teraz wreszcie nabrała ostrości. Wydawało mu się, że część nieba oddzieliła się i zeszła na powierzchnię wody, wykonując skomplikowane manewry, zwijając i rozwijając się, aż wyglądała jak zwój zmiętego papieru, potem jak wiązka patyków, potem jak masa rozgniewanych węży, a potem jak tłoki napędzane niewidzialnym silnikiem. Wijąca się, splątana sieć jakiejś nieznanej substancji wytrysnęła wzdłuż horyzontu. Oczy bolały go, gdy na nią patrzył.

Felk przyszedł za nim.

— Czy teraz widzisz? Widzisz?

Lawler zdał sobie sprawę, że od dłuższej chwili powstrzymywał oddech, więc powoli wypuścił powietrze.

Coś, co zdawało się bryzą, lecz było czymś innym, wiało mu w twarz. Wiedział, że to nie może być bryza, ponieważ równocześnie czuł wiatr wiejący od rufy, a kiedy spojrzał w górę na żagle, zobaczył, jak się wybrzuszają. Nie. To nie bryza. Emanacja. Siła. Promieniowanie. Skierowane na niego. Czuł, jak skrzypiało cicho w powietrzu, jak uderzało o jego policzki niczym drobny grad gnany wichrem zimowej burzy. Stał nieruchomo, ogarnięty grozą i przerażeniem.

— Czy widzisz? — zapytał znowu Felk.

— Tak. Tak, teraz widzę. — Odwrócił twarz do kartografa. Przy tym dziwnym świetle, które padało na nich z zachodu, twarz Felka wyglądała jak namalowana, jak twarz chochlika. — Mimo wszystko lepiej obudź wachtę. Zejdę na dół i sprowadzę Delagarda. Na dobre czy złe, to on nas tu przywiódł. Nie zasługuje na to, aby przegapił moment naszego przybycia.

7

W rzednących ciemnościach Lawler wyobrażał sobie, że leżące przed nimi morze cofa się zwinnie, odciągane, jakby było obieraną skórką, pozostawiając między okrętem a Obliczem nagi, zadziwiająco piaszczysty ugór. Lecz kiedy spojrzał ponownie, zobaczył lśniące jak zawsze wody.

Niedługo później wstał świt, przynosząc nowe nieznane dźwięki i widoki: widoczne grzywacze, rześki plusk maleńkich fal o dziób, linię skłębionej, świetlistej piany w oddali.

O pierwszym szarym brzasku Lawler nie mógł dostrzec nic więcej. Przed nim był ląd, niezbyt daleko, ale nie mógł go zobaczyć. Wszystko tutaj było niejasne. Powietrze wydawało się gęste od mgły, która nie chciała się rozwiać, nawet gdy słońce uniosło się wyżej. Potem nagle uświadomił sobie obecność wielkiej, ciemnej bariery, leżącej w poprzek horyzontu jak niski garb, który nieco przypominał linię brzegową wyspy Skrzelowców, tyle że na Hydros nie było tak wielkich wysp. Rozpościerała się przed nimi od jednego końca świata po drugi, odpierając morze, które grzmiało i rozbijało się o nią w oddali, lecz nie mogło w żaden sposób narzucić jej swojej siły.

Zjawił się Delagard. Stał na mostku trzęsąc się, zwrócony twarzą do lądu, z rękami kurczowo zaciśniętymi na relingu.

— Oto jest! — krzyknął. — pierzyłeś mi czy nie? Oto jest Oblicze, nareszcie! Spójrzcie na nie! Spójrzcie!

Nie można było tego nie podziwiać. Nawet najbardziej tępi i apatyczni z podróżników — na przykład Neyana, Pilya czy Gharkid — wydawali się poruszeni widokiem tego niesamowitego krajobrazu, siłą niewytłumaczalnej, psychicznej emanacji, jaka płynęła pulsującymi falami od Oblicza. Wszyscy jedenaścioro stali jeden przy drugim na pokładzie, nikt nie przejmował się żaglami ani sterem, patrząc w zdumionym milczeniu, jak okręt dryfuje w stronę wyspy, jakby pochwycony silnym, magnetycznym uściskiem.

Tylko Kinverson wydawał się jeśli nie nieporuszony, to przynajmniej nie wstrząśnięty. Otrząsnął się już z transu. Teraz także patrzył nieruchomo na zbliżający się brzeg. Jego nieprzenikniona twarz zdawała się zmieniać pod wpływem jakichś silnych emocji. Jednak kiedy Dag Tharp odwrócił się do niego i zapytał, czy się nie boi, Kinverson odpowiedział obojętnie, jak gdyby pytanie to było dla niego bez znaczenia, i patrzył monotonnym, nie zdradzającym zainteresowania spojrzeniem, jakby nie czuł potrzeby wyjaśniania.

— Bać się? — powiedział. — Nie. A powinienem?

Dla Lawlera najdziwniejszy w tym widoku był nieustanny ruch wszystkiego na wyspie. Nic nie pozostawało w spoczynku. Jakakolwiek roślinność porastała jej brzeg, jeśli w ogóle była to roślinność, wydawała się w fazie intensywnego, dynamicznego, bujnego wzrostu. Nigdzie nie było bezruchu. Żadnych stałych punktów odniesienia. Wszystko się ruszało, wirowało, młóciło, splatało w pogmatwaną pajęczynę migoczącej substancji i znowu rozplatało, biczując dookoła w bezustannym, lunatycznym tańcu, który równie dobrze mógł trwać od początku czasu.

Sundira podeszła do Lawlera i delikatnie położyła mu rękę na nagim ramieniu. Stali patrząc przed siebie, prawie nie śmiać oddychać.

— Kolory — powiedziała miękko. — Elektryczność. To był fantastyczny pokaz. Światło nieustannie rodziło się na każdym milimetrze powierzchni. Raz było czysto białe, potem jaskrawoczerwone, to znów przybierało barwę najgłębszego fioletu, przechodzącego w niezgłębioną czerń. A potem pojawiły się kolory, których Lawler nie umiał nazwać. Znikały, zanim mógł je dostrzec, a na ich miejsce przychodziły nowe, równie intensywne.

Światło to miało jakość potężnego dźwięku: było eksplozją, przerażającą dziurą, błyskiem, oślepiającym blaskiem. Przytłaczająca energia tego światła miała perwersyjny, szalony wigor; taka furia nie mogła być normalna. Widmowe wybuchy zimnego płomienia tańczyły i lśniły, i znikały, zastępowane przez kolejne. Nie można było skupić się na jakiejś części przez dłuższy czas; siła tych gwałtownych wybuchów kolorów zmuszała do odwrócenia oczu. Nawet jeśli nie patrzysz, natrętnie atakuje twój mózg, pomyślał Lawler. To miejsce przypominało ogromny radioodbiornik wysyłający nieubłagany sygnał na długościach rejestrowanych przez biosensor. Czuł, jak ta emanacja sonduje go, dotyka mózgu, porusza się wewnątrz czaszki jak niewidzialne palce pieszczące duszę.

Stał nieruchomo, obejmując ramieniem talię Sundiry, napinając wszystkie mięśnie, od czubka głowy do palców u nóg.

Wtem przez oszalałą, płonącą jasność przedarło się coś równie gwałtownego, równie obłąkanego, ale lepiej znanego: głos Nida Delagarda, zmieniony, surowszy, bardziej chrapliwy i dziwnie nieustępliwy, lecz mimo to rozpoznawalny.

— W porządku, na stanowiska, wszyscy! Mamy robole do wykonania!

Delagard dyszał w dziwnym podnieceniu. Jego twarz przybrała mroczny i niespokojny wyraz, jakby w jego duszy kotłowały się jakieś dziwne uczucia. Gorączkowo krążył po pokładzie, szorstko chwytając jednego po drugim, i siłą obracał ich twarzami do siebie, aby oderwać ich wzrok od j Oblicza.

— Odwróćcie się! Odwróćcie się! To podejrzane światło zahipnotyzuje was, jeśli mu na to pozwolicie!

Lawler poczuł palce Delagarda wbijające się w jego ramiona. Poddał się szarpnięciu i pozwolił się odciągnąć od zdumiewającego widoku za wodą.

— Postarajcie się nie patrzeć na to — powiedział Delagard. — Onyos, przejmij ster! Neyana, Pilya, Lawler, poluzujcie żagle! Musimy znaleźć jakąś zatokę.


Żeglując ze zwężonymi oczami, starając się odwracać wzrok od niepojętego widoku, jaki mieli przed sobą, krążyli wzdłuż niespokojnego brzegu szukając zatoczki lub zatoki, gdzie mogliby znaleźć schronienie. Z początku wydawało się, że na próżno. Oblicze było jednym długim cyplem, niezbadanym i nieprzyjaznym.

Potem, nieoczekiwanie, okręt wpłynął za linię przybrzeżnych fal na spokojne wody łagodnej zatoki, otoczonej dwoma sterczącymi ramionami wyspy, zwieńczonymi stromymi wzgórzami. Jej spokój okazał się jednak pozorny i krótkotrwały. W ciągu kilku chwil od ich pojawienia się zatoka zaczęła falować i burzyć się. Pośród kipiących wód wyrosły grube, czarne pasma czegoś, co mogło być wodorostami, i zaczęły smagać powierzchnię jak ciemne kończyny potworów. Między nimi pojawiły się groźnie zjeżone, podobne do dzid wypustki, emitując chmury złowróżbnie świecącego żółtego dymu. Wzdłuż brzegu ląd wydawał się drgać w konwulsjach.

Wyczerpany Lawler miał wizje: tajemnicze, abstrakcyjne, zwodnicze. Przed oczami tańczyły mu dziwne kształty. Pod czaszką czuł doprowadzające do szału, dręczące swędzenie, aż przycisnął dłonie do skroni, co nie przyniosło mu ulgi.

Delagard w zadumie przemierzał pokład, mrucząc coś do siebie. Po pewnym czasie wydał rozkaz, aby zawrócić okręt i wyprowadzić go z powrotem poza linię fal przybrzeżnych. Zatoka uspokoiła się, jak tylko ją opuścili. Wyglądała równie kusząco jak przedtem.

— Spróbujemy jeszcze raz? — zapytał Felk.

— Nie teraz — odpowiedział stanowczo Delagard. Jego oczy lśniły zimnym gniewem. — Może to nie jest dobre miejsce. Skierujemy się na zachód.

Zachodni brzeg wyglądał niezbyt obiecująco: surowy, dziki i stromy. Wiatr niósł ostry, kwaśny odór spalenizny. Od lądu nadlatywały iskry. Samo powietrze wydawało się płonąć. Od czasu do czasu płynęły do nich z wyspy obezwładniające fale telepatyczne, krótkie, nagłe szarpnięcia, które powodowały zaburzenia wzroku i zamęt w myślach. Południowe słońce było rozdęte i odbarwione. Wydawało się, że nie ma tu żadnej zatoczki. Po pewnym czasie Delagard, który zszedł pod pokład, powrócił i napiętym, pełnym goryczy głosem oznajmił, że na razie chce zaniechać próby bliższego podejścia.

Wycofali się daleko poza granicę spienionych fal przybrzeżnych, do miejsca, gdzie morze było spokojne i płytkie, promieniejące kolorami, które wznosiły się z migoczącego piasku na dnie. Po raz drugi od początku podróży zarzucili kotwicę.

Lawler znalazł Delagarda przy relingu, patrzącego w dal.

— No więc? Co teraz myślisz o swoim raju, Nid? Twojej krainie mlekiem i miodem płynącej?

— Znajdziemy do niego drogę. Podeszliśmy ze złej strony, to wszystko.

— Naprawdę zamierzasz tam lądować?

Delagard odwrócił się do niego. Jego oczy, nabiegłe krwią, okropnie zmienione przez zalewające ich barwy, wydawały się martwe, całkiem bez życia. Lecz kiedy przemówił, jego głos był silny jak zwykle.

— Jak dotąd nie zobaczyłem nic, co zmieniłoby moje zdanie, doktorze. To jest miejsce, gdzie chcę mieszkać. Jeśli' Jolly mógł tutaj wyładować, to i my wylądujemy.

Lawler nie odpowiedział. Nie potrafił wymyślić nic takiego, co nie doprowadziłoby do ataku furii kapitana.

Ten uśmiechnął się jednak szeroko, pochylił do przodu i przyjaźnie poklepał Lawlera po ramieniu.

— Doktorze, doktorze, nie rób takiej ponurej miny! Oczywiście, to miejsce wygląda dziwnie. To prawda. Czy inaczej Skrzelowcy trzymaliby się od niego z daleka? I oczywiście te unoszące się w powietrzu wyziewy wydają się nam niesamowite. Po prostu nie jesteśmy do nich przyzwyczajeni. Jednak to nie oznacza, że musimy się ich obawiać. To tylko odrobina efektów specjalnych. Dekoracja. Opakowanie prezentu. To nic nie znaczy. Ni cholery.

— Cieszy mnie, że jesteś taki pewny siebie.

— Mnie też. Posłuchaj, doktorze, zaufaj mi. Jesteśmy już prawie na miejscu. Dotarliśmy tak daleko i pokonamy resztę drogi. Nie ma się o co martwić. — Znów się uśmiechnął. — Posłuchaj, doktorze, wyluzuj się, dobrze? Wczoraj znalazłem trochę ukrytej brandy Gospo. Zejdź do mojej kajuty mniej więcej za godzinę. Wszyscy przyjdą. Zrobimy przyjęcie. Uczcimy nasz przyjazd.


Lawler przyszedł ostatni. Przy świetle świec, w ciemnym, zatłoczonym, pachnącym piżmem pomieszczeniu wszyscy otoczyli półkolem Delagarda; po lewej Sundira, obok niej Kinverson, za nim Pilya i Neyana, potem Gharkid, Quillan, Tharp, Felk, Lis. Każdy trzymał szklaneczkę brandy. Pusta butelka i dwie pełne stały na stole. Delagard stał naprzeciw nich, plecami oparty o grodź i z głową wciągniętą w ramiona, w szczególny sposób, jednocześnie obronny i zaczepny. Wyglądał jak obłąkany. Oczy miał pałające, prawie rozgorączkowane. Jego twarz, pokryta zarostem i krostami w wyniku jakiegoś podrażnienia skóry, była zarumieniona i spocona. Lawlera uderzyła nagle myśl, że ten człowiek jest bliski jakiegoś gwałtownego wybuchu, uwolnienia dławionych nazbyt długo emocji.

— Napij się, doktorze — zawołał Delagard.

— Dzięki, chętnie. Sądziłem, że już nie mamy tego artykułu.

— Ja też tak myślałem — powiedział Delagard. — Myliłem się. — Nalał, aż płyn przelał się na zewnątrz, i popchnął po stole szklankę do Lawlera. — Więc pamiętałeś opowiadanie Jolly'ego o podmorskim mieście, co?

Lawler pociągnął długi łyk brandy i zaczekał, aż poczuł jej uderzenie do głowy.

— Skąd o tym wiesz?

— Sundira mi powiedziała. Mówiła, że rozmawiałeś z nią o tym.

Lawler wzruszył ramionami i odparł:

— Wczoraj, ni stąd ni zowąd, przypomniało mi się. Od lat o tym nie myślałem. Najlepsza część historyjki Jolly'ego i zupełnie o niej zapomniałem.

— Ale ja nie — odpowiedział Delagard. — Właśnie opowiadałem ją pozostałym, gdy czekaliśmy na twoje przyjście. Jak myślisz, doktorze? Czy to tylko stek łgarstw, czy nie?

— Podwodne miasto? Czy to możliwe?

