Część pierwsza
OFIARY

Strach mnie ogarnął i drżenie.

Księga Hioba, 4; 14

(tł. za Biblią Tysiąclecia)

Umysł człowieka cywilizowanego

wciąż lgnie do niesamowitości.

Doktor Faustus, Thomas Mann


1

Areszt miejski

Krzyk był daleki i krótki. Kobiecy krzyk.

Zastępca szeryfa, Paul Henderson, podniósł wzrok znad Time'u. Przekrzywił głowę, wytężył słuch.

Pyłki kurzu leniwie dryfowały w promieniach słońca przeszywających jedno z wielodzietnych okien. Cienka, czerwona wskazówka sekundnika bezszelestnie obiegała tarczę ściennego zegara.

Ciszę biura mącił tylko skrzyp fotela zastępcy.

Przez wielkie, frontowe okna widać było kawałek Skyline Road, głównej ulicy Snowfield. W złotym blasku spokojnego letniego popołudnia panował absolutny bezruch. Jedynie liście drzew szeptały w łagodnym wietrzyku.

Po kilku sekundach nasłuchiwania Henderson uznał, że się przesłyszał.

Wyobraźnia, pomyślał sobie. Pobożne życzenia. Aaa, już lepiej, żeby ktoś wrzasnął. Nie mógł usiedzieć spokojnie.

Poza sezonem, od kwietnia do września, był jedynym pełnoetatowym zastępcą szeryfa w podkomisariacie w Snowfield. Przeraźliwie nudna służba. W zimie, kiedy miasteczko gościło kilkanaście tysięcy narciarzy, było co robić. Pijacy, bijatyki, dochodzenia w sprawie włamań w hotelach, zajazdach i motelach. Ale teraz, na początku września, funkcjonował tylko Zajazd Pod Płonącą Świeczką, jeden pensjonat i dwa motele. Tubylcy zachowywali się grzecznie, a Henderson – który liczył dopiero dwadzieścia cztery lata i miał za sobą rok służby – nudził się.

Westchnął, spojrzał na magazyn leżący na biurku – i znów usłyszał krzyk. Jak i poprzedni, był daleki i krótki. Tym razem jednak krzyczał mężczyzna. Nie był to okrzyk podniecenia albo nawet alarm. Wyrażał najwyższe przerażenie.

Henderson zmarszczył brwi, wstał i ruszył do drzwi, poprawiając na prawym biodrze kaburę z rewolwerem. Pchnął bramkę w balustradzie oddzielającej poczekalnię od “zagrody byków", jak dziennikarze mówili o części dostępnej tylko dla policjantów. Znajdował się w połowie drogi do drzwi, kiedy usłyszał za swoimi plecami ruch.

To niemożliwe. Siedział tu sam calutki dzień. Cele stały puste od początku zeszłego tygodnia. Tylne drzwi chronił zamek. Innego wejścia nie było.

Jednakże kiedy odwrócił się, odkrył, że nie jest już sam. A znudzenie opuściło go szybko i na zawsze.

2

Powrót do domu

Niedzielny, wczesnopaździernikowy zmierzch malował góry wyłącznie dwoma kolorami: zielonym i niebieskim. Drzewa – sosny, jodły, świerki – wyglądały jak przybrane w sukno bilardowe. Wszędzie leżały chłodne niebieskie cienie, z każdą minutą większe, głębsze i ciemniejsze.

Siedząca za kierownicą trans ama Jennifer Paige uśmiechnęła się czując, jaką słodyczą napawa ją piękno gór. Tu jest mój dom, pomyślała.

Zjechała z trzypasmowej drogi stanowej w utrzymywaną przez władze okręgu asfaltówkę, która wiła się w górę cztery mile do przełęczy w Snowfield.

– Cudnie tu – odezwała się z siedzenia pasażera czternastoletnia siostra Jenny, Lisa.

– Też tak myślę.

– Kiedy spadnie pierwszy śnieg?

– W przyszłym miesiącu, może wcześniej. Drzewa rosły gęsto przy szosie. Trans am wjechał w tunel zwisających konarów. Jenny zapaliła światła.

– Nigdy nie widziałam śniegu. Tylko na zdjęciach – powiedziała Lisa. – Nim przyjdzie wiosna, będzie cię mdliło na jego widok.

– W życiu. Coś ty. Zawsze marzyłam, żeby żyć w górach, jak ty.

Jenny zerknęła na dziewczynę. Ich podobieństwo – niezwykłe nawet jak na siostry – było uderzające: te same zielone oczy, te same kasztanowe włosy, te same mocno zarysowane kości policzkowe.

– Nauczysz mnie jeździć na nartach? – zapytała Lisa.

– Wiesz, skarbie, kiedy narciarze zjadą do miasta, będzie jak zwykle masa złamań, zwichniętych kostek, nadwerężonych kręgosłupów, porwanych wiązadeł… Będę miała pełne ręce roboty.

– Och… – westchnęła Lisa; nie umiała ukryć rozczarowania.

– Poza tym dlaczego miałabyś uczyć się ode mnie, skoro możesz brać lekcje u prawdziwego profi?

– Profi? – zapytała Lisa, odzyskując nieco humor.

– Jasne. Hank Sanderson pokieruje tobą, jak go o to poproszę.

– Kto to?

– Jest właścicielem Pensjonatu Pod Wykręconą Sosną i udziela lekcji jazdy na nartach, ale tylko garstce wybrańców.

– Twój facet?

Jenny uśmiechnęła się. Też miała kiedyś czternaście lat. W tym wieku większość dziewcząt ma obsesję na punkcie chłopców, chłopców i jeszcze raz chłopców.

– Nie, Hank nie jest moim facetem. Znam go od dwóch lat, od kiedy przyjechałam do Snowfield, ale jesteśmy tylko przyjaciółmi.

Minęły zieloną tabliczkę z białym napisem: SNOWFIELD – 3 MILE.

– Założę się, że zjedzie masa fajnych chłopaków w moim wieku.

– Snowfield to niewielkie miasto – ostrzegła ją Jenny. – Ale przypuszczani, że trafi się paru nie najgorszych.

– Och, ale w sezonie będzie ich na kopy!

– Fiu, fiu, mała! Żadnych randek z przyjezdnymi – przynajmniej jeszcze przez kilka lat.

– Czemu?

– Bo ja tak mówię.

– Ale dlaczego?

– Zanim zaczniesz chodzić z chłopakiem, powinnaś się dowiedzieć, skąd pochodzi, jaki jest i jaka jest jego rodzina.

– Ojejku, w lot rozszyfrowuję ludzi. Mój pierwszy sąd jest absolutnie godny zaufania. Nie musisz się nade mną trząść. Nie zamierzam dać się zerwać jakiemuś mordercy z toporkiem albo obłąkanemu gwałcicielowi.

– Jestem pewna, że nie – powiedziała Jenny, zwalniając na ostrym zakręcie – ponieważ będziesz chodzić tylko z miejscowymi chłopakami.

Lisa westchnęła, potrząsnęła głową, teatralnie demonstrując frustrację.

– Wiesz, Jenny, może to się nie rzuca w oczy, ale przeszłam już dojrzewanie. Kiedy cię nie było.

– Ależ jak najbardziej, zauważyłam to.

i Minęły zakręt. Przed nimi rozciągała się kolejna prosta. Jenny przyspieszyła.

– Nawet strzeliły mi cycuszki.

– To również zauważyłam – powiedziała Jenny, nie wytrącona z równowagi bezpośredniością dziewczyny.

– Już nie jestem dzieckiem.

– Ale nie jesteś też dorosła. Dorastasz.

– Jestem młodą kobietą.

– Młodą – tak. Kobietą? Jeszcze nie.

– Jeeezu.

– Słuchaj, prawnie jestem twoją opiekunką. Odpowiadam za ciebie. Poza tym jestem twoją siostrą i kochani cię. Będę robiła to, co uważam za… to, o czym w i e m, że jest najlepsze.

Lisa westchnęła głośno.

– Ponieważ cię kocham – powtórzyła z naciskiem Jenny.

– Robisz się taka piczka-zasadniczka jak mamusia – nachmurzyła się Lisa.

Jenny kiwnęła głową.

– Może jeszcze gorsza.

– Jeeezu…

Jenny zerknęła na Lisę. Dziewczyna patrzyła w okno. Jej twarz nie wyglądała na zagniewaną ani nadętą. Tak naprawdę to usta wyginał lekki uśmiech.

Świadomie czy nie, pomyślała Jenny, wszystkie dzieciaki chcą żyć w jakichś ustalonych ramach. Dyscyplina jest dowodem opieki i miłości. Rzecz w tym, żeby nie przesadzić.

– Powiem, co ci będzie wolno. – Mówiąc te słowa starsza siostra wróciła spojrzeniem do szosy, rozluźniła ręce na kierownicy.

– Co?

– Pozwolę ci samej wiązać sznurówki. Lisa mrugnęła.

– Hę?

– I będziesz mogła chodzić do toalety, kiedy tylko zechcesz. Lisie trudno było dłużej przybierać pozy dotkniętej do żywego damy. Zachichotała.

– A wolno mi będzie jeść, kiedy zgłodnieję?

– Ależ owszem – uśmiechnęła się szeroko Jenny. – Pozwolę ci nawet słać codziennie łóżko.

– Wiwat samorząd więzienny! – zawołała Lisa.

W tym momencie dziewczyna wyglądała na jeszcze młodszą, niż była. W tenisówkach, dżinsach, dżinsowej bluzie, chichocząc nieopanowanie, Lisa wyglądała słodko, miło i bardzo bezbronnie.

– Zgoda? – spytała Jenny.

– Zgoda.

Jenny była zadowolona i zaskoczona bezpośredniością, z jaką odnosiły się do siebie podczas długiej jazdy z Newport Beach. Przecież mimo więzów krwi były sobie całkiem obce. Jenny miała trzydzieści jeden lat, o siedemnaście więcej niż Lisa. Opuściła dom, kiedy siostra nie skończyła jeszcze dwóch latek, na sześć miesięcy przed śmiercią ojca. Podczas studiów medycznych i stażu w Columbia Presbyterian Hospital w Nowym Jorku była zbyt zapracowana i zbyt daleko od domu, żeby utrzymywać regularne kontakty czy to z matką, czy z Lisa. Po specjalizacji wróciła do Kalifornii, otwarła gabinet w Snow-field. Przez ostatnie dwa lata pracowała jak szalona, poszerzając stałą praktykę w Snowfield i kilku innych małych górskich miejscowościach. Dopiero od niedawna, od śmierci matki, zaczęła odczuwać potrzebę bliskiego kontaktu z Lisa. Może uda im się odrobić stracone lata – teraz kiedy zostały same.

Okręgowa szosa wznosiła się równomiernie i zmierzch na moment przejaśniał, kiedy trans am wynurzył się z ocienionej górskiej doliny.

– Czuję się, jakbym miała w uszach kłębki waty – powiedziała Lisa, ziewając, aby wyrównać ciśnienie.

Mijały ostry zakręt i Jenny zwolniła. Przed nimi ciągnęła się długa, idąca w górę stoku, prosta szosa; przechodziła w Skyline Road, główną ulicę Snowfield.

Lisa z napięciem wpatrywała się w krajobraz przez zabrudzoną przednią szybę, oglądając miasteczko z wyraźnym zachwytem.

– Zupełnie inne, niż myślałam!

– A czego się spodziewałaś?

– No wiesz, masy koszmarnych, dziuplowatych moteli z neonami, jednej na drugiej stacji benzynowej, tych spraw. A tu jest naprawdę, naprawdę miło!

– Mamy bardzo surowe przepisy budowlane. O neonach mowy nie ma. Żadnych plastykowych szyldów. Żadnych wrzaskliwych kolorów, kawiarni w kształcie dzbanków do kawy.

– Super – powiedziała Lisa, wytrzeszczając z podziwem oczy na mijane ulice.

Szyldy w wiejskim stylu odrobiono wyłącznie w drewnie. Każdy głosił nazwisko właściciela sklepu i branżę. Architektura była nieco eklektyczna – norweska, szwajcarska, bawarska, alpejska: francuska i włoska – ale wszystkie domy zaprojektowano wyłącznie w góralskim stylu, swobodnie korzystając przy konstrukcji ścian i dachów z kamienia, łupku, cegły, drewna. Okna wielodzielne, witrażowe lub ze szkła ołowiowego. Wszędzie skrzynki z kwiatami, balkoniki i frontowe werandy z rzeźbionymi balustradami.

– Naprawdę cudnie – zachwycała się Lisa, kiedy samochód wspinał się w kierunku wyciągów narciarskich w górze miasteczka. – Ale zawsze tak tu cicho?

– Och, nie. A w zimie ta miejscowość naprawdę ożywa i…

Przerwała. Uświadomiła sobie, że miasto nie jest ciche. Zamarło.

We wrześniu, w każde ciepłe niedzielne popołudnie nieliczni stali mieszkańcy spacerowali po wyłożonych kamienną kostką chodnikach, przesiadywali na werandach i balkonach wychodzących na Skyline Road. Szła zima i skwapliwie wykorzystywano ostatnie dni dobrej pogody. Ale teraz popołudnie przechodziło w wieczór, a chodniki, balkony i werandy ziały pustką. Nawet w sklepach i oświetlonych domach nie widać było znaku życia. Trans am Jenny był jedynym wozem sunącym po bezludnej ulicy.

Zatrzymała się na światłach przy pierwszym skrzyżowaniu. St. Moritz Way przecinała Skyline Road, sięgając trzy kwartały w kierunku wschodnim i cztery w zachodnim. Jenny rozejrzała się w obu kierunkach. Nikogo.

Następny kwartał Skyline Road był również pusty. Podobnie kolejny.

– Dziwne – stwierdziła.

– Musi być niesamowity program w telewizji – powiedziała Lisa.

– Na to wygląda.

Minęły restaurację Górski Widok na rogu Vail Lane i Skyline. W środku paliły się światła i spora część wnętrza była widoczna przez wielkie narożne okno, ale nie dojrzały nikogo. Restauracja Górski Widok stanowiła popularne miejsce spotkań tubylców, zarówno w zimie jak i poza sezonem, i kompletna pustka o tej porze była czymś niezwykłym. Nie widać było nawet żadnej kelnerki.

Lisa jakby straciła zainteresowanie niesamowitym bezruchem, choć to ona pierwsza zwróciła na niego uwagę. Znów z pełnym zachwytem chłonęła oryginalną architekturę.

Ale Jenny nie mogła uwierzyć, że wszyscy zapadli w fotele przed ekranami odbiorników tv. Ze zmarszczonymi brwiami, zaniepokojona, spoglądała w każde okno. Nie dostrzegała najmniejszych oznak życia.

Snowfield ciągnęło się przez sześć kwartałów wzdłuż biegnącej po stoku głównej ulicy i dom Jenny stał w środku najwyższego kwartału, po zachodniej stronie, u stóp wyciągu narciarskiego. Jednopiętrowy, z okapem wystającym jak w szwajcarskich góralskich domkach, był zbudowany z kamienia i drewna. Trzy mansardowe okna poddasza wychodziły na ulicę. Łupkowa dachówka w szaro-niebiesko-czarne cętki kryła opadający pod wieloma kątami dach. Dom stał dwadzieścia stóp od brukowanego chodnika, od którego dzielił go wysoki do pasa żywopłot z wiecznie zielonych krzewów. Na rogu werandy wisiała tabliczka: JENNIFER PAIGE, DR MED., niżej godziny przyjęć.

Jenny zaparkowała trans ama na krótkim podjeździe.

– Jajcarska chałupka! – zawołała Lisa.

Był to pierwszy dom Jenny; uwielbiała go i była z niego dumna. Na sam jego widok robiło się jej cieplej i bezpieczniej – i na moment zapomniała o dziwnej ciszy otulającej Snowfield.

– Wiesz, jest przymały, zwłaszcza że połowę dolnej kondygnacji przeznaczyłam na gabinet i poczekalnię. Należy bardziej do banku niż do mnie. Ale ma charakter, nie?

– Na kopy – powiedziała Lisa.

Wysiadły z wozu i Jenny poczuła, że zachodzące słońce obudziło lodowaty wiatr. Miała na sobie zielony sweter z długimi rękawami i dżinsy, ale mimo to zadygotała. Jesień w Sierras to ciąg ciepłych dni i kontrastujących z nimi ostrych nocy.

Przeciągnęła się, rozluźniając mięśnie zesztywniałe podczas długiej jazdy. Zatrzasnęła drzwi samochodu. Dźwięk rozszedł się echem po wysokich górach i miasteczku w dole. Był to j e d y n y dźwięk w ciszy zmierzchu.

Na moment przystanęła i spojrzała w dół Skyline Road, w kierunku centrum Snowfield. Nic się nie poruszyło.

– Mogłabym zostać tu na wieczność – oświadczyła Lisa. Obejmowała się ramionami, z rozmarzeniem rozglądając po ulicach.

Jenny nasłuchiwała. Echo po trzaśnięciu drzwi cichło – i nie zastąpiło go nic poza łagodnym jękiem wiatru.

Są cisze i cisze. Każda inna. Żałobna cisza w udrapowanym aksamitem, wyłożonym gęstymi dywanami domu pogrzebowym, jakże potrafi być różna od ponurej, okropnej żałobnej ciszy pustej sypialni wdowca. Jenny doznawała przedziwnego wrażenia, że cisza w Snowfield ma również swą przyczynę w żałobie, jednak nie miała pojęcia, skąd płynie owo przypuszczenie. Przyszła jej też na myśl cisza łagodnej letniej nocy, która właściwie wcale nie jest ciszą, ale delikatnym chórem ćmich skrzydełek trzepoczących o okna, graniem skaczących w trawie świerszczy, cichuteńkim-leciuteńkim szmerem i skrzypieniem huśtawek na werandach. Bezszelestny, nieprzytomny sen Snowfield też jakby krył gorączkową działalność – głosy, ruchy, zmagania – wibrującą tuż poza granicami zmysłowego postrzegania. Ale nie tylko to. Było w tym i coś z milczenia zimowej nocy, kryjącej wprawdzie zapowiedź ożywionych, tętniących gwarem hałasów wiosny, ale głębokiej, zimnej i bezwzględnej. T a cisza mówiła również i o tym i Jenny czuła rosnące zdenerwowanie.

Chciała zawołać, sprawdzić, czy ktoś się odezwie. Ale powstrzymała się. Mogli wyjrzeć zaskoczeni jej krzykiem sąsiedzi, cali i zdrowi, zdumieni. Wyszłaby na idiotkę. Lekarka robiąca z siebie publicznie idiotkę w poniedziałek ma pustą poczekalnię we wtorek.

– …zostać tu po wieczne czasy – Lisa rozpływała się nad pięknem górskiej miejscowości.

– Nie czujesz się… zdenerwowana?

– A dlaczego?

– Przez tę ciszę.

– Uwielbiam taką ciszę. Ile w niej spokoju. Cisza była spokojna. Żadnych powodów do zdenerwowania. To dlaczego wszystkie nerwy skaczą mi jak zwariowane? – zasępiła się Jenny.

Otworzyła bagażnik i zaczęła wyjmować walizki siostry. Lisa sięgnęła po jedną i zamierzała wyjąć torbę z książkami.

– Żebyś się nie podźwigała – powiedziała Jenny. – Poza tym i tak trzeba będzie obrócić kilka razy.

Przecięły trawnik, doszły do wyłożonej kamieniami ścieżki biegnącej do frontowej werandy, gdzie malowane bursztynowo-purpurowym zachodem słońca otwierały się, rosnąc, kolejne cienie; kwiaty nocy.

Jenny uchyliła frontowe drzwi i weszła do ciemnego przedpokoju.

– Hildo, jesteśmy!

Jedyne światło w domu biło z głębi korytarza, zza otwartych kuchennych drzwi.

Jenny postawiła walizkę i zapaliła lampę w korytarzu.

– Hilda?

– Kto to jest Hilda? – spytała Lisa, składając bagaże na podłodze.

– Moja gosposia. Wie, o której powinnyśmy przyjechać. Spodziewałam się, że będzie właśnie przygotowywać kolację.

– Rany, masz gosposię! Na stałe?

– Mieszka w pokoju nad garażem. – Jenny odłożyła torebkę i klucze od samochodu na stoliczek stojący w przedpokoju pod dużym, oprawionym w mosiężne ramy lustrem.

Siostra zaimponowała Lisie.

– To jesteś dziana, co?

– Gdzie tam! – Jenny roześmiała się. – Ledwie mnie stać na Hildę. Ale też nie stać mnie na to, żeby bez niej funkcjonować.

Zastanawiając się, dlaczego pali się światło kuchenne, skoro Hildy nie ma w domu, Jenny szła korytarzykiem. Lisa krok w krok za nią.

– Jak mogłabym utrzymać stałe godziny przyjęć i odpowiadać na nagłe wezwania do trzech innych miejscowości w tych górach? Jadłabym tylko kanapki z serem i pączki gdyby nie Hilda.

– Dobrze gotuje?

– Wspaniale. A jeśli chodzi o desery, to zbyt wspaniale.

Kuchnia była wielkim pomieszczeniem z wysokim sufitem. Rondle, patelnie, olbrzymie łyżki i inne części ekwipunku kuchennego zwisały z błyszczącego wieszaka z nierdzewnej stali. Otaczał on wolno stojący blok kuchenny: cztery palniki, ruszt i ladę. Blaty były z ceramicznych płytek, szafki z ciemnego dębu. W głębi podwójny zlew, podwójny piekarnik, kuchenka mikrofalowa i lodówka.

Jenny prosto od drzwi podeszła do wbudowanego w ścianę stolika, przy którym Hilda planowała menu i układała listy zakupów. Jeśli zostawiła wiadomość, to tu. Ale nic nie było. Jenny właśnie odwracała się, kiedy usłyszała, jak Lisa głośno zaczerpnęła powietrza.

Dziewczyna obeszła blok kuchenny z drugiej strony. Stała teraz przy lodówce, wpatrując się w coś na podłodze przed zlewem. Twarz miała koloru mąki. Dygotała.

Zdjęta nagłym przerażeniem, Jenny szybko obeszła kuchenkę.

Hilda Beck leżała na plecach na podłodze. Martwa. Niewidzące oczy wlepiła w sufit. Odbarwiony język sztywno sterczał spomiędzy spuchniętych warg.

Lisa oderwała wzrok od nieżywej kobiety, spojrzała na Jenny. Otworzyła usta. Nie mogła wykrztusić słowa.

Jenny wzięła siostrę pod rękę, zaprowadziła na drugą stronę kuchenki, skąd nie było widać ciała. Objęła Lisę.

Dziewczyna oddała uścisk. Mocno. Gorączkowo.

– Czujesz się dobrze, skarbie?

Lisa nie odpowiedziała. Nie mogła opanować dygotu.

Zaledwie sześć tygodni temu, wróciwszy po południu z kina, Lisa znalazła matkę leżącą na podłodze w kuchni, w ich domu w Newport Beach. Umarła w wyniku rozległego wylewu krwi do mózgu. Dziewczyna była zmiażdżona. Nie znając ojca, który zmarł, kiedy miała dwa lata, Lisa była wyjątkowo związana z matką. Jakiś czas po tej stracie pozostawała w głębokim szoku, oszołomiona i zrozpaczona. Powoli pogodziła się ze śmiercią matki, na powrót nauczyła się śmiać i cieszyć życiem. Przez ostatnie kilka dni wyglądała jak dawniej. A teraz to.

Jenny podprowadziła siostrę do stolika, kazała usiąść, przyklękła obok. Wyjęła chusteczkę higieniczną z pudełka leżącego na stoliku, osuszyła jej mokre czoło. Ciało dziewczyny miało nie tylko kolor lodowatej bieli. Również w dotyku było lodowate.

– Jak mogę ci pomóc, siostrzyczko?

– Nic… nic mi nie będzie – powiedziała drżącym głosem Lisa. Trzymały się za ręce. Uścisk dziewczyny był niemal bolesny. Odezwała się w końcu.

– Pomyślałam… Kiedy ją zobaczyłam… tak na podłodze… pomyślałam… to wariactwo, ale tak pomyślałam… że to mamusia. – Łzy zalśniły jej w oczach. Zapanowała nad nimi. – Wie… wiem, że mamusia nie żyje. I ta kobieta w ogóle nie jest do niej podobna. Ale to się tak nagle stało… taki wstrząs… i rozwaliło mnie.

Dalej trzymały się za ręce i uścisk Lisy z wolna słabł.

– Jak, lepiej? – zapytała po chwili Jenny.

– No. Trochę.

– Chcesz się położyć?

– Nie.

Puściła rękę Jenny, żeby sięgnąć po chusteczkę. Wytarła nos. Spojrzała na kuchenkę, za którą spoczywało ciało.

– To jest Hilda?

– Tak.

– Współczuję ci.

Jenny ogromnie lubiła Hildę Beck. Serce ściskało się jej z bólu, ale w tej chwili najważniejsza była Lisa.

– Siostrzyczko, chyba najlepiej będzie, jak cię stąd zabierzemy. Jak myślisz, może zaczekasz w gabinecie? Ja przez ten czas zbadam ciało. Potem muszę zadzwonić po szeryfa i koronera okręgowego.

– Zostanę tutaj z tobą.

– Lepiej będzie, jak…

– Nie! – powiedziała Lisa. Znów dostała dreszczy. – Nie chcę być sama.

– W porządku – uspokoiła ją Jenny. – Posiedź tu.

– Och, Jeeezu – żałośnie westchnęła Lisa. – Jak ona wyglądała… cała spuchnięta… cała sina. I ten grymas… Otarła oczy wierzchem dłoni.

– Ale dlaczego jest cała taka czarna i opuchnięta?

– Cóż, musiała umrzeć przed kilku dniami. Ale słuchaj, przestań myśleć o takich rzeczach, które…

– Jeśli umarła kilka dni temu – Lisa mówiła łamiącym się głosem – to dlaczego tu nie śmierdzi? Przecież powinno?

Jenny zastanowiła się. Oczywiście, powinno cuchnąć, jeśli Hilda Beck była tak długo martwa, że sczerniała, a tkanki obrzmiały do tego stopnia. Powinno. Ale nie cuchnęło.

– Jenny, co jej się stało?

– Jeszcze nie wiem.

– Boję się.

– Nie bój się. Nie ma powodu.

– Ten jej wyraz twarzy. To okropne.

– Tak czy inaczej, musiała umrzeć szybko. Chyba na nic nie chorowała. Brak śladów przemocy. Nie powinna była cierpieć.

– Ale… wygląda na to, że umarła krzycząc.

3

Martwa kobieta

Jenny Paige nigdy nie zetknęła się z takim stanem zwłok. Nic, czego nauczyła się na studiach i podczas praktyki, nie mogło wyjaśnić przedziwnego wyglądu ciała Hildy Beck. Kucnęła obok trupa i przyglądała mu się ze smutkiem i obrzydzeniem – ale równocześnie z ogromną ciekawością i stale rosnącym zdumieniem.

Twarz martwej była spuchnięta; robiła wrażenie autokarykatury: okrągła, gładka i nieco świecąca. Reszta ciała również obrzmiała i w niektórych miejscach rozepchnęła szwy żółto-szarej podomki. W widocznych miejscach: na szyi, przedramionach, dłoniach, łydkach, kostkach wyglądało jak zgniłe. Ale nie świadczyło to o obecności gazów gnilnych, w naturalny sposób towarzyszących rozkładowi. Po pierwsze, żołądek musiałby być mocno wysadzony, dużo bardziej obrzmiały niż jakakolwiek inna część ciała, a był tylko nieco wydęty. Poza tym nie czuło się woni gnicia.

Po bliższych oględzinach ciemno cętkowana skóra przestała robić na Jenny wrażenie rezultatu degeneracji tkanki. Jenny nie mogła zlokalizować żadnych wyraźnych oznak postępującego rozkładu: zmian organicznych, pęknięć skóry, ropiejących wrzodów. Oczy, zbudowane ze stosunkowo miękkiej tkanki, zwykle psuły się wcześniej niż reszta ciała. Ale oczy Hildy Beck – szeroko otwarte, wypatrujące czegoś – były w znakomitym stanie. Białka czyste, nie pożółkłe ani nie przekrwione od popękanych naczynek krwionośnych. Tęczówki również czyste; żadne mleczne, pozgonne bielma nie mąciły ciepłego błękitu.

Za życia w oczach Hildy Beck zwykle widniała życzliwość i rozbawienie. Licząca sześćdziesiąt dwa lata siwowłosa kobieta o słodkim obliczu była sympatyczna jak dobra babunia. Mówiła z lekkim niemieckim akcentem i miała zaskakująco miły, śpiewny głos. Często nuciła przy sprzątaniu lub gotowaniu i potrafiła znaleźć radość w najprostszych domowych czynnościach.

Jenny poczuła rozdzierający smutek: bardzo będzie jej brakowało Hildy. Na chwilę zamknęła oczy, nie mając sił patrzeć na zmarłą. Pozbierała się, zdusiła łzy. W końcu odzyskała profesjonalny chłód i obiektywizm, otworzyła oczy i kontynuowała oględziny.

Im dłużej spoglądała na trupa, tym bardziej skóra wydawała się jej posiniaczona. Zabarwienia wskazywały na ciężkie potłuczenie: czarne, niebieskie i ostrożółte plamy zlewały się, przenikały. Ale nie przypominało to żadnej kontuzji, z jaką Jenny kiedykolwiek się zetknęła. O ile mogła się zorientować, tu całe ciało było jednym siniakiem. Nawet jeden cal kwadratowy skóry nie pozostał nietknięty. Ostrożnie ujęła rękaw podomki martwej kobiety i podciągnęła ile się dało w górę spuchniętego przedramienia. Pod materiałem skóra była również sczerniała i Jenny podejrzewała, że cała pokryta jest nieprawdopodobną liczbą stykających się siniaków.

Powróciia spojrzeniem do twarzy pani Beck. Każdy, dosłownie każdy centymetr skóry był potłuczony. Czasami ofiara poważnego wypadku samochodowego doznawała takich obrażeń, że siniaki pokrywały prawie całą twarz, ale podobny stan zwykle łączył się z cięższymi urazami, takimi jak złamanie przegrody nosowej, przecięcie warg, złamanie szczęki… Jakim cudem pani Beck mogła zostać aż tak posiniaczona, nie narażając się na inne, poważniejsze okaleczenia?

– Jenny? – odezwała się Lisa. – Co tam robisz tak długo?

– Już, już. Nie ruszaj się stamtąd.

Więc… może kontuzje widoczne na ciele pani Beck nie były spowodowane uderzeniami zadanymi z zewnątrz. Czy to możliwe, że zmiana koloru skóry spowodowana została ciśnieniem od wewnątrz, obrzmieniem podskórnej tkanki? Było ono zresztą wyraźne. Ale żeby spowodować tak mocne posiniaczenie, obrzęk z pewnością musiałby nastąpić bardzo szybko, z niewiarygodną gwałtownością. Cholera, to nie ma sensu. Żywa tkanka nie ma prawa puchnąć w takim tempie. Jasne, nagłe obrzmienie jest symptomatyczne dla pewnego typu alergii; do najgorszych należy ostra alergiczna reakcja na penicylinę. Ale Jenny nie było wiadomo, aby cokolwiek mogło tak szybko wywołać krytyczne spuchnięcie i równie ohydne, jednolite posiniaczenie.

A jeśli spuchnięcie nie było klasycznym pozgonnym obrzękiem – czego była zresztą pewna – i jeśli nawet przyjąć, że to ono spowodowało posiniaczenie, co, na litość boską, było przyczyną spuchnięcia? Wykluczyła reakcję alergiczną.

Trucizna? Ależ musiałaby wchodzić tu w grę jakaś bardzo egzotyczna odmiana. I gdzie Hilda mogłaby zetknąć się z egzotyczną trucizną? Nie miała wrogów. Sam pomysł morderstwa był absurdalny. Można oczekiwać, że dziecko spróbuje dziwnej substancji. Hilda nie zrobiłaby czegoś równie głupiego. Nie, nie trucizna.

Choroba?

Jeśli tak, byłoby to zatrucie bakteryjne lub wirusowe, którego Jenny nie umiała rozpoznać. A jeśli okaże się zaraźliwe?

– Jenny?! – zawołała Lisa.

Choroba.

Z ulgą, że nie dotknęła bezpośrednio ciała, i żałując, że dotknęła nawet rękawa podomki, Jenny zerwała się na równe nogi, zachwiała się i cofnęła od trupa.

Przebiegł ją dreszcz.

Dopiero teraz zauważyła, co leży na desce do krajania, przy zlewie. Cztery duże ziemniaki, główka kapusty, paczka marchewki, długi nóż, obierak do jarzyn. Hilda przygotowywała kolację w momencie, w którym padła martwa. Ot tak, bum. Wyglądało na to, że nie była chora, nie miała pojęcia o tym, co ją czeka. Tak nagła śmierć, do cholery, nie mogła wskazywać na chorobę.

Jaka choroba mogła spowodować śmierć tak, żeby chory nie przechodził wpierw przez coraz bardziej wyniszczające stadia słabości, złego samopoczucia, fizycznej niesprawności? Żadna. Żadna choroba znana współczesnej medycynie.

– Jenny, wyjdźmy stąd, co? – poprosiła Lisa.

– Ciii! Za minutkę. Daj mi pomyśleć.

Jenny oparła się o blok kuchenny. Spoglądała na martwą kobietę.

Zaczęło się w niej powoli rodzić złowieszcze przypuszczenie: dżuma. Dżuma – dymieniczna i inne jej odmiany – nie była nieznana w Kalifornii i na Południowym Zachodzie. W ostatnich latach zgłoszono kilka przypadków; jednak zgon z powodu dżumy należał obecnie do rzadkości dzięki streptomycynie, chloramfenikolowi albo jakiejś tetracyklinie. Niektóre odmiany dżumy charakteryzowało pojawienie się wybroczyn: tych małych, purpurowych, krwawiących plamek na skórze. W przypadkach ekstremalnych wybroczyny stawały się niemal czarne i rozprzestrzeniały się po dużych partiach ciała; stąd w średniowieczu mówiono na to po prostu Czarna Śmierć. Ale czy wybroczyny mogły pojawić się w takiej obfitości, że ciało ofiary czerniało jak ciało Hildy?

Poza tym Hilda umarła nagle, podczas prac kuchennych, nie wymiotując, nie gorączkując, nie mając kłopotu z utrzymaniem moczu – a to wykluczało dżumę. W istocie – wykluczało również każdą inną znaną chorobę zakaźną.

A równocześnie brak widocznych śladów przemocy. Żadnych krwawiących ran postrzałowych. Żadnych ran kłutych. Ani śladu wskazującego, że gospodyni została pobita albo uduszona.

Jenny okrążyła ciało i podeszła do lady przy zlewie. Dotknęła kapusty i zdumiała się. Była jeszcze zmrożona. Nie leżała na desce do krajania dłużej niż jakąś godzinę.

Odwróciła się od lady i znów spojrzała na Hildę, z jeszcze większą grozą niż poprzednio.

Ta kobieta umarła w ciągu ostatniej godziny. Gdyby lekarka dotknęła ciała, mogłoby okazać się jeszcze ciepłe.

Ale co spowodowało śmierć?

Jenny była równie daleko od rozwiązania tej zagadki, jak w chwili kiedy przystąpiła do oględzin. I chociaż nie choroba wydawała się tu winna, nie dało się jej wykluczyć. Możliwość zarażenia, nawet odległa, była przerażająca.

– Chodź, skarbie. – Jenny ukrywała zafrasowanie przed Lisa. – Skorzystam z telefonu w gabinecie.

– Już mi lepiej – powiedziała młodsza siostra, ale od razu wstała, najwyraźniej nie mogąc doczekać się wyjścia.

Jenny objęła ją ramieniem. Opuściły kuchnię.

Nieziemski spokój przepełniał dom, cisza tak głęboka, że szelest stóp na dywanie w korytarzyku brzmiał ogłuszająco.

Mimo świecących z sufitu jarzeniówek, gabinet Jenny nie był surowy i bezosobowy jak wiele pomieszczeń preferowanych przez współczesnych lekarzy. Przeciwnie, jego staromodny wystrój przywodził na myśl obrazy Normana Rockwella z Saturday Evening Post. Półki biblioteki pękały w szwach od książek i magazynów medycznych. Sześć antycznych drewnianych szafek, za które Jenny wyłożyła ładną sumkę na aukcji, mieściło akta. Ściany pokryte były dyplomami i wykresami anatomicznymi. Wisiały tam również dwie duże akwarele – pejzaże Snowfield. Obok zamkniętej szafki z lekarstwami stała waga, a obok wagi, na stoliczku, pudełko z niedrogimi zabawkami – małe plastykowe samochody, żołnierzyki, laleczki – i dwa opakowania bezcukrowej gumy do żucia. Służyły jako nagrody – lub łapówki – dla dzieci, które nie płakały podczas badań.

Centrum pokoju zajmowało duże, porysowane biurko z ciemnej sosny i Jenny podprowadziła Lisę do wielkiego skórzanego fotela stojącego za nim.

– Przepraszam – powiedziała dziewczyna.

– Przepraszam? – powtórzyła Jenny, siadając na skraju biurka i przysuwając telefon.

– Przepraszam, że odpadłam i dałam ci czadu. Kiedy zobaczyłam… ciało… wiesz… zaczęłam histeryzować.

– Wcale nie histeryzowałaś. Przeżyłaś tylko wstrząs, przestraszyłaś się. To zrozumiałe.

– Ale ty nie byłaś zszokowana ani przestraszona.

– Ależ tak. Nie tylko byłam zszokowana. Osłupiałam.

– Ale nie bałaś się jak ja.

– Bałam się i wciąż się boję.

Jenny zawahała się, a potem uznała, że jednak nie powinna ukrywać przed dziewczyną prawdy. Powiedziała jej o niepokojącej możliwości zarażenia.

– Nie sądzę, że mamy tu do czynienia z chorobą, ale mogę się mylić. A jeśli się mylę…

Dziewczyna otworzyła szeroko oczy z podziwu.

– Bałaś się tak samo jak ja, ale mimo to cały ten czas byłaś przy trupie. Jeeezu, nie stać mnie na coś takiego. W życiu. Nie dałabym rady.

– Cóż, skarbie, jestem lekarzem. Uczono mnie tego.

– Ale…

– Nie odpadłaś i nie dałaś mi czadu – zapewniła ją Jenny.

Lisa skinęła głową bez przekonania.

Jenny podniosła słuchawkę. Zamierzała zadzwonić na podkomisa-riat szeryfa w Snowfield, zanim skontaktuje się z koronerem w Santa Mira, stolicy okręgu. Brak sygnału, tylko cichy syk. Nacisnęła widełki, ale aparat pozostał głuchy.

Niesprawny telefon w domu, w którym leżał trup – było w tym coś złowrogiego. Ktoś mógł przeciąć druty telefoniczne, a potem wkraść się i zaatakować Hildę w sposób przemyślny i skuteczny… Cóż… mógł zadać jej cios w plecy nożem o długim ostrzu, które sięgnęło serca, zabijając od razu. W takim razie rana znajdowałaby się tam, gdzie Jenny nie mogła dojrzeć – chyba że odwróci zwłoki całkiem na brzuch. To nie wyjaśnia braku krwi. Ani wszędzie obecnych sińców, spuchnięcia. Tym niemniej rana mogła znajdować się na plecach, a skoro gosposia zmarła w ciągu ostatniej godziny, można było również przyjąć, że zabójca – jeśli b y ł zabójca – przebywa nadal tu, w domu.

Ponosi mnie wyobraźnia, pomyślała Jenny.

Uznała, że zrobi najlepiej, jeśli razem z Lisa natychmiast opuszczą dom.

– Musimy iść do sąsiadów i poprosić Vince'a albo Angie Santini, żeby zadzwonili w naszym imieniu – powiedziała spokojnie, podnosząc się od biurka. – Nasz telefon się zepsuł.

Lisa uniosła brwi.

– Czy to ma jakiś związek z… z tym, co się stało?

– Nie wiem – odpowiedziała Jenny.

Serce biło jej mocno, kiedy szła przez gabinet do półprzymkniętych drzwi. A nuż ktoś stoi po drugiej stronie?

– Ale telefon zepsuty teraz… jakieś to dziwne, nie? – spytała Lisa, idąc za nią.

– Trochę.

Jenny prawie spodziewała się spotkania z ogromnym, szczerzącym zęby nieznajomym, uzbrojonym w nóż. Jednym z tych socjopatów, których pełno w dzisiejszych czasach. Jednym z naśladowców Kuby Rozpruwacza, których krwawe robótki dostarczały materiału filmowego dla reporterów telewizyjnych, prezentujących koszmarne migawki w wiadomościach o szóstej wieczorem.

Wyjrzała do przedpokoju, nim ruszyła dalej, gotowa odskoczyć i zatrzasnąć drzwi, w razie gdyby kogoś zobaczyła. Nikogo.

Zerknęła na Lisę. Dziewczyna w mig przeniknęła jej myśli.

Ruszyły szybko korytarzem, a kiedy znalazły się przy schodach prowadzących na piętro, nerwy Jenny były napięte do ostateczności. Zabójca (jeśli był zabójca, napomniała samą siebie, poirytowana) mógł znajdować się na schodach i nasłuchiwał, kiedy szły do drzwi. Runie na nie teraz z wysoko uniesionym nożem…

Ale nikt nie czekał na schodach.

Ani w przedpokoju. Ani na frontowej werandzie.

Na dworze zmierzch szybko przechodził w noc. Resztki światła lśniły purpurą, a cienie – jak armia żywych trupów – wyłaniały się dziesiątkami tysięcy z zakamarków, w których kryły się przed blaskiem słońca. Za dziesięć minut zapadnie mrok.

4

Dom sąsiadów

Zbudowany z kamienia i modrzewia dom Santinich zaprojektowano dużo nowocześniej niż domek Jenny. Pełno w nim było zaokrąglonych rogów i łagodnych krzywizn. Wyłaniał się z kamienistej ziemi, przedłużając kontury zbocza, osadzony na tle ogromnej sosny, jakby sformowany przez samą naturę.

W kilku pokojach na parterze świeciły się lampy. Frontowe drzwi były lekko uchylone. Z wewnątrz dobiegała muzyka klasyczna.

Jenny nacisnęła dzwonek i cofnęła się kilka kroków do miejsca, gdzie czekała Lisa. Uważała, że nie powinny zbytnio zbliżać się do Santinich. Mogły zarazić się nawet tylko przebywając w jednym pomieszczeniu ze zwłokami pani Beck.

– Trudno wymarzyć sobie lepszych sąsiadów – zwróciła się do Lisy, pragnąc by twardy, lodowaty sopel w żołądku rozpuścił się. – Mili ludzie.

Nikt nie zareagował na dzwonek.

Jenny podeszła, znów nacisnęła dzwonek i wróciła do Lisy.

– Są właścicielami sklepów ze sprzętem narciarskim i z pamiątkami. Muzyka rosła, opadała, rosła. Beethoven.

– Może nie ma nikogo w domu – powiedziała Lisa.

– Ktoś musi być. Muzyka, światła…

Nagłe, ostre uderzenie wiatru zawirowało pod okapem werandy, powietrzne śmigła poszatkowały Beethovena, na krótko zamieniając słodką muzykę w irytujący, fałszywy akord.

Jenny pchnęła półotwarte drzwi. Lampa płonęła w gabinecie po lewej stronie. Mleczny blask lał się po dębowej podłodze od otwartych drzwi do krawędzi mrocznej bawialni.

– Angie? Vince?! – zawołała Jenny. Brak odpowiedzi.

Tylko Beethoven. Wiatr ucichł, a rozwiana muzyka splotła się na powrót w bezwietrznej ciszy. Trzecia symfonia, Eroika.

Halo? Jest tam ktoś?

Symfonia dotarła do swego poruszającego zwieńczenia, a kiedy ostatnia nuta ucichła, nie zabrzmiała kolejna melodia. Stereo chyba wyłączyło się automatycznie.

– Halo?

Nic. Jenny za plecami miała cichą noc, a przed sobą cichy dom.

– Nie wchodzisz? – zapytała z niepokojem Lisa. Jenny spojrzała na dziewczynę.

– O co ci chodzi? – spytała. Lisa przygryzła wargę.

– Coś tu jest nie tak. Też to czujesz, nie? Jenny zawahała się.

– Tak. Też to czuję – przyznała opornie.

– Jest tak, jakbyśmy… były tu same… tylko ty i ja… a równocześnie… nie same.

Jenny dręczyło przedziwne uczucie, że są obserwowane. Obróciła się i z uwagą przyjrzała trawnikowi, zaroślom, prawie kompletnie połkniętym już przez ciemność. Omiotła wzrokiem każde okno wychodzące na werandę. W gabinecie paliło się światło, ale pozostałe były ślepe, czarne, lśniące. Ktoś mógł stać za tymi szklanymi taflami, otulony w cienie, widząc, ale nie będąc widziany.

– Chodźmy, proszę – powiedziała Lisa. – Chodźmy na policję albo do kogoś. Ruszmy się. Proszę. Jenny potrząsnęła głową.

– Jesteśmy przeczulone. Nasza wyobraźnia przerasta rzeczywistość. W każdym razie powinnam tam zajrzeć, na wypadek gdyby komuś się coś stało – Angie, Vince'owi, może któremuś dziecku…

– Nie. – Lisa złapała Jenny za ramię, powstrzymywała ją.

– Jestem lekarką. Jestem zobowiązana do udzielenia pomocy.

– Ale jeśli złapałaś zarazka albo coś tam od pani Beck, możesz zainfekować Santinich. Sama tak powiedziałaś.

– Tak, ale może właśnie umierają od tego samego, co zabiło Hildę. Co wtedy? Mogą potrzebować opieki lekarskiej.

– Nie sądzę, żeby to była choroba – stwierdziła ponuro Lisa, wtórując myślom Jenny. – To coś gorszego.

– Co może być gorsze?

– Nie wiem. Ale czuję to. Coś gorszego.

Wiatr znów się obudził i zaszeleścił w krzakach przy werandzie.

– Dobra – powiedziała Jenny. – Zaczekasz tu, aż rzucę okiem na…

– Nie – szybko przerwała Lisa. – Jak ty wchodzisz, to ja też.

– Skarbie, nie odpadnisz i nie dasz mi czadu, jeśli…

– Ja idę – uparcie powtórzyła dziewczyna, puszczając ramię Jenny. – Miejmy to z głowy. Weszły do domu. Jenny stanęła w przedpokoju, zajrzała przez otwarte drzwi z lewej.

– Vince?

Dwie lampy rzucały ciepły złoty blask w każdy zakątek gabinetu Vince'a Santiniego, ale pomieszczenie wionęło pustką.

– Angie? Vince? Jest tam kto?

Żaden dźwięk nie zakłócał grobowej ciszy, chociaż sama ciemność wydawała się czuwać i obserwować – jak niewyobrażalnie wielkie, przyczajone zwierzę.

Po prawej ręce Jenny bawialnia – cała udrapowana w cienie gęste jak ciasno pleciona krepa. Daleko kilka odprysków światła jaśniało po bokach i u dołu dwuskrzydłowych drzwi, dzielących bawialnię od jadalni. Skąpy blask w niczym nie rozpraszał mroku tej strony.

Znalazła na ścianie przycisk światła. Ukazała się bawialnia – pusta.

– Widzisz – powiedziała Lisa. – Nikogo.

– Zajrzyjmy do jadalni.

Przeszły przez bawialnię umeblowaną wygodnymi beżowymi sofami i eleganckimi szmaragdowymi uszakami w stylu królowej Anny. Stereofoniczny gramofon i deck magnetofonowy umieszczono dyskretnie w narożnej meblościance. Stąd dobiegała muzyka. Santini wyszli i zostawili czynny sprzęt.

Jenny otworzyła drzwi do jadalni. Zaskrzypiały lekko.

Tu też nie było nikogo, ale żyrandol oświetlał dziwny obraz. Stół nakryto do wczesnej niedzielnej kolacji: cztery serwetki, cztery puste duże talerze, cztery talerzyki do sałaty, z tego trzy nieskazitelnie czyste, czwarty pełny; cztery zestawy sztućców z nierdzewnej stali, cztery szklanki – dwie napełnione mlekiem, jedna wodą, a jedna bursztynowym płynem, może sokiem jabłkowym. Częściowo roztopione kostki lodu pływały w soku i w wodzie. Na środku stołu naczynia z potrawami: misa z sałatą, półmisek z szynką, rondel z zapiekanką ziemniaczaną i duża płytka waza z groszkiem i marchewką. Poza sałatą, z której zaczerpnięto jedną porcję, jedzenie stało nietknięte. Szynka wystygła. Ale serowa pokrywa zapiekanki była cała i Jenny poczuła pod ręką, że naczynie jest wciąż ciepłe. Jedzenie musiało się znaleźć na stole w ciągu ostatniej godziny, może zaledwie pół godziny temu.

– Wygląda, jakby pognali gdzieś na łeb, na szyję – powiedziała Lisa.

– Jakby zostali porwani – zmarszczyła brwi Jenny.

Kilka niepokojących detali. Na przykład przewrócone krzesło. Leżało na boku, kilka stóp od stołu. Pozostałe krzesła stały przy stole, ale na podłodze leżała duża łyżka i dwuzębny widelec do podawania mięsa. Zmięta serwetka na podłodze w kącie, jakby nie tylko spadła, ale została odrzucona. Na stole przewrócona solniczka.

Drobiazgi. Nic poważnego. Nic, do czego można by się przyczepić.

Ale mimo to Jenny martwiła się.

– Porwani? – Lisa była zdumiona.

– Może.

Jenny nadal mówiła cicho, jak i siostra. Nadal miała niepokojące wrażenie, że coś czyha nie opodal, kryje się, obserwuje – a przynajmniej nasłuchuje.

Paranoja, napomniała samą siebie.

– Jeszcze nie słyszałam, żeby ktoś porwał całą rodzinę – powiedziała Lisa.

