Część druga
FANTOMY

Zło nie jest pojęciem abstrakcyjnym. Istnieje. Ma kształt. Stąpa po ziemi. Jest aż nazbyt realne.

dr Tom Dooley

Fantomy! Kiedykolwiek myślę, że do końca zrozumiałem cel ludzkiego losu, lub kiedy głupio wyobrażę sobie, że pojąłem znaczenie życia… nagle widzę tańczące w cieniu fantomy, tajemnicze fantomy, których gawot równie wyraźnie jak słowa, przemawia: – To, co wiesz, chłopaczku, to drobiazg; to, co musisz jeszcze pojąć, to bezmiar.

Charles Dickens


1

W ielka sensacja

Santa Mira. Poniedziałek – 1:02.

– Halo?

– Czy to Santa Mira Daily News?

No.

– Gazeta?

– Paniusiu, nie pracujemy. Jest po pierwszej w nocy.

– Nie pracujecie? Nie wiedziałam, że redakcje mają przerwę.

– Tu nie New York Times.

A nie drukujecie jutrzejszego wydania?

– Drukujemy nie tu. Tu są biura i pomieszczenia redakcyjne. Chce pani drukarnię, czy co?

– No… mam sensację.

– Jeśli to nekrolog, kiermasz na cele kościelne albo coś w tym rodzaju, dzwoń pani jutro rano, po dziewiątej i…

– Nie, nie. To wielka sensacja.

– Ho, ho, wyprzedaż staroci.

– Co?

– Nieważne. Musi pani zadzwonić rano.

– Czekaj, słuchajże pan! Pracuję w firmie telekomunikacyjnej.

– To żadna sensacja.

– Nie, zrozumże pan, to dlatego, że siedzę ze słuchawkami na uszach, wpadłam na ten cały interes. Jest pan redaktorem?

– Nie. Mam pod sobą reklamy.

– No tak… ale może dałby pan radę mi pomóc.

– Paniusiu, jest niedziela w nocy – nie, już poniedziałek nad ranem. Tkwię sam jak palec w tej ponurej klicie i próbuję wykombinować, jak, do diabła, zachęcić ludzi z biznesu, żeby ta gazeta utrzymała się na powierzchni. Jestem zmęczony. Jestem zirytowany…

– To okropne.

– …i obawiam się, że musi pani zadzwonić jeszcze raz rano.

– Ale coś strasznego stało się w Snowfield. Dokładnie nie wiem co, ale wiem, że zginęli ludzie. Może nawet zginęło dużo ludzi albo przynajmniej grozi im śmierć.

– Chryste, muszę być bardziej zmęczony, niż myślałem. Jestem zainteresowany wbrew sobie. Mów pani.

– Zmieniliśmy telefoniczną obsługę Snowfield, wyłączyliśmy je z ruchu automatycznego, ograniczyli wszystkie telefony “do". Można dzwonić tylko na dwa numery, oba obsługiwane przez ludzi szeryfa. Zrobiono tak, żeby odciąć miasto, zanim dziennikarze coś wyczują.

– Paniusiu, co piłaś?

– Nie piję.

– No to co ćpałaś?

– Słuchaj pan, wiem jeszcze coś. Otrzymują telefony z biura szeryfa w Santa Mira, z urzędu gubernatora, z jakiejś bazy wojskowej w Utah i…

San Francisco. Poniedziałek – 1:40.

– Tu Sid Sandowicz. Czym mogę służyć?

– Toż mówię w kółko, że chcę gadać z reporterem z San Francisco Chronicie, człowieku.

– To ja.

– Człowieku, jużeście odstawili mnie trzy razy! Co z wami, kurwa?

– Uważaj, co mówisz.

– Sram na to.

– Słuchaj, masz pojęcie, ile dzieciaków wydzwania do gazet, marnuje nasz czas szczeniackimi wygłupami i niby gorącymi informacjami?

– Hę? A skąd wiesz, że nie jestem dorosły?

– Bo na słuch masz dwanaście.

– Mam piętnaście!

– Gratuluję.

– Sram na to.

– Słuchaj, synku, mam chłopca w twoim wieku i tylko dlatego cię znoszę, inni się nie palili do tego. Więc jak masz coś naprawdę ciekawego, wal.

– No, mój stary jest profesorem w Stanford. Jest wirusologiem i epidemiologiem. Wiesz, o co biega, człowieku?

– Bada wirusy, choroby zakaźne, takie tam.

– No. I dał się kupić.

– Co to znaczy?

– Przyjął stypendium od pieprzonego woja. Człowieku, przypisali go do jakiegoś oddziału broni chemicznej. Niby że to pokojowe zastosowanie jego badań, ale to wszystko pieprzenie w bambus. Sprzedał swoją duszę i w końcu się o nią. upomnieli. Gówno walnęło pod sufit.

– Fakt, że twój ojciec się sprzedał -jeśli faktycznie się sprzedał – to może wielka sprawa w twojej rodzinie, ale obawiam się, że moi czytelnicy nie oszaleją z wrażenia.

– Hej, człowieku, nie dzwonię, żeby zawracać wam dupę. Mam prawdziwą bombę. Dziś w nocy wpadli po niego. Jakiś kryzys. Oficjalnie to poleciał na Wschodnie Wybrzeże w interesach. Podkrad-łem się na górę i podsłuchiwałem ich w sypialni, klarował wszystko staruszce. Jakieś skażenie w Snowfield. Sakramencko nagła sprawa. Wszyscy mają trzymać język za zębami.

– Snowfield, Kalifornia?

– No, no. Skombinowałem, człowieku, że po cichu robili jakąś próbę bron; biologicznej na własnym narodzie i wypsnęło im się to z ręki. A może to przypadkowe skażenie. Coś naprawdę dużego tam się dzieje, nie ma gadania.

– Jak się nazywasz, synku?

– Ricky Bettenby. Mój stary nazywa się Wilson Bettenby.

– Mówisz – Stanford?

– No. Pójdziecie za tym, człowieku?

– Może jest w tym coś. Ale zanim zacznę dzwonić do Stanford, muszę zadać ci jeszcze dużo pytań.

– Odpalaj pan. Powiem wszystko, co wiem. Chcę, żeby się to rozniosło, człowieku. Chcę, żeby zapłacił za to, że się sprzedał.

Przez noc liczba przecieków rosła. W Dugway, Utah, pewien oficer, któremu coś padło na mózg, zadzwonił z budki telefonicznej poza bazą do Nowego Jorku. Wygadał sprawę ukochanemu młodszemu braciszkowi, który był nieopierzonym reporterem New York Timesa. W łóżku, załatwiwszy sprawy seksualne, doradca gubernatora wygadał się swojej kochance, reporterce. Te i inne dziury w tamie spowodowały, że upływ informacji wzrósł ze strumyczka w powódź.

Do trzeciej nad ranem centrala w Wydziale Szeryfa Okręgu Santa Mira była przeciążona. Zanim nastał świt, reporterzy z prasy, telewizji i radia napłynęli rojnie do Santa Mira. W godzinach porannych ulica przed biurami szeryfa była zatłoczona samochodami prasy, mikrobusami ze sprzętem tv stacji z Sacramento i San Francisco, reporterami i gapiami w każdym wieku.

Zastępcy poddali się i przestali przeganiać ludzi z ulicy. Było ich za dużo, żeby zmieścić się na chodnikach. Policja odcięła kwartał barierkami i zamieniła go w jeden wielki ośrodek prasowy na wolnym powietrzu. Kilka przedsiębiorczych dzieciaków z pobliskiego domu zaczęło handelek narkotykami, sprzedaż słodyczy i – za pomocą najdłuższej serii przedłużaczy, jaką ktokolwiek widział w życiu – gorącej kawy. To stoisko stało się centrum plotkarskim, zbierali się tu dziennikarze, snując teorie, wymieniając pogłoski i oczekując na najświeższe informacje oficjalne.

Inni reporterzy rozbiegli się po Santa Mira, szukając przyjaciół i krewnych mieszkańców Snowfield albo rodzin policjantów tam oddelegowanych. Na skrzyżowaniu drogi stanowej i Snowfield Road reporterzy bezustannie obozowali przy blokadzie.

Zamieszanie trwało w najlepsze, a na miejsce nie dotarła nawet połowa prasy. Wielu przedstawicieli mediów Wschodniego Wybrzeża i prasy zagranicznej było jeszcze w drodze. Władze, starające się w pocie czoła zaradzić temu zamieszaniu, czekało dopiero najgorsze. Na popołudnie zapowiadał się istny cyrk.

2

Poranek w Snowfield

O brzasku dostarczono dwoma mikrobusami nadajnik krótkofalowy i dwa napędzane benzyną elektryczne generatory. Pojazdy prowadzili policjanci CHP (Drogowego Patrolu Kalifornijskiego). Dojechali do blokady, wyznaczającej obrzeże strefy kwarantanny, minęli ją, dotarli do połowy czteromilowej Snowfield Road. Tam pozostawili pojazdy.

O powrocie funkcjonariuszy CHP do miejsca blokady drogą radiową poinformowano komisariat w Santa Mira. Z kolei komisariat wezwał do działania Bryce'a Hammonda w Zajeździe Na Wzgórzu.

Tal Whitman, Frank Autry i jeszcze dwaj ludzie dojechali wozami patrolowymi do połowy Snowfield Road i wsiedli do zaparkowanych mikrobusów. W ten sposób zabezpieczono się przed rozszerzeniem zarazy.

Krótkofalówkę umieszczono w kącie hallu zajazdu. Wysłano wiadomość, komisariat w Santa Mira przyjął ją i potwierdził. Obecnie w razie awarii telefonów ludzie Bryce'a nie będą całkowicie odcięci.

W ciągu godziny jeden z generatorów został podłączony do obwodów oświetlenia ulicznego po zachodniej stronie Skyline Road, drugi podłączono do sieci hotelowej. Gdyby w nocy główna linia przesyłowa została w tajemniczy sposób odcięta, generatory zaczną pracować automatycznie. Ciemności nie będą trwały dłużej niż dwie sekundy.

Bryce miał pewność, że nawet ich nieznany nieprzyjaciel nie zdoła porwać ofiary aż tak szybko.

Jenny Paige rozpoczęła ranek mizerną kąpielą w miednicy, po czym spożyła całkiem niemizerne śniadanie: jajka na szynce, grzankę i kawę.

Następnie w towarzystwie trzech ciężko uzbrojonych mężczyzn ruszyła do swojego domu po czyste ubrania dla siebie i Lisy. Zaszła również do gabinetu, skąd wzięła stetoskop, sfigmomanometr, opaski uciskowe, szpatułki, opatrunki gazowe, szyny, bandaże, aseptyki, strzykawki jednorazowe, środki przeciwbólowe, antybiotyki i inne instrumenty oraz środki medyczne niezbędne do utworzenia polowego punktu opatrunkowego.

W domu panowała cisza.

Policjanci wciąż rozglądali się nerwowo, a do każdego pokoju wchodzili z poczuciem, że nad drzwiami wisi gilotyna.

Kiedy tylko Jenny skończyła pakowanie w gabinecie, zadzwonił telefon. Wszyscy spojrzeli na aparat.

Wiedzieli, że w mieście działają tylko dwa telefony, obydwa w Zajeździe Na Wzgórzu.

Jenny bez słowa podniosła słuchawkę.

Cisza.

Jenny czekała.

Po chwili usłyszała odległy krzyk mew. Bzyczenie os. Miauczenie kotki. Szloch dziecka. Śmiech innego. Dyszenie psa. Czika – czika – czika – czika: grzechotnik.

Bryce słyszał podobne dźwięki zeszłej nocy, tuż przed tym, jak ćma zaczęła tłuc się o okno. Powiedział, że były absolutnie zwyczajne, ot normalne zwierzęce hałasy. A jednak zaniepokoiły go. Nie potrafił wyjaśnić dlaczego.

Teraz Jenny wiedziała dokładnie, co Bryce czuł.

Ptaki śpiewały.

Żaby rechotały.

Kot prychał.

Prychnięcie przeszło w syk. Syk we wściekły wrzask. Wrzask zakończył się krótkim, lecz okropnym, pełnym bólu piskiem.

Usłyszała głos:

– Niezadługo wsadzę pałę tam, gdzie chlupoce twojej siostruni. Jenny rozpoznała ten głos. Wargle. Trup.

– Słyszysz mnie, doktorku? Nie odezwała się.

– I olewam to, w którą dziurę mi się zmieści. – Zachichotał. Cisnęła słuchawkę na widełki.

Policjanci spoglądali na nią wyczekująco.

– Mhm… nikogo na linii – powiedziała. Zdecydowała się nie mówić im, co usłyszała. Dość byli zdenerwowani.

Z domu Jenny przeszli do Apteki Taytona na Vail Lane, skąd dobrała lekarstw: dodatkowe środki przeciwbólowe, szeroki zestaw antybiotyków, opatrunki w sprayu, środki do ich zdejmowania – wszystko mogło się przydać.

Kiedy kończyła pracę w aptece, zadzwonił telefon.

Jenny stała najbliżej. Nie chciała podnieść słuchawki, ale nie mogła się powstrzymać.

Znów dzwoniło ono.

Jenny odczekała moment, odezwała się:

– Halo? Wargle:

– Posunę twoją siostrunię tak, że tydzień się nie ruszy. Jenny odłożyła słuchawkę.

– Nie odpowiada – powiedziała.

Chyba jej nie uwierzyli. Patrzyli na jej trzęsące się ręce.

APB wysłany za Timothym Flyte'em nie przyniósł żadnych rezultatów. Flyte nie był poszukiwany przez żadną agencję policyjną Stanów Zjednoczonych ani Kanady. FBI nigdy o nim nie słyszało. Nazwisko na lustrze łazienki Zajazdu Pod Płonącą Świeczką pozostawało tajemnicą.

Policja z San Francisco dostarczyła brakujących informacji o zaginionym Haroldzie Ordnayu i jego żonie. Ordnayowie prowadzili dwa sklepy z książkami w San Francisco. Jeden był zwyczajną księgarnią. Drugi zajmował się tytułami antykwarycznymi i rozprowadzał edycje niskonakładowe. Ordnayowie byli znani i szanowani w kręgach bibliofilów. Jak twierdziła ich rodzina, Harold i Blanche udali się na czterodniowy weekend, aby uczcić swoją trzydziestą pierwszą rocznicę ślubu. Rodzina nigdy nie słyszała o Timothym Flycie. Policja dostała pozwolenie na wgląd w książkę adresową Ordnayów i nie znalazła nikogo o tym nazwisku.

Policji nie udało się jeszcze odnaleźć żadnego z pracowników księgarni, ale spodziewano się, że to nastąpi, kiedy tylko obydwa sklepy zostaną otwarte, to znaczy o dziesiątej. Istniała nadzieja, że Flyte był wspólnikim handlowym Ordnayów i osobą znaną ekspedientom.

– Informujcie mnie na bieżąco – powiedział Bryce do dyżurnego z porannej zmiany w Santa Mira. – Jak leci?

– Pandemonium.

– Będzie jeszcze gorzej.

Kiedy Bryce odkładał słuchawkę, Jenny Paige wróciła z polowania na lekarstwa i ekwipunek medyczny.

– Gdzie Lisa?

– Jest z ludźmi od wyżywienia.

– Nic jej nie grozi?

– Jasne, że nie. To trzej wielcy, silni, dobrze uzbrojeni mężczyźni. Coś nie tak?

– Powiem ci później.

Bryce wyznaczył trójce, która poprzednio ochraniała Jenny, nowe zadania, następnie pomógł lekarce zorganizować punkt opatrunkowy.

– To prawdopodobnie strata czasu – stwierdziła.

– Dlaczego?

– Jak do tej pory, nikt nie został ranny. Sami zabici.

– Cóż, może być inaczej.

– Wydaje mi się, że o n o atakuje tylko wtedy, kiedy chce zabić. Nie stosuje półśrodków.

– Może. Ale kiedy wszyscy chodzą obwieszeni bronią, cholernie napięci, nie byłbym wcale zdziwiony, gdyby ktoś został postrzelony przypadkowo albo nawet sam wpakował sobie pocisk w stopę.

– Aparat zadzwonił u mnie w domu i jeszcze raz w aptece – powiedziała Jenny, układając butelki w szufladzie biurka. – To był Wargle.

Opowiedziała mu o telefonach.

– Pewna jesteś, że to był naprawdę on?

– Wyraźnie pamiętam jego głos. Był niemiły.

– Ale, Jenny, on…

– Wiem, wiem. Twarz wyżarta, mózg znikł, cała krew wyssana. Wiem. Dostaję fioła, kiedy próbuję coś z tego pojąć.

– Ktoś podszywa się pod niego?

– Jeśli tak, to przy tym ktosiu najlepszy imitator głosów wygląda jak amator.

– Czy robił wrażnie, jakby…

Bryce przerwał w pół zdania i razem z Jenny obrócili się, bo do sali wbiegła Lisa.

– Chodźcie! – przynagliła ich gestem. – Szybko! Coś dziwnego dzieje się w kuchni.

Nim Bryce zdążył ją powstrzymać, wróciła biegiem tam, skąd przyszła. Kilku mężczyzn ruszyło za nią, wyciągając po drodze broń, ale Bryce rozkazał im się zatrzymać.

– Zostańcie tu. Nie odchodźcie od roboty.

Jenny pobiegła już za dziewczyną do sali restauracyjnej.

Bryce za nią. Wyprzedził ją, wyciągnął rewolwer i za Lisa wszedł przez wahadłowe drzwi do kuchni.

Trzech mężczyzn – Gordy Brogan, Henry Wong i Max Dunbar – zmieniło otwieracze do konserw i inne przyrządy kuchenne na rewolwery, ale nie wiedzieli, w co mają celować. Spojrzeli na Bryce'a zbici z tropu, ogłupiali.

Kołem biegniemy wokół morwy, krzewu morwy, krzewu morwy.

W powietrzu unosił się chłopięcy śpiew. Śpiew małego chłopczyka. Kruchy głos brzmiał czysto i słodko.

Kołem biegniemy wokół morwy raniutko, całkiem raaaaanooooo!

Zlew – wskazała Lisa.

Zdumiony Bryce podszedł do najbliższego z trzech dwukomorowych zlewozmywaków. Jenny szła tuż za nim.

Zabrzmiała inna piosenka. Głos pozostał ten sam:

Ten staruszek sobie gra; szkiełka na bębenku ma. Szkiełka skaczą stuku-puku, centa ciśnij mu pod nogi…

Dziecięcy głos wydobywał się z kolanka pod zlewem, jakby został uwięziony głęboko w rurach.

…do dom dziadek wróci z drogi.

Przez kilka pustych sekund Bryce słuchał jak zaklęty. Nie mógł wydobyć z siebie słowa.

Spojrzał na Jenny. Odpowiedziała mu tym samym pełnym zdumienia spojrzeniem, które dostrzegał na twarzach swoich ludzi.

– Zaczęło się z niczego – powiedziała Lisa przez śpiew.

– Kiedy? – spytał Bryce.

– Kilka minut temu – odrzekł Gordy Brogan.

– Stałem przy zlewie – rzekł Max Dunbar. Był to tęgi, mocno owłosiony, wyglądający na prostego człowieka, mężczyzna z ciepłymi, brązowymi oczami, spoglądającymi wstydliwie. – Kiedy to śpiewanie się zaczęło… Jezu, chyba podskoczyłem na dwie stopy w górę!

Piosenka znów się odmieniła. Słodycz została zastąpiona przez przesadną, niemal szyderczą pobożność:

Jezu kocha mnie, to wiem, w Biblii czytam to co dzień.

Nie podoba mi się to – powiedział Henry Wong. możliwe?

Każde dziecię do Niego lgnie. One są słabe, w Nim siła jest.

W śpiewie nie było nic groźnego, a jednak podobnie jak hałasy, które Bryce i Jenny słyszeli w telefonie, dziecięcy czuły głosik, dobiegający z tak niezwykłego miejsca, przeszywał ich lękiem. Zrobiło się strasznie.