— Komin grawitacyjny, o ile pamiętam, tak nazywał go Jolly. Supertechnologia. Osiągnięcie superskrzelowców. — Delagard zakręcił szklanką, mieszając brandy. Lawler zrozumiał, że jest bliski upicia się. — Tak samo jak ty, zawsze najbardziej lubiłem tę historię — powiedział Delagard. — O tym jak Skrzelowcy, pół miliona lat temu, postanowili żyć pod oceanem. Był jakiś ląd na tej planecie, jak powiedzieli Jolly'emu, pamiętasz? Duże wyspy, nawet małe kontynenty, a oni rozebrali większość z nich wykorzystując je do budowy zamkniętych komnat w głębi tego tunelu grawitacyjnego. A kiedy wszystko było gotowe, wprowadzili się do nich zatrzaskując za sobą drzwi.

— I ty w to wierzysz? — zapytał Lawler.

— Prawdopodobnie nie. Brzmi bardzo niewiarygodnie.

Jednak to ładna historyjka, prawda, doktorze? Tam na dole zaawansowany w rozwoju gatunek Skrzelowców, władców planety. Za sobą pozostawili swych wiejskich kuzynów na pływających wyspach, wasali i niewolników, którzy zarządzają naziemnym światem jak farmą, zaopatrując ich w żywność. A wszystkie formy życia na Hydros, Skrzelowcy z wysp, jamochłony, platformy, nurki, śluzice i wszystko inne, aż po pełzające ostrygi i tarniki, wszystko wiąże się w jedną, wielką, ekologiczną pajęczynę, której jedynym celem jest zaspokajanie potrzeb tych, którzy mieszkają w podmorskim mieście. Skrzelowcy z wysp wierzą, że gdy umierają, przychodzą mieszkać na Obliczu. Zapytaj Sundiry, jeśli mi nie wierzysz. To musi oznaczać, że mają nadzieję zejść na dół i wieść lekkie życie w ukrytym mieście. Może nurki wierzą w to także. I ostrygi.

— To miasto to zwariowana bajka starca — powiedział Lawler. — Mit.

— Może tak. Może nie. — Delagard zaoferował mu chłodny, nieszczery uśmiech. Jego panowanie nad sobą było przerażająco doskonałe, nierealne, złowieszcze. — Załóżmy jednak, że nie. To, co widzieliśmy dziś rano — to całe obłędne wirowanie, taniec czy Bóg wie co — może być w rzeczywistości ogromną maszyną biologiczną, która dostarcza energii tajemnemu miastu Skrzelowców. Rośliny, które tam rosną, są z metalu. Założę się, że są. To części maszyny. Mają korzenie zanurzone w wodzie i pobierają z niej minerały, z których budują nowe tkanki. Wykonują też różne funkcje mechaniczne. I być może gdzieś na tej wyspie znajduje się sieć energetyczna. Założę się, że gdzieś w środku jest kolektor słoneczny, tarcza akumulatora, która gromadzi energię pompowaną w dół, do zanurzonego w wodzie miasta, przez wszystkie te na wpół żyjące przewody. To, co odczuwaliśmy, to nadwyżka siły tej machiny. Nadpływa z trzaskiem przez powietrze i atakuje nasze mózgi. Lub zaatakuje, jeśli jej na to pozwolimy. Jednak my jej nie pozwolimy. Jesteśmy na tyle mądrzy, aby nie dać się jej złapać. Popłyniemy wzdłuż brzegu, w bezpiecznej odległości, dopóki nie znajdziemy wejścia do ukrytego miasta, a wtedy… Lawler powiedział:

— Lecisz za szybko, Nid. Mówisz, że nie sądzisz, aby podwodne miasto było czymś więcej jak fantazją starego człowieka, a nagle jesteś u jego bram. ›

Delagard nie przejął się tym.

— Zakładam tylko, że jest prawdziwa. Dla dobra konwersacji. Napij się jeszcze, doktorze. To już na pewno ostatnia.

— Zakładając, że tak jest — powiedział Lawler — jak masz zamiar zbudować tam to wielkie miasto, o którym mówisz, skoro to miejsce jest już w posiadaniu bandy superskrzelowców? Czy to ich nie zdenerwuje? Zakładając, że istnieją.

— Wyobrażam sobie, że się zdenerwują. Zakładając, że istnieją.

— Czy nie jest więc prawdopodobne, że wezwą armadę taranorożców, hatchetjaws, morskich lampartów i drakkenów, aby nauczyły nas, że mamy ich nie nachodzić i nie niepokoić?

— Nie będą miały okazji — poważnie odpowiedział Delagard. — Jeśli tam są, zejdziemy na dół i wyprujemy im flaki.

— Co zrobimy?

— To będzie najłatwiejsza rzecz, jaką można sobie wyobrazić. Oni są słabi, zdegenerowani i starzy. Jeżeli tam są, doktorze. Od zarania czasu rządzili światem według własnej woli i pojęcie wroga nie istnieje nawet w ich umysłach. Wszystko na Hydros jest po to, żeby im służyć. Siedzą w tej swojej dziurze od pół miliona lat, żyjąc w luksusie, jaki trudno nawet sobie wyobrazić. Kiedy zejdziemy na dół, odkryjemy, że nie umieją się w ogóle bronić. Dlaczego mieliby umieć? Bronić się przed kim? Wejdziemy po prostu i powiemy, że przejmujemy to miejsce, a oni padną nam do stóp i poddadzą się.

— Jedenaścioro półnagich kobiet i mężczyzn, uzbrojonych w ościenie i bosaki, ma zdobyć stolicę wysoko rozwiniętej obcej cywilizacji?

— Czy studiowałeś kiedyś historię Ziemi, Lawler? Było tam miejsce, zwane Peru, które rządziło połową kontynentu i miało świątynie ze złota. Człowiek o nazwisku Pizarro wkroczył tam zaledwie z dwoma setkami ludzi, uzbrojony w średniowieczną broń, która wcale nie była zbyt dobra; nie uwierzyłbyś, jedno lub dwa działa oraz trochę strzelb; porwał ich króla i — ot tak! — podbił całe państwo. Mniej więcej w tym samym czasie człowiek o nazwisku Cortes zrobił to samo w imperium zwanym Meksykiem, które było równie bogate. Bierzesz ich przez zaskoczenie, nie dajesz czasu na zorganizowanie obrony, po prostu wkraczasz i przejmujesz kontrolę nad ich centralną władzą, a oni padają ci do stóp. l wszystko, co mają, jest twoje.

Lawler patrzył na Delagarda oniemiały ze zdumienia.

— Nie kiwnąwszy nawet palcem we własnej obronie, Nid, daliśmy się wyrzucić z wyspy, na której mieszkaliśmy przez sto pięćdziesiąt lat, i to wyrzucić głupim, wiejskim kuzynom tych superskrzelowców, ponieważ wiedzieliśmy, że nie zwyciężymy ich w walce. A teraz nie mrugnąwszy okiem mówisz, że masz zamiar obalić gołymi rękami całą przewyższającą nas technologicznie cywilizację, a jako dowód, że można to zrobić, podajesz mi średniowieczne bajki o mitycznych królestwach zdobywanych przez herosów prastarej kultury. Jezu, Nid! Jezu!

— Zobaczysz, doktorze. Obiecuję ci.

Lawler rozejrzał się wokół, szukając pomocy u innych. Lecz oni siedzieli niemi, jakby pogrążeni we śnie.

— Dlaczego w ogóle tracimy na to czas? — zapytał. — Nie ma takiego miasta. To poroniony pomysł. Sam ani przez chwilę w to nie wierzyłeś, Nid. Prawda? Prawda?

— Już ci powiedziałem: może tak, może nie. Jolly wierzył w to.

— Jolly był szalony.

— Nie wtedy, gdy pierwszy raz wrócił na Sorve. Dopiero później, gdy przez lata wyśmiewano się z niego…

Lawler miał dość. Delagard gadał bez końca, zupełnie bez sensu. Gęste, ociekające wilgocią powietrze kajuty nagle zrobiło się tak trudne do wdychania jak woda. Lawler poczuł, że się dławi. Wstrząsnęły nim skurcze klaustrofobicznych mdłości. Zatęsknił za swoją uśmierzychą.

Teraz zrozumiał, że w przypadku Delagarda nie była to tylko niebezpieczna obsesja; kapitan był szalony.

A my wszyscy jesteśmy zagubieni tutaj, na dalekim krańcu świata — pomyślał Lawler — i nie mamy jak ani dokąd uciec, nawet gdybyśmy mogli.

— Nie będę więcej słuchać tych bzdur — powiedział głosem zduszonym z gniewu i odrazy. Wstał i wybiegł z pokoju.

— Doktorze! — zawołał Delagard. — Wracaj! Do cholery, doktorze, wróć!

Lawler trzasnął drzwiami i nie zatrzymał się.


Gdy Lawler stał sam na pokładzie, nie oglądając się wiedział, że ojciec Quillan podchodzi do niego z tyłu. To było dziwne, wiedzieć nie oglądając się. To zapewne uboczny skutek silnej emanacji płynącej z Oblicza.

— Delagard poprosił, abym z tobą porozmawiał — powiedział duchowny.

— O czym?

— O twoim wybuchu na dole.

— Moim wybuchu? — powtórzył zdumiony Lawler. Odwrócił się i spojrzał na duchownego. W niesamowitym, wielokolorowym świetle, które ich otaczało, Quillan wydawał się chudszy niż zwykle, jego długa twarz składała się z miriada płaszczyzn, skóra była opalona i lśniąca, oczy jasne jak latarnie morskie. — A co powiesz na wybuch Delagarda? Zagubione miasta na dnie morza! Podejrzane wojny, wzorowane na mitycznych podaniach wziętych ze starożytności!

— One nie były mityczne. Cortes i Pizarro żyli naprawdę i naprawdę podbijali wielkie imperia z nielicznymi oddziałami, tysiąc lat temu. To prawda. Zostało to udokumentowane w historii Ziemi.

Lawler wzruszył ramionami.

— To, co zdarzyło się dawno temu na innej planecie, nie ma tutaj znaczenia.

— I ty to mówisz? Ty, człowiek, który we śnie odwiedza Ziemię?

— Cortes i Pizarro nie mieli do czynienia ze Skrzelowcami. Delagard jest obłąkany i wszystko, co do nas dzisiaj mówi, to czyste szaleństwo. — Wtem, z nagłym zainteresowaniem, powiedział: — Czyżbyś nie zgadzał się z nim?

— Jest zmienny i melodramatyczny, pełen ognia i szaleństwa. Jednak nie sądzę, żeby był obłąkany.

— Podwodne miasto na końcu komina grawitacyjnego? Naprawdę wierzysz, że coś takiego może istnieć? Uwierzyłbyś we wszystko, prawda? Tak, uwierzyłbyś. Jeśli wierzysz w Ojca i Syna, i Ducha Świętego, to dlaczego nie w podwodne miasto?

— Dlaczego nie? — powiedział duchowny. — Dziwniejsze rzeczy odkrywano na innych światach.

— Nic o tym nie wiem — powiedział ponuro Lawler.

— To jednocześnie wiarygodnie tłumaczyłoby, dlaczego Hydros jest taka, jaka jest. Myślałem trochę o tym miejscu, Lawler. Wiesz, że w tej galaktyce nie ma prawdziwie wodnych światów. Wszystkie planety podobne do Hydros mają przynajmniej łańcuchy naturalnych wysp, archipelagi, wierzchołki zanurzonych gór, wystające ponad powierzchnię. Hydros jednak jest tylko wielką kulą wody. Lecz jeśli zakładasz, że kiedyś istniała pewna ilość lądu, która została ścięta celem zbudowania jednego lub więcej ogromnych, podmorskich miast, tak że wszelkie terytoria powierzchniowe zniknęły z Hydros i zostały przeniesione pod wodę, a na powierzchni została tylko woda…

— Może tak. Może nie.

— To logiczne. Dlaczego Skrzelowcy są gatunkiem budującym wyspy? Ponieważ ewoluowali z formy wodnej i potrzebują do życia lądu. To rozsądna teoria. A jeśli jest zupełnie odwrotnie, jeśli na początku byli stworzeniami lądowymi, a te, które pozostawiono na powierzchni w czasie migracji pod ziemią, ewoluowały w formy lądowo-wodne, gdy ląd został zabrany? To tłumaczyłoby… Lawler powiedział znużony:

— Dyskutujesz o nauce tak jak o teologii: zaczynasz od nielogicznego pojęcia, opierasz na nim wszelkiego rodzaju hipotezy i spekulacje w nadziei, że tym razem da to jakiś sens. Jeśli chcesz wierzyć, że Skrzelowcy nagle znudzili się życiem na zewnątrz i zbudowali sobie schronienie w oceanie, rozbierając przy tym całą powierzchnię lądową planety, a za sobą zostawili, zupełnie bez celu, jakiegoś ziemnowodnego mutanta swojego gatunku, proszę bardzo, dogodź sobie i wierz. Nie obchodzi mnie to. Tylko czy wierzysz także, że Delagard może wmaszerować tam i pokonać ich w sposób, jaki planuje?

— Ja…

— Posłuchaj — powiedział Lawler. — Nie wierzę, że to magiczne miasto istnieje. Ja także rozmawiałem z tym Jollym i zawsze uważałem go za nieudacznika. Lecz nawet jeśli to miejsce znajduje się tuż za następnym załamaniem brzegu, nie zdołamy go zaatakować. Skrzelowcy roznieśliby nas w ciągu pięciu minut. — Nachylił się do niego. — Posłuchaj mnie, ojcze. Musimy koniecznie powstrzymać Delagarda i uwolnić się stąd. Myślałem tak dawno temu, a potem zmieniłem zdanie, ale teraz widzę, że wtedy miałem rację. Ten człowiek jest pomylony, a my nie mamy tu nic do roboty.

— Nie — powiedział Quillan.

— Nie?

— Delagard może być tak roztrzęsiony, a jego plany tak obłąkane, jak mówisz. Jednak ja nie poprę cię, jeśli zechcesz przeciwstawić się mu. Wprost przeciwnie.

— Chcesz nadal węszyć wokół Oblicza, niezależnie od ryzyka?

— Tak.

— Dlaczego?

— Wiesz dlaczego.

Lawler milczał przez chwilę trwającą jedno lub dwa uderzenia serca.

— Racja — rzekł w końcu. — Na moment uniknęło mi to z pamięci. Anioły. Raj. Jak mogłem zapomnieć, że to właśnie ty zachęcałeś Delagarda, żeby tu przypłynął, przede wszystkim ze swoich osobistych powodów, które nie mają nic wspólnego z jego celami.

Lawler pogardliwie machnął ręką w stronę kręgu bujnej roślinności po drugiej stronie wąskiego pasma wody, na brzegu Oblicza.

— Nadal myślisz, że to ziemia aniołów? Lub bogów?

— W pewnym sensie tak.

— I wciąż sądzisz, że możesz uzyskać tam jakieś odkupienie?

— Tak.

— Odkupiony przez to? Przez światło i dźwięk?

— Tak.

— Jesteś bardziej obłąkany od Delagarda.

— Rozumiem, dlaczego tak myślisz — powiedział duchowny.

Lawler zaśmiał się chrapliwie.

— Już widzę, jak maszerujesz obok niego do podmorskiego miasta superskrzelowców. On niesie oścień, a ty krzyż i obaj śpiewacie hymny, on w jednej tonacji, a ty w drugiej. Skrzelowcy wychodzą naprzód i klękają, ty chrzcisz jednego po drugim, a potem wyjaśniasz im, że Delagard jest teraz ich królem.

— Proszę, Lawler.