– Więc… mogę się mylić. Prawdopodobnie jedno z dzieci nagle zachorowało i musieli szybko jechać do szpitala w Santa Mira. Coś w tym rodzaju.

Lisa znów obejrzała pokój. Przechyliła głowę, wsłuchując się w cmentarną ciszę.

– Nie, nie wydaje mi się.

– Ani mnie – przyznała Lisa.

Lisa z wolna obeszła stół. Rozglądała się, jakby oczekiwała potajemnej wieści od Santinich. Strach zaczął ustępować miejsca ciekawości.

– Przypomina mi to coś, co kiedyś czytałam w książce o dziwnych wydarzeniach. Wiesz – Trójkąt bermudzki albo coś w tym rodzaju. Kiedyś był taki wielki żaglowiec “Mary Celeste"… jakoś w 1870 albo coś koło tego… W każdym razie znaleźli tę “Mary Celeste" dryfującą na środku Atlantyku. Stoły nakryte do obiadu, ale cała załoga zniknęła. Statek nie został uszkodzony przez sztorm, nie przeciekał, nic z tych rzeczy. Załoga nie miała żadnego powodu, żeby go opuścić. Poza tym łodzie ratunkowe wisiały na swoich miejscach. Lampy się paliły, żagle postawione jak należy i, jak mówiłam, jedzenie stało na stołach. Wszystko było tak jak być powinno, poza tym że załoga znikła co do jednego człowieka. To jedna z największych zagadek morskich.

– Ale w tym na pewno nie ma żadnej wielkiej zagadki – stwierdziła niespokojnie Jenny. – Jestem pewna, że Santini nie zniknęli na zawsze.

Lisa znajdowała się po drugiej stronie stołu. Zatrzymała się i zmrużyła oczy.

– A jeśli zostali porwani, to czy ma to jakiś związek ze śmiercią twojej gosposi?

– Może. Za mało wiemy, żeby mieć pewność.

– Nie uważasz, że powinnyśmy wziąć broń albo coś? – spytała Lisa głosem jeszcze cichszym niż poprzednio.

– Nie, nie. – Jenny spojrzała na nietknięte jedzenie, na którym zastygał tłuszcz. Rozsypana sól. Przewrócone krzesło. Odwróciła się od stołu. – Chodź, skarbie.

– Gdzie teraz?

– Sprawdźmy, czy telefon działa.

Minęły drzwi łączące jadalnię z kuchnią. Jenny zapaliła światło.

Telefon wisiał na ścianie, obok zlewu. Jenny podniosła słuchawkę. Posłuchała. Nacisnęła widełki. Brak sygnału.

Jednakże tym razem aparat nie był kompletnie głuchy, jak w jej własnym domu. Słyszała miękki trzask elektrycznych wyładowań. Numery straży pożarnej i podkomisariatu widniały na naklejce pod aparatem. Mimo braku sygnału Jenny wycisnęła siedem cyfr, żeby połączyć się z policją, ale nie dostała połączenia.

W momencie w którym położyła palce na widełkach, żeby znów je nacisnąć, obudziło się w niej podejrzenie, że ktoś jest na linii, słucha.

– Halo? – odezwała się.

Odległy syk. Jak jajka smażone na patelni.

– Halo? – powtórzyła.

Tylko odległy syk. “Biały szum", jak mówią.

Powiedziała sobie, że to nic. Tylko normalne odgłosy przy podniesionej słuchawce. Ale równocześnie pomyślała, że podczas kiedy ona chciwie nasłuchuje, ktoś inny robi to samo.

Nonsens.

Nonsens czy nie nonsens, lodowaty chłód zjeżył jej włosy na karku i szybko odłożyła słuchawkę.

– Biuro szeryfa nie może być daleko w takim małym miasteczku – powiedziała Lisa…

– Kilka przecznic.

– Czemu tam nie podejdziemy?

Jenny zamierzała przejrzeć pozostałą część domu, na wypadek gdyby Santini leżeli gdzieś ranni albo chorzy. Teraz uderzyła ją myśl, że ktoś mógł podsłuchiwać przez aparat z innego pokoju. Ta możliwość zmieniała wszystko. Nie traktowała lekko powołania lekarza. W gruncie rzeczy lubiła tę specjalną odpowiedzialność idącą w parze z pracą. Była osobą poddającą stałej weryfikacji swe oceny, inteligencję i wytrzymałość. Lubiła stawiać czoło przeciwnościom. Ale teraz odpowiadała w pierwszym rzędzie za Lisę i siebie samą. Być może najmądrzej było zwrócić się do zastępcy szeryfa, Paula Hendersona, wrócić z nim, a potem przejrzeć resztę domu.

Chciała wierzyć, że to jedynie wyobraźnia, ale nadal czuła, jak ktoś przewierca ją wzrokiem, obserwuje… czeka.

– Chodźmy – powiedziała do Lisy. – Już.

Dziewczyna wyraźnie odetchnęła. Pierwsza ruszyła przez jadalnię i bawialnię do frontowych drzwi.

Tymczasem zapadła noc. Powietrze oziębiło się i wkrótce zapanuje całkowity chłód – siedem do pięciu stopni Celsjusza – może i większy. Jesień w Sierras gości krótko, a zima niecierpliwi się, żeby jak najszybciej zająć jej miejsce.

Z nadejściem nocy wzdłuż Skyline Road lampy uliczne zapaliły się automatycznie. Na niektórych wystawach również włączyło się wieczorne oświetlenie, pobudzone światłoczułymi diodami.

Jenny i Lisę, stojące na chodniku przed domem Santinich, uderzył widok w dole.

Miasteczko schodzące tarasami po górskim zboczu, z ostrymi, dwuskrzydłowymi dachami domów tnącymi ciemnogranatowe niebo, było jeszcze piękniejsze niż o zmierzchu. Z paru kominów sterczały widmowe pióropusze. To na kominkach płonęło drewno. Kilka okien jarzyło się światłem bijącym z wewnątrz, ale reszta jak mroczne lustra odbijała światła latarni. Wiatr łagodnie poruszał drzewami w rytmie kołysanki. Szemrał łagodnie, jakby naśladował oddechy tysięcy głęboko, spokojnie uśpionych dzieci.

Jednakże nie tylko samo piękno widoku spętało Jenny. Także absolutny bezruch i cisza. W chwili przyjazdu uznała to jedynie za rzecz dziwną. Teraz poczuła zagrożenie.

– Podkomisariat jest na głównej ulicy – wyjaśniła. – Za drugą przecznicą.

Szybkim krokiem skierowały się ku znieruchomiałemu sercu miasta.

5

Trzy pociski

Pojedyncza świetlówka rozjaśniała ponury mrok aresztu miejskiego. Ale ruchome ramię lampy zostało mocno przygięte, skupiając światło na blacie biurka, gdzie na bibularzu leżał otwarty magazyn w snopie mocnego białego światła; poza tym w pomieszczeniu prawie nic nie było widać i byłoby całkiem ciemno, gdyby nie blady poblask wciskający się od ulicy oknami.

Jenny otworzyła drzwi. Weszła do środka. Lisa tuż za nią.

– Halo? Paul? Jesteś tu?

Odnalazła wyłącznik, zapaliła górne światła – i szarpnęła się w odruchu fizycznego obrzydzenia na widok tego, co leżało przed nią na podłodze.

Paul Henderson. Sczerniałe, posiniaczone ciało. Opuchlizna. Żadnych oznak życia.

– Och, Jezu! – krzyknęła Lisa. Obróciła się i zataczając podeszła do drzwi. Oparta o framugę gwałtownie, urywanymi haustami, wciągała chłodne nocne powietrze.

Znacznym wysiłkiem woli Jenny powstrzymała narastający lęk. Podeszła do Lisy. Położyła dłoń na szczupłym ramieniu dziewczyny.

– Jak się czujesz? Będziesz wymiotować?

Lisa z trudem zapanowała nad torsjami. W końcu potrząsnęła głową.

– Nie. N…nie będę wymiotować. Nic mi nie jest. Ch…chodźmy stąd.

– Za chwilę – powiedziała Jenny. – Najpierw chcę obejrzeć ciało.

– Nie można chcieć patrzeć na coś takiego.

– Masz rację. Nie chcę. Ale może jakoś wpadnę, z czym mamy tu do czynienia. Zostań w drzwiach.

Dziewczyna westchnęła z rezygnacją.

Jenny podeszła do trupa rozciągniętego na podłodze. Uklękła.

Paul Henderson był w takim samym stanie jak Hilda Beck. Każdy widzialny cal ciała posiniaczony, spuchnięty. Obrzmiała, zniekształcona twarz, szyja prawie objętości głowy, palce jak sznury serdelków, wzdęty żołądek. A równocześnie Jenny nie wyczuwała najlżejszego odoru gnicia.

Niewidzące oczy wytrzeszczone w cętkowanej, sinej twarzy. Te oczy w połączeniu z rozdziawionymi, wykrzywionymi ustami przekazywały wyraźnie jedno uczucie: l ę k. Jak Hilda Beck, Paul Henderson umarł nagle – i w potężnym, lodowatym uścisku krańcowego przerażenia.

Jenny nie była bliską przyjaciółką zmarłego. Oczywiście, znała go, ponieważ wszyscy się znali w tak małym miasteczku jak Snowfield. Robił dość sympatyczne wrażenie, był dobrym stróżem prawa. Czuła się okropnie na widok tego, co go spotkało. Kiedy wpatrywała się w wykrzywioną twarz, mdłości ścisnęły jej boleśnie żołądek. Musiała odwrócić wzrok.

Zastępca nie miał broni w kaburze. Leżała na podłodze, blisko ciała. Rewolwer kaliber 45.

Wpatrywała się w rewolwer. Rozważała. Może wyśliznął się z kabury, kiedy zastępca upadł na podłogę? Może. Ale to wątpliwe. Narzucał się wniosek, że Henderson wyciągnął rewolwer, aby się bronić przed napastnikiem.

A jeśli tak, to nie padł ofiarą trucizny ani choroby.

Jenny obejrzała się. Lisa nadal stała w otwartych drzwiach z ręką opartą o framugę i rozglądała się po Skyline Road.

Jenny podniosła się z kolan. Obróciła od trupa. Pochylona nad bronią patrzyła i zastanawiała się: dotknąć rewolweru czy nie? Nie przejmowała się już tak zakażeniem jak po znalezieniu ciała pani Beck. Coraz mniej wyglądało to na przypadek jakiejś dziwnej zarazy. Poza tym jeśli Snowfield nawiedziła jakaś egzotyczna choroba, była przerażająco gwałtowna i Jenny prawie na sto procent byłaby już zakażona. Nic nie ryzykowała biorąc rewolwer do ręki i dokładniej mu się przyglądając. Jedyne, co ją martwiło, to możliwość zatarcia śladów.

Ale nawet jeżeli Henderson został zamordowany, niemożliwe, żeby zabójca użył broni ofiary, podsuwając policji pod nos własne odciski palców. Dalej: nie wyglądało na to, żeby Paul został zastrzelony. Przeciwnie, jeśli miała tu miejsce jakaś strzelanina, on prawdopodobnie pociągał za spust.

Podniosła rewolwer. Zbadała. Bęben mieścił sześć naboi, ale trzy komory były puste. Ostry zapach spalonego prochu strzelniczego świadczył o tym, że z broni korzystano niedawno. Dzisiaj, może nawet w ciągu ostatniej godziny.

Z czterdziestką piątką w ręku, rozglądając się po niebieskich płytkach podłogowych, wstała i przeszła na drugi koniec ogólnodostępnej części posterunku. Błysnął kawałek miedzi, następny i jeszcze następny. Trzy wystrzelone łuski.

Żaden ze strzałów nie został oddany w dół, w podłogę. Mocno wyfroterowane płytki były niedraśnięte.

Jenny pchnęła bramkę w balustradzie i weszła do “zagrody byków". Szła przejściem między szafkami z aktami a szeregiem biurek i stołów do pracy. Zatrzymała się w centrum pomieszczenia. Jej wzrok wolno powędrował ku jasnozielonym ścianom i sufitowi z dźwiękochłonnych płytek. Szukała śladów pocisków. Bez skutku.

Poczuła się zaskoczona. Jeśli nie strzelano w podłogę, jeśli nie mierzono w okna – a nie były pęknięte, szkło pozostało całe – to znaczyło, że lufa w momencie strzału była wymierzona w tę część pomieszczenia, na wysokość biodra lub wyżej. Więc gdzie są pociski? Nie mogła dopatrzyć się zniszczeń na meblach, drzazg drewna, rozerwanych metalowych ścianek, dziur w płytkach podłogi, a wiedziała, że nabój kalibru 45 uderzając czyni znaczną szkodę.

Jeżeli w tym pokoju nie było wystrzelonych pocisków, to mogły się one znajdować tylko w jednym miejscu: w człowieku lub w ludziach, w których mierzył Paul Henderson.

Ale jeśli zastępca zranił napastnika – lub dwóch, trzech napastników – trzema strzałami z policyjnego rewolweru kaliber 45, trzema strzałami tak precyzyjnymi, że pociski ugrzęzły w ciele, to winno być tu pełno krwi. A nie było jej nawet kropli.

Zadziwiona, odwróciła się do biurka, na którym zgięta lampa rzucała blask na otwarty egzemplarz Time'u. Miedziana wizytówka głosiła: SIERŻANT PAUL J. HENDERSON. Tu musiał siedzieć podczas tego prawdopodobnie nudnego popołudnia, kiedy to, co się stało… stało się.

Wiedząc co usłyszy, Jenny podniosła słuchawkę telefonu stojącego na biurku Hendersona. Brak sygnału. Tylko elektroniczny, przypominający trzepot owadzich skrzydełek syk.

Jak poprzednio w kuchni Santinich miała uczucie, że nie jest jedyną osobą na linii.

Odłożyła słuchawkę – zbyt nagle, zbyt mocno.

Ręce jej się trzęsły.

Na tylnej ścianie pomieszczenia wisiały dwie tablice ogłoszeń, stała fotokopiarka, zamknięta szafka na broń, radio policyjne (model stacjonarny) i końcówka dalekopisu. Jenny nie umiała się posługiwać dalekopisem. I tak zresztą milczał; wyglądał na zepsuty. Nie potrafiła włączyć radia. Chociaż wyłącznik sieciowy był w pozycji “włączony", lampka kontrolna nie świeciła się. Mikrofon nie reagował. Ten, kto załatwił zastępcę, załatwił też dalekopis i radio.

Jenny ruszyła do części ogólnodostępnej. Zobaczyła, że Lisa nie stoi już w drzwiach. Serce zamarło w niej na moment. Ale dziewczyna przyklękła tylko obok trupa Paula Hendersona. Wpatrywała się w niego intensywnie.

Podniosła wzrok, kiedy Jenny minęła barierkę. Wskazała na mocno opuchłe ciało.

– Pojęcia nie miałam, że skóra może się tak naciągnąć i nie pęknąć.

Jej poza – “naukowa" ciekawość, dystans, wystudiowana obojętność na okropność całej sceny – była widoczna jak na dłoni. Zdradzały ją rozbiegane oczy. Ciągle udając, że jej to nie obeszło, Lisa odwróciła wzrok od policjanta i wstała.

– Skarbie, dlaczego nie zostałaś przy drzwiach?

– Poczułam się obrzydliwie, że taki ze mnie tchórz.

– Posłuchaj, siostrzyczko, mówiłam ci…

– Boję się, że coś nas spotka, coś złego, właśnie tu w Snowfield, dziś, może za chwilę, coś naprawdę strasznego. Ale nie wstydzę się tego. Zdrowy rozsądek nakazuje się bać po tym, co widziałyśmy. Ale ja bałam się nawet ciała tego policjanta, a to już czysta dziecinada.

Lisa przerwała, a Jenny nie odzywała się. Dziewczyna miała więcej do powiedzenia i musiała to z siebie wyrzucić.

– On nie żyje. Nie może mnie skrzywdzić. Nie ma powodu się go bać. To błąd ulegać irracjonalnym lękom. To błąd, słabość, głupota. Człowiek powinien stawiać czoło takim lękom – podkreślała Lisa uparcie. – To jedyny sposób na to, żeby mieć je z głowy, no nie? Więc zdecydowałam się spojrzeć na to. – Ruchem głowy wskazała nieżywego mężczyznę.

Ileż niepokoju ona ma w oczach, pomyślała Jenny.

Nie tylko sytuacja w Snowfield przygniatała dziewczynę. Dochodziła jeszcze pamięć zmarłej na wylew matki znalezionej w tamto upalne, czyste, lipcowe popołudnie. Nagle z powodu tego tutaj wszystko, co stało się tam, powracało. Powracało z całą bezwzględnością.

– Teraz jestem już spokojna – mówiła Lisa. – Dalej boję się tego, co może nas spotkać, ale nie boję się j e g o. – Zerknęła na ciało jakby na potwierdzenie tych słów. Podniosła wzrok i spotkała oczy Jenny. – Rozumiesz? Teraz możesz na mnie liczyć. Nie odpadnę i nie dam ci znowu czadu.

Po raz pierwszy Jenny uświadomiła sobie, że jest wzorem dla Lisy. Oczami, twarzą, głosem, rękami, na liczne subtelne sposoby Lisa okazywała, że jej szacunek i podziw dla siostry jest daleko większy, niż Jenny to sobie wyobrażała. Bez uciekania się do słów dziewczyna przekazywała coś bardzo wzruszającego: Kocham cię, a nawet więcej, lubię cię, jestem z ciebie dumna, jesteś fantastyczna i jak uda ci się ze mną wytrzymać, to jeszcze będziesz dumna i szczęśliwa, że masz taką siostrę jak ja.

Tak wysoka pozycja w osobistym panteonie Lisy zaskoczyła Jenny. Dzieliła je znaczna różnica wieku, a od kiedy Lisa skończyła dwa latka, Jenny stale przebywała poza domem. Sądziła więc, iż jest dla niej prawie obca. Ten nowy aspekt ich związku pochlebiał jej i budził zakłopotanie.

– Wiem, że mogę na ciebie liczyć – zapewniła siostrę. – Nigdy nie sądziłam inaczej.

Lisa uśmiechnęła się zażenowana.

Jenny uściskała ją gorąco.

Na moment Lisa przytuliła się do niej mocno, a kiedy się rozdzieliły, spytała:

– Więc… masz jakieś wytłumaczenie na to, co się tu stało?

– Nic, co by się trzymało kupy.

– Telefon nie działa, co?

– Nie.

– Więc tak jest wszędzie.

– Prawdopodobnie.

Podeszły do drzwi, wyszły na chodnik.

– Wszyscy nie żyją – powiedziała Lisa. Rozglądała się po zamarłej ulicy.

– Nie możemy być takie pewne tego.

– Wszyscy – powtórzyła dziewczyna z uporem, cicho i rozpaczliwie. – Całe miasto. Wszyscy. To się czuje.

– Santinich nie było. Nie wiemy, czy umarli – przypomniała Jenny.

Księżyc w trzeciej kwadrze wyłonił się ponad górami, kiedy jeszcze były na podkomisariacie. Srebrne promienie obrysowywały cieniem odziane w noc zakamarki. Ale poblask miesiąca niczego nie rozjaśniał. Przeciwnie, opadał jak welon, czasem gęściej, czasem luźniej, zamazując kształty, i jak welon zacierał kontury, a wszystko, czego dotknął, stawało się bardziej tajemnicze i niepojęte niż w całkowitej ciemności.

– Cmentarz – powiedziała Lisa. – Całe miasto to cmentarz. Nie możemy po prostu wsiąść do samochodu i pojechać po pomoc?

– Wiesz, że nie możemy. Jeśli choroba…

– To nie choroba.

– Nie mamy absolutnej pewności.

– Ja mam. Jestem pewna. Zresztą powiedziałaś, że prawie na pewno też to wykluczasz.

– Ale tak długo, jak istnieje najmniejsza wątpliwość, choćby minimalna, musimy wziąć pod uwagę, że powinnyśmy przejść kwarantannę.

Lisa zauważyła broń.

– To tego policjanta?

– Tak.

– Naładowana?

– Strzelił z niej trzykrotnie, ale w bębnie zostały jeszcze trzy naboje.

– Do czego strzelił?

– Sama chciałabym wiedzieć.

– Weźmiesz ją? – zapytała Lisa. Miała dreszcze. Jenny spojrzała na rewolwer. Kiwnęła głową.

– Zdaje się, że powinnam.

– No. Ale z drugiej strony… jego to nie uratowało, co?

6

Nowości i domniemania

Szły Skyline Road, na przemian zanurzając się w cieniach, żółtawym blasku lamp sodowych, ciemności i fosforyzujących plamach księżycowego światła. Po prawej stronie regularnie rozmieszczone drzewka wyrastały z ozdobnych donic. Minęły sklep z pamiątkami, niewielką kafejkę i sklep Santinich. Stawały, zaglądały przez okna. Szukały śladów życia, nie znajdowały żadnych.

Mijały też domy mieszkalne stojące tuż przy chodniku. Jenny wchodziła po stopniach, naciskała dzwonek. Nikt nie odpowiadał, nawet tam, gdzie światło padało przez okna. Zastanawiała się, czy nie nacisnąć klamki i nie wejść. Ale nie robiła tego. Podejrzewała tak jak Lisa, że mieszkańcy (jeśli w ogóle da się ich odnaleźć) będą martwi, a ich ciała tak samo groteskowe jak ciała Hildy Beck i Paula Hendersona. Potrzebowała żywych ludzi, tych, którzy przeżyli, świadków. Niczego nie dowie się od trupów.

– Jest tu gdzieś elektrownia atomowa? – zapytała Lisa.

– Nie. Dlaczego?

– Duża jednostka wojskowa?

– Nie.

– Myślałam, że może… promieniowanie.

– Promieniowanie nie zabija tak nagle.

– A naprawdę mocne promieniowanie?

– Ofiary wyglądałyby inaczej.

– Jak?

– Oparzenia, pęcherze, zmiany chorobowe. Podeszły do Salonu Pięknej Pani, gdzie Jenny zawsze robiła sobie włosy. Zakład był opustoszały jak w każdą niedzielę. Jenny zastanawiała się, co spotkało Madge i Dani, kosmetyczki, właścicielki zakładu. Lubiła Madge i Dani. Modliła się do Boga, żeby się okazało, iż wyjechały na cały dzień z miasta, z wizytą do swoich chłopaków w Mount Larson.

– Trucizna? – pytała Lisa, kiedy odeszły od salonu piękności.

– Jak można za jednym zamachem zatruć całe miasto?

– Zepsuta żywność?

– Och, gdyby wszyscy wybrali się na piknik, jedli tę samą sałatkę z pryskanych pomidorów, zakażoną wieprzowinę albo coś w tym rodzaju… Ale nie. Jest tylko raz piknik dla całego miasta. Czwartego lipca.

– Zatrucie ujęcia wody?

– Nie, chyba że wszyscy napiliby się dokładnie w tym samym momencie i nikt nie miał szansy ostrzec reszty.

– Co jest równie niemożliwe.

– Poza tym, to mi nie przypomina reakcji na żadną znaną mi truciznę.

Cukiernia Libermannów. Czysty, biały budynek z markizą w niebies-ko-białe pasy. W sezonie turyści stali tu w kolejce do połowy kwartału, dzień w dzień, siedem dni w tygodniu, żeby kupić wielkie cynamonowe obwarzanki z francuskiego ciasta, tłuste bułeczki z rodzynkami, ciastka z całymi kawałkami czekolady i orzechami, babeczki migdałowe z gęstym budyniem czekoladowym i mandarynką w środku i inne dobroci, które Jakob i Aida Libermannowie tworzyli z ogromną dumą i iście niebiańskim mistrzostwem. Libermannowie tak uwielbiali swoją pracę, że zdecydowali się nawet na mieszkanie nad cukiernią (teraz nie padało stamtąd żadne światło). Choć od kwietnia do października interes nie przynosił im takich dochodów jak przez resztę roku, poza sezonem otwierali go od poniedziałku do soboty. Ludzie zjeżdżali się z odległych górskich miejscowości – Mount Larson, Shady Roost i Pineville – żeby wrócić z torbami i pudłami pełnymi łakoci Libermannów.

Jenny pochyliła się do wielkiego okna. Lisa oparła czoło o szybę. Z głębi, z otwartych drzwi kuchni padało jasne światło, wyraźnie oświetlając jedną część cukierni. Małe, kawiarniane stoliki stały na lewo, koło każdego dwa krzesła. Oszklone białe emaliowane lady wystawowe były puste.

Jenny modliła się, żeby Jakoba i Aidę ominął los, który prawdopodobnie dotknął resztę Snowfield. Byli parą najmilszych, najsłodszych ludzi, jakich kiedykolwiek poznała. Tacy ludzie jak Libermannowie sprawiali, że Snowfield było miejscem, gdzie dobrze się żyło, było schronieniem przed grubiańskim światem, w którym gwałt i chamstwo stawały się niepokojąco powszechne. Lisa odwróciła się od okna cukierni.

– A co z odpadkami chemicznymi? Wyciek chemikaliów. Coś, co sformowało chmurę zabójczych gazów.

– Nie tu. W tych górach nie ma żadnych wysypisk odpadków chemicznych. Żadnych fabryk. Nic z tych rzeczy.

– Czasami pociąg się wykoleja, wagon z chemikaliami rozwala i dzieją się straszne rzeczy.

Najbliższa linia kolejowa jest dwadzieścia mil stąd. Z czołem zmarszczonym od natłoku myśli Lisa zrobiła kilka kroków oddalając się od cukierni.

– Poczekaj. Chcę tam zajrzeć – powiedziała Jenny. Podeszła do frontowych drzwi.

– Dlaczego? Nikogo nie ma.

– Nie mamy pewności. – Nacisnęła klamkę. – Światła nadal palą się z tyłu, w kuchni. Mogą tam być. Przygotowują jutrzejsze wypieki. Nie wiedzą, co się stało. Te drzwi są zamknięte. Obejdźmy od tyłu.

Solidna drewniana bramka prowadziła do wąskiego służbowego przejścia między Cukiernią Libermannów a Salonem Pięknej Pani. Bramka była zamknięta pojedynczą zasuwą. Ustąpiła pod niepewnie szperającymi pałacami Jenny. Drzwi otworzyły się z piskiem i chrobotem nie oliwionych zawiasów. Kryty pasaż między budynkami był odstręczająco mroczny. Jedyne światło jaśniało u jego wylotu z drugiego końca, tam gdzie na tylnej uliczce rozpływała się szara, łukowata plama.

– Nie podoba mi się tu – powiedziała Lisa.

– Nie przejmuj się, skarbie. Idź tylko za mną i nie zostawaj w tyle. Jak poczujesz się niepewnie, macaj ręką ściany.

Jenny nie miała zamiaru powiększać lęku siostry, ale nie oświetlony pasaż również i w niej budził dreszcze. Z każdym krokiem robił wrażenie węższego, ściany jakby napierały z obu stron.

W jednej czwartej drogi ogarnęło ją niesamowite wrażenie, że nie są z Lisa same. Natychmiast potem poczuła, że coś porusza się w najciemniejszych regionach, pod dachem, osiem, dziesięć stóp nad ich głowami. Nie miała pojęcia skąd to wie. Nie słyszała nic poza echem kroków własnych i Lisy, poza tym prawie nic nie widziała. Nagle jakby poczuła wrogą obecność, a wytężając wzrok w czarny jak węgiel dach pasażu uzyskała nieomal pewność, że coś w ciemności… zmienia się.

Posuwa się. Rusza. Rusza się w górze, w krokwiach.

To urojenia, powiedziała sobie, ale już w połowie drogi zwierzęcy instynkt w niej wrzeszczał, że ma wynosić się, zwiewać. Lekarze nie powinni ulegać panice. Zachowanie równowagi stanowiło część zawodowego treningu. Trochę przyspieszyła, ale tylko trochę, niewiele, bez paniki. Po kilku następnych krokach przyspieszyła jeszcze i jeszcze, aż wbrew sobie rzuciła się do biegu.

Wypadła na uliczkę. Było tu mroczno, ale nie tak ciemno jak w pasażu.

Lisa wybiegła za nią potykając się, pośliznęła się na mokrym asfalcie, prawie lądując na ziemi.

Jenny złapała siostrę, uratowała przed upadkiem.

Wycofywały się, obserwując wyjście z pozbawionego światła, krytego pasażu. Jenny uniosła rewolwer.

– Czułaś to? – Lisa nie mogła złapać tchu.

– Coś w dachu. Może ptaki albo w najgorszym razie nietoperze. Lisa potrząsnęła głową.

– Nie, nie. N…nie w dachu. Czaiło się przy ś…ścianie. Dalej wpatrywały się w wylot pasażu.

– Widziałam coś w krokwiach – powiedziała Jenny.

– Nie. – Dziewczyna z uporem potrząsała głową.

– A ty gdzie widziałaś?

– Było przy ścianie. Po lewej. W połowie pasażu. Prawie na to wpadłam.

– Co to było?

– Dok…dokładnie riie wiem. Nie widziałam dobrze.

– Słyszałaś coś?

– Nie. – Lisa nie odrywała wzroku od pasażu.

– Jakiś zapach?

– Nie. Ale… ta ciemność była… No, tam w jednym miejscu ciemność była… inna. Czułam, że coś się rusza… coś jakby się ruszało… posuwało…

– Mnie tak samo wydało się, że coś widzę… tylko że w krokwiach.

Czekały. Nic nie wyszło z pasażu.

Stopniowo serce Jenny zwolniło, z dzikiego galopu przeszło "w szybki kłus. Oddech się uspokoił. Opuściła rewolwer.

Nocna cisza napływała z powrotem jak gęsty olej.

Teraz ogarnęły ją wątpliwości. A jeżeli uległy histerii? To wyjaśnienie za grosz jej nie zadowalało. Nie, to do niej niepodobne… Ale była na tyle uczciwa wobec siebie, by spojrzeć w twarz niemiłej prawdzie. Mogła wpaść w panikę.

– Po prostu jesteśmy rozdygotane – powiedziała. – Gdyby coś albo ktoś niebezpieczny tam siedział, dobrałby się już do nas, nie sądzisz?

– Może.

– Hej, wiesz, co to mogło być?

– Co? – spytała Lisa.

Podniósł się znów zimny wiatr. Sucho zaszeleścił w uliczce.

– To mogły być koty – stwierdziła Jenny. – Kilka kotów. Lubią się pałętać w takich krytych przejściach.

– Nie wydaje mi się, żeby to były koty.

– A może? Kilka kotów między krokwiami. I jeden, dwa na podłodze, przy ścianie, tam gdzie coś zobaczyłaś.

– To było większe niż kot. Dużo większe. – Lisa była zdenerwowana.

– Dobra, więc może nie koty. Najprawdopodobniej niczego nie było. Jesteśmy podminowane. Mamy napięte nerwy. – Westchnęła. – Zobaczmy, czy tylne wejście cukierni jest otwarte. Po to tutaj przyszłyśmy, pamiętasz?

Poszły na tyły Cukierni Libermannów, ale wciąż oglądały się za siebie, na wylot pasażu.

Drzwi nie były zamknięte na klucz. Padało spod nich ciepłe światło. Jenny i Lisa weszły do długiego, wąskiego magazynu.

Następne drzwi oddzielały magazyn od ogromnej kuchni. Pachniało cynamonem, ciastem, czarnymi orzechami włoskimi i esencją pomarańczową. Jenny głęboko wciągnęła powietrze. Apetyczne wonie snujące się od kuchni były tak zwykłe, tak naturalne, tak jednoznacznie i uspokajająco związane z powszednim dniem i powszednimi miejscami, że czuła, jak opuszcza ją napięcie.

Cukiernia była dobrze zaopatrzona: podwójne zlewy, specjalne pomieszczenie-chłodnia, kilka piekarników, kilka ogromnych, emaliowanych na biało gablot, maszyna do wygniatania ciasta i bogaty zestaw innych urządzeń. Środek zajmowała długa, szeroka lada, podstawowe miejsce pracy, składające się z dwóch części: błyszczącego blatu z nierdzewnej stali i – po drugiej stronie – grubej, drewnianej stolnicy. Półki kryte także nierdzewną stalą – najbliższe drzwi magazynu – były wysoko zastawione garnkami, blachami do pieczenia, foremkami na babeczki, uchwytami do blach, formami do bab, tortownicami. Wszystko wypucowane do połysku. Cała kuchnia lśniła.

– Nikogo tu nie ma – stwierdziła Lisa.

– Na to wygląda – powiedziała Jenny. Im dalej zapuszczała się w kuchnię, tym bardziej podniesiona była na duchu.

Jeżeli rodzina Santinich uciekła i jeżeli Jakobowi i Aidzie udało się uratować, to może większość mieszkańców miasta nie była martwa. Może…

Och, Boże!

Za spiętrzonymi naczyniami, na środku stolnicy leżał ogromny placek surowego ciasta. Na nim drewniany wałek. Dwie ręce zacisnęły się na uchwytach wałka. Dwie odcięte, ludzkie ręce.

Lisa cofnęła się z taką siłą na metalową gablotę, że zawartość zagrzechotała.

– Co się tu, d o diabła, dzieje? Cóż, do diabła…?

Popychana złowrogą fascynacją, a jednocześnie nieprzemożną chęcią zrozumienia, Jenny podeszła.do kontuaru. Wpatrywała się w odrąbane ręce. Patrzyła z obrzydzeniem i niewiarą – i ze strachem, tnącym głęboko jak ostrza brzytew. Ręce nie były posiniaczone ani spuchnięte. Zachowały kolor ciała, choć był on sinoszary. Krew – pierwsza krew, jaką Jenny dziś ujrzała – kapała z poszarpanych przegubów. Jej świeże, wilgotne ślady, strużki i krople, błyszczały na cienkiej powłoce rozsypanej mąki. Ręce były silne, ściślej rzecz biorąc – kiedyś były silne. Mocne palce. Duże kłykcie. Bez wątpienia były to męskie ręce. Pokryte siwym, kędzierzawym włosem. Ręce Jakoba Libermanna.

– Jenny!

Jenny podniosła wzrok, zaskoczona.

Uniesiona sztywno ręka Lisy wskazywała drugi kraniec kuchni.

Przy długiej ścianie stały trzy piekarniki. Jeden podwójny – ogromny, wysoki, z parą solidnych drzwiczek z nierdzewnej stali, dwa skromniejsze, choć i one były okazalsze niż zwykłe modele w większości domów; oba w drzwiczkach miały szklane płyty. Żaden na szczęście nie był teraz czynny, gdyż inaczej kuchnię przepełniałby mdlący smród.

W każdym była odcięta głowa.

Jezu.

Widmowe, trupie twarze z nosami przyciśniętymi do szkła wizjerów gapiły się na kuchnię.

Jakob Libermann. Siwe włosy zbryzgane krwią. Jedno oko zamknięte, drugie wytrzeszczone. Usta zaciśnięte z bólu.

Aida Libermann. Oczy otwarte. Usta rozdziawione, jakby szczęka wyskoczyła z zawiasów.

Przez chwilę Jenny nie mogła uwierzyć, że to głowy ludzkie. Tego już za wiele. Za wielki szok. Przyszły jej na myśl drogie, jak żywe, maski na Halloween, zerkające przez celofanowe okienka z tekturowych pudeł, ponure nowości handlowe w sklepach z zabawkami – te woskowe głowy z nylonowymi perukami i szklanymi oczami – okropności, które młodzi chłopcy potrafią uwielbiać do szaleństwa (bo i przywołują do szaleństwa) – i wariacko przyszedł jej do głowy tekst z telewizyjnej reklamówki gotowego ciasta – W PIEKARNIKU MASZ GOTOWCA, SERCE CI Z RADOŚCI PLĄSA!

Uderzenia krwi rozsadzały jej czaszkę.

Czuła dreszcze i zawroty głowy.

Na stolnicy odcięte ręce nadal trzymały wałek do ciasta. Prawie oczekiwała, że nagle przemkną po kontuarze jak dwa kraby.

Gdzie są zdekapitowane ciała Libermannów? Wepchnięte do wielkiego piekarnika, za stalowe drzwi bez okien? W chłodni, sztywne i oszronione?

Gorycz urosła jej w gardle. Przełknęła ją.

Czterdziestka piątka nagle wydała się nieskuteczną bronią przeciw niewiarygodnie okrutnemu, nieznanemu wrogowi.

Znów poczuła się obserwowana i werbelek serca przeszedł w łomot kotłów orkiestry.

Obróciła się do Lisy.

– Wynośmy się stąd. Dziewczyna ruszyła do magazynu.

– Nie tędy! – krzyknęła Jenny.

Lisa zawróciła. Mrugnęła, zdezorientowana.

– Nie przez uliczkę. I nie drugi raz przez ten ciemny pasaż.

– Boże, nie – jęknęła Lisa.

Szybko minęły kuchnię, następne drzwi. Weszły do sklepu. Minęły puste pojemniki na ciastka, stoliczki z krzesłami.

Jenny nie mogła sobie poradzić z ryglowym zamkiem przy frontowych drzwiach. Zaciął się. Przemknęło jej przez myśl, że może jednak będą zmuszone wyjść przez pasaż. Wreszcie wpadła na to, że obraca blokadę rygla w złym kierunku. Obróciła prawidłowo, rygiel cofnął się, trzask. Jenny szarpnęła drzwi, otworzyła.

Szybko wyszły na zimne powietrze nocy.

Lisa podeszła do wysokiej sosny. Musiała się o coś oprzeć.

Jenny dołączyła do siostry. Z obawą zerkała na cukiernię. Nie byłaby zaskoczona, gdyby pozbawione głów ciała wybiegły do niej w złowieszczych zamiarach. Ale nic się tam nie poruszyło, tylko fryzowany brzeg markizy falował w kapryśnym powiewie wiatru.

Noc dalej milczała.

Księżyc uniósł się nieco i stał wyżej niż w momencie, kiedy siostry weszły do krytego pasażu.

– Promieniowanie, choroba, trucizna, toksyczny gaz… – odezwała się po chwili Lisa. – O rany, byłyśmy na zupełnie złym tropie. Tylko ludzie, chorzy ludzie, potrafią tak świrować. Nie? Jakiś świrnięty szajbus nakręcił to wszystko.

Jenny potrząsnęła głową.

– Jeden człowiek nie dałby rady. Żeby opanować miasteczko z prawie pięciuset mieszkańcami, trzeba by armii psychopatycznych zabójców.

– Więc to była armia – powiedziała Lisa drżącym głosem.

Jenny rozejrzała się nerwowo po pustej ulicy. Wydawało się nieostrożnością, prawie zuchwalstwem stać tak na widoku, ale nie była w stanie wymyślić bezpieczniejszego miejsca.

– Psychopaci nie planują wielokrotnych morderstw i nie zakładają klubów niby rotarianie organizujący potańcówkę na cele dobroczynne – mówiła Jenny. – Prawie zawsze działają samotnie.

Wzrok Lisy biegał od jednego cienia do drugiego, jakby podejrzewała, że mają ciała i złowrogie zamiary.

– A co z komuną Charlesa Mansona, wtedy w latach sześćdziesiątych, ci ludzie co zabili tę gwiazdę filmową – jak jej było?

– Sharon Tatę.

– No. To nie mogłaby być taka paczka walniętych?

– Trzon rodziny Mansona liczył najwyżej z pół tuzina osób. To bardzo rzadkie odstępstwo od szablonu samotnego wilka. W każdym razie pół tuzina nie mogło załatwić Snowfield. Potrzeba by pięćdziesięciu, stu, może więcej. Tylu psychopatów nie może działać ręka w rękę.

Przez chwilę milczały.

– Jeszcze jedna rzecz nie pasuje – odezwała się Jenny. – Dlaczego w kuchni nie było więcej krwi?

– Trochę było.

– Ledwo, ledwo. Kilka smug na ladzie. Wszędzie powinno być pełno.

Lisa mocno rozmasowała sobie ramiona. Było jej zimno. W świetle najbliższej lampy sodowej jej twarz miała kolor wosku. Wyglądała starzej niż na czternaście lat. Groza przydała jej wieku.

– I żadnych śladów walki.

– Zgadza się. – Jenny zmarszczyła brwi. – Nic.

– Od razu to zauważyłam. Wydało mi się takie dziwne. Jakby nie stawiali oporu. Nic nie spadło. Nic się nie rozbiło. Wałek do ciasta to niezła broń, co? Ale nie użył go. I nic nie zostało przewrócone.

– Jakby w ogóle się nie opierali. Jakby… z własnej woli położyli głowy na pniu.

– Ale dlaczego?

Dlaczego?

Jenny spoglądała w górę Skyline Road na swój dom stojący niecałe trzy przecznice dalej. Przeniosła wzrok na Waszą Stareńką Miejską Knajpę, Sklep z Różnościami za Wielkie Nic, Salon z Lodami Pattersena, Pizzerię Maria.

Są cisze i cisze. Każda inna. Jest cisza śmierci, zalegająca grobowce, opuszczone cmentarze, chłodnie miejskich kostnic i czasami szpitalne pokoje. Cisza bez skazy, nie tyle spokój, co próżnia. Jako lekarz mający do czynienia z beznadziejnie chorymi, Jenny znała tę wyjątkową, ponurą ciszę.

I teraz to samo. Słyszała ciszę śmierci.

Wcześniej nie chciała się do tego przyznać. Dlatego właśnie nie krzyknęła “hej!" w pogrzebne ulice. Obawiała się, że nikt nie odpowie.

A teraz nie krzyczała, ponieważ obawiała się, że ktoś o d p o-w i e. Ktoś lub coś. Ktoś niebezpieczny lub coś niebezpiecznego.

W końcu stanęła wobec nagich faktów. Snowfield było bez wątpienia martwe. Przestało być już miastem. Stało się cmentarzem, wyszukaną kolekcją kamiennych, drewnianych, dachówkowych, ceglanych, spadzistodachowych, balkonowych grobowców. Cmentarzyskiem ukształtowanym na obraz oryginalnej górskiej wioseczki.

Wiatr znów się wzmógł, gwizdał pod okapami. Szumiał jak powiew wieczności.

7

Szeryf okręgowy

Władze okręgu z siedzibą główną w Santa Mira nie były jeszcze świadome kryzysowej sytuacji w Snowfield. Miały własne problemy.

Porucznik Talbert Whitman wszedł do sali przesłuchań właśnie w chwili, kiedy szeryf Bryce Hammond włączył magnetofon i zaczał informować podejrzanego o jego konstytucyjnych prawach. Tal zamknął bezszelestnie drzwi. Nie chciał przerywać przesłuchania już na samym początku. Nie zajął więc miejsca przy dużym stole obok trzech mężczyzn. Podszedł do wielkiego okna, jedynego w prostokątnej sali.

Wydział Szeryfa Okręgu Santa Mira zajmował budowlę w kolonialnym stylu, wzniesioną pod koniec lat trzydziestych. Drzwi z pełnego drewna po zamknięciu głuszyły wszelkie odgłosy. Ściany były tak grube, że parapety miały osiemnaście cali głębokości, jak ten, na którym przysiadł właśnie Tal Whitman.

Za oknem rozciągało się Santa Mira, stolica okręgu, osiemnaście tysięcy ludzi. Porankami, kiedy słońce w końcu podniosło się nad Sierras, spalając górskie cienie, Tal czasem łapał się na tym, że ze zdumieniem i zachwytem spogląda na łagodne zalesione podnóża gór, na których wznosiło się Santa Mira, albowiem to wyjątkowo zadbane, czyste miasto zapuściło swe betonowe i żelazne korzenie zachowując szacunek dla piękna natury, wśród którego wzrosło. Teraz zapadła noc. Tysięczne światełka błyszczały na falujących poniżej skał wzgórzach. Wyglądały jak deszcz gwiazd.

Tal Whitman, czarne jak ostrzony wiatrem zimowy cień dziecko Harlemu, urodzone w nędzy i ciemnocie, wylądował w najmniej oczekiwanym miejscu. Najmniej oczekiwanym, ale cudownym.

Po tej stronie okna sceneria jednak nie była aż tak wyjątkowa. Sala przesłuchań przypominała inne niezliczone pomieszczenia na posterunkach policyjnych i komisariatach szeryfów w całym kraju. Tanie płytki z linoleum na podłodze. Poobijane szafki na akta. Okrągły stół konferencyjny i pięć krzeseł. Biurowa zieleń ścian. Nagie jarzeniówki.

Przy stole na środku pokoju miejsce podejrzanego zajmował teraz wysoki, przystojny, dwudziestosześcioletni handlarz nieruchomościami. Nazywał się Fletcher Kale. Wprowadzał się w imponujący stan słusznego oburzenia.

– Słuchaj pan, szeryfie – mówił – nie moglibyśmy sobie oszczędzić tych pierdoł? Na litość boską, nie musi pan odczytywać jeszcze raz moich praw. Wałkowaliśmy to już sto razy przez ostatnie trzy dni.

Bob Robine, adwokat Kale'a, szybko uciszył klepnięciem po ramieniu swojego klienta. Robine miał nadwagę, krągłe oblicze, słodki uśmiech, a do tego świdrujące oczka właściciela hazardowej speluny.

– Fletch – odezwał się – szeryf Hammond wie, że zatrzymał cię jako podejrzanego na tak długo, jak zezwala prawo, i wie, że ja też to wiem. I dlatego chce zamknąć tę sprawę tak czy inaczej w ciągu następnej godziny.

Kale zamrugał, kiwnął głową i zmienił taktykę. Zapadł się w krzesło, jakby wielki ciężar rozpaczy spoczął mu na barkach. Kiedy przemówił, głos mu drżał.

– Przykro mi, jeśli straciłem na chwilę głowę, szeryfie. Nie powinienem na pana tak naskoczyć. Ale jest mi tak ciężko… tak bardzo, bardzo ciężko. – Twarz mu się ściągnęła, drżenie głosu wzrosło. – Przecież, na litość boską, straciłem rodzinę. Moja żona… synek… odeszli.

– Przepraszam, jeśli dotknęło pana moje zachowanie, panie Kale – przemówił Bryce Hammond. – Starałem zachować się jak najwłaściwiej. Czasem to mi się udaje. Może tym razem nie wyszło.

Fletcher najwyraźniej uznał, że kłopoty ma za sobą i może sobie teraz pozwolić na wielkoduszność. Otarł łzy, wyprostował się i rzekł:

– No… tego, hm… rozumiem, co pan ma na myśli, szeryfie.

Kale nie doceniał Bryce'a Hammonda.

Bob Robine znał szeryfa lepiej niż jego klient. Spochmurniał, zerknął na Tala, a potem bystro spojrzał na Bryce'a.

Tal Whitman wiedział z doświadczenia, że większość ludzi, mając do czynienia z szeryfem, nie doceniała go – jak Fletcher Kale. Łatwo dawali się nabrać. Bryce nie miał imponującego wyglądu. Liczył trzydzieści dziewięć lat, ale wydawał się dużo młodszy. Gęsta rozczochrana konopna czupryna opadała mu na czoło jak chłopcu. Miał mięsisty, zadarty nos, pokryty na siodełku piegami, które rozbiegały się dalej na policzki. Błękitne oczy, wyraziste i o przenikliwym spojrzeniu, ale przesłonięte grubymi powiekami, zwodziły sprawiając wrażenie, że jest znudzony, śpiący, może nawet nieco tępawy.

Jego głos również wprowadzał w błąd. Cichy, melodyjny, łagodny. Czasem mówił powoli, a zawsze z wyraźnym zastanowieniem, co niektórzy ludzie odbierali jako trudność w formułowaniu myśli. Nic nie mogło bardziej rozmijać się z prawdą. Bryce Hammond był całkowicie świadomy, jak ludzie go widzą, a kiedy mogło mu się to przydać, w sposób niewyczuwalny utwierdzał ich w błędzie: niemal bezmyślnym uśmieszkiem, jeszcze cichszym głosem. Robił z siebie klasycznego wsiowego glinę.

Tal z jednego tylko powodu nie mógł do końca rozkoszować się tym starciem: wiedział, że śledztwo w sprawie Kale'a dotyka Bryce'a Hammonda głęboko, wręcz osobiście. Bryce cierpiał, przybity bezsensowną śmiercią Joanny i Danny'ego Kale'ów. W dziwny sposób ta sprawa przypominała mu zdarzenia z własnego życia. Jak Fletcher Kale, szeryf stracił żonę i syna, choć okoliczności zdarzeń były całkiem odmienne.

Rok temu Ellen Hammond zginęła na miejscu w katastrofie samochodowej. Siedmioletni Timmy, siedzący obok matki, doznał poważnej kontuzji głowy i trwał w stanie śpiączki przez ostatnie dwanaście miesięcy. Lekarze nie dawali mu wielkich szans na odzyskanie świadomości.

Ta tragedia niemal zniszczyła Bryce'a. Dopiero ostatnio Tal Whitman poczuł, że jego przyjaciel wydobywa się z otchłani rozpaczy.

Sprawa Kale'a na nowo otworzyła rany Bryce'a Hammonda, ale nie pozwolił, żeby smutek zaćmił mu rozum; nie przeoczył niczego. Tal wiedział, w którym dokładnie momencie Bryce zaczął podejrzewać Kale'a o popełnienie dwóch morderstw z premedytacją. Ostatni czwartek, wieczór. Wtedy nagle coś zimnego i nieubłaganego zjawiło się w osłoniętych ciężkimi powiekami oczach Bryce'a.

Teraz, smarując coś w żółtym notatniku, jakby tylko połowicznie uczestnicząc w przesłuchaniu, szeryf powiedział:

– Panie Kale, czy pozwoli pan, że zamiast zadawać pytania, na które udzielił już pan wielokrotnie odpowiedzi, podsumuję, co usłyszeliśmy? Jeśli w podsumowaniu będzie wszystko grało, przejdziemy do nowych spraw, o które chcę zapytać.

– Jasne. Chcę to mieć z głowy i zjeżdżam stąd – zgodził się Kale.

