ROZDZIAŁ II

Morahan znów stanął na nogi, był jednak bardzo osłabiony, cierpiał na zawroty głowy i, jak sam mówił, do niczego się nie nadawał. Tova pocieszała go, że w tej chwili i ona niewiele jest w stanie zdziałać.

Ian ze zdumieniem patrzył na ich dwóch nowych towarzyszy.

– To jest Rune – przedstawiła przybyłych Tova. – Bardzo bliski przyjaciel rodziny. A to Halkatla. Jest… moją bliźniaczą duszą.

Morahan nie powiedział na głos tego, co pomyślał: że na widok fascynującej dziewczyny o staroświeckim imieniu, osobliwie się wyrażającej, ciarki przeszły mu wzdłuż kręgosłupa. A Rune sprawiał wrażenie, że poskładano go z kawałków drewnianych pni i wiązek słomy. I jeszcze te oczy płonące pod postrzępioną grzywką!

I skąd oni się tu wzięli? W środku lasu?

Chwilami Ian Morahan zastanawiał się, czy przypadkiem już nie umarł i czy wszystkie zadziwiające przeżycia związane z tą rodziną nie są pośmiertnym koszmarem.

Doszli do samochodu. Stał w tym samym miejscu, gdzie go zostawili; prześladowcy nie zainteresowali się pojazdem, ale jedna z opon była przebita.

Tova bała się zbliżyć do wozu, w środku mogły być kolejne bomby. Rune jednak uspokoił ją gestem i sam podszedł do auta. Sprawdził je dokładnie i uznał, że mogą jechać.

I teraz się okazało, że Morahan jednak się do czegoś przyda.

Tova kompletnie nic nie wiedziała o naprawie samochodów.

– Na pewno jest zapasowe koło – orzekł Morahan.

Tak, ona też tak przypuszczała. Wyciągnęli koło. Morahan nie miał sił, aby im pomóc, ale pod jego kierunkiem sprawnie je zmienili.

Wreszcie byli gotowi.

Tova wahała się:

– Morahan, powinniśmy chyba zawrócić i odstawić cię do szpitala w Lillehammer…

Irlandczyk uśmiechnął się ze smutkiem.

– A to dlaczego? Co ja mam do roboty w szpitalu? Mam tam leżeć i czekać na śmierć? Zmierzam na północ i jeśli ze mną wytrzymacie, chętnie się do was przyłączę.

Wszyscy troje rozjaśnili się na te słowa, aż Morahanowi zrobiło się cieplej na sercu.

– Żałuję, że nie spotkałem was wcześniej – szepnął wzruszony. – Kiedy miałem przed sobą jeszcze kilka lat życia.

Tova nie wiedziała, co na to powiedzieć, zdobyła się tylko na surowe polecenie:

– Pakuj się do samochodu!

Halkatla ostrzegawczo uścisnęła ją za ramię. Popatrzyli za wzrokiem jasnowłosej czarownicy.

– Ho, ho – spokojnie rzekł Morahan. – Kolejne kłopoty. Co tym razem?

Na drodze od strony, w którą mieli pojechać, zaczęło się dziać coś niesamowitego. Na ich oczach w asfalcie pojawiły się wyrwy, kawałki nawierzchni rozprysnęły się na wszystkie strony. Z tworzącej się rozpadliny powoli zaczęła się wyłaniać podziemna góra. Wznosiła się coraz wyżej i wyżej, aż wreszcie przesłoniła im cały widok.

– To tylko omam wzrokowy – drżącym głosem zasugerowała Tova.

– Ja tak wcale nie myślę – odparł Rune. – Spójrzcie, to przecież nie jest góra!

Spostrzegli teraz, że wierzchołek nie jest kamienny, lecz tworzą go olbrzymie łokcie osłaniające głowę. Powoli, bardzo powoli z ziemi wyłaniała się cała postać.

– Ale co to w takim razie jest? – szepnęła Tova. Żadne z całej czwórki nie było w stanie się poruszyć i rzucić do ucieczki, stopy jakby przyrosły im do asfaltu.

– Prawdopodobnie jeden z potworów, którymi włada Tengel Zły – odparł Rune. – Nie znam wszystkich. Musicie jednak pamiętać, że żadna z istot, zamieszkujących niewidzialny świat równoległy do ludzkiego, nie jest przypadkowa. Wszystkie duchy, wszystkie demony czy potwory mają wyznaczone role. Chodźcie, musimy zawrócić samochód!

– Nie, zatrzymajcie się – szepnęła Halkatla. – Naprawdę nie poznajesz go, Rune?