— Proszę co? Chcesz, żebym pogłaskał cię po głowie i powiedział, że jestem pod wielkim wrażeniem twoich głębokich idei? A potem zszedł na dół i powiedział Delagar-dowi, jak wdzięczny jestem za jego natchnione przywództwo? Nie, ojcze, płynę na pokładzie okrętu dowodzonego przez szaleńca, który za twoim przyzwoleniem przywiódł nas do najbardziej niesamowitego i niebezpiecznego miejsca na tej planecie. Nie podoba mi się tu i chcę się stąd wydostać.

— Gdybyś tylko chciał zobaczyć, co Oblicze ma nam do zaoferowania…

— Wiem, co Oblicze ma nam do zaoferowania. To' śmierć, ojcze. Głód. Odwodnienie. Lub gorzej. Widzisz błyskające tam światła? Słyszysz te dziwne, elektryczne trzaski? Nie wydaje mi się to przyjazne. Raczej śmiertelnie niebezpieczne. Czy to jest twoja koncepcja odkupienia? Umrzeć?

Quillan rzucił mu szybkie, zdumione, rozbiegane spojrzenie.

— Czy nie jest prawdą — powiedział Lawler — że twoja wiara uznaje samobójstwo za jeden z najcięższych grzechów?

— To ty mówisz o samobójstwie, nie ja.

— Jednak ty planujesz je popełnić.

— Nie wiesz, o czym mówisz, Lawler. A w swojej ignorancji wszystko zniekształcasz.

— Czy naprawdę? — spytał Lawler. — Naprawdę?

8

Później tego popołudnia Delagard kazał podnieść kotwicę i znów popłynęli na zachód wzdłuż brzegu Oblicza. Gorący, stały wiatr wiał w stronę brzegu, jakby wielka wyspa próbowała przyciągnąć ich do siebie.

— Val? — zawołała Sundira. Znajdowała się tuż nad nim, w olinowaniu, mocując bloki na przedniej rei.

Spojrzał na nią.

— Gdzie my jesteśmy, Val? Co się z nami stanie? — Drżała pomimo tropikalnego ciepła. Niespokojnie spojrzała w stronę wyspy. — Wygląda na to, że myliłam się wyobrażając sobie to miejsce jako wielkie śmietnisko nuklearne. Mimo to wygląda równie przerażająco.

— Tak.

— A jednak nadal mnie pociąga. Wciąż chcę dowiedzieć się, czym naprawdę jest.

— Jest czymś złym — powiedział Lawler. — Nawet stąd możesz to zobaczyć.

— Tak łatwo byłoby zawrócić okręt w stronę brzegu — ty i ja, Val, moglibyśmy zrobić to nawet teraz, we dwoje…

— Nie.

— Dlaczego nie? — W jej głosie nie było wielkiego przekonania. Była równie niepewna co do wyspy, jak on. Ręce drżały jej tak mocno, że upuściła młotek. Lawler złapał go w locie i odrzucił z powrotem w górę.

— Jak sądzisz, co stałoby się z nami, gdybyśmy podeszli bliżej brzegu? — zapytała. — Gdybyśmy zeszli na samo Oblicze?

— Niech ktoś inny sprawdzi to za nas — odpowiedział Lawler. — Niech Gabe tam płynie, jeśli jest taki odważny. Albo ojciec Quillan. Lub Delagard. To jego piknik, niech on pierwszy zejdzie na brzeg. Ja zostanę tu i zobaczę, co się stanie.

— Przypuszczam, że to ma sens. A jednak… jednak…

— Kusi cię to.

— Tak.

— Czujesz jakieś przyciąganie, prawda? Ja też je czuję. Słyszę, jak coś w środku mówi mi: Chodź tutaj, rozejrzyj się, zobacz, co tu jest. To niepodobne do niczego innego. Musisz to zobaczyć. Jednak to zwariowany pomysł.

— Tak — powiedziała cicho Sundira. — Masz rację.

Milczała przez chwilę zajęta naprawą. Potem zeszła niżej, zrównując się z nim w olinowaniu. Lawler dotknął koniuszkami palców jej nagiego ramienia, lekko, prawie eksperymentalnie. Westchnęła lekko, przytuliła się do niego i rażeni patrzyli na morzę zabarwione przez zachodzące słońce, płomień oślepiającego światła płynący znad wyspy.

— Val, czy mogę dzisiaj w nocy zostać w twojej kajucie? — zapytała.

Nie robiła tego często i już sporo czasu upłynęło od ostatniego razu. Oboje ledwie mieścili się w jego małej kajucie i na wąskiej koi.

— Oczywiście.

— Kocham cię, Val.

Przesunął dłońmi po silnych mięśniach jej ramion, aż do karku. Czuł, że jest mu bliska jak nigdy przedtem: prawie jakby byli dwoma połówkami jednego organizmu, a nie po prostu dwojgiem na pół obcych sobie ludzi, którzy przypadkiem odnaleźli się podczas dziwnej podróży do niesamowitego miejsca. Czy to właśnie niebezpieczeństwo — zastanawiał się Lawler — zbliżyło ich ku sobie? Czy też — uchowaj Boże! — poczucie samotności pośrodku oceanu sprawiło, że był tak otwarty w stosunku do niej, tak pragnął być blisko niej?

— Kocham cię — szepnął.

Pobiegli do kajuty. Nigdy nie czuł się jej tak bliski… ani nie czuł tego do nikogo innego. Byli wspólnikami, ich dwoje przeciwko niespokojnemu, tajemniczemu wszechświatowi. W konfrontacji z otaczającą ich tajemnicą Oblicza mogli liczyć tylko na siebie.

Ta krótka noc była gmatwaniną splecionych rąk i nóg, spoconych ciał ślizgających się i ocierających o siebie, oczu wpatrzonych w oczy, uśmiechów odpowiadających na uśmiechy, zmieszanych ze sobą oddechów, czułych słów, jej imię na jego ustach, jego na jej, wymieniane wspomnienia, tworzone nowe wspomnienia, ani chwili snu. I bardzo dobrze, pomyślał Lawler. Sen mógł przynieść nowe koszmary. Lepiej spędzić noc na jawie. I na kochaniu. Nowy dzień może być ich ostatnim.

Wyszedł na pokład o świcie. Ostatnio pracował na pierwszej wachcie. Lawler zobaczył, że w ciągu nocy okręt znów przeszedł przez linię przybrzeżnych grzywaczy. Stał na kotwicy w zatoczce bardzo podobnej do pierwszej, chociaż wzdłuż jej brzegów nie było wzgórz, jedynie łąki gęsto porośnięte ciemną roślinnością. Ta zatoka wydawała się akceptować ich obecność, a nawet mile ją widzieć. Jej powierzchnia była spokojna, fale nie większe od zmarszczek; nie było śladu młócących wodę wodorostów, które wygnały ich prawie natychmiast z poprzedniej zatoki.

Tutaj, jak wszędzie, woda świeciła wysyłając kaskady różowego, złotego, szkarłatnego i szafirowego promieniowania; a na brzegu dziki, kręty taniec nieustannego życia toczył się ze zwykłym rozpasaniem. Znad lądu unosiły się purpurowe iskry. Powietrze znów wydawało się płonąć. Wszędzie widać było jaskrawe kolory. Szalona, niestrudzona wspaniałość tego miejsca była trudna do zniesienia tak wczesnym rankiem, po nie przespanej nocy.

Delagard stał samotnie na mostku, dziwnie skulony w sobie, z ramionami skrzyżowanymi na piersi.

— Chodź porozmawiać, doktorze — powiedział. Oczy miał zaczerwienione i zaropiałe. Wyglądał, jakby nie spał nie tylko ostatniej nocy, ale od wielu dni. Jego policzki były szare i obwisłe, a głowa zdawała się wpadać w grubą szyję. Twarz Delagarda raz po raz wykrzywiał nerwowy tik. Demon, który dręczył go wczoraj, przy pierwszym podejściu do Oblicza, powrócił nocą. Kapitan powiedział ochrypłym głosem:

— Słyszę, że uważasz mnie za szaleńca.

— A jeśli nawet, czy ma to dla ciebie jakiekolwiek znaczenie?

— Czy uszczęśliwi cię, jeśli powiem, że zaczynam dochodzić do tego samego wniosku? Prawie. Prawie.

Lawler szukał w słowach Delagarda śladów ironii albo żartu czy kpiny. Niczego takiego nie znalazł. Głos Delagarda był stłumiony, chrapliwy i załamujący się.

— Spójrz na to pieprzone miejsce — wymamrotał. Zakreślił ramieniem szeroki krąg. — Spójrz na to, doktorze! To ugór. Koszmar. Dlaczego w ogóle tu przypłynąłem? — Trząsł się, a widoczna pod gęstą brodą skóra twarzy była ściągnięta i blada. Wyglądał na okropnie wymizerowanego. Niskim, świszczącym głosem powiedział: — Tylko szaleniec mógł przypłynąć tak daleko. Teraz to widzę. Widziałem to wczoraj, kiedy zawinęliśmy do tej zatoki, ale starałem się udawać, że tak nie jest. Myliłem się. Jestem przynajmniej dostatecznie dorosły, aby się do tego przyznać. Chryste, doktorze, o czym ja myślałem, gdy sprowadziłem nas w to miejsce? Ono nie jest dla nas. — Potrząsnął głową. Kiedy znów przemówił, jego głos był wysilonym krakaniem. — Doktorze, musimy się natychmiast stąd wydostać.

Czy mówił poważnie? A może był to jeden z jego groteskowych testów lojalności?

— Mówisz poważnie? — zapytał go Lawler.

— Cholernie poważnie.

Tak. Naprawdę mówił poważnie. Był przerażony, drżący. Lawlerowi wydawało się, że ten mężczyzna rozpada się na jego oczach. Cóż za zdumiewająca zmiana, ostatnia rzecz, jakiej Lawler mógł oczekiwać. Usiłował pogodzić się z tą myślą. Po chwili powiedział:

— A co z zatopionym miastem?

— Myślisz, że ono istnieje? — zapytał Delagard.

— Ani przez chwilę. Ale ty tak myślisz.

— Gówno prawda. Wypiłem za dużo, to wszystko. Przepłynęliśmy jedną trzecią obwodu Oblicza, jak myślę, a miasta ani śladu. Należałoby oczekiwać rwącego prądu przybrzeżnego, gdyby istniał tu jakiś komin grawitacyjny powstrzymujący otwarte morze. Silnego wiru. Gdzie to jest, do cholery?

— Ty mi powiedz, Nid. To ty myślałeś, że on tu jest.

— Jolly tak myślał.

— Jolly był szalony. Jego mózg ugotował się podczas podróży dookoła Oblicza.

Delagard przytaknął ponuro. Powieki powoli opadły na jego przekrwione oczy. Przez chwilę Lawler myślał, że zasnął na stojąco. Wtem kapitan powiedział nie otwierając oczu:

— Byłem tu całą noc, doktorze. Rozmyślałem o tym wszystkim. Próbowałem obiektywnie ocenić sytuację. To musi brzmieć zabawnie dla ciebie, ponieważ uważasz, że jestem szalony. Jednak ja nie zwariowałem, doktorze. Naprawdę. Mogę postępować w sposób, który innym wydaje się szaleństwem, ale wcale nie zwariowałem. Jestem po prostu inny niż ty. Ty jesteś trzeźwy, ostrożny, nienawidzisz ryzyka, chcesz tylko kontynuować, kontynuować i kontynuować. Bardzo dobrze. We wszechświecie są ludzie tacy jak ty i tacy jak ja; nigdy się nie rozumiemy, lecz czasami zdarza się, że zostaniemy postawieni w takiej sytuacji, że mimo wszystko musimy pracować razem. Doktorze, nie pragnąłem niczego w moim życiu tak bardzo, jak tutaj przypłynąć. Dla mnie był to klucz do wszystkiego. Nie proś o wyjaśnienia. I tak ich nie otrzymasz. Jednak teraz jestem tutaj i widzę, że popełniłem błąd. Tutaj niczego dla nas nie ma. Niczego.

— Pizarro — powiedział Lawler. — Cortes. Oni przynajmniej wyszliby na brzeg, zanim wzięliby ogon pod siebie.

— Nie drwij ze mnie, do cholery — powiedział Delagard. — Usiłuję grać z tobą uczciwie.

— Kiedy ja chciałem grać z tobą uczciwie, Nid, ty poczęstowałeś mnie gadką o Pizarro i Cortezie.

Delagard otworzył oczy. Były straszne: jak żarzące się węgle, płonące bólem. Ściągnął kącik ust w grymasie, który mógł być próbą uśmiechu.

— Nie wściekaj się, doktorze. Byłem pijany.

— Wiem.

— Wiesz, jaki popełniłem błąd, doktorze? Wierzyłem w moje własne brednie. I w brednie Jolly'ego. I ojca Quillana. Quillan nakarmił mnie opowieściami o tym, że Oblicze Wód to miejsce, gdzie boskie siły czekają, żebym sięgnął po nie ręką, a przynajmniej tak interpretowałem to, co mówił. I oto jesteśmy tutaj. Leżymy, spoczywamy w pokoju. Stałem tutaj całą noc myśląc, jak zbudowałbym port kosmiczny? Czym? Jak ktoś może mieszkać w tym zamęcie, nie tracąc zmysłów w ciągu pół dnia? Co będziemy jedli? Czy będziemy chociaż mieli czym oddychać? Nic dziwnego, że Skrzelowcy tutaj nie przychodzą. To nieszczęsne miejsce nie nadaje się do zamieszkania. I nagle wszystko zrozumiałem i stałem tu zupełnie sam, twarzą w twarz ze sobą, śmiejąc się z siebie. Śmiejąc się, doktorze. Tylko że to ja byłem obiektem tego żartu, a żart wcale nie był zabawny. Cała ta podróż to czysty obłęd, prawda, doktorze?

Delagard chybotał się teraz w przód i w tył. Nagle Lawler pomyślał, iż pewnie wciąż jest pijany. Musiał gdzieś znaleźć kolejny schowek z brandy, którą popijał przez całą noc. A może przez kilka nocy. Był tak pijany, iż wydawało mu się, że jest trzeźwy.

— Powinieneś się położyć. Dam ci środek uspokajajmy.

— Pieprzę twój środek. Chcę, żebyś przyznał mi rację! To obłąkana podróż. Nieprawdaż, doktorze?

— Wiesz, że tak właśnie myślę, Nid.

— I myślisz, że ja też jestem obłąkany.

— Nie wiem, czy jesteś, czy nie. Widzę jednak, że jesteś na krawędzi załamania.

— To co, jeśli jestem? — zapytał Delagard. — Nadal jestem kapitanem tego okrętu. Ja nas w to wpędziłem. Ci wszyscy ludzie, którzy zginęli, zginęli z mojego powodu. Nie mogę pozwolić, aby jeszcze ktoś zginął. Ja odpowiadam za wydostanie nas stąd.

— Jaki masz więc plan?

— To, co musimy teraz zrobić — powiedział Delagard powoli i ostrożnie, z bezdennej otchłani zmęczenia — to obrać kurs, który wyprowadzi nas na zamieszkałe wody, dopłynąć do pierwszej napotkanej wyspy i błagać ich na wszystko, aby nas przyjęli. Jedenaścioro ludzi; zawsze znajdą miejsce dla jedenaściorga osób, obojętnie jak — według nich — będzie tam ciasno.

— Według mnie brzmi to wspaniale.

— Wiedziałem, że ci się spodoba.

— Więc w porządku. Odpocznij trochę, Nid. My zajmiemy się wszystkim. Felk zna się na nawigacji, my postawimy żagle i jeszcze przed wieczorem będziemy o sto kilometrów stąd, płynąc najszybciej jak zdołamy na jakąś wyspę, taką jak Grayvard. — Lawler popchnął lekko Delagarda w stronę schodków wiodących w dół z mostka.

— Idź. Zanim się przewrócisz.

— Nie — powiedział Delagard. — Powiedziałem ci, wciąż jestem kapitanem. Jeśli mamy odpłynąć, to ze mną przy sterze.