– No to w porządku. Zgodnie z tym, co pan zeznał, pańska żona, Joanna, czuła się spętana przez małżeństwo i opiekę nad dzieckiem, była zbyt młoda, żeby podołać takim obowiązkom. Czuła, że popełniła okropny błąd i że będzie musiała za niego płacić przez resztę życia. Chciała jakiegoś kopa od życia, sposobu ucieczki, więc chwyciła się narkotyków. Czy nie tak określił pan stan jej umysłu?

– Tak – odpowiedział Kale. – Dokładnie.

– Dobrze. Więc zaczęła palić trawkę. Po niedługim czasie przestała wychodzić ze stanu odurzenia. Przez dwa i pół roku żył pan z ćpunką, cały czas nie tracąc nadziei, że ją pan zmieni. Po czym tydzień temu dostała szału, potłukła masę talerzy i cholernie dużo czasu zabrało panu uspokojenie jej. Wtedy właśnie odkrył pan, że ostatnio zaczęła brać PCP – “anielski pył", jak mówią. Przeżył pan wstrząs. Wiedział pan, że niektórzy ludzie stają się niezwykle agresywni pod wpływem PCP, więc kazał pan sobie pokazać miejsce, w którym trzyma towar, i zniszczył go. Potem pan powiedział, że jeśli kiedyś jeszcze weźmie narkotyk w obecności małego, wytrzęsie pan z niej duszę.

Kale odchrząknął.

– Ale tylko mnie wyśmiała. Powiedziała, że żaden ze mnie damski bokser i lepiej żebym nie robił z siebie superfaceta. Powiedziała: “Do diabła, Fletch, dam ci kopa w jaja, a ty mi podziękujesz, że ożywiłam twój powszedni dzień".

– I wtedy załamał się pan i rozpłakał? – spytał Bryce.

– Po prostu… no, załapałem, że nie mam na nią żadnego wpływu.

Z miejsca w oknie Tal Whitman obserwował złamaną smutkiem twarz Kale'a – lub jej wiarygodną podróbkę. Skurwiel był dobry.

– A kiedy zobaczyła, jak pan łka – kontynuował Bryce – to ją trochę otrzeźwiło.

Zgadza, się – powiedział Kale. – Zdaje się… że ją ruszyło… Wielki byk jak ja, maże się jak gówniarz. Też popłakała i obiecała, że nie weźmie więcej PCP. Pogadaliśmy o tym, co było, o tym, czego spodziewaliśmy się po naszym małżeństwie; powiedzieliśmy sobie masę rzeczy, które może trzeba było obgadać wcześniej, i staliśmy się sobie bliżsi niż w ciągu ostatnich kilku lat. Przynajmniej ja się tak poczułem. Wydawało mi się, że ona też. Przysięgła, że zacznie odpuszczać sobie z trawką.

Bryce dalej machinalnie smarował w notatniku.

– W ostatni czwartek wraca pan wcześnie z pracy i trafia na martwe ciało pańskiego synka w dużej sypialni. Słyszy pan coś za sobą. To Joanna z tasakiem do mięsa, którym zabiła Danny'ego.

– Była nawalona. PCP. Od razu to spostrzegłem. Obłęd w oczach, takie zwierzęce spojrzenie.

– Krzyczała na pana. Bezsensowne rzeczy o wężach żyjących w ludzkich głowach, o ludziach kontrolowanych przez złe węże. Odsuwał się pan, a ona za panem. Nie próbował jej pan odebrać tasaka…

– Myślałem, że mnie zabije. Chciałem ją zagadać.

– I cofał się pan, aż doszedł do szafki nocnej, w której trzyma pan samopowtarzalną trzydziestkę ósemkę.

– Ostrzegłem ją, żeby rzuciła tasak. Ostrzegłem.

– Ale ona rzuciła się na pana z podniesionym tasakiem. Więc strzelił pan do niej. Raz. W pierś.

Kale siedział teraz zgięty, z twarzą w dłoniach. Szeryf odłożył długopis: Splótł ręce na brzuchu.

– Otóż, panie Kale, mam nadzieję, że wytrzyma pan jeszcze chwilkę ze mną. Tylko kilka pytań i będziemy mogli stąd wyjść i zająć się własnymi sprawami.

Kale opuścił ręce. Tal Whitman jasno pojął ten gest. Kale wyobraził sobie, iż “zająć się własnymi sprawami" oznaczało wypuszczenie z aresztu.

– Wytrzymam, szeryfie. Jedź pan dalej.

Bob Robine nie odezwał się słowem.

Zapadnięty w fotel, sflaczały, Bryce Hammond kontynuował:

– Kiedy trzymaliśmy pana jako podejrzanego, panie Kale, wynikło kilka rzeczy, które należałoby wyjaśnić, żebyśmy mogli dać sobie spokój z tą całą okropną sprawą. Otóż niektóre z nich mogą się panu wydać zupełnie duperelne, niewarte pańskiego albo naszego czasu. To drobiazgi, przyznaję. A męczę pana nimi dlatego… no, dlatego, że zależy mi na przyszłorocznych wyborach, panie Kale. Kiedy moi przeciwnicy dopadną mnie na jednym formalnym obsuwie, na choć jednym cholernym drobiazgu, rozdmuchają to i wybuchnie skandal. Powiedzą, że robię się mniej sprawny, leniwy albo coś takiego.

Bryce uśmiechnął się do Kale'a. Nie: wyszczerzył do niego zęby. Tal nie wierzył własnym oczom.

– Rozumiem, szeryfie – powiedział Kale. Na swoim miejscu, na parapecie, Talbert Whitman napiął się, pochylił do przodu.

A Bryce Hammond rzekł:

– Po pierwsze – zachodziłem w głowę, dlaczego zastrzelił pan żonę, potem zrobił duże pranie, a potem dopiero zgłosił nam, co się stało.

8

Barykady

Odcięte ręce. Odcięte głowy.

Jenny szła chodnikiem obok Lisy. Nie mogła otrząsnąć się z koszmarnych obrazów.

Dwie przecznice na wschód od Skyline Road, na Vail Lane, noc była równie spokojna i nieuchwytnie groźna jak w całym Snowfield. Drzewa, wyższe niż na głównej ulicy, nie przepuszczały księżycowych promieni. Latarni było tu mniej i niewielkie kałuże bursztynowego światła widniały z rzadka między złowieszczymi jeziorkami mroku.

Jenny stanęła na ceglanej ścieżce, prowadzącej do angielskiego wiejskiego domku w głębi dość dużej posesji. Ciepłe światło biło przez okna z ołowiowego szkła z romboidalnymi szybkami.

Z zewnątrz domek Toma i Karen Oxleyów sprawiał wrażenie skromnego. Zwodził. Mieścił siedem pokoi i dwie łazienki. Tom był księgowym w większości pensjonatów i moteli w miasteczku. Karen prowadziła w sezonie uroczą francuską kafejkę. Obydwoje byli radioamatorami, mieli krótkofalówkę. Oto powód zjawienia się tutaj Jenny.

– Jeśli ktoś rozmyślnie zniszczył radio na posterunku, to dlaczego sądzisz, że nie załatwił i tego? – spytała Lisa.

– Może nie wiedział o nim. Warto sprawdzić.

Zadzwoniła, a kiedy nikt nie odpowiedział, spróbowała otworzyć drzwi. Były zamknięte na klucz.

Obeszły dom od tyłu. Światło w odcieniu koniaku snuło się przez okna. Jenny z niepokojem spoglądała na trawnik, na którym cienie drzew pochłaniały światło księżyca. Kroki pustym echem odbijały się na tylnej werandzie. Spróbowała otworzyć drzwi kuchenne. Również zamknięte.

W najbliższym oknie kotary rozsunięto. Jenny zajrzała i zobaczyła tylko zwykłe kuchenne wnętrze: zielone blaty, kremowe ściany, dębowe szafki, błyszczące urządzenia – brak śladów przemocy.

Następne dwuskrzydłowe okna wychodziły na werandę. Jenny wiedziała, że jedno z nich to okno małego pokoju. Światło paliło się, lecz kotary były zasunięte. Zastukała w szybę, ale nikt nie odpowiedział. Popchnęła ramę. Baskwile trzymały. Chwyciła rewolwer za lufę, rozbiła romb szyby obok klamki. Dźwięk tłuczonego szkła był irytująco głośny. Czuła się jak złodziej. Sięgnęła przez pękniętą szybkę, odsunęła baskwil, otworzyła na oścież, wdrapała się na parapet i weszła do domu. Przez chwilę mocowała się z zasłonami, rozsunęła je, ułatwiając wejście Lisie.

Dwa trupy znajdowały się w małym pokoju. Tom i Karen Oxleyowie.

Karen leżała na podłodze bokiem, w pozycji płodowej, nogi podciągnęła do brzucha, ramiona skrzyżowała na piersi. Była posiniaczona i spuchnięta. Wytrzeszczone oczy spozierały w dzikim przerażeniu. Rozdziawione usta zamarły na zawsze w krzyku.

– Te twarze są najokropniejsze – powiedziała Lisa.

– Nie mogę zrozumieć, dlaczego mięśnie twarzy nie rozluźniły się po śmierci. Jak to możliwe, że są tak napięte?

– Co oni zobaczyli? – zastanawiała się Lisa.

Tom Oxley siedział przed krótkofalówką. Osunął się na radio. Głowa przekrzywiona. Siniaki pokrywały go całego, spuchł koszmarnie. Tak jak Karen. Prawą rękę zacisnął na stolikowym mikrofonie. Wyglądało na to, że zginął, nie chcąc wypuścić go z dłoni. Ale nie zdołał wezwać pomocy. Inaczej policja dotarłaby już na miejsce.

Radio było zepsute.

Jenny zrozumiała to wszystko, kiedy tylko zobaczyła trupy.

Jednakże ani stan radia, ani stan ciał nie był tak interesujący jak barykada. Drzwi pokoju zasunięto i prawdopodobnie zamknięto na klucz. Karen i Tom przystawili do nich ciężką serwantkę, parę foteli klubowych, wreszcie odbiornik telewizyjny.

– Starali się coś powstrzymać, żeby nie weszło do pokoju – powiedziała Lisa.

– Ale mimo to weszło.

– Jak?

Obie spojrzały na okno, przez które dostały się do środka.

– Było zamknięte od wewnątrz – przypomniała Jenny.

Pokój miał jeszcze jedno okno.

Podeszły do niego i odsunęły zasłony.

Także było zabezpieczone od wewnątrz.

Jenny wpatrywała się w noc, aż poczuła, że coś ukrytego w ciemności spogląda na nią. Widzi ją bezbronną w jasnym oknie. Szybko ściągnęła zasłony.

– Zamknięty pokój – stwierdziła Lisa.

Jenny obróciła się powoli, obrzucając spojrzeniem pomieszczenie. Niewielki wylot przewodu wentylacyjnego, zasłonięty wąskimi metalowymi listewkami. Pod zabarykadowanymi drzwiami półcalowa szpara. Nie było sposobu, żeby ktokolwiek mógł dostać się do pokoju.

– Tylko bakterie, trujący gaz albo jakiś rodzaj promieniowania mogły tu wtargnąć i zabić – powiedziała.

– Ale Libermannowie nie zginęli od niczego takiego. Jenny skinęła głową.

– Poza tym nie buduje się barykady w obawie przed promieniowaniem, gazem albo zarazkami.

Ilu mieszkańców Snowfield pozamykało się w domach w nadziei, że znajdą pewne kryjówki – po to tylko, żeby umrzeć tak nagle i w tak tajemniczy sposób jak ci, którzy nie mieli czasu się ukryć? I co potrafiło wejść do zamkniętych pokoi, nie otwierając drzwi ani okien? Co pokonało barykadę, nie burząc jej?

Dom Oxleyów stał cichy jak powierzchnia księżyca.

W końcu Lisa zapytała:

– Co teraz?

– Chyba musimy zaryzykować przeniesienie choroby. Wyjedziemy z miasta do najbliższego automatu, zadzwonimy do szeryfa w Santa Mira, przedstawimy sytuację i niech zadecyduje, co robić. Potem wrócimy i zaczekamy. Nie będziemy miały z nikim bezpośredniego kontaktu i mogą wydezynfekować budkę, jeśli uznają to za konieczne.

– Wracać, jak już się stąd wydostaniemy, to okropne – niespokojnie powiedziała Lisa.

– Mam to samo uczucie. Ale musimy zachowywać się odpowiedzialnie. Chodźmy. – Jenny skierowała się ku oknu, którym weszły.

Zadzwonił telefon.

Jenny, zaskoczona, obróciła się na przeraźliwy odgłos. Telefon stał obok radia. Znów zadzwonił. Złapała za słuchawkę.

– Halo?

Ten, kto dzwonił, nie odpowiedział.

– Halo?

Lodowata cisza.

Dłoń Jenny zacisnęła się na słuchawce.

Ktoś pilnie słuchał. Wyczekiwał w całkowitej ciszy, aż ona się odezwie. Była zdecydowana nie dostarczyć mu tej satysfakcji. Przycisnęła słuchawkę do ucha starając się coś usłyszeć, cokolwiek, choćby niewiele. Nic – poza wątłym, przypominającym morskie pływy oddechem. Najmniejszego dźwięku. Ale mimo to czuła po drugiej stronie słuchawki tę samą obecność, co wtedy, w domu Santinich i na podkomisariacie.

Stojąc w zabarykadowanym pokoju, w cichym domu, do którego Śmierć wśliznęła się w tak niepojęty sposób, skrycie, Jenny Paige poczuła, jak dokonuje się w niej przedziwne przeistoczenie. Była wykształconą, trzeźwo, logicznie myślącą kobietą bez cienia przesądów. Jak dotąd starała się rozwikłać tajemnicę Snowfield, stosując zasady logiki i zdrowego rozsądku. Ale po raz pierwszy w życiu kompletnie ją zawiodły. Obecnie, gdzieś głęboko w jej umyśle coś… przesunęło się. Jakby żelazna pokrywa o niezwykłym ciężarze, rozsuwając się, odkryła mroczną czeluść podświadomości. Tam, w przedwiecznych komnatach umysłu, spoczywały zastępy prymitywnych odczuć i wrażeń, zabobonny strach, zupełnie jej nie znany do tej pory. Na poziomie sięgającej początku gatunku pamięci genetycznej wyczuwała, co zdarzyło się w Snowfield. Posiadała tę wiedzę; jednakże była ona tak odległa, tak głęboko sprzeczna z logiką, że Jenny stawiała jej opór, walcząc ze wszystkich sił z zabobonnym lękiem, podchodzącym do gardła.

Ściskała mocno słuchawkę, wsłuchana w czyjąś milczącą obecność, i kłóciła się sama z sobą.

…To nie człowiek, to jakiś stwór.

…Nonsens.

…To coś nieludzkiego, ale zdolnego do myślenia.

…Ulegasz histerii.

…Niewyrażalnie złowróżbne, idealne, czyste zło.

…Przestań, przestań, przestań!

Chciała cisnąć słuchawką. Nie mogła. Stwór po drugiej stronie zahipnotyzował ją. Lisa podeszła bliżej.

– Coś się stało? Co się dzieje?

Jenny trzęsła się, spływała potem. Przytłaczało ją wrażenie, że sama obecność ohydnej istoty plugawi ją do cna. Już była gotowa oderwać słuchawkę od ucha, kiedy usłyszała syczenie, metaliczny trzask – i sygnał.

Przez moment, oszołomiona, nie zareagowała.

Potem zachłysnęła się szlochem, nacisnęła zero.

Usłyszała dzwonienie. Cudowny, kochany, uspokajający dźwięk.

– Centrala.

– Centrala, nagły wypadek. Muszę połączyć się z biurem szeryfa w Santa Mira.

Na ratunek

– Pranie? – spytał Kale. – Jakie pranie?

Bryce widział, że pytanie wstrząsnęło Kale'em i tylko udaje głupiego.

– Szeryfie, o co panu znowu chodzi? – wkroczył Bob Robine. Opuszczone powieki Bryce'a pozostały opuszczone i nadal mówił spokojnie, wolno.

– Rany, Bob, chcę tylko przyjrzeć się wszystkiemu jak trza, żebyśmy wszyscy mogli sobie stąd pójść. Przysięgam, nie przepadam za robotą, w niedzielę i to pewnie chybiony strzał. Mam kilka pytań i pan Kale wcale nie musi na nie odpowiadać, ale b ę d ę pytał. Jak będę miał to z głowy, idę do chaty, strzelam piwko z girami na stole.

Robine westchnął. Spojrzał na Kale'a.

– Nie odpowiadaj, dopóki nie powiem, że możesz. Kale skinął głową. Teraz był przejęty.

– Kiedy przyjechaliśmy do domu pana Kale'a w ostatni czwartek – mówił Bryce – wtedy gdy zgłosił telefonicznie zgony, zauważyłem, że skraj nogawki u spodni i ściągacz na jego swetrze są lekko wilgotne. Prawie nie było widać. Pomyślałem sobie, że musiał wyprać wszystko co ma na sobie i za krótko trzymał w suszarce. No to rzuciłem okiem na pralnię i znalazłem coś interesującego: w szafce obok pralki, tam gdzie pani Kale trzymała wszystkie mydła, proszki i środki do zmiękczania wody, na dużym pudle cheer były dwa zakrwawione odciski palców. Jeden zatarty, ale drugi wyraźny. Laboratorium mówi, że to odciski pana Kale'a.

– Czyja krew była na pudle? – szybko odezwał się Robine.

– Zarówno pani Kale jak i Danny mieli grupę 0. Tak samo pan Kale. Ten fakt nieco utrudnia nam…

– Krew na pudle z proszkiem? – przerwał Robine.

– Grupa 0.

– To znaczy, że to mogła być krew mojego klienta! Mógł zostawić ją na pudle dawniej, z jakiegoś tam powodu. Może w zeszłym tygodniu, wtedy gdy zaciął się podczas pracy w ogrodzie.

Bryce potrząsnął głową.

– Orientujesz się, Bob, że ten cały interes z oznaczaniem krwi poszedł obecnie mocno do przodu. Masz pojęcie, potrafią rozłożyć próbkę na tyle indywidualnych enzymów i protein, że oznaczają krew danej osoby jak odciski palców. Mogli jednoznacznie zawyrokować, że krew na pudle cheer, to znaczy krew na ręce pana Kale'a, kiedy zrobił tamte dwa odciski – była krwią małego Danny'ego Kale'a.

Szare oczy Fletchera Kale'a pozostały płaskie i bez wyrazu, ale jego twarz zbladła całkowicie.

– Jestem w stanie to wyjaśnić.

– Zaczekaj! – powiedział Robine. – Najpierw wyjaśnij to mnie – na boku.

Adwokat odciągnął swojego klienta w najdalszy kąt pokoju.

Bryce siedział zapadnięty w fotel, zgorzkniały, wyprany z sił. Był w takim stanie od dnia, w którym zobaczył żałosne, skulone ciało Danny'ego Kale'a.

Spodziewał się, że męki, jakie zgotuje Kale'owi, sprawią rnu niemałą przyjemność. Ale nie było to przyjemne.

Robine i jego klient wrócili.

– Szeryfie, obawiam się, że mój klient palnął głupstwo. Kale usiłował przybrać stosowny wyraz zakłopotania.

– Zrobił coś, co może zostać opacznie pojęte – tak jak p a n to opacznie pojął. Pan Kale był wystraszony, zdezorientowany i złamany smutkiem. Nie rozumował jasno. Jestem pewien, że każdy sąd by go zrozumiał. Widzi pan, kiedy odnalazł ciało swego synka, wziął je na ręce…

– Powiedział nam, że w ogóle go nie dotykał. Kale spojrzał Bryce'owi prosto w oczy i rzekł:

– Kiedy po raz pierwszy zobaczyłem Danny'ego, jak leżał na podłodze… nie mogłem do końca uwierzyć, że… nie żyje. Podniosłem go… myślałem, że zawiozę do szpitala… Później, jak już zastrzeliłem Joannę, spojrzałem na siebie i zobaczyłem, że mam… że mam na sobie krew Danny'ego. Zastrzeliłem żonę, ale nagle dotarło do mnie: może wyglądać, że to samo zrobiłem z synem.

– Pańska żona ściskała wciąż tasak – przypomniał Bryce. – I tak samo miała pełno krwi Danny'ego na sobie. I mógł pan skojarzyć, że koroner znajdzie w jej krwi PCP, więc czemu się pan zabezpieczał?

– Teraz to wiem – powiedział Kale. Wyciągnął chustkę z kieszeni i otarł oczy. – Ale wtedy bałem się, że zostanę oskarżony o to, czego w życiu nie popełniłem.

Słowo “psychopata" nie pasowało dokładnie do Fletchera Kale'a, uznał Bryce. Nie był szaleńcem. Ani socjopatą w dokładnym tego słowa znaczeniu. Nie istniało określenie, którym można by go dokładnie zdefiniować. Jednakże dobry gliniarz potrafi rozpoznać ten typ i dostrzec w nim zdolność do przestępczej działalności, jak i – być może – talent do brutalnej przemocy. Istnieje taki typ mężczyzny, który ma wiele żywotności, który lubi wokół siebie ruch, u którego dawka powierzchownego czaru przekracza przeciętną, którego ubrania są nie na jego kieszeń, który nie ma ani jednej książki (jak Kale), który nie ma żadnych przemyślanych opinii na temat polityki, gospodarki i na żaden poważny temat, który nie jest religijny, z wyjątkiem chwil, kiedy pognębia go zły los lub kiedy chce wywrzeć na kimś wrażenie swoją pobożnością (jak Kale, nie należący do żadnego kościoła, obecnie czytający codziennie cztery godziny Biblię w celi), który ma atletyczną budowę, ale nie cierpi żadnych korzystnych dla zdrowia ćwiczeń fizycznych, który spędza wolny czas w knajpach i barach hotelowych, który stale zdradza żonę (jak Kale, zgodnie ze wszystkimi doniesieniami), który jest impulsywny, nierzetelny i zawsze spóźnia się na umówione spotkania (jak Kale), którego cele są albo mgliste albo nierealne (“Fletcher Kale? – Marzyciel!?"), który często przekracza swój rachunek w banku i kłamie w sprawach pieniędzy, który zawsze pożycza i nigdy nie oddaje, który przesadza, który wie, że pewnego dnia będzie bogaty, ale nie ma żadnego konkretnego planu zdobycia fortuny, który nigdy nie martwi się ani nie zastanawia nad przyszłością, który przejmuje się tylko sobą, a i to wyłącznie wtedy, kiedy jest za późno. Istnieje taki mężczyzna, taki typ – i Fletcher Kale był idealnym przedstawicielem rzeczonego gatunku.

Bryce znał takich jak on. Oczy zawsze bez wyrazu. Na twarzy emocje stosowne do sytuacji, choć zawsze o cień za odpowiednie. Kiedy wyrażali troskę o wszystkich tylko nie o siebie, w ich głosie brzmiał ton nieszczerości. Nie obciążały ich wyrzuty sumienia, poczucie moralności, miłość czy empatia. Często siali zniszczenie, za które nie groziła kara. Rujnowali bliskich, napawali goryczą tych, którzy ich kochali. Łamali los szukających w nich oparcia przyjaciół. Zawodzili zaufanie. Ale dbali, by nie złamać granic wykreślonych prawem. Jednakże od czasu do czasu taki typ przekraczał granicę, a ponieważ nie umiał sobie powiedzieć “nie", posuwał się o wiele, o wiele za daleko.

Mały Danny Kale. Poszarpane, okrwawione ciało, leżące bezwładnie.

Gorycz, która opanowała Bryce'a, rosła, dusiła jak zimny oleisty opar.

– Powiedział pan nam, że pańska żona od dwu i pół roku brała duże dawki marihuany – zwrócił się do Kale'a.

– Zgadza się.

– Kierując się moimi wskazówkami koroner zerknął na to i owo. Na to, na co normalnie nie zwróciłby uwagi. Na przykład stan płuc Joanny. W ogóle nie paliła, co dopiero mówić o trawce. Płuca były czyste.

– Mówiłem, że paliła trawkę, nie papierosy – powiedział Kale.

– Dym z marihuany i dym tytoniowy w jednakowym stopniu powodują uszkodzenie płuc. W przypadku Joanny nie było śladu uszkodzeń.

– Aleja…

– Cicho – doradził Bob Robine. Wycelował długi, cienki palec w Bryce'a, pokiwał nim i rzekł: – Miała we krwi PCP, czy nie? To jest istotne.

– Miała. Miała we krwi, ale nie paliła tego. Wzięła PCP doustnie. Nadal dużo zalegało jej w żołądku.

Robine zamrugał, zaskoczony, ale szybko się opanował.

– No i masz. Brała. Czy to ważne, jak brała?

– W rzeczywistości w żołądku miała dużo więcej PCP niż we krwi.

Kale usiłował przybrać minę zaciekawionego, przejętego i niewinnego – wszystko za jednym zamachem; nawet przy jego elastycznych mięśniach twarzy nie odbywało się to bez trudności.

Bob Robine nachmurzył się.

– A więc w żołądku miała więcej niż we krwi. I co z tego?

– Anielski puł jest łatwo przyswajalny. Brany doustnie nie utrzymuje się długo w żołądku. Otóż, choć Joanna połknęła dość, żeby odlecieć, zabrakło czasu, żeby narkotyk mógł zadziałać. Wie pan, wzięła PCP z lodami. Pokryły ściany żołądka i opóźniły absorbcję. Podczas autopsji koroner natrafił na częściowo strawione lody karmelowe. Tak więc zabrakło czasu, aby PCP mógł wywołać halucynację albo doprowadzić ją do szaleńczej furii. – Bryce przerwał, złapał oddech. – W żołądku Danny'ego również znalazły się lody karmelowe, ale nie PCP. Kiedy pan Kale opowiedział nam o swym wcześniejszym powrocie do domu w czwartek, nie wspomniał, że zadbał o podwieczorek dla rodziny. Przyniósł pół galona lodów karmelowych.

Twarz Fletchera Kale'a straciła wszelki wyraz. Przypuszczalnie nareszcie wyczerpał swój zapas min.

– Znaleźliśmy w lodówce Kale'ów częściowo opróżniony pojemnik po lodach. Karmelowe. Oto co sobie myślę, panie Kale. Podał pan wszystkim lody. Porcję żony posypał pan po cichu PCP, aby potem móc utrzymywać, że pod wpływem narkotyku dostała fioła. Nie wpadło panu do głowy, że koroner to odkryje.

– Zaczekaj jedną cholerną minutę! – wrzasnął Robine.

– Potem, kiedy wyprał pan swoją skrwawioną odzież – mówił Bryce – umył pan naczynia po lodach i wstawił do szafki, bo pańska historyjka zakładała, że po powrocie do domu znalazł pan małego Danny'ego martwego, a jego matkę na odlocie po PCP.

– To tylko przypuszczenie – stwierdził Robine. – Zapomniał pan o motywie? Dlaczego, na miłość boską, mój klient miałby dopuścić się takiej potworności?

Bryce obserwował oczy Kale'a.

High Country Investments.

Twarz Kale'a była nadal bez wyrazu. Ale zamrugał.

High Country Investments? – zapytał Robine. – A co to takiego?

Bryce nie odrywał wzroku od Kale'a.

– Czy kupował pan lody, zanim przyszedł pan do domu we czwartek?

– Nie – beznamiętnie odpowiedział Kale.

– Kierownik sklepu 7-Eleven na Calder Street mówi, że tak. Kale zacisnął wściekle szczęki, mięśnie zagrały mu na policzkach.

– Co z High Country Investments? – dopytywał się Robine. Bryce wystrzelił w Kale'a następnym pytaniem.

– Zna pan człowieka o nazwisku Gene Terr? Kale tylko patrzył na Bryce'a.

– Ludzie czasem mówią na niego “Jeeter".

– Kto to taki? – zapytał Robine.

– Przywódca Chromowego Demona – mówił Bryce, patrząc na Kale'a. – To gang motocyklowy. Jeeter rozprowadza narkotyki. Tak naprawdę nigdy nie udało się nam go przyłapać, przymknęliśmy tylko kilku jego ludzi. Przycisnęliśmy w tej sprawie Jeetera i wskazał nam kogoś, kto przyznał się do regularnego dostarczania trawki panu Kale'owi. Nie pani Kale. Ona nigdy nie kupowała.

– I kto to mówi? – Robine podniósł głos. – Ten świr na motorze? Ten wyrzutek społeczny? Ten pchacz? To nie jest wiarygodny świadek!

– Zgodnie z tym, co twierdzi nasz informator, pan Kale we czwartek kupował nie tylko trawkę. Nabył też anielski pył. Sprzedawca narkotyków będzie zeznawał w zamian za zwolnienie od oskarżenia.

Nagle Kale zerwał się ze zwierzęcą zwinnością, chwycił stojące obok krzesło, cisnął je przez stół w Bryce'a Hammonda i rzucił się do drzwi sali przesłuchań.

Nim krzesło wystrzeliło z rąk Kale'a i znalazło się w powietrzu, Bryce już był na nogach. Uchylił się. Krzesło nieszkodliwie przemknęło mu obok głowy. Bryce obiegał stół, kiedy roztrzaskało się o podłogę, za jego fotelem.

Kale otworzył drzwi i rzucił się na korytarz.

Bryce cztery kroki za nim.

Tal Whitman wystartował z parapetu jak zdmuchnięty ładunkiem wybuchowym. Biegł jeden krok za Bryce'em; krzyczał.

Bryce dopadł korytarza, zobaczył, że Kale zmierza do żółtych drzwi wyjścia ewakuacyjnego, dwadzieścia stóp dalej. Skurwysyn. Rzucił się za nim.

Kale walnął w metalowy uchwyt, z rozmachem otworzył stalowe drzwi.

Bryce znalazł się w nich o ułamek sekundy później, kiedy Kale stawiał stopę na tłuczniowej nawierzchni parkingu.

Czując Bryce'a za sobą, Kale odwrócił się płynnie jak kot i wypuścił uderzenie potężną pięścią.

Bryce zrobił unik, uderzył. Trafił w twardy, płaski brzuch Kale'a. Dołożył jeszcze raz, w szyję.

Kale zatoczył się w tył, złapał za gardło, krztusił się i kaszlał.

Bryce skrócił dystans.

Ale Kale nie był tak oszołomiony, jak udawał. Skoczył do przodu i złapał Bryce'a w niedźwiedzi uścisk.

– Ty draniu – sapnął bryzgając śliną.

Szare oczy miał wybałuszone. Wargi zjechały z zębów w zajadłym, wilczym grymasie.

Bryce miał ręce przyszpilone do boków i chociaż był silnym mężczyzną, nie mógł rozerwać żelaznego uchwytu. Zatoczyli się kilka stóp w tył, potknęli i upadli. Kale na górze. Głowa Bryce'a stuknęła mocno o ziemię; przez moment myślał, że zemdleje.

Kale uderzył go jeszcze raz, nieskutecznie. Stoczył się z szeryfa, szybko odczołgał.

Walcząc z rosnącą w oczach ciemnością, zaskoczony, że Kale nie wykorzystał przewagi, Bryce uniósł się na czworaki. Potrząsnął głową i wtedy zobaczył, o co tamtemu chodziło.

Rewolwer.

Leżał na ziemi o kilka jardów. Błyszczał ciemno w poblasku żółtawych sodowych lamp.

Bryce chwycił za kaburę. Pusta. To jego rewolwer leży na ziemi. Pewnie wysunął się z kabury w czasie walki.

Ręka mordercy zacisnęła się na broni.

Tal Whitman doskoczył. Świsnęła policyjna pałka, uderzyła w kark Kale'a. Wielki mężczyzna padł na broń nieprzytomny.

Tal przyklęknął, odwrócił Kale'a na plecy, sprawdził, czy żyje.

Trzymając się za pulsującą bólem potylicę, Bryce podszedł do nich ostrożnymi kroczkami.

– Nic mu nie jest, Tal?

– Eee, tam. Dojdzie do siebie za kilka chwil. – Podniósł broń

Bryce'a, wstał.

– Mam u ciebie dług – powiedział Bryce, odbierając rewolwer.

– Nie gadaj. Jak głowa?

– Marzę o własnej fabryce aspiryny.

– Nie spodziewałem się, że będzie uciekać.

– Ja też nie. Zwykle kiedy takiemu facetowi ziemia zaczyna się usuwać spod nóg, to robi się spokojniejszy, bardziej opanowany, ostrożniejszy.

– No wiesz, poczuł za sobą ścianę.

Bob Robine stał w otwartych drzwiach, wpatrywał się w nich i potrząsał głową skonsternowany.

Kilka chwil potem, kiedy Bryce Hammond siedząc za biurkiem wypisywał formularze, w których oskarżał Fletchera Kale'a o dwa morderstwa, Bob Robine zastukał w otwarte drzwi.

Bryce podniósł wzrok.

– A więc, mecenasie, jak pański klient?

– Ma się dobrze. Ale już nie jest moim klientem.

– Ach tak? To twoja decyzja czy jego?

– Moja. Nie mogę zajmować się klientem, który kłamie mi we wszystkich sprawach. Nie lubię, jak się robi ze mnie durnia.

– Chce zadzwonić dziś po innego obrońcę?

– Nie. Kiedy zostanie postawiony w stan oskarżenia, chce poprosić sędziego o obrońcę z urzędu.

– Od tego jutro zacznę.

– Nie tracisz czasu, co?

– Nie z kimś takim – odpowiedział Bryce. Robine pokiwał głową.

– Dobrze. To bardzo robaczywe jabłko, Bryce. Wiesz, jestem niepraktykującym katolikiem od piętnastu lat. – Robine mówił cicho. – Dawno uznałem, że nie ma czegoś takiego jak aniołowie, demony, cuda. Byłem zbyt wykształcony, żeby uwierzyć, że Zło – przez duże “Z" – stąpa po ziemi podkutymi kopytami. Ale teraz, w celi, Kale nagle rzucił się do mnie: “Nie dostaną mnie. Nie zniszczą. Nikomu się to nie uda. Wyjdę z tego". Kiedy ostrzegałem go przed nadmiernym optymizmem, powiedział: “Nie boję się takich jak ty. Poza tym nie popełniłem morderstwa. Pozbyłem się tylko trochę śmiecia, które zasmradzało mi życie".

– Jezu – powiedział Bryce. Milczeli obaj.

– Co z tym High Country Investments? – zapytał w końcu z westchnieniem Robine. – Jak się to ma do motywu zbrodni?

Zanim Bryce miał szansę odpowiedzieć, wszedł z pośpiechem Tal Whitman.

– Bryce, mogę z tobą zamienić parę słów? – Zerknął na Robine'a. – Mhm, lepiej w cztery oczy.

– Jasne – powiedział Robine. Tal zamknął drzwi za prawnikiem.

– Bryce, znasz Jennifer Paige?

– Nigdy jej nie spotkałem. Ale słyszałem, że niezła z niej lekarka. A ludzie w tym małym górskim miasteczku są zadowoleni, że nie muszą się już wlec do lekarza w Santa Mira.

– Ja też nigdy jej nie widziałem. Zastanawiałem się tylko, czy nie obiło ci się coś, że… że pije. Chodzi mi o ostre grzanie.

– Nie, w życiu czegoś takiego nie słyszałem. Dlaczego? Co jest?

– Dzwoniła kilka minut temu. Mówi, że w Snowfield była katastrofa.

– Katastrofa? O co jej chodzi?

– No, ona mówi, że nie wie. Bryce zmarszczył brwi.

– Robiła wrażenie rozhisteryzowanej?

– Przestraszonej. Tak. Ale nie rozhisteryzowanej. Nie chciała mówić nic więcej. Chciała gadać z tobą. Jest teraz na trójce. Bryce sięgnął po telefon.

– Jeszcze jedna sprawa. – Tal zmarszczył z niepokojem czoło. Bryce czekał z ręką na słuchawce.

– Powiedziała mi coś, ale to nie ma sensu. Powiedziała…

– No?

– Powiedziała, że tam wszyscy zginęli. Całe Snowfield. Powiedziała, że tylko ona i jej siostra żyją.

10

Siostry i gliniarze

Jenny i Lisa opuściły dom Oxleyów tą samą drogą, którą weszły: przez okno.

Noc stawała się coraz zimniejsza. Znowu podniósł się wiatr.

Wróciły do domu Jenny po kurtki, w obawie przed chłodem.

Potem zeszły w dół Skyline Road, na podkomisariat. Przy krawężniku, z nogami w kocich łbach, stała drewniana ławka. Przysiadły. Czekały na pomoc z Santa Mira.

– Ile czasu zajmie im przyjazd? – spytała Lisa.

– Cóż, Santa Mira jest ze trzydzieści mil stąd, jechać trzeba bardzo krętymi drogami. I muszą przedsięwziąć wyjątkowe środki ostrożności. – Jenny zerknęła za zegarek. – Sądzę, że zjawią się za czterdzieści pięć minut. Najdalej za godzinę.

– Jeeezu…

– To nie tak długo, skarbie.

Dziewczyna postawiła kołnierz dżinsowej, podbitej barankiem kurtki.

– Jenny, kiedy u Oxleyów zadzwonił telefon i wzięłaś słuchawkę…

– Tak?

– Kto dzwonił?

– Nikt.

– Co usłyszałaś?

– Nic – skłamała Jenny.

– Wyglądałaś, jakby ktoś ci groził albo co.

– No, oczywiście, że byłam zdenerwowana. Gdy usłyszałam dzwonek, myślałam, że telefony już działają, ale kiedy podniosłam słuchawkę i znów usłyszałam ciszę, poczułam się… załamana. To wszystko.

– I wtedy dostałaś sygnał?

– Tak.

Prawdopodobnie mi nie wierzy, pomyślała Jenny. Myśli, że chcę jej czegoś zaoszczędzić. I oczywiście ma rację. Jak mam jej wytłumaczyć, że poczułam po drugiej stronie jakieś zło? Sama nie wiem, co mam o tym myśleć. Kto albo c o było na linii? Dlaczego on – albo ono – w końcu dał mi sygnał?

Kawał papieru frunął ulicą. Poza tym ani śladu ruchu.

Cienka, poszarpana chmura przesłoniła róg księżyca.

– Jenny – odezwała się po chwili Lisa – gdyby dziś coś miało mi się stać…

– Nic ci się nie stanie, skarbie.

– Ale gdyby mi się coś stało – powtórzyła uparcie Lisa – chcę żebyś wiedziała, że… no… naprawdę jestem… z ciebie dumna.

Jenny objęła siostrę ramieniem i przysunęły się do siebie jeszcze bliżej.

– Siostrzyczko, żałuję, że przez te lata nie miałyśmy nigdy dla siebie czasu.

– Przyjeżdżałaś do domu, kiedy tylko mogłaś. Wiem, że nie było to łatwe. Przeczytałam dobrych kilkanaście książek, z których dowiedziałam się, ile to człowiek musi się namęczyć, żeby zostać lekarzem. Zawsze wiedziałam, że masz kupę zajęć i wciąż coś na głowie.

– Mimo wszystko mogłam częściej wpadać, wiesz – usprawiedliwiała się Jenny zaskoczona.

Często, nawet gdy miała okazję przyjechać, trzymała się z dala od domu. Nie była w stanie sprostać smutnemu spojrzeniu matki, które zdawało się oskarżać ją niemo: Zabiłaś swojego ojca, Jenny. Zlamalaś mu serce i to go zabiło.

I mama też zawsze była z ciebie taka dumna – powiedziała Lisa. To oświadczenie nie tylko zaskoczyło Jenny. Wstrząsnęło nią.

– Mama rozpowiadała na prawo i lewo, że jej córka jest lekarką – wspominała uśmiechnięta Lisa. – Zdawało się, że jak powie jeszcze słowo o twoich stypendiach albo dobrych ocenach, to przyjaciele wyrzucą ją z kółka brydżowego.

Jenny zamrugała.

– Nie żartujesz?

– Jasne, że nie.

– Ale czy mama…

– Co “czy mama"? – zapytała Lisa.

– No… czy nigdy nie powiedziała coś… o tacie? Zmarł dwanaście lat temu.

– Jeeezu, wiem przecież. Zmarł, jak miałam dwa i pół roku. – Lisa zmarszczyła brwi. – Ale o co ci chodzi?

– Mówisz, że mama nigdy nie miała do mnie pretensji?

– O co?

Nim Jenny zdążyła odpowiedzieć, cmentarny spokój Snowfield znikł jak zdmuchnięty. Zgasły wszystkie światła.

Błyskając czerwonymi światłami “kogutów" trzy wozy patrolowe wysłane z Santa Mira zmierzały wśród okrytych nocą wzgórz ku wysokim, skąpanym światłem księżyca stokom Sierras, w kierunku Snowfield.

Konwój szybko połykał drogę.

Tal Whitman siedział za kierownicą pierwszego wozu, obok miał szeryfa Hammonda, a z tyłu dwóch zastępców: Gordy'ego Brogana i Jake'a Johnsona.

Gordy bał się.

Wiedział, że jego lęk jest, chwała Bogu, niewidoczny. Wyglądał na kogoś, kto nie umie się bać. Wysoki, grubokościsty, potężnie umięśniony. Dłonie silne i szerokie jak u profesjonalnego koszykarza; robił wrażenie, że potrafi gołymi rękoma ogłuszyć każdego, kto stanie mu na drodze. Wiedział, że ma wcale przystojną twarz, kobiety mu to mówiły. Ale była to również nieco ordynarna, ponura twarz. Wąskie usta nadawały jej pozór okrucieństwa. Jake Johnson ujął to najlepiej: “Gordy, kiedy ty się śmiejesz, wyglądasz, jakbyś na śniadanie wsuwał żywe kurczaki".

Ale mimo tego srogiego wyglądu Gordy Brogan bał się. Nie choroby, nie zatrucia. Szeryf powiedział, że wszystko wskazuje na to, jakoby ludzie w Snowfield zostali zabici nie przez zarazki czy substancje toksyczne, ale przez innych ludzi. Gordy obawiał się, że po raz pierwszy, od kiedy został zastępcą szeryfa osiemnaście miesięcy temu, będzie musiał użyć broni. Obawiał się, że zostanie zmuszony zastrzelić kogoś – aby ratować życie swoje, innego policjanta albo jakiejś ofiary.

Czuł się do tego niezdolny.

Pięć miesięcy temu odkrył w sobie tę niebezpieczną słabość. Został wezwany telefonicznie na ratunek do Sklepu Sportowego Donnera. Rozwścieczony eks-sprzedawca, krzepki mężczyzna nazwiskiem Sipes, wrócił dwa tygodnie po zwolnieniu go z pracy, pobił kierownika i złamał rękę ekspedientowi zatrudnionemu na jego miejsce. Nim Gordy się zjawił, Leo Sipes – wielki, durny i zalany – toporkiem do drewna rozwalał i niszczył wszelkie artykuły. Gordy nie zdołał skłonić go do poddania się. Kiedy Sipes ruszył na niego wywijając toporkiem, Gordy wyciągnął rewolwer. I wtedy okazało się, że jest bezsilny. Palec na spuście był sztywny i nieruchomy jak z lodu. Musiał zrezygnować z broni i zaryzykować fizyczną konfrontację z Sipesem. Jakoś odebrał mu toporek.

Teraz, w pięć miesięcy później, siedząc z tyłu patrolowego wozu i słuchając gadaniny Jake'a Johnsona z szeryfem Hammondem, Gordy czuł, jak żołądek zwija mu się i piecze na myśl o tym, co kula kaliber 45 może zrobić z człowiekiem. Zdmuchnąć głowę. Dosłownie. Z barku zostawi strzępy ciała i odłamki kości. Otworzy na oścież klatkę piersiową, rozszarpie serce i wszystko co po drodze. Jak wejdzie w rzepkę, oderwie nogę. Z twarzy zrobi krwawą kaszę. A Gordy Brogan, niech Bóg ma go w swej opiece, nie potrafił nikomu zrobić czegoś takiego.

Taką to straszną słabością grzeszył. Są ludzie, którzy powiedzieliby, że niemożność zastrzelenia człowieka to nie słabość, lecz oznaka moralnej wyższości. Wiedział o tym. Ale wiedział też, że to nie zawsze prawda. Zastrzelenie bywa czynem moralnym. Stróż prawa jest zobowiązany przysięgą do strzeżenia obywateli. Niestrzelanie, kiedy jest się gliną (i kiedy jest to wyraźnie usprawiedliwione), to nie tylko słabość, ale szaleństwo, może nawet grzech.

Podczas pięciu miesięcy po denerwującym epizodzie w Sklepie Sportowym Donnera Gordy miał fart. Trafiło mu się tylko kilka wezwań do przypadków z gwałtownymi podejrzanymi. I szczęśliwie zdołał poskromić przeciwników za pomocą pięści, pałki albo gróźb – lub strzelając ostrzegawczo w powietrze. Raz, kiedy wydawało się, że użycie broni jest nieuniknione, inny funkcjonariusz, Frank Autry, strzelił pierwszy i ranił bandytę, zanim Gordy stanął wobec nieprawdopodobnej konieczności pociągnięcia za spust.

Ale teraz coś niesłychanie gwałtownego zdarzyło się w Snowfield. I Gordy wiedział aż za dobrze, że na przemoc często trzeba odpowiedzieć przemocą.

Zastanawiał się, jak bliski jest czas, kiedy jego słabość zostanie odkryła. Zastanawiał się, czy umrze dziś – lub czy spowoduje, że z winy jego słabości ktoś inny poniesie niepotrzebnie śmierć.

Gorąco się modlił, żeby udało mu się poskromić to uczucie. Przecież człowiek może być z natury łagodny, a mimo to mieć odwagę konieczną do uratowania siebie, przyjaciół, bliskich.

Czerwone koguty błyskały na dachach trzech biało-zielonych wozów patrolowych, jadących krętą szosą ku otulonym w noc górom, coraz wyżej, tam gdzie księżycowe światło na wierzchołkach łudziło, że spadł już pierwszy w tym sezonie śnieg.

Gordy Brogan bał się.

Uliczne lampy i wszystkie inne światła zgasły. Ciemność spadła na miasto.

Jenny i Lisa zerwały się z ławki.

– Co się stało?

– Ciii! – syknęła Jenny. – Słuchaj!

Ale nadal panowała cisza.

Wiatr ucichł, jakby zaskoczony nagłym wyciemnieniem. Drzewa czekały, gałęzie zwisały nieruchomo jak stare ubrania w szafie.

Dzięki Bogu za księżyc, pomyślała Jenny.

Z bijącym sercem obróciła się i spojrzała na budynki z tyłu. Areszt miejski. Mała kafejka. Sklepy. Domy mieszkalne.

Wszystkie drzwi były tak oblepione ciemnością, że trudno było orzec, czy są otwarte, czy zamknięte – albo czy może nie otwierają się właśnie bardzo, bardzo powoli, wypuszczając zmarłych na nocne ulice, ohydnych, spuchniętych, ożywionych demoniczną sztuczką.

Przestań! – przykazała sobie Jenny. Umarli nie wracają do życia.

Jej wzrok spoczął na furtce przed służbowym przejściem między podkomisariatem a sklepem z pamiątkami. Było dokładnie takie samo jak ciasny, ponury pasaż obok Cukierni Libermannów.

Czy również i w tym tunelu coś się ukrywa? I przy zgaszonym świetle pełznie niepowstrzymanie do furtki, gotowe wyjść na mroczny chodnik?

Znów prymitywny lęk.

Poczucie zła.

Zabobonna groza.

– Chodź – powiedziała do Lisy.

– Gdzie?

– Na ulicę. Tam nic nas nie dopadnie…

– …zanim tego nie zobaczymy – dokończyła siostra. Weszły na środek oświetlonej księżycem jezdni.

– Ile jeszcze do przyjazdu szeryfa?

– Jeszcze przynajmniej z piętnaście, dwadzieścia minut. Wszystkie światła miasteczka zapaliły się równocześnie. Brylantowy strumień elektrycznej jasności zakłuł nagle w oczy – i powróciła ciemność.

Jenny uniosła broń, nie wiedząc, gdzie ją skierować.

Strach palił w gardle, w ustach zabrakło śliny.

Uderzenie dźwięku – jak pogańskie wycie – przewaliło się przez Snowfield.

Krzyknęły obie, wstrząśnięte. Obróciły się, zderzyły, wytężyły oczy w podmalowaną księżycem noc.

Cisza.

Następny ryk.

Cisza.

– Co to? – zapytała Lisa.

– Remiza!

I znów: krótki, przeszywający dźwięk syreny ze wschodniej strony St. Moritz Way, z remizy Ochotniczej Straży Pożarnej Snowfield.

DING!

Jenny znów podskoczyła, obróciła się.

DONG! DONG!

– Dzwon kościelny – szepnęła Lisa.

– Kościół katolicki po zachodniej stronie Vail.

Dzwon uderzył raz jeszcze – głośny, głęboki, żałobny dźwięk, wibrujący w pustych szybach całej ciemnej Skyline Road i w innych, niewidocznych oknach wymarłego miasta.

– Żeby dzwon dzwonił, ktoś musi ciągnąć za sznur – powiedziała Lisa. – I trzeba nacisnąć guzik syreny, żeby wyła. Więc ktoś musi tu być poza nami.

Jenny się nie odezwała.

Syrena zabrzmiała znowu, zawyła i zgasła, zawyła i zgasła. Dzwon kościelny bił. I dzwon, i syrena odezwały się równocześnie, jeszcze i jeszcze, jakby zwiastując początek czegoś o niezmiernej wadze.

W górach, o milę od skrętu na Snowfield, nocny pejzaż był oddany wyłącznie w czerni i księżycowej srebrzystości. Przygarbione drzewa, zielone za dnia, rysowały się teraz ponurymi ciemnymi kształtami; na ich obrzeżach bielały niewyraźne frędzle igieł i liści.

Na pobocza szosy lały się krwiste światła z obracających się na dachach fordów kogutów. Przednie drzwi wszystkich wozów nosiły insygnia Wydziału Szeryfa Okręgu Santa Mira.