Tak, Jezus kocha mnie. Tak, Jezus kocha mnie. Tak, Jezus…

Śpiew urwał się gwałtownie.

– Dzięki Bogu! – Max Dunbar westchnął z ulgą, jakby słuchali nie dziecięcego, melodyjnego głosiku, ale nieznośnie fałszującego zawodzenia. – Od tego śpiewania aż mnie rwało w dziąsłach!

Po kilku sekundach, które minęły w ciszy, Bryce zaczął pochylać się nad dziurą odpływową zlewu, zaglądać…

…i Jenny powiedziała, że powinien uważać…

…i coś wybuchło z czarnej, okrągłej dziury.

Rozległy się krzyki, Lisa wrzasnęła, Bryce zatoczył się w tył, przestraszony i zaskoczony. Przeklinał się za brak ostrożności, wyszarpnął rewolwer, skierował lufę na to, co wyskoczyło z otworu.

Ale to była tylko woda.

Wysoki, pchany wysokim ciśnieniem strumień wyjątkowo brudnej, tłustej wody wystrzelił pod sufit, opryskując wszystko w kilka sekund.

Kilka cuchnących bryzgów spadło Bryce'owi na twarz. Ciemne plamy osadu pojawiły mu się na gorsie koszuli.

Było to dokładnie to, co mogło wylecieć z przetkanego zlewu: brudna, ciemna woda, nitki ciągnącego się szlamu, pośniadaniowe resztki, które przeleciały przez sito.

Gordy sięgnął po rolkę papierowego ręcznika i wszyscy otarli sobie twarze i ubrania.

Jeszcze się czyścili, niepewni, czy śpiew nie powróci, kiedy Tal Whitman pchnął drzwi.

– Bryce, właśnie był telefon. Generał Copperfield ze swoim oddziałem dojechał do blokady i minął ją kilka minut temu.

3

Oddział alarmowy

W kryształowym świetle poranka Snowfield stało czyste i spokojne. Świeży wiaterek poruszał drzewami. Niebo było bezchmurne.

Wychodząc z zajazdu z Bryce'em, Frankiem, doktor Paige i kilkoma innymi osobami, Tal zerknął na słońce i przypomniało mu się dzieciństwo w Harlemie. W Kiosku Boaza po drugiej stronie kwartału, w którym mieściło się mieszkanie cioci Becky, miał zwyczaj kupować sobie landrynki. Uwielbiał cytrynowe. Miały najpiękniejszy odcień żółcieni, jaki w życiu widział. I dziś, tego poranka, dostrzegł, że słońce ma dokładnie ten sam odcień. Na niebie wisiała wysoko przeogromna landryna. Z zadziwiającą mocą przywróciła widoki, dźwięki i zapachy dzieciństwa.

Lisa stanęła obok Tala. Wszyscy zatrzymali się na chodniku i patrzyli w dół wzgórza, czekając na zjawienie się Oddziału Obrony CBW.

Nic nie ruszało się na drodze w dole. Stok zalegała cisza. Najwidoczniej oddział Copperfielda był jeszcze daleko.

Czekając w landrynkowym słońcu, Tal zastanawiał się, czy Kiosk Boaza nadal stoi na starym miejscu. Najprawdopodobniej, jak inne sklepiki, opustoszał, zaśmiecony i zniszczony. Albo może sprzedają tam gazety, papierosy i słodycze tylko jako przykrywkę dla handlu narkotykami.

W miarę jak dorastał, coraz ostrzej dostrzegał, jak wszystko chyli się ku upadkowi. Miłe dzielnice zamieniały się w nędzne dzielnice; nędzne dzielnice rozpadały się; rozpadające się dzielnice stawały się slumsami. Porządek ustępował chaosowi. W dzisiejszych czasach to rzecz powszednia. Z każdym rokiem więcej zabójstw. Coraz większe nadużywanie narkotyków. Więcej napadów, gwałtów, włamań. Tala od pesymizmu ratowało jedynie gorące przekonanie, iż dobrzy ludzie – tacy ludzie jak Bryce, Frank i Jenny Paige, tacy ludzie jak ciocia Becky – zdołają zatamować falę upadku, a może nawet zawrócić ją niekiedy.

Ale ta wiara w moc i odpowiedzialne postępowanie dobrych ludzi narażona była na ciężką próbę tu, w Snowfield. Tutaj zło wydawało się niezwyciężone.

– Słuchajcie! – krzyknął Gordy Brogan. – Słyszę silniki. Tal spojrzał na Bryce'a.

– Myślałem, że nie należy się ich spodziewać aż do południa. Są trzy godziny przed czasem.

– Południe to był termin ostateczny – powiedział Bryce. – Copperfield chciał zjawić się tu jak najwcześniej. Wygląda na twardego szefa, na faceta, który zwykle wydobywa z ludzi to, czego chce.

– Tak jak ty, no nie?

Bryce spojrzał na niego spod śpiących, opadających powiek.

– Ja? Twardy? Coś ty, jestem jak kot na zapiecku. Tal błysnął zębami w uśmiechu.

– Uhm, ale jak pantera też.

– Są, są!

W dole Skyline Road zjawił się duży pojazd, a warkot ciężko pracującego silnika wzrósł.

W Cywilnym Oddziale Obrony CBW były trzy pojazdy. Jenny obserwowała je, kiedy z wolna pełzły po długim stoku do Zajazdu Na Wzgórzu.

Konwój otwierał połyskujący biały samochód mieszkalny, długi na trzydzieści sześć stóp behemot, poddany pewnym modyfikacjom. Nie miał okien, a jedyne wejście znajdowało się z tyłu. Wygięta, zachodząca na boki przednia szyba była bardzo ciemna, tak że nie widziało się wnętrza kabiny, i wyglądała na wykonaną z dużo grubszego szkła niż W zwykłych samochodach mieszkalnych. Samochód nie miał żadnych oznak identyfikacyjnych, nazwy wiążącej się z zastosowaniem, śladów przynależności do armii. Tablice rejestracyjne były typowe dla Kalifornii. Widocznie anonimowość podczas transportu stanowiła część programu Copperfielda.

Za pierwszym samochodem mieszkalnym jechał drugi. Konwój zamykała nie oznaczona ciężarówka, ciągnąca trzydziestostopową, szarą, zwykłą naczepę. Nawet okna ciężarówki były z barwionego zbrojonego szkła.

Niepewny, czy kierowca prowadzącego pojazdu zobaczył ich grupę, Bryce wszedł na jezdnię i zamachał rękami nad głową.

Obciążenie i samochodów mieszkalnych, i ciężarówki musiało być spore. Silniki pracowały ciężko i wozy poruszały się w górę ulicy nie szybciej niż dziesięć mil na godzinę, nie wolniej niż pięć – powoli, z jękiem i zgrzytem. W końcu dotarły na miejsce, zatrzymały się, wykonały skręt w prawo i wjechały w szeroką przecznicę wychodzącą na zajazd.

Jenny, Bryce i pozostali obeszli róg zajazdu. Prawie wszystkie idące ze wschodu na zachód ulice w Snowfield szły płasko w poprzek wzgórza. Dużo łatwiej było tu zaparkować i zabezpieczyć pojazdy niż na pochyłości Skyline Road.

Jenny stała na chodniku i obserwowała tylne drzwi pierwszego samochodu mieszkalnego, czekając, aż ktoś wyjdzie.

Trzy przegrzane silniki wyłączono, jeden po drugim. Cisza całym swym ciężarem opadła na miasto.

Po raz pierwszy od przyjazdu do Snowfield Jenny czuła się tak pokrzepiona na duchu. Oto zjawili się specjaliści. Jak większość Amerykanów, wierzyła święcie w specjalistów, technologię i naukę. Prawdę mówiąc jej wiara była większa, gdyż sama była specjalistką, kobietą nauki. Wkrótce dowiedzą się, co zabiło Hildę Beck, Liber-mannów i wszystkich innych. Przybyli specjaliści. Wreszcie nadciągnęła kawaleria.

Najpierw otworzyły się tylne drzwi ciężarówki. Wyskoczyli mężczyźni przygotowani do działania w skażonej biologicznie atmosferze. Ubrani byli w białe, nie przepuszczające powietrza winylowe stroje typu używanego przez NASA, duże hełmy z wielkimi osłonami pleksiglasowymi na twarzach. Każdy dźwigał butle z powietrzem i urządzenie do gromadzenia wydalanych nieczystości wielkości małej walizki.

Ciekawe, ale Jenny nie kojarzyli się z astronautami. Wyglądali na wyznawców jakiejś dziwnej religii. Ich stroje, niby szaty kapłanów, słały biały, oślepiający blask.

Szóstka mężczyzn szybko i sprawnie wyskoczyła już z ciężarówki. Za nimi następni. Jenny dostrzegła, że są ciężko uzbrojeni. Szybko rozciągnęli się w szeregi po obu stronach konwoju, zajmując pozycję między swoimi środkami transportu a ludźmi na chodniku, tyłem do pojazdów. Ci ludzie nie byli naukowcami. To ochrona. Ich nazwiska były podane na hełmach, powyżej zasłon na twarze: SIERŻ. HAR-KER, SZER. FODOR, SZER. PASCALLI, POR. UNDERHILL. Podnieśli broń, skierowali przed siebie, zabezpieczając obszar z determinacją wykluczającą jakąkolwiek ingerencję.

Osłupiała i zmieszana Jenny spoglądała w otwór lufy pistoletu maszynowego.

– Co to, do diabła, ma znaczyć? – powiedział Bryce, robiąc krok do przodu.

Sierżant Harker, stojący najbliżej Bryce'a, podniósł swój automat i oddał serię ostrzegawczą.

Bryce zatrzymał się gwałtownie.

Tal i Frank automatycznie sięgnęli po swoje rewolwery.

– Nie! – krzyknął Bryce. – Żadnego strzelania, na litość boską! Jesteśmy po tej samej stronie.

Przemówił jeden z żołnierzy. Porucznik Underhill. Jego głos zabrzęczał z małego wzmacniacza, który miał w pudełku o powierzchni sześciu cali kwadratowych, umieszczonym na piersi.

– Proszę nie zbliżać się do pojazdów. Naszym pierwszym obowiązkiem jest zabezpieczenie laboratoriów i wypełnimy go za wszelką cenę.

– Do cholery – powiedział Bryce – nie chcemy sprawiać żadnych kłopotów. Przecież to ja was tu ściągnąłem.

– Nie zbliżać się – z uporem powtórzył Underhill.

W końcu otworzyły się tylne drzwi pierwszego samochodu mieszkalnego. Pojawiła się czwórka osobników, również w strojach nie przepuszczających powietrza, ale nie byli to żołnierze. Ruszali się bez pośpiechu. Nie mieli broni. Jednym z nich była kobieta. Jenny przez moment dostrzegła orientalną, niezwykle piękną twarz. Ich nazwisk na hełmach nie poprzedzały stopnie służbowe: BETTENBY, VALDEZ, NIVEN, YAMAGUCHI. Byli to cywilni lekarze i naukowcy, który w razie nagłej konieczności wywołanej wojną biologiczno-chemiczną rozstawali się ze swoim prywatnym życiem w Los Angeles, San Francisco, Seattle i innych miastach Zachodniego Wybrzeża, oddając się do dyspozycji Copperfielda. Zgodnie z tym, co było wiadome Bryce'owi, jeden taki oddział stacjonował na Zachodzie, drugi na Wschodzie, a jeden nad Zatoką Meksykańską.

Szóstka wyszła z drugiego samochodu mieszkalnego. GOLD-STEIN, ROBERTS, COPPERFIELD, HOUK. Ostatnia dwójka nie nosiła nazwisk nad osłonami na twarze. Szli za linią utworzoną przez żołnierzy, dołączyli do Bettenby'ego, Valdeza, Nivena i Yamaguchi.

Ta dziesiątka przeprowadziła między sobą krótką rozmowę, korzystając z wewnętrznego systemu komunikacyjnego. Jenny widziała usta poruszające się za pleksiglasowymi przyłbicami, ale skrzeczące pudełka na piersiach nie przekazały ani słowa, co znaczyło, że mogą prowadzić zarówno publiczną jak i wyłącznie prywatną rozmowę. Jak na razie cenili sobie prywatność.

Ale dlaczego? – zastanawiała się Jenny. Nie mają przed nami nic do ukrycia. Prawda?

Generał Copperfield, najwyższy z dwudziestki, odłączył od grupy, wszedł na chodnik i zbliżył do Bryce'a.

Zanim generał otworzył usta, Bryce stawił mu czoło.

– Generale, żądam wyjaśnień. Dlaczego grozi się nam bronią?

– Przepraszam – odpowiedział generał i obrócił się do swoich żołnierzy stojących z kamiennymi twarzami. – W porządku, chłopcy. Sytuacja jest niegroźna. Spocznij.

Z powodu pojemników ze sprężonym powietrzem żołnierze nie mogli wygodnie przyjąć klasycznej postawy swobodnej. Ale poruszając się z płynnością precyzyjnie wymusztrowanego oddziału, natychmiast opuścili broń, rozsunęli stopy na odległość dokładnie dwunastu cali, zwiesili automaty przy boku i stali bez ruchu, patrząc przed siebie.

Bryce nie pomylił się, mówiąc Talowi, że Copperfield jest twardym szefem. Dla Jenny było oczywiste, że w oddziale generała nie znano kłopotów z dyscypliną.

Copperfield obrócił się do Bryce'a, uśmiechnął przez osłonę.

– Tak lepiej?

– Lepiej – odpowiedział Bryce. – Ale nadal proszę o wyjaśnienia.

– To tylko SOP – wyjaśnił Copperfield. – Standardowa Operacyjna Procedura. Część zwykłej musztry. Nie mamy nic przeciw panu ani pańskim ludziom, szeryfie. Bo pan jest szeryfem Hammon-dem, prawda? Pamiętam pana z konferencji w Chicago, z zeszłego roku.

– Tak, sir. Jestem Hammond. Ale nadal nie usłyszałem pełnego wyjaśnienia. SOP to za mało.

– Nie musi pan podnosić głosu, szeryfie. – Copperfield klepnął dłonią w rękawiczce w piszczące pudełko na piersi. – To nie tylko głośnik. Również bardzo czuły mikrofon. Widzi pan, jadąc do miejsca poważnego skażenia chemicznego lub bakteriologicznego musimy wziąć po uwagę, że zostaniemy otoczeni przez wielu chorych i umierających. Po prostu brak nam ekwipunku do leczenia albo choćby złagodzenia skutków skażenia. Jesteśmy oddziałem badawczym.

Tylko rozpoznanie, żadnego leczenia. Naszą rzeczą jest dowiedzieć się wszystkiego o naturze skażenia, tak żeby odpowiednio wyekwipowane oddziały medyczne mogły zjawić się tuż po nas i zająć tymi, którzy przeżyli. Ale umierający, ciężko chorzy ludzie mogą nie zrozumieć, że nie jesteśmy w stanie się nimi zająć. Mogą zaatakować laboratoria, zrozpaczeni i wściekli.

– I przerażeni – dodał Tal Whitman.

– Właśnie – przytaknął generał, nie wyczuwszy ironii. – Podczas symulacji sytuacji stresogennych okazało się, że istnieje taka możliwość i to bardzo poważna.

– A jeśli chorzy lub umierający faktycznie mieliby przeszkodzić wam w pracy – spytała Jenny – zabilibyście ich?

Copperfield obrócił się do Jenny. Słońce odbiło się od osłony twarzy. Na moment pleksiglasowe zwierciadło zasłoniło oblicze generała. Potem lekko się poruszył i twarz znów stała się widoczna, ale nie na tyle, by Jenny mogła dostrzec, jak naprawdę wygląda. Zamknięta w przezroczystym fragmencie hełmu twarz pozostała bez wyrazu.

– Doktor Paige, jak mniemam?

– Tak.

– Cóż, pani doktor, jeśli terroryści albo agenci obcego rządu zastosują bakteriologiczną broń bojową przeciw społeczności amerykańskiej, zadaniem moim i moich ludzi będzie wyizolować, zidentyfikować oraz zaproponować środki zdolne powstrzymać mikroba. To wielka odpowiedzialność. Jeśli pozwolimy, by ktokolwiek – nawet cierpiące ofiary – przeszkodził nam, niebezpieczeństwo rozszerzenia zarazy wzrośnie dramatycznie.

– Więc – naciskała Jenny – jeśli chorzy i umierający przerwą wam pracę, zabijecie ich.

– Tak – powiedział beznamiętnie. – Nawet uczciwi ludzie czasem muszą wybrać mniejsze zło.

Jenny popatrzyła z góry na Snowfield. W porannym słońcu tak samo przypominało cmentarz jak w mroku nocy. Generał Copperfield miał rację. Cokolwiek uczyni dla bezpieczeństwa swojego oddziału, będzie to tylko mniejsze zło. Większym złem było to, co się stało – co działo się nadal – w tym mieście.

Dlaczego więc była tak uszczypliwa wobec generała?

Może dlatego, iż myślała przedtem o nim i jego ludziach jak o kawalerii, której przybycie obraca klęskę w zwycięstwo. Pragnęła, aby zjawienie się Copperfielda rozwiązało wszystkie problemy, zniwelowało wszystkie dwuznaczności. Kiedy zorientowała się, że sprawy nie potoczą się tym torem, kiedy stanęła oko w oko z wymierzoną w siebie bronią, jej sen się rozwiał. Obwiniła generała irracjonalnie.

To do niej nie pasowało. Musiała mieć nerwy zszargane mocniej, niż to sobie wyobrażała.

Bryce zaczął przedstawiać swoich ludzi, ale Copperfield mu przerwał.

– Nie chcę być niegrzeczny, szeryfie, ale nie mamy czasu na prezentację. Później. Teraz chcę działać. Chcę zobaczyć wszystkie te rzeczy, o których mówił mi pan przez telefon, a potem chcę rozpocząć sekcje zwłok.

Chce ominąć prezentację, bo nie ma sensu zaprzyjaźniać się z ludźmi, którzy może mają niewiele życia przed sobą, pomyślała Jenny. Jeśli w ciągu kilku następnych godzin pojawią się u nas symptomy choroby, która okaże się jakąś chorobą mózgu, jeśli wpadniemy w szał i zaatakujemy laboratoria, łatwiej mu przyjdzie rozkazać strzelać, gdy nie będzie nas znał.

Przestań! Była zła na siebie.

Spojrzała na Lisę i pomyślała: Wielkie nieba, jeśli ja jestem tak roztrzęsiona, w jakim stanie musisz być ty. Trzymasz się dzielnie jak nikt. Co za cholerna frajda mieć taką siostrę.

– Zanim was oprowadzimy – powiedział Bryce do Copperfiel-da – powinniście dowiedzieć się o stworzeniu, które widzieliśmy wczoraj w nocy, i co stało się z…

– Nie, nie – przerwał niecierpliwie Copperfield. – Chcę poznać to krok po kroku, tak jak wam się przytrafiało. Będzie mnóstwo czasu na opowiadanie, co się stało ostatniej nocy. Ruszajmy.

– Ale niech pan zrozumie, zaczyna wyglądać na to, że to wcale nie choroba wyludniła miasto – zaprotestował Bryce.

– Moi ludzie przyjechali zbadać możliwe powiązania z CBW. Od tego zaczniemy. Potem zbadamy inne możliwości. SOP, szeryfie.

Bryce odesłał większość swoich ludzi do zajazdu. Zatrzymał tylko Tala i Franka.

Jenny wzięła Lisę za rękę i też ruszyła do zajazdu.

– Pani doktor! Proszę zaczekać – zawołał za nią Copperfield. – Chcę mieć panią przy sobie. Była tu pani pierwszą lekarką. Jeśli stan ciał uległ zmianie, tylko pani może to ocenić.

Jenny spojrzała na Lisę.

– Dołączysz do nas?

– Z powrotem do cukierni? Nie, dzięki. – Dziewczyna zadygotała. Jenny pomyślała o słodkim dziecięcym głosiku, wydobywającym się ze zlewu.

– Nie idź do kuchni. A kiedy będziesz chciała iść do toalety, poproś kogoś, żeby poszedł z tobą.

– Jenny! To sami faceci.