— Dobrze. Jak sobie życzysz.

— To nie tego sobie życzę, ale to właśnie muszę zrobić. I jest coś jeszcze, czego chcę od ciebie, zanim odpłyniemy.

— Co takiego?

— Coś, co pozwoli mi pogodzić się z tą sytuacją. To całkowita klęska, prawda? Kompletne dno. Aż do dziś nigdy i w niczym nie doznałem porażki. Jednak ta katastrofa… to nieszczęście…

Ręka Delagarda nagle zacisnęła się na ramieniu Lawlera.

— Muszę znaleźć sposób, aby móc z tym żyć, doktorze. Wstyd. Poczucie winy. Ty nie sądzisz, że ja mogę mieć poczucie winy, lecz cóż ty w ogóle o mnie wiesz? Jeśli przeżyjemy tę podróż, każdy na Hydros będzie patrzył na mnie i mówił: Oto człowiek, który prowadził ten rejs, który spuścił z wodą pięć okrętów z ich załogami. I zawsze będą wspomnienia. Zawsze, ilekroć zobaczę ciebie czy Daga, Felka czy Kinversona — oczy Delagarda były nieruchome i płonące.

— Masz jakiś narkotyk, który tłumi uczucia, prawda? Chcę, abyś mi go dał. Chcę się nim nafaszerować i nie trzeźwieć. Ponieważ w przeciwnym razie będę musiał zabić się, a tego nawet nie umiem sobie wyobrazić.

— Narkotyki to również pewien rodzaj samobójstwa, Nid.

— Oszczędź mi tych pobożnych bzdur, doktorze.

— Mówię poważnie. Słyszysz opinię kogoś, kto całe lata faszerował się tym świństwem. To śmierć za życia.

— Mimo wszystko lepsze to niż prawdziwa śmierć.

— Być może. W każdym razie i tak nie mogę ci tego dać. Zużyłem resztki moich zapasów, zanim tu dopłynęliśmy.

Palce Delagarda boleśnie wpiły się w ramię Lawlera.

— Kłamiesz.

— Czyżby?

— Wiem, że tak. Nie możesz żyć bez narkotyku. Bierzesz go codziennie. Myślisz, że nie wiem? Wszyscy o tym wiedzą.

— Nic mi nie zostało, Nid. Pamiętasz, jak w zeszłym tygodniu byłem taki chory? Byłem na głodzie. Nie mam ani kropli. Możesz przeszukać moje zapasy, jeśli chcesz. Nic nie znajdziesz.

— Kłamiesz!

— Idź i zobacz. Możesz wziąć wszystko, co znajdziesz. Obiecuję. — Lawler zdjął rękę Delagarda ze swojego ramienia. — Posłuchaj, Nid. Połóż się i odpocznij. Wierz mi, kiedy się zbudzisz, będziemy już daleko stąd, a ty poczujesz się lepiej i z czasem wybaczysz sobie. Jesteś twardym człowiekiem. Wiesz, jak radzić sobie z takimi rzeczami jak poczucie winy — wierz mi, że potrafisz. Teraz jesteś cholernie zmęczony i nie patrzysz dalej niż w następne pięć minut, lecz gdy wyjdziemy znów na otwarte morze…

— Zaczekaj chwilę — powiedział Delagard spoglądając przez ramię Lawlera. Wskazał na pomost towarowy na rufie. — Co się tam dzieje, u diabła?

Lawler odwrócił się i spojrzał. Dwóch mężczyzn walczyło ze sobą: wielki i o wiele mniejszy. Kinverson i Quillan, nieprawdopodobna para antagonistów. Kinverson unieruchomił ręce duchownego w swoich dłoniach i trzymał wyrywającego się Quillana na odległość wyciągniętego ramienia.

Lawler zbiegł ze stopni i pospieszył na rufę, a Delagard, potykając się, pobiegł za nim.

— Co robisz? — zapytał Lawler. — Puść go.

— Ja go puszczę, a on popłynie na Oblicze. Tak mówi. Chcesz, aby to zrobił, doktorze?

Quillan najwidoczniej wpadł w niezwykłą ekstazę. Jego oczy miały szklisty wyraz lunatyka. Źrenice były rozszerzone, a skóra blada, jakby bezkrwista. Jego wargi zastygły w szerokim uśmiechu.

Kinverson powiedział:

— Kręcił się w kółko, jakby postradał zmysły. Muszę zejść na Oblicze, powtarzał. Muszę zejść na Oblicze. Zaczął się wspinać na burtę, więc złapałem go, a on mnie uderzył. Jezu, nie wiedziałem, że z niego taki zapaśnik! Jednak myślę, że już się trochę uspokaja.

— Spróbuj go puścić — powiedział Lawler. — Zobaczymy, co zrobi.

Wzruszając ramionami Kinverson uwolnił go. Quillan zaczął natychmiast przepychać się w stronę nadburcia. Oczy duchownego gorzały wewnętrznym światłem.

— Widzisz? — zapytał rybak.

Delagard przepchnął się do przodu. Wyglądał na zmęczonego, ale zdecydowanego. Na okręcie trzeba zaprowadzić porządek. Chwycił duchownego za nadgarstek.

— O co ci chodzi? Co chcesz zrobić?

— Idę na brzeg… na Oblicze… na Oblicze… — Senny uśmiech Quillana poszerzył się tak, że jego policzki wydawały się pękać. — Bóg mnie potrzebuje… Bóg na Obliczu…

— Jezu — powiedział Delagard z twarzą pobladłą z irytacji. — Co ty wygadujesz? Umrzesz, jeśli tam pójdziesz. Nie rozumiesz tego? Tam nie można żyć. Spójrz, tam wszystko świeci. To miejsce jest skażone. Otrząśnij się z tego, proszę. Otrząśnij się!

— Bóg na Obliczu…

Quillan próbował uwolnić się z uchwytu Delagarda i w końcu mu się to udało. Zrobił dwa chwiejne kroki w kierunku burty. Wtedy Delagard chwycił go znowu, przyciągnął do siebie i spoliczkował tak mocno, że rozciął mu wargę. Quillan, oszołomiony, patrzył niewidzącym wzrokiem. Delagard znów podniósł rękę.

— Dość — powiedział Lawler. — Dochodzi do siebie. Rzeczywiście, oczy Quillana nabrały wyrazu. Opuszczał

je gorączkowy blask i zastygły wyraz, typowy dla człowieka w transie. Nadal był oszołomiony, ale już oprzytomniał i starał się otrząsnąć. Wolno potarł policzek w miejscu, gdzie uderzył go Delagard. Potrząsnął głową. Ten ruch zmienił się w konwulsyjny skurcz całego ciała, potem w dygotanie. W oczach zabłysły mu łzy.

— Mój Boże. Ja naprawdę tam szedłem. To właśnie robiłem, prawda? To mnie przyciągało. Czułem przyciąganie.

Lawler skinął głową. Nagle wydało mu się, że również je czuje. Pulsowanie, dudnienie w mózgu. Coś silniejszego niż pokusa, łagodny impuls ciekawości, jaki odczuli z Sundirą minionej nocy. Teraz było to silne psychiczne napięcie, wprawiające w trans, wabiące ku dzikiemu brzegowi za linią przybrzeżnych fal.

Gniewnie odsunął tę myśl na bok. Był równie bliski obłędu jak Quillan.

Duchowny wciąż mówił o przyciąganiu, jakie odczuwał.

— W żaden sposób nie mogłem się temu oprzeć. Oferowało mi to, czego poszukiwałem przez całe życie. Dzięki Bogu, że Kinverson schwycił mnie na czas. — Quillan rzucił Lawlerowi niepewne spojrzenie, pełne zgrozy pomieszanej ze zdumieniem. — Miałeś rację, doktorze, w tym, o czym mówiłeś wczoraj. To byłoby samobójstwo. Myślałem wtedy, że idę do Boga, do jakiegoś boga. Jednak myślę, że to był raczej diabeł. Tam jest piekło. Sądziłem, że to raj, a tymczasem to piekło. — Głos duchownego załamał się. Potem, trochę wyraźniej, powiedział do Delagarda: — Proszę, zabierz nas stąd. Nasze dusze są tu w niebezpieczeństwie, a jeśli nie wierzysz w istnienie takiej rzeczy jak dusza, to przynajmniej zważ, że nasze życie jest tu zagrożone również. Jeżeli zostaniemy tu dłużej…

— Nie martw się — powiedział Delagard. — Nie zostaniemy. Odpływamy tak szybko, jak się da.

Usta Quillana ułożyły się w zdumione „O”. Zmęczonym głosem Delagard powiedział:

— Miałem swoje własne, małe objawienie, ojcze, które zgadza się z twoim. Ta podróż to jeden wielki, pieprzony błąd w kalkulacjach, jeśli wybaczysz mi żargon. To nie miejsce dla nas. Chcę się stąd wydostać równie gorąco jak ty.

— Nie rozumiem. Myślałem… że ty…

— Nie myśl za dużo — powiedział Delagard. — Niedobrze za dużo myśleć.

— Czy powiedziałeś, że odpływamy? — zapytał Kinverson.

— Tak jest. — Delagard wyzywająco spojrzał w górę na olbrzyma. Jego twarz poczerwieniała ze smutku. Jednak teraz wydawał się prawie ubawiony rozmiarem nieszczęścia, które się na niego zwaliło. Znowu był sobą. Na jego twarzy pojawił się grymas podobny do uśmiechu. — Spływamy stąd.

— Nie mam nic przeciwko temu — powiedział Kinverson. — Możemy odpłynąć w każdej chwili.

Lawler spojrzał w bok; jakiś niezwykły widok przyciągnął nagle jego uwagę.

— Czy słyszeliście ten dźwięk, przed chwilą? — zapytał. — Ktoś mówi coś do nas z Oblicza!

— Co? Gdzie?

— Stójcie spokojnie i posłuchajcie. To płynie od strony Oblicza. Panie-Doktorze. Panie-Kapitanie. Panie-Ojcze! — Lawler przedrzeźniał wysoki, cienki, łagodny głos. — Słyszycie to? Jestem teraz z Obliczem. Panie-Kapitanie, Panie-Dofaorze, Panie-Ojcze. Słychać go tak, jakby stał tuż obok nas.

— Gharkid! — wykrzyknął Quillan. — Ale jak… gdzie… Na pokład wyszli inni: Sundira, Neyana, Pilya Braun.

Dag Tharp i Onyos Felk nadeszli tuż za nimi. Wszyscy wydawali się zdumieni tym, co słyszeli. Ostatnia pojawiła się Lis Niklaus poruszając się w szczególny sposób, potykając się i powłócząc nogami. Raz po raz dźgała palcem niebo, jakby chciała je zasztyletować.

Lawler odwrócił się i spojrzał w górę. Zobaczył, co pokazywała Lis. Wirujące kolory na niebie gęstniały, nabierały kształtu — tworząc ciemnoskórą, nieprzeniknioną twarz Natim Gharkida. Gigantyczny wizerunek tajemniczego człowieczka unosił się nad nimi, nieodgadniony, nieunikniony.

— Gdzie on jest? — krzyknął Delagard stłumionym, zakrzepłym głosem. — Jak on to robi? Sprowadźcie go tutaj! Gharkid! Gharkid! — Gwałtownie zamachał ramionami. — Idźcie i znajdźcie go. Wszyscy! Przeszukać okręt! Gharkid!

— Jest na niebie — powiedziała łagodnie Neyana Golghoz, jakby to wszystko wyjaśniało.

— Nie — powiedział Kinverson. — Jest na Obliczu. Spójrzcie — nie ma łazika. Musiał popłynąć na brzeg, kiedy my zajmowaliśmy się ojcem.

Rzeczywiście, łazika nie było. Gharkid spuścił go na wodę i przepłynął zatoczkę za nimi. I wszedł na Oblicze; i został wchłonięty; i został przemieniony. Lawler patrzył ze zdumieniem i zgrozą na ogromny obraz na niebie. Niewątpliwie twarz Gharkida. Tylko jak? Jak?

Sundira podeszła do niego. Chwyciła go za ramię. Drżała ze strachu. Chciał ją pocieszyć, lecz nie mógł znaleźć słów.

Delagard pierwszy odzyskał głos.

— Na miejsca, wszyscy! Wciągnąć kotwicę! Postawić żagle! Wynosimy się stąd w cholerę!

— Poczekaj chwilę — powiedział cicho Quillan. Ruchem głowy wskazał na brzeg. — Gharkid wraca.

Podróż małego człowieczka do okrętu zdawała się trwać tysiąc lat. Nikt nie śmiał się ruszyć. Wszyscy stali przy relingu, zmrożeni, przerażeni.

W chwili gdy prawdziwy Gharkid pojawił się w polu widzenia, jego obraz zniknął z nieba. Jednak jego charakterystyczny głos pozostał częścią dziwnej, psychicznej siły, która stale emanowała z Oblicza. Fizyczne wcielenie tego człowieka mogło wracać, ale coś z niego pozostało tam.

Zostawił łazik — teraz Lawler zobaczył pojazd wśród roślinności na samym brzegu; już zaczynały owijać się wokół niego młode pędy roślin — i płynął, a raczej brodził, przez wąską zatokę. Posuwał się bez pośpiechu, najwidoczniej nie obawiając się niczego ze strony stworzeń, które mogły zamieszkiwać te niesamowite wody. Oczywiście, że nie, pomyślał Lawler. Gharkid był teraz jednym z nich.

Kiedy dotarł na głębinę, bliżej okrętu, Gharkid położył się na wodzie i zaczął płynąć. Jego ruchy były powolne i poważne, posuwał się łatwo i płynnie.

Kinverson poszedł na pomost i wrócił z jednym ze swoich ościeni. Mięśnie policzka drgały mu w ledwie kontrolowanym skurczu. Trzymał oścień pionowo, jak włócznię.

— Jeśli spróbuje wejść na pokład…

— Nie — powiedział ojciec Quillan. — Nie wolno ci. To jego okręt, tak samo jak twój.

— Kto to mówi? Kim on jest? I kto mówi, że to Gharkid? Zabiję go, jeśli zbliży się do nas.

Jednak Gharkid najwidoczniej nie miał zamiaru wchodzić na pokład. Podpłynął do burty i spokojnie unosił się na wodzie lekkimi ruchami rąk.

Spojrzał na nich z dołu.

Jak zwykle uśmiechał się słodko, swoim nieodgadnionym uśmiechem.

Pomachał do nich.

— Zabiję go! — ryknął Kinverson. — Drań! Nędzny, mały drań!

— Nie! — Quillan powtórzył cicho, gdy olbrzym zamierzył się ościeniem. — Nie bój się. On nas nie skrzywdzi.

Duchowny wyciągnął rękę i lekko dotknął piersi Kinversona; rybak jakby zwiotczał pod tym dotknięciem. Zdumiony pozwolił, aby ramię opadło w dół. Sundira podeszła do niego i wyjęła mu oścień z ręki. Kinverson prawie tego nie zauważył.

Lawler patrzył na pływaka. Gharkid — a może było to Oblicze przemawiające poprzez coś, co kiedyś było Gharkidem? — wołał do nich i przyzywał ich na wyspę. Teraz Lawler naprawdę poczuł przyciąganie, bez wątpienia, nie iluzję, lecz silny, kategoryczny nakaz, napływający silnymi, pulsującymi falami; przypominał silny prąd wsteczny, jaki czasem tworzył silne wiry w zatoce wyspy Sorve. Stosunkowo łatwo opierał się tym falom. Zastanawiał się, czy zdoła oprzeć się tej. Sięgała do korzeni jego duszy.

Usłyszał zdyszany oddech stojącej obok Sundiry. Pobladła, a w oczach miała lęk, jednak stanowczo zaciskała zęby. Postanowiła nie poddawać się upiornemu wezwaniu.