Frank Autry prowadził drugi wóz. Na siedzeniu obok rozwalił się funkcjonariusz Stu Wargle.

Frank Autry był szczupły, żylasty, z krótko ostrzyżoną czupryną koloru “sól z pieprzem". Miał ostre, oszczędne rysy twarzy, jakby w dniu tworzenia jego genetycznego zapisu Bóg był usposobiony bardzo praktycznie. Migdałowe oczy pod delikatnie zarysowanymi brwiami; wąski, patrycjuszowski nos; usta ani zbyt wąskie, ani zbyt wydatne; małe, prawie pozbawione małżowin uszy, płasko przylegające do głowy. Wąs przystrzyżony wzorowo.

Mundur ściśle wedle wymagań regulaminu: czarne buty wyglansowane na lustrzany połysk, brązowe spodnie z kantem ostrym jak brzytwa, pas i kabura świecące i natarte lanoliną, brązowa koszula wykrochmalona i świeża.

– To, kurwa, niesprawiedliwość – stęknął Stu Wargle.

– Szarże nie muszą być zawsze sprawiedliwe, wystarczy, żeby były w porządku – odrzekł Frank.

– Jakie szarże? – kłótliwie zapytał Wargle.

– Szeryf Hammond. Nie o niego ci chodziło?

– Jaka on dla mnie szarża.

– Cóż, taką ma funkcję.

– Chciałby naskoczyć mi na odcisk – powiedział Wargle. – Skurwiel.

Frank Autry nie odezwał się.

Przed podjęciem służby w policji okręgowej Frank Autry był zawodowym żołnierzem. Opuścił szeregi Armii Stanów Zjednoczonych w wieku czterdziestu czterech lat, po dwudziestu pięciu latach nienagannej służby. Wrócił do Santa Mira, miasta, w którym się urodził i wychował. Zamierzał otworzyć jakiś skromny interes, dorabiać do emerytury, znaleźć jakieś zajęcie, ale nie trafiło mu się nic ciekawego. Stopniowo uświadomił sobie, że – w jego przypadku – zawieszenie munduru na kołku, praca nie regulowana nakazami służby dobru publicznemu, bez elementu fizycznego ryzyka jest nic niewarta. Trzy lata temu, w wieku czterdziestu sześciu ' lat podpisał kontrakt z wydziałem szeryfa i mimo degradacji ze stopnia majora, bo tego dosłużył się w armii, był zawsze zadowolony.

To jest, był zadowolony poza tymi okazjami, kiedy to (zwykle raz w miesiącu) za partnera dostawał Stu Wargle'a. Wytrzymywanie z tym gościem miało dla Franka wyłącznie jeden walor: służyło za dowód samodyscypliny.

Wargle był niechluj. Jego łeb często wołał o umycie. Zawsze golił się niedbale. Mundur miał pomięty, a buty nigdy nie wypastowane. Był za gruby w pasie, w biodrach i w dupie.

Wargle był nudziarz. Absolutny brak poczucia humoru. Nie czytał nic, niczym się nie interesował – ale miał niezłomne przekonania na każdy, i błahy, i istotny temat.

Wargle był faja. Miał czterdzieści pięć lat i stale dłubał w nosie. Czkał i pierdział ogłuszająco.

Nadal rozwalony, oparty o drzwi, Wargle ględził:

– Kończę służbę o dziesiątej. Cholernej dziesiątej! To niesprawiedliwe, że Hammond każe mi się targać do tego dziadostwa w Snowfield. A tu jeszcze mam nagrany taki gorący numerek.

Frank nie chwycił przynęty. Nie zapytał Wargle'a, z kim się umówił. Prowadził dalej, oczu nie odrywał od drogi i żywił nadzieję, że Wargle zachowa dla siebie wiadomość, co to za “gorący numerek".

– To kelnerka z Jadłodajni Spanky'ego – powiedział Wargle. – Widziałeś może? Blondyna. Beatryce. Wołają na nią Bea.

– Rzadko wpadam do Spanky'ego.

– Aha. No, buziuchnę ma niczego, wiesz. Kołatki jak marzenie. Ciut nadwagi, ale ma nie za dobre mniemanie o sobie. Brak pewności siebie, kapujesz? Więc jak nią odpowiednio pokręcisz, jak popracujesz, żeby zwątpiła w siebie, kapujesz, a potem powiesz, że masz na nią chęć, i to chociaż się trochę zapuściła – no to, cholera, da ci jak dusza zapragnie. Jak dusza zapragnie.

Niechluj zaśmiał się, jakby powiedział coś niewymownie dowcipnego.

Frank zapragnął dołożyć mu w mordę. Nie dołożył.

Wargle nienawidził kobiet. Mówił o nich, jakby były przedstawicielami innego, gorszego gatunku. Pogląd, że mężczyzna szczęśliwie może dzielić życie i najbardziej intymne myśli z kobietą, że kobieta może być kochana, otaczana opieką, podziwiana, szanowana, ceniona za mądrość, przenikliwość i humor – oto pogląd z gruntu obcy Stu Wargle'owi.

Frank Autry przeciwnie, był żonaty ze swoja drogą Ruth dwadzieścia sześć lat. Uwielbiał ją. Chociaż wiedział, że to egoistyczne, modlił się czasem, żeby śmierć zabrała go pierwszego. Żeby nie musiał stawiać czoła życiu bez Ruth.

– Ten pieprzony Hammond zawsze chce mi przyszpilić dupę do ściany. Lubi mi dawać do wiwatu.

– Kiedy?

– Zawsze. Nie podoba mu się, jak noszę mundur. Nie podoba mu się, jak piszę raporty. Powiedział, że powinienem zmienić swoją postawę. Chryste, postawę! Chce mnie wykopać, ale mu się nie uda. Wytrzymam jeszcze pięć lat, kapujesz, żeby dostać emeryturę po trzydziestu latach. Ten drań nie wydrze mi mojej emerytury.

Prawie dwa lata temu wyborcy miasta Santa Mira wyrazili w plebiscycie zgodę na rozwiązanie policji miejskiej, oddając ochronę prawa i porządku w ręce szeryfa okręgu. Był to wyraz zaufania dla Bryce'a Hammonda, który stworzył wydział. Ale wyborcy zastrzegli, aby żaden funkcjonariusz miejski nie stracił pracy lub emerytury z powodu zmiany zakresu uprawnień władz. I tak Bryce'owi Ham-mondowi spadł na głowę Steward Wargle.

Dojechali do skrętu na Snowfield.

Frank spojrzał w lusterko i zobaczył, że trzeci wóz odłącza się od konwoju. Jak zaplanowano, zajechał odgałęzienie, blokując drogę.

Samochód szeryfa Hammonda jechał nadal w kierunku Snowfield, Frank za nim.

– Po jakiego diabła wieziemy wodę? – spytał Wargle. Trzy pięciogalonowe butle stały na podłodze, za siedzeniami.

– Woda w Snowfield może być skażona.

– A całe to żarcie wepchane do bagażnika?

– Nie możemy też korzystać z tamtejszego jedzenia.

– Nie wierzę, żeby oni wszyscy umarli.

– Szeryf nie mógł się połączyć z Paulem Hendersonem na podkomisariacie.

– No i co? Henderson umie tylko walić konia.

– Lekarka stamtąd mówiła, że Henderson nie żyje, podobnie jak…

– Chryste, tej doktorce odbiło albo się wlała. Kto, do diabła, chodzi zresztą do lekarza-baby? Dupą załatwiła sobie studia.

– Co?

– Żadnej baby nie stać, żeby dojść do tego pracą!

– Wargle, nigdy nie przestaniesz mnie zadziwiać.

– Co ci? – zapytał Wargle.

– Nic. Nieważne. Wargle czknął.

– Zresztą, nie wierzę, żeby oni wszyscy umarli.

Jeszcze jeden problem ze Stu Wargle'em; brak mu było wyobraźni.

– Co za dziadostwo. A taki gorący numerek sobie nagrałem. Frank Autry, przeciwnie, miał bardzo bujną wyobraźnię. Może za bujną. Kiedy samochód coraz bardziej zanurzał się w góry, kiedy minął znak SNOWFIELD – 3 MILE, wyobraźnia Franka pracowała jak dobrze naoliwiona maszyna. Miał niepokojące wrażenie (przeczucie? przeświadczenie?) – że jadą wprost do piekła.

Strażacka syrena wyła.

Kościelny dzwon bił coraz szybciej i szybciej.

Ogłuszająca kakofonia grzmiała po całym mieście.

– Jenny! – krzyknęła Lisa.

– Miej oczy otwarte! Patrz, czy gdzieś się coś nie rusza!

Ulica była zlepkiem nieskończonej ilości cieni; zbyt wiele mrocznych miejsc należało obserwować.

Syrena wyła, dzwon bił; a oto i w domach, w sklepach, na ulicach światła na powrót zaczęły błyskać – jasno, ciemno, jasno i ciemno – w takim rytmie, że dawały stroboskopowy efekt. Skyline Road migotała; budynki wydawały się skakać do ulicy, a potem odskakiwały; cienie podrygiwały tanecznie.

Jenny zrobiła pełny obrót z rewolwerem w wyprężonych rękach.

Jeżeli coś zbliżało się pod osłoną stroboskopowego pokazu, nie była w stanie tego dojrzeć.

Pomyślała: A jeśli szeryf zjawi się i znajdzie dwie odcięte głowy na środku ulicy? Moją i Lisy?

Kościelny dzwon bił głośno jak nigdy, nieprzerwanie, szaleńczo.

Wycie syreny urosło do wibrującego w zębach, przeszywającego kości skrzeku. Cud, że szyby nie pękały.

Lisa zacisnęła dłonie na uszach.

Broń skakała Jenny w ręce.

Pandemonium urwało się tak nagle, jak się zaczęło. Wycie syreny opadło. Dzwon zamilknął. Światło znieruchomiało.

Jenny rozejrzała się po ulicy. Oczekiwała, że teraz nastąpi coś gorszego.

Ale nic nie nastąpiło.

Miasto znów było spokojne – jak cmentarz.

Wiatr wyskoczył nie wiadomo skąd, przygiął drzewa, jakby reagując na nieziemską muzykę, nie docierającą do ludzkiego ucha.

Lisa otrząsnęła się z oszołomienia.

– To wyglądało prawie, jakby… jakby próbowało nas przestraszyć… drażniło się z nami.

– Drażniło się – powtórzyła Jenny. – Tak, dokładnie tak to wyglądało.

– Bawiło się nami.

– Jak kot z myszką – cicho powiedziała Jenny.

Stały na środku ulicy, obawiając się wrócić na ławkę, a nuż ruch obudzi znów syreny i dzwony.

Nagle usłyszały niski pomruk. Przez chwilę Jenny czuła skurcz żołądka. Podniosła jeszcze raz broń, choć nie widziała nic, do czego mogłaby strzelać. Potem rozpoznała dźwięk: silniki samochodów pokonujących górską stromiznę.

Obróciła się, spojrzała w dół ulicy. Pomruk stał się głośniejszy. Na zakręcie, w dole miasteczka pojawił się samochód.

Błysk czerwonego światła na dachu. Wóz policyjny. Dwa wozy.

– Dzięki Bogu – westchnęła Lisa.

Jenny szybko pociągnęła siostrę na brukowany chodnik przed posterunek.

Dwa biało-zielone wozy patrolowe wolno sunęły opustoszałą ulicą. Zjechały do krawężnika przed drewnianą ławką. Dwa silniki zgasły równocześnie. Śmiertelna cisza Snowfield jeszcze raz zawładnęła nocą.

Przystojny czarnoskóry mężczyzna w mundurze zastępcy szeryfa wysiadł z pierwszego samochodu. Drzwi zostawił otwarte. Spojrzał na Jenny i Lisę, ale nie od razu się odezwał. Jego uwagę zaprzątnęła nadnaturalna cisza bezludnej ulicy.

Drugi mężczyzna wysunął się z przedniego siedzenia tego samego pojazdu. Rozwichrzona blond czupryna. Powieki tak grube, jakby padał na nos z wyczerpania. Ubrany po cywilnemu – szare spodnie, jasnoniebieska koszula, granatowa marynarka, ale w klapie odznaka.

Jeszcze czterech mężczyzn wysiadło z wozów patrolowych. Cała szóstka nowo przybyłych stała tak bez słowa, przez długą chwilę błądząc wzrokiem po cichych sklepach i domach mieszkalnych.

W tej dziwnej, jakby zatrzymanej w czasie chwili Jenny dopadło lodowate przeświadczenie. Nie chciała mu uwierzyć. Ale była pewna, czuła, w i e d z i a ł a, że nie wszyscy z nich opuszczą to miejsce żywi.

11

Przeszukiwanie

Bryce ukląkł na jednym kolanie obok trupa Paula Hendersona.

Pozostała siódemka – jego ludzie, Jenny Paige i Lisa – tłoczyli się za drewnianą barierką. Milczeli w obliczu Śmierci.

Paul Henderson był dobrym, przyzwoitym człowiekiem. Jego śmierć była okropną stratą.

– Doktor Paige? – odezwał się Bryce.

– Tak? – Przykucnęła po drugiej stronie trupa.

– Nie ruszała pani ciała?

– Nawet nie dotknęłam, szeryfie.

– Nie było krwi?

– Jak pan widzi, nie.

– Rana może być na plecach.

– Jeśli nawet, to trochę krwi powinno być na podłodze.

– Może. – Wpatrywał się w jej przepiękne oczy – w zieleń nakrapianą złotem. – W normalnych warunkach nie ruszałbym ciała przed zjawieniem się koronera. Ale ta sytuacja jest wyjątkowa. Muszę odwrócić tego człowieka.

– Nie wiem, czy bezpiecznie jest go dotykać.

– Ktoś musi to zrobić – powiedział Bryce.

Doktor Paige wstała. Wszyscy cofnęli się kilka kroków.

Bryce przyłożył dłoń do czarnopurpurowej, zniekształconej twarzy.

– Ciało jest wciąż letnie – stwierdził zaskoczony.

– Nie sądzę, żeby minęło dużo czasu od ich śmierci.

– Ale ciało nie zmienia barwy ani nie puchnie w ciągu zaledwie kilku godzin – wtrącił Tal Whitman.

– Te ciała tak – rzekła lekarka.

Bryce przewrócił trupa, odsłonił plecy. Żadnej rany.

Licząc, że znajdzie może jakieś uszkodzenie czaszki, Bryce zanurzył palce w gęste włosy zmarłego, obmacywał kości. Jeśli zastępca został mocno uderzony w potylicę… Ale o tym też nie mogło być mowy. Czaszka była nietknięta.

Bryce podniósł się.

– Pani doktor, te dwie dekapitacje, o których pani wspomniała… Lepiej rzućmy na to okiem.

– Czy któryś z pańskich ludzi mógłby zostać z moją siostrą?

– Rozumiem, o co pani chodzi – powiedział Bryce. – Ale nie uważam za rozsądne rozdzielać moich ludzi. Może bezpieczeństwo nie leży w ilości, a może jednak tak.

– Nie ma sprawy. – Lisa uspokoiła Jenny. – I tak nie chcę zostać.

Odważny dzieciak. Ona i starsza siostra intrygowały Bryce'a Hammonda. Były blade, w oczach przemykały im cienie pobudzane przez szok i grozę, ale z tym przedziwnym, toczącym się na jawie koszmarem radziły sobie o niebo lepiej, niż radziłaby sobie większość ludzi, których znał.

Siostry Paige wyprowadziły całą grupę z podkomisariatu. Ruszyli w dół ulicy, do cukierni.

Bryce nie mógł uwierzyć, że jeszcze niedawno Snowfield było normalnym, tętniącym życiem miasteczkiem. Stało puste, wypalone, martwe jak starożytne, zagubione miasta na dalekiej pustyni, na zapadłym krańcu świata, które nawet wiatr często zapomina odwiedzać. Cisza spowijająca miasto była ciszą niezliczonych lat, dekad, wieków, ciszą niewyobrażalnie wielkiej liczby epok.

Tuż po przyjeździe Bryce wołał przez ręczny megafon do milczących domów. Teraz głupotą wydawało się oczekiwanie jakiegokolwiek odzewu.

Wkroczyli do Cukierni Libermannów frontowymi drzwiami, przeszli na tyły, do kuchni.

Na stolnicy odcięte dłonie ściskały uchwyty wałka.

Odcięte głowy wyglądały przez drzwiczki piekarników.

– Och, mój Boże – cicho jęknął Tal. Bryce zadrżał.

Jake Johnson oparł się o wysoką białą szafkę. Wyraźnie nie mógł ustać o własnych siłach.

– Chryste, zaszlachtowani jak para cholernych krów – powiedział Wargle i nagle odezwali się wszyscy naraz.

– …dlaczego, do diabła, ktoś miałby…

– …chore, pokręcone…

– …a gdzie ciała?

– Tak – głos Bryce'a zapanował nad gwarem – gdzie ciała? Poszukajmy ich.

Przez kilka sekund wszyscy zamarli, sparaliżowani na myśl o tym, co mogą znaleźć.

– Doktor Paige, Liso… nie musicie nam pomagać – powiedział Bryce. – Zaczekajcie.

Lekarka skinęła głową. Dziewczynka uśmiechnęła się z wdzięcznością.

Z drżeniem przeszukiwali wszystkie szafy, otwierali szuflady i drzwiczki. Gordy Brogan zajrzał do wielkiego piekarnika, a Frank Autry wszedł do pomieszczenia-chłodni. Bryce sprawdził niewielką, nieskazitelnie czystą toaletę obok kuchni. Ale nie znaleźli ciał ani części ciał dwójki starszych ludzi.

– Po co zabójca miałby wywozić ciała? – zapytał Frank.

– Może mamy do czynienia z wyznawcami jakiegoś kultu – powiedział Jake Johnson. – Może potrzebowali ciał do jakiegoś trzepniętego rytuału.

– Jeśli miał miejsce jakiś rytuał – odrzekł Frank – to wydaje mi się, że odbył się tutaj.

Gordy Brogan rzucił się do toalety, potykając się i wymachując rękami; wielki, niezdarny chłopak, który zdawał się składać wyłącznie z długachnych nóg i rąk, łokci i kolan. Odgłosy torsji dobiegły zza zatrzaśniętych drzwi.

– Jezu, co za pieszczoszek – zaśmiał się Stu Wargle. Bryce obrócił się i zrugał go.

– Co, na Boga, tak cię bawi, Wargle? Tu są nieżywi ludzie. Wydaje mi się, że reakcja Gordy'ego jest o wiele normalniejsza niż nasza.

Twarz Wargle'a ze świńskimi oczkami i wystającą szczęką przesłoniła wściekłość. Był na tyle tępy, że nie stać go było na zażenowanie.

Boże, nie cierpię tego człowieka, pomyślał Bryce.

Gordy wrócił z toalety. Jeszcze był trochę zamroczony.

– Przepraszam, szeryfie.

– Nie ma za co, Gordy.

Wyszli jedno za drugim z kuchni, przez sklep, na chodnik.

Bryce natychmiast podszedł do drewnianej furtki między cukiernią a sklepem obok. Spojrzał ponad bramkę, w głąb pozbawionego światła pasażu. Doktor Paige stanęła obok.

– To tu wydało się pani, że coś jest w krokwiach?

– No, Lisa uważała, że coś jest przy ziemi, pod ścianą.

– Ale to właśnie to przejście?

– Tak.

Tunel był całkiem ciemny.

Bryce wziął od Tala długą latarkę, otworzył skrzypiącą furtkę, wyciągnął broń i wszedł do pasażu. Unosił się tu nieuchwytny, wilgotny zapach. Pisk zardzewiałych zawiasów i odgłos kroków Bryce'a odbiły się echem od ścian.

Potężne światło latarki docierało do połowy pasażu. Jednak Bryce kierował jego strumień blisko, przesuwał tam i z powrotem po najbliższym otoczeniu, oglądał betonowe ściany, potem sufit wiszący osiem, dziesięć stóp nad głową. Krokwie były puste – przynajmniej tu.

Z każdym krokiem rosło w nim przekonanie, że niepotrzebnie wyciągnął rewolwer – aż dotarł prawie do połowy tunelu. Nagle poczuł… coś dziwnego… swędzenie, lodowaty dreszcz biegnący po kręgosłupie. Jak przeczucie przyszłości. Poczuł, że nie jest już sam.

Ufał swoim przeczuciom, więc nie zlekceważył i tego. Zatrzymał się, podniósł rewolwer, dokładniej niż przed chwilą wsłuchał się w ciszę, szybko przesuwał latarką po ścianach i suficie, wyjątkowo uważnie wbijał wzrok w krokwie, spoglądał do przodu, w mrok, aż do wylotu pasażu i nawet obejrzał się, jakby coś magicznym sposobem mogło go zajść od tyłu. Nic nie oczekiwało w ciemności. A jednak dalej czuł, że obserwują go nieprzyjazne oczy.

Ruszył, i strumień światła coś liznął. W podłodze pasażu mieścił się osłonięty metalową kratką o powierzchni czterech stóp kwadratowych właz do kanału. Wewnątrz błyszczało coś nieokreślonego; odbijało promień latarki, poruszało się.

Bryce ostrożnie podszedł bliżej i skierował światło prosto na właz. To, co przed chwilą tam błyszczało, znikło.

Kucnął i zajrzał przez żeberka kratki. W świetle ukazały się tylko ściany studzienki. Był to odpływ burzowy, mający z osiemnaście cali średnicy, suchy. Co oznaczało, że nie woda w nim błyszczała.

Szczur? Snowfield było ośrodkiem wypoczynkowym odwiedzanym przez stosunkowo zamożną klientelę, stąd też miasto stosowało niezwykle surowe środki zapobiegawcze wobec wszelkiego rodzaju plag. Oczywiście istnienia kilku szczurów nie dało się wykluczyć. To mógł być szczur. Ale Bryce w to nie wierzył.

Przeszedł do tylnej uliczki, a potem wrócił do furtki.

– Widziałeś coś? – zapytał Tal.

– Niewiele. – Wszedł na chodnik, zamknął za sobą furtkę. Opowiedział im, co czuł i co zaobserwował w kanale.

– Libermannowie zostali zabici przez ludzi – skwitował Frank Autry. – Nie przez coś małego, co mieści się w odpływie burzowym.

– Na to wygląda – zgodził się Bryce.

– Ale czuł pan tam coś? – z niepokojem spytała Lisa.

– Czułem. Chyba nie odebrałem tego tak mocno jak ty. Ale na pewno było… dziwne.

– Dobrze – powiedziała Lisa. – Cieszę się, że nie wziął pan nas za histeryzujące baby.

– Biorąc pod uwagę to, co przeszłyście, obie wydajecie się jak najdalsze od histerii.

– No cóż – westchnęła Lisa – Jenny jest lekarką, a myślę, że i ja może też kiedyś zostanę lekarką, a u lekarki po prostu histeryzowanie jest wykluczone.

Była z niej śliczna dziewczyna – choć Bryce nie mógł nie zauważyć, że siostrę miała jeszcze ładniejszą. Obie miały ten sam piękny kolor włosów: głęboką czerwień mocno lśniącej wiśni, gęstą i połyskującą. Skóra obu jaśniała tą samą złotą barwą. Ale że rysy doktor Paige były dojrzalsze, mocniej przemawiały do Bryce'a. Oczy miała też o ton zieleńsze niż młodsza siostra.

– Doktor Paige – zwródił się do niej – chciałbym zobaczyć ten dom z ciałami w zabarykadowanym małym pokoju.

– No właśnie – potwierdził Tal. – Te morderstwa w zamkniętym pokoju.

– To dom Oxleyów, tam, na Vail. – Poprowadziła ich w dół ulicy na róg Vail Lane i Skyline Road.

Słychać było tylko suche szurnięcia stóp. Bryce'owi przywiodły na myśl opustoszałe miejsca, skarabeusze nieustannie łażące po starożytnych, kruchych zwojach papirusów w pustynnych grobowcach.

Jenny Paige minęła róg Vail Lane, stanęła i powiedziała:

– Tom i Karen Oxleyowie mieszkają… hm… mieszkali dwie przecznice dalej.

Bryce rozejrzał się po ulicy.

– Zamiast iść od razu do domu Oxleyów, zajrzyjmy po drodze do wszystkich domów i sklepów – przynajmniej po tej stronie ulicy.

Chyba bezpiecznie możemy podzielić się na dwa oddziały, po cztery osoby w każdym. Nie rozchodzimy się całkiem. W razie kłopotów będziemy mogli się wzajemnie wesprzeć. Doktor Paige, Liso – zostajecie z Talem i ze mną. Frank, zawiadujesz drugim zespołem. Frank kiwnął głową.

– Wasza czwórka trzyma się razem – ostrzegł ich Bryce. – I jak mówię razem, to znaczy razem. Przez cały czas każdy jest widziany przez pozostałą trójkę. Zrozumiano?

– Tak jest, szeryfie – potwierdził Frank Autry.

– Dobra, wasza czwórka zagląda do pierwszego budynku za tą restauracją, a my zajmiemy się sąsiednim domem. Załatwiamy na przemian dom za domem i na końcu kwartału obgadamy, co zobaczyliśmy. Jeśli traficie na coś interesującego, coś poza ciałami, wezwijcie mnie. Jeśli będziecie potrzebowali pomocy, wystrzelcie parę razy w powietrze. Strzały usłyszymy nawet z wnętrza budynku. A wy słuchajcie, czy my nie będziemy strzelać.

– Mogę coś zaproponować? – spytała doktor Paige.

– Jasne – powiedział Bryce.

– Jeśli traficie na ciała ze śladami krwotoku z oczu, uszu, nosa lub ust albo na ślady torsji czy biegunki, od razu dajcie mi znać.

– Bo to może wskazywać na chorobę? – domyślił się Bryce.

– Tak – potwierdziła. – Albo zatrucie.

– Ale wykluczyliśmy to, nie? – zapytał Gordy Brogan.

– To nie zarazki odcięły tamtym ludziom głowy – odezwał się Jake Johnson. W tej chwili wyglądał starzej niż na swoje pięćdziesiąt pięć lat.

– Myślałam o tym. A co, jeśli to choroba albo zatrucie chemikaliami, jakich nigdy do tej pory nie spotkaliśmy – powiedzmy jakaś mutacja wścieklizny – która zabija jednych, ale tylko doprowadza do wybuchów szaleństwa innych? Co, jeśli okaleczenia zostały zrobione przez tych, którzy oszaleli?

– Czy taka rzecz jest możliwa? – zapytał Tal Whitman.

– Nie. Ale też nie jest niemożliwa. Poza tym, kto może w ogóle powiedzieć, co jest, a co nie jest możliwe? Zacznijmy od tego: czy to, co spotkało Snowfield, wydaje się możliwe?

Frank Autry szarpnął wąsa i powiedział:

– Ale jeśli włóczą się tu bandy szaleńców, to… gdzie oni są?

Rozejrzeli się po cichej ulicy: po głębokich jeziorach cieni zalewających trawniki, chodniki i stojące samochody, po nie oświetlonych okienkach na strychach, po ciemnych oknach piwnic.

– Kryją się – powiedział Wargle.

– Czatują – dodał Gordy Brogan.

– Nie, to bez sensu – wkroczył Bryce. – Szaleńcy nie kryją się, nie czatują i n i e planują. Zaatakowaliby nas.

– W każdym razie – cicho stwierdziła Lisa – to nie są ludzie chorzy na wściekliznę. To coś dużo dziwniejszego.

– Masz prawdopodobnie rację – przytaknęła jej siostra.

– Jakoś wcale nie jest mi od tego lepiej – dodał Tal.

– Cóż, jeśli znajdziemy jakieś oznaki torsji, biegunki albo krwotoku – rzekł Bryce – wtedy będziemy wiedzieli. A jeśli nie…

– Będę musiała postawić nową hipotezę – dokończyła doktor Paige.

Milczeli, nie paląc się do rozpoczęcia przeszukiwania. Nie wiedzieli, co mogą spotkać – lub co może spotkać ich.

Czas jakby stanął w miejscu.

Świt nigdy nie nadejdzie, jeśli się nie ruszymy, pomyślał Bryce Hammond.

– Chodźmy – powiedział.

Pierwszy budynek był wąski i głęboki. Na parterze stanowił połączenie galerii sztuki i sklepu z rzemiosłem artystycznym. Frank Autry rozbił szybkę w drzwiach frontowych, sięgnął do środka i otworzył zamek. Wszedł, zapalił światła.

Przywołał swoich ludzi.

– Rozciągnijcie się. Nie kleić się do siebie. Nie wystawiać się na cel.

Mówiąc to, przypomniał sobie dwie tury odsłużone w Wietnamie, prawie dwadzieścia lat temu. Dzisiejsza operacja szarpała nerwy jak wypad rozpoznawczo-atakujący na terytorium kontrolowane przez partyzantkę wroga.

Ostrożnie zbadali wnętrze, ale nie znaleźli nikogo. Nie było też nikogo w małym biurze na tyłach galerii. Jednakże drzwi biura otwierały się na schody prowadzące na piętro.

Schody opanowali na sposób wojskowy. Frank sam, z rewolwerem w dłoni wspiął się na górę, podczas gdy pozostała trójka czekała. Odnalazł wyłącznik światła, zapalił. Zorientował się, że dotarł do salonu właściciela galerii. Upewnił się, że salon jest pusty, i gestem wezwał czekających. Kiedy pokonywali schody, on ruszył w głąb salonu, trzymając się ściany, ostrożnie.

Przeszukali całe mieszkanie, traktując każde drzwi jako potencjalne miejsce zasadzki. Gabinet i jadalnia puste. Nikt nie czaił się w szafach.

Na podłodze kuchni znaleźli martwego mężczyznę. Miał na sobie tylko niebieskie spodnie od piżamy. Jedną ręką podpierał otwarte drzwi lodówki. Żadnych widocznych ran. Na twarzy brak wyrazu przerażenia. Wyglądało na to, że umarł zbyt nagle, by ujrzeć choć zarys napastnika – i bez najmniejszego ostrzeżenia, że śmierć jest blisko. Składniki kanapek leżały wokół niego na podłodze: pęknięty słoik musztardy, paczka salami, nadgnieciony pomidor, paczka szwajcarskiego sera.

– Na pewno nie zabiła go żadna choroba – powiedział bezbarwnie Jake Johnson. – Jak mógł być chory, skoro brał się za salami?

– I to stało się piorunem – dodał Gordy. – Ręce miał pełne żarcia z lodówki i kiedy się odwrócił… stało się. Bęc i już.

W sypialni znaleźli kolejnego trupa. Kobieta. Leżała w łóżku, naga. Nie młodsza niż dwadzieścia, nie starsza niż czterdzieści lat. Trudno było odgadnąć wiek z powodu ogólnego posiniaczenia i spuchnięcia. Twarz wykrzywiona w dzikim przerażeniu, dokładnie tak jak twarz Paula Hendersona. Umarła krzycząc.

Jake Johnson wyjął długopis z kieszeni koszuli i wsunął go w osłonę spustu samopowtarzalnej dwudziestki dwójki, leżącej na zmiętym prześcieradle obok ciała.

– Nie wydaje mi się, żebyśmy musieli się nad tym trząść – zauważył Frank. – Nie została zastrzelona. Nie ma żadnych ran, krwi. Jeśli ktoś tu użył broni, to ona. Pokaż.

Wziął pistolet od Jake'a, wyrzucił magazynek. Był pusty. Ruszył suwadło, wycelował w lampkę nocną i zajrzał w lufę; w komorze nie było kuli. Przyłożył wylot lufy do nosa, powąchał. Poczuł zapach prochu.

– Strzelano niedawno? – spytał Jake.

– Bardzo niedawno. Jeśli przyjąć, że magazynek był pełny, kiedy użyła broni, wystrzeliła dziesięć pocisków.

– Popatrz tu – odezwał się Wargle.

Frank obrócił się. Wargle wskazywał na dziurę po pocisku w ścianie naprzeciw łóżka. Znajdowała się na wysokości siedmiu stóp.

– I tu – powiedział Gordy Brogan, zwracając ich uwagę na następny pocisk, który utkwił w roztrzaskanym fragmencie szyfonierki z ciemnej sosny.

Znaleźli w łóżku lub wokół niego wszystkie dziesięć miedzianych łusek, ale nie mogli doszukać się miejsc, w których spoczęło osiem pocisków.

– Jak myślisz, chyba nie wyciągnęła osiem trafień na dziesięć strzałów? – zapytał Gordy Franka.

– Chryste, jak?! – wykrzyknął Wargle, poprawiając pas z bronią na tłustych biodrach. – Jakby trafiła kogo osiem razy, to w tym pokoju byłoby więcej cholernych trupów.

– Racja – powiedział Frank, chociaż nie cierpiał zgadzać się ze Stu Wargle'em w czymkolwiek. – Poza tym nie ma krwi. Ośmiokrotne trafienie – to oznacza dużo krwi.

Wargle podszedł do nóg łóżka i gapił się na martwą kobietę. Leżała, wsparta na kilku grubych poduszkach. Rozchyliła nogi w groteskowej parodii pożądania.

– Facet z kuchni musiał tu być, posuwał tę panią. Jak z nią skończył, poszedł do kuchni wrzucić coś na ruszt. Wtedy ktoś wszedł i ją zabił.

– Najpierw zabito mężczyznę w kuchni – sprostował Frank. – Nie dałby się wziąć z zaskoczenia, gdyby został zaatakowany po tym jak ona oddała dziesięć strzałów.

– Człowieku, ale bym się walnął do wyra z taką panią. Na cały dzień.

Frank wbił w niego wzrok.

– Wargle, jesteś obrzydliwy. Rajcuje cię nawet spęczniały trup – tylko dlatego, że jest nagi?

Wargle sczerwieniał i oderwał wzrok od ciała.

– Co z tobą, do diabła, Frank? Co ty kombinujesz – że jestem jakiś perwers, czy co? Do jasnej cholery, skądże! Patrzyłem na zdjęcie na stoliku. – Wskazał na fotografię w srebrnych ramkach, obok lampki. – Widzi? Ma bikini. Widzi? Zgrabna pani jak ta lala. Cyce jak balony. Nogi bomba, nie? T o mnie podrajcowało, stary.

Frank potrząsnął głową.

– Zdumiewa mnie tylko, że cokolwiek mogło cię ruszyć tutaj, tutaj, gdzie jest tyle śmierci.

Wargle uznał, że to komplement. Mrugnął.

Jeśli wyjdę żywy z tego interesu, pomyślał Frank, nigdy nie dam się wrobić w partnerstwo z Wargle'em. Prędzej odejdę ze służby.

– Jak to możliwe, że ona wyciągnęła osiem trafień i nie zatrzymała tego czegoś? – spytał Gordy Brogan. – Jak to możliwe, że tu nie ma kropli krwi?

Jake Johnson znów przesunął ręką po swoich siwych włosach.

– Nie wiem, Gordy. Ale jedno wiem – że niczego tak nie żałuję, jak tego, że Bryce mnie tu zaciągnął.

Następny szyld obok galerii na froncie oryginalnego, jednopiętrowego domu głosił:

Światła były zapalone, a drzwi nie zamknięte na klucz. U Brook-harta w niedzielne wieczory było otwarte aż do dziewiątej, nawet poza sezonem.

Bryce wszedł pierwszy, za nim Jenny i Lisa. Tal ostatni. Wybierając sobie osłonę, Bryce zawsze decydował się na Tala. Nikomu nie ufał tak bardzo jak jemu, nawet Frankowi Autry'emu.

U Brookharta było ciasno, ale przytulnie. Stały tu wysokie lodówki o przeszklonych drzwiach z puszkami i butelkami piwa. Na półkach, stelażach, w skrzyniach pełno win i wódek, a inne stelaże uginały się pod książkami, czasopismami i gazetami. Cygara i papierosy spoczywały w pudełkach i kartonach, a puszki z tytoniem fajkowym zalegały lady chybotliwymi stosami. Gdzie się dało upchano przeróżne artykuły: batony, wafle, gumę do żucia, orzeszki ziemne, prażoną kukurydzę, paluszki, chrupki ziemniaczane i tortillowe, zawijane bułeczki.

Bryce szedł pierwszy przez opustoszały sklep. Szukał w przejściach ciał. Ale nie znalazł żadnego.

Była tu za to ogromnych rozmiarów rozlana na pół podłogi kałuża wody, głęboka na jakiś cal. Obeszli ją na palcach.

– Skąd ta cała woda? – zastanawiała się Lisa.

– Jedna z odsączarek pod lodówkami z piwem musi przeciekać – powiedział Tal Whitman.

Obeszli półkę z winami, skąd mieli dobry widok na wszystkie lodówki. Żadne z cicho szumiących urządzeń nie ciekło.

– Może jest dziura w rurach – zasugerowała Jennifer Paige.

Szukali dalej. Zeszli do piwnicy, której używano do magazynowania kartonowych pudeł z winem i wódką. Poszli na piętro, do biura. Nie znaleźli niczego, co by odbiegało od normy.

Kiedy wrócili do sklepu, idąc do frontowych drzwi Bryce przystanął i kucnął, żeby dokładniej przyjrzeć się kałuży. Zanurzył palec w płynie; był jak woda, bezwonny.

– Coś nie tak? – zapytał Tal. Bryce wstał.



– Dziwna ta cała woda.

– Najprawdopodobniej to nic innego jak to, co mówiła doktor Paige – dziura w rurze.

Bryce skinął głową. Ale, nie wiedzieć czemu, wielka kałuża wydała mu się istotna.

Apteka Taytona obsługiwała Snowfield i wszystkie dalsze górskie miejscowości. Pomieszczenia mieszkalne obejmowały dwa piętra nad apteką; pomalowano je w odcieniach kremu i brzoskwini, tu i ówdzie dodając akcent szmaragdowej zieleni. Stało tu kilka niebrzydkich antyków.

Frank Autry przeprowadził swoich ludzi przez cały budynek i nie znaleźli nic godnego uwagi – poza przemoczonym dywanem w salonie. Woda dosłownie lała się z niego; chlupotało pod stopami.

Zajazd Pod Płonącą Świeczką promieniował łagodnym czarem. Wystające okapy i kunsztownie rzeźbione gzymsy, wielodzielne okna oflankowane białymi okiennicami. Dwie powozowe lampy umieszczono na stałe na kamiennych słupach, stojących po obu stronach wyłożonej kamieniem ścieżki. Trzy niewielkie reflektory rzucały dramatyczne wachlarze światła na fasadę hotelu.

Jenny, Lisa i porucznik Whitman przystanęli na chodniku przed zajazdem.

– Mają gości o tej porze roku? – spytał Hammond.

– Tak – powiedziała Jenny. – Poza sezonem udaje im się przetrwać na półkomplecie. Ale turyści zachwycają się obsługą – i jest tu tylko szesnaście pokoi.

– Cóż… rzućmy na to okiem.

Frontowe drzwi otwierały się na mały, wygodnie urządzony hali: dębowa podłoga, ciemny, orientalny dywan, jasnobeżowe sofy, para fotelików w stylu królowej Anny z tapicerką w róże, przy ścianach stoliczki z wiśniowego drewna, mosiężne lampy.

Po prawej recepcja. Na drewnianym kontuarze dzwonek. Jenny uderzyła weń szybko kilka razy. Nie oczekiwała i nie otrzymała odpowiedzi.

– Dan i Sylvia mają mieszkanie za biurem – poinformowała, wskazując ciasne pomieszczenia biurowe za kontuarem.

– Właściciele? – spytał szeryf.

– Tak. Dan i Sylvia Kanarsky. Szeryf przyglądał się jej przez moment.

– Przyjaciele?

– Tak. Bliscy.

– To może lepiej nie zaglądajmy do mieszkania.

Sympatia i zrozumienie jaśniały w błękitnych oczach pod grubymi powiekami. Jenny była zaskoczona. Nagle odkryła, że twarz mężczyzny wyraża łagodność i inteligencję. W ciągu ostatniej godziny, przyglądając mu się w działaniu, stopniowo uświadomiła sobie, że jest znacznie bardziej czujny i sprawny, niż sądziła na początku. Obecnie patrząc w jego współczujące oczy, odgadła, że jest wrażliwy, interesujący, pociągający.

– Nie możemy odejść jakby nigdy nic – powiedziała. – Ten dom wcześniej czy później musi zostać przeszukany. Całe miasto musi zostać przeszukane. Zajrzyjmy tam, będziemy mieli to za sobą.

Podniosła klapę na kontuarze i pchnęła bramkę, za którą było pomieszczenie biurowe.

– Pani doktor – rzekł szeryf – niech zawsze ja lub porucznik Whitman idzie pierwszy, proszę.

Cofnęła się posłusznie i wszedł przed nią do mieszkania Dana i Sylvii, ale nie natknęli się na nikogo. Nie było ciał.

Dzięki Bogu.

Szeryf odnalazł klucz uniwersalny na tablicy obok przegródek na listy.

Z prawie rutynową przezornością weszli na górę i przeszukali sześć pokoi. W pierwszych pięciu znaleźli bagaże, aparaty fotograficzne, nie dokończone kartki pocztowe i inne dowody, świadczące o gościach, ale samych gości nie znaleźli.

– W szóstym pokoju porucznik Whitman spróbował otworzyć drzwi łazienki. Okazało się, że są zamknięte. Uderzył w drzwi i krzyknął:

– Policja! Jest tam kto?

Nikt nie odpowiedział.

Whitman spojrzał na gałkę, potem na szeryfa.

– Po tej stronie nie ma otworu na klucz, więc ktoś musi być w środku. Wyważyć?

– Wyglądają na grube – powiedział Hammond. – Nie ma potrzeby wybijać sobie barku. Strzel w zamek.

Jenny odciągnęła Lisę na bok, poza zasięg odłamków, które mogły odskoczyć.

Porucznik Whitman ostrzegł tego, kto mógłby przebywać w łazience. Wystrzelił. Kopnięciem otworzył drzwi na oścież, wpadł do środka.

– Nikogo.

– Może wyszli oknem – powiedział szeryf od drzwi.

– Tu nie ma żadnych okien – zmarszczył czoło Whitman.

– Jesteś pewien, że drzwi były zamknięte na klucz?

– Tak. A to da się zrobić tylko od wewnątrz.

– Ale jak, jeśli nikogo nie było w środku. Whitman wzruszył ramionami.

– Poza tym jest coś, na co powinieneś rzucić okiem.

W rezultacie wszyscy rzucili okiem, gdyż łazienka była na tyle duża, że pomieściła całą czwórkę. Na lustrze nad umywalką dużymi, tłustymi, czarnymi literami wypisano wiadomość:



W innym mieszkaniu, nad innym sklepem, Frank Autry i jego ludzie znaleźli inny ociekający wodą, chlupocący pod stopami dywan. W salonie, jadalni i sypialniach dywany były suche, ale w korytarzu prowadzącym do kuchni pełno wody. A w samej kuchni na trzech czwartych podłogi, wysłanej winylowymi płytkami, stała woda miejscami na cal głęboka.

Jake Johnson zatrzymał się w korytarzyku i oglądał kuchnię.

– Musi być dziura w kanalizacji.

– To samo mówiłeś gdzie indziej – przypomniał mu Frank. – To chyba przypadek, co?

– To tylko woda – powiedział Gordy Brogan. – Nie łapię, co to ma wspólnego z… tymi wszystkimi morderstwami.

– Srać na to – odezwał się Stu Wargle. – Czas tracimy. Nic tu nie ma. Chodźmy.

Nie zwracając na nich uwagi, Frank wszedł do kuchni, obszedł ostrożnie brzeg małego jeziorka. Zmierzał do suchego miejsca przy rzędzie stojących szafek. Otworzył kilkoro drzwiczek, zanim znalazł małe plastykowe wiadro na odpadki. Było czyste i suche. Dociskana sprężyną pokrywka chroniła przed dopływem powietrza. Łyżką znalezioną w szufladzie Frank wlał wodę do plastykowego pojemnika.

– Co ty robisz? – spytał od drzwi Jake.

– Biorę próbkę.

– Próbkę? Po co? To tylko woda.

– No tak – powiedział Frank – ale jest w niej coś dziwnego. Łazienka. Lustro. Duże, tłuste, czarne litery. Jenny wpatrywała się w cztery wyrazy.

– Kim jest Timothy Flyte? – zapytała Lisa.

– Może to facet, który to tu napisał – domyślał się Tal Whitman.

– Czy ten pokój wynajmował Flyte? – spytał szeryf.

– Jestem pewien, że nie widziałem tego nazwiska w książce hotelowej – stwierdził porucznik. – Możemy to sprawdzić, kiedy zejdziemy na dół, ale jestem pewny.

– Może Timothy Flyte to jeden z morderców – powiedziała Lisa. – Może facet, który wynajmował ten pokój, rozpoznał go i zostawił tę wiadomość.

Szeryf potrząsnął głową.

– Nie. Jeśli Flyte ma coś wspólnego z tym, co spotkało to miasto, nie zostawiłby swojego nazwiska na lustrze. Starłby je.

– Chyba że nie wiedział o napisie – zauważyła Jenny.

– Albo wiedział, ale jest jednym z szaleńców, o których pani mówiła, i ma gdzieś to, czy go złapiemy, czy nie – podsunął porucznik. Bryce Hammond spojrzał na Jenny.

– Ktoś w mieście nazywa się Flyte?

– Nigdy o takim nie słyszałam.

– Zna pani wszystkich w Snowfield?

– Tak.

– Całą pięćsetkę?

– Prawie każdego – odpowiedziała.

– Prawie każdego, hm? Więc Timothy Flyte może tu mieszkać?

– Nawet jeśli nigdy go nie spotkałam i tak musiałabym o nim słyszeć. To niewielkie miasto, szeryfie, zwłaszcza poza sezonem.

– Może to ktoś z Mount Larson, Shady Roost albo Pineville – zasugerował porucznik.

Pragnęła, żeby gdzie indziej przedyskutować wiadomość z lustra.

Na zewnątrz. Na dworze. Gdzie nic nie mogło podkraść się blisko i niepostrzeżenie. Miała niesamowitą, pozbawioną podstaw, ale niezłomną pewność, że coś – coś cholernie dziwnego – porusza się w tej chwili w innej części zajazdu, skrycie wykonując jakąś przerażającą pracę, o której oni wszyscy nie mają zielonego pojęcia.

– A co z drugą częścią? – zapytała Lisa, wskazując na napis ODWIECZNY WRÓG.

– Cóż, wracamy do tego, co Lisa powiedziała na początku – odezwała się w końcu Jenny. – Wygląda na to, że człowiek, który to napisał, informuje nas, iż Timothy Flyte jest jego wrogiem. I zdaje się, naszym też.

– Może – rzekł z powątpiewaniem Bryce Hammond. – Ale to niezwykłe wyrażenie – “odwieczny wróg". Jakoś dziwne. Prawie archaiczne. Jeśli zamknął się w łazience przed Flyte'em i machnął na chybcika ostrzeżenie, dlaczego nie napisał: “Timothy Flyte, mój stary wróg" albo coś bardziej wprost?

Porucznik Whitman przytaknął.

– Rzeczywiście, gdyby chciał zostawić tekst wskazujący Flyte'a, napisałby: “Zrobił to Timothy Flyte" albo może: “Flyte pozabijał ich wszystkich". Ostatnia rzecz, na której by mu zależało, to brak jasności.

Szeryf zaczął przeglądać drobiazgi na głębokiej półce nad umywalką, pod lustrem: butelka balsamu do skóry Mennen, cytrynowy płyn po goleniu, męska elektryczna maszynka do golenia, para szczoteczek do zębów, szczotka do włosów, zestaw do makijażu.

– Wygląda na to, że pokój zajmowało dwoje ludzi. Więc może oboje zamknęli się w łazience – co oznacza, że dwójka rozpłynęła się w powietrzu. Ale czym pisali na lustrze?

– To musiał być ołówek do brwi – stwierdziła Lisa. Jenny skinęła głową.

– Też mi się tak zdaje.

Przeszukali łazienkę. Nikt nie znalazł czarnego ołówka do brwi.

– Wspaniale – szeryf był rozdrażniony. – Więc ołówek do brwi znika razem z dwojgiem ludzi, którzy się zamknęli. Dwójka ludzi porwanych z zamkniętego pokoju.

Zeszli na dół do recepcji. Zgodnie z zapisem w księdze gości, pokój, w którym znaleziono wiadomość, zajmowali państwo Harol-dostwo Ordnayowie z San Francisco.

– Żaden z gości nie nazywał się Timothy Flyte. – Szeryf Hammond zamknął księgę.

– Cóż – westchnął Tal Whitman – zdaje się, że teraz nie możemy nic więcej zrobić. Jenny poczuła ulgę.

– Dobra – powiedział Bryce. – Dołączmy do Franka i reszty. Może natrafili na coś, czego myśmy nie znaleźli.

Ruszyli wszyscy przez hali. Zatrzymał ich przeraźliwy wrzask Lisy, która szła pierwsza.

Zobaczyli to w sekundę potem. Leżała na bocznym stoliku, pod lampą z abażurem w kształcie róży. Była tak ślicznie oświetlona, że wyglądała jak dzieło sztuki na wystawie. Męska ręka. Odcięta ręka.

Lisa odwróciła się od makabrycznego widoku.

Jenny trzymając siostrę, spoglądała jej przez ramię z upiorną fascynacją. Ręka. Przeklęta, szydząca z niej, niesamowita ręka.

Między kciukiem a palcem wskazującym i wielkim mocno tkwił ołówek do brwi. Ten ołówek do brwi. Ten sam. To musiał być ten sam.

Przerażenie Jenny dorównywało przerażeniu Lisy, ale przygryzła wargę i powstrzymała się od krzyku. Nie tylko widok ręki budził w niej obrzydzenie i grozę. To, co zapierało jej dech, paliło w piersi, to pewność, że jeszcze przed chwilą ręki nie było na bocznym stoliku. Ktoś umieścił ją tu, kiedy byli na górze, wiedząc, że ją znajdą; ktoś naigrawał się z nich, ktoś o nieskończenie przewrotnym poczuciu humoru.