– Nieważne. Poproś Gordy'ego. Może stanąć plecami do kabiny.

– Jeeezu, ale to krępujące.

– Chcesz znów iść tam sama? Rumieniec odpłynął z twarzy dziewczyny.

– Mowy nie ma.

– Dobrze. Trzymaj się blisko reszty. Naprawdę blisko. Bądź w tej samej części pokoju co oni. Obiecujesz?

Jenny pomyślała o telefonach od Wargle'a, o ordynarnych groźbach. Choć groźby umarłego nie powinny mieć znaczenia, bała się.

– Ty też uważaj – powiedziała Lisa. Jenny pocałowała siostrę w policzek.

– Teraz biegiem do Gordy'ego, zanim skręci za róg. Lisa pobiegła, wołając:

– Gordy! Czekaj!

Wysoki młody policjant przystanął na rogu i odwrócił się.

Patrząc jak Lisa biegnie brukowanym chodnikiem, Jenny poczuła ucisk w piersiach.

Pomyślała: A jeśli wrócę i okaże się, że przepadła? A jeśli nigdy jej nie zobaczę?

4

Nagi strach

Cukiernia Libermannów.

Bryce, Tal, Frank i Jenny weszli do kuchni. Generał Copperfield i dziewięciu naukowców z jego oddziału tuż za nimi. Tyły zamykała czwórka żołnierzy z bronią gotową do strzału.

W kuchni zrobiło się tłoczno. Bryce poczuł się nieswojo. A co, jeśli atak zastanie ich wszystkich razem? Co zrobią, kiedy trzeba będzie szybko wyjść?

Dwie głowy były dokładnie tam, gdzie poprzedniej nocy: w piekarnikach; oczy spozierały zza szybek. Na stole odcięte ręce nadal ściskały wałek.

Niven, jeden z ludzi generała, zrobił kilka różnych ujęć kuchni, a potem kilkanaście zbliżeń głów i rąk.

Pozostali ruszali się po obrzeżach piekarni, nie wchodząc w plan. Dokumentacja fotograficzna musi być zakończona, zanim rozpoczną się badania kryminologiczne. Przypominało to rutynowe zabiegi policyjne na miejscu zbrodni.

Kiedy naukowcy ruszali się, ich podgumowane stroje popiskiwały. Ciężkie buty głośno szurały po posadzce.

– Dalej się wam to wydaje zwykłym przypadkiem działania CBW? – spytał Bryce Copperfielda.

– To możliwe.

– Naprawdę?

– Phil, ty jesteś naszym głównym ekspertem od gazów. Myślisz to samo co ja?

Odpowiedzi udzielił mężczyzna, którego hełm nosił napis HOUK.

– Jest o wiele za wcześnie na jednoznaczne oceny, ale wydaje mi się, że mamy do czynienia z trucizną neuroleptyczną. A jest tu coś – zwłaszcza wyjątkowa, psychopatyczna gwałtowność – co kojarzy mi się z T-139.

– Całkiem możliwe – zgodził się Copperfield. – To samo przyszło mi do głowy.

Niven dalej robił zdjęcia.

– Co to jest ten T-139? – zapytał Bryce.

– Jeden z podstawowych gazów psychotoksycznych w arsenale Rosjan – wyjaśnił generał. – Pełna nazwa brzmi Timoszenko-139. Od Ili Timoszenki, uczonego, który go wynalazł.

– Co za wspaniały dowód uznania – zauważył sarkastycznie Tal.

– Większość gazów psychotoksycznych powoduje śmierć w trzydzieści sekund do pięciu minut po kontakcie ze skórą – powiedział Houk. – Ale T-139 nie jest tak miłosierny.

– Miłosierny! – wykrzyknął Frank Autry, oburzony.

– T-139 nie jest zwykłym zabójcą – mówił Houk. – Gdyby tak było, to w porównaniu z tym, jak działa, byłby miłosierny. T-139 jest – jak nazywają to dowódcy wojskowi – demoralizatorem.

– Przenika przez skórę i wchodzi do krwiobiegu w dziesięć sekund albo szybciej, potem przenika do mózgu i prawie natychmiast powoduje zniszczenie kory mózgowej – powiedział Copperfield.

– Przez okres od czterech do sześciu godzin – ciągnął Houk – ofiara utrzymuje pełną władzę w członkach i sto procent normalnej siły. Na początku cierpi jedynie mózg.

– Demencja paranoidalna – uzupełnił Copperfield. – Utrata władz umysłowych; lęk, wściekłość, utrata kontroli nad emocjami i bardzo silne przekonanie ofiary, że wszyscy spiskują przeciwko niej. Jest to połączone z przemożną skłonnością do popełniania gwałtownych czynów. W istocie, szeryfie, T-139 na cztery do sześciu godzin zmienia ludzi w bezmyślne maszyny do zabijania. Polują na siebie i na ludzi zdrowych, przebywających poza obszarem ataku gazowego. Pojmuje pan, jaki wyjątkowo demoralizujący wpływ może to wywrzeć na nieprzyjaciela.

– Wyjątkowy – powtórzył Bryce. – I doktor Paige zeszłej nocy przypuściła teoretycznie możliwość takiej zarazy. Mutacja wścieklizny, która zabija niektórych, a innych zamienia w obłąkanych morderców.

– T-139 nie jest zarazą.szybko sprostował Houk. – To gaz psychotoksyczny i gdybym musiał wybierać, wolałbym raczej, żeby to był gaz. Kiedy raz użyje się gazu, zagrożenie mija. Zagrożenie biologiczne jest dużo trudniejsze do powstrzymania.

– Gdyby to był gaz – powiedział Copperfield – rozwiałby się już dawno, ale jego osad zostałby prawie wszędzie. Moglibyśmy go bezzwłocznie zidentyfikować.

Przysunęli się do ściany, żeby zrobić miejsce dla Nivena i jego aparatu.

– Doktorze Houk – powiedziała Jenny – wspomniał pan, że w przypadku tego T-139 stan obniżonej sprawności trwa od czterech do sześciu godzin. Co potem?

– Cóż, faza druga to stan agonalny. Trwa od sześciu do dwunastu godzin, różnie. Zaczyna się od zakłóceń w działaniu nerwów odśrodkowych, potem dochodzi do paraliżu centrum oddechowego, sercowego, naczyniowo-ruchowego w mózgu.

– Dobry Boże – westchnęła Jenny.

– Jeszcze raz, dla laików – poprosił Frank.

– Oznacza to, że w drugim stadium choroby – wyjaśniła Jenny – w ciągu sześciu do dwunastu godzin, T-139 stopniowo redukuje zdolność mózgu do automatycznego regulowania czynności ciała – takich jak oddychanie, praca serca, funkcjonowanie organów… Ofiara cierpi na zakłócenia w pracy serca, ma wyjątkowe trudności w oddychaniu. Stopniowo ustaje praca każdego gruczołu i organu. Dwanaście godzin może się wam wydać okresem krótkim, ale ofierze dłuży się jak wieczność. Następują wymioty, biegunka, nietrzymanie moczu, stałe gwałtowne skurcze mięśni… I jeśli uszkodzeniu ulegają tylko nerwy odśrodkowe, jeśli reszta systemu nerwowego pozostaje nietknięta, trwa rozdzierający, nieprzerwany ból.

– Sześć do dwunastu godzin piekła – potwierdził Copperfield.

– Aż serce przestaje bić – dokończył Houk – lub aż ofiara po prostu dusi się.

Przez długie sekundy, podczas których słychać było trzask migawki aparatu Nivena, nikt się nie odezwał.

W końcu zabrała głos Jenny:

– Nadal nie sądzę, żeby odegrał tu rolę gaz psychotoksyczny – nawet coś takiego jak T-139 – który mógłby tłumaczyć te dekapitacje. Poza tym żadna ze znalezionych ofiar nie wymiotowała i nie miała kłopotu z utrzymaniem moczu czy kału.

– Cóż – powiedział Copperfield – może mamy do czynienia z odmianą T-139, która nie wywołuje tych symptomów. Albo to jakiś inny gaz.

– Żaden gaz nie tłumaczy ćmy – rzekł Tal Whitman.

– Albo tego, co spotkało Stu Wargle'a – dodał Frank.

– Ćma? – zapytał Copperfield.

– Nie chciał pan o tym słyszeć przed obejrzeniem reszty – przypomniał Bryce. – Ale wydaje mi się, że nadszedł czas, żeby pan…

– Skończone – oznajmił Niven.

– W porządku – powiedział Copperfield. – Szeryfie, doktor Paige, panowie, jeśli to możliwe, proszę zachować milczenie do czasu zakończenia naszych działań. Będziemy wam wdzięczni za współpracę.

Pozostali natychmiast zabrali się do pracy. Yamaguchi i Bettenby przenieśli odcięte głowy do przeszklonych pojemników ze szczelnymi pokrywami. Valdez ostrożnie oderwał ręce od wałka i włożył do trzeciego pojemnika. Houk zdrapał trochę mąki ze stołu i wsypał do małego plastykowego słoiczka, zapewne dlatego iż sucha mąka musiała wchłonąć – i zachowała – ślady gazu. Jeśli rzeczywiście był jakiś gaz. Houk zebrał również próbki ciasta spod wałka. Goldstein i Roberts zbadali dwa piekarniki, z których wyjęto głowy, a potem Goldstein za pomocą małego odkurzacza na baterie oczyścił pierwszy piekarnik. Po wykonaniu tych czynności, Roberts wyjął worek z odkurzacza, zamknął go, oznaczył, a w tym czasie Goldstein zebrał drobne, nawet najdrobniejsze ślady z drugiego piekarnika.

Wszyscy naukowcy byli zajęci. Tylko dwaj mężczyźni, których hełmy nie miały nazwisk, stali z boku i obserwowali.

Bryce obserwował obserwatorów, zastanawiał się, kim są i jakie zadania wykonują.

Podczas pracy naukowcy opisywali, co robią, i wygłaszali komentarze na temat tego, co znaleźli, używając żargonu obcego Bryce'owi. Nigdy nie odzywali się jednocześnie. Ten fakt – w połączeniu z rozkazem Copperfielda zachowania ciszy przez osoby nie należące do oddziału – nasuwał myśl, że ich słowa są rejestrowane. Wśród innych przedmiotów zwisających na pasie Copperfielda był też magnetofon podłączony bezpośrednio do systemu komunikacyjnego generalskiego ubrania. Bryce zauważył, że krążki się obracają.

Kiedy naukowcy zebrali wszystko, co chcieli zebrać, Copperfield powiedział:

– W porządku, szeryfie. Gdzie teraz? Bryce wskazał magnetofon.

– Nie wyłączy go pan do chwili, kiedy tam dojdziemy?

– Nie, nie. Zaczęliśmy nagrywać od chwili, gdy minęliśmy blokadę drogową i będziemy nagrywać aż do czasu, kiedy dowiemy się, co spotkało to miasto. W ten sposób, jeśli przydarzy się nam coś złego, jeśli wszyscy zginiemy przed znalezieniem rozwiązania, nowy zespół będzie znał każdy nasz krok. Nie zaczną od zera, a być może otrzymają nawet dokładny zapis tej fatalnej pomyłki, która przyniosła nam zgubę.

Następny przystanek – galeria sztuki i rzemiosła artystycznego, do której Frank Autry poprowadził trzech ludzi zeszłej nocy. I znów szedł pierwszy przez salę wystawową do biura na tyłach, a potem po schodach do mieszkania na pierwszym piętrze.

Frankowi ta scena wydała się niemal komiczna: wszyscy ci kosmonauci, stłoczeni na wąskich schodkach, z teatralnie ponurymi twarzami za osłonami z pleksi, odgłosy ich oddechów w ograniczonej przestrzeni hełmów, dochodzące przesadnie wyraźnym, złowróżbnym dźwiękiem z głośników na piersiach. Jak na filmie s-f z lat pięćdziesiątych Atak astronautów spoza Ziemi albo jakiejś innej staroci – Frank nie mógł zapanować nad rozbawieniem.

Ale szeroki uśmiech znikł z jego twarzy, kiedy weszli do kuchni i znów stanęli nad zmarłym mężczyzną. Ciało leżało tam, gdzie i poprzedniej nocy, obok lodówki, ubrane tylko w niebieskie spodnie od piżamy. Opuchlizna i siniaki pozostały. Szeroko otwarte oczy wpatrywały się w pustkę.

Frank usunął się z drogi ludziom Copperfielda. Razem z Bryce'em stanął przy ladzie, na której mieścił się opiekacz do grzanek.

Kiedy Copperfield ponownie zażądał milczenia od niezawodowców, naukowcy ostrożnie obeszli rozrzucone po podłodze produkty do kanapek. Stłoczyli się nad ciałem.

Po kilku minutach skończyli wstępne badanie.

– Zabierzemy go do sekcji – powiedział Copperfield do Bryce'a.

– Nadal pan uważa, że mamy do czynienia z prostym przypadkiem działania CBW? – zapytał znowu Bryce.

– Tak, to całkowicie prawdopodobne.

– Ale to posiniaczenie i spuchnięcie? – zauważył Tal.

– Możliwość reakcji alergicznej na gaz psychotoksyczny – rzucił Houk.

– Jeśli podciągniecie nogawkę piżamy – podsunęła Jenny – przekonacie się, iż ta reakcja nastąpiła również na zakrytej partii skóry.

– Tak, wiemy – powiedział Copperfield. – Już patrzyliśmy.

– Ale jak skóra mogła zareagować nawet tam, gdzie nie dotarł gaz?

– Takie gazy mają wysoki wskaźnik przenikania – wyjaśniał Houk. – Przenikają przez większość ubrań. Prawdę mówiąc jedyna rzecz, na której mogą się zatrzymać, to kombinezon winylowy lub gumowy.

Właśnie to, co macie na sobie, pomyślał Frank. I to, czego nam brakuje.

– Jest tu jeszcze jedno ciało – powiedział Bryce do generała. – Także chcecie rzucić na nie okiem?

– Bezwzględnie.

– Tędy, sir – wskazał Frank.

Prowadził ich korytarzem z kuchni. Broń trzymał w pogotowiu.

Frank śmiertelnie bał się wejścia do sypialni, gdzie martwa kobieta leżała na zmiętych prześcieradłach. Pamiętał sprośności, które wygadywał o niej Wargle i miał straszne przeczucie, że zastanie Stu kopulującego z blondynką, splecionych w lodowatym, wiecznym uścisku.

Ale była tylko kobieta. Rozciągnięta na łóżku. Nogi szeroko rozrzucone. Usta na zawsze otwarte w krzyku.

Kiedy Copperfield i jego ludzie zakończyli wstępne oględziny ciała i byli gotowi do wyjścia, Frank zwrócił ich uwagę na samopowtarzalną dwudziestkę dwójkę, z której kobieta prawdopodobnie strzelała do zabójcy.

– Czy uważa pan, generale, że strzelała do chmury gazu?

– Oczywiście, że nie. Ale mogła być już zatruta, mieć uszkodzony mózg. Mogła mieć halucynacje, strzelała do fantomów.

– Fantomy – powtórzył Frank. – Tak, sir, na to właśnie wygląda. Bo, widzi pan, wystrzelała cały magazynek, dziesięć nabojów, a znaleźliśmy tylko dwa pociski – jeden w tej szyfonierce, jeden w ścianie. Widzi pan tę dziurę. To znaczy, że reszta trafiła w to, w co ona celowała.

– Znałam tych ludzi – powiedziała Jenny Paige, wysuwając się naprzód. – Gary i Sandy Wechlasowie. Była z niej prawdziwa snajperka. Ciągle siedziała na strzelnicy. Wygrała kilka konkurencji na jarmarku okręgowym w zeszłym roku.

– Więc stać ją było na wyciągnięcie ośmiu trafień na dziesięć – podsumował Frank. – I nawet osiem pocisków nie zatrzymało tego, co ona chciała zatrzymać. To nie krwawiło nawet po ośmiu pociskach. Oczywiście fantomy nie krwawią. Ale, sir, czy fantom wyniósłby osiem pocisków?

Copperfield patrzył na niego, marszczył brwi.

Wszyscy naukowcy też mieli zasępione czoła.

Żołnierze nie tylko marszczyli czoła. Rozglądali się po kątach z niepokojem.

Frank widział, że stan obu trupów – zwłaszcza wygląd kobiety, obraz jak z koszmaru sennego – wywarł wrażenie na generale i jego ludziach. Strach, jaki mieli w oczach, wzrósł. Natrafili na coś niepojętego, choć nie chcieli się do tego przyznać. Nadal trzymali się wyjaśnień, które były im bliskie – gaz psychotoksyczny, wirus, trucizna – ale zaczęli mieć wątpliwości.

Ludzie Copperfielda przynieśli plastykowe worki na ciała. Wsadzili trupa do worka, wynieśli z budynku i złożyli na chodniku. Wezmą go, wracając do pojazdów.

Bryce poprowadził ich do Samu Gilmartina. Wewnątrz, przy chłodziarkach na mleko, opowiedział im o zniknięciu Jake'a Johnsona.

– Żadnego krzyku. W ogóle nic nie słyszeliśmy. Tylko kilka sekund ciemności. Kilka sekund. Ale kiedy lampy znów się zaświeciły, Jake przepadł.

– Patrzyliście… – zaczął Copperfield.

– Wszędzie.

– Mógł uciec – powiedział Roberts.

– Tak – przytaknęła doktor Yamaguchi. – Może zdezerterował. Kiedy weźmie się pod uwagę, co widział…

– Mój Boże – stropił się Goldstein – a co będzie, jeśli opuścił Snowfield? Może minął linię kwarantanny, roznosi infekcję…

– Nie, nie, nie. Nie Jake – zaprzeczył Bryce. – Może nie był z niego najodważniejszy policjant, ale nie zostawiłby mnie na lodzie. Miał poczucie odpowiedzialności.

– Z pewnością – poparł go Tal. – Poza tym stary Jake'a był kiedyś szeryfem okręgowym, w grę wchodzi poczucie tradycji rodzinnej.

– I Jake był ostrożny – powiedział Frank. – Nie zrobiłby niczego nie przemyślanego. Bryce kiwnął głową.

– A w każdym razie, gdyby wystraszył się tak, żeby uciec, wsiadłby do wozu patrolowego. Na pewno nie poszedłby na piechotę.

– Słuchajcie – odezwał się Copperfield – wiedział, że nie przepuszczą go przez blokadę, więc nie skorzystał z drogi publicznej. Mógł ruszyć przez las.

Jenny pokręciła przecząco głową.

– Nie, generale. Teren jest tu naprawdę dziki. Zastępca Johnson wiedziałby, że zgubi się i zginie.

– I czy przerażony człowiek – dodał Bryce – rzuca się na łeb na szyję w obcy las nocą? Nie sądzę, generale. Sądzę natomiast, że nadszedł czas, żeby dowiedział się pan, co spotkało innego mojego zastępcę.

Oparty o chłodziarkę pełną sera i mielonki, Bryce opowiedział im o ćmie, ataku na Wargle'a i mrożącym krew w żyłach stanie trupa. Opowiedział im o spotkaniu Lisy ze zmartwychwstałym Wargle'em i zniknięciu ciała.

Copperfield i jego ludzie wyrazili na początku zdziwienie, potem zmieszanie, a w końcu lęk. Ale gdy Bryce opowiadał, prawie cały czas spozierali na niego w napiętej ciszy i wymieniali znaczące spojrzenia.

Zakończył opowiadaniem o dziecięcym głosiku, dochodzącym z kuchennego zlewu.

– Cóż, generale – odezwał się potem, trzeci raz zadając to pytanie – czy nadal uważa pan, że to prosty wypadek użycia CBW?

Copperfield zawahał się, błądził przez chwilę wzrokiem po rozsypanych wszędzie towarach, w końcu spojrzał Bryce'owi w oczy i rzekł:

– Szeryfie, chcę, żeby doktor Roberts i doktor Goldstein zbadali dokładnie pana i wszystkich, którzy widzieli tę… mmm… ćmę.

– Nie wierzy mi pan.