Chodźcie do mnie, mówił Gharkid. Chodźcie do mnie, chodźcie.

Łagodny głos Gharkida. Jednak jego ustami przemawiało do nich Oblicze. Lawler był tego pewien: to mówiła wyspa, kusząc i obiecując wszystko, cokolwiek było na świecie. Tylko przyjdźcie. Tylko przyjdźcie.

— Idę! — krzyknęła nagle Lis Niklaus. — Poczekaj na mnie! Poczekaj! Idę!

Już była w połowie pokładu, przy maszcie, z pustką w oczach, z twarzą zmienioną transem, kroczyła niepewnie w stronę burty, powłócząc nogami, jakby miała płaskostopie. Delagard zawołał, żeby się zatrzymała. Lis szła dalej. Zaklął i pobiegł za nią. Dogonił ją tuż przy relingu i chwycił za ramię.

Zimnym, wściekłym głosem, który Lawler ledwie rozpoznał, powiedziała:

— Nie, ty draniu. Nie. Trzymaj się ode mnie z daleka! — Pchnęła Delagarda tak, że upadł na pokład. Leżał na plecach i patrzył na nią z niedowierzaniem. Wydawało się, że nie może wstać.

Po chwili Lis stała już na nadburciu, a potem zrobiła jeszcze krok i spadła do wody, lądując ze wspaniałym, fosforyzującym pluskiem.

Ramię w ramię, ona i Gharkid odpłynęli w kierunku Oblicza.


Chmury nowych kolorów wisiały nisko w gorącym, rozprażonym powietrzu nad Obliczem Wód. Górą brązowe, niżej ciemniejsze: kolory Lis Niklaus. Spotkała swoje przeznaczenie.

— To zabierze nas wszystkich — powiedziała Sundira, z trudem łapiąc oddech. — Musimy się wydostać!

— Tak — odparł Lawler. — I to szybko. Rozejrzał się wokół. Delagard wciąż leżał na pokładzie, chyba bardziej zdumiony niż zraniony, jednak nie podnosił się. Onyos Felk kulił się przy fokmaszcie, szepcząc coś do siebie. Ojciec Quillan klęczał i raz po raz robił znak krzyża, mamrocząc modlitwy. Dag Tharp z oczami wytrzeszczonymi ze strachu trzymał się za brzuch, walcząc z mdłościami. Lawler potrząsnął głową.

— Kto poprowadzi okręt?

— Co za różnica? Musimy tylko zostawić za sobą Oblicze i płynąć naprzód. Dopóki mamy dość ludzi do stawiania żagli…

Sundira obeszła pokład.

— Pilya! Neyana! Chwytajcie za liny! Val, czy wiesz, jak trzymać ster? O Jezu, kotwica jest wciąż na dole. Gabe! Gabe, na litość boską, podnieś kotwicę!

— Lis wraca — powiedział Lawler.

— Nieważne. Pomóż Gabe'owi przy kotwicy. Jednak już było za późno. Lis znalazła się w połowie drogi do okrętu, mocno i bez wysiłku machając rękami. Gharkid płynął tuż za nią. Zatrzymała się w wodzie i spojrzała w górę, a jej oczy miał nowy, dziwny, obcy wyraz.

— Boże, dopomóż nam — wymamrotał ojciec Quillan. — Teraz oboje nas przyciągają! — W oczach miał przerażenie. Dygotał konwulsyjnie. — Boję się, Lawler. Pragnąłem tego przez całe życie, a teraz boję się, boję! — Duchowny wyciągnął ręce do Lawlera. — Pomóż mi. Zabierz mnie pod pokład. Bo inaczej pójdę do nich. Nie mogę już dłużej walczyć.

Lawler zrobił kilka kroków w jego stronę.

— Puść go! — krzyknęła Sundira. — Nie mamy czasu, l tak nie będzie z niego pożytku.

— Pomóżcie mi! — jęczał Quillan. Posuwał się w stronę burty tym samym sennym krokiem co poprzednio Lis. — Bóg mnie wzywa, a ja boję się iść do Niego!

— To nie Bóg cię wzywa — warknęła Sundira. Miotała się po pokładzie, usiłując zagrzać innych do walki, jednak najwidoczniej bezskutecznie. Pilya patrzyła w górę na takielunek, jakby nigdy przedtem nie widziała żagla. Neyana stała samotnie przy nadbudówce, podśpiewując coś monotonnie. Kinverson nie wyciągał kotwicy; stał nieruchomy jak głaz na śródokręciu, patrząc niewidzącym spojrzeniem, pogrążony w niezwykłej dla niego zadumie.

Chodźcie do nas, mówili Gharkid i Lis. Chodźcie do nas, chodźcie do nas, chodźcie do nas.

Lawler zadrżał. Przyciąganie było teraz o wiele silniejsze niż wtedy, kiedy wzywał ich tylko Gharkid. Usłyszał plusk. Znów ktoś wyskoczył za burtę. Felk? Tharp? Nie, Tharp wciąż był tutaj, biedny, rzygający kłębek. Felk zniknął. Wtem Lawler zobaczył Neyanę gramolącą się na nadburcie i wpadającą jak meteor do wody.

Jeden po drugim pójdą tam wszyscy, pomyślał. Jeden po drugim zostaną wchłonięci przez tę obcą istotę, która była Obliczem.

Opierał się. Wezwał cały swój upór, całe umiłowanie samotności, całe zawzięte dążenie do wyboru własnej drogi i użył ich jako broni przeciw temu, co go wzywało. Owinął się jak płaszczem samotnością całego swojego życia.

I to najwidoczniej poskutkowało. Mimo że zew był silny — i stawał się coraz silniejszy — nie zdołał wyciągnąć go za burtę. Outsider do końca, pomyślał, wieczny samotnik, nie chcesz się zjednoczyć nawet z tym potężnym i głodnym stworzeniem, które czeka na nas za wąskim pasem wody.

— Proszę — powiedział ojciec Quillan, prawie skamląc. — Gdzie jest luk? Nie mogę znaleźć luku!

— Chodź ze mną — zaproponował Lawler. — Zabiorę cię na dół.

Zobaczył Sundirę rozpaczliwie szarpiącą kabestan, próbującą podnieść kotwicę. Jednak była na to zbyt słaba: z nich wszystkich tylko Kinverson był na tyle silny, aby zrobić to samodzielnie. Lawler zawahał się, rozdarty między chęcią ratowania Quillana a pilniejszą potrzebą uwolnienia okrętu.

Delagard w końcu wstał i podszedł do niego chwiejnie, jak człowiek po zawale. Lawler pchnął duchownego w ramiona kapitana.

— Trzymaj go. Mocno, bo inaczej pójdzie za burtę. Lawler pobiegł do Sundiry. Lecz Kinverson nagle wyrósł

mu na drodze i odepchnął go w tył, uderzając jedną wielką ręką w pierś.

— Kotwica — zaczął Lawler. — Musimy podnieść kotwicę…

— Nie. Niech tak będzie.

Oczy Kinversona miały dziwny wyraz. Wyglądały tak, jakby wywróciły się w oczodołach.

— Ty też? — zapytał Lawler.

Za plecami usłyszał sapanie, a potem kolejny plusk. Odwrócił się. Delagard stał sam przy nadburciu, oglądając swoje palce, jakby widział je pierwszy raz w życiu.

Quillana nie było. Lawler zobaczył go w wodzie płynącego w skupieniu, z determinacją. Nareszcie był w drodze do Boga — lub czegokolwiek, co czekało na niego za wodą.

— Val! — zawołała Sundira, wciąż próbując wyciągnąć kotwicę.

— To na nic — odpowiedział Lawler. — Wszyscy pójdą za burtę!

Na brzegu widział sylwetki brnące coraz głębiej w pulsujący gąszcz bujnej roślinności: Neyana, Felk. A teraz Quillan wygramolił się na ląd i ruszył za nimi. Gharkid i Lis zniknęli już z pola widzenia.

Lawler policzył tych, którzy zostali na pokładzie: Kinverson, Pilya, Tharp, Delagard, Sundira. I on. Razem sześcioro. Tharp wyskoczył w czasie, gdy robił obliczenia. A zatem pięcioro. Tylko pięcioro z tych wszystkich, którzy wyruszyli z wyspy Sorve.

Kinverson rzekł:

— To nędzne życie. Jak ja nienawidziłem każdego parszywego dnia. Jak żałowałem, że się urodziłem. Nie wiedzieliście o tym? A co wiedzieliście? Co ktokolwiek wiedział? Myśleli, że jestem zbyt duży i silny, aby można mnie było zranić. Dlatego, że nic nie mówiłem, nikt o tym nie wiedział. Ale czułem się skrzywdzony w każdej cholernej minucie dnia! I nikt nie wiedział. Nikt nie wiedział.

— Gabe! — krzyknęła Sundira.

— Zejdź mi z drogi albo rozetnę cię na pół.

Lawler pochylił się i chwycił go wpół. Kinverson odepchnął go na bok jak słomkę i jednym susem wskoczył na nadburcie, a stamtąd do wody.

Czworo.

Gdzie Pilya? Lawler rozejrzał się i zobaczył ją w olinowaniu, nagą, lśniącą w promieniach słońca. Wspinała się wyżej i wyżej — czyżby miała zamiar skoczyć stamtąd? Tak.

Plusk.

Troje.

— Zostaliśmy tylko my — powiedziała Sundira. Spojrzała na Lawlera, a potem na Delagarda, który siedział przygnębiony, oparty o podstawę masztu, z twarzą ukrytą w dłoniach. — Myślę, że jesteśmy tymi, których ono nie chce.

— Nie — powiedział Lawler. — Jedynymi wystarczająco silnymi, aby mu się oprzeć.

— Wiwat my — powiedział ponuro Delagard nie podnosząc oczu.

— Czy troje wystarczy, aby poprowadzić okręt? — zapytała. — Jak sądzisz, Val?

— Myślę, że możemy spróbować.

— Nie gadaj bzdur — powiedział Delagard. — Nie można żeglować z trzyosobową załogą.

— Moglibyśmy ustawić żagle na najsilniejszy wiatr i po prostu płynąć tam, gdzie nas zaniesie — powiedział Lawler. — Wcześniej czy później dotarlibyśmy do jakiejś zamieszkanej wyspy. To lepsze niż zostać tutaj. Co ty na to, Nid?

Delagard wzruszył ramionami. Sundira spoglądała w stronę Oblicza.

— Czy widzisz kogoś? — zapytał Lawler.

— Nikogo. Jednak coś słyszę. Coś czuję. To chyba wraca ojciec Quillan.

Lawler spojrzał w stronę brzegu.

— Gdzie? — Duchownego nie było w polu widzenia. A jednak… Lawler też miał wrażenie, że wyczuwa obecność duchownego. Zdawało się, że Quillan stoi na pokładzie tuż obok niego. Kolejna sztuczka Oblicza, zadecydował.

— Nie — powiedział Quillan. — To nie sztuczka. Ja naprawdę jestem tutaj.

— To nieprawda. Jesteś naciął na wyspie — powiedział bezgłośnie Lawler.

— Na wyspie i tutaj z tobą, jednocześnie. Delagard wydał cichy pomruk obrzydzenia.

— Sukinsyn. Dlaczego nie zostawi nas w spokoju?

— Kocha was — powiedział Quillan. — Potrzebuje was. My was potrzebujemy. Chodźcie i przyłączcie się do nas.

Lawler zrozumiał, że ich zwycięstwo było tylko pozorne. Przyciąganie nadal działało — teraz subtelniej, jakby wyczekując odpowiedniej chwili, gotowe chwycić ich, gdy tylko dadzą się zaskoczyć. Quillan miał odwrócić ich uwagę — i kusić.

— Czy jesteś ojcem Quillanem, czy też przemawia przez ciebie Oblicze? — zapytał Lawler.

— Jedno i drugie. Należę teraz do Oblicza.

— A przecież nadal postrzegasz siebie jako duchownego, ojca Ouillana, który istnieje w obrębie istoty Oblicza Wód?

— Tak. Właśnie tak.

— Jak to możliwe? — zapytał Lawler.

— Przyjdź i zobacz — powiedział Quillan. — Pozostajesz sobą. A jednocześnie stajesz się czymś nieskończenie większym.

— Nieskończenie?

— Tak, nieskończenie.

— To jest jak sen — powiedziała Sundira. — Rozmawiamy z kimś, kogo nie widzimy, a kto mówi do nas głosem znanej nam osoby. — Była bardzo spokojna. Podobnie jak Delagard, wydawała się już niedostępna wszelkim obawom i lękom. Oblicze dostanie ich lub nie, ale właściwie nie mają na to żadnego wpływu. — Ojcze, czy ty mnie słyszysz?

— Oczywiście, Sundiro.

— Czy wiesz, czym jest Oblicze? Czy to Bóg? Czy możesz nam powiedzieć?

— Oblicze to Hydros, a Hydros to Oblicze — odparł cichy głos duchownego. — Hydros to wielki, zbiorowy mózg, kolektywny organizm, pojedyncza, inteligentna istota, obejmująca całą planetę. Ta wyspa, do której przybyliśmy, którą nazywamy Obliczem Wód, jest żywym stworzeniem, mózgiem planety. Nawet więcej niż mózgiem: centralnym łonem wszystkiego, oto czym jest. Uniwersalna matka, z której pochodzi wszelkie życie na Hydros.

— Czy to dlatego Mieszkańcy nie przychodzą tutaj? — zapytała Sundira. — Ponieważ powrót do miejsca, z którego się wyszło, jest świętokradztwem?

— Tak, coś takiego.

— A mnogość inteligentnych form życia na Hydros? — zapytał Lawler, który nagle powiązał pewne fakty. — Czy jest możliwa dlatego, że wszystkie pochodzą od Oblicza? Skrzelowcy, nurki, taranorożce i wszystko inne? Jeden gigantyczny konglomerat, świat-mózg?

— Tak. Tak. Jedna, uniwersalna inteligencja.

Lawler skinął głową. Zamknął oczy i spróbował wyobrazić sobie, co to znaczy być częścią takiej istoty. Świat jako pojedynczy, ogromny mechanizm zegara, tykający bez końca, a wszystkie żywe stworzenia na nim tańczą w rytm tego tykania.

Quillan był teraz częścią tego. l Gharkid. Lis, Pilya, Neyana, Tharp, Felk, a nawet biedny, udręczony Kinverson. Połknięci przez bóstwo. Zagubieni w ogromie boskości.

Delagard nagle przemówił, nie podnosząc głowy, pogrążony w najczarniejszej depresji.

— Powiedz mi, Quillan: a co z podwodnym miastem? Istnieje czy nie?

— To mit — odparł głos niewidzialnego Quillana. — Bajka.

— Bajka — powtórzył Delagard z goryczą. — Aha.

— Mówiąc dokładniej, metafora. Twój zabłąkany marynarz przyswoił podstawową ideę, ale ją zniekształcił. Wielkie miasto jest na Hydros wszędzie, pod morzem i na jego powierzchni. Planeta jest jednym miastem; każda żywa istota jest jego mieszkańcem.

Delagard uniósł głowę. Oczy miał zmętniałe z wyczerpania.

Quillan kontynuował:

— Stworzenia, które tutaj żyją, zawsze mieszkały w wodzie. Kierowane przez Oblicze, zjednoczone z Obliczem. Na początku były wyłącznie wodne, a potem Oblicze nauczyło je budować pływające wyspy, aby przygotować je na ten okres w odległej przyszłości, kiedy ląd zacznie podnosić się z głębin. Jednak nigdy nie było tu żadnego ukrytego, podwodnego miasta. To tylko wodny świat i nic więcej, l wszystko na nim jest harmonijnie powiązane mocą Oblicza.