Jenny zauważyła, że na wpół przymknięte oczy Bryce'a Hammonda były otwarte szerzej niż zwykle.

– Do cholery, tego nie było tu przedtem, co?

– Nie – powiedziała Jenny.

I szeryf, i zastępca dotąd trzymali rewolwery lufami w dół. Teraz podnieśli broń, jakby spodziewając się, że okaleczona ręka ciśnie ołówek, rzuci się na kogoś przez stół i wydłubie mu oczy.

Nikt nie był w stanie wydusić z siebie słowa.

Spiralne wzory na orientalnym dywanie wyglądały jak opary z lodówki, wyrzucającej fale lodowatego powietrza.

W odległym pokoju na górze deski parkietu albo nie naoliwione drzwi zaskrzypiały, zajęczały, zaskrzypiały.

Bryce Hammond spojrzał na sufit.

SKRZRZRZRZYYYYYYYYYP…

Mógł to być jedynie naturalny odgłos osiadania budynku. Lub coś innego.

– Teraz nie ma wątpliwości – stwierdził szeryf.

– Nie ma wątpliwości w jakiej sprawie? – zapytał porucznik Whitman, spoglądając nie na szeryfa, ale na wejścia do hallu. Szeryf obrócił się do Jenny.

– Powiedziała pani, że kiedy tuż przed naszym przyjazdem usłyszała syrenę i dzwon kościelny, przyszło pani na myśl, iż to, co stało się w Snowfield, może dziać się tu nadal.

– Tak.

– I teraz wiemy, że miała pani rację.

12

Pole bitwy


Jake Johnson czekał z Frankiem, Gordym i Stu Wargle'em przy końcu kwartału, na jasno oświetlonym odcinku chodnika przed sklepem spożywczym o nazwie Sam Gilmartina.

Obserwował Bryce'a Hammonda wychodzącego z zajazdu. Wolałby, żeby, na Boga, szeryf ruszał się szybciej. Nie podobało mu się wystawanie w tym całym świetle. Do diabła, to jakby się stało na scenie. Jake czuł się bezbronny.

Kilka chwil wcześniej, kiedy przeszukiwali jeden z ciemnych budynków przy ulicy, oczywiście musieli minąć mroczne obszary, w których cienie pulsowały i ruszały się jak żywe stwory, i Jake spoglądał wtedy na tenże sam kawałek jasno oświetlonej nawierzchni z palącą tęsknotą. Ciemność poprzednio budziła w nim ten sam lęk, co teraz światła.

Nerwowo przejechał ręką po gęstych siwych włosach. Drugą rękę trzymał na kolbie rewolweru w kaburze.

Jake nie tylko wierzył w ostrożność. Czcił ją, była mu bogiem. Na zimne dmuchaj; lepszy wróbel w garści niż gołąb na dachu; tam gdzie głupiec bieży, anioł krok swój mierzy… Miał milion takich złotych myśli na podorędziu. Były dla niego jak latarnie, wyznaczające jedyny bezpieczny szlak; poza nim leżała tylko zimna toń ryzyka, przypadku i chaosu.

Jake nie był żonaty. Małżeństwo oznaczało przyjęcie nowej, wielkiej odpowiedzialności. Ryzyko uczuciowe, pieniężne, ryzyko w ogóle.

Jeśli chodzi o finanse, również wiódł przezorny, oszczędny żywot. Odłożył całkiem spory fundusik emerytalny, umieszczając wkłady w przeróżnych inwestycjach.

Jake, obecnie lat pięćdziesiąt osiem, pracował dla Wydziału Szeryfa Okręgu Santa Mira ponad trzydzieści siedem lat. Mógł się wycofać i przejść na emeryturę. Ale martwił się inflacją, więc pracował dalej, podwyższając emeryturę, odkładając coraz więcej pieniędzy.

To, że został policjantem, było chyba jedyną nieostrożnością, jaką Jake popełnił kiedykolwiek. Nie chciał być gliną. Bóg świadkiem, że nie! Ale ojciec, Wielki Ralph Johnson, szeryf okręgu w latach czterdziestych i pięćdziesiątych, oczekiwał, że syn pójdzie w jego ślady. Wielki Ralph był głuchy na słowo “nie". Jake był całkowicie pewien, że Wielki Ralph wydziedziczyłby go, gdyby nie był podjął pracy w policji. Rodzina nie posiadała dużego majątku, co to, to nie. Ale był ładny dom i niezgorsze wkłady bankowe. A za garażem, trzy stopy pod trawnikiem, spoczywało kilka wielkich szklanych słojów wypełnionych ciasno skręconymi rulonami dwudziesto-, pięćdziesięcio-i studolarowych banknotów. Forsa z łapówek zgarniętych przez Wielkiego Ralpha, odłożona na czarną godzinę. Więc Jake Johnson został gliną jak jego tata, któremu w końcu zmarło się, kiedy dociągnął do osiemdziesięciu dwóch lat. Jake miał wtedy pięćdziesiąt jeden, ale już ugrzązł w policji do końca swego pracującego żywota, bo była to jedyna rzecz, którą umiał.

Był ostrożnym gliną. Na przykład unikał wezwań do awantur domowych, ponieważ bywało, że policjant padał trupem, wkraczając między rozżartych małżonków; przy takich konfrontacjach emocje szły za bardzo w górę. No, weźmy choćby tego handlarza nieruchomościami, Fletchera Kale'a. Rok temu Jake kupił przez Kale'a kawałek górskiego terenu i gość robił wrażenie całkiem normalnego. Teraz zabił żonę i syna. Gdyby gliniarz trafił na taką scenę, Kale by go też zabił. Kiedy dyżurny informował Jake'a o rabunku w pobliżu, Jake zwykle nie przyznawał się, gdzie jest i ulatniał z sąsiedztwa zbrodni. Sprawę przejmowali bliżsi funkcjonariusze. Zjawiał się później, po akcji.

Nie był tchórzem. Zdarzały się chwile, gdy trafiał na linię ognia i wtedy przeistaczał się w tygrysa, lwa, rozwścieczonego niedźwiedzia. Był po prostu ostrożny.

Trafiały się w policji miłe robótki. Kontrola ruchu – proszę bardzo. Prace biurowe – istna rozkosz. Lub jedyna miła rzecz, wiążąca się z aresztowaniem: wypełnianie mnogich formularzy. Kilka bezpiecznych godzin w komisariacie.

Na nieszczęście, tym razem sztuczka ze ślęczeniem nad papierkami zemściła się. Wypełniał w biurze raporty, kiedy zadzwoniła doktor Paige. Gdyby miał służbę patrolową, wyślizgałby się z tego zadania.

I oto gdzie się znalazł! Sterczał w pełnym świetle jak tarcza na strzelnicy. Cholera.

Co gorsza, wyglądało na to, że coś niezwykle brutalnego wydarzyło się w Samie Gilmartina. Dwie z pięciu wielkich tafli okien frontowych zostały strzaskane od wewnątrz; szkło zaścielało chodnik. Konserwy dla psów i sześciopuszkowe transporterki Dr. Peppera wyrzucone przez okna leżały teraz porozrzucane na jezdni. Jake obawiał się, że szeryf każe im wejść do marketu i zobaczyć, co się stało. Obawiał się, że coś groźnego tkwi tam nadal – i czeka.

Szeryf, Tal Whitman i dwie kobiety w końcu dobrnęli do samu i Frank Autry pokazał plastykowe wiadro z próbką wody. Szeryf powiedział, że sam znalazł inną ogromną kałużę wody na zapleczu u Brookharta, i zgodzili się, że to coś znaczy. Tal Whitman opowiedział o napisie na lustrze i o odciętej ręce – słodki Jezu! – w Zajeździe Pod Płonącą Świeczką i nikt nadal nic nie rozumiał z tego wszystkiego.

Szeryf Hammond popatrzył na strzaskane okna samu i rzekł to, czego Jake się właśnie obawiał:

– Zajrzyjmy.

Jake nie chciał pierwszy przekraczać drzwi. Ani ostatni. Wepchnął się w środek grupy.

Wnętrze było doszczętnie skotłowane. Czarne półki przy kasach wywrócone. Guma do żucia, cukierki, żyletki, książki w tanich wydaniach i inne niewielkie przedmioty walały się po podłodze.

Przeszli frontem sklepu zaglądając w każde przejście między półkami. Artykuły pościągane na podłogę. Pudła z płatkami śniadaniowymi pogniecione i porozdzierane; jasnokolorowe kartony wyzierały spomiędzy zasp płatków kukurydzianych i cheerios. Z rozbitych butli octu winnego unosił się ostry zapach. Słoje z dżemem, piklami, musztardą, majonezem i słodyczami leżały wymieszane w zjeżony szkłem, kleisty stos.

Przy ostatnim przejściu Bryce Hammond odwrócił się do Jenny:

– Czy dziś wieczór sklep byłby otwarty?

– Nie, ale zdaje się, że czasem w niedzielę wieczór uzupełniają braki na półkach. Nieczęsto, ale czasem.

– Zajrzyjmy na tył – powiedział szeryf. – Może znajdziemy coś interesującego.

Tego się właśnie obawiam, pomyślał Jake.

Szli za Bryce'em, przestępując i obchodząc kolejne pięciofuntowe torby cukru i mąki, z których kilka było rozprutych.

Chłodziarki wysokości stołu na mięso, sery, jajka i mleko stały na tylnej ścianie. Za chłodziarkami rozciągała się nieskazitelnie czysta sortownia masarska, w której dzielono, ważono i paczkowano mięso. Oczy Jake'a nerwowo biegały po emaliowanych i drewnianych stołach. Kiedy przekonał się, że nic na nich nie ma, odetchnął z ulgą. Nie byłby zaskoczony, gdyby zobaczył starannie rozebranego na steki, pieczeniowe i kotlety trupa szefa sklepu.

– Zajrzyjmy do chłodni – powiedział Bryce Hammond. Nie zaglądajmy, pomyślał Jake.

– Może my… – zaczął Hammond. Zgasły światła.

Okna znajdowały się jedynie na froncie sklepu, ale nawet tam było ciemno: lampy uliczne też zgasły. Tu ciemność był całkowita, oślepiająca. Kilka głosów odezwało się jednocześnie:

– Latarki!

– Jenny!

– Latarki!

Potem wiele rzeczy wydarzyło się bardzo szybko.

Tal Whitman zapalił latarkę i ostry jak brzytwa strumień światła ukłuł podłogę. W tej samej chwili coś uderzyło go z tyłu, coś niewidzialnego, co nadeszło z niewiarygodną szybkością, chyłkiem, pod osłoną mroku. Tal poleciał do przodu. Wpadł na Stu Wargle'a.

Autry sięgał po swoją latarkę, przyczepioną do pasa. Jednak zanim ją zapalił, Wargle i Tal Whitman wpadli na niego i całą trójką zwalili się na podłogę.

Kiedy Tal się przewracał, latarka wyleciała mu z dłoni.

Bryce Hammond, na krótko oświetlony ruchomym promieniem, wyciągnął po nią rękę; nie złapał.

Latarka uderzyła o podłogę i wirowała podskakując i rzucając szaleńcze blaski, niczego nie rozjaśniając.

I coś zimnego dotknęło karku Jake'a. Zimnego i lekko wilgotnego – a równocześnie żywego.

Otrząsnął się, chciał się oderwać i stawić temu czoło.

Coś owinęło mu się wokół szyi błyskawicznie jak bat.

Jake'owi zabrakło tchu.

Jeszcze zanim zdołał podnieść ręce i zewrzeć się z napastnikiem, coś objęło mu ramiona, chwyciło w kleszcze.

Został uniesiony w powietrze. Jak dziecko.

Spróbował krzyknąć, ale sztywna dłoń zamknęła mu usta. Przynajmniej myślał, że to dłoń. Ale wyczuwał coś jak ciało węgorza, zimne i mokre.

Śmierdziało. Nie bardzo. Nie wionęło gęstymi oparami. Ale ten odór był inny niż cokolwiek, co Jake przedtem wąchał. Tak gorzki, ostry i obcy, że nawet w niewielkich dawkach prawie nie do zniesienia.

Fale obrzydzenia i grozy rosły, zapieniły się. Jake poczuł obecność czegoś niewyobrażalnie dziwnego, bezwzględnie złego.

Latarka nadal kręciła się na podłodze. Minęło tylko kilka sekund od chwili, kiedy Tal ją upuścił, choć Jake nie wiedział o tym. Teraz obróciła się jeszcze ostatni raz i z brzękiem oparła o podstawę pojemnika z mlekiem. Szkło rozbiło się na niezliczone kawałeczki i zabrakło nawet tego martwego, chimerycznego światła, które choć niczego nie rozjaśniało, było lepsze od całkowitej ciemności. Razem z nim znikła również nadzieja.

Jake napinał się, wykręcał, rozluźniał, podskakiwał i wił się w panice w epileptycznym tańcu, jak w spazmatycznym fandango wyrażającym chęć ucieczki. Ale nie uwolnił nawet dłoni. Jego niewidzialny przeciwnik wzmocnił tylko uścisk.

Jake usłyszał, jak inni nawołują się nawzajem. Usłyszał ich z bardzo daleka.

13

Nagle

Jake Johnson znikł.

Zanim Tal zlokalizował drugą latarkę, tę upuszczoną przez Franka Autry'ego, światła w samie zamigotały i zapaliły się, jasne i równe. Ciemność nie trwała dłużej niż piętnaście, dwadzieścia sekund.

Ale Jake'a nie było.

Szukali go. Nie było go w przejściach, w chłodni, w magazynie, w biurze ani toalecie dla personelu.

Wyszli z samu – była ich teraz tylko siódemka – Bryce pierwszy. Poruszali się z maksymalną ostrożnością. Mieli nadzieję, że znajdą Jake'a na ulicy. Ale tu też go nie było.

Cisza Snowfield brzmiała jak głuchy, drażniący okrzyk szyderstwa.

Tal Whitman pomyślał, że noc jest teraz nieskończenie ciemniejsza niż kilka minut temu. Była jak przeogromna sieć, w którą zaplątali się bezwiednie. Ta głęboka, czujna noc była – głodna.

– Gdzie on mógł poleźć? – spytał Gordy, marszcząc się, co zawsze nadawało jego twarzy wyraz dzikości, choć teraz faktycznie tylko się bał.

– Nigdzie nie polazł – powiedział Stu Wargle. – Zabrano go.

– Nie wołał o ratunek.

– Nie dano mu tej szansy.

– Żyje… czy umarł? Jak pan myśli? – zapytała mała Paige.

– Laluńciu – odpowiedział Wargle, drapiąc szczecinę na brodzie – na twoim miejscu nie podniecałbym się nadzieją. Stawiam ostatniego dolca, że znajdziemy gdzieś Jake'a sztywnego jak decha, spuchniętego i purpurowego jak cała reszta.

– Hej, nie skreślajmy Jake'a tak szybko – powiedział Bryce Hammond.

– Pewnie – dodał Tal. – W tym mieście jest masa trupów. Ale zdaje mi się, że większość mieszkańców nie umarła. Po prostu zaginęli.

– Są bardziej strupieszali niż niemowlęta po ataku napalmowym. No nie, Frank? – Wargle nigdy nie pominął okazji, żeby wbić szpilę Autry'emu z powodu jego służby w Wietnamie. – Tylko że nie potknęliśmy się o nich.

Frank nie chwycił przynęty. Był na to zbyt inteligentny i opanowany. Zamiast tego powiedział:

– Nie rozumiem jednego. Dlaczego ono nie załatwiło nas wszystkich, kiedy miało okazję? Dlaczego tylko przewróciło Tala?

– Zapalałem latarkę – wyjaśnił Tal. – Ono nie chciało, żebym to zrobił.

– Tak – zastanawiał się Frank – ale dlaczego złapało właśnie Jake'a i dlaczego zaraz potem dało szybko dyla?

– Drażni się z nami – stwierdziła Jenny Paige. W świetle lamp jej oczy płonęły zielonym ogniem. – A kościelny dzwon i syrena. Bawi się jak kot z myszką.

– Ale dlaczego? – zapytał Gordy z przejęciem. – Co ono ma z tego? Czego chce?

– Zaczekajcie – wkroczył Bryce. – Jak to się stało, że nagle każdy mówi “ono"? Kiedy ostatnim razem dokonywałem nieformalnej oceny sytuacji, panowała powszechna zgoda, że może być ona wynikiem działalności bandy psychopatycznych zabójców. Szaleńców. Ludzi.

Spoglądali po sobie niespokojnie. Nikt nie spieszył się z wyjawieniem tego, co mu chodziło po głowie. Rzeczy niewyobrażalne stały się możliwe. A były to rzeczy, które ludzie o zdrowych zmysłach niełatwo nazywają głośno i po imieniu.

Wiatr wychylił się z mroku i posłuszne drzewa pokłoniły mu się z czcią.

Uliczne światła zamigotały.

Wszyscy drgnęli, zaskoczeni niestałością światła. Tal położył rękę na chwycie rewolweru. Ale lampy nie zgasły.

Wsłuchiwali się w ciszę cmentarnego miasta. Jedyny odgłos, szept poruszanych wiatrem drzew, brzmiał jak przedłużające się śmiertelne westchnienie przed spoczynkiem wiecznym.

Jake nie żyje, pomyślał Tal. Przynajmniej raz Wargle ma rację. Jake nie żyje i może my wszyscy też, tylko że jeszcze o tym nie wiemy.

Bryce zwrócił się do Franka Autry'ego.

– Frank, dlaczego powiedziałeś “ono" zamiast “oni" lub coś takiego?

Frank zerknął na Tala szukając wsparcia, ale Tal sam nie był pewien, dlaczego powiedział “ono". Frank przełknął ślinę. Przestąpił z nogi na nogę, spojrzał na Bryce'a. Wzruszył ramionami.

– Cóż, sir. Zdaje mi się, że powiedziałem “ono", bo… hm… żołnierz, ludzki przeciwnik zdmuchnąłby nas od razu w markecie, kiedy miał możliwość. Wszystkich od razu, w ciemności.

– Więc co? Myślisz, że ten przeciwnik nie jest z rodzaju ludzkiego?

– Może to jakiś rodzaj… zwierzęcia?

– Zwierzęcia. Naprawdę tak uważasz? Frank wyglądał wyjątkowo nieporadnie.

– Nie, sir.

– Co więc myślisz? – nalegał Bryce.

– Do diabła, nie wiem, co myśleć – odrzekł Frank, sfrustrowany. – Wie pan, że mam wyszkolenie wojskowe. Żołnierz nie lubi pchać się na oślep w żadną sytuację. Woli zaplanować strategię. Ale dobre, rozsądne plany opierają się na godnym zaufania zasobie doświadczenia. Co wydarzyło się w porównywalnych bitwach w poprzednich wojnach? Co inni zrobili w podobnych sytuacjach? Odnieśli sukces czy ponieśli porażkę? Ale tym razem po prostu nie ma żadnych porównywalnych bitew, nie ma żadnych doświadczeń, z których można by czerpać. Jest to tak dziwne, że jestem gotów nazywać tego nieprzyjaciela bezosobowo, neutralnie: “ono".

Bryce zwrócił się do Jenny Paige.

– A pani? Dlaczego użyła pani słowa “to"?

– Nie jestem pewna. Może dlatego, że użył go funkcjonariusz Autry.

– Ale to pani wysunęła teorię o zmutowanym szczepie wścieklizny, który mógł stworzyć bandę morderczych szaleńców. Czy teraz pani to wyklucza?

Zmarszczyła czoło.

– Nie. W tej fazie nie możemy wykluczyć niczego. Ale, szeryfie, nigdy nie twierdziłam, że to jedyna dająca się przyjąć teoria.

– Ma pani inne?

– Nie.

Tal był co do joty tak bezradny jak Frank.

– No, wydaje mi się, że użyłem słowa “ono", bo nie mogłem się dłużej godzić z teorią zabójcy-szaleńca.

Ciężkie powieki Bryce'a uniosły się wyżej niż zwykle.

– Och, dlaczego nie?

– Z powodu tego, co się stało w Zajeździe Pod Płonącą Świeczką.

Kiedy zeszliśmy na dół i znaleźli tę rękę z ołówkiem na stoliku w hallu… no… to nie pasowało mi do zwariowanego mordercy. Już dość długo jesteśmy glinami, żeby wiedzieć coś o niezrównoważonych ludziach. Czy któryś z was spotkał takiego typa z poczuciem humoru? Nawet z ohydnym, pokręconym poczuciem humoru? To ponuracy. Nie umieją się śmiać z niczego i pewnie między innymi dlatego mają fioła. Więc kiedy zobaczyłem tę rękę na stole, to mi po prostu nie pasowało. Zgadzam się z Frankiem. I ja teraz myślę o naszym nieprzyjacielu: bezosobowe “ono".

– Dlaczego żaden z was nie przyzna się do tego, co czuje? – łagodnie powiedziała Lisa Paige. Była czternastolatka, dorastającą panienką, która kiedyś wyrośnie na uroczą młodą damę, ale patrzyła na każdego z bezpośredniością dziecka. – Przecież gdzieś w środku, a to jest naprawdę ważne, wszyscy wiemy, że to nie ludzie zrobili te rzeczy. To musi być coś naprawdę strasznego – Jeeezu, wystarczy to poczuć – coś dziwnego i obrzydliwego. Czymkolwiek to jest, wszyscy to czujemy. Wszyscy się tego boimy. I dlatego wszyscy bardzo staramy się do tego nie przyznać.

Tylko Bryce wytrzymał spojrzenie dziewczyny. Spoglądał na nią zamyślony. Reszta wbiła wzrok w podłogę.

Nie chcemy zajrzeć w głąb siebie, pomyślał Tal, i to właśnie mówi nam ta dziewczyna. Nie chcemy zajrzeć w głąb siebie, znaleźć się oko w oko z prymitywnymi zabobonami. Wszyscy jesteśmy cywilizowanymi, wykształconymi jak trzeba dorosłymi ludźmi, a dorośli nie powinni wierzyć w straszydła z nocnych koszmarów.

– Lisa ma rację – powiedział Bryce. – Jedyny sposób na rozwiązanie tej sprawy – może jedyny sposób, żebyśmy sami nie zostali ofiarami – to mieć otwarte głowy i popuścić cugli wyobraźni.

– Zgadzam się – przytaknęła Jenny Paige. Gordy Brogan potrząsnął głową.

– Ale w końcu co mamy sobie wyobrażać? Wszystko? Znaczy, nie ma żadnych ograniczeń? Mamy zacząć sobie zaprzątać głowy duchami, upiorami i wilkołakami i… i wampirami? Muszą być jakieś rzeczy, które da się wykluczyć.

– Oczywiście – ciągnął cierpliwie Bryce. – Gordy, nikt nie mówi, że mamy do czynienia z duchami i wilkołakami. Ale musimy przyjąć, że mamy do czynienia z nieznanym. To wszystko. Z nieznanym.

– Nie kupuję – posępnie odezwał się Wargle. – Nieznane! Żeby mnie obesrało. Kiedy już będzie po wszystkim, dowiemy się, że to robota jakiegoś perwersa, takiego samego cuchnącego wyrzutka jak wszystkie cuchnące wyrzutki, z którymi mieliśmy dotąd do czynienia.

– Wargle – powiedział Frank – takie myślenie da tylko jeden efekt: przeoczymy jakiś ważny szczegół. I jeszcze coś: zaprowadzi nas prosto do grobu.

– Sami zobaczycie. Przekonacie się, że miałem rację. – Wargle splunął na chodnik, wsadził kciuki za pas z bronią, pozując na jedynego gościa, który ma tu równo pod sufitem.

Tal Whitman przejrzał to: zgrywa się na superfaceta, ale też boi się jak wszyscy diabli. Choć Stu był jednym z najmniej wrażliwych ludzi, jakich Tal kiedykolwiek spotkał, i on doznał tych pierwotnych uczuć, o których mówiła Lisa Paige. Przyznawał się do tego czy nie, wyraźnie przenikał go do szpiku kości ten sam chłód, który przewiercał ich wszystkich.

Frank również dostrzegł, że to poza. Odezwał się tonem przesadnej, nieszczerej admiracji:

– Stu, swoją świetlaną postawą dodajesz nam sił. Jesteś nam wzorem. Co byśmy bez ciebie poczęli?

– Beze mnie – kwaśno stwierdził Wargle – nadajecie się tylko do spuszczenia w rurę starego sracza.

Frank spojrzał z udanym rozczarowaniem na Tala, Gordy'ego i Bryce'a.

– Czy nie wydaje się wam, że ten gość puchnie z dumy?

– Jasne, że tak – powiedział Tal. – Ale nie wińcie Stu. W jego przypadku opuchlizna byłaby tylko rezultatem rozpaczliwych usiłowań natury, żeby zapełnić pustkę.

Dowcip był średni, ale radość, jaką wzbudził, powszechna. I nawet Stu, choć lubił dopiekać innym i nie cierpiał być celem żartów, zdobył się na uśmiech.

Tal wiedział, że nie chodzi im o dowcip. Śmieją się ze Śmierci, prosto w jej trupią twarz.

Ale wesołość opadła, a noc nadal trwała, nieprzenikniona.

Miasto nadal było nienaturalnie ciche.

Jake Johnson nadal był nieobecny.

A o n o nadal było blisko.

Jenny Paige zwróciła się do Bryce'a Hammonda:

– Czy jest pan gotów rzucić okiem na dom Oxleyów? Bryce potrząsnął głową.

– Nie w tej chwili. Dopóki nie zostaniemy wzmocnieni, dalsze przeszukiwania nie wydają mi się słuszne. Nie zamierzam tracić jeszcze jednego człowieka. Zwłaszcza jeśli mogę temu zapobiec.

Tal dostrzegł niepokój w oczach Bryce'a, kiedy ten wspominał Jake'a.

Pomyślał: Bryce, przyjacielu, zawsze bierzesz na siebie zbyt wielką odpowiedzialność, kiedy coś nie wypali, tak samo jak zawsze jesteś zbyt chętny do dzielenia się zasługą za sukces, który jest wyłącznie twoim dziełem.

– Wracajmy na podkomisariat – powiedział Bryce. – Musimy zastanowić się co dalej, a ja mam do wykonania kilka telefonów.

Wracali tą samą drogą, którą przyszli. Stu Wargle, wciąż demonstrujący swoją nieustraszoność, uparł się tym razem zamykać pochód. Stąpał buńczucznie w tylnej straży.

Kiedy doszli do Skyline Road, zaskoczyło ich uderzenie dzwonu. Zadźwięczał wolno jeszcze raz i jeszcze raz, wolniej…

Tal poczuł, jak metaliczny dźwięk wibruje mu w zębach.

Stanęli wszyscy na rogu, wsłuchani w dzwon, i patrzyli w kierunku zachodnim, na drugi kraniec Vail Lane. Nie dalej niż o jedną przecznicę ceglana wieża kościoła wyrastała ponad budynki; słabe światło biło spod jej spiczastego, krytego dachówką dachu.

– Kościół katolicki – poinformowała ich Jenny Paige, przekrzykując głos dzwonu. – Obsługuje wszystkie okoliczne miasteczka. Nasza Pani Opiekunka Gór.

Dzwony kościelne potrafią zabrzmieć radosną muzyką. Ale w tej nie ma nic radosnego, pomyślał Tal.

– Kto ciągnie za sznur? – głośno zastanowił się Gordy.

– Może nikt nie ciągnie – powiedział Frank. – Może jest podłączony do jakiegoś mechanicznego urządzenia. Może działa na elektryczny zegar.

Dzwon w oświetlonej dzwonnicy kołysał się równomiernie, a każdy czysty dźwięk poparty był błyskiem miedzi.

– Czy zwykle dzwoni o tej porze w niedzielę wieczór? – zwrócił się Bryce do Jenny Paige.

– Nie.

– No to nie działa na elektryczny zegar.

Kiedy doszli do następnej przecznicy, dzwon mrugnął – błysnął wysoko nad ziemią i znów zadzwonił.

– No to kto szarpie za sznur? – zapytał Gordy.

Makabryczny obraz nawiedził Tala: Jake Johnson, posiniaczony, spuchnięty; trup zimny jak kamień stoi w komorze dzwonnika u stóp kościelnej wieży, ściska linę w bezkrwistych dłoniach, martwy, ale demoniczną mocą ożywiony, martwy, ale ciągnący za linę raz za razem, martwa twarz zadarta w górę, zęby wyszczerzone w niewesołym trupim uśmiechu, wysadzone oczy wpatrują się w dzwon, który kołysze się i dźwięczy pod ostro spadającym dachem. Tal zadygotał.

– Może powinniśmy podejść do kościoła i zobaczyć, kto tam jest – podsunął Frank.

– Nie – natychmiast zaprotestował Bryce. – Ono tego od nas chce. Ono chce, żebyśmy przyszli popatrzyć. Chce, żebyśmy weszli do kościoła, a wtedy znów zgasi światła…

Tal zauważył, że Bryce też używa teraz zaimka “ono".

– No pewnie – powiedziała Lisa. – Ono jest tam teraz, czeka na nas.

Nawet Stu Wargle nie zachęcał ich do natychmiastowej wizyty w kościele.

W otwartej na przestrzał dzwonnicy dzwon kołysał się, rozsypując kolejne odłamki miedzianego światła, kołysał, błyskał, kołysał, mrugał, jak semafor wysyłający przekaz o hipnotycznej mocy wraz z monotonnym brzękiem: Robicie się coraz bardziej śpiący, bardziej śpiący, śpiący, śpiący… zasnęliście głęboko, jesteście w transie… w mojej władzy… przyjdźcie do kościoła… przyjdźcie teraz, chodźcie, chodźcie, chodźcie do kościoła i zobaczcie, jaka tu na was czeka cudowna niespodzianka… chodźcie, chodźcie…

Bryce potrząsnął głową, jakby budząc się ze snu.

– Jeśli ono chce, żebyśmy przyszli do kościoła, tym bardziej nie należy tam iść. Żadnych poszukiwań przed świtem.

Wszyscy odwrócili się od Vail Lane i skierowali na północ Skyline Road, na podkomisariat.

Przeszli może z dwadzieścia stóp, kiedy dzwon przestał bić.

Raz jeszcze niezwykła cisza napłynęła nad miasto jak lepki, pokrywający wszystko płyn.

Na posterunku odkryli, że ciało Paula Hendersona zniknęło. Wyglądało na to, że zastępca po prostu wstał i poszedł. Jak Łazarz.

14

Powstrzymywanie

Bryce siedział za biurkiem należącym kiedyś do Paula Hendersona. Wcześniej odsunął Time'a, którego Paul musiał czytać, kiedy Snowfield zostało oczyszczone z ludzi. Żółta kartka na bibularzu zapełniona była ciasnym pismem Bryce'a.

Pozostała szóstka starannie wypełniała przydzielone zadania. Wojenna atmosfera zapanowała na podkomisariacie. Posępna zawziętość, z jaką zdecydowali się stawić czoło śmierci, sprawiła, że zaczęło się rodzić między nimi wątłe, ale wciąż rosnące poczucie braterstwa. Pojawił się nawet ostrożny optymizm: w końcu jeszcze żyją, kiedy tak wielu umarło.

Bryce szybko przebiegł wzrokiem sporządzoną przez siebie listę, badając, czy czegoś nie przeoczył. W końcu przysunął do siebie telefon. Od razu dostał sygnał, co przywitał z ulgą.

Zawahał się nad wyborem pierwszego numeru. Świadomość wagi chwili ciążyła mu nieznośnie. Okrutne wymordowanie całej ludności Snowfield nie dało się z niczym porównać. W ciągu kilku godzin dziennikarze z całego świata pojawią się tabunami w okręgu Santa Mira. Do rana sensacja Snowfield zepchnie z pierwszych stron gazet wszystko inne. CBS, ABC i NBC będą regularnie przerywać zaplanowane programy, aktualizując dawne i podając świeże wiadomości. Zainteresowanie mass mediów będzie ogromne. Dopóki świat nie dowie się, czy jakaś zmutowana bakteria odegrała tu rolę, czy nie, setki milionów ludzi będzie z zapartym tchem zastanawiało się, czy w Snowfield nie wypisano już świadectw śmierci dla nich samych. Nawet jeśli choroby zostaną wykluczone, uwaga świata nie odwróci się od Snowfield aż do chwili wyjaśnienia tajemnicy. On, Bryce, będzie poddany presji nie do zniesienia.

I jego życie osobiste ulegnie całkowitej zmianie. Stoi tu na czele sił policyjnych; będzie wymieniany w czołówkach wszystkich sensacyjnych wiadomości. Skóra mu cierpła na tę myśl. Nie należał do szeryfów lubiących rozgłos. Wolał stać w cieniu.

Ale nie mógł, ot tak sobie, dać drapaka ze Snowfield.

Wykręcił numer pogotowia w swoim biurze w Santa Mira, omijając telefonistę w centrali. Podoficerem dyżurnym był Charlie Mercer, równy gość, na którym można było polegać; zrobi dokładnie to, co mu się każe.

Charlie podniósł słuchawkę w połowie drugiego dzwonka.

– Wydział szeryfa. – Miał płaski, nosowy głos.

– Charlie, tu Bryce Hammond. Zwięźle opisał mu sytuację w Snowfield.

– Dobry Boże! – sapnął Charlie. – Jake też nie żyje?

– Nie wiemy na pewno. Miejmy nadzieję, że jest inaczej. Teraz słuchaj, Charlie. Jest masa spraw, które musimy załatwić w następnych kilku godzinach i będzie nam wszystkim łatwiej, jeśli uda się utrzymać tajemnicę aż do utworzenia tu bazy i zamknięcia szczelnie miasta. Powstrzymywanie, Charlie. To kluczowe słowo. Snowfield musi zostać szczelnie zamknięte, a dokonamy tego dużo łatwiej, jeśli dziennikarze nie zaczną rwać do nas przez góry. Wiem, że będziesz trzymał gębę na kłódkę, ale jest paru innych…

– Nie przejmuj się. Przez kilka następnych godzin będziemy trzymać karty przy orderach.

– W porządku. Najważniejsze: potrzebuję jeszcze dwunastu ludzi. Dodatkową dwójkę do blokady na zjeździe do Snowfield. Dziesięciu tu, do mnie. Jak się da, wybierz kawalerów bez rodzin.

– Naprawdę tak źle to wygląda?

– Naprawdę. I lepiej wybierz takich, którzy nie mają krewnych w Snowfield. Następna sprawa: muszą przywieźć ze sobą zapas wody i żywności na kilka dni. Nie chcę, żeby brali coś tutejszego do ust, dopóki nie będziemy pewni, że żywność jest czysta.

– Tak jest.

– Każdy człowiek ma wziąć broń krótką, broń do rozpraszania tłumów i gaz łzawiący.

– Kojarzę.

– Będziesz miał niedobór ludzi, zwłaszcza kiedy zaczną napływać dziennikarze. Wezwiesz dodatkowych funkcjonariuszy do kierowania ruchem i pilnowania tłumów. I jeszcze: Charlie, znasz dobrze tę część okręgu, nie?

– Urodziłem się i wychowałem w Pineville.

– Tak myślałem. Spojrzałem na mapę okręgu i jak się zdaje, są tylko dwie drogi do Snowfield. Pierwsza to droga publiczna, na której już postawiliśmy blokadę. – Bryce obrócił się na fotelu i wpatrywał w wielką mapę ścienną. – I jest jeszcze stara przecinka przeciwpożarowa, idąca od jednej trzeciej stoku z przeciwnej strony gór. U końca przecinki zaczyna się oznakowany szlak. Od tego miejsca to zwykła ścieżka, ale z mapy wynika, że wychodzi jak w pysk strzelił na początek najdłuższej trasy zjazdowej z tej strony góry, nad Snowfield.

– No tak – potwierdził Charlie. – Przeszedłem ten szlak z plecakiem. Oficjalnie nazywa się to Dziki Szlak Sosnowy na Starej Górze. Albo jak wołają miejscowi – Autostrada na Rozgrzanie Kości.

– Musimy ustawić kilku ludzi na dole, niech zawracają z przecinki każdego, kto będzie chciał tamtędy przejść.

– Musiałby to być cholernie zawzięty reporter.

– Nie możemy ryzykować. Wiesz o jakiejś innej drodze, której nie ma na mapie?

– Nie. Trzeba by iść do Snowfield na przełaj, wybierając własny szlak z każdym cholernym krokiem. Tam naprawdę jest dziki teren, na Boga, to nie zagajnik dla niedzielnych turystów. Żaden niedoświadczony łazik nie pójdzie na przełaj. To byłaby czysta głupota.

– W porządku. Potrzebuję jeszcze numeru z akt. Pamiętasz to seminarium o pracy policji, na które pojechałem do Chicago… mmm… jakieś szesnaście miesięcy temu. Jednym z wykładowców był wojskowy. Copperfield, zdaje się. Generał Copperfield.

– Jasne – potwierdził Charlie. – Korpus Medyczny, Oddział CBW*.

– O to właśnie chodzi.

– Zdaje mi się, że mówią na jego grupę Cywilny Oddział Obrony. Zaczekaj. – Charliego nie było przy słuchawce dłużej niż minutę. Wrócił z numerem, podał Bryce'owi. – To aż w Dugway, Utah. Jezu, czy myślisz, że to coś może postawić tych chłopaków na nogi? To straszne.

– Naprawdę straszne – zgodził się Bryce. – Kilka następnych spraw: chcę, żebyś wrzucił nazwisko na dalekopis. Timothy Flyte. -

Broń chemiczna i bakteriologiczna.

Przeliterował. – Brak rysopisu. Brak adresu. Zorientuj się, czy nie jest gdzieś poszukiwany. Sprawdź też w FBI. Potem dowiedz się, ile możesz o państwu Haroldostwu Ordnayach z San Francisco. – Podał Charliemu adres z księgi hotelowej. – Jeszcze jedna rzecz. Ci nowi ludzie niech wezmą z kostnicy okręgowej plastykowe worki na ciała.

– Ile?

– Na początek… dwieście.

– Co… dwieście?

– Zanim skończymy, możemy potrzebować dużo więcej. Może będziemy zmuszeni pożyczyć z innych okręgów. Bądź na to przygotowany. Wygląda, że wielu ludzi po prostu znikło, ale ich ciała mogą być odnalezione. Możemy jeszcze potrzebować wielu worków.

I może nawet więcej niż pięćset, pomyślał Bryce. Bo może kilka przyda się nam samym.

Charlie słuchał Bryce'a uważnie, kiedy ten powiedział mu, że całe miasto zostało zgładzone, i choć bez wątpienia wierzył szeryfowi, było oczywiste, że emocjonalnie nie pojął do końca okropnych rozmiarów katastrofy, dopóki nie usłyszał o zapotrzebowaniu na dwieście worków. Obraz wszystkich trupów zamkniętych w przezroczystym plastyku, ułożonych stosami na ulicach Snowfield – to dopiero przeszyło mu serce.

– Matko Boska, módl się za nami – powiedział Charlie Mercer.

Kiedy Bryce Hammond rozmawiał z Charlie Mercerem, Frank i Stu Wargle zaczęli rozkładać niezgrabne, działające na policyjnej częstotliwości radio, stojące pod tylną ścianą pokoju. Bryce kazał im zorientować się, co nawaliło, gdyż nie widać było żadnych uszkodzeń.

Przednia płyta była przymocowana dziesięcioma mocno dokręconymi wkrętami. Frank usuwał je po kolei.

Jak zwykle Stu Wargle nie na wiele się przydał. Bez przerwy oglądał się na Jenny Paige, która pracowała z Talem Whitmanem po drugiej stronie pomieszczenia.

– Niezła z niej laska – stwierdził, pożerając oczami lekarkę i równocześnie wsadzając palec do nosa.

Frank zachował milczenie.

Stu obadał wykopalisko z nosa jak perłę wydobytą z muszli. Znów zerknął na lekarkę.

– Popatrz, jak te dżinsy ją opinają. Chryste, ale bym ją wsadził na dzidę.

Frank wbił wzrok w trzy wyjęte wkręty, odliczył do dziesięciu, opanowując gorące pragnienie wkręcenia jednego z nich w grubą czaszkę Stu.

– Mam nadzieję, że nie jesteś aż tak głupi, żeby próbować ją zerwać.

– A czemu nie? Raz popatrzę i już rozpoznaję gorący numerek.

– Spróbuj tylko, a szeryf dokopie ci do dupy.

– Nie strasz.

– Zadziwiasz mnie, Stu. Jak możesz właśnie teraz myśleć o seksie? Nie dotarło do ciebie, że wszyscy możemy umrzeć? Dziś w nocy. Może nawet za minutę, za dwie.

– Tym bardziej wypada zabawić damę, kiedy ma się okazję. Kapujesz, jak, cholera, żyjemy na kredyt, to po co się przejmować? Kto chce zdychać jak flak? Co, nie? Nawet ta druga jest fajna.

– Jaka druga?

– Dziewczyna, ta mała.

– To dopiero czternastka.

– Słodki towar.

– To dziecko, Wargle.

– Nadaje się już.

– Jesteś chory.

– A nie chciałbyś, żeby cię ścisnęła tymi swoimi mocnymi nóżkami, Frank?

Śrubokręt osunął się z karbowanej główki wkrętu i przejechał po metalowej płycie z nierównym zgrzytem.

Prawie niedosłyszalnie, ale na tyle wyraźnie, żeby zamrozić Warg-le'owi uśmiech na wargach, Frank powiedział:

– Jeśli dowiem się, że dotknąłeś jednym brudnym paluchem tę dziewczynę albo inną młodą dziewczynę – gdziekolwiek i kiedykolwiek, nie tylko postaram się postawić cię w stan oskarżenia; dobiorę się do ciebie. Wiem, jak wykończyć człowieka, Wargle. Nie siedziałem za biurkiem w Wietnamie. Byłem w polu. I dalej umiem wyjść na solo. I wiem, jak załatwić ciebie na solo. Dociera? Wierzysz mi?

Przez moment Wargle nie mógł wydusić z siebie słowa. Gapił się tylko w oczy Franka.

W końcu zamrugał, oblizał wargi, spojrzał na własne buty. Podniósł oczy i ustroił twarz w uśmiech typu “oj, wielka mi rzecz".

Niech cię, Frank, nie bądź taki wrażliwy. Spuść trochę pary. Tylko tak gadałem.

– Wierzysz mi? – powtórzył z naciskiem Frank.

– Jasne, jasne. Ale mówię ci, to było tylko takie gadanie. Plotłem, co ślina na język przyniosła. Męskie pogaduszki. Wiesz, jak to jest. Wiesz, że nie mówiłem poważnie. Czy to ja jestem jakiś perwers, czy co, na litość boską? Przestań, Frank, rozchmurz się. Lepiej już?

Frank wpatrywał się jeszcze w niego przez moment, a potem powiedział:

– Rozłóżmy to radio.

Tal Whitman otworzył wysoką szafkę na broń.

– Wielkie nieba, toż to normalny arsenał – powiedziała Jennifer Paige.

Podawał jej broń, a ona układała ją na pobliskim stole.

Broni było dużo jak na Snowfield. Dwa karabiny dalekiego zasięgu z lunetkami snajperskimi. Dwie strzelby półautomatyczne. Dwie nieszkodliwe sztuki broni do rozpraszania tłumów – specjalnie zmodyfikowane okazy wyłącznie na miękki, plastykowy śrut. Dwie rakietnice. Dwa karabiny na granaty z gazem łzawiącym. Trzy egzemplarze broni krótkiej: para trzydziestek ósemek i wielki smith & wesson kaliber 357 magnum.

Kiedy porucznik układał na stole pudełka z amunicją, Jenny dokładniej zbadała magnum.

– To jest prawdziwy potwór, prawda?

– No. Tym to można zatrzymać bawołu indyjskiego.

– Wygląda na to, że Paul utrzymywał wszystko w pierwszorzędnym stanie.

– Obchodzi się pani z bronią jak osoba, która ma to w małym palcu – powiedział porucznik, kładąc na stół pudełka naboi.

– Zawsze nie cierpiałam broni. Nigdy nie sądziłam, że będę miała coś takiego na własność. Ale w trzy miesiące potem jak się tu osiedliłam, zaczęły się kłopoty z gangiem motocyklowym. Zrobili sobie obóz wypoczynkowy gdzieś przy drodze do Mount Larson.

– Chromowy Demon.

– Tak, to o nich chodzi – przytaknęła Jenny. – Okropne chamy.

– Łagodnie mówiąc.

– Kilka razy, kiedy jechałam wieczorem do chorych do Mount Larson albo Pineville, miałam niepożądaną eskortę. Jechali po obu stronach mojego wozu ryzykując wypadek, szczerzyli głupio zęby, wrzeszczeli, machali rękami, zachowywali się idiotycznie. Nie próbowali niczego na serio, ale czułam się…

– Zagrożona.

– Zgadł pan. Więc kupiłam broń, nauczyłam się z nią obchodzić i dostałam pozwolenie na noszenie jej przy sobie. Porucznik zaczai otwierać pudełko z amunicją.

– Miała pani okazję jej użyć?

– Cóż, dzięki Bogu, nigdy nie było okazji. Ale raz trzeba było ją wyciągnąć. Tuż po zmierzchu jechałam do Mount Larson i Demon zabawił się znowu w eskortę, choć tym razem trochę inną. Otoczyło mnie czterech na motorach, zaczęli zwalniać, zmuszali, żebym też zwalniała. W końcu doprowadzili do tego, że stanęłam na środku drogi.

– Serce musiało pani siedzieć w gardle.

– Jak nigdy! Jeden zszedł z motoru. Wielki, chyba ze sześć stóp i trzy albo cztery cale, długie kręcone włosy i broda. Na głowie opaska. I złoty kolczyk. Wyglądał jak pirat.

– Czy miał wytatuowane czerwono-żółte oczy na obu dłoniach?

– Tak! No, przynajmniej na tej, którą przycisnął do okna samochodu, kiedy na mnie patrzył. Porucznik oparł się o stół.

– Nazywa się Gene Terr. Jest przywódcą gangu. Stara się nie wychylać za bardzo. Siedział w pace kilka razy, ale za drobne sprawy i nigdy długo. Za każdym razem, gdy mu grozi coś poważnego, jeden z jego ludzi bierze całą winę na siebie. Ma na nich nieprawdopodobny wpływ. Zrobią wszystko, czego zażąda, czczą go prawie jak boga. Nawet gdy usadzi się któregoś, Jeeter opiekuje się nim, przemyca pieniądze i narkotyki, więc pozostają mu wierni. Wie, że nie jesteśmy w stanie go tknąć i dlatego jest zawsze denerwująco uprzejmy, zgrywa się na prawego obywatela. Bardzo go to bawi. A więc Jeeter podszedł do pani wozu i zajrzał do środka?

– Tak. Chciał, żebym wyszła, a ja nie chciałam. Powiedział, że powinnam przynajmniej spuścić szybę, żebyśmy nie musieli do siebie krzyczeć. Odpowiedziałam, że odrobina krzyku mi nie przeszkadza. Zagroził, że wybije szybę, jeśli jej nie spuszczę. Wiedziałam, że jak to zrobi, sięgnie do środka i odblokuje drzwi, więc doszłam do wniosku, że lepiej wyjść z własnej woli. Mówię mu, że wyjdę, gdy się trochę cofnie. Cofnął się trochę, a ja wyjęłam szybko broń spod siedzenia. Kiedy tylko otworzyłam drzwi i wysiadłam, próbował rzucić się na mnie. Wsadziłam mu lufę w brzuch. Kurek był cofnięty do oporu, od razu się zorientował.

– Boże, ale bym chciał wtedy zobaczyć jego gębę! – Porucznik Whitman uśmiechnął się szeroko.

– Byłam śmiertelnie przerażona – wspominała Jenny. – To znaczy, oczywiście bałam się jego, ale bałam się też, że mogę zostać zmuszona do pociągnięcia za spust. Nie byłam nawet pewna, czy mi się to uda. Ale wiedziałam, że nie mogę pozwolić, by Jeeter zauważył choć cień wahania we mnie.

– Wtedy zjadłby panią na surowo.

– Tak sobie pomyślałam. Więc byłam bardzo chłodna i opanowana. Powiedziałam mu, że jestem lekarką i jadę do bardzo chorego pacjenta i nie życzę sobie, aby mnie zatrzymywano. Mówiłam cicho. Pozostali trzej faceci siedzieli na motorach trochę dalej i nie mogli widzieć broni ani dokładnie słyszeć, co mówiłam. Ten Jeeter wyglądał na typa, który raczej padnie, niż pozwoli, żeby ktoś zobaczył, jak słucha kobiety, więc nie chciałam go stawiać w kłopotliwej sytuacji i zmuszać do zrobienia czegoś jeszcze głupszego.

Porucznik potrząsnął głową.

– Pięknie go pani rozpracowała.

– Przypomniałam mu też, że on może kiedyś potrzebować lekarza. Co będzie, gdy mnie skrzywdzi i potem pewnego dnia wyłoży się na tym swoim motorku i wyląduje na drodze w krytycznym stanie i to j a pojawię się z pierwszą pomocą? Czyż to nie będzie świetna okazja, żeby zrewanżować mu się tym samym? Powiedziałam, że w przypadku skomplikowanych obrażeń istnieje wiele sposobów, dzięki którym lekarz może zapewnić pacjentowi długą i bolesną rekonwalescencję. Kazałam mu to sobie przemyśleć.

Whitman wpatrywał się w nią z otwartymi ustami.

– Nie wiem, czy to go powstrzymało, czy po prostu broń, ale zawahał się, a potem odegrał wielką scenę na cześć kolesiów. Powiedział im, że jestem daleką przyjaciółką. Zna mnie od dawna, a teraz nie rozpoznał od razu. Cały Chromowy Demon ma mi okazywać wszelką pomoc. Nikt nigdy nie będzie mnie zaczepiał, obiecał. Potem wsiadł na swojego harleya i odjechał, a reszta za nim.