– Och, wierzę, że autentycznie i szczerze sądzi pan, że widział to wszystko.

– Cholera! – zaklął Tal.

– Pojmujecie na pewno, że dla nas brzmi to tak, jakbyście wszyscy zostali skażeni i mieli halucynacje.

Bryce był znużony i sfrustrowany, a ich niewiara i ograniczoność napawały go gniewem. Byli naukowcami, należało się raczej spodziewać, że okażą się otwarci na nowe idee i nieoczekiwane możliwości. Zamiast tego na siłę dopasowywali materiał dowodowy do wcześniej wyrobionych poglądów.

– Uważa pan, że wszyscy możemy mieć te same halucynacje? – spytał.

– Spotyka się zbiorowe halucynacje – odparł Copperfield.

– Generale – powiedziała Jenny – w tym co widzieliśmy, nie było cienia ułudy. Miało twardą fakturę realności.

– Doktor Paige, w normalnych warunkach przywiązywałbym wielką wagę do każdego pani spostrzeżenia. Ale że jest pani jedną z osób, które twierdzą, iż widziały tę ćmę, nie mogę pani sądu uznać za obiektywny.

Frank Autry, nachmurzony, wpatrywał się w Copperfielda.

– Ale sir, jeśli to wszystko było halucynacją – to gdzie jest Stu Wargle?

– Może zarówno on jak i ten Jake Johnson zostawili was na lodzie – powiedział Roberts. – I skojarzyliście ich zniknięcia z waszymi złudzeniami.

Bryce wiedział z doświadczenia, że spór stawał się nie do rozwiązania z chwilą pojawienia się emocji. Narzucił sobie luz, oparł się o chłodziarkę. Mówił powoli cichym głosem:

– Generale, na podstawie tego, co pan i pańscy ludzie powiedzieli, można mniemać, że Wydział Szeryfa Okręgu Santa Mira zatrudnia wyłącznie tchórzy, durniów i ofermy.

Copperfield wykonywał uspokajające gesty dłońmi w gumowych rękawicach.

– Nie, nie, nie. Nie twierdzimy niczego takiego. Szeryfie, proszę nas zrozumieć. Jesteśmy tylko szczerzy. Przedstawiamy obraz sytuacji z naszego punktu widzenia – punktu widzenia każdego specjalisty od broni chemicznej i bakteriologicznej. Ludzie, którzy przeżyli, są skazani na halucynacje. To jeden z elementów, które musimy wziąć pod uwagę. Otóż gdyby zechciał pan nam przedstawić logiczne wyjaśnienie egzystencji tej ćmy wielkości orła… cóż, może wtedy sami potrafilibyśmy w nią uwierzyć. Ale nie zdołacie tego uczynić. Wobec tego nasz pogląd, że doznaliście halucynacji, jest jedynym sensownym wyjaśnieniem sprawy.

Bryce zauważył, że czterej żołnierze spoglądają teraz na niego w zupełnie inny sposób. Człowiek cierpiący na dziwne halucynacje jest oczywiście niezrównoważony, niebezpieczny, może nawet aż tak pozbawiony hamulców, że gotów odcinać ludziom głowy i wsadzać je do piekarników. Żołnierze, choć nie celowali w Bryce'a, podnieśli broń o kilka cali. Nagle zaczęli spoglądać na niego – oraz Jenny, Tala i Franka – z wyraźną podejrzliwością.

Zanim Bryce zdążył odpowiedzieć Copperfieldowi, zaskoczył go głośny hałas na tyłach samu, dochodzący spoza stołów masarskich. Bryce odsunął się od chłodziarek, obrócił do źródła zamieszania i położył dłoń na chwycie rewolweru.

Kątem oka zobaczył ruch od strony dwóch żołnierzy. Reagowali raczej na niego niż na hałas. Kiedy położył rękę na broni, natychmiast podnieśli pistolety maszynowe.

Rozpoznał przyczynę hałasu: łomot o drzwi. I wołanie. Oba odgłosy dochodziły z chłodni na mięso. Mieściła się z drugiej strony sortowni, nie dalej niż o piętnaście stóp, prawie dokładnie naprzeciwko miejsca, w którym stali. Grube hermetyczne drzwi głuszyły uderzenia, ale łomot był mimo to słyszalny. Głos był przygłuszony, słowa niezrozumiałe, Bryce jednak rozróżniał krzyki o pomoc.

– Ktoś jest tam uwięziony – powiedział Copperfield.

– Niemożliwe – zaprzeczył Bryce.

– Nie może być uwięziony, bo drzwi otwierają się z obu stron – dodał Frank.

Łoskot i krzyki urwały się raptownie.

Stukot.

Brzęk metalu o metal.

Dźwignia z polerowanej stali otwierająca drzwi poruszyła się w górę i w dół, w górę i w dół…

Stuknęła zapadka. Drzwi uchyliły się. Ale tylko na kilka cali. Stanęły.

Zmrożone powietrze wysnuło się z chłodni, zmieszało z ciepłym powietrzem samu. Czułki szroniastych oparów wspięły się na całą wysokość framugi.

Choć zza drzwi dobiegało światło, Bryce nie dostrzegał nic przez wąską szparę. Ale wiedział, jak wygląda wnętrze. Podczas wczorajszych poszukiwań Jake'a Johnsona zajrzał do środka. Lodowate, odpychające pomieszczenie, pozbawione okien, dwanaście na piętnaście stóp. Drugie drzwi do odbioru dostaw – zaopatrzone w dwie zasuwy – otwierały się na tylną uliczkę. Pomalowana betonowa podłoga. Hermetyczne, betonowe ściany. Świetlówki. Z trzech otworów wentylacyjnych nawiew zimnego powietrza chłodzącego połówki wołowiny, cielęciny i połcie wieprzowiny na hakach.

Bryce słyszał jedynie zwielokrotnione oddechy naukowców i żołnierzy. Choć nawet te odgłosy przycichały; niektórzy z nich chyba wstrzymali oddechy.

Nagle z chłodni dobiegł jęk. Żałosne, słabe wołanie o ratunek. Głos wibrował, zatarty, ale znajomy, odbity od zimnych betonowych ścian, niesiony prądami uciekającymi przez wąsko uchylone drzwi.

Bryce… Tal? Kto tam? Frank? Gordy? Jest tam kto? Niech… mi… ktoś… pomoże…

To był Jake Johnson.

Bryce, Jenny, Tal i Frank trwali w zupełnym bezruchu, nasłuchiwali.

– Ktokolwiek tam jest, bardzo potrzebuje pomocy – powiedział Copperfield.

Bryce… proszę… niech ktoś…

– Zna go pan? – zapytał Copperfield. – Woła pana, prawda, szeryfie?

Nie czekając na odpowiedź, generał rozkazał zajrzeć do środka dwóm swoim ludziom, sierżantowi Markerowi i szeregowemu Pascallemu.

– Zaczekajcie! – krzyknął Bryce. – Niech nikt tam nie wchodzi. Nie ruszamy się za te chłodziarki, póki nie dowiemy się czegoś więcej.

– Szeryfie, jestem gotów iść z panem na możliwie najściślejszą współpracę, ale nie ma pan władzy nade mną ani moimi ludźmi.

Bryce… to ja… Jake… Pomóż, na litość boską. Złamałem cholerną nogę.

Jake? – zapytał Copperfield. Zmrużył oczy i spojrzał zdumiony na Bryce'a. – Ten człowiek, o którym mówił pan, że został wczoraj porwany?

Niech ktoś… pomoże… Jezu, tu jest zi… zimno… tak zimno.

To jakby jego głos – przyznał Bryce.

– No i ma pan! – powiedział Copperfield. – Okazuje się, że to nic tajemniczego. Siedział tu cały czas. Bryce wbił wzrok w generała.

– Mówiłem panu, że przeszukaliśmy wszystko zeszłej nocy. Nawet tę cholerną chłodnię. Nie było go tam.

– No, ale teraz jest – odpowiedział generał.

Hej, wy tam! Jest mi zimno. Nie mogę ru… ru… ruszyć… cholerną nogą!

Jenny dotknęła ramienia Bryce'a.

– Tu coś nie gra. Tu coś kompletnie nie gra.

– Szeryfie, nie możemy tak stać i pozwalać, żeby ranny człowiek cierpiał.

– Gdyby Jake naprawdę siedział tam całą noc – powiedział Frank Autry – zamarzłby na śmierć.

– No, na ogół chłodnie w sklepach – zauważył Copperfield – nie mrożą. Jest tam tylko zimno. Jeśli ten człowiek był ciepło ubrany, łatwo mógł przeżyć do tej chwili.

– Ale jak się tam dostał? – zapytał Frank. – Co tam, do diabła, robił?

– I nie było go wczoraj – niecierpliwie odezwał się Tal. 212

Jake Johnson znów zawołał o pomoc.

– Tam czyha niebezpieczeństwo – powiedział Bryce do Copper-fielda. – Czuję to. Moi ludzie to czują. Doktor Paige to czuje.

– Ja nie – stwierdził Copperfield.

– Generale, jest pan za krótko w Snowfield, aby wiedzieć, że czekają tu pana rzeczy, których nikt nie jest w stanie przewidzieć.

– Jak ćmy wielkości orłów? Bryce powstrzymał gniew.

– Jest pan tu za krótko, żeby zrozumieć, że… no… nic nie jest takie, jakim się wydaje.

Copperfield spojrzał na niego sceptycznie.

– Niech pan nie bierze mnie na mistycyzm, szeryfie.

Jake Johnson zaczął płakać. Żałosne biadolenia robiły straszne wrażenie. Wywoływały obraz rozdzieranego bólem, przerażonego starca, który w niczym nie może być groźny.

– Musimy pomóc temu człowiekowi. Już – powiedział Copperfield.

– Nie będę ryzykował życia swoich ludzi – zaoponował Bryce. – Jeszcze nie.

Copperfield jeszcze raz rozkazał sierżantowi Markerowi i szeregowemu Pascallemu zajrzeć do chłodni. Nie ulegało wątpliwości, że nie sądzi, by jakieś niebezpieczeństwo mogło zagrozić ludziom uzbrojonym w pistolety maszynowe, nakazał jednak, żeby zachowali ostrożność. Wciąż wierzył, że nieprzyjaciel jest wielkości bakterii albo cząsteczki gazu.

Dwaj żołnierze szybko pokonali przestrzeń między chłodziarkami i doszli do bramki, za którą znajdowała się sortownia mięsa.

– Jeśli Jake otworzył te drzwi, to dlaczego nie zrobił tego do końca, żebyśmy mogli go zobaczyć? – zapytał Frank.

– Prawdopodobnie wyczerpał wszystkie siły na podniesienie uchwytu – zasugerował Copperfield. – Na litość boską, z jego głosu można wnioskować, że jest całkowicie wyczerpany.

Marker i Pascalli minęli bramkę.

Ręka Bryce'a zacisnęła się na chwycie rewolweru.

– Cholera, coś tu jest kompletnie nie w porządku. Jeśli to naprawdę Jake, jeśli potrzebuje pomocy, to dlaczego czekał aż do teraz?

– Dowiemy się, jak go spytamy. Nie ma innego sposobu – powiedział generał.

– Chodzi mi o to, że z tej chłodni można wyjść od tyłu – wyjaśnił Tal. – Mógł otworzyć drzwi wcześniej i krzyknąć w tylną uliczkę. Jest tak cicho, że usłyszelibyśmy go nawet w Zajeździe Na Wzgórzu.

– Może do tej pory był nieprzytomny – odrzekł Copperfield. Harker i Pascalli szli wzdłuż stołów obok elektrycznej piły. Jake Johnson znów się odezwał.

Idzie… ktoś? Czy ktoś… idzie?

Jenny zaczęła zgłaszać kolejne obiekcje, ale Bryce powiedział:

– Szkoda gardła.

– Pani doktor – zapytał Copperfield – czy spodziewa się pani, że zignorujemy wołanie o pomoc?

– Oczywiście, że nie – powiedziała. – Ale powinniśmy odczekać i zastanowić się nad bezpiecznym sposobem wejścia do środka. Copperfield potrząsnął głową.

– Musimy bezzwłocznie mu pomóc – przerwał. – Niech pani go posłucha. Jest ciężko ranny.

Jake znów zajęczał z bólu.

Harker ostrożnie sunął do drzwi chłodni.

Pascalli cofnął się kilka kroków i z boku osłaniał swojego sierżanta, najlepiej jak mógł.

Bryce poczuł, jak z napięcia tężeją mu mięśnie na plecach, ramionach i karku.

Harker był przy drzwiach.

– Nie – cicho szepnęła Jenny.

Skrzydło drzwi stało uchylone do środka. Harker wysunął lufę automatu i pchnął je do końca. Zimne zawiasy zaskrzypiały, zapiszczały.

Bryce zadygotał na ten dźwięk.

Jake nie leżał w progu. Nie było go widać.

Za sierżantem nie było widać nic poza połówkami wołowiny: wisiały ciemne, poprzecinane jaśniejszymi smugami tłuszczu, krwawe.

Harker zawahał się…

Nie rób tego! – pomyślał Bryce.

…i skoczył przez próg. Minął go w półprzysiadzie, rozejrzał się w lewo, idąc za ruchem głowy lufą broni, i prawie natychmiast spojrzał w prawo, obracając broń w tym kierunku.

Wtedy coś zobaczył. Podskoczył, przerażony. Szybko uskoczył w tył, zderzył się plecami z wiszącą wołowiną.

– Ja pierdolę!

Podkreślił krzyk krótką serią z automatu.

Bryce skrzywił się. Huk i grzechot broni zabrzmiały ogłuszająco.

Coś pchnęło drzwi chłodni, zamknęło je z hukiem. Ono uwięziło Harkera. Ono.

– Chryste! – krzyknął Bryce. Nie tracąc czasu wdrapał się na wysoką do pasa chłodziarkę, stanął na paczkach sera “Kraft swiss" i oblanej woskiem goudzie. Przebiegł na czworakach, zeskoczył po drugiej stronie.

Następna seria z automatu. Tym razem dłuższa. Chyba dość długa, żeby opróżnić magazynek.

Pascalli był już przy drzwiach, zmagał się gorączkowo z dźwignią.

Bryce obiegł stoły sortowni.

– Co jest?!

Szeregowy Pascalli wyglądał zbyt młodo jak na żołnierza – i był bardzo wystraszony.

– Wyciągnij go stamtąd, do diabła! – krzyknął Bryce.

– Nie da się! Kurwa, nie chce się otworzyć!

Strzały w chłodni ustały.

Zaczęły się wrzaski.

Pascalli szarpał rozpaczliwie za zablokowaną dźwignię.

Chociaż grube, szczelnie dopasowane drzwi powinny tłumić wrzaski Harkera, rozlegały się bardzo głośno, a szybko stały się jeszcze głośniejsze. Dochodząc przez walkie-talkie Pascallego, śmiertelne szlochy musiały brzmieć ogłuszająco, gdyż szeregowy nagle przyłożył dłoń do hełmu, jakby próbował odciąć dźwięk.

Bryce odepchnął żołnierza. Złapał obiema rękami za długą dźwignię. Ani drgnęła – w żadną stronę.

W chłodni przeraźliwe krzyki rosły i opadały, i rosły, i stawały się coraz głośniejsze, bardziej przeszywające i okropniejsze.

Co, do diabła, ono robi Harkerowi? – myślał gorączkowo Bryce. Żywcem obdziera biedaka ze skóry?

Obejrzał się. Tal przeczołgał się po chłodziarkach i dołączał do niego. Generał i jeszcze jeden żołnierz, szeregowy Fodor, biegli przez bramkę. Frank wskoczył na jedną z chłodziarek, ale obserwował wnętrze sklepu, na wypadek gdyby zamieszanie w chłodni było tylko dywersją. Wszyscy inni stali w grupie, w przejściu.

– Jenny! – zawołał Bryce.

– No?

– Czy w tym sklepie jest dział z żelastwem?

– Z takimi różnościami.

– Potrzebuję śrubokrętu.

– Robi się. – Już biegła.

Harker wrzeszczał.

Jezu, co to za straszny krzyk! Z koszmaru sennego. Ze szpitala wariatów. Z piekła.

Bryce zlał się zimnym potem. Copperfield dotarł do chłodni.

– Puść mnie do dźwigni.

– Nic nie pomoże.

– Puść!

Bryce zszedł mu z drogi.

Generał był krzepkim mężczyzną – w istocie największym z obecnych. Wyglądał na dość silnego, by wyrywać stuletnie dęby. Wysilał się, klął – nie pchnął dźwigni dalej niż Bryce.

– Cholerny zatrzask musiał się złamać albo wygiąć – powiedział Copperfield, ciężko dysząc.

Harker wrzeszczał nieprzerwanie.

Bryce pomyślał o Cukierni Libermannów. Wałek na stole. Ręce. Obcięte ręce. Tak może krzyczeć człowiek, kiedy patrzy, jak odcina mu się ręce w przegubach.

Copperfield tłukł o drzwi z bezsilną wściekłością.

Bryce spojrzał na Tala. Pierwszy raz w życiu zobaczył wyraźny lęk na twarzy Tala Whitmana.

Jenny przebiegła bramkę wzywając Bryce'a. Ściskała trzy śrubokręty, każdy opakowany w jasny karton z plastykową osłoną.

– Nie wiedziałam, którego rozmiaru potrzebujesz – powiedziała.

– W porządku – podziękował Bryce – teraz znikaj stąd szybko. Wracaj do reszty.

Zignorowała polecenie, podała mu dwa śrubokręty, zatrzymała trzeci.

Wrzaski Markera stały się tak przeraźliwe, tak straszne, że nie przypominały ludzkich odgłosów.

Kiedy Bryce rozerwał pierwsze opakowanie, Jenny potargała na strzępy swój karton i wyciągnęła śrubokręt.

– Jestem lekarką, zostaję.

– Żaden lekarz nie jest mu w stanie pomóc – powiedział Bryce, gorączkowo rozdzierając ostatnie opakowanie.

– A może jednak. Gdybyś myślał, że nie ma szansy, nie starałbyś się wyciągać go stamtąd.

– Do cholery, Jenny!

Bał się o nią, ale wiedział, że już podjęła decyzję i nie wyperswaduje jej, żeby odeszła.

Wyjął jej z ręki trzeci śrubokręt, przepchnął się obok generała Copperfielda, stanął przy drzwiach.

Nie mógł wykręcić szpilek trzymających zawiasy. Drzwi otwierały się do wewnątrz, zawiasy były w chłodni.

Ale mechanizm dźwigni i zamka był osłonięty szeroką metalową nakładką przymocowaną do lica drzwi czterema wkrętami. Bryce pochylił się, wybrał odpowiedni śrubokręt, usunął pierwszy wkręt; wkręt upadł na podłogę.

Wrzaski Markera urwały się.

Cisza, która nastąpiła, była gorsza niż krzyk.

Bryce usunął drugi, trzeci i czwarty wkręt.

Sierżant Harker nadal milczał.

Kiedy nakładka była luźna, Bryce przesunął ją wzdłuż dźwigni, zdjął, odrzucił. Mrużąc oczy objął wzrokiem wnętrze zanika, pogrzebał śrubokrętem. Ostre kawałki popękanego metalu wypadły z zamka; inne ze stukotem osunęły się w dół do pustej szpary wewnątrz drzwi. Zamek został dokładnie zniszczony od środka. Bryce znalazł szczelinę, przez którą ręcznie zwalnia się rygiel, wsunął w nią śrubokręt, pociągnął w prawo. Sprężyna była chyba mocno zgięta lub zerwana, gdyż ledwo dała się poruszyć. Wysunął jednak rygiel na tyle, że wyszedł z dziury w ościeżu. Pchnął: coś metalicznie trzasnęło; drzwi zaczęły się otwierać.

Wszyscy się odsunęli, Bryce także.

Ciężar własny skrzydła drzwi wystarczał, aby z wolna, niespiesznie odchylało się do środka.

Szeregowy Pascalli trzymał je na muszce pistoletu maszynowego, Bryce wyciągnął swoją broń, podobnie jak i Copperfield, chociaż los sierżanta Markera udowodnił ponad wszelką wątpliwość, że broń palna jest tu nieskuteczna.