— Wszystko oprócz nas — powiedziała Sundira.

— Tak, wszystko oprócz kilku zabłąkanych istot ludzkich, które znalazły drogę do tego świata — powiedział Quillan. — Wygnańców. Którzy wskutek niewiedzy nadal byli tutaj wygnańcami. A nawet upierali się przy tym. Obcy, odrzucający życie w harmonii, jaką jest Hydros.

— Ponieważ nic im z tego nie przyjdzie — powiedział Lawler.

— Nieprawda. Nieprawda. Hydros chętnie przyjmie każdego.

— Jednak tylko na swoich własnych warunkach.

— Nieprawda — zaprzeczył Quillan.

— Gdy raz przestaniesz być sobą — powiedział Lawler. — Gdy raz staniesz się częścią czegoś większego…

Zmarszczył brwi. Coś się właśnie zmieniło. Poczuł ciszę wokół siebie. Ta aura, ten spowijający wszystko koc myśli, który otaczał ich podczas rozmowy z Quillanem, zniknął.

— Nie sądzę, aby jeszcze tu był — powiedziała Sundira.

— Nie, nie ma go — odparł Lawler. — Odszedł od nas. To odeszło.

Oblicze, wrażenie ogromnej, bliskiej obecności, najwidoczniej zniknęło. Przynajmniej na razie.

— Jakie to dziwne uczucie znowu być samą.

— Powiedziałbym, że to miłe uczucie. Tylko my troje, każdy sam w swoim umyśle i nikt nie mówi do nas z nieba.

Niezależnie od tego jak długo potrwa, zanim znowu się zacznie.

— To wróci, prawda?

— Nie możemy dać się połknąć. Ludzie nie powinni stawać się częścią obcego świata. Nie jesteśmy do tego stworzeni.

Delagard odezwał się dziwnym głosem, łagodnym i tęsknym:

— Wydawał się szczęśliwy, prawda?

— Tak sądzisz? — zapytał Lawler.

— Tak, tak myślę. Zawsze był taki niesamowity, taki smutny, daleki. Zastanawiał się, gdzie jest Bóg. Teraz wie. Jest już nareszcie z Bogiem.

Lawler obrzucił go zaciekawionym spojrzeniem.

— Nie wiedziałem, że wierzysz w Boga, Nid. Czy teraz uważasz, że Oblicze jest Bogiem?

— Quillan tak uważa. I jest szczęśliwy. Po raz pierwszy w życiu.

— Quillan nie żyje, Nid. Ktokolwiek do nas mówił, to nie był Quillan.

— Mówił jak Quillan. Quillan i coś jeszcze, ale bardziej Quillan.

— Jeżeli tak uważasz…

— Uważam — powiedział Delagard. Nagle podniósł się, chwiejąc się lekko, jakby ten wysiłek przyprawił go o zawrót głowy. — Mam zamiar popłynąć tam i przyłączyć się do nich.

Lawler patrzył na niego oniemiały.

— Ty też? — powiedział w końcu ze zdumieniem.

— Tak, ja. Nie próbuj mnie zatrzymać. Zabiję cię, jeśli to zrobisz. Przypomnij sobie, co Lis zrobiła ze mną, kiedy próbowałem ją zatrzymać. Nas nie można powstrzymać, doktorze.

Lawler nie odrywał od niego oczu. On mówi poważnie, pomyślał. On naprawdę mówi poważnie. Zrobi to. Czy to może być naprawdę Delagard? Tak. Tak. Delagard zawsze robił tylko to, co dla Delagarda najlepsze, niezależnie od skutków, jakie to mogło mieć dla innych.

W takim razie do diabła z nim. Dobry sposób, aby się go pozbyć.

— Zatrzymać ciebie? — powiedział Lawler. — Nawet by mi to nie przyszło do głowy. Proszę bardzo, Nid. Jeżeli sądzisz, że będziesz tam szczęśliwy, idź. Idź. Dlaczego miałbym cię zatrzymywać? Jaka to teraz różnica?

Delagard uśmiechnął się.

— Dla ciebie może żadna. Ale dla mnie ogromna. Jestem cholernie zmęczony, doktorze. Miałem wielkie marzenia. Próbowałem raz jednego planu, raz drugiego i przez długi czas wszystko szło dobrze, a potem zjawiłem się tutaj i wszystko się rozpadło. Ja się rozpadłem. Cóż, pieprzę to. Teraz chcę odpocząć.

— To znaczy zabić się?

— To ty myślisz, że to to samo. Ja nie. Jestem zmęczony kapitanowaniem. Jestem zmęczony mówieniem ludziom, co mają robić, szczególnie kiedy widzę teraz, że tak naprawdę to sam nie wiem, co robię. Mam dosyć, doktorze. Odchodzę.

— Oczy Delagarda rozbłysły odnalezioną na nowo energią.

— Może po to odbyłem całą tę długą podróż, tylko dotychczas nie zdawałem sobie z tego sprawy? Może Oblicze wysłało Jolly'ego do domu, żeby przyprowadził nas wszystkich — tyle że zabrało to czterdzieści lat, a i tak przyszło nas tylko kilkoro. — Mówił teraz prawie beztrosko. — Na razie, doktorze, Sundiro. Miło było was poznać. Odwiedźcie mnie kiedyś.

Patrzyli, jak odchodził.

— A więc teraz tylko ja i ty, mała — powiedział do niej Lawler. Roześmiali się. Cóż mogli zrobić?


Nadeszła noc. Płomienna noc komet i cudów, migocących świateł w stu różnych skrzących się kolorach. Gdy nadeszła ciemność, Lawler i Sundira pozostali na pokładzie, siedząc cicho przy maszcie i niewiele mówiąc do siebie. On czuł się oszołomiony, wypalony przez wydarzenia tego dnia. Ona milczała, wyczerpana.

Eksplozje kolorów nad głowami. Świętuje nowe podboje, pomyślał Lawler. Miał wrażenie, że niebo skrzy się kolorami jego dawnych współtowarzyszy. Ten wielki rozbryzg burzliwego błękitu — czy to Delagard? A ten ciepły, bursztynowy blask — Quillan? Czyż ten szkarłatny słup może być Kinversonem, a ta plama stopionego złota nad horyzontem — Pilyą Braun? Felk… Tharp… Neyana… Gharkid…

Wydawało się, że są na wyciągnięcie ręki, każdy z nich. Niebo kipiało promiennymi barwami. Lawler nasłuchiwał ich głosów, lecz nie był w stanie ich usłyszeć. Do jego uszu dobiegała jedynie kakofonia dźwięków.

Na ciemniejącym horyzoncie, po drugiej stronie cieśniny, nie słabła gorączkowa aktywność wyspy: rośliny kiełkowały, wiły się, trzepotały na tle nieba, wysyłały w górę strumienie świetlistej energii. Fale światła wznosiły się ku niebiosom. Tam nigdy nie zapadał spokój. Lawler i Sundira siedzieli do późnej nocy, obserwując pokaz, aż w końcu on podniósł się i powiedział: — Czy nie jesteś głodna?

— Ani trochę.

— Ja też nie. W takim razie chodźmy spać.

— Dobrze.

Podała mu rękę, a on pomógł jej wstać. Przez chwilę stali blisko siebie przy burcie, przyglądając się wyspie za cieśniną.

— Czy czujesz jakieś przyciąganie? — zapytała.

— Tak. Myślę, że ono zawsze tam jest — tylko wyczekuje na stosowną chwilę. Czeka na odpowiedni moment, aby nas zaskoczyć.

— Ja też je odczuwam. Nie jest takie silne jak przedtem, ale wiem, że to tylko podstęp. Przez cały czas muszę kontrolować mój umysł.

— Zastanawiam się, dlaczego to właśnie my zdołaliśmy się temu oprzeć — powiedział Lawler. — Czy jesteśmy silniejsi i zdrowsi od innych, bardziej predestynowani do życia własnym życiem? Czy też tak wyalienowani ze społeczeństwa, że nie potrafimy poddać się i wtopić w ten zbiorowy umysł.

— Czy naprawdę czułeś się tak wyobcowany, kiedy mieszkałeś na Sorve, Val?

Zastanowił się.

— Może „wyobcowany” to zbyt mocne słowo. Stanowiłem część społeczności Sorve, a ona stanowiła część mnie. Jednak nie byłem jej częścią w taki sposób jak większość pozostałych. Zawsze stałem trochę na uboczu.

— Podobnie było ze mną na Khamsilaine. Myślę, że nigdy nie miałam poczucia przynależności do tamtejszej społeczności.

— Ja też nie.

— Nigdy nawet nie chciałam przynależeć. Niektórzy chcą, tylko im się to nie udaje. Gabe Kinverson był takim samotnikiem jak my. Może nawet większym. Nagle nadszedł czas, kiedy zapragnął zmiany. I proszę, mieszka na Obliczu. Przyprawia mnie o drżenie myśl, że poddam się i połączę z jakimś obcym mózgiem.

— Nigdy nie rozumiałem tego człowieka — powiedział Lawler.

— Ani ja. Próbowałam. Jednak zawsze był zamknięty w sobie. Nawet w łóżku.

— Nie chcę o tym słuchać.

— Przepraszam.

— W porządku.

Przytuliła się mocniej do niego.

— Tylko my dwoje — powiedziała. — Wyrzuceni na mieliznę na końcu świata, całkiem sami na opuszczonym okręcie. To bardzo romantyczne, niezależnie od tego, jak długo wytrwamy. Co zrobimy, Val?

— Zejdziemy na dół i będziemy się kochać jak szaleni. Dzisiaj możemy skorzystać z wielkiej koi w kajucie Delagarda.

— A potem?

— Potem porozmawiamy o tym, co potem — powiedział Lawler.

9

Obudził się tuż przed świtem. Sundira spała spokojnie, z twarzą gładką i beztroską jak dziecko. Wyśliznął się z kajuty i wyszedł na pokład. Słońce wschodziło; oślepiający pokaz kolorów, emitowanych stale przez Oblicze, wydawał się tego ranka nieco stłumiony i o wiele mniej widowiskowy. Częścią swego umysłu nadal czuł przyciąganie Oblicza, ale teraz było ono zaledwie cichym tykaniem zegara.

Na brzegu Lawler widział sylwetki swoich dawnych towarzyszy.

Obserwował ich. Nawet z tej odległości poznawał ich bez trudu: górujący nad wszystkimi Kinverson, mały Tharp, krępy Delagard i krzywonogi Felk. Sama skóra i kości — ojciec Quillan. Gharkid, o skórze ciemniejszej niż inni i lekki jak piórko. Oraz trzy kobiety: piersiasta Lis, krępa i barczysta Neyana oraz gibka, przystojna Pilya. Co robili? Brodzili wzdłuż brzegu? Nie, nie, wchodzili do wody, kierowali się w tę stronę, wracali na okręt. Wszyscy. Spokojnie i bez wysiłku płynęli przez płytką zatokę w stronę „Królowej Hydros”.

Lawler zadrżał ze strachu. Wyglądało to jak procesja umarłych, nadchodzących do niego przez fale.

Zszedł na dół i obudził Sundirę.

— Wracają — powiedział jej.

— Co? Kto? Och. Och.

— Cała banda. Płyną tutaj.

Pokiwała głową, jakby bez zdziwienia mogła przyjąć do wiadomości, że fizyczne powłoki dawnych towarzyszy wracały, porzuciwszy tę niepojętą istotę, która pochłonęła ich dusze. Może jeszcze całkiem nie oprzytomniała, pomyślał Lawler. Jednak Sundira wstała z koi i wyszła z nim na pokład. Wokół okrętu, tuż przy burcie, unosiły się na wodzie ludzkie postacie. Lawler wyjrzał do nich.

— Czego chcecie? — zawołał.

— Zrzuć nam drabinkę — odpowiedziała postać Kinversona głosem, który zdecydowanie był głosem Kinversona. — Wchodzimy na pokład.

— Mój Boże — powiedział Lawler szeptem. Z przerażeniem spojrzał na Sundirę.

— Zrób to — powiedziała mu.

— Przecież kiedy wejdą na pokład…

— Jakie to ma znaczenie? Gdyby Oblicze chciało zwrócić na nas całą swą moc, zapewne i tak bylibyśmy bezsilni. Jeśli chcą wejść na pokład, niech wejdą. Nie mamy wiele do stracenia, prawda?

Wzruszywszy ramionami Lawler zrzucił drabinkę. Kinverson pierwszy wdrapał się na pokład, po nim Delagard, Pilya, Tharp. Za nimi reszta. Wszyscy byli nadzy. Stanęli cichą grupką. Nie było w nich siły witalnej; zachowywali się jak lunatycy, jak duchy. Oni są duchami, stwierdził Lawler.

— No więc? — powiedział w końcu.

— Przyszliśmy, żeby pomóc wam poprowadzić okręt — wyjaśnił Delagard.

Lawler zdumiał się.

— Poprowadzić? Dokąd?

— Tam, skąd przypłynęliście. Zdajesz sobie sprawę, że nie możecie zostać tutaj. Zabierzemy was na Grayvard, gdzie poprosicie o azyl.

Głos Delagarda był bezbarwny i spokojny, a jego oczy jasne i poważne, pozbawione dawnego maniakalnego blasku. Kimkolwiek lub czymkolwiek było to stworzenie, różniło się od Nida Delagarda, którego Lawler znał od wielu lat. Dręczące go demony uciekły. Przeszedł głęboką przemianę — a nawet coś w rodzaju odrodzenia. Zapomniał o swoich ryzykownych planach, a jego dusza zaznała spokoju. Podobnie było z innymi. Wydawali się spokojni. Poddali się Obliczu, zrezygnowali ze swoich indywidualności, co dla Lawlera było niepojęte; nie mógł jednak zaprzeczyć, że wyglądali tak, jakby znaleźli szczęście.

Głosem rześkim jak powietrze Quillan rzekł:

— Zanim odpłyniemy, jeszcze jedna szansa. Czy chcecie popłynąć na wyspę? Doktorze? Sundiro?

— Wiesz, że nie chcemy — odparł Lawler.

— To zależy od was. Lecz jeśli wrócicie na Morze Ojczyste i zmienicie zdanie, nie będzie łatwo tu wrócić.

— Przeżyję to.

— Sundiro? — powiedział Quillan.

— Ja również.

Duchowny uśmiechnął się smutno.

— Jak chcecie. Żałuję, że nie mogę wam wytłumaczyć, jaki błąd popełniacie. Czy rozumiecie, dlaczego byliśmy wciąż atakowani na morzu? Dlaczego przypływały taranorożce, mięczaki, śluzice i wszystkie inne? Nie dlatego, że są z natury złe. Nie ma takich stworzeń na Hydros. One tylko próbowały uleczyć świat, to wszystko.

— Uleczyć świat? — zdumiał się Lawler.

— Oczyścić go. Pozbyć się nieczystości. Dla nich — dla każdej formy życia na Hydros — Ziemianie żyjący tutaj są inwazyjną, obcą formą życia, ponieważ zakłócają harmonię, jaką jest Oblicze. Widzą w nas wirusy lub bakterie, które zaatakowały zdrowy organizm. Ataki na nas były czymś w rodzaju prób leczenia choroby.

— Albo oczyszczenia trybów mechanizmu z piasku. Lawler odwrócił się, czując jak narasta w nim gniew i odraza.

Sundira cicho powiedziała do niego:

— Jacy oni są przerażający. Jak duchy. Nie, gorzej — jak żywe trupy. Mamy szczęście, że byliśmy wystarczająco silni, aby się oprzeć.

— Czy naprawdę? — zapytał Lawler. Szeroko otworzyła oczy.

— Co chcesz powiedzieć?