– A pani pojechała do Mount Larson?

– A co innego miałam zrobić? Pacjent czekał.

– Niewiarygodne.

– Ale przyznaję, że pociłam się i trzęsłam całą drogę do Mount Larson.

– I żaden motocyklista już pani nie napastował?

– W rzeczy samej. Kiedy mijają mnie, uśmiechają się i machają przyjaźnie łapami.

Whitman wybuchnął śmiechem.

– Więc odpowiedź na pańskie pytanie brzmi: tak, umiem obchodzić się z bronią, ale mam nadzieję, że nigdy nie będę strzelać do nikogo.

Spojrzała na magnum kaliber 357, które trzymała w ręce, wzdrygnęła się, otworzyła opakowanie z amunicją i zaczęła ładować rewolwer.

Porucznik wyjął kilka naboi z innego kartonu i ładował strzelbę.

Przez moment milczeli, a potem on przemówił:

– Zrobiłaby to pani Gene'owi Terrowi?

– Co? Czybym go zastrzeliła?

– Nie, chodzi mi o to, czy gdyby panią skrzywdził, może zgwałcił, a potem miałaby pani szansę zająć się nim jako pacjentem, to… czy pani…?

Jenny zakończyła ładowanie magnum, wrzuciła bęben, odłożyła rewolwer.

– Cóż, czułabym pokusę. Ale z drugiej strony, mam wielki szacunek dla przysięgi Hipokratesa. Więc… cóż… To oznacza chyba, że w głębi serca jestem słabo-silna i Jeeter miałby najlepszą opiekę, na jaką mnie stać.

– Wiedziałem, że pani to powie.

– Jestem twarda w gębie, ale w środku łagodna jak baranek.

– Niech mnie diabli – powiedział. – Żeby się postawić tak jak pani wtedy, trzeba być twardym jak rzadko kto. Ale gdyby panią skrzywdził, a pani wykorzystała potem zaufanie, jakim się darzy lekarza, żeby wyrównać rachunki… no to już inna śpiewka.

Jenny podniosła oczy znad trzydziestki ósemki, którą się właśnie zajmowała, i spotkała wzrok czarnego mężczyzny. Patrzył szczerze i bezpośrednio.

– Doktor Paige, z pani, jak my mówimy, jest twarda sztuka. Chce pani, to proszę mi mówić Tal. Tak ludzie przeważnie mi mówią. Od Talbert.

– W porządku, Tal. A ty mów mi Jenny.

– No, co to, to… nie wiem.

– Och!? A czemu?

– Jest pani lekarką i w ogóle. Moja ciocia Becky – ona mnie wychowała – zawsze miała wielki szacunek dla lekarzy. To po prostu niepoważne mówić do lekarza po imieniu.

– Lekarze to też ludzie, wiesz. I biorąc pod uwagę, że wszyscy siedzimy w tym kotle…

– To nie ma znaczenia – powiedział, potrząsając głową.

– Jak ci to przeszkadza, to mów mi jak większość pacjentów.

– A jak?

– Po prostu doktorku.

– Doktorku? – Zastanowił się nad tym i uśmiech powoli rozciągnął mu twarz. – Doktorek… To przypomina jednego z tych posiwiałych, kłótliwych tumanów, których Barry Fitzgerald grywał w filmach w latach trzydziestych i czterdziestych.

– Wybacz mi, że jeszcze nie posiwiałam.

– Nie szkodzi. Na tumana też nie wyglądasz. Roześmiała się łagodnie.

– To ci ironia! – powiedział Whitman. – Doktorek. Taak… i kiedy wyobrażę sobie, jak wsadzasz rewolwer w brzuch Gene'a Terra. Pasuje.

Załadowali jeszcze dwie sztuki broni.

– Tal, po co tyle broni na takim małym podkomisariacie jak w Snowfield?

– Żeby budżet okręgowego wydziału policji dostał odpowiednie stanowe i federalne fundusze, musi spełnić całą furę idiotycznych wymagań. Jednym z nich jest taki miniarsenał. A teraz… cóż… może powinniśmy chwalić Boga za całe to żelastwo.

– I za to, że jak do tej pory nie ujrzeliśmy niczego, do czego moglibyśmy strzelać.

– Podejrzewam, że przyjdzie na to czas – powiedział Tal. – I powiem ci coś.

– Co takiego?

Jego szeroka, ciemna, przystojna twarz umiała przybrać niepokojąco gorzki wyraz.

– Nie wydaje mi się, żebyś musiała się przejmować strzelaniem do ludzi. Jakoś nie wierzę, że powinniśmy bać się ludzi.

Bryce wystukał prywatny, zastrzeżony numer w rezydencji gubernatora w Sacramento. Przemawiał do pokojówki, która upierała się, że gubernator nie może podejść do telefonu, nawet jeśli to dzwoni stary przyjaciel z wieścią na wagę życia i śmierci. Chciała, żeby Bryce zostawił wiadomość. Potem rozmawiał z majordomusem, który domagał się tego samego. Następnie przełączono go i rozmawiał z Garym Poe, pierwszym asystentem i głównym doradcą politycznym gubernatora Jacka Retlocka.

– Bryce – powiedział Gary. – Jack nie może teraz podejść. Mamy tu właśnie ważny obiad. Japoński minister handlu i konsul generalny z San Francisco.

– Gary…

– Wyłazimy ze skóry, żeby załatwić dla Kalifornii te nowe elektroniczne japońsko-amerykańskie zakłady. Boimy się cholernie, że założą je gdzieś w Teksasie albo Arizonie, a może nawet w Nowym Jorku. Jezu, w Nowym Jorku!

– Gary…

– Co im strzeliło do głowy z Nowym Jorkiem, przy wszystkich tamtejszych problemach ze związkami i podatkami? Czasem myślę…

– Gary, stul pysk.

– Hę?

Bryce nigdy w życiu nie naskoczył na nikogo. Nawet Gary Poe – który potrafił mleć językiem szybciej i głośniej niż żywa reklama przed wesołym miasteczkiem – zaniemówił, oszołomiony.

– Gary, to nagły wypadek. Daj mi Jacka. Poe, urażony, zaczął:

– Bryce, jestem upoważniony…

– Gary, w ciągu godziny muszę załatwić do cholery i trochę spraw. I to jeśli uda mi się ją przeżyć. Nie stać mnie na stratę piętnastu minut, żeby objaśniać sprawę najpierw tobie, a potem znowu Jackowi. Słuchaj, jestem w Snowfield. Wygląda na to, że wszyscy, którzy tu mieszkali, nie żyją.

– Co?

– Pięciuset ludzi.

– Bryce, jeśli to jakiś kawał albo…

– Pięćset trupów. A to dopiero początek. A teraz dasz mi Jacka, na litość boską?

– Bryce, pięciuset ludzi…

– Dawaj Jacka, cholera jasna! Poe zawahał się i powiedział:

– Tylko lepiej, żebyś nie wstawiał tu żadnych gówien, stary druhu. – Odłożył słuchawkę i poszedł po gubernatora.

Bryce znał Jacka Retlocka od siedemnastu lat. Kiedy zaczął pracować w policji w Los Angeles, trafił pod jego komendę. Wtedy Jack był w służbie siedem lat – weteran, fachman. Miał łeb na karku i znał miasto na wylot. Bryce zrazu rozpaczał, że nie dorównuje mu choć w połowie. Jednak po roku był lepszy. Przysięgli sobie trzymać się razem. Ale osiemnaście miesięcy później, mając dość systemu regularnie uwalniającego ulicznych bandytów, których oni z takim trudem pakowali za kraty, Jack rzucił pracę w policji i wziął się za politykę. Jako gliniarz zebrał worek pochwał za odwagę w akcjach.

Wykorzystał image bohatera, żeby zostać członkiem rady miejskiej Los Angeles, potem startował na burmistrza i wygrał bezapelacyjnie, Z tego stanowiska wskoczył w fotel gubernatora. Była to dużo bardziej widowiskowa kariera niż powolne wspinanie się Bryce'a na urząd szeryfa Santa Mira, ale z tej dwójki Jack był zawsze agresyw-niejszy.

– Doody? To ty? – zapytał Jack, podnosząc słuchawkę w Sac-ramento.

Jack tak przezwał Bryce'a. Zawsze twierdził, że jasne włosy Hammonda, piegi, zdrowa cera i oczy drewnianej lalki przypominają mu Howdy'ego Doody'ego.

– To ja, Jack.

– Gary bredzi jakieś bzdury…

– To prawda.

Opowiedział Jackowi o Snowfield.

Wysłuchawszy całej historii, Jack nabrał powietrza w płuca i powiedział:

– Chciałoby się, żebyś był na bani, Doody.

– To nie gadka po wódzie, Jack. Posłuchaj, pierwsza rzecz, której potrzebuję, to…

– Gwardia Narodowa?

– Nie! Ich właśnie chcę uniknąć, jak długo się da.

– Jeśli nie wykorzystam gwardii i każdej formacji, którą dysponuję, a potem się okaże, że powinienem zacząć od nich, zmoczę pięknie dupę i cały rój kleszczy wpije mi się tam, gdzie najbardziej boli.

– Jack, liczę, że podejmiesz absolutnie właściwą decyzję, nie tylko właściwą politycznie. Dopóki nie rozpoznam lepiej sytuacji, nie potrzeba tu hord gwardzistów, rozłażących się po mieście. Oni są wspaniali na wypadek powodzi albo strajku poczciarzy. Ale to nie żołnierze. To komiwojażerowie, prawnicy, cieśle i nauczyciele. Tu trzeba rygorystycznie nadzorowanej skutecznej operacji policyjnej, a takie sprawy mogą wykonać tylko gliny, stuprocentowe gliny.

– A jak twoi ludzie nie dadzą rady?

– Wtedy pierwszy będę wołał o gwardię. W końcu Retlock powiedział:

– W porządku. Żadnych gwardzistów. Jak na razie. Bryce odetchnął.

– I chcę, żeby Stanowy Wydział Zdrowia też nie wsadzał w to nosa.

– Doody, zastanów się. Jak mam to zrobić? Jeżeli istnieje choć cień podejrzenia, że jakaś zaraza wykończyła Snowfield albo że to jakieś zatrucie środowiska…

– Słuchaj, Jack. Zdrowie jest znakomite do odkrycia źródeł i kierunków roznoszenia zarazy, wie, jak zapobiec masowemu zatruciu żywności albo skażeniu wody. Ale w gruncie rzeczy to biurokraci. Nie spieszą się. W tym przypadku nie stać nas na powolność. W każdej chwili może tu wybuchnąć prawdziwe piekło. Prawdę mówiąc, będę zdziwiony, jeśli nie wybuchnie. Czuję przez skórę, że funkcjonujemy tu wyłącznie na kredyt. Poza tym Wydział Zdrowia nie ma odpowiedniego wyposażenia i planów na wypadek zagłady ludności całego miasta. Ale, Jack, istnieje ktoś, kto jest na to przygotowany. Korpus Medyczny, Oddział CBW, tak zwany Cywilny Oddział Obrony, ma stosunkowo świeży program.

– Oddział CBW? – zapytał Retlock. Napięcie w jego głosie wzrosło. – Chyba nie masz na myśli chłopców od broni biologicznej i chemicznej?

– Mam.

– Chryste, nie myślisz chyba, że to ma jakiś związek z gazem psychotoksycznym albo użyciem bakterii…

– Prawdopodobnie nie – powiedział Bryce. Myślał o odciętych głowach Libermannów, niesamowitym uczuciu, jakie ogarnęło go w krytym pasażu, nieprawdopodobnie nagłym zniknięciu Jake'a Johnsona. – Ale nie orientuję się jeszcze w tym na tyle dobrze, żeby cokolwiek wykluczać.

Gniew zabarwił ostrym tonem głos gubernatora.

– Jeśli cholerne wojo wypuściło bezmyślnie jakiegoś pieprzonego śmiercionośnego wirusa, poleci kilka głów!

– Spokojnie, Jack. Może to nie przypadek. Może to robota terrorystów, którzy dostali w łapy próbkę jakiegoś środka chemiczno-bakteriologicznego. Albo mogą to być Rosjanie. Przeprowadzają sobie teścik na nasz system rozpoznania i obrony. To ze względu na takie sytuacje Korpus Medyczny nakazał Oddziałowi CBW stworzenie zespołu generała Copperfielda.

– Co to za Copperfield?

– Generał Galen Copperfield. Jest dowódcą Cywilnego Oddziału Obrony. Tu mają właśnie taką sytuację, o jakich chcą być informowani. W ciągu kilku godzin Copperfield może dostarczyć do Snowfield zespół wyszkolonych naukowców. Pierwszorzędni biolodzy, wirusolodzy, bakteriolodzy, patolodzy obeznani w najświeższych odkryciach medycyny sądowej, przynajmniej jeden immunolog i biochemik, neurolog i nawet neuropsycholog. Wydział Copperfielda zaprojektował bogato wyposażone polowe laboratoria. Stacjonują w magazynach wojskowych w całym kraju, więc muszą być stosunkowo blisko i nas. Przytrzymaj ekipę ze Zdrowia, Jack. Nie mają ludzi kalibru zespołu Copperfielda i nie mają tak nowoczesnego sprzętu diagnostycznego, równie mobilnego jak sprzęt Copperfielda. Chcę zadzwonić do generała, i rzeczywiście zadzwonię zaraz do niego, ale wolę wpierw mieć twoją zgodę i gwarancję, że biurokraci z agencji stanowych nie będą się tu plątać i przeszkadzać.

Jack Retlock zastanawiał się krótko i powiedział:

– Doody, w jakim my świecie żyjemy, jeśli konieczny okazuje się nawet wydział Copperfielda?

– Przytrzymasz Zdrowie?

– Tak. Czego ci jeszcze trzeba? Bryce spojrzał na listę przed sobą.

– Może zechciałbyś nawiązać łączność z przedsiębiorstwem telekomunikacyjnym. Niech wyłączy Snowfield z połączeń automatycznych. Kiedy świat się dowie, co się tu dzieje, telefony w mieście oszaleją i nie utrzymamy komunikacji podstawowej. Jeśli mogą przeprowadzić całą łączność do i z Snowfield przez kilka dobranych telefonistek, wykluczyć szajbusów i…

– Załatwione – powiedział Jack.

– Oczywiście, możemy w każdej chwili stracić łączność. Doktor Paige miała kłopoty z nawiązaniem łączności, kiedy próbowała zadzwonić po raz pierwszy, więc potrzebuję krótkofalówki. Egzemplarz na podkomisariacie wygląda na rozmyślnie zniszczony.

– Mogę załatwić ci ruchomą stację nadawczo-odbiorczą. To mikrobus z własnym generatorem benzynowym. Urząd Stałego Pogotowia na Wypadek Trzęsień Ziemi ma ich kilka. Coś jeszcze?

– Jeśli jesteśmy przy generatorach; byłoby miło, gdybyśmy nie byli zależni od publicznej sieci energetycznej. To oczywiste, że nasz wróg robi z nią, co chce. Mógłbyś przysłać nam dwa generatory?

– Mógłbym. Coś jeszcze?

– Jak mi coś wpadnie do głowy, zadzwonię.

– Powiem ci coś, Bryce: jako przyjacielowi diabelnie mi się nie podoba, że siedzisz w środku tego wszystkiego. Ale jako gubernator jestem cholernie zadowolony, że to diabelstwo podpada pod twój rejon. Jest kilku nadętych dupków, którzy już by to spieprzyli, gdyby na nich padło. A w razie choroby roznieśliby ją na pół stanu. Jesteś tam potrzebny.

– Dzięki, Jack.

Milczeli obaj przez chwilę.

Po jakimś czasie odezwał się Retlock:

– Doody?

– Co, Jack?

– Uważaj na siebie.

– Będę, Jack. Wiesz, muszę teraz dorwać Copperfielda. Zadzwonię później.

– Koniecznie, Bryce – powiedział gubernator. – Zadzwoń do mnie później. Nie zniknij, stary druhu.

Bryce odłożył słuchawkę i rozejrzał się po podkomisariacie. Stu Wargle i Frank zdejmowali przednią płytę z radia. Tal i doktor Paige ładowali broń. Gordy i mała Lisa Paige, największa i najmniejsza osoba w grupie, parzyli kawę i szykowali jedzenie.

Nawet tu, w Krainie Gdzie Wszystko Zdarzyć Się Może, pomyślał Bryce, musimy wypić kawę i zjeść kolację. Życie toczy się dalej.

Podniósł słuchawkę, żeby zadzwonić do Copperfielda w Dugway, Utah.

Nie było sygnału. Nacisnął widełki.

– Halo – powiedział. Nic.

Bryce poczuł, że ktoś – albo coś – słucha. Czuł czyjąś obecność, tak jak opisała to doktor Paige.

– Kto to? – zapytał.

Nie oczekiwał naprawdę odpowiedzi, ale otrzymał ją. To nie był głos ludzki. Był to szczególny, choć znajomy dźwięk: krzyk ptaków, może mew; tak, okrzyk mew, skrzeczących wysoko nad brzegiem smaganego wiatrem morza.

Dźwięk zmienił się. W klekot. Grzechot. Jak fasola wrzucana do pustej tykwy. Ostrzegawczy sygnał grzechotnika. Tak,, nie ma wątpliwości. Bardzo wyraźne ostrzeżenie grzechotnika.

I znów się zmienił. Elektroniczny bzyk. Nie, nie elektroniczny. Pszczoły. Pszczoły brzęczą, roją się.

I jeszcze raz krzyk mew.

I wołanie innego ptaka, muzyczny tryl.

I ziajanie. Jak u zmęczonego psa.

I warczenie. Nie pies. Coś większego.

I fuknięcia, miauczenie walczących kotów.

Choć w samych dźwiękach nie było nic groźnego – może z wyjątkiem klekotu i warczenia – Bryce'owi mróz poszedł po kościach.

Zwierzęce hałasy urwały się. Bryce czekał, nasłuchiwał.

– Kto tam? – spytał. Żadnej odpowiedzi.

– Czego chcesz?

Inny dźwięk pojawił się na linii. Przeszył serce Bryce'a jak ostry sopel lodu. Krzyki. Mężczyzn, kobiet i dzieci. Więcej niż kilka osób. Dziesiątki, setki. Nie udawane krzyki; nie fabrykowana groza. Były to wyraźne, wstrząsające krzyki potępionych: jęki agonii, lęku i spalającej serce rozpaczy.

Bryce poczuł gorycz w ustach.

Serce waliło mu jak opętane.

Wydało mu się, że połączył się z trzewiami piekieł.

Czy to krzyki umarłych ze Snowfield nagrane na taśmę magnetofonową? Przez kogo? Po co? Czy to odgłosy na żywo, czy zarejestrowane?

Jeden, ostatni krzyk. Dziecko. Mała dziewczynka. Krzyczała, przejęta grozą, bólem, niewyobrażalnym cierpieniem, jak rozrywana żywcem. Jej głos rósł, wznosił się coraz wyżej i wyżej…

Milczenie.

Milczenie – nawet gorsze niż krzyk – ponieważ bezimienna istota była nadal na linii i Bryce czuł ją tym silniej. Uderzyła go świadomość czystego, nieubłaganego zła.

Ono było blisko.

Szybko odłożył słuchawkę.

Trząsł się. Nie stał twarzą w twarz z żadnym niebezpieczeństwem – a przecież trząsł się.

Rozejrzał się po “zagrodzie byków". Ludzie nadal zajmowali się tym, co im przydzielił. Chyba nikt nie zauważył, iż jego ostatnia rozmowa telefoniczna bardzo różniła się od wcześniejszych.

Pot spływał mu po szyi.

W końcu będzie musiał powiedzieć innym, co się stało. Ale nie teraz. Bo teraz nie potrafił zaufać własnemu głosowi. Z pewnością usłyszeliby nerwowe drżenie i zorientowali się, że to dziwne przeżycie mocno nim szarpnęło.

Dopóki nie zjawią się posiłki, dopóki ktoś ich nie wesprze w Snowfield, dopóki nie umocnią się, dopóki nie przestaną mniej się bać, będzie lepiej, aby inni nie widzieli, jak telepie się w dzikim przerażeniu. Przecież ufali mu, przewodził im; nie mógł ich zawieść.

Wziął długi, głęboki, oczyszczający oddech.

Podniósł słuchawkę i natychmiast dostał sygnał. Z ogromną ulgą zadzwonił do Cywilnego Oddziału Obrony CBW w Dugway, Utah.

Gordy Brogan spodobał się Lisie.

Na początku robił wrażenie groźnego i posępnego. Było z niego takie chłopisko, z tak wielkimi dłońmi, że człowiekowi przychodził na myśl Frankenstein. Twarz miał całkiem przystojną, ale kiedy się marszczył, nawet jak nie był zły, nawet kiedy po prostu martwił się czymś albo myślał szczególnie uporczywie, brwi łączyły mu się w surowym grymasie, a głębokie, czarne oczy robiły się jeszcze czarniejsze niż zwykle i wyglądał jak demon przeznaczenia.

Uśmiech przemieniał go. To było po prostu nie do uwierzenia. Kiedy się uśmiechał, od razu wiedziałeś, że masz przed sobą prawdziwego Gordy'ego Brogana. Wiedziałeś, że tamten Gordy to tylko wymysł wyobraźni. Ciepły, szeroki uśmiech podkreślał uprzejmość bijącą z oczu, łagodność szerokiego czoła.

A kiedy się go rozgryzło, okazywało się, że jest jak wielki szczeniak łaszący się o pieszczoty. Jeden z tych niewielu dorosłych, którzy potrafią mówić do młodszych bez skrępowania, zniżania się albo protekcjonalności. Był w tym jeszcze lepszy niż Jenny. I nawet w obecnej sytuacji potrafił się śmiać.

Gdy przygotowali na stole jedzenie: mielonkę, chleb, ser, świeże owoce, pączki, i parzyli kawę, Lisa powiedziała:

– W ogóle nie wyglądasz na glinę.

– Ho, ho – zdziwił się Gordy. – A jak ma wyglądać glina?

– Psiakość. Źle powiedziałam? Czy “glina" to obraźliwe słowo?

– W niektórych miejscach, tak. W więzieniach na przykład. Była zdumiona, że dalej potrafi się śmiać, po wszystkim, co wydarzyło się tego wieczoru.

– Ale serio. Jak według ciebie należy się zwracać do stróżów prawa? Panie policjancie?

– To bez znaczenia. Jestem zastępcą, policjantem, gliną – jak chcesz. Tylko żebyś nie myślała, że nie pasuję do nich.

– Och, pasujesz – powiedziała Lisa. – Zwłaszcza kiedy się marszczysz. Ale nie robisz wrażenia gliny.

– A na kogo wyglądam według ciebie?

– Daj pomyśleć. – Ta zabawa spodobała się jej od razu, bo odwróciła uwagę od koszmaru wokół. – Może na… młodego pastora.

– Ja?

– No, byłbyś fantastyczny na mównicy, wygłaszając płomienne kazanie. I widzę, jak siedzisz na plebanii i z zachęcającym uśmiechem na twarzy rozwiązujesz ludzkie problemy.

– Ja pastorem? – powtórzył, wyraźnie zaskoczony. – Z twoją wyobraźnią powinnaś zostać pisarką.

– Zdaje mi się, że powinnam być lekarką, jak Jenny. Lekarz może zdziałać dużo dobrego. – Zamilkła. – Wiesz, dlaczego nie wyglądasz na glinę? Bo nie mogę sobie wyobrazić, jak używasz tego. – Wskazała na rewolwer. – Nie wyobrażam sobie, że strzelasz do kogoś. Nawet gdyby na to zasługiwał.

Wyraz, który pojawił się na twarzy Gordy'ego Brogana, zaskoczył ją. Chłopak był wyraźnie wstrząśnięty.

Zanim zdążyła zapytać, co się stało, światła zamigotały.

Podniosła wzrok.

Zamigotały jeszcze raz. I jeszcze.

Spojrzała na okna. Na dworze latarnie też mrugnęły.

Nie, pomyślała. Nie, proszę, Boże, już nie. Nie rzucaj nas znów w ciemność. Proszę, proszę!

Światła zgasły.

15

Stworzenie za oknem

Bryce Hammond rozmówił się z oficerem mającym nocną służbę przy numerze alarmowym w Cywilnym Oddziale Obrony CBW w Dugway, Utah. Nie musiał zbyt strzępić języka, zanim przełączono go na domowy numer generała Galena Copperfielda. Copperfield słuchał, ale nie odzywał się wiele. Bryce chciał wiedzieć, czy w ogóle jest możliwe, że czynnik bakteriologiczny lub chemiczny spowodował śmierć i spustoszenie Snowfield. Copperfield powiedział “tak", ale do tego się ograniczył. Ostrzegł Bryce'a, że są na otwartej linii, i poczynił mgliste, choć szorstko brzmiące uwagi na temat zastrzeżonych informacji i przepisów o ich tajności. Kiedy poznał podstawowe wydarzenia, nie pytał o szczegóły, obciął Bryce'a dość stanowczo i zasugerował, by omówili resztę, gdy spotkają się twarzą w twarz. “Wiem dość, aby mieć pewność, że moja organizacja winna się w to zaangażować". Obiecał przysłać do Snowfield laboratorium polowe i zespół badawczy. Dotrą tam nad ranem lub nieco później.

Bryce odkładał słuchawkę, kiedy światła zamigotały, przygasły, zamigotały, zafalowały – i zgasły.

Poszukał na ślepo latarki, spoczywającej na biurku, znalazł ją i włączył.

Wcześniej na podkomisariacie znaleźli dwie długie policyjne latarki. Gordy wziął jedną, Jenny Paige drugą. Teraz obie zaświeciły, wycinając w ciemności jasne rany światła.

Wcześniej także przedyskutowali plan działania, na wypadek gdyby światło znowu zgasło. Teraz więc wszyscy odsunęli się od drzwi i okien i zebrali się w kole na środku pokoju, zwróceni twarzami na zewnątrz, zmniejszając do minimum własną bezbronność.

Nikt za dużo nie mówił. Wszyscy skupili się na nasłuchiwaniu.

Lisa Paige na lewo od Bryce'a. Szczupłe ramiona zgarbiła, schyliła głowę.

Tal Whitman stał po prawej ręce szeryfa. Obnażył zęby w milczącym warknięciu, wpatrywał się w mrok poza wyrzucany przez latarki promienisty strumień.

Tal i Bryce trzymali w rękach rewolwery.

Ta trójka stała twarzami do tylnej części pomieszczenia, pozostali – Jenny Paige, Gordy, Frank i Stu – skierowali twarze do frontu.

Bryce uważnie sunął promieniem swojej latarki. Cieniste obrzeża najzwyklejszych przedmiotów nagle stały się groźne. Ale nie odkrył niczego. Nic nie pełzło po meblach czy urządzeniach.

Cisza.

Tylna ściana. W kącie na prawo dwoje drzwi. Jedne na korytarz, z którego wchodziło się do cel dla aresztantów. Wcześniej przejrzeli tę część budynku. Cele, sala przesłuchań i dwie toalety były puste. Drugie drzwi wiodły na górę, do mieszkania zastępcy; również w tych kwaterach nikogo nie znaleźli. Niemniej jednak Bryce bez przerwy wracał światłem do uchylonych drzwi. Niepokoiły go.

W ciemności usłyszeli miękkie tupnięcie.

– Co to? – zapytał Wargle.

– To stamtąd – rzekł Gordy.

– Nie, stąd – powiedziała Lisa Paige.

– Cisza! – przerwał ostro Bryce.

TOMP… TOMP – TOMP

Był to odgłos wygłuszonego uderzenia. Poduszki upadającej na podłogę.

Bryce szybko przesunął światłem po ścianie.

Tal poszedł rewolwerem za latarką.

Bryce pomyślał: Co zrobimy, jeśli nie będzie światła przez resztę nocy? Co zrobimy, kiedy baterie w końcu się wyczerpią? Co wtedy?

Nie bał się ciemności od czasu, kiedy był małym chłopcem. Teraz przypomniał sobie, jak to jest.

TOMP – TOMP… TOMP… TOMP – TOMP

Głośniej. Ale nie bliżej.

TOMP!

– Okna! – krzyknął Frank. Bryce obrócił się błyskawicznie, szukając światłem. Trzy jasne promienie odnalazły równocześnie frontowe okna, zmieniając liczne kwadraty szyb w kryjące wszystko lustra.

– Świećcie na sufit albo podłogę – powiedział Bryce. Jeden promień poszedł w dół, drugi w górę. Poblask ukazał okna, nie zmieniając ich w srebrne powierzchnie. TOMP!

Coś uderzyło o okno, zatrzęsło luźną ramą. Echo poszło w noc. Bryce'owi wydało się, że słyszał skrzydła.

– Co to było?

– …ptak…

– …w życiu takiego ptaka…

– …coś…

– …okropnego…

Powróciło, biło o szybę z większą determinacją niż poprzednio: TOMP – TOMP – TOMP – TOMP – TOMP! Lisa wrzasnęła. Frank Autry głośno nabrał powietrza.

– Ja pierdolę! – zaklął Stu Wargle.

Gordy wydał przyduszony, nieartykułowany dźwięk.

Wpatrując się w okno, Bryce miał wrażenie, że zajrzał za kurtynę oddzielającą realny świat od krainy koszmarów nocnych i zjaw.

Na pokrytej mrokiem Skyline Road ścieliło się jedynie opalizujące światło księżyca, jednakże stworzenie za oknem było częściowo widoczne.

Widok nawet niewyraźnego zarysu tej potworności był trudny do wytrzymania. To, co Bryce zobaczył po drugiej stronie szkła – lub zdawało mu się, że widzi w kalejdoskopowej grze światła, cienia, drgających księżycowych promieni – napłynęło jakby z gorączkowego snu. Miało skrzydła rozpiętości trzech, czterech stóp. Owadzią głowę. Krótkie, drgające czułki. Niewielkie, ostre, bezustannie pracujące szczęki. Segmentowy, zwieszony między szarymi skrzydłami odwłok o kształcie dwóch piłek do rugby, stykających się spiczastymi końcami, w tym samym odcieniu co skrzydła – szary omszałą, mdlącą szarością – puszysty i połyskujący wilgocią. Bryce dojrzał również oczy: wielkie, przepastnie czarne, złożone z wielu soczewek łapiących i rozszczepiających i odbijających światło. Połyskiwały ciemno i żarłocznie.

Jeśli widział to, co wydawało mu się, że widział, stworzenie za oknem było ćmą wielkości orła. Szaleństwo.

Tłukło się o okno z nową furią, gorączkowo; blade skrzydła biły tak szybko, że zacierał się ich kształt. To pełzło wzdłuż ciemnych framug, to odlatywało w noc, to wracało, gorączkowo usiłując stłuc szybę. TOMPTOMPTOMPTOMPTOMP. Ale nie miało dość siły, by się przebić. Całe ciało, pozbawione pancerza, było miękkie i mimo niewiarygodnych rozmiarów i budzącego grozę wyglądu nie potrafiło rozbić szkła.

TOMPTOMPTOMPTOMPTOMP

Potem znikło.

Światła zabłysły na nowo.

A to cholerne przedstawienie! – pomyślał Bryce.

Kiedy uzmysłowili sobie, że stworzenie zza okna nie powraca, wszyscy zgodnie, choć bez słowa, ruszyli przez bramkę w balustradzie i część ogólnodostępną, ku oknu, stanęli i wpatrywali się w ciemność, w dzwoniącej w uszach ciszy.

Skyline Road, nie zmieniona.

Noc wionęła pustką.

Wszystko spoczywało w bezruchu.

Bryce siadł na skrzypiącym fotelu za biurkiem Paula Hendersona. Reszta zgromadziła się wokół.

– Tak to – powiedział Bryce.

– Tak to – zawtórował Tal. Spoglądali po sobie niespokojnie.

– Ktoś ma coś mądrego do powiedzenia? – spytał Bryce. Nikt nie rzekł słowa.

– Żadnych teorii, co by to mogło być?

– Ohyda. – Lisa zadrżała.

– To prawda, masz rację. – Jenny Paige położyła dłoń na ramieniu siostry, chcąc dodać jej otuchy.

Bryce był pod wrażeniem niezłomności charakteru i odporności lekarki. Miało się wrażenie, że żaden wstrząs, jakim częstowało ją Snowfield, nie był w stanie jej zaszkodzić. Prawdę mówiąc trzymała się lepiej niż jego ludzie. Tylko ona odpowiadała mu spojrzeniem prosto w oczy, pozostali spuszczali wzrok.

Niezwykła kobieta, pomyślał.

– Nieprawdopodobne – powiedział Frank Autry. – Ot co. Właśnie to: nieprawdopodobne.

– Do diabła, ludzie, co się z wami porobiło? – zapytał Wargle. Skrzywił mięsistą twarz. – To był tylko ptak. Nic poza tym. Zwykły, cholerny ptak.

– Idź do diabła – powiedział Frank.

– Jakieś marne ptaszysko – upierał się Wargle, a kiedy nie zgadzali się, dodał: – Słabe światło i te wszystkie cienie zaćmiły wam wzrok. To, coście widzieli, zdawało wam się.

– A co według ciebie nam się zdawało? – zapytał go Tal. Twarz Wargle'a podeszła szkarłatem.

– Czy widzieliśmy to samo co ty? Stworzenie, którego wygląd nie może ci się pomieścić we łbie? – naciskał Tal. – Ćmę? Czy widziałeś jakąś cholerną, wielką, nieprawdopodobną ćmę?

Wargle przyglądał się swoim butom.

– Widziałem ptaka. Tylko ptaka.

Bryce uświadomił sobie, że Wargle jest tak ograniczony, iż nie stać go na objęcie wyobraźnią rzeczy nieprawdopodobnych. Nawet kiedy ujrzał je na własne oczy.

– Skąd się to wzięło tutaj? – spytał Bryce. Nikt nie miał żadnego pomysłu.

– Czego chciało? – pytał.

– Nas – odpowiedziała Lisa. Wszyscy myśleli podobnie w głębi duszy.

– Ale nie to stworzenie zza okna dopadło Jake'a – powiedział Frank. – Jest słabe. Zawodniczka wagi lekkiej. Nie dałaby rady unieść dorosłego mężczyzny.

– To co dopadło Jake'a? – pytał Gordy.

– Coś większego – ciągnął Frank. – Coś o wiele silniejszego i groźniejszego.

Bryce uznał, że czas powiedzieć im o istotach, które słyszał – i czuł – w słuchawce, o milczącej obecności: odległych krzykach mew, ostrzegawczym grzechocie węża i, co najgorsze, rozpaczliwych krzykach umierających ludzi. Nie zamierzał wspominać o tym aż do rana, do nadejścia światła i posiłków. Ale przecież inni mogli dostrzec coś ważnego, co umknie jego uwagi, jakiś strzęp czegoś, co mogłoby być pomocną wskazówką. Poza tym teraz, kiedy wszyscy ujrzeli stworzenie za oknem, incydent z telefonem przestał być tak bardzo szokujący.

Wysłuchali Bryce'a i nowa informacja przygnębiła ich jeszcze bardziej.

– Co za degenerat rejestruje krzyki ofiar? – zapytał Gordy. Tal Whitman potrząsnął głową.

– To mogło być coś innego. To mogło być…

– Tak?

– Cóż, może wolelibyście tego nie usłyszeć.

– Jak zacząłeś, to kończ – przycisnął go Bryce.

– Dobra. A jeśli nie słyszałeś nagrania? Wiemy, że ludzie ze Snowfield zniknęli. Ale na to wygląda, że raczej zniknęli, niż umarli. Więc… co, jeśli ci zaginieni są gdzieś trzymani? Jak zakładnicy? Może to krzyczeli ludzie wciąż jeszcze żywi, torturowani i może wtedy właśnie zabijani, wtedy kiedy byłeś na linii i słuchałeś?

Bryce przypomniał sobie straszliwe krzyki i czuł, jak lodowacieje z wolna do szpiku kości.

– Taśma czy nie – powiedział Frank Autry – ale to chyba błąd widzieć sprawę w schemacie porwania.

– Tak – podchwyciła Jenny Paige. – Jeśli pan Autry uważa, że nie powinniśmy ograniczać naszego myślenia do sytuacji konwencjonalnych, zgadzam się całym sercem. To po prostu nie pasuje do klasycznego porwania. Tu dzieje się coś cholernie niezwyczajnego, coś, z czym nikt z nas nie zetknął się do tej pory, więc nie zaczynajmy oglądać się wstecz tylko dlatego, że łatwiej, wygodniej będzie nam ze znanymi schematami. Poza tym co ma do terrorystów stworzenie zza okna? Nic.

Bryce skinął głową.

– Ma pani rację. Ale chyba Tal nie sądzi, że ci ludzie są porwani z konwencjonalnych przyczyn.

– Nie, nie – zaprzeczył Tal. – To nie muszą być terroryści albo porywacze. Nawet jeśli ludność wzięto jako zakładników, to jeszcze nie oznacza, że trzymają ich inni ludzie. Jestem nawet gotów brać pod uwagę, że więzi ich coś nieludzkiego. Podoba się wam taka otwartość umysłu? Może o n o ich trzyma, to coś, czego nikt z nas nie potrafi określić? Może rozkoszuje się ich powolnym konaniem? Może drwi z nas, każąc nam słuchać ich krzyków, tak jak Bryce'owi przez telefon? Do diabła, jeśli mamy do czynienia z czymś naprawdę wyjątkowym, naprawdę nieludzkim, to przyczyny porwania – jeśli ono trzyma jakichś zakładników – mogą nam się w głowach nie mieścić.

– Chryste, gadasz jak opętany – dodał swoje Wargle.

Nikt nie zwrócił na niego uwagi.

Przeszli na drugą stronę lustra. Nieprawdopodobne stało się możliwe. Wróg był nieznany.

Lisa Paige odchrząknęła. Twarz miała koloru mąki. Ledwo słyszalnym głosem powiedziała:

– Może rozwinęło gdzieś pajęczynę, głęboko w mroku, w piwnicy albo pieczarze, i może zawinęło wszystkich tych zaginionych, zamknęło, żywych, w kokonach. Odłożyło do chwili, kiedy znów poczuje głód.

Jeśli królestwo możliwości jest nieskończone, jeśli nawet najbardziej wyuzdane teorie mogą okazać się prawdziwe, to może dziewczyna ma rację, pomyślał Bryce. Może na ogromnej, drgającej w mrocznym zakątku pajęczynie wisi setka, dwie albo więcej smakowitych kąsków ludzkich. Pojedyncze opakowania, wygodne i świeże. Gdzieś w Snowfield znajdują się żywe istoty ludzkie, zredukowane do przerażających ekwiwalentów gotowych kanapek. Nie czeka ich nic, staną się pokarmem jakiejś brutalnej, niewyobrażalnie złej, mrocznej, inteligentnej potworności.

Nie. To śmieszne.

Z drugiej strony: a może?

Jezu.

Bryce przykucnął przed krótkofalówką i zmrużywszy oczy wpatrywał się w potrzaskane bebechy. Płytki z obwodami połamane. Kilka części zapoznało się chyba z obcęgami albo młotkiem.

– Zdjęto przednią osłonę, żeby się dostać do środka, tak jak my to zrobiliśmy – powiedział Frank.

– Ale skoro przerobili to na złom – zauważył Wargle – po co zawracali sobie głowę wstawianiem osłony?

– A po co w ogóle zawracali sobie głowę? – zastanawiał się Frank. – Mogli zwyczajnie rozbroić sprzęt wyrywając przewód sieciowy.

Lisa i Gordy podeszli, gdy Bryce odwracał się od radia. – Jak ktoś ma ochotę – powiedziała dziewczyna – to jedzenie i kawa czekają.

– Umieram z głodu. – Wargle oblizał wargi.

– Wszyscy powinniśmy coś zjeść, nawet jak nie mamy ochoty – rzekł Bryce.

– Szeryfie – odezwał się Gordy – Lisa i ja zastanawialiśmy się nad zwierzętami. Nad domowymi zwierzakami. Zaczęliśmy główkować, jak pan powiedział, że słyszał psy i koty przez telefon. Sir, co się stało ze zwierzakami?

– Nikt nie widział psa ani kota – powiedziała Lisa. – Nie słyszał szczekania.

Bryce pomyślał o cichych ulicach, wzdrygnął się.

– Masz rację. To dziwne.

– Jenny mówi, że w mieście było kilka wielkich psów. Parę niemieckich owczarków. Wie o dobermanie. Nawet o dogu. Nie uważa pan, że walczyłyby? Nie sądzi pan, że kilka mogłoby uciec?

– Dobra – powiedział szybko Gordy, uprzedzając odpowiedź Bryce'a – więc może t o jest dość wielkie, żeby pokonać zwykłego złego psa. Dobra, wiemy też, że kule tego nie powstrzymają, że może nic go nie powstrzyma. Jest wielkie i silne. Ale, sir, coś wielkiego i silnego niekoniecznie da sobie radę z kotem. Koty są jak błyskawica. Trzeba coś naprawdę cholernie zwinnego, żeby mogło chapnąć każdego kota w mieście.

– Naprawdę zwinnego i naprawdę szybkiego – zawtórowała Lisa.

– No – potwierdził niespokojnie Bryce. – Coś naprawdę szybkiego.

Jenny napoczęła właśnie kanapkę, kiedy szeryf Hammond siadł na krześle obok, kładąc talerzyk na kolanach.

– Mogę się dołączyć?

– Ależ proszę.

– Tal Whitman opowiadał mi, że z pani bicz boży na nasz gang motocyklowy.

Uśmiechnęła się.

– Tal przesadza.

– Ten człowiek nie umie przesadzać – powiedział szeryf. – Opowiem pani coś. Szesnaście miesięcy temu byłem przez trzy dni na konferencji w Chicago i kiedy wróciłem, Tal był pierwszą osobą, którą spotkałem. Zapytałem, czy zdarzyło się coś nadzwyczajnego, gdy mnie nie było, a on na to, że tylko drobne powszednie sprawy z pijanymi kierowcami, bójki w barach, kilka włamań, różne CIT-y…

– Co to jest CIT? – zapytała Jenny.

– Och, to po prostu zgłoszenie: kot-na-drzewie.

– Policjanci naprawdę nie zajmują się kotami, co?

– Uważa pani, że jesteśmy bez serca? – spytał, udając wielką urazę.

– CIT-y? Żarty.

Uśmiechnął się. Miał urzekający uśmiech.

– Raz na kilka miesięcy zdejmujemy kota z drzewa. Ale CIT nie oznacza tylko kota na drzewie. To nasz skrót na określenie każdego zawracania głowy, które odrywa nas od poważniejszej pracy.

– Ach…

– W każdym razie, kiedy wróciłem wtedy z Chicago, Tal mi powiedział, że to były bardzo zwyczajne trzy dni. A potem, jakby po namyśle, mówi, że zdarzyła się próba napadu na sklep nocny. Tal wpadł tam wtedy jako zwykły klient, bez munduru. Ale glina nawet poza służbą jest obowiązany nosić przy sobie broń i Tal miał rewolwer w kaburze przy kostce. Powiada mi, że musiał zabić jednego z bandytów – facet miał broń. Nie muszę się zastanawiać, czy użycie broni było uzasadnione, czy nie. Było jak najbardziej uzasadnione. Kiedy zapytałem, czy jemu nic się nie stało, mówi: “Bryce. To naprawdę była bułka z masłem". Później dowiedziałem się, że ci dwaj bandyci zamierzali wystrzelać wszystkich. Zamiast tego Tal zastrzelił faceta z bronią – choć na ułamek sekundy wcześniej sam dostał w lewe ramię. Rana nie była poważna, ale krwawiła jak wszyscy diabli i musiała boleć jak cholera. Oczywiście nie widziałem opatrunku, bo Tal miał go pod koszulą i oczywiście nie uważał, że warto o nim wspominać. W każdym razie Tal jest w sklepie, krwawi na potęgę i wystrzelał całą amunicję. Drugi bandyta złapał za broń kolesia, okazuje się, że też jest już bez naboi i chce uciekać. Tal za nim i zaczyna się bójka z mordobiciem i maglowaniem po podłodze, od jednego końca sklepiku do drugiego. Facet dwa cale wyższy od Tala, dwadzieścia funtów cięższy i nie był ranny. A wie pani, co powiedział mi funkcjonariusz, który przyjechał ze wsparciem? Powiedział, że Tal siedział na ladzie przy kasie, popijał kawkę, którą dostał w podzięce, a kasjerka usiłowała zatamować mu upływ krwi. Jeden bandyta trup. Drugi leży nieprzytomny na grząskiej kupie batonów, cukierków i babeczek kokosowych. Wyglądało na to, że podczas walki przewrócili ladę z ciastkami, ze sto opakowań poleciało na podłogę i Tal z tamtym gościem stratowali prawie wszystkie. Lukier, pokruszone ciastka i pogniecione batony zaścielały całe jedno przejście.

Szeryf zakończył opowieść i spojrzał wyczekująco na Jenny.

– Och! I powiedział, że to było łatwe zatrzymanie – bułka z masłem.

– No. Bułka z masłem. – Szeryf zaśmiał się. Jenny spojrzała na Tala Whitmana. Stał w kącie, jadł kanapkę i rozmawiał z funkcjonariuszem Broganem i Lisa.

– Więc widzi pani – ciągnął szeryf – kiedy Tal mówi, że jest pani biczem bożym na Chromowego Demona, wiem, że nie przesadza. Przesada nie leży w jego naturze.

Jenny z uznaniem potrząsnęła głową.

– Kiedy opowiadałam Talowi o spotkaniu z tym facetem, Ge-ne'em Terrem, słuchał tego jak relacji o superwyczynie. W porównaniu z tą jego “bułką z masłem", przeżyłam kłótnię z przedszkolnego ogródka.

– Nie, nie – powiedział Hammond. – Tal wcale nie chciał pani schlebiać. Naprawdę myśli, że dokonała pani czegoś cholernie odważnego. Ja też tak myślę. Jeeter to wąż, doktor Paige. Z tych jadowitych.

– Może pan mi mówić Jenny, jak pan chce.

– No, Jenny-jak-pan-chce, możesz mi mówić Bryce.

Miał najbardziej błękitne oczy, jakie w życiu widziała. A uśmiech rozjaśniał całą jego twarz.

Jedząc, rozmawiali o głupstwach, jakby to był zwykły wieczór. Bryce posiadał imponującą umiejętność tworzenia swobodnej atmosfery, niezależnie od okoliczności. Wnosił pogodną aurę. Była mu wdzięczna za to spokojne interludium.

Kiedy jednak skończyli jeść, skierował rozmowę na aktualną sytuację.

– Znasz Snowfield lepiej ode mnie. Musimy znaleźć do tej operacji odpowiednią kwaterę główną. To miejsce jest za ciasne. Niezadługo będę miał jeszcze dziesięciu ludzi. I rano zespół Copper-fielda.

– Ile osób sprowadzi?

– Co najmniej kilkanaście. Może ze dwadzieścia. Potrzebuję kwatery, w której da się skoordynować wszystkie działania. Możemy utkwić tu na kilka dni, więc potrzeba pokoju, w którym ludzie po służbie mogliby się wyspać, i musimy zorganizować coś w rodzaju stołówki.

– Jakiś hotel byłby najlepszy – powiedziała Jenny.

– Może. Ale nie chcę, żeby ludzie spali dwójkami w osobnych pokojach. Zbyt łatwo byłoby ich dosięgnąć. Musimy stworzyć jedną salę sypialną.

– To najlepiej będzie ci pasował Zajazd Na Wzgórzu, przecznica stąd. Po drugiej stronie ulicy.

– Och, tak, rzeczywiście. Największy hotel w mieście, tak?

– Taak. Ma duży hali. Służy zarazem za bar hotelowy.

– Byłem tam raz czy dwa na drinku. Kiedy przestawimy meble w hallu, zrobi się dość miejsca do pracy dla wszystkich.

– I jest duża restauracja z dwoma salami. Jedna może zostać stołówką. Zniesiemy materace z górnych pokoi i wykorzystamy drugą połowę jako sypialnię.

– Rzućmy na to okiem.

Jenny spojrzała na okna. Myślała o dziwnym stworzeniu obijającym się o szyby. W wyobraźni znów usłyszała miękkie, choć gorączkowe TOMPTOMPTOMPTOMPTOMP.

– Chodzi ci o to, żeby rzucić okiem… teraz? – zapytała.

– Czemu nie?

– Nie lepiej zaczekać na posiłki?

– Prawdopodobnie nie zjawią się szybko. Nie ma sensu tylko siedzieć i kręcić palcami młynka. Wszyscy poczujemy się lepiej, kiedy zrobimy coś konstruktywnego; to oderwie nas od… najgorszych rzeczy.

Jenny nie mogła uwolnić się od wspomnienia czarnych owadzich oczu, złowrogich, żarłocznych. Patrzyła w okna, w noc. Miasto przestało być swojskie. Było teraz całkiem obce, wrogie. Czuła się jak niepożądany przybysz.

– Tu nie jesteśmy ani trochę bezpieczniejsi niż tam – łagodnie przekonywał Bryce.

Skinęła głową, wspominając Oxleyów w zabarykadowanym pokoju. Podnosząc się zza biurka, powiedziała:

– Nigdzie nie jest bezpiecznie.

16

Z ciemności

Bryce Hammond wyszedł z podkomisariatu pierwszy. Przecięli cętkowany światłem księżyca bruk, minęli bursztynowe plamy światła bijącego z lamp ulicznych i skierowali się na Skyline Road. Bryce niósł strzelbę. Tal Whitman także.

Cisza dzwoniła w uszach. Drzewa wstrzymały oddech. Budynki wyglądały jak przezroczyste, mgliste miraże wiszące na powietrznych ścianach.

Bryce wyszedł ze światła, wkroczył na zaledwie oproszoną księżycowym pyłem jezdnię, przeciął ulicę, zagłębił się w cienie rozrzucone pośrodku asfaltu. Zawsze cienie.

Pozostali w milczeniu szli jego śladem.