Drzwi otworzyły się na oścież.

Bryce oczekiwał, że coś z chłodni wyskoczy. Nic nie wyskoczyło.

Poprzez światło padające od drzwi, które przecinało w poprzek chłodnię, dostrzegł, że drugie drzwi również są otwarte. Kilka minut temu, kiedy Harker wszedł do środka, z pewnością było inaczej. Za nimi rozciągała się osłoneczniona uliczka.

Copperfield rozkazał Pascallemu i Fodorowi sprawdzić chłodnię. Szybko weszli, znikli z oczu, jeden na lewo, drugi na prawo.

Po kilku sekundach Pascalli wrócił.

– Teren czysty, sir.

Copperfield wszedł do środka, Bryce za nim.

Pistolet maszynowy Markera leżał na podłodze.

Sierżant Marker wisiał na metalowym haku u sufitu, obok połówki wołowej – wisiał na ogromnym, groźnie sterczącym, dwuzębnym haku na mięso, który przeszywał mu pierś.

Żołądek podszedł Bryce'owi do gardła. Już zaczai obracać się od wiszącego mężczyzny – gdy wtem dotarło do niego, że to nie Marker. To jedynie pusty strój ochronny sierżanta i jego hełm. Twardy winylowy materiał był rozcięty. Pleksiglasowa osłona na twarz pękła, wyrwana z gumowej obudowy, do której poprzednio mocno przylegała. Marker został wyciągnięty ze stroju, zanim ubranie powieszono.

Ale gdzie jest Marker?

Przepadł.

Pascalli i Fodor wyszli na rampę, rozglądali się w górę i w dół uliczki.

– Słyszeliśmy krzyki – powiedziała Jenny, stając u boku Bryce'a – a nie ma krwi na podłodze ani na stroju.

Tal Whitman zebrał kilka wystrzelonych łusek z pistoletu automatycznego; wiele ich zaścielało podłogę. Miedź połyskiwała mu w otwartej dłoni.

– Dużo tego, ale nie za wiele. Wygląda na to, że sierżant trafił w to, do czego strzelał. Musiał trafić przynajmniej ze sto razy. Może dwieście. Ile nabojów mieszczą te duże magazynki, generale?

Copperfield wpatrywał się w błyszczące łuski, ale nie odpowiedział.

– Nie ma po nim śladu, sir – powiedział Pascalli, kiedy razem z Fodorem wrócili z rampy. – Chce pan, żebyśmy przejrzeli dalej uliczkę?

– Generale, to bolesne, ale musi pan skreślić sierżanta Markera – rzekł Bryce, zanim Copperfield zdążył odpowiedzieć. – On nie żyje. Niech pan się nie łudzi, żadnych nadziei. Tu naprawdę grasuje śmierć. Śmierć. To nie porwania. Nie terroryści. Nie gaz psychotoksyczny. Nic połowicznego. Gramy o cały bank. Nie wiem, co to jest, do diabła, ani skąd się zjawiło, ale wiem, że to sama Śmierć. Tam jest Śmierć, w takiej postaci, że nawet jej sobie nie jesteśmy w stanie wyobrazić, kierowana celem, którego nie rozumiemy. Ćma, która zabiła Stu Wargle'a – to nie było prawdziwe oblicze tego stwora. Czuję to. Ćma była tym samym co ożywiony trup Wargle'a, napastujący Lisę w toalecie: zepchnięciem na fałszywy trop… zmyłką.

– Fantomy – powiedział Tal, używając terminu wprowadzonego przez Copperfielda z nieco innym podtekstem.

– Tak, fantomy – powtórzył Bryce. – Jeszcze nie spotkaliśmy prawdziwego wroga. To coś, co znajduje czystą rozkosz w zabijaniu. Potrafi robić to szybko i po cichu, jak z Jake'em Johnsonem. Ale Harkera zabiło wolniej, zadając mu wielki ból, zmuszając do krzyku. Bo chciało, żebyśmy te krzyki usłyszeli. Morderstwo Harkera służyło temu samemu co T-139 – było demoralizatorem. To stworzenie nie porwało sierżanta Harkera. Wykończyło go, generale. Ono go wykończyło. Niech pan nie ryzykuje życia następnych ludzi, poszukując ciała.

– Ale głos, który słyszeliśmy – powiedział Copperfield po chwili milczenia. – To był głos pańskiego człowieka, Jake'a Johnsona.

– Nie – powiedział Bryce. – Nie sądzę, żeby to naprawdę był Jake. Głos brzmiał podobnie, ale teraz zaczynam podejrzewać, że mamy do czynienia z jakimś niesamowitym naśladowcą.

– Naśladowcą? – powtórzył Copperfield. Jenny spojrzała na Bryce'a.

– Te zwierzęce odgłosy w telefonie.

– Koty, psy, ptaki, grzechotniki, płaczące dziecko… To robiło wrażenie pokazu. Jakby ono chełpiło się: “Hej, popatrzcie, na co mnie stać; patrzcie, patrzcie, jakie jestem sprytne". Głos Jake'a Johnsona był jeszcze jedną próbką z jego repertuaru.

– Co pan tu sugeruje? – zapytał Copperfield. – Coś nad-naturalego?

– Nie. To jest prawdziwe.

– Więc co to jest? Proszę to nazwać – domagał się Copperfield.

– Nie potrafię, do cholery! Może to naturalna mutacja, a może coś, co wydostało się z jakiegoś laboratorium genetycznego. Może pan wie coś o tym, generale? Może armia ma całą cholerną dywizję genetyków, tworzących żywe maszyny bojowe, potwory, których celem jest mordować i siać postrach; stwory pozszywane do kupy z DNA pół tuzina zwierzaków. Weź trochę kodu genetycznego tarantuli i połącz z kawałkiem kodu krokodyla, kobry, osy, może nawet niedźwiedzia brunatnego; dorzuć geny ludzkiej inteligencji, tak sobie, dla czystej zabawy. Wsadź do probówki, hoduj w inkubatorze, karm. Co z tego wyjdzie? Jak będzie wyglądało? Czy samo mówienie o tym nie brzmi jak brednie wariata? Współczesny Frankenstein? Czy już doszli do takich rezultatów z przekształcaniem DNA? A może nie powinienem wykluczać nawet rzeczy nadnaturalnych? Chodzi mi o to, generale, że to może być cokolwiek. Dlatego nie potrafię tego nazwać. Niech pańska wyobraźnia zaszaleje, generale. Jakikolwiek koszmar wykluje się panu w myślach, nie wolno go wykluczyć. Mamy do czynienia z niewiadomym, a niewiadome kryje wszystkie nasze koszmary.

Copperfield wpatrywał się w Bryce'a, potem spojrzał na strój i hełm sierżanta Harkera, zwisające z rzeźnickiego haka. Obrócił się do Pascallego i Fodora.

– Nie przeszukujemy tej uliczki. Szeryf prawdopodobnie ma rację. Sierżant Harker zaginął i nic nie możemy dla niego zrobić.

Po raz czwarty od zjawienia się Copperfielda w mieście, Bryce zapytał:

– Czy nadal uważa pan, że to wygląda na zwykłe użycie CBW?

– Możemy mieć do czynienia ze środkiem chemicznym lub bakteriologicznym. Jak pan to zauważył, nie da się niczego wykluczyć. Ale nie jest to zwykły przypadek. Tu ma pan rację, szeryfie. Przepraszam za sugestię, iż miał pan halucynacje i…

– Przyjmuję przeprosiny – powiedział Bryce.

– I cóż teraz? – zapytała Jenny.

– Cóż – zarządził Copperfield – chcę, żeby zaczęto od sekcji i testów patologicznych. Natychmiast. Może nie znajdziemy choroby ani gazu psychotoksycznego, ale nadal możemy trafić na coś, co naprowadzi nas na jakiś ślad.

– Niech pan to robi – powiedział Tal – bo mam czują, że czas nam się kończy.

Pytania

Kapral Billy Velazquez, jeden z żołnierzy osłony, opuszczał się w dół włazu do odpływu burzowego. Choć nie kosztowało go to wiele wysiłku, oddychał ciężko. Ze strachu.

Co się stało z sierżantem Markerem?

Ci, którzy wrócili, wyglądali, jakby dostali po łbie. Staruszek Copperfield powiedział, że Harker nie żyje. Nie mają pewności, co go zabiło, ale zamierzają się dowiedzieć. Człowieku, co to za kupa gówna. Muszą wiedzieć, co go zabiło. Nie chcą tylko powiedzieć. Typowe dla szarży. Robienie ze wszystkiego sekretów.

Szczeble biegły krótkim pionowym kominem do horyzontalnego odcinka. Billy zszedł na dół. Buty stukały głucho po betonowym dnie.

Tunel był za niski, aby się wyprostować. Billy pochylił się trochę, poświecił w krąg latarką.

Szare betonowe ściany. Kable telefoniczne i energetyczne. Trochę wilgoci. Gdzieniegdzie grzyb. Nic poza tym.

Billy cofnął się od szczebli. Roń Peake, następny żołnierz z osłony, zszedł na dół.

Dlaczego przynajmniej nie przynieśli ciała Harkera?

Billy w dalszym ciągu świecił wokół latarką i oglądał się nerwowo za siebie.

Dlaczego Copperfield-Żelazna Dupa powtarzał na okrągło, że na dole trzeba się pilnować i uważać?

“Sir, a za czym mamy się rozglądać?" – spytał Billy.

Na co Copperfield: “Za czymkolwiek. Za wszystkim. Nie wiem, czy jest tam bezpiecznie, czy nie. A nawet jeśli nie jest, nie wiem dokładnie, jak wam opisać to, na co macie uważać. Bądźcie tylko cholernie ostrożni. A jak się tam coś ruszy, to choćby było niewinne jak myszka, spieprzajcie w podskokach".

I to ma być odpowiedź? Do diabła!

Jezusie!

Billa przeszedł dreszcz.

Żeby tak pogadać z Pascallim albo Fodorem. Oni to nie cholerne szarże. Daliby cynk, co z Harkerem. Gdyby tylko miał okazję z nimi pogadać.

Ron Peake zszedł z ostatniego szczebla. Spojrzał z niepokojem na Billy'ego.

Velazquez śmignął latarką wokoło, aby kolega wiedział, że nie ma przed czym trząść gaciami.

Roń zapalił latarkę, uśmiechnął się głupawo, zażenowany własną nerwowością.

Ludzie z góry zaczęli spuszczać przewód elektryczny. Przeciągnęli go z dwóch ruchomych laboratoriów, zaparkowanych kilka jardów od wejścia do kanału.

Roń złapał końcówkę i Billy pochylony szurając nogami skierował się pierwszy w kierunku wschodnim. Z góry podawali dalej kabel.

Ten tunel powinien krzyżować się z równie szerokim albo może jeszcze większym kanałem pod główną ulicą, Skyline Road. Tam winna znajdować się rozdzielnia, w której zbiegało się kilka odgałęzień miejskiej sieci elektrycznej. Billy posuwał się z zalecaną przez Copper-fielda ostrożnością, macał latarką po ścianach tunelu, szukając znaków przedsiębiorstwa energetycznego.

Rozdzielnia była na lewo, pięć, sześć stóp dalej. Billy minął ją i podszedł do odpływu pod Skyline Road, zajrzał do podziemnego korytarza, skierował światło na lewo i prawo, upewnił się, że nic się tu nie czai. Nitka Skyline Road była tych samych rozmiarów co ta, w której teraz stał, ale szła za stokiem; opadała w dół wzgórza. Jak okiem sięgnąć nie było niczego widać.

Spoglądając w dół, w opadający z lekka tunel z przeświecająca w dali szarością, Billy Velazquez przypomniał sobie historyjkę czytaną przed,laty w komiksie. Zapomniał tytułu. Była to historyjka o bandycie obrabiającym banki, który trachnął dwóch gości podczas napadu, a potem uciekając przed policją, wśliznął się do miejskiej sieci kanałów. Wybrał opadający w dół tunel, wyobrażając sobie, że poprowadzi go do rzeki, ale zamiast do rzeki zszedł do piekła. I tak wyglądał tunel pod Skyline Road: jak droga do piekła.

Billy odwrócił się. Zerknął w górę. Czy ten kierunek będzie wyglądał jak droga do niebios? Ale oba wyglądały identycznie. W górę i w dół; wszędzie piekło.

Co spotkało sierżanta Harkera?

Czy to samo czeka każdego, wcześniej czy później?

Nawet Williama Luisa Velazqueza, zawsze pewnego (aż do teraz), że będzie żył wiecznie?

Nagle zrobiło mu się sucho w ustach.

Obrócił głowę w hełmie i przyłożył spierzchnięte usta do cycka przewodu odżywiającego. Zassał, wciągając słodki, zimny, nasycony węglowodanami, bogaty-w-witaminy-i-sole-mineralne płyn. Naprawdę miał chęć na piwo. Ale dopóki nie wygrzebie się z tego stroju, jest skazany na odżywkę. Miał przy sobie zapas na czterdzieści osiem godzin – jeśli nie będzie łykał więcj niż dwie uncje na godzinę.

Zawrócił z drogi do piekła, podszedł do rozdzielni. Ron Peake już pracował. Sprawnie, mimo obszernych strojów ochronnych i ciasnoty, podłączyli swój kabel do sieci.

Oddział przywiózł własny generator, ale będzie wykorzystywany tylko wtedy, gdy siądzie wygodniejsza w użyciu sieć miejska.

W kilka minut Velazquez i Peake skończyli. Billy wywołał przez radio ludzi z góry.

– Panie generale, podłączenie zrobione. Powinien pan mieć już prąd, sir.

Odpowiedź przyszła od razu:

– Mamy. Teraz wypieprzać stamtąd raz-dwa!

– Tak jest, sir.

Billy usłyszał… coś.

Szelest.

Ziajanie.

I Ron Peake złapał Billy'ego za ramię. Wskazał. Za Billy'ego. Na nitkę Skyline.

Billy obrócił się szybko, pochylił mocniej i oświetlił skrzyżowanie, tam gdzie Peake skierował już swoją latarkę.

Zwierzęta posuwały się w dół tunelu Skyline Road. Dziesiątkami. Psy. Białe, szare, czarne, brązowe, rude, złote, psy wszelkich rozmiarów i ras; głównie kundle, ale i wyżły, pudelki miniaturki i duże pudle, owczarki niemieckie, spaniele, dwa dogi, para airedale'ów, sznaucer, para czarnych jak węgiel dobermanów z podpalanymi pyskami. I biegły też koty. Wielkie i małe. Chude i tłuste. Czarne i łaciate, białe, żółte, z ogonami w obwarzanki, brązowe, plamiaste, w paski i szare. Żaden pies nie zawarczał. Żaden kot nie zamiauczał ani nie fuknął. Jedyne odgłosy to ziajanie, miękki tupot i drapanie łap po betonie. Zwierzęta sunęły w dziwnym skupieniu, zapatrzone przed siebie; żadne nawet nie zerknęło w odpływ, w którym stali Billy i Peake.

– Co one tu robią? – dopytywał się Billy. – Jak się tu dostały? Z ulicy nad ich głowami Copperfield pytał przez radio:

– Co się dzieje, Velazquez?

Billy był tak zaskoczony zwierzęcą procesją, że nie odpowiedział od razu.

Pojawiły się inne zwierzęta, zmieszały z psami i kotami. Wiewiórki. Zające. Szary lis. Szopy. Znów lisy i znowu wiewiórki. Śmierdziele. Wszystkie wpatrzone przed siebie, obojętne na wszystko, uparcie dążące naprzód. Oposy i borsuki. Myszy i wiewiórki ziemne. Kojoty. Wszystko to z pośpiechem sunęło drogą do piekła, wymieszanym strumieniem, a jednak ani razu nie potknęły się, nie zawahały, nie rzuciły na siebie. Ta dziwna parada była szybka, nieprzerwana, harmonijna jak rzeczny nurt.

– Velazquez! Peake! Zgłoście się!

– Zwierzęta – doniósł Billy generałowi. – Psy, koty, szopy, wszystkie stworzenia. Cała rzeka.

– Sir, posuwają się w dół tunelu pod Skyline Road, przed wylotem naszej nitki – powiedział Roń Peake.

– Pod ziemią – dodał ogłupiały Billy. – Wariactwo.

– Wycofać się, do cholery jasnej! – natychmiast rozkazał Copperfield. – Wysuwać stamtąd. Już!

Billy pamiętał ostrzeżenie generała: “Jak się tam coś ruszy… to choćby było niewinne jak myszka, spieprzajcie w podskokach".

Na początku podziemna parada była zaskakująca, ale nieszczególnie groźna. Teraz w tym dziwnym pochodzie zobaczył coś zastraszającego, coś nie z tej ziemi.

Pokazały się węże. Mnóstwo węży. Długie, czarne węże, szybko wijące się, z głowami uniesionymi na stopę czy dwie. I grzechotniki. Trzymały swoje płaskie, złowrogie łby niżej od czarnych węży, ale poruszały się równie szybko, tym samym wężowym ruchem. Sunęły w tajemniczym celu w kierunku mrocznego i tajemniczego przeznaczenia.

Chociaż węże nie zwracały uwagi na Velazqueza i Peake'a, podobnie jak koty i psy, ich pojawienie się wyrwało Billy'ego z transu. Nie cierpiał węży. Zawrócił, popędzając Peake'a:

– Idziemy. Startuj. Wynosimy się stąd. Gazem! Coś zawyło-krzyknęło-ryknęło.

Serce Billy'ego waliło z siłą wiertarki udarowej.

Dźwięk nadszedł z odpływu Skyline, z drogi do piekła. Billy nie odważył się spojrzeć w tył.

Nie był to ani ludzki krzyk, ani odgłos żadnego zwierzęcia, a jednak niewątpliwie odezwała się żyjąca istota. W tym nieziemskim, ścinającym krew w żyłach beczeniu słyszało się nieomylnie nagie emocje. Nie lęk czy strach. Był to wybuch wściekłości, nienawiści i gorączkowej żądzy krwi.

Na szczęście złowróżbny ryk nie dobiegał z bliska, ale z dalszej • odległości, z gór, z najwyższego końca tunelu Skyline. Bestia – jakimkolwiek mianem Bóg ją obdarzył – jeszcze nie dotarła blisko. Ale zbliżała się szybko.

Ron Peake pobiegł do szczebli, Billy za nim. Krępowani obszernymi strojami, spowalniani pochyłością kanału, biegli, ciągnąc za sobą nogi. Choć do celu było niedaleko, pokonywali dystans irytująco powoli.

Stworzenie w kanale odezwało się znów.

Bliżej.

Słychać było skomlenie, warczenie, wycie, ryk i proszący pisk, wszystko zmieszane razem w dźwięk ostry jak kolczasty drut. Przebijał uszy Billy'ego i ranił serce zimnymi, metalowymi kolcami.

Bliżej.

Gdyby Billy był lękającym się Boga nazarejczykiem lub wymachującym Biblią, grożącym siarką i ogniem piekielnym chrześcijańskim fundamentalistą, wiedziałby, co to za bestia może wydać taki krzyk. Gdyby nauczono go, iż Władca Mroku i jego ulubieńcy stąpają po ziemi w cielesnych kształtach, szukając nierozważnych dusz do pożarcia, natychmiast rozpoznałby bestię. Powiedziałby: To Szatan. Doprawdy, ryk odbijający się po cementowych ścianach tunelu był na to wystarczająco straszny.

I bliski.

Coraz bliższy.

Szybko nadciągał.

Ale Billy był katolikiem. Współczesny katolicyzm zwykł pomijać historie o cuchnących-siarką-czeluściach-piekielnych, podkreślając za to wielką łaskę Boga i Jego nieskończoną dobroć. Ekstremistyczni protestanccy fundamentaliści widzieli rękę diabła we wszystkim; od telewizyjnych programów i powieści Judy Blume do “bardotek". Ale katolicyzm potrącał w spokojniejszą, milszą sercu nutę. Kościół rzymskokatolicki dał teraz światu śpiewające mniszki, Bingo Środowej Nocy i księży w rodzaju Andrew Greeleya. Toteż Billy Velazquez, wychowany na katolika, nie od razu skojarzył nieziemskie zastępy szatańskie z mrożącym krew w żyłach zawołaniem nieznanej bestii – choć przecież tak żywo pamiętał starą historię komiksową o drodze do piekła. Billy tylko wiedział, że rycząca kreatura, która się zbliżała, jest czymś złym. Bardzo złym.