„Wierzchołek góry” rozpostarł się, to znaczy łokcie opadły, odsłaniając nagą szarawą głowę. Pojawiła się twarz o regularnych rysach i oczach jak czarne studnie bez dna z maleńkim tańczącym zielonym płomykiem. Drwiący, pełen pogardy śmiech…

– Shama – szepnął Rune. – Tak, jego się nie zapomina. Dalej, jedziemy!

Shama, Kamień. Pan zgasłych nadziei, władca nagłych śmierci. Z pozoru niegroźny, zawsze z ironicznym błyskiem w oku. Ale bardziej niebezpieczny niż kobra!

Potężne, lecz kształtne ramię wyciągnęło się, by ich schwytać. Tova uderzyła w krzyk. Jasne się stało, że nie zdołają przed nim umknąć. Cieszyła się tylko, że po południu ruch samochodowy nie był duży, bo gdyby nadjechał teraz inny pojazd… Nie chciała, aby Bogu ducha winnych ludzi spotkało coś złego.

Wszyscy czworo rzucili się do wozu, Tova jak najszybciej starała się zawrócić, ale już padł na nich cień olbrzymiej dłoni z długimi szponami.

A przy drodze stało inne przerażające, choć bardziej ludzkie stworzenie.

– Dobry Boże – jęknął Morahan. – Co to właściwie jest?

Runemu i Halkatli nie groziło niebezpieczeństwo, tak przynajmniej sądzili, lecz Tova i Morahan byli żywymi ludźmi.

I wtedy znów usłyszeli huk oznajmiający, że nadciągają Demony Wichru pod dowództwem Tajfuna.

– Dzięki! O, dzięki! – zawołała Tova. Poczuła nagle, że ze strachu zlał ją zimny pot.

Rune wrzasnął głośno:

– Uważaj, Tajfunie, uważaj!

Demony Wichru już siekły ziemię wokół Shamy, całkiem go oślepiając. Powietrze wokół niego grzmiało, nadciągnęło też nieznośne gorąco, a ziemia zmieszała się z wodą z bagnisk. Zrozumieli, że Tajfunowi pospieszyły z pomocą cztery duchy Taran-gai: Ziemia, Ogień, Powietrze i Woda.

Skulili się we czworo w samochodzie, by osłonić się przed zapierającymi dech w piersiach wirami powietrza, Morahan walczył z opornym oknem po swojej stronie, bo przez szparę wpadały do środka grudki ziemi i drobne kamienie. Zapanował piekielny zgiełk, unosił się żwir i wielkie kawały asfaltu wyrwanego z szosy. Jeden z nich wirując uderzył w przednią szybę samochodu, pasażerowie przerażeni ześlizgnęli się na dół. O dziwo, szyba wytrzymała.

Shama miał już dosyć, ustąpił pokonany. Wykrzywiając się z wściekłością do demonów i czterech duchów, których ludzie nie mogli widzieć, lecz wyczuwali ich obecność, wyjąc zapadł się z powrotem w ziemię.

Droga zamknęła się za nim, jak gdyby nigdy nie powstała w niej żadna rozpadlina.

Lecz owa straszna ludzka istota przy drodze, ta, której nie byli w stanie dokładnie się przyjrzeć i zrozumieć, która budziła w nich jedynie odrazę, z pozoru niewzruszona stała nadal.

Rune odkaszlnął i wypluł ziemię z ust.

– Jedź – szepnął ochryple. – Jedź, jakby goniły cię wszystkie potwory świata! To prawa ręka Tengela Złego, niemal tak samo niebezpieczny jak on sam.

– Numer Jeden? – mruknęła Tova, której udało się już uruchomić samochód.

– Tak. Och, a więc stało się najgorsze! Ostrzegałem je!

Ujrzeli, jak budzący grozę mężczyzna wyciąga ręce w stronę demonów. W oczach lśniła mu nienawiść i triumf.

Wichry zaniosły się krzykiem. Zawodziły ze strachu, wyły z całych sił, a że było ich dwadzieścia, większego hałasu Tova nigdy nie słyszała. Musiała zahamować i zatkać palcami uszy, inaczej popękałyby jej bębenki. Morahan zrobił to samo.

Poprzez piekielny huk przedarł się głos Tajfuna:

– Ratunku! Pomóżcie nam! Wielka Otchłań!

Rune odkrzyknął:

– Zrobimy wszystko, co w naszej mocy!

Ale co mogli zrobić? Rozpaczliwe jęki wichrów rozniosły się po ziemi, cichnąc w ostatnim przeciągłym, pełnym skargi wyciu.

– Włączaj silnik! – zawołał Rune. – Szybko! Nie, nie zawracaj! Na północ!

Tova zaczęła się spieszyć. Samochód wyrwał w przód, skakał po szosie jak wystraszona żaba, aż w końcu wpadł w odpowiedni rytm.