— Nie jestem pewien, Sundiro. Oni wyglądają tak spokojnie. Może i zmienili się w obce istoty, ale przynajmniej znaleźli spokój.

Pogardliwie rozdęła nozdrza.

— Pragniesz spokoju? A więc idź. To tylko wąska cieśnina.

— Nie. Nie.

— Jesteś pewien, Val?

— Chodź tutaj. Przytul mnie.

— Kocham cię.

— Ja też cię kocham, Val. — Objęli się bez zażenowania, ignorując nowo przybyłych. Szepnęła mu do ucha: — Nie pójdę, jeśli ty nie pójdziesz.

— Nie martw się, ja nie idę.

— A jeśli pójdziesz, zrobimy to razem.

— Co?

— Czy sądzisz, że chcę być jedyną prawdziwą istotą na okręcie prowadzonym przez dziesięć żywych trupów? Oto nasza umowa, Val. Albo nie idziemy wcale, albo pójdziemy razem.

— Nie idziemy.

— Ale jeśli…

— Wtedy zrobimy to razem — powiedział Lawler. — Jednak nie idziemy.


Jakby na Obliczu Wód nie zaszło nic niezwykłego, załoga „Królowej Hydros” szykowała się do drogi powrotnej. Kinverson zarzuca} sieci, do których posłusznie wpływały ryby. Gharkid spokojnie poruszał się w sięgającej do ud wodzie i zbierał pożyteczne glony. Neyana, Pilya i Lis kursowały tam i z powrotem między wyspą a okrętem, przenosząc pojemniki świeżej wody, które napełniały u źródła na brzegu. Onyos Felk dumał nad mapami. Dag Tharp dostrajał i sprawdzał sprzęt radiowy. Delagard przeglądał olinowanie i żagle, ster i kadłub, szukając miejsc, które wymagały naprawy, a potem z Sundirą, Lawlerem, a nawet ojcem Quillanem robili to, co trzeba było zrobić.

Rozmawiano niewiele. Każdy wypełniał swoje obowiązki, jakby był częścią dobrze zaprojektowanej maszyny. Nowo przybyli traktowali łagodnie tych dwoje, którzy nie popłynęli na wyspę, prawie jak trudne dzieci, które wymagają wielkiej troski; lecz Lawler nie czuł z nimi żadnej więzi.

Często z zachwytem patrzył na Oblicze. Gra światek i barw zdawała się trwać bez końca. Ten nieustanny wojowniczy pokaz fascynował go i odpychał. Próbował sobie wyobrazić, jak inni wyszli na brzegu, jak poruszali się w tym żywym gąszczu, skwierczącym obcością. Wiedział, że podobne spekulacje są niebezpieczne. Od czasu do czasu przyciąganie z wyspy wracało, czasami zaskakująco silne. W takich chwilach odczuwał pokusę. Tak łatwo byłoby ześliznąć się za burtę jak pozostali, przepłynąć szybko przez ciepłe, przyjazne wody zatoki i wdrapać się na obcy brzeg…

Jednak wciąż się opierał. Dopóki trzymał wyspę na dystans i zostawał na pokładzie, jak Sundirą, podczas gdy inni swobodnie przychodzili i odchodzili. Ten dziwny okres nie był nieprzyjemny. Życie wydawało się zawieszone w próżni. W jakiś dziwny sposób Lawler był prawie szczęśliwy: przetrwał, pokonał wszystkie przeciwności; zahartowano go w kuźni Hydros, przez co stał się bardziej wytrzymały. Zakochał się w Sundirze; czuł jej miłość dla niego. To były nowe doświadczenia. Jeśli na końcu podróży oczekuje go jakieś życie, to będzie sobie lepiej radzić niż kiedyś z wątpliwościami targającymi duszą.

Zbliżała się pora, by ruszyć w drogę.

Było późne popołudnie. Delagard oświadczył, że odpływają o zachodzie słońca. Wcale nie przejmował się tym, że opuszczą Oblicze po zmroku. Blask wyspy przez jakiś czas poprowadzi okręt, a potem mogą płynąć według gwiazd. Wszystko na Hydros będzie im sprzyjało.

Lawler zauważył, że jest sam na pokładzie. Większość, a może nawet wszyscy popłynęli na wyspę — zapewne z pożegnalną wizytą. Ale gdzie jest Sundira?

Zawołał ją.

Żadnej odpowiedzi. Przez jedną straszną chwilę pomyślał, że popłynęła z nimi. Potem zobaczył ją na rufie, na pomoście. Był z nią Kinverson. Wydawali się pogrążeni w rozmowie.

Lawler ruszył w ich kierunku.

Usłyszał, jak Kinverson mówi:

— Nie możesz sobie wyobrazić, jak to jest, dopóki sama nie popłyniesz. To tak różni się od bycia zwykłym człowiekiem jak życie od śmierci.

— Czuję się wystarczająco żywa.

— Nie masz pojęcia. Nie możesz sobie tego wyobrazić. Chodź ze mną, Sundiro. To tylko chwila, a potem wszystko się przed tobą otwiera. Nie jestem tym samym człowiekiem, jakim byłem, prawda?

— Nawet w przybliżeniu.

— Ale jestem. Ponadto czymś znacznie większym. Chodź ze mną.

— Proszę, Gabe.

— Przecież tego chcesz. Wiem, że chcesz. Zostajesz tylko ze względu na Lawlera.

— Zostaję ze względu na siebie — powiedziała Sundira.

— Wcale nie. Ja wiem. Żal ci tego żałosnego drania. Nie chcesz go opuścić.

— Nie, Gabe.

— Będziesz mi później dziękować.

— Nie.

— Chodź ze mną.

— Gabe… proszę…

W jej głosie pojawiła się nagle nuta zwątpienia, słabości, która uderzyła Lawlera z siłą młota. Wyskoczył na pomost obok nich. Sundira westchnęła ze zdumienia i cofnęła się. Kinverson nie ruszył się z miejsca, mierząc Lawlera spokojnym wzrokiem.

Ościenie stały na stojakach. Lawler chwycił jeden i nastawił go prosto w twarz Kinversona.

— Zostaw ją w spokoju.

Olbrzym z rozbawieniem, a może z pogardą patrzył na ostrze.

— Nic jej nie zrobię, doktorze.

— Próbujesz ją uwieść. Kinverson roześmiał się.

— Wcale nie trzeba jej długo uwodzić, prawda? Lawlerowi pociemniało w oczach. Z najwyższym trudem powstrzymał się od wepchnięcia ościenia w gardło Kinversona.

— Val, proszę, my tylko rozmawialiśmy — powiedziała Sundira.

— Słyszałem, o czym rozmawialiście. Próbuje cię namówić, żebyś popłynęła na Oblicze. Czy nie tak?

— Nie przeczę — odparł spokojnie Kinverson.

Lawler trzymał oścień, wiedząc, że jego gniew musi wydawać się Kinversonowi zabawny, drażniący i głupi. Mimo swej nowo nabytej łagodności Kinverson nadal miał nad nim przewagę, nieugięty, niepokonany.

Jednak Lawler musiał zedrzeć tę maskę. Napiętym głosem powiedział:

— Nie chcę, żebyś z nią rozmawiał, póki nie odpłyniemy. Kinverson uśmiechnął się przyjaźnie.

— Nie chciałem jej zrobić nic złego.

— Wiem, co zamierzałeś zrobić. Nie pozwolę ci.

— Czy decyzja nie powinna należeć do niej, doktorze? Lawler spojrzał na Sundirę. Powiedziała łagodnie:

— W porządku, Val. Potrafię zadbać o siebie.

— Tak. Tak, oczywiście.

— Daj mi ten oścień, doktorze — powiedział Kinverson. — Możesz zrobić sobie krzywdę.

— Nie zbliżaj się.

— To mój oścień. Nie powinieneś nim wymachiwać. — Uważaj — warknął Lawler. — Odejdź. Wynoś się

z okrętu! No już — z powrotem na Oblicze. Już, Gabe. To nie twoje miejsce. Żadnego z was. Ten okręt jest dla ludzi.

— Val — powiedziała Sundira.

Lawler mocno chwycił oścień, trzymając go jak skalpel, i zrobił krok lub dwa w stronę Kinversona. Niezgrabna postać rybaka rozmazywała mu się w oczach. Lawler głęboko wciągnął powietrze.

— No już — powtórzył. — Wracaj na Oblicze. Skacz, Gabe. Zaraz, za burtę.

— Doktorze, doktorze…

Lawler dźgnął ościeniem w górę i w przód, kierując go krótkim, mocnym pchnięciem w przeponę Kinversona. Powinien był trafić go prosto w serce, lecz ręka Kinversona poruszyła się z nieprawdopodobną szybkością. Złapał drzewce i przekręcił; ból przeszył ramię Lawlera. W następnej chwili oszczep był już w ręku Kinversona.

Lawler odruchowo skrzyżował ramiona na piersi, aby się obronić przed ciosem, który miał zaraz nastąpić.

Kinverson mierzył go wzrokiem, jakby przymierzając się do ciosu. Kończ, do cholery, pomyślał Lawler. Teraz. Szybko. Już prawie czuł ogniste wtargnięcie, rozstępujące się tkanki, ostrze sięgające serca zamkniętego w klatce żeber.

Jednak cios nie padał. Kinverson spokojnie pochylił się i umieścił oścień w stojaku.

— Nie powinieneś bawić się sprzętem, doktorze — powiedział łagodnie. — Wybaczcie mi. Zostawię was samych.

Odwrócił się, ominął Lawlera i zszedł po schodkach na główny pokład.

— Czy wyglądałem bardzo głupio? — zapytał Lawler Sundirę.

Uśmiechnęła się blado.

— Zawsze był dla ciebie zagrożeniem, prawda?

— Próbował namówić cię, żebyś popłynęła na wyspę. Czy to nie jest zagrożenie?

— O zagrożeniu moglibyśmy mówić, gdyby wziął mnie na ręce i wyniósł za burtę, Val.

— W porządku. W porządku.

— Jednak rozumiem, dlaczego byłeś zły. Nawet do tego stopnia, aby rzucić się na niego z ościeniem.

— To było głupie. Zachowałem się jak szczeniak.

— Tak — powiedziała. — To było głupie.

Lawler nie spodziewał się, że mu przytaknie. Spojrzał na nią ze zdziwieniem i zobaczył w jej oczach coś, co jeszcze bardziej zdumiało go i przeraziło.

Coś się zmieniło. Pojawił się w nich dystans, jakiego już od dłuższego czasu nie było.

— O co chodzi, Sundiro? Co się dzieje?

— Och, Val… Val…

— Powiedz mi.

— Nie chodzi o to, co powiedział Kinverson. Mnie do niczego nie można łatwo namówić. To moja własna decyzja.

— Jaka? Na litość boską, o czym ty mówisz?

— O Obliczu.

— Co?

— Chodź ze mną, Val.

Miał wrażenie, że przeszył go oścień Kinversona.

— O Jezu. — Cofnął się o kilka kroków. — Jezu, Sundiro. Co ty mówisz?

— Że powinniśmy popłynąć.

Patrzył na nią mając wrażenie, że zamienia się w kamień.

— To błąd, że próbujemy się opierać — powiedziała. — Powinniśmy poddać się temu, tak jak inni. Oni zrozumieli. My byliśmy ślepi.

— Sundiro…

— Widziałam to, przejrzałam w jednym mgnieniu oka, Val, kiedy próbowałeś obronić mnie przed Gabem. Jakie to głupie próbować zachować nasze indywidualne tożsamości, wszystkie nasze maleńkie strachy, zawiści i gierki. O ileż lepiej byłoby porzucić to wszystko i włączyć się w wielką, istniejącą tu harmonię. Wraz z innymi. Z Hydros.

— Nie. Nie.

— Mamy szansę odrzucić wszystko, co nas przygniata.

— Nie mogę uwierzyć, że ty to mówisz, Sundiro.

— Przecież to ja. Ja.

— Zahipnotyzował cię, prawda? Oczarował. To cię zaczarowało.

— Nie — powiedziała z uśmiechem. — Powiedziałeś mi kiedyś, że na Hydros nigdy nie czułeś się jak u siebie, mimo że tu się urodziłeś. Pamiętasz to, Val?

— Myślę…

— Pamiętasz? Powiedziałeś, że nurki i ryby mięsne czują się tu jak w domu, a ty nigdy. Pamiętasz; widzę, że tak. Dobrze. Oto masz szansę nareszcie poczuć się jak w domu. Stać się częścią Hydros. Ziemi już nie ma. My jesteśmy Hydranami, a Hydranie należą do Oblicza. Wystarczająco długo trzymałeś się z boku. Ja też; lecz ja się teraz poddaję. Nagle zobaczyłam to wszystko inaczej. Czy popłyniesz ze mną?

— Nie! To szaleństwo, Sundiro. Mam zamiar zaciągnąć cię pod pokład i trzymać związaną, dopóki nie odzyskasz zdrowych zmysłów.

— Nie dotykaj mnie — powiedziała bardzo cicho. — Mówię ci, Val, nie próbuj mnie dotknąć. — Spojrzała w stronę stojaka z ościeniami.

— W porządku. Słyszę cię.

— Płynę. A ty?

— Znasz odpowiedź.

— Obiecałeś, że popłyniemy razem albo nie popłyniemy wcale.

— A więc nie płyniemy wcale. Taka jest umowa.

— Ale ja chcę płynąć, Val. Naprawdę.

Ogarnął go zimny gniew i zmroził jego duszę. Ze strony Sundiry nie spodziewał się zdrady. Z goryczą powiedział:

— Idź więc, jeśli naprawdę tego chcesz.

— Chodź ze mną.

— Nie. Nie. Nie. Nie.

— Obiecałeś…

— Więc cofam obietnicę — powiedział Lawler. — Nigdy nie zamierzałem tam płynąć. Jeżeli obiecałem ci, że to zrobię, to kłamałem. Nigdy nie popłynę.

— Przykro mi, Val.

— Mnie też.

Pragnął ją chwycić, zaciągnąć pod pokład i trzymać związaną w swojej kabinie, aż okręt znajdzie się w bezpiecznej odległości na morzu. Wiedział jednak, że nigdy nie mógłby tego zrobić. Nic nie mógł zrobić. Nic.

— Idź — powiedział. — Przestań o tym mówić i zrób to. Niedobrze mi się robi, gdy tego słucham.

— Chodź ze mną — powtórzyła. — To potrwa tylko chwilkę.

— Nigdy.

— W porządku, Val. — Uśmiechnęła się. — Wiesz, że cię kocham. Nigdy o tym nie zapominaj. Proszę cię z miłości, a jeśli tego nie zrobisz, no cóż, potem nadal będę cię kochać. Mam nadzieję, że ty mnie też.

— Jak mógłbym?

— Na razie, Val. Do zobaczenia później.

Lawler patrzył z niedowierzaniem, jak zeszła po drabince na główny pokład, podeszła do burty, wspięła się na nią, zanurkowała gładko i wprawnie do oczekującego morza. Zaczęła płynąć do brzegu poruszając się zwinnie i energicznie, jej nogi i ramiona przecinały ciemną wodę. Patrzył tak samo jak kiedyś, milion lat wcześniej, gdy pływała w wodach zatoki Sorve. Odwrócił się, nie chcąc już dłużej patrzeć, zanim przepłynęła pół drogi. Zszedł do swojej kajuty, zamknął za sobą drzwi i usiadł na koi w gęstniejącym zmroku. To byłby dobry moment na odrobinę uśmierzychy, a nawet dzban czy kadź; wypiłby ją jednym haustem, żeby zapomnieć o bólu. Oczywiście nie zostało mu ani kropelki. Tak więc nie mógł zrobić nic, tylko siedzieć cicho i pozwalać przemijać czasowi. Jakie miało znaczenie, czy upłyną godziny, czy lata. Po pewnym czasie usłyszał na górze głos Delagarda, dający rozkaz wypłynięcia.