Była blisko. Coraz bliżej.

Ron Peake dotarł do szczebli, ruszył w górę, upuścił latarkę, nie zawrócił po nią.

Peake był zbyt powolny i Billy krzyknął:

– Ruszaj dupę!

Wrzask nieznanej bestii przeszedł w nieziemskie zawodzenie. Wypełniło podziemne kłębowiska kanałów szczelnie jak powódź. Billy nie słyszał nawet własnego krzyku.

Peake dotarł do połowy drabiny. Teraz za nim było dość miejsca dla drugiego. Billy mógł zacząć wspinaczkę. Położył rękę na szczeblu.

Stopa Peake'a omsknęła się. Spadł o jeden szczebel.

Upiorny lament rósł.

Bliżej, bliżej.

Leżąca na dnie latarka Peake'a była skierowana na tunel Skyline, ale Billy nie odwracał się. Patrzył tylko w górę, w słońce. Jeśli się obejrzy, zobaczy coś potwornego, siły go opuszczą i ono wykończy go, na Boga, wykończy!

Peake ruszył znowu w górę. Tym razem utrzymał nogę na szczeblu.

Betonowy tunel przenosił wibracje. Billy czuł je przez podeszwy butów. Wibracje od ciężkich, szurających, ale szybkich jak błyskawice kroków.

Nie patrz, nie patrz!

Billy złapał za boczne poręcze i zaciskając mocno dłonie ruszył szybko, dużo szybciej niż Peake. Jeden szczebel, dwa, trzy.

Na górze Peake minął właz i znalazł się na ulicy.

Kiedy otwór się odsłonił, promienie jesiennego światła chlusnęły na Billy'ego Velazqueza i było w nich coś ze światła przebijającego kościelne okno. Nadzieja?

Minął połowę szczebli.

Uda się, uda się, na pewno się uda, powtarzał sobie w myślach.

Ale ono drze się i wyje! Jezu! Jakbym wpadł w cyklon.

Jeszcze jeden szczebel.

I jeszcze jeden.

Strój ochronny ciążył jak nigdy. Ważył tonę. Jak zbroja. Ściągał w dół.

Znalazł się prawie u wylotu tunelu. Spojrzał z tęsknotą na światło i twarze pochylone w dół, do niego. Nie przestawał się podciągać.

Uda się.

Głowa już ponad włazem.

Ktoś schylił się, podał mu rękę. Sam Copperfield.

Krzyki za Billym ustały.

Wszedł na kolejny szczebel, jedną rękę wyciągnął do generała…

…ale coś ujęło go za nogi, zanim złapał dłoń Copperfielda.

– Nie!

Coś złapało go, ściągnęło ze szczebli, oderwało w tył. Krzycząc (dziwne, słyszał, jak przyzywa matkę!) Billy spadał, rozbił hełm o ścianę tunelu, o szczebel; ogłuszyło go, rozbił sobie łokcie i kolana. Rozpaczliwie próbował chwycić się szczebla, ale nadaremnie. W końcu spadł w potężne objęcia tego niewysłowionego czegoś, co zaczęło go wlec w tył, do kanału pod Skyline Road.

Wykręcał się, kopał, tłukł pięściami – bez skutku. Znalazł się w żelaznym uścisku, wleczony coraz głębiej w kanały.

W odbiciu światła z włazu, a potem w szybko słabnącym promieniu latarki Peake'a, Billy zobaczył trochę stworzenia trzymającego go w uścisku. Nie za dużo. Zaledwie części wyłaniające się z ciemności, znikające w ciemności. Dość, żeby zwieracz i pęcherz żołnierza puściły. Było gadzie. Ale nie było gadem. Owadzie. Ale nie było owadem. Syczało, skomlało i warczało. Szarpało, rwało za strój ochronny, nie przestając ciągnąć Billy'ego. Przepastne szczęki. Zęby. Jezusmaria, Józefie święty – zęby! Podwójny szereg szpikulców ostrych jak brzytwa. Szpony, ogromne szpony. Oczy koloru przyćmionej czerwieni, podłużne źrenice, czarne jak dno grobu. Zamiast skóry, łuski, dwa rogi wyrastające z czoła nad złowrogimi oczami, zagięte do góry, ostre jak sztylety. Nie nos, lecz ryj, ryj kapiący śluzem. Rozdwojony język, biegający po śmiercionośnych kłach i coś, co wyglądało jak żądło osy – a może szczypce.

Wlokło Billy'ego Velazqueza w kanał Skyline. Billy wpijał paznokcie w beton, rozpaczliwie starając się czegoś złapać, ale udało mu się jedynie poranić palce i zerwać wewnętrzną stronę rękawic. Poczuł na dłoniach zimny, podziemny wiew. Pomyślał, że teraz może ulec skażeniu, ale to było najmniejsze zmartwienie.

Wlokło go w walące młotem serce ciemności. Zatrzymało się, nie rozluźniając uścisku. Rwało strój. Tłukło w hełm. Szperało przy osłonie twarzy. Dobrało się do żołnierza jak do smakowitego kawałka orzecha w twardej skorupie.

Billy z najwyższym trudem zachowywał resztki zdrowego rozsądku. Ale walczył o trzeźwość umysłu, chciał zrozumieć. Z początku ono wydało mu się czymś sprzed milionów lat, prehistoryczną kreaturą, która przez szczelinę w czasie wpadła do kanałów. Ale to szaleństwo! Czuł, jak rośnie w nim srebrzysty, piskliwy, obłąkańczy śmieszek, i wiedział, że zginie, jeśli pozwoli mu się wydobyć z gardła. Bestia rozerwała już prawie cały strój ochronny. Dotykała go teraz bezpośrednio, dociskała mocno zimnym i obrzydliwie śliskim językiem, który pulsował, jakoś zmieniał się, dotykając Billy'ego. Billy, łapiąc powietrze, łkając, przypomniał sobie nagle ilustrację ze starego katechizmu. Tak, dokładnie to samo na niej było. Rogi. Czarny, rozdwojony język. Czerwone ślepia. Demon rodem z piekła. A potem pomyślał: nie, nie, to też szaleństwo! A kiedy te myśli przelatywały mu przez głowę, drapieżny stwór rozebrał go i kompletnie rozdarł hełm. W nieprzeniknionej ciemności Billy poczuł ryj przeciskający się do twarzy między połówkami zniszczonego hełmu. Węszyło. Billy poczuł, jak język trzepocze o jego usta i nos. Poczuł niewyraźny, choć obrzydliwy smród, nie przypominający żadnej znanej woni. Bestia dłubała ryjem przy jego brzuchu i udach. Poczuł dziwny, brutalny, przeszywający płomień: płomień płynnego kwasu. Billy wił się, wykręcał, kopał, szarpał wszystko na próżno. Usłyszał swój własny krzyk. Krzyk grozy, bólu, kompletnego zamętu: To diabeł! To diabeł! Zrozumiał, że wydzierał się tak i krzyczał rozmaite rzeczy prawie nieprzerwanie, od momentu kiedy został ściągnięty ze szczebli. A teraz, niezdolny już do krzyku, bo płomień bez ognia spopielał mu płuca i kłębił się w gardle, Billy modlił się cichym śpiewnym zawodzeniem, odpędzając strach, śmierć i straszliwe poczucie, które go ogarnęło: poczucie własnej małości i bezbronności: Zdrowaś Mario, Matko Boża, Mario, wysłuchaj mnie… wysłuchaj, Mario, módl się za mnie… módl, módl się za mnie, Mario, Matko Boża, wstaw się za mnie i…

Otrzymał odpowiedź na swoje pytanie.

Wiedział już, co spotkało sierżanta Harkera.

Galen Copperfield uwielbiał przyrodę i posiadał szeroką wiedzę o gatunkach zwierząt Ameryki Północnej. Jednym z najbardziej interesujących okazów był dlań pająk podkopnik, zmyślny budowniczy, konstruujący głębokie, okrągłe w przekroju gniazda z zawiasową pokrywą na górze. Pokrywa tak idealnie przylegała do gruntu, że robaki wstępowały na nią, nieświadome niebezpieczeństwa czyhającego poniżej. Pająk natychmiast ściągał je w dół i pożerał. Nagłość, z którą to następowało była równocześnie przerażająca i fascynująca. W jednej chwili ofiara stała na drzwiach-pułapce, a w następnej przepadała, jakby nigdy nie istniała.

Zniknięcie kaprala Velazqueza było tak nagłe, jakby wszedł na zapadnię nad legowiskiem pająka podkopnika.

Przepadł.

Ludzie Copperfielda byli zdenerwowani już od czasu zniknięcia Harkera i przestraszeni koszmarnym wyciem, które urwało się, zanim Velazquez został ściągnięty w dół. Kiedy kapral przepadł, wszyscy rzucili się w głąb ulicy w obawie, że coś wychyli się z włazu.

Copperfield, sięgający po Velazqueza, odskoczył. Potem zamarł, niezdecydowany. To było do niego niepodobne. Nigdy w sytuacji kryzysowej nie zdarzyło mu się zawahać.

Przez wewnętrzną linię komunikacyjną słychać było wrzaski Velazqueza.

Przełamując lód, który zablokował mu stawy, Copperfield podszedł do włazu i spojrzał w dół. Latarka leżała na dole. Ale tylko ona. Nic innego. Ani śladu Velazqueza.

Copperfield zawahał się.

Kapral przestał krzyczeć.

Posłać innych po biedaka?

Nie. To samobójcze zadanie. Pamiętaj Harkera. Zaoszczędź sobie dalszych strat.

Ale, dobry Boże, te krzyki były straszne. Nie tak straszne jak Harkera. Tamte rodził rozdzierający ból. Te – śmiertelna groza. Nie były tak głośne, ale dawały się we znaki. Były okropniejsze niż wszystko, co Copperfield usłyszał na polu bitwy.

Wśród konwulsyjnych krzyków padały pojedyncze słowa. Kapral rozpaczliwie, bełkotliwie usiłował wyjaśnić tym na górze – a może sobie samemu – co widzi.

– …jaszczur…

– …owad…

– …smok…

– …prehistoryczny…

– …demon…

I w końcu krzyk pełen bólu fizycznego i zarazem rozpaczy duszy:

– To diabeł! To diabeł!

Potem krzyki stały się równie okropne jak wołania Harkera. Tyle że trwały krócej, dobre i to.

Kiedy zapadła cisza, Copperfield zasunął z powrotem pokrywę włazu. Z powodu kabli metalowa płyta nie przylegała dokładnie, ale zakrywała większą część otworu.

Ustawił dwóch ludzi na chodniku, dziesięć stóp od wejścia do kanału, i kazał strzelać do wszystkiego, co wyjdzie.

Ponieważ broń nie pomogła Markerowi, Copperfield i kilku innych zabrali się do produkcji koktajli Mołotowa. Wzięli kilkadziesiąt butelek wina od Brookharta, opróżnili je, wsypali na dno mydła w proszku, dopełnili benzyną i szczelnie zapchali szyjki pakułami.

Czy ogień pomoże tam, gdzie zawiodły pociski?

Co zdarzyło się Markerowi?

Co zdarzyło się Velazquezowi?

Co czeka mnie?

Pierwsze z ruchomych polowych laboratoriów kosztowało ponad trzy miliony dolarów i Departament Obrony nie wyrzucił pieniędzy na darmo.

Laboratorium stanowiło cud technologicznej mikrominiaturyzacji. Po pierwsze jego komputer – działający na bazie trzech mikroprocesorów Intel 432:690000 tranzystorów wciśniętych na dziewięć silikonowych płytek – zajmował przestrzeń nie większą niż dwie walizki, a równocześnie był zdolny do pełnej analizy medycznej. W istocie ten wyrafinowany system był bardziej dopracowany – miał większą zdolność operacyjną i pojemność pamięci niż większość laboratoriów patologii największych uniwersytetów.

W samochodzie mieszkalnym znajdował się bogaty ekwipunek diagnostyczny, w całości zaprojektowany i rozmieszczony z myślą o maksymalnym wykorzystaniu ograniczonej przestrzeni. Oprócz dwóch końcówek komputera przy ścianie znalazło się wiele urządzeń i maszyn; centryfuga do odzielania głównych komponentów krwi, moczu i innych płynów; spektrofotometr; spektrograf; mikroskop elektronowy z urządzeniem przekazującym odczyt na jeden z ekranów komputera; niewielkie urządzenie liofilizujące krew i próbki tkanek – do magazynowania i do wykorzystania w testach, w których łatwiej było dokonywać drobiazgowego podziału na zmrożonym materiale i wiele, wiele innych urządzeń.

Tuż za kabiną kierowcy znajdował się składany stół do sekcji. Obecnie stół był opuszczony i ciało Gary'ego Wechlasa – mężczyzna, lat trzydzieści siedem, rasa biała – leżało na powierzchni z nierdzewnej stali. Niebieskie spodnie od piżamy rozcięto nożyczkami, zdjęto i odłożono do dalszego badania.

Doktor Seth Goldstein, jeden z trzech najwybitniejszych specjalistów medycyny sądowej Zachodniego Wybrzeża, przygotowywał się do sekcji. Stał po jednej stronie stołu z doktorem Darylem Robertsem. Generał Copperfield stanął naprzeciwko, patrzył na nich przez martwe ciało.

Goldstein nacisnął guzik na tablicy kontrolnej, osadzonej w ścianie, na prawo. Każde wypowiedziane podczas sekcji słowo zostanie zarejestrowane. Była to zwykła procedura nawet przy rutynowej autopsji. Dokona się również zapisu wizulanego; dwie podwieszone u sufitu kamery nakierowano na trupa. Zaczęły pracować po naciśnięciu guzika.

Goldstein dokładnie obejrzał i opisał ciało; niezwykły wyraz twarzy, całościowe posiniaczenie, dziwny obrzęk. Poszukiwał zwłaszcza ukłuć, otarć, lokalnych kontuzji, ran ciętych, zmian patologicznych, oparzeń, złamań i innych śladów konkretnych okaleczeń. Nie zdołał nic znaleźć.

Goldstein wyciągnął rękę w rękawiczce nad tackę z narzędziami, zawahał się, nie do końca pewny, od czego zacząć. Zwykle już na początku autopsji miał bardzo jasny obraz przyczyny śmierci. Ale w tym wypadku wygląd ciała niczego nie wyjaśniał, nasuwał raczej pytania; dziwne pytania, niepodobne do tych, przed którymi doktor stawał do tej pory.

Jakby wyczuwając myśli Goldsteina, Copperfield powiedział:

– Musi pan znaleźć przyczynę, doktorze. Prawdopodobnie od tego zależy nasze życie.

Drugi samochód mieszkalny miał wiele tych samych urządzeń diagnostycznych i instrumentów co pierwszy – centryfugę, mikroskop elektronowy, i tak dalej – ale i kilka elementów ekwipunku nie występujących w pierwszym. Nie było tu stołu do sekcji, miał jedną kamerę wideo. Zamiast dwóch końcówek komputera miał trzy.

Doktor Enrico Valdez siedział przy klawiaturze w wielkim fotelu zaprojektowanym dla osób w strojach ochronnych z pojemnikami na sprężone powietrze. Razem z Houkiem i Nivenem pracowali nad analizą chemiczną próbek różnych substancji zebranych z siedzib kilku firm i z mieszkań przy Skyline Road i Vail Lane – takich jak mąka i ciasto ze stołu Cukierni Libermannów. Szukali osadu gazu psychotoksycznego lub innej chemicznej substancji. Jak dotąd, nie znaleźli nic wykraczającego poza normę.

Doktor Valdez nie wierzył, że winowajcą w tym wypadku jest gaz lub choroba.

Zaczął się zastanawiać, czy cała ta sprawa nie zahacza o terytorium Isleya i Arkhama. Ci dwaj mężczyźni bez nazwisk na strojach ochronnych nie byli nawet członkami Cywilnego Oddziału Obrony. Należeli do całkiem innego programu. Kiedy dzisiaj przed świtem przedstawiono mu ich w punkcie zbornym oddziału w Sacramento i powiedziano, jaki rodzaj badań prowadzą, o mało nie parsknął śmiechem. Pomyślał, że ich program to wyrzucanie w błoto pieniędzy podatników. Teraz nie był tego pewny. Teraz zastanawiał się…

Zastanawiał się… i martwił.

Doktor Sara Yamaguchi także pracowała w drugim samochodzie mieszkalnym.

Przygotowywała kultury bakteryjne. Korzystając z próbek krwi pobranych z ciała Gary'ego Wechlasa, metodycznie zakażała galaretowate mikstury, na których zwykle kwitły bakterie: agar krwi końskiej, owczej, simpleks, agar czekolady i wiele innych.

Sara Yamaguchi była genetyczką, spędziła jedenaście lat na badaniach krzyżówek DNA. Jeśli miałoby się okazać, że Snowfield zaatakował stworzony przez człowieka mikroorganizm, praca Sary będzie miała kluczowe znaczenie dla sprawy. Sara poprowadzi badania nad morfologią mikroba, a po zakończeniu badań odegra główną rolę przy ustaleniu sposobu jego oddziaływania.

Tak samo jak doktor Valdez, Sara Yamaguchi zaczęła się zastanawiać, czy Isley i Arkham nie okażą się bardziej pomocni, niż sądziła. Rankiem zasięg ich zainteresowań wydawał jej się równie egzotyczny jak wudu. Ale teraz, w świetle tego, co nastąpiło od przyjazdu oddziału do Snowfield, musiała przyznać, że wiedza Isleya i Arkhama może być bardzo istotna dla sprawy.

I tak samo jak doktor Valdez, martwiła się.

Doktor Wilson Bettenby, szef naukowy Cywilnego Oddziału Obrony CBW Wybrzeże Zachodnie, siedział przy końcówce komputera o dwa stanowiska od Valdeza.

Bettenby realizował program analizy automatycznej kilku próbek wody. Próbki zostały wlane do pocesora, który destylował wodę, gromadził osad i poddawał go analizie spektograficznej i innym testom. Bettenby nie szukał mikroorganizmów; to wymagałoby innych procedur. Maszyna tylko identyfikowała i określała ilościowo wszystkie elementy mineralne i chemiczne obecne w wodzie. Dane ukazywały się na monitorze.

Wszystkie próbki poza jedną pobrano z kranów kuchni i łazienek domów i firm przy Vail Lane. Okazały się wolne od groźnych dla zdrowia środków chemicznych.

Jedna próbka została pobrana przez zastępcę Autry'ego z podłogi kuchni mieszkania na Vail Lane zeszłej nocy. Według szeryfa Ha-mmonda, kałuże wody i nasiąknięte nią dywany odkryto w kilku budynkach. Do rana jednak woda przeważnie wyschła, a z kilku mokrych jeszcze dywanów Bettenby nie zdołał zebrać czystych próbek. Wlał próbkę zastępcy do procesora.

Po kilku minutach komputer wyświetlił całościową analizę chemiczno-mineralną wody i osadu, który pozostał po wydestylowaniu całości płynu.

Komputer pracował z drobiazgową dokładnością, wyświetlając rezultaty poszukiwań każdej substancji, której zwykle należałoby się spodziewać. Wyniki pozostały takie same. W oryginalnym stanie woda nie zawierała absolutnie żadnych elementów poza swymi dwoma składnikami: wodorem i tlenem. A kompletna destylacja i filtracja nie wyłoniły żadnego osadu, nawet w postaci śladowej. Próbka Autry'ego nie mogła pochodzić z wodociągów miejskich, gdyż nie była ani chlorowana, ani fluoryzowana. Nie była to też woda mineralna. Ta woda miałaby swoisty skład. Być może kran kuchenny miał system filtracyjny – moduł Culligana – ale nawet wtedy woda zawierałaby jakieś minerały. Autry zebrał najczystszą, laboratoryjnie destylowaną i wielokrotnie filtrowaną wodę.