Halkatla spojrzała za siebie.

– On zniknął – stwierdziła zdumiona. – Co się z nim stało?

– Najwidoczniej z nami tak im się nie spieszy – odparł Rune niepewnie. – Wiedzą, że i tak trzymają nas w szachu.

On jednak także sprawiał wrażenie zdumionego.

Halkatla obserwowała, co się dzieje za nimi.

– Nadjeżdża jakiś śmieszny malutki samochodzik…

Tova zerknęła w tylne lusterko.

– Motocykl! Boże, to Marco! Ach, jak się cieszę!

– Nie tylko ty – Rune uśmiechał się szeroko.

– O rozkoszy! – westchnęła Halkatla. – Mój ulubieniec!

– Kim jest Marco? – spytał Morahan, kiedy Tova zatrzymała samochód.

– On nie jest prawdziwy – wyjaśniła dziewczyna z rozgwieżdżonymi oczyma. – Zastanawiam się, czy to nie on…

Rune zamyślony pokiwał głową:

– Może nie on, ale ci, co go chronią.

Motocykl zahamował tuż przy nich. Morahan nie mógł oderwać wzroku od Marca. „On nie jest prawdziwy”. Tak, to chyba najlepsze określenie dla tego nieprawdopodobnie urodziwego mężczyzny. Pomimo licznych otarć i sińców na twarzy był bosko piękny.

Wysiedli z samochodu. Mając przy sobie Marca nie bali się niczego!

Przejęta Tova jąkając się opowiedziała o tym, co się przed chwilą zdarzyło. Marco z powagą kiwał głową.

– Tak, to moi przyjaciele zajęli się Numerem Jeden. Okazał się o wiele bardziej niebezpieczny, niż przypuszczaliśmy…

– Ale teraz został wyeliminowany.

– Ależ skąd! Tego się nie da zrobić. Sami widzieliście, Demony Wichru nie potrafiły ruszyć go z miejsca.

– Co więc się z nim stało?

– Umknął przed potężniejszymi mocami. Moi przyjaciele nie pokazali się mu w swej prawdziwej postaci, nie śmieli. Ale wszystkie dwadzieścia to było dla niego zbyt wiele. Lepiej salwować się ucieczką, niż źle fechtować. Ale Demony Wichru spotkał tragiczny los! Tyle nam pomogły…

– To prawda. A co ty przeżyłeś? – zapytała Halkatla.

– Nietoperze. Wielkie jak sowy. Sam nie mogłem się przed nimi obronić, musiano przyjść mi z pomocą. Nasi przyjaciele mieli dziś ciężki dzień – zakończył cierpko.

Uzgodnili, że Marco pojedzie przodem na motocyklu, który zabrał z lotniska razem z buteleczką Ellen. Teraz, kiedy był z nimi, podróż wydawała się im o wiele łatwiejsza.

Akcja przeprowadzona przez czarne anioły widocznie odebrała nieco śmiałości Numerowi Jeden, bo na dość długo zostawił ich w spokoju. Trudno jednak było im zapomnieć o poniesionych stratach: Ellen i Demonach Wichru.

– A jeśli porwą również czarne anioły? – ze strachem zapytała Tova, kiedy posilali się w samochodzie resztkami prowiantu. Zapadał już wieczór, musieli szukać jakiegoś noclegu. Ale jak znaleźć bezpieczne miejsce? Na razie stanęli na parkingu przy drodze, niewidoczni dla przejeżdżających samochodów.

– Czarnych aniołów nie mogą pokonać – odparł Marco. – W każdym razie nie w taki sposób jak Demony Wichru. Ale… Niestety, muszę was zmartwić…

– Chcesz nas opuścić? – wystraszyły się dziewczęta.

– Nie, nie. Ale jeden z czarnych aniołów przekazał mi smutne wieści…

– Ja już je znam – wyznał strapiony Rune. – Nie chciałem tylko nic mówić.

– Co takiego? – zniecierpliwiła się Tova. – Wyrzućcie z siebie to, co wiecie!

Marco starał się mówić oględnie:

– Tengel Zły uderzył we wszystkie domostwa Ludzi Lodu.

– Co? – krzyknęła Tova. – Kto? Co zrobił?

Marco westchnął ciężko.

– Ta wiadomość ogromnie mnie zasmuciła. Nie miałem też pewności, czy powinienem wam ją przekazać, czarny anioł jednak uznał, że powinniście wiedzieć, co się dzieje.

– To przecież jasne – syknęła Tova. Aż do bólu ściskała Marca za ramię, nie zdając sobie z tego sprawy. – Jeśli coś stało się mamie albo ojcu, zabiję Tengela Złego!

Marco nie przypominał jej, że tego właśnie przez cały czas usiłują dokonać, lecz ich przodek, niestety, jest nieśmiertelny.