Rzadko widywał niebo tak przejrzyste, a Krzyż Hydros tak lśniący, jak tej nocy. Powietrze było idealnie nieruchome. Morze spokojne. Jak okręt mógł poruszać się na tak gładkiej powierzchni morza, w bezwietrzną noc? A jednak poruszał się. Jakby pod wpływem czarów ślizgał się gładko przez mrok. Podróżowali już od wielu godzin. Blask Oblicza bladł, aż stał się tylko purpurową smugą na horyzoncie, potem mniej niż smugą i w końcu zniknął prawie zupełnie. Rankiem będą już daleko na Morzu Pustym.

Lawler leżał samotnie na stosie sieci przy rufie.

Nigdy w całym swoim życiu nie czuł się tak samotny jak teraz.

Pozostali w milczeniu kręcili się po pokładzie, pracowali przy żaglach, linach, bomach, wantach, całym tym zawiłym oprzyrządowaniu żeglarskim, którego nigdy nie rozumiał, a teraz wyrzucił ze swojego umysłu. Nie potrzebowali go, a on nie chciał mieć z nimi nic wspólnego. Byli maszynami, częściami większej maszyny. Tik. Tik.

Sundira podeszła do niego zaraz po tym, jak wypłynęli.

— Wszystko w porządku — powiedziała. — Nic się nie zmieniło.

Kiedy podeszła do niego, zadrżał i odwrócił się. Nie mógł na nią patrzeć.

— Mylisz się — powiedział. — Wszystko się zmieniło. Teraz jesteś częścią maszyny. I chcesz mnie w nią wciągnąć. Ona tyka, a ty tańczysz.

— To nie jest tak, Val. Też byłbyś tą maszyną. A także tykaniem. Byłbyś tańcem.

— Nie rozumiem.

— Oczywiście, że nie. Jak mógłbyś rozumieć? — Dotknęła go czule, a on odsunął się, jakby podejrzewając, że może go zmienić samym dotknięciem. Popatrzyła na niego z żalem. — Dobrze — powiedziała cicho. — Jak chcesz.

To było wiele godzin temu. Nie poszedł z innymi do kuchni na wieczorny posiłek, ale nie czuł głodu. Nie miałby nic przeciwko temu, żeby już nigdy nie jeść. Nie mógł znieść myśli, że miałby siedzieć z nimi przy jednym stole. Jedyny niezmieniony człowiek na tym okręcie pełnym żywych trupów… jedyny prawdziwy…

Sam, sam, sam, całkiem sam,

A w krąg — bezmierne morze!

Czyż któryś święty litość miał

Nad duszą, której górze?

Słowa. Okruchy pamięci. Zaginiony wiersz, ze starego zaginionego świata.

Brzeg słońca znikł; rój zeszedł gwiazd;

W mig pada ćma wieczorna;

Z donośnym szumem w morską dal

Pomknęła łódź upiorna.

Lawler spojrzał w górę, na zimny blask odległych gwiazd. Spłynął na niego nieoczekiwany spokój. Zdziwiło go, jak bardzo czuł się spokojny, jakby przekroczył granicę, do której sięgają burze. Nawet w czasach, kiedy mógł uspokajać się uśmierzychą, rzadko kiedy był tak spokojny jak teraz.

Dlaczego? Czyżby Oblicze miało nad nim jakąś tajemniczą moc nawet na odległość, tak jak w przypadku Sundiry?

Wątpił w to. Nie miało na niego wpływu. Z pewnością znajdował się poza zasięgiem jego działania. Nic nie mogło oddziaływać na jego umysł poza ciemną otchłanią nieba, lekkim kołysaniem morza i ostrym, jasnym blaskiem gwiazd. Był jeszcze Krzyż rozciągający się na południu, ogromny, podwójny łuk słońc — bilionów słońc, jak ktoś mu kiedyś powiedział. Biliony słońc! I dziesiątki bilionów światów! Jego mózg uginał się pod ciężarem tej wizji. Rojne mnóstwo światów — miast, kontynentów, stworzeń z tysiąców tysięcy rodzajów…

Patrzył na nie wszystkie i gdy tak patrzył, powoli zaczynał dostrzegać nowy obraz, z początku bezkształtny, później bardzo szybko nabierający wyrazistości, tak że w końcu prawie nie zostało w jego umyśle miejsca na nic innego. Ujrzał gwiazdy jako jedną rozległą pajęczynę, pojedynczy, ogromny twór metafizyczny, połączony w tajemniczą galaktyczną jedność, dokładnie tak samo jak łączyły się ze sobą w jedną całość poszczególne ogniwa tego wodnego świata.

W próżni pulsowały linie sił; płynęły przez firmament jak rzeki krwi łączące wszystko ze wszystkim. Ta nieprzerwana sieć łączności pulsowała między światami. Czuł oddech wszechświata, jak żywej istoty, płonącej niegasnącą witalnością.

Hydros należała do nieba; a niebo było jednolitym, wielkim, płonącym i czującym tworem. Wejdź w Hydros, a staniesz się częścią Wszystkiego. To była propozycja. I tylko on, z całego wszechświata, zdecydował się odrzucić propozycję połączenia z tym ogromnym tworem.

Tylko on.

Czy naprawdę tego chciał, tej samotności, tej straszliwej niezależności ducha?

Oblicze oferowało nieśmiertelność — nawet boskość — w obrębie jednego, ogromnego, zjednoczonego organizmu. On jednak wolał pozostać Valbenem Lawlerem i niczym więcej, tylko Valbenem Lawlerem. Dumnie odwrócił się od tego, czym obdarzono wszystkich uczestników tej podróży. Niech biedny, skłopotany Quillan z przyjemnością odda się bogu, którego szukał całe życie; niech mały Dag Tharp znajdzie w Obliczu takie pocieszenie, jakiego szukał; niech tajemniczy Gharkid, który przez całe życie poszukiwał czegoś większego od siebie, płynie na Oblicze. Nie ja. Ja nie jestem do nich podobny.

Pomyślał o Kinversonie. Nawet on, ten gburowaty, samotny człowiek, opowiedział się całkowicie za Obliczem. Delagard. Sundira.

No cóż, niech tak będzie, powiedział sobie Lawler. Jestem, kim jestem. Na dobre czy złe.

Położył się, patrząc w gwiazdy i pozwalając, by gorejąca jasność Krzyża wypełniła mu umysł. Jak tu spokojnie, pomyślał. Jak cicho.

Zbudziwszy się, płynąłem wciąż

Jak kiedy wiatr nie wstaje;

Spokojna noc, księżyca blask,

Umarłych stały zgraje.

— Val? To ja.

Podniósł oczy. Blask gwiazd oświetlił mu twarz. Przed nim stała Sundira.

— Czy mogę posiedzieć z tobą? — spytała.

— Jeśli chcesz. Przysiadła obok.

— Rozglądałam się za tobą w mesie. Nie było cię tam. Powinieneś coś zjeść.

— Nie byłem głodny. Nadal jecie, teraz, kiedy ulegliście przemianie?

— Oczywiście, że tak. To nie jest tego rodzaju przemiana.

— Pewnie tak. Skąd mógłbym wiedzieć?

— Tak, skąd mógłbyś wiedzieć. — Pogładziła lekko jego rękę. Tym razem nie cofnął jej. — Nie zmieniłam się tak bardzo, jak sądzisz. Nadal cię kocham, Val. Powiedziałam, że tak będzie, i to prawda.

Skinął głową. Nie miał nic do powiedzenia.

Czy nadal ją kochał? Zastanawiał się. Czy to w ogóle było możliwe?

Objął ją ramieniem. Jej skóra była gładka, chłodna, znajoma. Miła. Sundira przytuliła się do niego. Mogli być dwojgiem jedynych ludzi na świecie. Nadal wydawała mu się człowiekiem. Pochylił głowę i lekko pocałował zagłębienie między brodą i ramieniem, a ona zaśmiała się.

— Val — westchnęła. — Och, Val.

To wszystko, tylko jego imię. O czym myślała, co zostawiła niedopowiedziane? Że chciała, aby popłynął z nią na Oblicze? Że nadal ma nadzieję, że on to zrobi? Że modliła się, aby poszedł do Delagarda i błagał, aby zawrócił okręt i zabrał go z powrotem na wyspę, żeby i on mógł poddać się przemianie?

Czy powinienem z nią popłynąć?

Czy odmowa była pomyłką?

Przez moment ujrzał siebie wewnątrz maszyny, jako jej część, jako część całości — nareszcie uległy, tańczący z pozostałymi.

Nie. Nie. Nie. Nie.

Jestem, kim jestem. Zrobiłem to, co zrobiłem, ponieważ jestem tym, kim jestem. Leżał na wznak z Sundira skuloną u jego boku i znowu patrzył w gwiazdy. Ujrzał jeszcze jedną wizję: obraz Ziemi, która kiedyś istniała, Ziemi, która zginęła.

Znowu wróciło wielkie, romantyczne marzenie o dawno straconej Ziemi, tej błękitnej i cudownej planecie, zniszczonej, macierzystej planecie ludzkości; zobaczył ją tak, jak zawsze chciał, żeby wyglądała: jako spokojny i harmonijny świat pełen kochających się ludzi, niebo, idealną jedność. Czy kiedykolwiek taka była? Prawdopodobnie nie, pomyślał. Prawie na pewno nie. Była miejscem jak każde inne, gdzie zło miesza się z dobrem, są błędy i porażki. W każdym razie ten świat zniknął z wszechświata, zmieciony przez złośliwy los.

l oto jesteśmy. Leżymy tutaj. Spoczywamy w pokoju.

Lawler spoglądał w noc wyobrażając sobie, że patrzy w stronę miejsca na niebie, gdzie był ten świat. Wiedział jednak, że dla ludzi, którzy zostali rozproszeni po całym wszechświecie, nie ma nadziei na odzyskanie ich utraconego domu. Muszą iść naprzód, muszą znaleźć dla siebie nowe miejsce w tym rozległym wszechświecie, w który zostali rzuceni jako wygnańcy. Muszą się przeobrazić.

Muszą się przeobrazić.

Muszą się przeobrazić.

Usiadł, jakby rażony strumieniem palącego światła. Nagle wszystko wydało mu się cudownie wyraziste. Rację mieli ci, którzy żyli z dnia na dzień, jak gdyby Ziemia nigdy nie istniała, a on, który beznadziejnie marzył o tym, co było kiedyś, daleko i dawno temu, mylił się. Ziemia nigdy nie powróci. Dla Ziemian na Hydros istniała tylko Hydros, teraz i na zawsze. Szaleństwem było trzymać się na uboczu i rozpaczliwie upierać się przy swojej prastarej ziemskiej tożsamości, żyjąc wśród tubylczych form życia nowej ojczyzny. Niezależnie od tego, na jakim świecie przyjdzie żyć, należy w pełni przystosować się i stać częścią tego świata. Inaczej zawsze jest się outsiderem, obcym i wyobcowanym.

I tak było. Jestem tego przykładem. Jestem samotny jak nigdy przedtem.

A Hydros chciała mnie przyjąć, lecz ja odmówiłem i trwałem w uporze, a teraz jest już za późno.

Zamknął oczy i jeszcze raz zobaczył Ziemię, błyszczącą i piękną. Obraz utraconej Ziemi, który od tak dawna nosił w sobie, był wyrazisty jak nigdy dotychczas. Błękitna Ziemia, piękna i obca, z wielkimi, złoto-zielonymi masami lądów oświetlanymi słońcem, którego nigdy nie widział. Nagle bezkresne, błękitne morza zaczęły kipieć. Podniosła się z nich para. Lądy stanęły w płomieniach. Złoto-zielone przestrzenie spaliły się i poczerniały. Na rozległych obszarach pojawiły się ciemniejsze niż noc poszarpane szczeliny.

A po płomieniach lód, śmierć, ciemność.

Strumień martwych drobiazgów spadał poprzez przestrzeń. Moneta, kawałek statuetki, gliniana skorupa, mapa, zardzewiała broń, kamień. Spadały wirując, lecąc poprzez bezwietrzne pustkowia galaktyki. Śledził je wzrokiem, podążał śladem ich lotu.

Wszystko skończone, pomyślał. Niech tak zostanie. Zapomnij o tym. Zacznij nowe życie.

Ta nagła myśl zdumiała go.

Co to znaczy? — pytał sam siebie. — Co ty mówisz?

Poddać się? Przyłączyć? Czy to miał na myśli? Lawler zadrżał. Oblał się potem. Usiadł i spojrzał na morze w kierunku Oblicza.

Wydało mu się, że mimo wszystko czuje jego siłę, która dosięgła go nawet z tak daleka, penetrując mózg, owijając mackami duszę, przyciągając, wciągając.

Walczył. Zażarcie, wściekle walczył, z desperacką energią odcinając pasma obcej mocy, które wydawały się go atakować. Przez dłuższą chwilę w milczeniu stawiał opór, rozpaczliwie usiłując wyzwolić się spod wpływu obcej mocy. Przypomniał sobie Gospo Struvina, który kiedyś, na początku podróży, walczył z plątaniną wilgotnych, żółtych włókien, które wyszły z morza i schwytały go w sidła. Struvin kopał powietrze, trząsł stopą, daremnie próbując uwolnić się od tej lepkiej, upartej istoty, która go złapała. Teraz było podobnie. Lawler wiedział, że walczy o życie, podobnie jak Gospo; a Gospo przegrał.

Odejdź… ode… mnie…

Włożył wszystkie siły w jeden potężny, oswobadzający cios. l zadał go.

Nie trafiając w nic. Niczego tam nie było. Nie trzymały go żadne sieci. Żadna tajemnicza siła nie schwytała go w sidła. Lawler zrozumiał to i nie miał żadnych wątpliwości: walczył z cieniem, a w rzeczywistości walczył ze sobą, tylko ze sobą i z nikim więcej.

A więc chcesz tam pójść? — zapytał odrętwiały. — Mimo wszystko naprawdę chcesz tam iść? Nawet ty? Czy właśnie tego chcesz? Czego ty w ogóle chcesz?

Jeszcze raz zobaczył błękitną Ziemię, lśniącą w jego umyśle jak poprzednio, a potem znowu zaczęła kipieć i czernieć; ponownie ujrzał lód, śmierć, ciemność i maleńkie spadające przedmioty.

Wtedy nadeszła odpowiedź: Nie chcę już dłużej być sam. Boże, dopomóż mi, nie chcę być ostatnim Ziemianinem, gdy nie ma już Ziemi.

Sundira poruszyła się, ciepła u jego boku.

— O czym myślisz, Val?

— Że cię kocham — powiedział.

— Naprawdę? Kochasz mnie taką, jaka jestem teraz? Wciągnął głęboko powietrze, najgłębiej jak potrafił, wypełniając całe płuca powietrzem Hydros.

— Tak — rzekł Lawler.

Tam, gdzie w jego myślach była Ziemia, pozostała tylko lśniąca kula roziskrzonej wody. Spadające z umierającego świata maleńkie przedmioty szybowały przez chwilę nad powierzchnią tego wielkiego morza, wpadły w nie i zniknęły bez śladu.

Odczuł wielką ulgę, nagłe tajanie. Coś pękało w nim jak lodowa kra u kresu zimy. Popękało, spłynęło i popłynęło strumieniem. Płynęło.

Usiadł i obrócił się do niej, aby jej powiedzieć, co się stało. Nie musiał. Uśmiechała się. Wiedziała. Poczuł, jak okręt pod nim zatoczył duży łuk, odwrócił się i popłynął z powrotem poprzez rozświetlone morze ku Obliczom Wód.

Загрузка...