Coś zachrzęściło mu pod stopą. Wzdrygnął się. Zeschnięty liść.

Dostrzegł Zajazd Na Wzgórzu przecznicę dalej, wyżej Skyline Road. Trzypiętrowy, bardzo ciemny budynek z szarego kamienia. Kilka okien na trzecim piętrze odbijało prawie pełny księżyc, ale wewnątrz hotelu nie płonęło ani jedno światło.

Dotarli do środka ulicy, kiedy coś wynurzyło się z ciemności. Bryce najpierw ujrzał tylko cień trzepoczący po nawierzchni jak falowanie wody na stawie. Instynktownie przykucnął. Usłyszał szum skrzydeł. Poczuł, jak coś łagodnie omiotło mu włosy.

Stu Wargle zakrzyczał.

Bryce błyskawicznie poderwał się z przysiadu i obrócił.

Ćma.

Przywarła mocno do twarzy Wargle'a, trzymając się jej jakimś niewidzialnym sposobem. Zasłoniła policjantowi całą głowę.

Wargle nie był jedynym, który wrzasnął. Wszyscy krzyczeli.

Zaskoczeni, rzucili się w tył. Ćma kwiliła, piszczała głośno, wysoko, przeszywająco.

W srebrnych promieniach księżyca nieprawdopodobnie wielkie, blade, jedwabiste skrzydła trzepotały, składały i rozkładały się z potworną gracją, tłukąc o głowę i ramiona Wargle'a.

Wargle zatoczył się, obrócił bezradnie. Próbował oderwać koszmarne stworzenie, które przylgnęło mu do twarzy. Jego krzyki szybko przycichły, po kilku sekundach zamilkł całkowicie.

Bryce, jak wszyscy, stał sparaliżowany obrzydzeniem, nie wierząc własnym oczom.

Wargle zaczął biec, ale pokonał zaledwie kilka jardów i stanął jak wryty. Ręce odpadły mu od twarzy. Ugiął kolana.

Bryce otrząsnął się z chwilowego transu, cisnął bezużyteczną strzelbę i pobiegł do Stu.

Wargle zresztą nie osunął się na ziemię. Przeciwnie, wyprostował trzęsące się kolana; usztywnił się cały. Ramiona ściągnął w tył. Jego ciało drgało i telepało jak przeszywane prądem.

Bryce spróbował złapać ćmę, aby oderwać ją od Wargle'a. Ale ten słaniał się, miotany tańcem świętego Wita; dusił się, targany bólem. Ręce Bryce'a złapały powietrze. Wargle poruszał się niezbornie, podskakiwał to tu, to tam, opadał, zwijał się, kręcił w kółko, jak zawieszony na sznurkach, którymi szarpie pijany lalkarz. Ręce zwisały mu bezwładnie po bokach, co sprawiało, że jego gorączkowe, spazmatyczne pląsy były tym bardziej niesamowite. Trzepoczące dłonie kurczyły się słabo, ale nie uniósł ich, nie oderwał napastnika. Zdawało się teraz, że jest raczej przejęty ekstazą niż bólem. Bryce biegał za nim, usiłował dopaść, ale nie mógł.

Wtem Wargle runął jak podcięty.

Równocześnie ćma uniosła się w obrocie, zawisła w powietrzu, biła szybko skrzydłami, z okiem czarnym jak noc i nienawistnym. Runęła na Bryce'a.

Cofnął się nieporadnie, zasłonił twarz ramionami. Upadł.

Ćma przesunęła się nad jego głową.

Bryce obrócił się, podniósł wzrok.

Owad, wielki jak latawiec, sunął bezszelestnie nad ulicą w kierunku budynku po drugiej stronie.

Tal Whitman podniósł strzelbę. Huk głośny jak armatni wystrzał przetoczył się nad milczącym miastem.

Ćma kiwnęła się w bok. Zawinęła pętlę, opadła niemal do ziemi, uniosła się, frunęła, znikła po drugiej stronie dachu.

Stu Wargle leżał rozciągnięty na jezdni, płasko na plecach. Nieruchomo.

Bryce podniósł się, podszedł do niego. Wargle leżał na środku ulicy. Było dość światła, aby zobaczyć, że ubyło mu twarzy. Jezu. Ubyło. Jakby została zerwana. Włosy i strzępy skóry błyszczały nad białą kością czoła. Czaszka wpatrywała się w Bryce'a.

17

Godzina przed północą

Tal, Gordy, Frank i Lisa siedzieli w obitych czerwonym skajem fotelach w kącie hallu Zajazdu Na Wzgórzu. Zajazd był zamknięty od zakończenia ostatniego sezonu narciarskiego i nim zapadli się w fotele, sztywni od przeżytego wstrząsu, zdjęli białe pokrowce. Ale owalny niski stolik nadal był przykryty; gapili się w pofałdowaną płaszczyznę, nie mogąc spojrzeć sobie w oczy.

W drugim końcu Bryce i Jenny stali nad ciałem Stu Wargle'a. Leżało pod ścianą na niskim kredensowym stole. Nikt z siedzących w fotelach nie potrafił zdobyć się na spojrzenie w tamtą stronę.

– Postrzeliłem to cholerstwo – powiedział Tal. – Trafiłem. Wiem, że trafiłem.

– Wszyscy widzieliśmy, jak dostało kopa – zgodził się Frank.

– No to dlaczego się nie rozleciało? – pytał gniewnie Tal. – Bezpośrednie trafienie nabojem kaliber dwadzieścia. Powinno rozlecieć się na kawałki, cholera jasna.

– Broń nas nie uratuje – powiedziała Lisa.

Gordy odezwał się niewyraźnie, z wysiłkiem dobywając głosu:

– To mógł być każdy z nas. To stworzenie mogło wykończyć mnie. Byłem tuż za Stu. Gdyby kucnął albo uskoczył…

– Nie – zaprzeczyła Lisa. – Nie. Ono chciało funkcjonariusza Wargle'a. Nikogo innego. Tylko funkcjonariusza Wargle'a. Tal wpatrywał się w dziewczynę.

– O co ci chodzi?

Lisa była śmiertelnie blada.

– Funkcjonariusz Wargle nie chciał przyznać, że widział to, kiedy tłukło się o okno. Upierał się, że to ptak.

– Więc?

– Wiec to chciało jego. Najbardziej jego – powiedziała. – Chciało dać mu nauczkę. Ale przede wszystkim chciało dać nauczkę nam.

– Nie mogło słyszeć, co Stu gadał.

– Słyszało. Słyszało.

– Ale nie mogło zrozumieć.

– Zrozumiało.

– Wydaje mi się, że przypisujesz temu zbyt dużą inteligencję – oponował Tal. – Było wielkie, zgoda, i nie przypominało niczego, co widzieliśmy do tej pory. Ale był to wyłącznie owad. Ćma. Zgadza się?

Dziewczyna nie odpowiedziała.

– To nie jest wszechpotężne. – Tal usiłował bardziej przekonać siebie niż innych. – Ani wszystkowidzące, wszystkosłyszące, wszystkowiedzące.

Dziewczyna milcząc wpatrywała się w zasłany pokrowcem niski stolik.

Powstrzymując mdłości, Jenny zbadała ohydną ranę Wargle'a. Światło hallu nie było wystarczająco mocne, więc użyła latarki, żeby zbadać brzegi okaleczenia i zajrzeć do wnętrza czaszki. Środek zniszczonej twarzy zmarłego mężczyzny został wyżarty do kości, cała skóra, ciało, wszystkie chrząstki znikły. Nawet kość miejscami robiła wrażenie rozpuszczonej, podziurawionej, jakby bryźnięto na nią kwasem. Oczy znikły. Jednakże wokół całej rany ciało zachowało się; gładkie i nietknięte, rozciągało się po obu stronach twarzy, od krańców szczęk do kości policzkowych. Skóra od środka podbródka w dół i od środka czoła w górę również pozostała nietknięta. Wyglądało to tak, jakby jakiś artysta od zadawania tortur stworzył koszmarny eksponat kości twarzy.

Jenny zgasiła latarkę. Wcześniej przykryli ciało pokrowcem z fotela. Teraz Jenny naciągnęła materiał na twarz zmarłego mężczyzny, z ulgą zasłoniła trupi uśmiech.

– I co? – spytał Bryce.

– Nie ma śladów zębów – odpowiedziała.

– Czy takie stworzenie może mieć zęby?

– Widziałam otwór gębowy, mały chitynowy dziób. Widziałam, jak pracowało szczękami, kiedy tłukło się o szyby.

– No. Też widziałem.

– Taki otwór gębowy zostawiłby ślady. Rany cięte, ugryzienia. Ślady żucia, rany szarpane.

– Ale nie ma ich?

– Nie. Ciało nie wygląda na poszarpane. Robi wrażenie… rozpuszczonego. Nawet brzegi rany; resztki robią wrażnie skauteryzowa-nych, przypalonych.

– Myślisz, że ten, ten… owad… wydzielał kwas? Skinęła głową.

– I rozpuścił twarz Stu Wargle'a?

– I wyssał upłynnione ciało – powiedziała.

– O Jezu!

– Tak.

Twarz Bryce'a była blada jak twarz nieboszczyka. Kontrastujące z bielą piegi płonęły i migotały mu na obliczu.

– To wyjaśnia, jak mogło tak szybko dokonać takiego zniszczenia. Jenny starała się nie myśleć o kościstej twarzy wyglądającej jak oblicze jakiegoś monstrum, które zerwało właśnie maskę.

– Wydaje mi się, że krew wypłynęła – kontynuowała. – Wszystka.

– Co?

– Czy ciało leżało w kałuży krwi?

– Nie.

– Nie było też krwi na mundurze.

– Zauważyłem.

– Powinna być. Powinno z niego tryskać jak z fontanny. Oczodoły winny być zalane krwią. Ale nie było ani kropli.

Bryce otarł twarz. Otarł tak mocno, że trochę rumieńca powróciło mu na policzki.

– Spójrz na jego szyję – powiedziała. – Na tętnicę szyjną. Nie ruszył w kierunku ciała.

– I spójrz na przedramiona po wewnętrznej stronie. Na wierzchy rąk. Nigdzie śladu niebieskich linii, “koronek".

– Zapadnięcie naczyń krwionośnych?

– Właśnie. Wydaje mi się, że cała krew z niego wyciekła. Bryce nabrał głęboko tchu.

– Ja go zabiłem. Ja ponoszę za to odpowiedzialność. Powinniśmy poczekać na posiłki, nie opuszczać podkomisariatu. Tak jak mówiłaś.

– Nie, nie. Miałeś rację. Tam nie było bezpieczniej niż na ulicy.

– Ale on zginął na ulicy.

– Posiłki nie zmieniłyby sytuacji. Kiedy to cholerne stworzenie spadło z nieba… do diabła, nawet cała armia by go nie powstrzymała. Było zbyt szybkie, zaskakujące.

Dotychczas nieustępliwe, jego oczy teraz były pełne rozpaczy. Zbyt przejmował się odpowiedzialnością. Winił siebie za śmierć swojego funkcjonariusza.

– Jest coś gorszego – powiedziała z pewnymi oporami.

– Nie może być.

– Mózg… Bryce czekał.

– Co? Co z jego mózgiem? – spytał w końcu.

– Przepadł.

– Przepadł?

– Jego czaszka jest pusta. Całkowicie pusta.

– Skąd możesz to wiedzieć, nie otwierając… Podniosła latarkę, przerwała mu:

– Weź to i zajrzyj mu w oczodoły.

Nie ruszył się. Teraz powieki nie przesłaniały mu oczu. Oczy miał szeroko otwarte, przestraszone.

Sama nie była w stanie utrzymać latarki. Ręce trzęsły się jej gwałtownie.

Też to dostrzegł. Wziął latarkę, odłożył na stolik obok zakrytego trupa. Ujął jej ręce i trzymał w swoich dużych, szorstkich, zaciśniętych dłoniach, grzał swym ciepłem.

– Nie ma nic w oczodołach, w ogóle nic, nic, całkiem nic, widać tylko tył czaszki.

Bryce uspokajająco rozcierał jej dłonie.

– Tylko mokra, wytrepanowana dziura – powiedziała. Mówiła coraz wyższym, coraz bardziej łamiącym się głosem. – Zżarło mu twarz, przeżarło się przez oczy, prawdopodobnie tak szybko, że nawet nie mrugnął, na litość boską, zżarło usta, wyrwało język z nasadą, oderwało dziąsła od zębów, przeżarło się przez podniebienie, Jezu, po prostu skonsumowało mózg i krew z całego ciała, prawdopodobnie wyssało ją dokumentnie i…

– Spokojnie, spokojnie – mówił Bryce.

Ale słowa wypadały z niej, grzechotały, brzęczały jak ogniwa łańcucha na rękach skazańca.

– …to w zaledwie kilkanaście sekund, to niemożliwe, cholera, do diabła, po prostu niemożliwe! Wyżarło – rozumiesz? Wyżarło funty tkanki – sam mózg ma sześć, siedem funtów – wyżarło w kilkanaście sekund!

Stała dysząc ciężko, z rękami w jego dłoniach.

Podprowadził ją do sofy przykrytej zakurzonym białym pokrowcem. Siedli obok siebie.

Nikt na nich nie patrzył.

Chwała Bogu, pomyślała Jenny. Lepiej żeby Lisa nie widziała mnie w takim stanie.

Bryce położył jej dłoń na ramieniu. Przemawiał cichym, uspokajającym tonem.

Rozdygotanie ustępowało stopniowo. Wciąż była przejęta. Wciąż wystraszona. Ale mniej rozdygotana.

– Lepiej?

– Jak mówi moja siostra, odpadłam i dałam ci popalić.

– Bynajmniej. Żartujesz, czy co? Ja nawet nie byłem w stanie wziąć od ciebie latarki i zajrzeć w te oczy. To ty miałaś odwagę zbadać ciało.

– Cóż, dzięki, że pomogłeś mi się pozbierać. Umiesz uspokoić stargane nerwy.

– Ja? Nic nie zrobiłem.

– Bardzo uspokajająco nic nie robisz.

Siedzieli w milczeniu, myśląc o rzeczach, o których nie chcieli myśleć.

– Ta ćma… – zaczął. Czekała.

– Skąd ona się wzięła?

– Z piekła?

– Widzisz inne możliwości? Jenny wzruszyła ramionami.

– Z ery mezozoicznej? – powiedziała półżartem.

– Kiedy to było?

– Za czasów dinozaurów.

Jego błękitne oczy zamrugały z ciekawością.

– Wtedy żyły takie ćmy?

– Nie wiem – przyznała się.

– Mogę sobie wyobrazić, jak unoszą się nad prehistorycznymi rozlewiskami.

– No. Polują na mniejszą zwierzynę i dokuczają tyranozaurom tak samo jak dzisiejsze letnie ćmy dokuczają nam.

– Ale jeśli to jest z mezozoiku, to gdzie ukrywało się przez ostatnie sto milionów lat? – zapytał. Tykały kolejne sekundy.

– Może to z laboratorium inżynierii genetycznej? – zastanawiała się. – Jakiś eksperyment z krzyżówkami DNA?

– Doszli już tak daleko? Mogą reprodukować całkiem nowe gatunki? Wiem tyle, co przeczytam w gazetach, ale myślałem, że całe lata dzielą ich od takich spraw. Że dalej ślęczą nad bakteriami.

– Chyba masz rację. Ale…

– Noo… Nic nie jest niemożliwe, skoro ta ćma żyje. Po chwili ciszy powiedziała:

– A co poza tym tu pełza albo fruwa?

– Zastanawiasz się, co spotkało Jake'a Johnsona?

– No. Co go porwało? Nie ćma. Jest zabójcza, ale nie dałaby rady zabić go po cichu i wynieść. – Westchnęła. – Wiesz, przedtem nie chciałam wyjeżdżać z miasta, bo bałam się, że rozniesiemy epidemię. Teraz nie chcę tego próbować, bo wiem, że nie ujdziemy z życiem. Zostaniemy zatrzymani.

– Nie, nie. Jestem pewien, że będziemy mogli was stąd wywieźć – powiedział Bryce. – Jeśli zdołamy dowieść, że sprawa nie ma związku z chorobą, jeśli ludziom generała Copperfielda uda się to wykluczyć, to oczywiście ty i Lisa natychmiast zostaniecie odesłane w bezpieczne miejsce.

Potrząsnęła głową.

– Nie. Tu coś jest, Bryce, coś o wiele bardziej przebiegłego i sprawniejszego niż ćma i ono nie chce, żebyśmy odjechali. Chce sobie z nami poigrać, zanim nas zabije. Nie pozwoli odejść nikomu, więc lepiej, do cholery, zorientujmy się, co to za ono i znajdźmy na to sposób, nim znudzi się zabawą.

W obu salach dużej restauracji zajazdu poukładane na stolikach krzesła przykryte były plastykowymi zielonymi pokrowcami. Teraz w pierwszej sali Bryce i inni zsunęli osłony, zdjęli krzesła i zaczęli przekształcać to miejsce w stołówkę.

W drugiej sali odsunęli meble, robiąc miejsce na materace, które później zniesie się z góry. Ledwie się wzięli do tej roboty, rozległ się z dala słaby, ale nie dający się pomylić z niczym innym hałas silników samochodowych.

Bryce podszedł do francuskiego okna. Spojrzał w lewo, w dół Skyline Road. Trzy wozy patrolowe policji okręgowej wspinały się po wzgórzu, czerwone koguty błyskały.

– Oto i są – oznajmił.

Poprzednio myślał, że posiłki znakomicie wzmocnią ich malejący oddziałek. Teraz pojął, że to wszystko jedno: dziesięciu ludzi więcej czy jeden.

Jenny Paige miała rację, kiedy powiedziała, że życia Stu Wargle'a nie uratowałoby siedzenie na podkomisariacie i oczekiwanie na posiłki.

Wszystkie światła w Zajeździe Na Wzgórzu i wszystkie lampy przy głównej ulicy zamigotały. Przygasły. Zgasły. Ale powróciły po zaledwie sekundowej ciemności.

Była 23.15, niedziela. Noc wkraczała w godzinę duchów.

18

Londyn, Anglia

Kiedy w Kalifornii wybiła północ, w Londynie była ósma rano, poniedziałek.

Dzień zapowiadał się ponuro. Szare chmury rozpanoszyły się na niebie. Uporczywa, smętna mżawka siąpiła od brzasku. Mokre drzewa obwisały bezwładnie, jezdnie połyskiwały smutno, a każdy spieszący chodnikiem przechodzień wydawał się okryty czarnym parasolem.

W hotelu Churchill na Portman Square deszcz bił o okna, spływał strugami po szybach, zniekształcając widok z jadalni. Od czasu do czasu brylantowe rozbłyski piorunów rozjaśniały pokryte paciorkami deszczu szyby, rzucały krótkotrwałe, cieniste desenie na czystym białym obrusie.

Burt Sandler, przybyły w interesach z Nowego Jorku, siedział przy stoliku blisko okna, zachodząc w głowę, jak, na Boga, rozliczając koszta pobytu w Londynie, wytłumaczy rachunek za śniadanie. Jego gość zaczął od zamówienia butelki dobrego szampana: extra dry Mumma, za co przyjdzie słono zapłacić. Do szampana zażądał kawioru – szampan i kawior na śniadanie! – i dwóch rodzajów świeżych owoców. I dziadunio wyraźnie nie miał zamiaru na tym skończyć.

Doktor Timothy Flyte – obiekt zdumienia Sandlera – siedział po drugiej stronie stołu i studiował menu z dziecięcym zachwytem.

– I proszę jeszcze o wasze croissanty – odezwał się do kelnera.

– Służę, sir – powiedział kelner.

– Czy aby są dość kruche?

– Tak, sir. Bardzo.

– Och, znakomicie. I jajka. Dwa śliczne jajeczka. Rzecz jasna, na miękko, jeśli łaska, z grzanką z masłem.

– Grzanka? – spytał kelner. – Oprócz dwóch croissantów, sir?

– Tak, tak – odpowiedział Flyte, poprawiając nieco wystrzępiony kołnierzyk białej koszuli. – I płatek bekonu z jajkami. Kelner zamrugał.

– Tak, sir.

W końcu Flyte podniósł wzrok na Sandlera.

– Czymże jest śniadanie bez jajek na bekonie?

– Życie bez jajek na bekonie to nie życie – zgodził się Burt Sandler, zmuszając się do uśmiechu.

– Wielce roztropne spostrzeżenie – z powagą stwierdził Flyte. Druciane okulary zsunęły mu się i tkwiły teraz na okrągłym czerwonym czubku nosa. Drugim, cienkim palcem popchnął je na stosowne miejsce.

Sandler zauważył, że mostek w okularach złamał się i został zlutowany. Reperacji dokonano tak po amatorsku, że podejrzewał, iż Flyte z oszczędności wykonał ją sam.

– Czy macie dobre parówki wieprzowe? – dopytywał Flyte kelnera. – Tylko szczerze. Odeślę je natychmiast z powrotem, jeśli nie okażą się najwyższej jakości.

– Nasze parówki są całkiem niezłe – powiedział kelner. – Sam mam do nich słabość.

– A więc parówki.

– To w miejsce bekonu, sir?

– Nie, nie, nie. Oprócz – zdecydował Flyte, jakby pytanie nie tylko było dziwne, ale i świadczyło o słabości umysłu kelnera.

Flyte miał pięćdziesiąt osiem lat, ale na oko można mu było dać dziesiątkę więcej. Siwe włosy ledwo zakrywały mu czubek głowy. Kilka wątłych kędziorków sterczało wokół dużych uszu, jak nastroszone prądem elektrycznym. Szyję miał chudą i pomarszczoną, wąskie ramiona, a w ogóle składał się głównie z kości i chrząstek. Istniały uzasadnione wątpliwości, czy zdoła zjeść wszystko, co zamówił.

– Słodkie ziemniaczki – zarządził.

– Znakomicie, sir – powiedział kelner, zapisując to w swym notatniku, w którym zostało już bardzo niewiele wolnego miejsca.

– Posiadacie jakieś godne uwagi ciastka? – badał dalej sytuację Flyte.

Kelner, wzór dobrych manier, w tych okolicznościach, nie czynił najmniejszej aluzji do zadziwiającej żarłoczności Flyte'a, spojrzał tylko na Burta Sandlera, jakby chciał powiedzieć: Czy pański dziadek cierpi na nieodwracalny uwiąd starczy, czy też mimo swego wieku uprawia biegi maratońskie i potrzebuje kalorii?

Sandler tylko się uśmiechnął.

Kelner odpowiedział Flyte'owi.

– Tak, sir, mamy kilka rodzajów ciastek. Doskonałe są…

– Przynieś cały zestaw. Na koniec posiłku, rzecz jasna.

– Proszę mi zaufać, sir.

– Dobrze. Bardzo dobrze. Znakomicie! – powiedział Flyte. Promieniał. W końcu, z pewnymi oporami, dał sobie odebrać menu.

Sandler prawie odetchnął z ulgą. Zamówił sok pomarańczowy, jajka na bekonie, grzankę. W tym czasie profesor Flyte manewrował przy klapie wyświechtanej niebieskiej marynarki, poprawiając mocno przywiędły goździk.

Kiedy Sandler skończył zamawiać, Flyte pochylił się do niego konspiracyjnie.

– Łyknie pan szampana, panie Sandler?

– Kieliszek, dwa nie zaszkodzi – zgodził się Sandler, licząc, że bąbelki rozjaśnią mu umysł i pomogą sformułować wiarygodne wytłumaczenie tej ekstrawagancji: prawdopodobną historyjkę, która przekona skąpego księgowego, nawet gdy weźmie rachunek pod mikroskop elektronowy.

Flyte spojrzał na kelnera.

– To lepiej zrobisz przynosząc dwie butelki.

Sandler, pociągający właśnie wodę z lodem, zakrztusił się.

Kelner odszedł, a Flyte wyjrzał przez spłukiwane deszczem okno.

– Obrzydliwa pogoda. Jesienią w Nowym Jorku jest tak samo?

– Deszcz nie jest rzadkością. Ale jesień potrafi być piękna.

– Tu też. Jednakże myślę, iż mamy więcej takich dni niż wy. Reputacja Londynu w kwestii dżdżu nie jest całkiem niezasłużona.

Dopóki nie podano kawioru i szampana, profesor nie dał się sprowadzić z błahych tematów, jakby się lękał, że Sandler szybko odwoła resztę zamówienia, kiedy załatwi interesy.

Postać z Dickensa, pomyślał Sandler.

Kiedy tylko wznieśli toasty, życząc sobie nawzajem powodzenia i popili mumma, Flyte powiedział:

– Więc przybył pan aż z Nowego Jorku, żeby się ze mną spotkać? – W oczach miał ogniki rozbawienia.

– Po prawdzie, żeby spotkać się z kilkoma pisarzami – odparł Sandler. – Robię taką wycieczkę raz w roku. Szperam poszukując gotowych książek. Brytyjscy pisarze są w Stanach popularni, zwłaszcza autorzy powieści sensacyjnych.

– McLean, Follet, Forsythe, Bagley, ta banda?

– Tak, niektórzy z nich są niezwykle popularni.

Kawior był boski. Ulegając namowom profesora, Sandler spróbował trochę z siekaną cebulką. Flyte ładował kopczyki na grzanki i zajadał bez dodatków.

– Ale nie szperam tylko w sensacjach – ciągnął Sandler. – Rozglądam się za różnymi książkami. Również za nieznanymi autorami. I czasem podsuwam temat, kiedy znajdę coś odpowiedniego dla danego autora.

– Mam wrażenie, że ma pan coś dla mnie.

– Pozwoli pan, że zacznę od tego, iż czytałem Odwiecznego wroga, kiedy został wydany, i zafascynował mnie.

– Zafascynował wielu ludzi. Ale większość doprowadził do furii.

– Słyszałem, że ta książka przyniosła panu wiele kłopotów.

– Dosłownie same kłopoty.

– Na przykład?

– Utraciłem moją pozycję w świecie akademickim piętnaście lat temu, w wieku czterdziestu trzech lat, kiedy większość ludzi z mego środowiska zapewnia sobie bezpieczną pracę do emerytury.

– Z powodu Odwiecznego wrogal

Nie powiedzieli tego otwarcie. – Flyte wsadził sobie do ust odrobinę kawioru. – Okazaliby się zbyt ograniczeni. Administracja mojego college'u, głowa wydziału i większość szanownych kolegów wybrała pośrednie drogi ataku. Mój drogi panie Sandler, konkurencja wśród oszalałych na punkcie władzy polityków i godne Machiavellego zakulisowe rozgrywki młodszych administratorów wielkich korporacji to zero w porównaniu z bezwzględnością i zawziętością akademickich typków, którzy nagle dojrzeli szansę wdrapania się na wyższe szczeble drabiny uniwersyteckiej kosztem kogoś ze swego grona. Rozpuścili pogłoski pozbawione podstaw, skandaliczne bujdy o moich seksualnych upodobaniach, sugerowali, iż nawiązywałem poufałe, intymne stosunki z mymi studentkami. A nawet studentami. Żadna z tych potwarzy nie padła na forum, gdzie mógłbym ją odeprzeć. Tylko plotki, jadowite, szeptane za plecami. A otwarcie czyniono uprzejme sugestie o niekompetencji, przepracowaniu, wyczerpaniu umysłu. Uwolniono mnie od tego wszystkiego, tak to nazwali, choć ja sam do końca nie jestem -jeszcze od tego wszystkiego wolny. Osiemnaście miesięcy po opublikowaniu Odwiecznego wroga przestałem istnieć. I żaden inny uniwersytet nie chciał mnie zatrudnić, pozornie z powodu mej skandalicznej reputacji. Prawdziwa przyczyna to fakt, że moje teorie okazały się zbyt dziwaczne jak na akademickie gusta. Oskarżono mnie, że chcę zbić fortunę, schlebiając prostackim upodobaniom do pseudonauki i sensacji. I swoją pozycję, dorobek i tytuł miałem jakoby traktować jak towar.

Flyte przerwał, łyknął szampana, posmakował.

Sandler poczuł autentyczne oburzenie.

– Ależ to ohydne! Pańska książka była rozprawą naukową. Nigdy nie miał pan na celu wędrówki na listy bestsellerów. Prosty człowiek miałby przeogromne kłopoty z przebrnięciem przez Odwiecznego wroga. Zrobienie fortuny na takim dziele nie jest możliwe.

– To fakt potwierdzony wysokością moich honorariów. Jestem na procencie od nakładu – powiedział Flyte. Dokończył kawioru.

– Był pan szanowanym archeologiem.

– Ech tam, nigdy nie aż tak bardzo szanowanym – stwierdził autokrytycznie Flyte. – Choć nie byłem nigdy parszywą owcą, jak to często później mówiono. Postępowanie moich kolegów nie mieści się panu w głowie, panie Sandler, dlatego że nie rozumie pan natury tego zwierzęcia – mam na myśli zwierzę-naukowca. Ma on wpojone, iż wszelka wiedza przyrasta pomalutku, ziarnko do ziarnka. W istocie, przeważnie tak jest. Dlatego też naukowcy nie są w ogóle przygotowani na to, aby zrozumieć wizjonerów, dochodzących z dnia na dzień do takiego wglądu w istotę rzeczy, który wstrząsa całymi obszarami nauki. Kopernik był wyśmiewany przez współczesnych, gdyż wierzył, że planety obracają się wokół Słońca. Oczywiście okazało się, że Kopernik miał rację. Takich przykładów w historii nauki jest mnóstwo. – Flyte spłonął rumieńcem i popił trochę szampana. – Nie chcę porównywać się z Kopernikiem lub którymś z tamtych wielkich mężów. Próbuję tylko wytłumaczyć, dlaczego moi koledzy byli skazani na obrócenie się przeciwko mnie. Powinienem dostrzec, co się święci.

Kelner zabrał półmisek po kawiorze, a podał sok pomarańczowy dla Sandlera i świeże owoce dla Flyte'a.

– Czy nadal wierzy pan w prawdziwość pańskiej teorii? – zapytał Sandler, kiedy zostali sami.

– Bez zastrzeżeń! – wykrzyknął uczony. – Mam rację, a przynajmniej istnieje diablo wyraźna szansa, że tak jest. Historia jest pełna niewyjaśnionych, tajemniczych zaginięć zbiorowych. Historycy i archeologowie nie potrafią ich sensownie wytłumaczyć.

Łzawiące oczy profesora spojrzały bystro i przenikliwie spod siwych krzaczastych brwi. Pochylił się nad stolikiem. Utkwił w Sand-lerze hipnotyczny wzrok.

– 10 grudnia 1939 roku – mówił – u podnóży Nan-ling armia trzech tysięcy żołnierzy chińskich, maszerując na front z Japończykami, najzwyczajniej rozpłynęła się w powietrzu, nie wszedłszy w rejon walk. Nie znaleziono ani jednego ciała. Ani jednego grobu. Ani jednego świadka. Japońscy historycy wojskowi nigdy nie odnaleźli ani jednego zapisu mówiącego o tym właśnie chińskim oddziale. We wsiach, przez które szli zaginieni żołnierze, żaden wieśniak nie usłyszał strzałów ani innych oznak walki. Armia rozpłynęła się w powietrzu. A w roku 1711, podczas hiszpańskiej wojny sukcesyjnej, wysłano do walk w Pireneje czterotysięczny oddział. Zginęli co do jednego! Na znanym, łatwym terenie, przed rozbiciem pierwszego obozowiska.

Flyte nadal był zafascynowany swoim tematem jak siedemnaście lat temu, kiedy pisał książkę. Owoce i szampan przestały być ważne. Wpijał się wzrokiem w Sandlera, jakby chciał go sprowokować, by zaprzeczył niesłychanym teoriom profesora Flyte'a.

– A na większą skalę? Niech pan weźmie pod uwagę wielkie miasta Majów: Copan, Piedras Negras, Palenąue, Menche, Seibal i kilka innych, wyludnionych z dnia na dzień. Dziesiątki tysięcy, setki tysięcy Majów porzuciło swe domostwa, gdzieś koło 610 roku naszej ery, w ciągu jednego tygodnia, może nawet dnia. Niektórzy prawdopodobnie uciekli na północ, założyli nowe miasta, ale istnieją dowody, że niezliczone tysiące po prostu znikły. Wszystko w ciągu szokująco krótkiego czasu. Nie zawracali sobie głowy zabieraniem garnków, narzędzi, przyborów kuchennych… Moi uczeni koledzy powiadają, że ziemia wokół tych miast stała się jałowa, przez co ludy te musiały koniecznie przenieść się na północ, na bardziej żyzne tereny. Ale jeśli ten wielki exodus był planowany, dlaczego zostawiono dobytek? Cenne ziarno siewne? Dlaczego nawet jedna osoba, która przeżyła, nie powróciła, aby zgarnąć pozostawione skarby? – Flyte lekko stuknął w stół pięścią. – To kłóci się ze zdrowym rozsądkiem! Emigranci nie wyruszają na długą, wyczerpującą wędrówkę bez przygotowania, nie biorąc każdego narzędzia, które może się przydać. Poza tym ślady w niektórych domach w Piedras Negras i Seibal wskazują na to, że rodziny wyruszyły po przygotowaniu wyszukanych posiłków – ale przed ich zjedzeniem. To na pewno świadczy o pośpiechu. Żadna współczesna teoria nie odpowiada zadowalająco na te pytania – poza moją, choćby i była niesamowita, dziwna czy nieprawdopodobna.

– Lub straszna – dodał Sandler.

– Właśnie.

Profesor zapadł się w krzesło bez tchu. Zoczył swój kieliszek, złapał, opróżnił i oblizał wargi.

Kelner wyrósł przy nich, napełnił kieliszki.

Flyte szybko skonsumował swoje owoce, jakby w obawie, że kelner zdmuchnie mu sprzed nosa cieplarniane truskawki, jeśli długo pozostaną nieruszone.

Sandlerowi zrobiło się żal starego pana. To jasne, że minęło sporo czasu, odkąd profesor mógł zakosztować drogiego posiłku w eleganckiej atmosferze.

– Oskarżono mnie, że usiłuję wytłumaczyć każde tajemnicze zniknięcie od czasu Majów do sędziego Cratera i Amelii Earhart jedną teorią. To wielce krzywdzące. Nigdy nie wspomniałem sędziego ani nieszczęsnej pilotki. Interesują mnie tylko nie wyjaśnione zbiorowe zaginięcia zarówno ludzi jak i zwierząt, co na przestrzeni dziejów zdarzyło się dosłownie setki razy.

Kelner doniósł croissanty.

Na zewnątrz błyskawica szybko zstąpiła z ponurego nieba, wbiła spiczastą stopę w odległą część miasta; temu potokowi ognia towarzyszył straszliwy huk i łoskot, echem odbijający się po całym firmamencie.

– Gdyby po opublikowaniu pańskiej książki nastąpiło nowe zaskakujące zbiorowe zaginięcie, uwiarygodniłoby to znacznie…

– Ach – przerwał Flyte, stukając z emfazą sztywnym palcem w stół – ale takie zaginięcia nastąpiły!

– Ależ z pewnością na pierwszych stronach pojawiłyby się…

– Wiem o dwóch przypadkach. Mogły być i inne – z uporem kontynuował Flyte. – Jeden to zbiorowe zaginięcie niższych form życia – dokładnie mówiąc ryb. Prasa odnotowała to, ale bez wielkiego zainteresowania. Polityka, morderstwa, seks i dwugłowe kozy, oto czym zajmują się gazety. Jeśli chce się wiedzieć, co się naprawdę dzieje, należy czytać pisma naukowe. I stąd wiem, że osiem lat temu biolodzy morscy spostrzegli dramatyczny spadek populacji ryb w pewnym regionie Pacyfiku. W istocie liczba niektórych gatunków spadła do połowy. W pewnych kręgach naukowych zrazu wybuchła panika. Obawiano się, że to temperatury oceanu nagle się zmieniają, co spowoduje wyginięcie wszystkich gatunków – poza najbardziej wytrzymałymi. Ale okazało się, że nam to nie grozi. Stopniowo życie morskie na tych obszarach – a były to setki mil kwadratowych – stało się równie bogate jak ongi. W końcu nikt nie potrafił wyjaśnić, co stało się z wieloma milionami stworzeń, które znikły.

– Zatrucie środowiska – zasugerował Sandler między łykiem soku owocowego a szampanem.

– Nie, nie, nie – zaprzeczył Flyte, smarując kawałek croissanta marmoladą. – Nie, drogi panie. Taką depopulację na tak wielkim obszarze musiałoby spowodować największe w historii zatrucie wód. Wypadek o podobnej skali nie uszedłby nie zauważony. Ale nie było żadnego wypadku, wycieku ropy – nic. Prawdę mówiąc, sam wyciek ropy nie mógłby tego spowodować: zagrożony region i obszar wód były na to zbyt rozległe. A martwe ryby nie zostały wyrzucone na brzeg. Znikły jedynie bez śladu.

Burt Sandler był podniecony. Poczuł zapach pieniądza. Miewał przeczucia co do pewnych książek, a żadne przeczucie go nie zawiodło. (No, może poza podręcznikiem dietetycznym tej gwiazdy filmowej, która tydzień przed ukazaniem się książki umarła z niedożywienia, żyjąc przez ostatnie sześć miesięcy na grejpfrutach, papajach, grzankach z rodzynkami i marchewce). Oto szykował się pewny bestseller: dwieście, trzysta tysięcy w twardych okładkach, może nawet więcej, dwa miliony w broszurze. Jeśli uda mu się przekonać Flyte'a do spopularyzowania i uwspółcześnienia suchego, akademickiego materiału w Odwiecznym wrogu, profesora będzie stać na szampana z własnej kieszeni jeszcze przez długie lata.

– Powiedział pan, że wiadomo mu o dwóch zbiorowych zaginięciach od czasu publikacji książki – rzekł, zachęcając rozmówcę do kontynuowania tematu.

– Drugie miało miejsce w Afryce w 1980 roku. Około trzech tysięcy tubylców – różnego wieku i płci – znikło ze stosunkowo odosobnionego obszaru Afryki Centralnej. Ich wioski opustoszały; porzucili cały swój dobytek, w tym duże zapasy żywności. Wyglądało na to, że uciekli do buszu. Jedyną oznaką gwałtu było kilka potłuczonych naczyń. Oczywiście, zbiorowe zaginięcia w tej części świata są o wiele częstsze teraz niż kiedyś. Bardzo to bolesne. Winna jest temu głównie przemoc w służbie polityki. Kubańscy najemnicy uzbrojeni w sowiecką broń przyczynili się do likwidacji całych plemion, które nie chciały zrzec się swojej tożsamości etnicznej na rzecz rewolucyjnej ideologii. Ale całe wioski mordowane z przyczyn politycznych są zawsze grabione i palone, a ciała wrzucane do masowych grobów. W tym przypadku obyło się bez grabieży, pożarów, nie znaleziono ciał. Kilka miesięcy później strażnicy rezerwatów w tym okręgu zgłosili niewytłumaczalny spadek populacji dzikiej zwierzyny. Nikt nie skojarzył tego z zaginionymi wieśniakami.

– Ale pan wie co innego.

– Cóż, podejrzewam co innego. – Flyte nakładał dżem truskawkowy na ostatni rożek croissanta.

– Wiele z tych zniknięć miało miejsce daleko, na prawie niedostępnych obszarach – powiedział Sandler. – To utrudnia weryfikację.

– Tak. Ten argument również ciśnięto mi w twarz. Rzeczywiście większość prawdopodobnie zdarzyła się w morzu, gdyż pokrywa ono większą część naszej planety. Morze bywa dla nas tak odległe jak księżyc i to, co się dzieje pod falami, umyka często naszej uwagi. Atoli niech pan nie zapomina o dwóch wspomnianych armiach – chińskiej i hiszpańskiej. Tamte zniknięcia dotknęły nowoczesną cywilizację. A jeśli dziesiątki tysięcy Majów padło ofiarą odwiecznego wroga, którego egzystencji dowiodłem w teorii, wtedy mamy do czynienia ze zjawiskiem, które dotknęło również miasta, skupiska cywilizacji.

– Myśli pan, że to może zdarzyć się teraz, dziś…

– Nie mam żadnych wątpliwości!

– …w miejscu takim jak Nowy Jork albo nawet tu, w Londynie?

– Oczywiście! To może zdarzyć się dosłownie wszędzie, gdzie jest odpowiednia struktura geologiczna, opisana w mojej książce.

Obydwaj popijali szampana, pogrążeni w myślach.

Deszcz obijał się o okna z rosnącą furią.

Sandler nie był pewny, czy ma wierzyć teoriom wysnuwanym przez Flyte'a w Odwiecznym wrogu. Mogły stanowić podstawę szaleńczego sukcesu popularnej książki, ale to nie znaczyło, że musi w nie wierzyć. Tak naprawdę to nie chciał wierzyć. Wierzyć oznaczało rozewrzeć wrota do piekła.

Spojrzał na Flyte'a, który znów poprawiał zwiędły goździk w klapie, i powiedział:

– Mam od tego dreszcze.

– Prawidłowo. – Flyte pokiwał głową. – Prawidłowo. Zjawił się kelner. Niósł jajka na bekonie, parówki i grzanki.

19

Najgłębszą nocą

Zajazd przemienił się w fortecę.

Bryce był zadowolony z przygotowań.

W końcu, po dwóch godzinach ciężkich trudów siadł przy stoliku w sali restauracyjnej, popijając bezkofeinowaną kawę z białego porcelanowego kubka, ozdobionego niebieskim herbem hotelu.

Do wpół do drugiej w nocy z pomocą dziesięciu funkcjonariuszy, którzy przyjechali z Santa Mira, dokonano wiele. Jedną z dwóch sal przekształcono w sypialnię, na podłodze leżało już dwadzieścia materaców, dość dla jednej zmiany, nawet gdy zjawią się ludzie generała Copperfielda. W drugiej części restauracji zsunięto kilka stolików, tworząc miejsce do wydawania posiłków. Kuchnię sprzątnięto i uporządkowano. Obszerny hali zmienił się w ogromnych rozmiarów centrum operacyjne – z biurkami, maszynami do pisania, szafkami na akta, tablicami ogłoszeń i wielką mapą Snow-field.

Przeprowadzono też dokładną inspekcję stanu zabezpieczenia zajazdu i podjęto kroki mające zapobiec włamaniu się nieprzyjaciela. Dwa tylne wejścia – jedno od kuchni, drugie od hallu – zamknięto na klucz i zabezpieczono każde dwoma skrzyżowanymi dechami, przybitymi do framug; Bryce zarządził te dodatkowe środki ostrożności, aby nie zatrudniać ludzi do pilnowania wejść. Drzwi na schody ewakuacyjne zabezpieczono podobnie. Nic nie mogło wejść przez wyższe piętra hotelu i zaskoczyć ludzi Bryce'a od góry. Obecnie tylko para małych wind łączyła hali z piętrami. Postawiono przy nich dwóch wartowników, trzeci stał przy wejściu frontowym. Czteroosobowy patrol ustalił, że wszystkie okna na poziomie zerowym są zamknięte, w większości na głucho. Niemniej jednak okna były słabymi punktami ich fortyfikacji.

W końcu, pomyślał Bryce, jeśli coś spróbuje dostać się przez okno, dźwięk rozbijanej szyby nas zaalarmuje.

Zadbano o wiele innych szczegółów. Okaleczone ciało Stu Wargle'a zostało na razie złożone w pomieszczeniu gospodarczym przylegającym do hallu. Bryce sporządził grafik wart, ustalając dwunastogodzinne zmiany na następne trzy dni, na wypadek gdyby kryzys trwał tak długo. W końcu uznał, że zadbał o wszystko, co należało wykonać do brzasku.

Teraz siedział sam przy okrągłym stoliku, popijał sankę i usiłując jakoś pojąć to, co zdarzyło się w nocy, walczył nieustannie z natrętnie powracającą myślą: Mózg znikł. Każda kropla krwi została wyssana. Każda cholerna kropelka.

Odpędził obrzydliwy obraz zniszczonej twarzy Wargle'a. Wstał, dolał sobie kawy, wrócił do stolika.

Zajazd był bardzo cichy.

Przy innym stole trójka z nocnej zmiany – Miguel Hernandez, Sam Potter i Henry Wong – grała w karty, prawie milcząc. Kiedy zabierali głos, to mówili nieomal szeptem.

Zajazd był bardzo cichy.

Zajazd zamienił się w fortecę.

Zajazd był fortecą, do cholery.

Ale czy był bezpieczny?

Lisa wybrała materac w kącie sypialni, tam gdzie mogła plecami ułożyć się przy ścianie.

Jenny rozłożyła jeden z dwóch koców, przykryła dziewczynę.

– Chcesz drugi?

– Nie. Wystarczy. Trochę głupio iść do łóżka w ubraniu.

– Niedługo wszystko będzie, jak powinno… – powiedziała Jenny, ale nie skończyła zdania; zorientowała się, że wygłasza głupoty.

– Idziesz już spać?

– Za chwileczkę.

– Chodź spać – poprosiła Lisa. – Połóż się obok mnie.

– Nie jesteś sama, skarbie. – Jenny pogładziła siostrę po włosach.

Kilku ludzi – w tym Tal Whitman, Gordy Brogan i Frank Autry – położyło się. Byli tu też trzej mocno uzbrojeni wartownicy, którzy mieli czuwać, by nikomu nic się nie stało przez całą noc.

– Czy przyciemnia światło? – zapytała Lisa.

– Nie. Nie możemy ryzykować przebywania w ciemności.

– Dobrze. Już jest dość ciemno. Pobędziesz przy mnie, dopóki nie zasnę? – zapytała Lisa. Nagle ubyło jej lat.

– Jasne.

– I rozmawiaj ze mną.

– Jasne. Ale będziemy rozmawiały cicho, żeby nikomu nie przeszkadzać.

Jenny położyła się obok siostry, podparła głowę na ręce.

– O czym będziemy rozmawiały?

– Nieważne. O czym chcesz. O czym chcesz… z wyjątkiem dzisiejszej nocy.

– Dobra, chcę cię o coś zapytać – powiedziała Jenny. – Pamiętasz, jak siedziałyśmy przed aresztem miejskim i czekałyśmy na szeryfa? Pamiętasz, jak rozmawiałyśmy o mamie? Powiedziałaś, że mama lubiła… lubiła się mną chwalić.

Lisa uśmiechnęła się.

– Jej córeczka, pani doktor. Och, jaka ona była z ciebie dumna, Jenny.

Tak jak poprzednio, to stwierdzenie obudziło niepokój Jenny.

– I mama nigdy nie miała do mnie pretensji za wylew taty? – zapytała.

Lisa zmarszczyła brwi.

– A dlaczego miałaby mieć?

– No… bo wydaje mi się, że przysporzyłam mu wtedy wiele zmartwień. Zmartwień i kłopotów.

– Ty? – spytała Lisa z niedowierzaniem.

– A kiedy lekarz taty nie mógł już obniżyć mu ciśnienia i tato dostał wylewu…

– Według mamy, jedyna niedobra rzecz w całym twoim życiu, to gdy na Halloween wykąpałaś łaciatego kota w czarnej farbie i rozlałaś clairol po wszystkich meblach na tylnej werandzie.

Jenny, zaskoczona, wybuchnęła śmiechem.

– Zapomniałam o tym. Miałam wtedy tylko osiem lat. Uśmiechnęły się do siebie i bardziej niż kiedykolwiek poczuły się siostrami.

– Dlaczego myślisz, że mama mogłaby cię winić za śmierć taty? To była śmierć z przyczyn naturalnych, no nie? Wylew. Dlaczego miałaby to być twoja wina?

Jenny zawahała się, cofając w myślach o trzynaście lat. Nagła świadomość faktu, że matka nigdy nie winiła jej za śmierć ojca, stała się głębokim, wyzwalającym doznaniem. Poczuła się wolna – pierwszy raz, od kiedy skończyła dziewiętnaście lat.

– Jenny?

– Mhm?

– Płaczesz?

– Nie, nic mi nie jest – powiedziała powstrzymując łzy. – Jeśli mama nie miała mi tego za złe, to chyba nie powinnam sama sobie tego wyrzucać. Jestem po prostu szczęśliwa, skarbie. Szczęśliwa, że mi to powiedziałaś.

– Ale co sobie ubrdałaś? Jak mamy być dobrymi siostrami, to nie powinnyśmy ukrywać przed sobą niczego. Powiedz, Jenny.

– To długa opowieść, siostrzyczko. Kiedyś ci ją opowiem, ale nie teraz. Teraz chcę dowiedzieć się wszystkiego o tobie.

Porozmawiały o bzdurkach kilka chwil. Powieki Lisy stawały się coraz cięższe.

Jenny przypomniały się oczy Bryce'a Hammonda, łagodne i przesłonięte grubymi powiekami.

I oczy Jakoba i Aidy Libermannów, świecące w odciętych głowach.

I oczy funkcjonariusza Wargle'a. Nieobecne. Wypalone, puste oczodoły w wydrążonej czaszce.

Chciała oderwać myśli od tej okropności, od tego zbyt-dobrze-zapamiętanego spojrzenia Ponurego Żeńcy. Ale jej myśli nadal powracały do obrazu monstrualnej przemocy i śmierci.

Zapragnęła, aby znalazł się ktoś, kto rozmową ukoiłby ją do snu. Zapowiadała się niespokojna noc.

W pomieszczeniu gospodarczym, przylegającym do hallu i oddzielonym tylko ścianą od szybu wind, nie paliło się światło, nie było okien.

Unosiła się tu zastała woń płynów czyszczących. Pinesol. Lizol. Pasta do mebli. Pasta do podłogi. Zapasy sprzątaczek leżały na półkach wzdłuż ścian.

W prawym kącie, najbardziej oddalonym od drzwi, był duży metalowy zlew. Woda kapała z cieknącego kranu – co dziesięć, dwanaście sekund. Każda kropla uderzała o metalową komorę z cichym, przytłumionym ping.