– Nie, twoi rodzice żyją, Tovo. Prawdopodobnie uznał, że w ramach kary za to, czego teraz się podjęliśmy, wystarczy zgładzić ciebie. Oczywiste jest bowiem, że to, co zrobił, było odwetem.

– Wiem o tym, oznajmił mi to już podczas mej podróży w czasie. Przede wszystkim postanowił się zemścić na swych niewiernych potomkach. Ale co on zrobił?

– W Lipowej Alei zginęła niestety jedna z najwspanialszych osób w naszym rodzie: Benedikte.

– Prababcia? – zaszlochała Tova. – Nie, to niemożliwe!

Po jej twarzy popłynęły łzy.

Marco wytłumaczył, że Benedikte dołączyła teraz do swych przodków, do duchów Ludzi Lodu, i to nieco Tovę uspokoiło.

Opowiedział potem o losie, jaki spotkał Hannę, o Christel i Ablu Gardzie.

– Ojciec Nataniela! – jęknęła Tova. – I mała Christel… jeszcze dziecko!

– No cóż, miała już osiemnaście lat i właściwie sama była temu winna.

– Rozumiem, ale mimo wszystko! Co za potwór! Zabiję go!

Na przemian to zanosiła się płaczem, to przeklinała Tengela Złego.

Przysunęła się do siedzącego obok niej Morahana, a on w geście pocieszenia objął ją, pozwalając, by moczyła mu kurtkę łzami. Czekali, aż Tova się uspokoi. Tragedia, która się wydarzyła, najboleśniej dotknęła właśnie ją.

– Tengel Zły wciąż nie wie, kim jestem – powiedział Marco. – Mam nadzieję, że mu tego nie zdradzicie?

Jednogłośnie zapewnili, że będą trzymać język za zębami.

Tova opanowała się wreszcie na tyle, że była w stanie mówić.

– Marco… I wy wszyscy… to nigdzie nas nie zaprowadzi. Czy nie widzicie, że walimy głową w mur? Bez względu na to, co robimy, on i tak ma nad nami przewagę.

– Jeśli chodzi o moc jego zła, owszem – odparł Marco. – Ale jeszcze nie przegraliśmy. Nigdy nie będzie miał wpływu na wydarzenia na świecie, będzie bardziej niż dostatecznie zajęty próbami zniszczenia nas. I, jak wiecie, niczego naprawdę poważnego nie może dokonać, dopóki znów nie napije się wody zła.

– A więc co robimy? – cicho spytała Halkatla.

Marco przyjaznym spojrzeniem obrzucił dwoje ludzi.

– Przede wszystkim Tova i Morahan muszą się przespać, na pewno są śmiertelnie zmęczeni. A jutro rano zaczniemy realizować plan. Muszę tylko najpierw przemyśleć szczegóły.

– Zrobimy, jak proponujesz, Marco – zgodził się Rune.

Zatrzymali się na południe od Dombas, o tak późnej porze bowiem bali się jechać w góry. Wybór odpowiedniego miejsca na nocleg zawsze nastręczał kłopotów. Gdyby zatrzymali się w przydrożnym hotelu czy pensjonacie, ryzykowali, że ich wrogowie puszczą z dymem budynki i ucierpią przy tym niewinni ludzie. Pod gołym niebem pozostawaliby natomiast całkiem bezbronni.

Wreszcie postanowili spędzić noc w samochodzie. Miejsce, w którym zaparkowali, było tak samo dobre lub tak samo złe jak każde inne. Poza tym uważali, że auto zapewnia jako taką ochronę.

Zdecydowali, że będą spać na zmianę. Przynajmniej dwoje z nich właściwie w ogóle nie potrzebowało snu, ale nie zważali na to. Wszystko postanowili dzielić równo.

W samochodzie było ciasno, więc Rune i Halkatla wyszli na zewnątrz jako pierwsi pełnić wartę. To dla nich właśnie brak snu nie był groźny. Ludzkie słabości, takie jak uczucie zimna, głód czy zmęczenie, nigdy im nie dokuczały.

Nikt jednak z pozostałych nie zasnął od razu.

Ian Morahan długo nie mógł zmrużyć oka. Właściwie zbawienne dla niego było to, że myśli zajmowało mu co innego niż jego osobista sytuacja. Dlatego przecież postanowił wziąć udział w tej ze wszech miar niebezpiecznej wyprawie zamiast spokojnie podróżować pociągiem.

Niczego nie mógł pojąć. Nie rozumiał nic z tego, co się wokół niego działo. Był trzeźwo myślącym robotnikiem, wolnym od typowej dla Irlandczyków skłonności do przesądów i wiary w moce nadprzyrodzone. Tym razem jednak musiał jeszcze raz przemyśleć te sprawy.