Ale… skąd się wzięła rozlana na kuchennej podłodze?

Bettenby wpatrywał się w ekran. Pogrążył się w myślach.

Czy małe jeziorko w sklepie Brookharta również składało się z tej superczystej wody?

Po co ktoś miałby chodzić po mieście i rozlewać galony destylowanej wody?

A zresztą, skąd wziąłby jej tyle? Dziwne.

Jenny, Bryce i Lisa siedzieli za stołem w kącie sali restauracyjnej Zajazdu Na Wzgórzu.

Major Isley i kapitan Arkham zasiedli na dwóch stołkach po drugiej stronie. Przynieśli wieści o kapralu Velazquezie. Przynieśli również magnetofon, leżący teraz na środku stołu.

– Wciąż nie rozumiem, dlaczego nie można z tym zaczekać – mówił Bryce.

– Nie zajmiemy dużo czasu – odrzekł major Isley.

– Zespół przeszukiwawczy jest gotowy do wyjścia – powiedział szeryf. – Musimy przeczesać każdy budynek w mieście, policzyć straty, zorientować się, ilu nie żyje, ilu zaginęło. Będziemy szukać jakichś poszlak, żeby dowiedzieć się, co, do diabła, zabiło tych wszystkich ludzi. Oznacza to, że mamy przed sobą kilka dni pracy, zwłaszcza że nie możemy działać po zachodzie słońca. Nie pozwolę, żeby moi ludzie szperali w nocy, w ciemności, kiedy ta potęga może ich dopaść w każdej sekundzie. Niech mnie szlag trafi, jeśli na to pozwolę.

Jenny pomyślała o zjedzonej twarzy Wargle'a. O pustych oczodołach.

Arkham włączył magnetofon.

Lisa usilnie wpatrywała się w majora i kapitana.

Nad czym ona tak duma, zastanawiała się Jenny.

– Zaczniemy od pana, szeryfie – powiedział major Isley. – Czy na czterdzieści osiem godzin przed tymi wydarzeniami pańskie biuro otrzymało jakieś zgłoszenia o przerwach w dostawie prądu lub'zanikach łączności telefonicznej?

– Jeśli pojawiają się takie problemy, ludzie z reguły dzwonią do służb miejskich, nie do szeryfa.

– A czy służby miejskie nie informują pana? Czy nie zdarzają się awarie na liniach elektrycznych i telefonicznych, wywołane działalnością przestępczą?

Bryce skinął głową.

– Oczywiście. I z tego, co wiem, nie otrzymaliśmy podobnych alarmowych wieści.

Kapitan Arkham pochylił się w przód.

– A czy w tym regionie wystąpiły problemy z odbiorem programów telewizyjnych i radiowych?

– Nic mi o tym nie wiadomo.

– Żadnych zgłoszeń o nie wyjaśnionych wybuchach?

– Wybuchach?

– Tak – powiedział Isley. – Wybuchy, gromy dźwiękowe albo inne niezwykle głośne i niewiadomego pochodzenia hałasy.

– Nie. Nic z tych rzeczy.

Jenny zastanawiała się. O cóż im, do diabła, chodzi?

– Żadnych zgłoszeń o niezwykłych samolotach latających w pobliżu? – spytał Isley po chwili wahania.

– Nie.

– Wy, ludzie, nie należycie do zespołu generała Copperfielda, co? – spytała Lisa. – Dlatego nie macie nazwisk na hełmach.

– I wasze stroje ochronne nie są tak dopasowane jak u innych – dodał Bryce. – Ich są szyte na miarę. Wasze są zdjęte z wieszaka.

– Bardzo trafne spostrzeżenie – powiedział Isley.

– Jeśli nie należycie do programu CBW – spytała Jenny – to co tu robicie?

– Nie chcieliśmy podnosić tego na wstępie – tłumaczył się Isley. – Sądziliśmy, że będziecie odpowiadać bardziej swobodnie, jeśli nie będziecie wiedzieć, za czym się rozglądamy.

– Nie jesteśmy z Korpusu Medycznego Armii – ciągnął Arkham. – Jesteśmy z Sił Powietrznych.

– Program Obserwator Nieba – dokończył Isley. – Może nie jesteśmy tajną organizacją… ale… no cóż… powiedzmy, że unikamy rozgłosu.

– Obserwator Nieba? – rozpromieniła się Lisa. – Mówicie o UFO? O to chodzi? Latające spodki?

Jenny zauważyła, że Isley skrzywił się na “latające spodki".

– Nie biegamy do każdego ćpuna, alarmującego o zjawieniu się małych zielonych ludzików z Marsa – mówił Isley. – Przede wszystkim, nie mamy na to funduszy. Naszym zajęciem jest rozpatrywanie naukowych, społecznych i wojskowych aspektów pierwszego spotkania gatunku ludzkiego z obcą inteligencją. Jesteśmy przede wszystkim trustem mózgów.

Bryce potrząsnął głową.

– Nikt tu nie doniósł o latających spodkach.

– Ależ o to właśnie chodzi majorowi Isleyowi – tłumaczył Arkham. – Zrozumcie, nasze badania wskazują, że pierwsze spotkanie może zacząć się w tak dziwaczny sposób, iż nawet się go nie zauważy. Popularne wyobrażenie statku powietrznego, zjeżdżającego z nieba, może być… cóż… całkiem mylne. Może się zdarzyć, że rzeczywiście natrafimy na prawdziwie obcą inteligencję, ale rakiety mogą nie przystawać do naszych wyobrażeń. I nawet nie zauważymy, że wylądowali. Dlatego sprawdzamy dziwne zjawiska, które na pierwszy rzut oka nie wydają się związane z UFO – ciągnął dalej. – Na przykład tego lata w Vermont znalazł się dom, w którym rozrabiał szczególnie niespokojny, złośliwy duch. Meble się unosiły. Talerze fruwały po kuchni i rozbijały o ściany. Strumienie wody lały się ze ścian, z miejsc, w których nie było rur. Kule ognia wybuchały w powietrzu…

– Duch – powiedział Bryce. – Co duchy mają wspólnego z waszymi zainteresowaniami?

– Nic – odpowiedział Isley. – Nie wierzymy w duchy. Ale zastanawiamy się, czy takie fenomeny nie wynikają z zakłóceń w komunikacji między cywilizacjami. Może to obcy gatunek, komunikujący się tylko telepatycznie, może energia psychiczna, której nie jesteśmy w stanie odebrać, wywołuje niszczycielskie zjawiska, zwykle przypisywane złośliwym duchom.

– I co w końcu zdecydowaliście na temat tego złośliwego ducha w Vermont? – spytała Jenny.

– Zdecydowaliśmy? Nic – stwierdził Isley.

– Tylko że było to… interesujące – dodał Arkham.

Jenny spojrzała na Lisę i zobaczyła, że oczy dziewczyny są bardzo szeroko otwarte. Oto coś, co Lisa była w stanie pojąć, zaakceptować i uznać na trwałe. Oto strach, na który była dokładnie przygotowana dzięki filmom, książkom i telewizji. Potwory z przestrzeni kosmicznej. Najeźdźcy z innych światów. Zabójstwa w Snowfield nie stawały się dzięki temu mniej okropne. Ale było to zagrożenie znane i stąd dużo łatwiej można było na nie przystać niż na nieznane. Jenny miała poważne wątpliwości, czy tu miało miejsce pierwsze spotkanie gatunku ludzkiego z istotami z gwiazd, ale Lisa gotowa była w to uwierzyć.

– A co ze Snowfield? – spytała. – O co tu chodzi? Czy tu wylądowało coś… stamtąd?

Arkham spojrzał zmieszany na majora Isleya.

Isley chrząknął. Dźwięk przetworzony przez kwadratowe pudełko zabrzmiał jak zgrzyt nie naoliwionego mechanizmu.

– Jest o wiele za wcześnie na wydawanie sądów. Wierzymy, iż pierwsze spotkanie między ludźmi a obcymi może w jakimś nikłym stopniu grozić biologicznym skażeniem. Dlatego mamy porozumienie o wymianie informacji z programem Copperfielda. Niewytłumaczalny wybuch nieznanej choroby może wskazywać na nie rozpoznany kontakt z pozaziemską rasą.

– Ale jeśli mamy do czynienia z pozaziemskim stworem – Bryce nie krył niewiary – cholerny z niego dzikus jak na “wysoką" inteligencję.

– Pomyślałam to samo – powiedziała Jenny. Isley uniósł brwi.

– Nie ma gwarancji, że istota o większej inteligencji okaże się pacyfistyczna i miłosierna.

– Uhm – mruknął Arkham. – To powszechny błąd: przyjęcie za pewnik, że obcy nauczyli się żyć w całkowitej harmonii ze sobą i innymi gatunkami. Jak to jest w tej starej piosence…: “wcale tak nie musi być". Przecież ludzkość zaszła dużo dalej na drodze ewolucji niż goryle, ale nasz gatunek jest z pewnością bardziej wojowniczy niż te zwierzęta w stanie największej agresywności.

– Może któregoś dnia spotkamy życzliwy gatunek obcych, którzy nauczą nas żyć w pokoju – powiedział Isley. – Może podarują nam wiedzę i technologię, dzięki którym rozwiążemy wszystkie nasze ziemskie problemy i nawet sięgniemy do gwiazd. Może.

– Ale alternatywy wykluczyć się nie da – ponuro zakończył Arkham.

6

Londyn, Anglia

Jedenasta godzina w poniedziałek w Snowfield oznaczała godzinę siódmą w poniedziałek w Londynie.

Żałosny mokry dzień ustąpił żałosnej mokrej nocy. Krople deszczu bębniły o okno w maleńkiej kuchni dwupokojowego mansardowego mieszkania Timothy'ego Flyte'a.

Profesor stał nad deseczką do krajania, robił kanapkę.

Zakosztowawszy świetnego, szampańskiego śniadania na koszt Burta Sandlera, nie miał ochoty na lunch. Darował sobie również popołudniową herbatę.

Miał dzisiaj dwie lekcje. Jednemu uczniowi dawał korepetycje z czytania hieroglifów, drugiemu z łaciny. Z brzuchem pełnym śniadania zasnął na chwilkę podczas obu lekcji. Żenujące. Ale płacili tak marnie, że nie powinni chyba zbyt narzekać; to było wyjątkowe.

Właśnie kładł cieniutki płatek gotowanej szynki i plasterek szwajcarskiego sera na posmarowany musztardą chleb, gdy usłyszał dzwonek telefonu w hallu frontowym na dole. Profesor nie spodziewał się rozmowy. Rzadko miewał telefony.

Ale w kilka sekund później rozległo się pukanie do drzwi. Pukał hinduski młodzian, wynajmujący pokój na parterze. Łamaną angielszczyzną oznajmił Timothy'emu, że ma telefon. Pilny.

– Pilny? Od kogo? – dopytywał się Timothy, podążając schodami za młodym człowiekiem. – Przedstawił się?

– Sand… lir – zakomunikował Hindus. Sandler? Burt Sandler?

Po śniadaniu ustalili warunki nowego wydania Odwiecznego wroga, wersji mającej szansę dotrzeć do przeciętnego czytelnika. Po pierwszym wydaniu, niemal siedemnaście lat temu, Flyte otrzymał kilka ofert spopularyzowania swych teorii o zbiorowych zaginięciach, ale odrzucił je. Czuł wtedy, że ułatwiłby zadanie wszystkim tym, którzy tak nieuczciwie oskarżali go o oszustwo, chęć zbicia kabzy i schlebianie prymitywnym gustom. Jednakże lata niedostatku sprawiły, że teraz chętniej nadstawił ucha na ten pomysł. Zjawienie się Sandlera i propozycja kontraktu przyszły na czas: coraz większy niedostatek osiągnął krytyczną fazę. Zdarzył się prawdziwy cud. Tego ranka ustalili zaliczkę (potrąconą z tantiem) na piętnaście tysięcy dolarów. Przy obecnym kursie przekraczało to nieco osiem tysięcy funtów. Nie była to fortuna, ale więcej, niż Timothy widział od bardzo, bardzo dawna; w tej chwili wydawała mu się nieprzebranym bogactwem.

Dotarł do stóp wąskich schodów, do małego stoliczka, na którym pod tanią reprodukcją złego obrazu stał telefon. Uczony zastanawiał się, czy Sandler nie dzwoni, aby zerwać umowę.

Serce zaczęło mu bić tak mocno, że niemal odczuwał ból.

Młody hinduski dżentelmen powiedział:

– Ja nadzieja nie jest kłopot, sir. Wrócił do swego pokoju i zamknął drzwi. Flyte podniósł słuchawkę.

– Halo?

– Dobry Boże, czytał pan wieczorną gazetę?! – zapytał Sandler. Głos miał piskliwy, prawie histeryczny.

Timothy zaczął podejrzewać, że Sandler golnął sobie nieźle. I to mają być pilne sprawy handlowe?

Zanim zdążył odpowiedzieć, Sandler rzekł:

– Chyba się stało! Na Boga, doktorze Flyte, chyba to się właśnie stało! Jest w wieczornej gazecie. I w radiu. Na razie niewiele szczegółów. Ale wygląda na to, że stało się!

Uczucie niepokoju o kontrakt zmieszało się teraz z rozdrażnieniem.

– Zechciałby pan być nieco bardziej konkretny, panie Sandler?

– Odwieczny wróg, doktorze Flyte. Jeden z tych stworów znów zaatakował. Właśnie wczoraj. W jakimś miasteczku w Kalifornii. Jest kilka trupów. Większość zaginęła. Setki. Całe miasteczko. Przepadło.

– Niech Bóg ma ich w swojej opiece – powiedział Flyte.

– Mam przyjaciela w londyńskim biurze Associated Press i czytał mi ostatnie doniesienia agencji telegraficznych – ciągnął Sandler. – Znane mi są sprawy, o których jeszcze nie pisało się w gazetach. Przede wszystkim – policja kalifornijska wysłała za panem APB. Wydaje się, że jedna z ofiar czytała pańską książkę. Kiedy nastąpił atak, ten człowiek zamknął się w łazience. Stwór wykończył go i tak. Ale on miał dość czasu, żeby na lustrze napisać pańskie nazwisko i tytuł książki!

Timothy zaniemówił. Obok stolika stało krzesło. Nagle okazało się potrzebne.

– Władze w Kalifornii nie wiedzą, co się stało. Nawet nie mają pojęcia, że Odwieczny wróg to tytuł książki, i nie wiedzą nic o panu. Myślą, że to atak gazowy, uderzenie bronią biologiczną albo nawet kontakt z cywilizacją pozaziemską. Ale człowiek, który napisał pańskie nazwisko na lustrze, był lepiej zorientowany. I my też. Resztę powiem panu w samochodzie.

– W samochodzie?

– Mój Boże, mam nadzieję, że ma pan paszport?

– Uhm… tak.

– Przyjeżdżam zabrać pana na lotnisko. Chcę, żeby poleciał pan do Kalifornii, doktorze Flyte.

– Ale…

– Dziś wieczór. Jest wolne miejsce w rejsie z Heathrow. Zrobiłem rezerwację na pańskie nazwisko.

– Ale mnie nie stać…

– Pański wydawca pokrywa wszystkie koszty. Niech się pan nie martwi. Musi pan jechać do Snowfield. Nie będzie pan pisał popularnej wersji Odwiecznego wroga. Już nie. Teraz weźmie się pan za napisanie przystępnej, wzruszającej historii o Snowfield i cały pański materiał historyczny o zbiorowych zaginięciach i pańska teoria odwiecznego wroga posłużą do wsparcia narracji. Kojarzy pan? Czy to nie wspaniałe?

– Ale czy to właściwe ładować się tam teraz?

– O co panu chodzi?

– Czy to wypada? – pytał z niepokojem Timothy. – Czy to nie będzie wyglądało na chęć dorobienia się na strasznej tragedii?

– Niech pan posłucha, doktorze Flyte. Do Snowfield lada chwila zwalą się setki naciągaczy, każdy z umową na książkę w kieszeni. Rozedrą na strzępy pański materiał. Jeśli pan nie napisze o d-powiedzialnej książki na ten temat, zrobi to jeden z nich. Pańskim kosztem.

– Setki umarło – powiedział Timothy. Czuł się obolały. – Setki. Ból, tragedia…

Sandler był wyraźnie zniecierpliwiony.

– Cóż… dobra, dobra. Może ma pan rację. Może nie przemyślałem sobie spokojnie tego koszmaru. Ale czy pan nie pojmuje, dlaczego właśnie pan musi powiedzieć na ten temat decydujące słowo, pisząc swoją książkę? Nikt nie dorównuje panu erudycją ani zrozumieniem sprawy.

– Cóż…

Korzystając z wahania w głosie Timothy'ego, Sandler powiedział:

– Dobrze. Pakuj pan szybko walizkę. Jestem za pół godziny. Sandler wyłączył się, a Timothy siedział chwilę ze słuchawką przy uchu, wsłuchany w buczenie sygnału, osłupiały.

Deszcz zacinał srebrnymi strugami. W światłach taksówki wyglądały jak delikatne warkocze błyszczących włosów anielskich. Na jezdni połyskiwały rtęciowe kałuże.

Taksiarz prowadził po wariacku. Wóz śmigał śliskimi ulicami. Timothy jedną ręką złapał się za uchwyt przy drzwiach. Najwidoczniej Burt Sandler obiecał spory napiwek za pośpiech.

– W Nowym Jorku będzie przerwa, ale niezbyt długa – tokował teraz, siedząc obok profesora. – Nasi ludzie odbiorą pana i zaopiekują się panem. Nie będziemy stawiać na nogi mass mediów w Nowym Jorku. Konferencję prasową zachowujemy na San Francisco. Więc niech pan będzie przygotowany na armię natrętnych reporterów po zejściu z samolotu na Zachodnim Wybrzeżu.

– Czy nie mógłbym zwyczajnie cichcem dojechać do Santa Mira i tam pokazać się władzom? – spytał z rozpaczą Timothy.

– Nie, nie, nie! – Sandler był wyraźnie wstrząśnięty tym pomysłem. – Musi pan mieć konferencję prasową. Jest pan jedyną osobą, która zna odpowiedź, doktorze Flyte. Wszyscy muszą się dowiedzieć, że to pan. Musimy zacząć walić w bęben, zanim Norman Mailer odłoży swoje najświeższe studium o Marilyn Monroe i wskoczy w tę sprawę obiema nogami!

– Jeszcze nawet nie zacząłem pisać tej książki.

– Boże, wiem. A zanim ją wydamy, zapotrzebowanie będzie fenomenalne!

Taksówka ścięła róg. Zazgrzytały opony. Timothy poleciał na drzwi.

– Wydawca spotka się z panem w samolocie w San Francisco. Przepchnie pana przez konferencję prasową – powiedział Sandler. – Tak czy inaczej dostarczy pana do Santa Mira. To naprawdę długa droga, więc może załatwią panu helikopter.

– Helikopter? – spytał zdumiony Timothy.

Taksówka przemknęła przez głęboką kałużę, rozpościerając pióropusze srebrzystej wody.

Lotnisko było w zasięgu wzroku.

Od kiedy Timothy wsiadł do taksówki, Burt Sandler mówił non stop.

– Jeszcze jedno – powiedział teraz. – Na konferencji niech pan im powie o rzeczach, o których wspomniał mi pan dzisiaj. O zniknięciach Majów. I trzech tysiącach piechoty chińskiej, która wyparowała. I niech pan nie pominie żadnej możliwej wzmianki o zbiorowych zaginięciach, które miały miejsca na terenie USA – nawet zanim jeszcze to państwo powstało, nawet w poprzednich epokach geologicznych. To wzbudzi oddźwięk amerykańskiej prasy. Związek z lokalnymi wydarzeniami. To zawsze pomaga. Czy pierwsza brytyjska kolonia w Ameryce nie zniknęła bez śladu?

– Tak. Kolonia z Roanoke Island.

– Niech pan o niej nie zapomni.