Na środku pokoju, okryte jak wszystko inne nieprzeniknioną czernią, spoczywało pozbawione twarzy ciało Stu Wargle'a. Leżało na stole, osłonięte pokrowcem. Wszędzie panował bezruch. Słychać jedynie było monotonne ping kapiącej wody.

Bezdźwięczne oczekiwanie zawisło w powietrzu.

Frank Autry skulił się pod kocem, zacisnął powieki. Myślał o Ruth. Wysokiej, gibkiej Ruthie o słodkiej twarzy. Ruthie o ciepłym, łamiącym się głosie. Ruthie o gardłowym śmiechu, któremu nikt nie mógł się oprzeć. Była jego żoną od dwudziestu sześciu lat: jedyną kobietą, jaką kiedykolwiek kochał.

Rozmawiał z nią przez telefon kilka minut tuż przed położeniem się spać. Nie mógł opowiedzieć jej dużo o tym, co się tu działo – jedynie to, że mają w Snowfield stan oblężenia i nie będzie go w domu dziś w nocy. Ruthie nie naciskała, nie wypytywała o szczegóły. Cały czas była dobrą żoną żołnierza. Pozostała nią nadal.

Myślenie o Ruthie było jego podstawowym mechanizmem obronnym. W stresie, lęku, bólu i depresji po prostu myślał o Ruth, skupiał się tylko na niej i świat zamętu się rozpływał. Dla mężczyzny, który spędził szmat życia na niebezpiecznej pracy, mężczyzny, któremu zajęcia rzadko pozwalały zapomnieć, że śmierć jest nierozłącznie spleciona z życiem, kobieta taka jak Ruth była niczym niezbędne lekarstwo, szczepionka przeciw rozpaczy.

Gordy Brogan znów bał się zamknąć oczy. Za każdym razem, kiedy poprzednio to robił, prześladowały go krwawe obrazy wyłaniające się z ciemności, spod zamkniętych powiek. Teraz przykryty kocem leżał z otwartymi oczami i wpatrywał się w plecy Franka Autry'ego.

W myślach układał rezygnację, którą wręczy Bryce'owi Hammon-dowi. Nie mógł wystukać i przedłożyć pisma, póki ten interes w Snowfield nie zostanie załatwiony. Nie chciał zostawić swoich kumpli w środku bitwy; to nie byłoby w porządku. Faktycznie, może się im na coś przydać, biorąc pod uwagę, że chyba nie będzie trzeba strzelać do ludzi. Ale jak tylko zamknie się sprawę, kiedy wszyscy wrócą do Santa Mira, zaraz machnie pismo i osobiście wręczy je szeryfowi.

Nie miał teraz wątpliwości: praca w policji nie jest – i nigdy nie była – dla niego.

Był jeszcze młodym człowiekiem; miał czas na zmianę drogi życiowej. Został gliną częściowo z buntu przeciw rodzicom, gdyż była to ostatnia rzecz, której sobie życzyli. Zauważyli jego niezwykłą umiejętność zdobywania zaufania i nawiązywania przyjaźni z każdym czworonogiem w ciągu niespełna pół minuty i mieli nadzieję, że zostanie weterynarzem. Gordy zawsze czuł się przytłoczony niezmordowaną opiekuńczością matki i ojca, więc kiedy popychali go w kierunku weterynarii, odrzucił tę możliwość. Teraz wiedział, że mieli rację i chcieli dla niego tylko tego co najlepsze. W gruncie rzeczy, na dnie serca, wiedział, że mają rację. Nadawał się do uzdrawiania, nie do egzekwowania prawa.

Mundur i noszenie odznaki zawsze go pociągały. Zawód gliny był dobrym sposobem na udowodnienie męskości. Mimo wielkiego wzrostu i muskułów, mimo niezwykłego zainteresowania kobietami, ciągle wyobrażał sobie, że inni widzą w nim obojnaka. Jako chłopiec nigdy nie zajmował się sportem, podczas gdy jego rówieśnicy mieli na tym punkcie kręćka. Nie kończące się rozmowy o gruchotach, przerabianych na postrachy szos, najzwyczajniej go nudziły. Jego zainteresowania były niemęskie według niektórych. Nie miał wybitnego talentu, ale lubił malować. Grał na rożku francuskim. Fascynowała go natura i był zapalonym obserwatorem ptaków. Wstręt do przemocy nie przyszedł z wiekiem; już jako dziecko unikał bójek. Ten pacyfizm, w połączeniu z nieśmiałością wobec dziewcząt, brano – a przynajmniej on tak uważał – za brak męskości. Ale w końcu przejrzał na oczy: nie musi niczego udowadniać.

Pójdzie do szkoły, zostanie weterynarzem. Będzie szczęśliwy. Rodzice też. Jego życie z powrotem wejdzie na właściwe tory.

Zamknął oczy, westchnął, zapragnął snu. Ale z ciemności nadeszły koszmarne obrazy okaleczonych głów kotów i psów, obrazy poćwiartowanych i torturowanych zwierząt. Cierpła od tego skóra.

Otworzył gwałtownie oczy, zaczerpnął tchu.

Co się stało ze wszystkimi domowymi zwierzętami w Snowfield?

Pomieszczenie gospodarcze.

Bez okien, bez światła.

Monotonne ping wody kapiącej do metalowego zlewu urwało się.

Ale tym razem cisza nie powróciła. Coś poruszało się w ciemności. Wydawało cichy, mokry, nieuchwytny odgłos. Skradało się w nieprzeniknionej czerni.

Jenny nie mogła zasnąć. Weszła do sali restauracyjnej, nalała sobie filiżankę kawy i przysiadła się do szeryfa.

– Lisa śpi? – zapytał.

– Jak kamień.

– Jak to wytrzymujesz? Musi ci być ciężko. Wszyscy twoi sąsiedzi, przyjaciele…

– Nie poddaję się – powiedziała. – Czuję się odrętwiała. Gdybym reagowała na każdy z tych zgonów, rozwaliłabym się kompletnie. Więc nie chcę wyjść z tego odrętwienia.

– To normalna, zdrowa reakcja. Wszyscy postępujemy podobnie. Wypili trochę kawy, pogawędzili.

– Mężatka? – spytał po chwili.

– Nie. A ty, żonaty?

– Byłem.

– Rozwiedziony?

– Ona nie żyje.

– O Chryste, wiem przecież. Czytałam. Przepraszam. Rok temu, prawda? Wypadek drogowy?

– Ciężarówka. Kierowca zwiał.

Spoglądała mu w oczy, które zachmurzyły się i stały mniej błękitne.

– Jak ma się twój syn?

– Nadal w śpiączce. Chyba nigdy z niej nie wyjdzie.

– Współczuję ci, Bryce. Naprawdę.

Oplótł rękoma kubek z kawą i utopił w nim wzrok.

– Dla Timmy'ego byłoby naprawdę błogosławieństwem, gdyby się w końcu poddał. Przez jakiś czas byłem jak odrętwiały. Nie czułem nic. Psychicznie ani fizycznie. Kiedyś obierając pomarańczę, przeciąłem sobie palce, polałem krwią całą cholerną kuchnię i nawet zjadłem kilka pokrwawionych cząstek, zanim dotarło do mnie, że coś jest nie w porządku. I nawet wtedy nie poczułem żadnego bólu. Później zacząłem to ogarniać, pogodziłem się z losem. – Podniósł wzrok, napotkał spojrzenie Jenny. – Dziwne, od kiedy znalazłem się tu, w Snowfield, szarość odeszła.

– Szarość?

– Przez długi czas wszystko było jak wyprane z kolorów. Wszystko szare. Ale dziś wieczór przeciwnie. Dziś wieczór było tyle podniecenia, tyle napięcia, tyle strachu, że wszystko wydaje się niezwykle żywe.

Jenny zaczęła mówić o śmierci matki, o zadziwiająco potężnym wrażeniu, jakie to na niej wywarło, pomimo dwunastu lat obcości i oddalenia.

I znów ją uderzyło, że w obecności Bryce'a Hammonda czuje się swobodnie. Jakby się znali od lat.

Opowiedziała mu nawet o błędach, które popełniła mając osiemnaście, dziewiętnaście lat, o upartym i głupim postępowaniu, które boleśnie raniło rodziców. Pod koniec pierwszego roku college'u poznała mężczyznę, który ją urzekł. Był na ostatnim roku – Campbell Hudson, nazywała go Cam – starszy od niej o pięć lat. Jego uprzedzająca grzeczność, wdzięk, namiętne zainteresowanie jej osobą kompletnie zawróciły jej w głowie. Do tej pory wiodła bezpieczny żywot, nigdy nie związana na stałe z żadnym chłopakiem, nawet rzadko wychodziła. Stanowiła łatwą zdobycz. Zakochawszy się w Ca-mie Hudsonie, stała się nie tylko jego kochanką, pilną uczennicą i naśladowczynią, ale i prawie, prawie oddaną niewolnicą.

– Nie wyobrażam sobie ciebie podporządkowanej komukolwiek – powiedział Bryce.

– Byłam młoda.

– To zawsze dobra wymówka.

Zamieszkała z Camem, nie kryjąc się ze swym grzesznym związkiem przed matką i ojcem. W ich oczach to był grzeszny związek. Później zdecydowała się – raczej pozwoliła, żeby Cam za nią zdecydował – rzucić college i pracowała jako kelnerka, co pozwalało opłacać jego rachunki, póki nie zrobił magisterium i doktoratu.

Stała się częścią maszyny obsługującej Cama Hudsona, i wtedy stopniowo spostrzegła, że jest mniej grzeczny i mniej czarujący niż dawniej. Doświadczyła jego gwałtownego temperamentu. Nagle umarł ojciec i na pogrzebie wydało się jej, że matka wini ją za to przedwczesne odejście. W miesiąc po złożeniu ojca do grobu dowiedziała się, że zaszła w ciążę. Była brzemienna, kiedy ojciec zmarł. Cam wściekł się i zażądał natychmiastowej skrobanki. Poprosiła o dzień do namysłu, ale nawet dwudziestoczterogodzinna zwłoka wprawiła go w szał. Pobił ją tak dotkliwie, że poroniła. Wtedy nastąpił koniec. Głupota wywietrzała jej z głowy. Nagle wydoroślała – choć ta szybka dojrzałość przyszła za późno, aby ucieszyć ojca.

– Od tej chwili ciężko harowałam – opowiadała Bryce'owi. – Może zbyt ciężko. Chciałam udowodnić matce, że żałuję i mimo wszystko zasługuję na jej miłość. Pracowałam w weekendy, odrzucałam niezliczone zaproszenia na zabawy, prawie rezygnowałam z wakacji w ciągu ostatnich dwunastu lat – wszystko w imię poprawy. Nie jeździłam do domu tak często, jak powinnam. Nie umiałam patrzyć matce w oczy. Mogłabym dojrzeć w nich oskarżenie. I oto dziś w nocy Lisa powiedziała mi coś zdumiewającego.

– Matka nigdy nie obciążała cię winą. – Bryce okazał nieprzeciętną wrażliwość i przenikliwość, które dostrzegła w nim już wcześniej.

– Tak! – zawołała Jenny. – Nigdy nie miała o nic do mnie pretensji.

– Prawdopodobnie była nawet z ciebie dumna.

– To także! Nigdy nie winiła mnie za śmierć taty. To ja wymyśliłam to wszystko. Oskarżenie, które dostrzegałam w jej oczach, było tylko odbiciem mojego własnego poczucia winy. – Jenny roześmiała się łagodnie, gorzko. Potrząsnęła głową. – To byłoby śmiechu warte, gdyby nie było tak cholernie smutne.

W oczach Bryce'a Hammonda zobaczyła współczucie i zrozumienie. Potrzebowała tego od dnia pogrzebu ojca.

– Jesteśmy do siebie bardzo podobni, ty i ja. Wydaje się, że oboje mamy kompleks męczeństwa.

– Koniec z tym – powiedziała. – Życie jest krótkie. Dotarło to do mnie dziś wieczorem. Od dziś zamierzam żyć – naprawdę żyć – jeśli Snowfield mi na to pozwoli.

– Damy sobie radę.

– Chciałabym mieć taką pewność.

– Wiesz, jak będziemy mieli przed sobą jakiś miły cel, pomoże nam to przetrwać. Co myślisz o tym, żeby mi zaoferować taki cel?

– Co?

– Randka. – Pochylił się ku niej. Gęste konopne włosy opadły mu na czoło. – Ristorante Gervasia w Santa Mira. Minestrone. Scampi polanę masłem czosnkowym. Jakiś niezły medalion cielęcy albo może stek. Pasta na przystawkę. Podają cudowne vermicello al pesto. Dobre wino.

Uśmiechnęła się, wniebowzięta.

– Cudo.

– Zapomniałem wspomnieć o chlebie czosnkowym.

– Uwielbiam chlebek czosnkowy.

– Na deser zabaglione.

– Będą musieli nas wynieść.

– Zamówię taczki.

Pogwarzyli kilka minut, rozładowując napięcie i w końcu oboje byli gotowi iść spać.

PING

W mrocznym pomieszczniu gospodarczym, gdzie na stole spoczywało ciało Stu Wargle'a, woda zaczęła znów skapywać do metalowego zlewu.

PING

Nadal coś ukradkowo poruszało się w ciemności, krążyło wokół stołu. Odgłos pełzania przez kleiste, mokre błoto.

Nie był to jedyny dźwięk, rozległo się wiele innych, wszystkie przytłumione, ciche. Ziajanie zmęczonego psa. Puknięcia rozzłoszczonego kota. Łagodny, srebrzysty, upiorny śmieszek; śmieszek dziecka. Bolesny szloch kobiecy. Jęk. Westchnienie. Świergot jaskółki, czysty, ale stłumiony, jakby ze względu na wartowników w hallu. Ostrzeżenie grzechotnika. Buczenie trzmieli. Wysokie, złowrogie bzyczenie os. Warczenie psa.

Odgłosy urwały się równie nagle, jak się zaczęły.

Powróciła cisza.

PING

Ciszę punktowały tylko regularnie odmierzane nuty spadających kropelek.

PING

W pozbawionym światła pokoju dał się słyszeć szelest materiału. Całun na trupie Wargle'a. Zsunął się ze zmarłego i upadł na podłogę.

Odgłos pełzania powrócił.

Łamanie suchego drewna. Kruchy, przytłumiony choć gwałtowny dźwięk. Ostry trzask łamanej kości.

Cisza.

PING

Cisza.

PING PING PING

Kiedy Tal Whitman oczekiwał na sen, myślał o Strachu. To było kluczowe słowo; forma, która nadała kształt jego życiu. Strach. Przez całe życie uparcie stawiał mu czoło, nawet odmawiał istnienia. Nie pozwalał mu się dotknąć, poniżyć, nie chciał mu ulec. Nie chciał się nawet przyznać, że cokolwiek może go przestraszyć. Twardy los od początku nauczył go, iż niekiedy wystarczy uznać, że strach istnieje, by zostać przezeń pożartym.

Urodził się i wychował w Harlemie, gdzie strach był wszechobecny; strach przed ulicznymi gangami, strach przed ćpunami, strach przed przypadkową przemocą, strach przed nędzą, strach przed wypchnięciem z głównego nurtu życia. W czynszowych kamienicach, stojących wzdłuż szarych ulic, strach czyhał, by cię zeżreć, kiedy tylko lekkim skinieniem głowy potwierdziłeś jego istnienie.

W dzieciństwie nie czuł się bezpiecznie nawet w mieszkaniu, które dzielił z matką, bratem i trzema siostrami. Ojciec Tala był socjopatą. Bił żonę. Zjawiał się raz albo dwa razy na miesiąc w poszukiwaniu rozrywki. Tłukł żonę do nieprzytomności i napędzał nieziemskiego strachu dzieciom. Prawdę mówiąc mama nie była wiele lepsza od starego. Chlała za dużo wińska, ćpała za dużo i była prawie tak samo bezwzględna wobec dzieci jak ojciec.

Kiedy Tal miał dziewięć lat, w jedną z tych rzadkich nocy, gdy ojciec Spał w domu, pożar ogarnął czynszówkę. Tal jeden przeżył z całej rodziny. Mama i stary zginęli w łóżku, uduszeni dymem we śnie. Brat Tala, Oliver, siostry – Heddy, Louisa i malutka Francesca – zginęli. Teraz, po wielu latach, trudno było uwierzyć, że kiedyś istnieli.

Po pożarze przygarnęła go siostra matki, ciocia Rebecca. Też mieszkała w Harlemie. Becky nie piła. Nie brała prochów. Nie miała własnych dzieci. Ale za to miała pracę, chodziła do szkoły wieczorowej, wierzyła, że człowiek może sobie sam poradzić. Miała aspiracje. Często powtarzała Talowi, że nie ma się czego bać – tylko Samego Strachu i że Sam Strach jest jak nocne straszydło, jak cień. “Bóg dał ci zdrowie, Talbercie, i olej w głowie. Jak ci go ubędzie, to tylko z twojej winy". Dzięki miłości, dyscyplinie i wskazówkom cioci Becky młody Talbert uwierzył w końcu, że jest dosłownie niezwyciężony. Nie bał się niczego w życiu. I nie bał się też śmierci.

Właśnie dlatego po latach, przeżywszy strzelaninę w nocnym sklepiku, tam, w Santa Mira, mógł powiedzieć Bryce'owi Hammon-dowi, że to była tylko bułka z masłem.

Teraz po raz pierwszy od długich, długich lat przygiął go ciężar, którego wagi zapomniał: brzemię strachu.

Tal pomyślał o Stu Wargle'u i to brzemię zaciążyło mu jeszcze mocniej.

Oczy miał wyżarte z czaszki.

Sam Strach.

Ale t o nocne straszydło istniało.

Pół roku po trzydziestych pierwszych urodzinach Tal Whitman odkrywał, że nadal czuje strach, jakkolwiek dzielnie by mu się opierał. Nieustraszoność zawiodła go wysoko. Ale wbrew temu, co myślał do tej pory, uświadomił sobie, że bywają w życiu chwile, kiedy bać się oznaczało mieć olej w głowie.

Tuż przed brzaskiem Lisa obudziła się z koszmaru, którego nie była w stanie sobie przypomnieć.

Spojrzała na Jenny i resztę śpiących, potem obróciła się do okien. Noc dobiegała końca, Skyline Road była zwodniczo spokojna.

Lisa musiała zrobić siusiu. Wstała i cicho przemknęła się między dwoma rzędami materacy. W hakowatym przejściu do następnej sali uśmiechnęła się do wartownika. Mrugnął do niej.

Następny siedział w stołówce. Kartkował magazyn.

W hallu dwójka trzymała straż przy windach. Polerowane podwójne drzwi frontowe zajazdu, każde skrzydło z elipsą szlifowanego szkła w środku, były zamknięte na klucz i stał przy nich trzeci wartownik. Trzymał strzelbę i patrzył przez szkło na podejście do budynku.

Czwarty mężczyzna siedział w hallu. Lisa poznała go wcześniej: łysy, z rumianą twarzą, nazywał się Fred Turpner. Siedział za dużym biurkiem, obsługiwał telefon. Aparat musiał często odzywać się w nocy, gdyż kilka sporego formatu kartek z wiadomościami leżało obok. Kiedy Lisa przechodziła, telefon znów zadzwonił. Fred pozdrowił ją podniesieniem dłoni. Złapał za słuchawkę.

Lisa poszła prosto do toalet mieszczących się w kącie hallu. Napisy na drzwiach głosiły: SARENKI, KOZIOŁKI.

Ta głupawa wesołość nie współgrała z resztą Zajazdu Na Wzgórzu.

Pchnęła drzwi z napisem SARENKI. Toalety uznano za bezpieczny teren, ponieważ nie miały okien, a wejść można było tylko przez hali, w którym zawsze stała warta. Damska toaleta była przestronna i czysta: cztery kabiny, umywalnie. Podłoga i ściany pokryte białymi kafelkami. Wzdłuż brzegów podłogi i po górnych krawędziach ścian biegły pasy granatowych płytek.

Lisa skorzystała z pierwszej kabiny i najbliższej umywalni. Kiedy skończyła myć ręce i podniosła wzrok do lustra, zobaczyła jego. Jego. Nieżywego funkcjonariusza Wargle'a.

Stał osiem, dziesięć stóp za nią na środku toalety. Szczerzył zęby.

Obróciła się, pewna, że to skaza zwierciadła, oszustwo lustra. Nie może go tam być.

Ale stał tam. Nagi, obrzydliwie szczerzył zęby.

Twarz odzyskała normalny wygląd: mocne szczęki, grube, tłuste wargi, świński nos, małe, ruchliwe oczka. Magicznym sposobem ciało powróciło na miejsce.

Niemożliwe.

Zanim Lisa zdążyła zareagować, Wargle stanął między nią a drzwiami. Jego bose stopy klapnęły o podłogę.

Ktoś tłukł w drzwi.

Wargle nie zwracał na to uwagi.

Tłukł i tłukł, i tłukł…

Dlaczego ten ktoś najzwyczajniej nie otworzy drzwi i nie wejdzie?

Wargle wyciągnął ręce i przyzywał ją do siebie. Szczerzył zęby.

Od pierwszej chwili Wargle nie podobał się Lisie. Przyłapała go na ukradkowych spojrzeniach, kiedy wydawało mu się, że jest zajęta czym innym. Miał wtedy niepokojący wyraz twarzy.

– Słodki z ciebie towar. Chodź tu.

Spojrzała na drzwi i uświadomiła sobie, że nikt się nie dobija. Słyszała tylko gorączkowe walenie swojego serca.

Wargle oblizał wargi.

Lisa zakrztusiła się nagle, niespodzianie. Była tak całkowicie sparaliżowana powrotem zza grobu tego mężczyzny, że zapomniała oddychać.

– Chodź tu, suczko. Spróbowała krzyknąć. Na nic. Wargle pomacał się nieprzyzwoicie.

– Założę się, że lubisz sobie go posmakować, hę? – powiedział. Usta miał wilgotne od pożądliwie biegającego języka.

Znów spróbowała krzyknąć. Znów nic. Płuca jej płonęły. Zachłannie potrzebowała oddechu, ale wciągała powietrze tylko nieludzkim wysiłkiem.

To nieprawda.

Jeśli na kilka sekund zamknę oczy, ścisnę mocno powieki, policzę do dziesięciu i otworzę, on zniknie.

– Suczunia.

Był widziadłem. Może nawet częścią snu. Może faktycznie przyszła do toalety tylko w sennym koszmarze.

Ale nie wyróbowała swojej teorii. Nie zamknęła oczu i nie policzyła do dziesięciu. Nie ośmieliła się.

Wargle zrobił krok. Nadal masował sobie krocze.

Jego naprawdę nie ma. Jest widziadłem.

Kolejny krok.

– Chodź, słodzieńka, daj pociamkać te twoje cycuchy.

Jego naprawdę nie ma, jest widziadłem, jego naprawdę nie ma, jest…

Będziesz miała radochę, słodziuchna. Cofnęła się.

– Słodki z ciebie towar. Chodź. Naprawdęś milusia. Wciąż się zbliżał.

Wszedł w światło. Jego cień padł na nią. Duchy nie rzucają cieni.

Pomimo śmieszku i wyszczerzonych zębów jego głos stawał się coraz bardziej chrapliwy, wstrętny.

– Ty mała, głupia dziwko. Wyżyję się na tobie do oporu. Cholera, do oporu. Zrobię ci lepiej niż chłoptysie z liceum. Jak cię posunę, nie ruszysz się tydzień, słodziuchna.

Jego cień połknął ją całą.

Serce biło jej tak mocno, że myślała, iż wyskoczy z piersi. Cofała się krok po kroku – ale niebawem wpadła na ścianę. Znalazła się w kącie.

Rozejrzała się za jakąś bronią, za czymś, czym przynajmniej mogłaby w niego rzucić. Nie było niczego.

Każdy oddech kosztował ją coraz więcej. Czuła zawroty głowy, słabość.

Jego naprawdę nie ma. Jest widziadłem.

Ale nie mogła dalej się oszukiwać; to nie sen.

Wargle stał na odległość ramienia. Wpatrywał się w nią. Kiwał się na nagich piętach – w przód, w tył – jakby słyszał jakąś wariacką-mroczną-tylko-sobie-wiadomą muzykę. Rosła w nim i opadała, rosła i opadała.

Zamknął ziejące nienawiścią oczy, kiwał się, rozmarzony.

Minęła sekunda.

O co mu chodzi?

Dwie sekundy, trzy, sześć, dziesięć.

Nadal miał zamknięte oczy.

Czuła, jak wciąga ją wir histerii.

Prześliznąć się obok niego? Oczy ma zamknięte… Jezu. Nie. Stoi za blisko. Musiałaby się o niego otrzeć. Jezu. Otrzeć się o niego? Nie. Boże, to by go wytrąciło z transu czy czegoś tam, złapie ją, a jego ręce będą zimne, zimne jak to u trupa. Za nic go nie dotknę. Nie.

Wtem zauważyła, że coś dziwnego dzieje się z jego oczami. Jakby coś się w nich mrowiło. Pod powiekami widziała, że krzywizna gałek uległa zmianie.

Otworzył oczy.

Znikły.

Zostały tylko puste, czarne oczodoły.

Wreszcie krzyknęła, ale to wołanie było niesłyszalne dla ludzkiego ucha. Wycisnęła szybko powietrze z gardła, czuła konwulsyjnie pracujące mięśnie, ale to absolutnie nie był dźwięk, który mógł sprowadzić ratunek.

Te oczy.

Te puste oczy.

Była pewna, że puste oczodoły nadal ją widzą. Wysysają.

Straszliwy grymas nie znikał.

– Cipulka – odezwał się. Krzyczała bezgłośnie.

– Cipulka. Pocałuj mnie, cipulko.

Ciemne jak północ, okolone kośćmi oczodoły zachowały blask złowrogiego życia.

– Pocałuj mnie.

Nie!

Daj mi umrzeć, modliła się. Boże, niech wpierw umrę.

– Daj, possam sobie soczku z twojego języczka – napierał Wargle, wybuchając chichotem. Wyciągnął ręce.

Przykleiła się niemal do twardej ściany. Wargle dotknął jej policzka. Wzdrygnęła się, usiłowała odchylić twarz. Palce z wolna przesunął w dół jej twarzy. Dłoń miał lodowatą, śliską. Usłyszała cienki, wątły, dziwny jęk:

Uła-uła-uła-uła-aaaaa…

Słyszała samą siebie.

Poczuła dziwny, kwaśny smród. Jego oddech? Oddech martwego mężczyzny, wydobywający się z gnijących płuc? Czy umarli powstali z grobu oddychają? Smród był lekki, ale nieznośny. Wymiociny podeszły jej do gardła.

Przybliżył swoją twarz do jej twarzy.

Wpatrywała się w wyżarte oczy, w mrowiącą się w głębi czaszki czerń. Jakby zaglądała przez dwa judasze w najgłębsze komnaty piekieł. Zacisnął dłoń na jej gardle. Powiedział:

– Dajże mi… Wciągnęła palący haust.

– …całuska.

Wydała kolejny krzyk.

Tym razem nie był bezgłośny. Tym razem wrzasnęła rozdzierająco, krzykiem zdolnym rozbić lustra toalety, roztrzaskać kafelki.

Kiedy martwa, pozbawiona oczu twarz Wargle'a z wolna, z wolna pochyliła się ku niej, kiedy usłyszała echo własnego krzyku tłukące się o ściany, wir histerii, z którym walczyła, wessał światło i utonęła w mroku.

20

Porywacze trupów

Przy najbardziej oddalonej od toalet ścianie hallu Zajazdu Na Wzgórzu, na obitej tapicerką koloru rdzy sofie Jennifer Paige tuliła Lisę.

Bryce przykucnął obok, trzymał dziewczynę za rękę. Nie pomagało żadne ściskanie i masowanie. Ręką wciąż była lodowata.

Wszyscy oprócz wartowników zgromadzili się półkolem przy sofie.

Lisa wyglądała strasznie. Oczy miała zapadłe, czujne, wzrok zagonionego zwierzęcia. Twarz tak białą jak kafelki na podłodze w damskiej toalecie, gdzie znaleźli ją nieprzytomną.

– Stu Wargle nie żyje – uspokajał ją bezustannie Bryce.

– Chciał mnie po…po…pocałować – powtarzała dziewczyna, stanowczo trzymając się swojej niesamowitej opowieści.

– W toalecie nie było nikogo oprócz ciebie – przekonywał Bryce. – Ni-ko-go.

– Był tam – upierała się.

– Wpadliśmy, gdy tylko krzyknęłaś. Byłaś sama…

– On tam był.

– …na podłodze, w środku, lodowata.

– On tam był.

– Jego ciało leży w pomieszczeniu gospodarczym – mówił Bryce, łagodnie ściskając ją za rękę. – Złożyliśmy je tam wcześniej. Pamiętasz, prawda?

– A ciągle tam leży? – zapytała. – Może lepiej byście sprawdzili.

Bryce napotkał spojrzenie Jenny. Kiwnęła głową. Przekonany, że wszystko może zdarzyć się dzisiejszej nocy, Bryce dźwignął się na nogi, wypuścił dłoń dziewczyny. Obrócił się w kierunku pomieszczenia gospodarczego.

– Tal?

– No?

– Chodź ze mną.

Tal wyciągnął rewolwer.

– Reszta niech zostanie – rozkazał Bryce, wyjmując swoją broń. Ramię w ramię z Talem podeszli do drzwi pomieszczenia gospodarczego, zatrzymali się.

– Ona nie wygląda mi na dzieciaka, który wymyśla niestworzone historie – powiedział Tal.

– Masz rację.

Bryce myślał o ciele Paula Hendersona, które znikło z pod-komisariatu. Ale, do cholery, tamto to coś zupełnie innego. Trup Paula był łatwo dostępny, nie pilnowany. Ale tu nikt nie mógł dostać się do trupa Wargle'a – a sam Wargle też nie mógł wstać i pójść. Któryś z trzech ludzi rozstawionych w hallu zobaczyłby go. A nie widziano ani Wargle'a, ani niczego innego.

Bryce stanął przy lewej framudze, wskazał Talowi, żeby zajął pozycję po drugiej stronie.

. Kilka sekund nasłuchiwali. Zajazd był cichy. Żaden dźwięk nie dobiegał z pomieszczenia gospodarczego.

Nie wchodząc w światło drzwi, Bryce sięgnął z boku do gałki, przekręcił ją powoli i cicho do oporu. Zawahał się. Zerknął na Tala, który dał znak, że jest gotowy. Bryce wciągnął oddech, szarpnął za drzwi, otworzył. Odskoczył.

Nic nie wybiegło z ciemnego pomieszczenia.

Tal wolniutko wsunął dłoń za framugę, odnalazł wyłącznik światła.

Bryce przykucnął, czekał. W momencie w którym zapłonęło światło, rzucił się przez próg z rewolwerem w wyprostowanych rękach.

Ostre fluorescencyjne światło spływało w dół z bliźniaczych sufitowych paneli, odbijało się od brzegów metalowego zlewu, butelek, środków czyszczących.

Całun, którym okryli ciało, leżał zwinięty na podłodze obok stołu.

Trup Wargle'a przepadł.

Dekę Coover trzymał straż przy frontowych drzwiach zajazdu. Niewiele pomógł Bryce'owi. Większość czasu spędził wyglądając na Skyline Road, plecami do wnętrza. Ktoś mógł wywieźć ciało Wargle'a i Coover nawet by tego nie zauważył.

– Szeryfie, kazał mi pan pilnować frontowego podjazdu – powiedział. – Jeśli tylko Wargle nie wyszedł z pieśnią na ustach, to bez niczego mógł się wymsknąć. Wykonał dobry stary numer cichaczem tup-tup i jakby nawet miał po chorągiewce w łapie, tobym go przegapił.

Kelly MacHeath i Danny Jessup stali przy windach w pobliżu pomieszczenia gospodarczego. Zaliczali się do młodszych podkomendnych Bryce'a, mieli po dwadzieścia pięć lat, ale obydwaj byli zdolni, godni zaufania i mieli niezłe doświadczenie.

MacHeath, nabity blondyn z byczym karkiem i mocnymi barami, potrząsnął głową i rzekł:

– Nikt tam nie wchodził ani nie wychodził przez całą noc.

– Nikt – potwierdził Jessup. Był żylastym mężczyzną z kręconymi włosami i oczami koloru herbaty. – Widziałoby się.

– Drzwi są tuż obok – zauważył MacHeath.

– I stało się tu całą noc, szeryfie.

– Zna pan nas, szeryfie – dodał MacHeath.

– Wie pan, że się nie opieprzamy – powiedział Jessup.

– Kiedy jest się na służbie…

– …to jest się na służbie – dokończył Jessup.

– Cholera – zaklął Bryce. – Trup Wargle'a znikł. Nie zszedł po prostu ze stołu i nie przemaszerował przez ścianę.

– Nie zszedł też ze stołu i nie przemaszerował przez drzwi – upierał się MacHeath.

– Sir, Wargle nie żył – stwierdził Jessup. – Samemu nie widziało się ciała, ale z tego co się słyszało, to był bardzo nieżywy. Nieżywi ludzie zostają tam, gdzie się ich położy.

– Niekoniecznie – napomniał ich Bryce. – Nie w tym mieście. Nie dziś w nocy.

W pomieszczeniu gospodarczym Bryce zwrócił się do Tala:

– Stąd można wyjść tylko drzwiami. Obeszli powoli pokój, zlustrowali go.

Cieknący kran upuścił kroplę wody. Uderzyła o dno metalowego zlewu z miękkim ping.

Kratka wentylacyjna – powiedział Tal, wskazując przesłonięty otwór tuż pod sufitem. – Co z tym?

– Mówisz poważnie?

– Lepiej rzućmy na to okiem.

– Za mała, żeby człowiek mógł się przecisnąć.

– Pamiętasz włamanie do sklepu jubilerskiego Krybinsky'ego?

– Jak mógłbym zapomnieć? Sprawa jest wciąż nie zamknięta. Krybinsky wytyka mi to za każdym razem, gdy mnie zobaczy.

– Tamten facet wszedł do piwnicy Krybinsky'ego przez nie zamknięte okno, prawie tak wąskie jak ten otwór.

Jak wielu gliniarzy, którzy mieli do czynienia z włamaniami, Bryce wiedział, że przeciętnie zbudowanemu człowiekowi, chcącemu dostać się do budynku, wystarczy zadziwiająco wąski otwór. Dziura wielkości głowy umożliwia wśliznięcie się całego ciała. Oczywiście, ramiona są szersze niż głowa, ale można je stulić lub wykręcić. Podobnie da się zniwelować szerokość bioder, by przeszły za ramionami. Ale Stu Wargle nie miał przeciętnej budowy.

– Bandzioch Stu utknąłby tu jak korek w butelce. Niemniej jednak podstawił stojący w kącie taboret, wszedł na niego i zlustrował kratkę.

– Nie jest mocowana na wkręty – powiedział do Tala. – To model na zawiasy sprężynowe. Można więc przyjąć, że zaskoczyła z powrotem, kiedy Wargle przeszedł, ale musiał się czołgać nogami do przodu.

Odciągnął kratkę.

Tal podał latarkę.

Bryce skierował strumień światła do ciemnego przewodu wentylacyjnego. Zmarszczył brwi. Wąski metalowy komin po kilku stopach skręcał pod kątem dziewięćdziesięciu stopni w górę.

Zgasił latarkę, oddał Talowi.

– Niemożliwe. Żeby tędy przejść, Wargle musiałby być nie większy niż Sammy Davis junior i tak giętki jak człowiek-guma z cyrku.

Frank Autry podszedł do Bryce'a Hammonda. Szeryf siedział przy biurku dyżurnego i czytał informacje, które napłynęły przez noc.

– Sir, jest coś, co powinien pan wiedzieć o Wargle'u. Bryce podniósł wzrok.

– Co takiego?

– No… nie chcę źle mówić o zmarłym.

– Żaden z nas za nim nie przepadał – powiedział beznamiętnie Bryce. – Jakakolwiek próba uszanowania jego pamięci zakrawa na hipokryzję. Jak więc wiesz o czymś, co mogłoby mi pomóc, śpiewaj, Frank.

Frank uśmiechnął się.

– Miałby pan przed sobą karierę w armii. – Siadł na skraju biurka. – Tego wieczoru, kiedy rozkładaliśmy radio na posterunku, Wargle zrobił kilka obrzydliwych uwag na temat doktor Paige i Lisy.

– O charakterze seksualnym?

– No.

Frank powtórzył rozmowę.

– Chryste – powiedział Bryce, potrząsając głową.

– To, co mówił o dziewczynie, najbardziej mnie ruszyło. Ta gadka, że jak okoliczności pozwolą, dobierze się do niej, nie była całkiem serio. Nie sądzę, że mógłby posunąć się aż do gwałtu, ale stać go było na dużą natarczywość. Pod płaszczykiem swojego autorytetu, władzy, mógłby ją przymusić. Dziewczyna chybaby mu się nie dała, jest za żwawa. Ale Wargle mógłby próbować.

Szeryf postukiwał ołówkiem w biurko, zerkał w dal, zamyślony.

– Ale Lisa nie mogła o tym wiedzieć – dokończył Frank.

– Nie usłyszała czegoś z waszej rozmowy?

– Jak? Ani słowa.

– Mogła podejrzewać Wargle'a, widzieć, jak się jej przyglądał.

– Ale nie mogła wiedzieć – powtórzył Frank. – Wie pan, co mam na myśli?

– Tak.

– Większość dzieciaków, kiedy już zmyśla, zadowala się opowiastką o tym, jak to gonił ich umarły. Na ogół nie dodają ozdóbek o seksualnym napastowaniu.

Bryce był skłonny się z tym zgodzić.

– Dzieciaki nie mają głowy na takie barokowe ozdobniki. Ich kłamstwa zwykle są proste, niewymyślne.

– Właśnie – powiedział Frank. – To że Wargle był nagi i chciał się do niej dobrać… no… według mnie, to dodaje wiarygodności jej słowom. Zgoda, wszyscy wolelibyśmy wierzyć, że ktoś wśliznął się do pomieszczenia gospodarczego i ukradł trupa Wargle'a. Wolelibyśmy wierzyć, że podrzucił trupa do damskiej toalety, Lisa zobaczyła go, uległa panice i dokomponowała resztę. Chcielibyśmy wierzyć, że po tym jak zemdlała, ktoś jakimś niewiarygodnie sprytnym sposobem wyciągnął stamtąd ciało. Ale to wyjaśnienie ma pełno dziur. Stało się coś dużo bardziej niezwykłego.

Bryce upuścił ołówek i odchylił się w fotelu.

– Niech to szlag! Wierzysz w duchy, Frank? W umarłych, wstających z grobu?

– Nie. Na to musi być prawdziwe wytłumaczenie. Nie zabobony, czary-mary. Prawdziwe wytłumaczenie.

Zgadzam się – powiedział Bryce. – Ale twarz Wargle'a…

– Wiem. Widziałem.

– Jak mógł ją odzyskać?

– Nie wiem.

– A Lisa powiedziała, że jego oczy…

– No. Słyszałem, co mówiła. Bryce westchnął.

– Układałeś kiedyś kostkę Rubika? Frank zamrugał.

– Nie. Nigdy.

– A ja tak. To cholerstwo doprowadziło mnie prawie do obłędu, ale uparłem się i w końcu ułożyłem. Każdy myśli, że to trudna zagadka, ale w porównaniu z tą sprawą kostka Rubika to przedszkolna zabawa.

– Jest jeszcze jedna różnica – powiedział Frank.

– Jaka?

– Jeśli nawet nie ułożysz kostki Rubika, będziesz żył.

W Santa Mira, w celi więzienia okręgowego Fletcher Kale, rzeźnik własnej żony i syna, obudził się przed świtem. Leżał bez ruchu na cienkim piankowym materacu i patrzył ze swego punktu obserwacyjnego w okno, w prostokątną płytę porannego nieba.

Nie spędzi całego życia w więzieniu. O, nie.

Był zrodzony do wielkości. Nikt nie potrafił tego pojąć. Widzieli Fletchera Kale'a takiego, jakim był teraz, niezdolni przewidzieć czekającej go przyszłości. Przeznaczone było mu wszystko: nieprzeliczone bogactwa, niewyobrażalna władza, sława, szacunek.

Kale wiedział, że różni się od ludzkiej mierzwy, i to pozwalało mu przetrwać wszelkie przeciwności losu. Ziarna wielkości zaczynały już w nim kiełkować. W swoim czasie pokaże im wszystkim, jak się mylili.

Spostrzegawczość, myślał wpatrując się w zakratowane okno, spostrzegawczość – oto mój największy walor. Jestem niezwykle spostrzegawczy.

Dostrzegał, że wszystkie bez wyjątku istoty ludzkie kierują się własnym interesem. Nic w tym złego. Taka jest natura tego gatunku. Ludzkość jest na to skazana. Ale większości nie stać na spojrzenie prawdzie w twarz. W głowie im tak zwane budujące pojęcia, jak miłość, przyjaźń, honor, prawdomówność, wiara, zaufanie i godność jednostki. Twierdzą, że wierzą w te i jeszcze w inne rzeczy, choć w głębi serca wiedzą, że to wszystko kupa gówna. Tylko że nie umieją się do tego przyznać. I dlatego tak głupio wiążą sobie ręce pobożnymi życzeniami, bezcelowymi zasadami, szlachetnymi, lecz pustymi sentymentami, nie zaspokajając przez to swoich autentycznych potrzeb, skazując się na porażki i niedolę.

Durnie. Boże, ale ich nienawidzę! – pomyślał.

Ze swej wyjątkowej perspektywy Kale widział, że ludzkość jest w rzeczywistości najokrutniejszym, najniebezpieczniejszym gatunkiem na ziemi. Upajał się tą wiedzą. Był dumny, że zalicza się do tego gatunku.

Wyprzedzam mój czas, myślał Kale, siedząc na skraju pryczy, z bosymi stopami na zimnej podłodze celi. Jestem kolejnym szczeblem drabiny ewolucji. Zostawiłem za sobą wiarę w moralność. To mi niepotrzebne. Dlatego tak mnie nienawidzą. Nie dlatego, że zabiłem Joannę i Danny'ego. Nienawidzą mnie dlatego, że jestem od nich lepszy, żyję w większej zgodzie z prawdziwą ludzką naturą.

Nie miał wyboru. Musiał zabić Joannę. Przede wszystkim odmówiła mu pieniędzy. Była gotowa go poniżyć, zrujnować zawodowo i finansowo, pogrążyć całą jego przyszłość.

Musiał ją zabić. Stała mu na drodze.

Danny. Wielka szkoda. Kale jakoś żałował tego etapu. Nie zawsze. Tylko czasami. Wielka szkoda. Konieczność, ale wielka szkoda.

W każdym razie Danny był nieodrodnym synkiem swojej mamusi. W istocie to faktycznie całkiem odbił od ojca. Robótka Joanny. Na pewno robiła dzieciakowi pranie mózgu, ustawiała przeciwko staremu. W końcu Danny przestał być w ogóle jego synem. Stał się obcy.

Kale położył się na podłodze i zaczął robić pompki.

Raz-dwa, raz-dwa, raz-dwa.

Musi być w formie, gotów na chwilę, w której pojawi się szansa ucieczki. Dokładnie wiedział, gdzie ucieknie. Nie na zachód, nie poza okręg, nie do Sacramento. Tego się po nim będą spodziewali.

Raz-dwa, raz-dwa.

Znał idealną kryjówkę. Tuż pod nosem, w okręgu. Nie będą go szukali pod nosem. Kiedy nie znajdą go w ciągu jednego, dwóch dni, uznają, że dał dyla i zaprzestaną aktywnych poszukiwań w najbliższej okolicy. A kiedy minie kilka tygodni, kiedy przestaną o nim myśleć, opuści kryjówkę i wracając przez miasto, pojedzie na zachód.

Raz-dwa.

Ale najpierw w góry. Tam czeka kryjówka. Góry dają największą szansę ukrycia się przed glinami. Czuł to. Góry. Taak. W z y w a ł y go.

Brzask ogarnął góry. Rozciągnął się po niebie jasną plamą, wsiąkał w mrok, odbarwiał go.

Las nad Snowfield był cichy. Bardzo cichy.

Krople rosy perliły się na liściach poszycia. Miły zapach żyznego humusu bił z gąbczastego podłoża.

Powietrze było chłodne, jakby ostatnie westchnienie nocy nadal otulało ziemię.

Na wapiennej formacji skalnej, która wystrzeliwała z nagiego stoku, tuż poniżej linii drzew, stał lis. Wiatr łagodnie mierzwił szare futro.

Oddech zwierzęcia unosił się w ostrym powietrzu niewielkimi, fosforyzującymi chmurkami.

Lis nie był nocnym łowcą, a mimo to ruszył na polowanie już godzinę przed świtem. Nie jadł prawie od dwóch dni.

Nie mógł trafić na zwierzynę. Lasy stały nienaturalnie ciche. Nigdzie nawet zapachu żeru.

Nigdy, o żadnej porze roku, lis nie słyszał równie głuchej ciszy. Najdokuczliwsze dni w środku zimy obiecywały więcej niż dzisiejszy. Nawet w styczniowe śnieżyce zawsze trafiał na zapach krwi, zwierzyny.

A teraz nie.

Teraz nie było niczego.

Wyglądało na to, że śmierć zagarnęła wszystkie stworzenia w tej części lasu – poza małym, głodnym lisem. A przecież nie czuł nawet zapachu śmierci, gęstej woni ścierwa gnijącego w poszyciu.

Gdy w końcu susami pokonał łagodną wapienną skałę, uważając, by nie wsadzić łapy w jedną z licznych dziur lub wąskich rozpadlin zbiegających tu w podziemne jaskinie, dojrzał na stoku coś, co poruszało się samodzielnie, nie popychane wiatrem.

Wiewiórka. Dwie wiewiórki. Nie, było ich nawet więcej – pięć, dziesięć, dwadzieścia. Usadowiły się rzędem w mroku, wzdłuż linii drzew.

Najpierw w ogóle nie było zwierzyny. Teraz pojawiła się w obfitości. Dziwne i jedno, i drugie.

Lis łapał wiatr.

Choć wiewiórki siedziały tylko o pięć, sześć jardów, nie czuł ich woni.

Spozierały wprost na niego, ale nie wyglądały na przestraszone.

Lis przekrzywił łeb. Podejrzliwość stępiła głód.

Wiewiórki ruszyły w lewo, wszystkie jednocześnie, ściśnięte w małą grupę. Wyszły z cienia drzew prosto na lisa. Kotłowały się jedna przez drugą, gorączkowa plątanina brązowych futerek, ruchoma brązowa plama na brązowej trawie. Kiedy wszystkie zatrzymały się gwałtownie, jednocześnie, były tylko o dwa, trzy jardy od lisa. To nie wiewiórki.

Lis zmarszczył pysk, prychnął.

Dwadzieścia małych wiewiórek było teraz czterema wielkimi szopami.

Lis szczeknął cicho.

Jeden z szopów, ignorując go, siadł i zaczął czyścić łapy.

Lis zjeżył grzbiet.

Łapał wiatr.

Żadnego zapachu.

Opuścił łeb i z uwagą śledził szopy. Napięte mięśnie sprężyły mu się jeszcze bardziej. Nie do ataku. Zbierał się do ucieczki.

Działo się coś bardzo niedobrego.

Cała czwórka szopów siadła. Przednie łapy podniosły. Wystawiły miękkie brzuchy.

Przyglądały się lisowi.

Szop rzadko stawał się celem ataku lisa. Był zbyt agresywny, miał zbyt ostre zęby, zbyt szybkie pazury. Ale choć nic nie groziło mu ze strony lisa, nigdy nie ryzykował próby sił. Nigdy nie zadzierał nosa, jak ta czwórka.

Lis wystawił język na zimne powietrze.

Łapał wiatr. W końcu poczuł zapach.

Stulił uszy i szczeknął głośniej.

To nie była woń szopów. To nie była woń żadnego mieszkańca lasu. Była to nieznajoma, ostra, nieprzyjemna woń. Słaba. Ale budząca obrzydzenie.

Fatalny smród nie wiał od szopów, które upozowały się przed lisem. Nie był w stanie odgadnąć, skąd to wieje.

Wietrząc poważne niebezpieczeństwo, lis zwinął się w miejscu, obrócił od szopów, choć wystawienie się plecami do nich dużo go kosztowało.

Poduszki łap otarły się o twardą nawierzchnię, pazury stuknęły, gdy rzucił się w dół stoku, przecinając płaską, zniszczoną wiatrem i deszczem skałę; ogon rozwinął jak chorągiew. Przeskakiwał szeroką na stopę dziurę…

…i w najwyższym punkcie paraboli lotu coś ciemnego, zimnego i pulsującego zwinęło go z powietrza.

To stworzenie wyskoczyło z dziury z brutalną, wstrząsającą siłą i prędkością.

Rozdzierający pisk lisa był ostry i krótki.

Zaledwie został schwycony, znikł w rozpadlinie. Pięć stóp niżej, na dnie miniaturowej przepaści znajdowała się dziura wiodąca do jaskini pod wapienną formacją. Dziura była za wąska dla lisa, ale opierające się zwierzę i tak zostało przez nią przeciągnięte. Trzasnęły kości.

Przepadł.

Wszystko w okamgnieniu. W połowie okamgnienia.

Lis został wessany w ziemię, zanim echo jego śmiertelnego wołania powróciło, odbite od dalekich wzgórz.

Szopy znikły.

Teraz fala polnych myszy pokryła wypolerowane płyty wapienia. Zastępy myszy. Przynajmniej setka.

Podbiegły do brzegu dziury.

Spoglądały w dół.

Jedna po drugiej ześlizgiwały się po brzegu, spadały na dno, a potem przez naturalny otwór w jamę poniżej.

Wkrótce wszystkie myszy również przepadły.

Las nad Snowfield ogarnęła znowu cisza.

Загрузка...