Jeśli nie chciał poprzestać na potraktowaniu wszystkiego, co widział, jako sen, wypadało jakoś się do tego ustosunkować.

Czym właściwie były wydarzenia, w których uczestniczył?

Jednego był pewien: to, co ostatnio przeżył, miało związek z pierwszym wstrząsem, którego doznał na widok potwornej istoty w bloku „Chaber”.

Tengel Zły, tak nazywali owego budzącego grozę stwora.

Członkowie rodu Ludzi Lodu najwidoczniej jako jedyni wiedzieli o jego istnieniu. Stwór ich nienawidził, tyle Morahan rozumiał.

Ale to, co widział po drodze?

Rune? Kim albo czym, na miłość boską, był Rune? Człowiekiem czy… No właśnie, jeśli nie człowiekiem, to…?

A Halkatla? Wyglądała zupełnie normalnie, ale coś z nią było nie tak. Sposób mówienia. Ubiór. Osobliwy, diabelski błysk w oku. Morahan zadrżał.

Nie wspominając już o Marcu! Kim jest? Gdyby nie było to tak nieprawdopodobne, Morahan uważałby, że ma do czynienia z aniołem. Zgodnie jednak z powszechną opinią anioły są jasne i łagodne, a Marco był czarny jak noc.

Ellen… Tak jej żal, taka szkoda, że spotkał ją okrutny los. Ellen okazała się wspaniałą znajomą, wprawdzie Morahan nie miał u niej żadnych szans, był wszak umierający, a jej serce biło dla kogo innego, ale zaliczała się do kobiet, o których marzy się w bezsenne noce.

Ona jednak była zwykłą śmiertelniczką, czego nie da się powiedzieć o Natanielu. Ian Morahan nie potrafiłby wskazać nic konkretnego, co różniło tego mężczyznę od zwykłych ludzi, ale intuicyjnie wyczuwał, że oto ma do czynienia z czymś niezwykłym u żywej istoty.

Była też Tova. Morahan westchnął. Ludzie nie powinni się rodzić tak beznadziejnie brzydcy. Tova wyglądała jak mała czarownica, wiedźma z rodzaju tych najokropniejszych. Zachowywała się agresywnie i bezczelnie, ale Morahan potrafił ją zrozumieć. Atak jest najlepszą formą obrony…

A jednak wszystkie te niezwykłe istoty były jego sprzymierzeńcami. Ci z przeciwników, których do tej pory spotkał, wydawali się jeszcze straszniejsi.

Ale czy naprawdę ich widział? Potwora w bloku? Bestię, która wyłoniła się spod asfaltu na szosie?

Najbardziej skłonny był wierzyć, że dręczą go halucynacje. Postaci z koszmaru, nie dające mu spokoju u schyłku życia.

Tova zwinęła się w kłębek w swoim kącie na tylnym siedzeniu samochodu. Nie mogła odegnać smutku. Kochana stara Benedikte nie żyje? Nie chciała w to uwierzyć, Benedikte była wszak z nimi od zawsze. Tova miała wrażenie, że prababcia rozpoczęła swe istnienie w momencie narodzin świata. Pozostali członkowie rodu, którzy padli ofiarą gniewu Tengela Złego, Hanna, Christel i Abel Gard, nie byli jej tak bliscy, choć łzy wylewała także z żalu nad nimi.

Straszne jednak było to, co się stało z Ellen! Biedni rodzice! I przede wszystkim Nataniel!

Wiedziała już, że Nataniel i Gabriel znaleźli się w szpitalu, ale życiu żadnego z nich nie zagraża niebezpieczeństwo. Opowiedzieli jej o tym Rune i Halkatla.

Myśli Tovy powędrowały nieco innym torem, skupiła się na trzech mężczyznach przebywających tuż przy niej, Runem, Marcu i Morahanie.

Wszyscy trzej wydawali się tacy samotni, każdy na swój sposób. Umierający Morahan znalazł się tak daleko od ojczyzny, a i w podróż ku śmierci każdy człowiek udaje się sam. Nie można zabrać w nią towarzysza.

Rune był czymś zupełnie wyjątkowym na tym świecie. Jedyny w swoim rodzaju. Inne bowiem alrauny były niedużymi roślinkami, mogącymi, owszem, posiadać właściwości magiczne, ale nic z jego siły i ludzkich cech. A człowiekiem także nie można go nazwać.

Marco także był obcym przybyszem na ziemi. Kogo miał się trzymać?

Ach, Tova tak bardzo chciała coś dla nich znaczyć, stać się kimś ważnym, móc się nimi zająć! Musi coś dla nich zrobić!

Ale żaden z nich jej nie chciał…

Nikt nie wiedział, gdzie błądzą myśli Marca. Z jego twarzy nic nie dawało się wyczytać. Otwarte oczy lśniły w mroku, ale on sam stał nieruchomo. Wzrok utkwił gdzieś w nieznanej dali.

Tova otworzyła drzwiczki samochodu.

– Dokąd się wybierasz? – cicho spytał Marco.

– Na zewnątrz. Nie mogę zasnąć i pomyślałam sobie, że porozmawiam trochę z Halkatlą albo z Runem. A może z obojgiem.

– Tylko nie odchodź daleko! Jako twój opiekun jestem za ciebie odpowiedzialny.

– Nie bój się, nie zwietrzą mnie żadne ciemne typy. Ale dziękuję za troskliwość.

Drzewa otaczające leśny parking lekko szeleściły. Nastały najciemniejsze godziny nocy, ale widoczność była dobra, choć zamazały się kontury.

Halkatla zaszła ją od tyłu.

– Witaj, ma bliźniacza duszo, wyszłaś rozprostować kości?

– Tak – zaśmiała się zaskoczona Tova. – Gdzie jest Rune?

– O, właśnie się z nim rozstałam, poszedł sobie, nieco zakłopotany moimi subtelnymi propozycjami. Chciałam się dowiedzieć, czy został stworzony tak jak inni mężczyźni, ale za nic nie chciał mnie do siebie dopuścić. Podejrzewam, że nie jest taki jak wszyscy.

– Uprzedziłaś mnie, Halkatlo! Mnie także przyszło to do głowy, ale nie odważyłam się nawet sama przed sobą do tego przyznać.

Rozweselona Halkatla przyjrzała się jej badawczo. Jak dobrze obie się rozumiały!

– Chcesz znaczyć coś dla jakiegoś mężczyzny i wybierasz sobie takiego, który ma najmniejsze szanse u innych, ponieważ liczysz, że z radością cię przyjmie. Ja ze swej strony pragnę odbić sobie to, czego nie dane mi było zaznać w moim prawdziwym życiu.

– Właśnie z Runem?

– Ze wszystkimi – ciągnęła Halkatla wesoło. – Mam zamiar urządzać orgie i uwodzić tysiące mężczyzn!

– Ależ nie możesz. tak robić! Jesteś przecież…

– Nie wiesz, co potrafię.

Tova z niepokojem pomyślała o Marcu, który był przecież „jej”.

Pocieszała się tylko, że prawdopodobnie ani Halkatla, ani ona sama nie miały u niego żadnych szans.

– Nigdy tego nie przeżyłam – westchnęła Halkatla.

– Czego? – spytała Tova z roztargnieniem.

– Nigdy nie czułam w sobie mężczyzny. A ty?

– Ja też nie – niechętnie musiała przyznać Tova. – I pewnie też nigdy do tego nie dojdzie. Poza tym zależy mi tylko na jednym.

– Na Marcu? Myślisz, że nie mam oczu? Zapomnij o nim!

– Gdybym tylko była ładna!

– Głupstwa! Co wygląd ma z tym wspólnego?

– Bardzo wiele! Ale zrozumieć to może tylko ktoś, kto poczuł, jak bardzo bolą porażki u kolejnych chłopców. A jeśli powiesz: „To się nie liczy”, to cię uderzę! Nigdy nie przyjaźniłam się z żadnym chłopcem dostatecznie długo, by mógł poznać zalety mego wnętrza, jakiekolwiek by one były. Nikt poza Natanielem, a on ma przecież Ellen. Poza tym nie chciałabym Nataniela. Między nami nie istnieją żadne napięcia erotyczne.

Halkatla z wielką uwagą przysłuchiwała się zwierzeniom Tovy. Chłonęła wszystko, co tylko mogła usłyszeć na ten nadzwyczaj interesujący temat, jakim jawiła się jej erotyka. Na fascynującej twarzy młodej czarownicy ukazał się wyraz zdecydowania.

Tova niemal się wystraszyła.

– Halkatlo, muszę cię przestrzec. Pamiętasz, co o tobie mówiono? Że Tengelowi Złemu szczególnie zależy na zniszczeniu ciebie, ponieważ przeszłaś na naszą stronę, jesteś zdrajczynią. Byłaś jedną z tych, które oszczędzał na ostateczną bitwę, czekałaś przez sześćset lat. I tuż przed decydującym starciem zmieniłaś zdanie.

– Owszem, dzięki tobie. Podejrzewam, że i ciebie za to nie kocha.

– To prawda, głowę dam, że nie pała do mnie sympatią! Powinnyśmy może być ostrożniejsze.

Ukradkiem zerkały dokoła, noc jednak wydawała się spokojna.

– Och, gdyby tylko wolno mi było zostać w tym życiu – szepnęła Halkatla.

Ze stojącego nieco dalej samochodu wysiadł Marco. Podszedł do dziewcząt, Halkatla popatrzyła na niego odrobinę wylękniona i nieśmiało zapytała:

– Teraz, kiedy ty z powrotem przejąłeś opiekę nad Tovą, ja może nie jestem już potrzebna?

W każdej sylabie dało się wyczuć jej strach.

Marco jednak odrzekł spokojnie:

– Pamiętasz, co postanowiono w związku z twoją osobą? W jakimś momencie naszej wyprawy do Doliny Ludzi Lodu wystawiono cię na próbę. Chcieliśmy sprawdzić, czy możemy ci zaufać. Przeszłaś ją pomyślnie. Ale muszę przyznać, że miło nam w twoim towarzystwie. Jeśli więc masz ochotę, możesz kontynuować tę niebezpieczną podróż razem z nami.

Halkatla pisnęła uszczęśliwiona i bliska była rzucenia się Marcowi na szyję. Nawet ona jednak rozumiała, że tak nie wypada.

Tova także się ucieszyła i dziewczęta mogły się ściskać do woli.

– Mareo, chciałabym porozmawiać z tobą w cztery oczy – poprosiła nieśmiało Tova.

– No, no – pogroziła jej Halkatla. – Nie próbuj tylko go uwodzić!

Ale Marco nie zareagował na jej żarty.

– Idź do samochodu, Halkatla – powiedział. – Posiedź przy Morahanie, on wymaga stałej opieki.

Tova nie mogła się powstrzymać, żeby nie dorzucić:

– Ale jego nie uwodź!

– Czy wy, dziewczyny, nie potrafcie mówić o niczym innym? – westchnął Marco.

– Ależ oczywiście – Tova już miała gotową odpowiedź. – Możemy porozmawiać o tym, że podjęliśmy się śmiertelnie niebezpiecznego przedsięwzięcia i nie ma najmniejszych szans, aby się nam powiodło, że upłynęła zaledwie doba, a już wielu naszych krewnych i sprzymierzeńców nie żyje, że…

– Dobrze, już dobrze, poddaję się – uśmiechnął się Marco.

Halkatla pomachała do nich wesoło i wróciła do samochodu.

Marco i Tova usiedli na zniszczonych parkingowych ławkach. Marco oparł łokcie na stole z grubych desek.

– Gdzie jest Rune?

– Halkatla najpewniej go odstraszyła, zachowywała się widać zbyt natarczywie.

Marco stłumił westchnienie i spytał:

– O czym chciałaś ze mną rozmawiać?

Tova próbując zapomnieć o fatalnym działaniu, jakie wywierała na nią bliskość Marca, powiedziała:

– Właśnie o Morahanie… – Starała się, aby jej głos brzmiał jak najbardziej przekonująco. – Marco… Ty uzdrowiłeś śmiertelnie chorą Marit z Grodziska i tchnąłeś życie w Runego…

– To ostatnie nie było moją zasługą – przerwał jej Marco. – To dzieło specjalnie wybranych czarnych aniołów.

– No dobrze, ale Marit z Grodziska? Czy Morahanowi także nie mógłbyś pomóc?

– Chciałabyś tego? – spytał, badawczo się w nią wpatrując.

– Oczywiście! Zasługuje na coś lepszego niż śmierć w tak młodym wieku.

– Rzeczywiście jest sympatyczny. Ale nie wydaje mi się, abym mógł to zrobić, Tovo. Jak wiesz, jestem teraz bardziej człowiekiem niż czarnym aniołem.

– Ale czy nie możesz spróbować?

– I dać mu złudne nadzieje? W dodatku to ogromnie żmudny proces, nawet dla mnie.

– Zwłaszcza dla ciebie, podejrzewam.

– Tak, a kiedy nie jestem w pełni sił… Ale możemy spróbować później, wtedy znów będę sobą.

– Jeśli w ogóle będzie jakieś później. I dobrze wiesz, że Morahan nie może czekać.

– Owszem, wiem. Ale w tej chwili nie śmiem porywać się na taki eksperyment. Odwrócenie procesu umierania, który posunął się aż tak daleko, przekracza teraz moje możliwości. Ale, Tovo, nie wolno ci wątpić, że uda nam się wypełnić nasze trudne zadanie! Brak wiary w siebie oznacza, że straciło się już więcej niż połowę szans na powodzenie.

– O, do diabła, mam więcej niż tysiąc powodów, żeby zniszczyć tego przeklętego potwora!

– Musisz tak bez pamięci przeklinać, Tovo?

– Tak, do kroćset, to umacnia motywację! No, spróbuję z tego zrezygnować, obiecuję… chyba.

Przez chwilę milczeli, przysłuchując się dźwiękom nocy: stłumionym głosom ptaków, szemraniu wiosennych potoków spływających z gór, warkotowi przejeżdżającego w oddali samochodu…

Tova wpatrywała się w fascynującą twarz Marca. Półmrok sprawiał, że jej rysy zniknęły w cieniu, widziała tylko kontury i profil. To jednak, co mogła dostrzec, było bezgranicznie urodziwe.

– Uczyń mnie piękną, Marco – poprosiła żałosnym głosem.

Marco, zatopiony w swoich myślach, zdumiony odwrócił się na dźwięk jej słów.

– Na cóż miałbym to robić? Chcemy cię taką, jaką jesteś.

– To najbardziej egoistyczna odpowiedź, jaką słyszałam w życiu. Dlaczego tego chcecie? Bo już umieściliście mnie w odpowiedniej przegródce? Pokorna Tova, która odpowiada wdzięcznością każdemu, kto zaszczyci ją odrobiną uwagi? No tak, to z pewnością wygodne.

Łagodny uśmiech zmienił jego twarz.

– Nigdy nie traktowałem cię w ten sposób, Tovo.

– Czy mam to przyjąć jako komplement, czy jako obelgę? – odparła mroczna, patrząc na niego z ukosa. – Mam w życiu jedno jedyne marzenie, Marco, a mianowicie wyglądać pociągająco.

– Ależ moja droga, czy jeszcze się nie zorientowałaś, że być piękną a być pociągającą to dwie zupełnie różne sprawy? Gabriel już to zrozumiał, pomimo iż jest taki młody. A ty uczepiłaś się jakiegoś śmiesznego ideału piękności, z którym nie potrafiłabyś się zżyć, nawet jeśliby ci go ofiarowano.

– Ale pomyśl tylko, ile czasu się zyskuje, kiedy się dobrze wygląda! Czy wiesz, jakie to uczucie, gdy się stoi w grupie dziewcząt, które chcą się dostać do lokalu, a bramkarze dostrzegają tylko te ładne? Po wygłoszeniu kilku głupich uwag od razu je wpuszczają, a ty sterczysz na szarym końcu i widzisz, jak uśmiech na twarzy strażnika zmienia się w złość, a potem zostajesz wepchnięty do środka? Masz przy tym wrażenie, że robią tak tylko dlatego, że chcą się ciebie pozbyć.

– Chcesz powiedzieć, że tęsknisz za głupimi uwagami, wypowiadanymi przez nieznajomych?

Tova westchnęła z rezygnacją.

– Marco, tylko nie praw mi kazań! Znam całą tę lekcję na pamięć! Kiedy ktoś mnie już pozna, polubi mnie ze względu na mnie samą, a nie za to, jak wyglądam, i tak dalej. Kładziono mi już do głowy podobne teorie, ale one wcale nie pomnożyły moich zalet, przeciwnie, stałam się od nich jeszcze bardziej agresywna…

– Nie krzycz – ostrzegł, zasłaniając jej usta dłonią. – Pobudzisz naszych przyjaciół i ściągniesz na nas uwagę innych.

– Nic mnie to nie obchodzi – wysyczała, ale zdołała się uspokoić i Marco ją puścił.

– Droga Tovo, nawet gdybym chciał pomóc ci zmienić twój wygląd, podejrzewam, że i tak bym tego nie potrafił. Wiesz, że nie jestem Bogiem.

Posłała mu spojrzenie mówiące, że akurat w tej kwestii ma swoje zdanie. Potem rzekła lekko i obojętnie:

– Pójdę zastąpić Halkatlę, zanim całkiem zawróci w głowie biednemu Morahanowi. Marco, ona jest niebezpieczna! Co się stanie, jeśli naprawdę postanowi zwabić jakiegoś mężczyznę do łóżka?

– Nie przeszkadzaj jej w tym – uśmiechnął się Marco. – Za sprawą dziedzictwa po Tengelu Złym miała bardzo ciężkie życie. Nie, o Halkatlę wcale się nie martwię.

– Ja też nie, ale ci biedni mężczyźni…

– Ona wie, gdzie są jej granice. Ale dobrze będzie, jeśli wrócisz do samochodu. Potrzebujesz snu.

– Phi! Idziesz ze mną?

– Nie, zostanę tutaj. Chcę porozmawiać z Runem o programie na jutrzejszy dzień. Jak już wspomniałem, mam pewien plan…

Rozstali się, Tova patrzyła na odchodzącego Marca. Jego smukła postać rysowała się na tle nocnego nieba. Z ust dziewczyny wydarł się szloch, suchy szloch beznadziejnej tęsknoty.

Загрузка...