– Ale nie mogę zaręczyć, że zniknięcie kolonii w Roanoke ma związek z odwiecznym wrogiem.

– Czy istnieje jakaś możliwość, że tak było? Jak zawsze zafascynowany swym tematem, Timothy zdołał wreszcie oderwać uwagę od samobójczych manewrów taksówkarza.

– Kiedy ekspedycja brytyjska zorganizowana przez sir Waltera Raleigha powróciła do kolonii Roanoke w marcu 1590 roku, okazało się, że wszyscy koloniści przepadli. Stu dwudziestu ludzi znikło bez śladu. Wysunięto na ten temat niezliczone teorie. Według najpopularniejszej społeczność Roanoke Island padła ofiarą Croatoanów, Indian, żyjących nie opodal. Jedyną informacją pozostawioną przez kolonistów była nazwa tego szczepu w pośpiechu wyrżnięta na korze drzewa. Ale Croatoanie utrzymywali, że nic nie wiedzą o kolonistach. I byli pokojowymi, nie wojowniczymi Indianami. W istocie, na początku pomogli kolonistom przy osiedleniu. Co więcej, w osadzie nie było śladów gwałtu. Nie znaleziono ciał. Kości. Grobów. A więc widzi pan, że nawet najpowszechniej akceptowana teoria stawia więcj pytań, niż udziela odpowiedzi.

Taksówka wzięła kolejny zakręt i przyhamowała gwałtownie, unikając kolizji z ciężarówką.

Ale teraz Timothy prawie nie reagował na szaleńczą jazdę kierowcy. Mówił dalej:

– Olśniło mnie, że słowo, które koloniści wyryli na drzewie – “Croatoanie" – nie musiało być oskarżeniem. Mogło wskazywać na Croatoanów jako na tych, którzy wiedzą, co się stało. Przeczytałem dzienniki kilku brytyjskich podróżników, którzy później rozmawiali z Indianami o zniknięciu kolonii, i są dowody, że Croatoanie w istocie posiadali pewną wiedzę na temat ówczesnych wydarzeń. Albo uważali, że posiadają. Ale biali ludzie nie wzięli na serio ich wyjaśnień. Croatoanie twierdzili, że równocześnie ze zniknięciem kolonistów bardzo nagle ubyło dzikiej zwierzyny w lasach i na polach, na terenach łowieckich szczepu. Nastąpił gwałtowny spadek pogłowia dosłownie wszystkich gatunków dzikich zwierząt. Kilku podróżników z bardziej otwartymi głowami zanotowało, że Indianie mówili na ten temat z zabobonnym lękiem, jakby sprawę traktowali w kategoriach wierzeń, religii. Ale na nieszczęście biali ludzie, którzy rozmawiali z nimi o zagubionych kolonistach, nie interesowali się idiańskimi zabobonami i nie poszli tym tropem.

– Domyślam się, iż badał pan wierzenia Croatoanów – powiedział Burt Sandler.

– Tak. Nie jest to łatwy temat, gdyż plemię zostało wytępione przed wielu, wielu laty. Dowiedziałem się, że Croatoanie byli spirytualistami. Wierzyli, że duch żyje i chodzi po ziemi nawet po śmierci ciała i wierzyli, iż istnieją “większe duchy", objawiające się poprzez żywioły – wiatr, ziemię, ogień, wodę, i tak dalej. Co najważniejsze – dla nas – wierzyli też w złego ducha, źródło wszelkiego zła, odpowiadającego Szatanowi w wierze chrześcijańskiej. Zapomniałem dokładnego indiańskiego słowa, ale z grubsza tłumaczy się ono: Ten Kto Może Być Wszystkim Choć Jest Niczym.

– Mój Boże – powiedział Sandler. – To niezłe określenie odwiecznego wroga.

– Czasem w zabobonach tkwi ukryta prawda. Croatoanie wierzyli, że zarówno dzikie zwierzęta jak i koloniści zostali porwani przez Tego Kto Może Być Wszystkim Choć Jest Niczym. Więc… choć nie jestem w stanie jednoznacznie zawyrokować, czy odwieczny wróg miał coś do czynienia ze zniknięciem kolonistów z Roanoke Island, uważam, iż można wziąć to pod uwagę.

– Fantastyczne! – wykrzyknął Sandler. – Niech pan to opowie ze szczegółami na konferencji prasowej w San Francisco.

Taksówka zatrzymała się z piskiem kół przed halą dworca lotniczego.

Burt Sandler wręczył kilka pięciofuntowych banknotów taksiarzowi. Spojrzał na zegarek.

– Doktorze Flyte, ładujemy pana do samolotu.

Ze swego fotela przy oknie Timothy Flyte obserwował, jak światła miasta nikną pod burzowymi chmurami. Odrzutowiec pruł w górę przez deszcz. Wkrótce wznieśli się ponad chmury, burza była pod nimi, czyste niebo nad nimi. Promienie księżyca odbijały się od zwichrowanych grzbietów chmur, a noc wokół samolotu przepełniło łagodne, nieziemskie światło.

Napis nakazujący zapięcie pasów zgasł.

Flyte odpiął pasy, ale nie mógł się rozluźnić. Jego myśli były równie rozwichrzone jak burzowe chmury.

Przeszła stewardesa, pytając, co podać. Poprosił o szkocką.

Czuł się jak nakręcona sprężyna. W ciągu jednego wieczoru całe jego życie uległo zmianie. Jeden dzień dostarczył mu więcej wrażeń niż cały ostatni rok.

Stan napięcia nie był niemiły. Flyte był co najmniej zadowolony, że zostawia za sobą przygnębiający żywot; wkraczał w nowe, lepsze życie tak szybko, jakby wkładał nowy garnitur. Prezentując publicznie swoje teorie znów narazi się na śmiech i wszystkie stare, znane oskarżenia. Ale pojawiła się również szansa, że w końcu udowodni swą rację.

Wypił podaną szkocką. Zamówił następną. Powoli nadchodziło odprężenie.

Wokół samolotu rozpościerała się niezgłębiona noc.

7

Ucieczka

Z zakratowanego okna celi dla zatrzymanych tymczasowo Fletcher Kale miał dobry widok na ulicę. Całe przedpołudnie obserwował ściągających dziennikarzy. Tam działo się coś dużego.

Niektórzy współwięźniowie przekazywali wieści z celi do celi, ale żaden z nich nie przekazał niczego Kale'owi.

Nie cierpieli go, często mu urągali, wymyślając od dzieciobójców. Klasy społeczne istnieją nawet w więzieniu i nikt nie stał niżej na tej drabinie niż zabójca dzieci.

To było prawie śmieszne. Nawet złodzieje samochodów, włamywacze, zatrzymani za rozbój i defraudanci czuli potrzebę moralnej wyższości. Więc lżyli i prześladowali każdego, kto skrzywdził dziecko i dzięki temu czuli się wywyższeni jak księża i biskupi.

Durnie. Kale czuł do nich pogardę.

Nie prosił nikogo o podrzucenie informacji. Nie da im tej satysfakcji. A nuż go oleją?

Wyciągnął się na pryczy i z otwartymi oczami marzył o swym wspaniałym przeznaczeniu: sława, władza, bogactwo…

Leżał jeszcze, kiedy o jedenastej trzydzieści przyszli zabrać go do sądu, żeby postawić w stan oskarżenia pod zarzutem podwójnego morderstwa. Strażnik otworzył drzwi. Drugi mężczyzna – siwy, brzuchaty policjant – wszedł i skuł więźnia.

– Brakuje nam dziś ludzi – powiedział do Kale'a. – Tylko mnie przydzielono do ciebie. Ale nich ci nie strzeli do głowy jakaś kretyńska myśl o ucieczce. Jesteś zaobrączkowany, ja mam broń i nic nie sprawi mi większej przyjemności, niż odstrzelić ci dupę.

Zarówno w oczach strażnika jak i zastępcy widniała odraza.

W końcu Kale pojął, że istnieje realna groźba, iż spędzi resztę życia w więzieniu. Ku własnemu zdumieniu zapłakał, kiedy wyprowadzano go z celi.

Więźniowie gwizdali, wyśmiewali go, obsypywali wyzwiskami.

Brzuchaty mężczyzna szturchnął Kale'a w żebra.

– No, ruszajże się.

Kale pokuśtykał korytarzem na uginających się nogach. Odsunięto przed nim kratę. Wyszli z części więziennej. Strażnik trzymał się z tyłu, ale zastępca popychał Kale'a w kierunku wind, poszturchiwał zbyt często i zbyt mocno nawet wtedy, gdy nie było to konieczne. W Kale'u litość nad samym sobą ustępowała z wolna miejsca gniewowi.

W małej, powoli zjeżdżającej windzie uświadomił sobie, że zastępca przestał dostrzegać w nim zagrożenie. Był pełen obrzydzenia; zniecierpliwiony i zażenowany rozsypką więźnia.

Nim otwarły się drzwi, zmiana zaszła również w Kale'u. Nadal chlipał cicho, ale łzy nie były już autentyczne i trząsł się raczej z podniecenia niż z rozpaczy.

Minęli następną wartę. Zastępca przedstawił plik dokumentów strażnikowi, który mówił do niego Joe. Strażnik spoglądał na Kale'a z nie ukrywanym obrzydzeniem. Kale odwracał oczy, jakby wstydził się samego siebie. I nie przestawał płakać.

Wraz z Joem znaleźli się na dworze. Przecinali teraz wielki parking. Szli wzdłuż biało-zielonych policyjnych wozów patrolowych, ustawionych przed ogrodzeniem z grubej siatki, zwieńczonej drutem kolczastym. Dzień był słoneczny, ciepły.

Kale dalej płakał i udawał, że nogi ma jak z waty. Garbił ramiona i trzymał nisko głowę. Ciągnął za sobą apatycznie nogi jak człowiek załamany, pogrążony.

Poza nim i zastępcą na parkingu nie było nikogo. Tylko ich dwójka. Idealnie.

Przez całą drogę do samochodu Kale czyhał na moment właściwy do ataku. Przez chwilę myślał, że nigdy się nie nadarzy.

Joe pchnął go na samochód, zrobił półobrót do drzwi – i Kale zaatakował. Rzucił się na niego, kiedy mężczyzna pochylił się wkładając kluczyk do stacyjki. Zastępca stęknął i zamachnął się pięścią. Za późno. Kale zrobił unik, doskoczył szybko i całą siłą grzmotnął nim o samochód, przyszpilił do wozu. Twarz Joego zbielała, rączka od drzwi wbiła mu się mocno w krzyże. Kluczyki wyleciały z ręki, ale w tym samym momencie sięgnął po rewolwer do kabury.

Kale wiedział, że skutymi rękoma nie wydrze mu broni. Jeśli rewolwer zostanie wyciągnięty, będzie po walce.

Więc rzucił mu się do gardła. Zębami. Ugryzł głęboko, poczuł buchającą krew, ugryzł znowu, wepchnął usta w ranę, jak atakujący pies, i ugryzł jeszcze raz. Joe krzyknął, ale był to tylko skowyt-rzężenie-westchnienie, którego nikt nie mógł usłyszeć. Broń wypadła ze spazmatycznie drgającej ręki na kaburze i obaj upadli ciężko – Kale na górze – i Joe próbował znowu krzyknąć, więc Kale wbił mu kolano w krocze, a krew poleciała wieloma bluzgnięciami z gardła rannego.

– Skurwysynu – powiedział Kale.

Twarz zastępcy zmartwiała. Krew przestała tryskać z rany. Było po wszystkim.

Kale nigdy nie czuł się tak potężny, tak pełen życia.

Rozejrzał się po parkingu. Nikogo w pobliżu.

Podpełzł do kółka z kluczykami, sprawdził jeden po drugim, znalazł klucz od kajdanek. Rozpiął je, wyrzucił pod wóz patrolowy.

Wtoczył pod wóz trupa, usunął z widoku.

Otarł twarz rękawem. Koszulę miał w plamach i smugach krwi. Nic na to nie mógł poradzić. Ani na fakt, że miał na sobie obwisły, niebieski więzienny strój z szorstkiej wełny i parę płóciennych butów na gumie.

Czując się jak na widelcu, pobiegł wzdłuż siatki, minął otwartą bramę. Przeszedł na drugą stronę tylnej uliczki i znalazł się na innym parkingu, za dużym zespołem jednopiętrowych domów mieszkalnych. Spojrzał w okna z nadzieją, że nikt nie patrzy.

Na parkingu stało ze dwadzieścia samochodów. Żółty datsun miał kluczyki w stacyjce. Kale usiadł za kierownicą, zamknął drzwi i odetchnął z ulgą. Przestał rzucać się w oczy i dysponował środkiem transportu.

Pudełko chusteczek higienicznych stało na desce rozdzielczej. Poślinił kilka. Oczyściwszy twarz, spojrzał na siebie w lusterko i uśmiechnął się szeroko.

8

Liczenie strat

Podczas gdy oddział generała Copperfielda dokonywał autopsji i testów w polowych laboratoriach, Bryce Hammond sformował dwa zespoły przeszukiwawcze i zaczai, budynek po budynku, przeglądać miasto. Frank Autry prowadził pierwszą grupę, a major Isley towarzyszył mu jako członek Programu Obserwator Nieba. Kapitan Arkham dołączył do grupy Bryce'a. Kwartał za kwartałem, ulica za ulicą, dwa zespoły nie oddalały się od siebie bardziej niż o budynek, utrzymując kontakt przez walkie-talkie.

Jenny towarzyszyła Bryce'owi. Znała najlepiej stałych mieszkańców Snowfield i najłatwiej identyfikowała ciała. W większości przypadków umiała również podać, kto mieszkał w domu i ilu ludzi liczyła rodzina – informacje potrzebne do skompletowania listy zaginionych.

Nie mogła odmówić uczestniczenia w zespołach przeszukiwawczych, ale martwiła się również, że naraża Lisę na koszmarne sceny. A równocześnie nie mogła zostawić siostry w Zajeździe Na Wzgórzu. Nie po tym, co się stało z Harkerem. I Velazquezem. Ale dziewczyna radziła sobie dobrze ze stresem i Jenny była z niej coraz bardziej dumna.

Na razie nie znaleźli ciał. Pierwsze domy, do których weszli, były opustoszałe. W kilku stoły zastawiono do niedzielnego obiadu. W innych stały wanny pełne ostygłej wody. Gdzieniegdzie pracowały telewizory, ale nikt nie oglądał programu.

W jednej z kuchni znaleźli niedzielny obiad na elektrycznej kuchence. Jedzenie w trzech garnkach gotowało się tak długo, że cała woda z niego wyparowała. Resztki były suche, spalone i nie dało się ich zidentyfikować. Garnki z nierdzewnej stali zniszczone, powleczone niebieskoczarnym nalotem wewnątrz i na zewnątrz. Plastykowe rączki częściowo stopione. Dom wypełniał ostry, kwaśny smród, jakiego Jenny w życiu nie wąchała. Bryce zgasił palniki.

– To cud, że cały dom się nie spalił.

– Gdyby kuchenka była na gaz, tak by się pewnie stało – powiedziała Jenny.

Nad trzema garnkami znajdował się okap z nierdzewnej stali, zaopatrzony w wentylator. Kiedy jedzenie zapaliło się, okap ograniczył krótko buchające płomienie, co zapobiegło przerzuceniu się ognia na pobliskie szafki.

Kiedy wyszli na zewnątrz, każdy (poza majorem Arkhamem, ubranym w strój ochronny) pełną piersią zaczerpnął czystego górskiego powietrza. Potrzebowali kilku minut na oczyszczenie płuc z koszmarnego smrodu, którym oddychali w środku.

W domu obok znaleźli pierwsze tego dnia ciało. Był to John Farley, właściciel Górskiej Tawerny, otwartej tylko w sezonie narciarskim. Liczył pod czterdziestkę. Uderzająco przystojny mężczyzna, z czupryną koloru “sól z pieprzem", wydatnym nosem i szerokimi ustami, które często rozciągały się w zabójczo pociągającym uśmiechu. Teraz spuchł i pokrył się sińcami, oczy wylazły mu z orbit, ubranie pękało w szwach na spuchniętym ciele.

Siedział przy stoliku pod ścianą w swojej wielkiej kuchni. Na talerzu przed nim znajdowało się ravioli z serem i małe klopsiki. Szklanka z czerwonym winem. Obok talerza leżał otwarty magazyn. Farley siedział wyprostowany na krześle. Jedna ręka spoczywała na kolanie, drugą miał na stole. Ściskał w niej kawałek chleba. Usta miał rozchylone, kęs chleba między zębami. Zginął żując; mięśnie szczęk na zawsze zostały napięte.

– Dobry Boże – powiedział Tal – nie miał czasu wypluć ani przełknąć. Śmierć musiała nastąpić natychmiast.

– I nie miał pojęcia, że nadchodzi – dodał Bryce. – Spójrz na jego twarz. Nie wyraża grozy, przerażenia czy szoku, jak u innych. Wpatrując się w zaciśnięte szczęki zmarłego, Jenny powiedziała:

– Nie rozumiem jednego. Dlaczego śmierć w ogóle nie spowodowała rozluźnienia szczęk. Niepojęte.

W kościele Naszej Pani Opiekunki Gór słońce przenikało witraże, złożone głównie z niebieskich i zielonych gomółek. Setki nieregularnie wykrojonych plam błękitu królewskiego, błękitu paryskiego, turkusu, akwamaryny, szmaragdowej zieleni i wielu innych odcieni spływało po wypolerowanych drewnianych ławkach, układało się w kałuże w nawach, migotało po ścianach.

To jak zanurzenie się pod wodę, pomyślał Gordy Brogan, idąc za Frankiem Autrym dziwną, pięknie oświetloną nawą.

Tuż za kruchtą strumień purpury rozpływał się na białej marmurowej kropielnicy z wodą święconą. Była to purpura krwi Chrystusowej. Słońce padało na zranione serce Jezusa i rozsiewało krwiste promienie na wodę lśniącą w jasnej marmurowej wazie.

Z całej piątki tylko Gordy Brogan był katolikiem. Zanurzył palce w wodzie święconej, przeżegnał się i ukląkł.

Kościół stał milczący, cichy, nieruchomy.

Powietrze łagodził miły zapach kadzidła.

W ławkach nie było wiernych. Zrazu kościół wydał się bezludny.

Gordy spojrzał uważniej na ołtarz i zabrakło mu tchu w piersiach.

Frank też to zobaczył.

– Och, mój Boże!

Prezbiterium spowijało więcej cieni niż resztę kościoła, toteż ludzie nie dojrzeli od razu ohydnego – i świętokradczego – widoku nad ołtarzem. Świece wcześniej spłonęły do końca i zgasły.

Jednakże kiedy ludzie z oddziału poszukiwawczego z wahaniem zbliżali się do ołtarza środkiem nawy, widzieli coraz dokładniej naturalnej wielkości krucyfiks na środku tylnej ściany prezbiterium. Drewniany krzyż, a na nim niezwykle dokładnie pomalowaną, gipsową figurę Chrystusa. Święty wizerunek prawie całkiem przesłonięty był innym ciałem. Prawdziwym ciałem, nie gipsowym odlewem. Ksiądz, ubrany w szaty do mszy; przybity gwoździami do krzyża.

Dwaj ministranci klęczeli przed ołtarzem. Byli martwi, sini, spuchnięci.

Ciało księdza sczerniało i nosiło ślady rozkładu. Nie było w takim dziwnym stanie jak inne, znalezione do tej pory. W tym przypadku odbarwienie było typowe dla jednodniowego trupa.

Frank Autry, major Isley i dwaj zastępcy minęli bramkę w balas-kach i znaleźli się w prezbiterium.

Gordy nie był w stanie im towarzyszyć. Przeżył tak mocny wstrząs, że musiał usiąść w ławce, żeby nie upaść.

Frank rozejrzał się po prezbiterium i zerknął przez otwarte drzwi do zakrystii, przez walkie-takie porozumiał się z Bryce'em Hammon-dem, który był w budynku obok.

– Szeryfie, znaleźliśmy trzech w kościele. Potrzebna jest doktor Paige, chodzi o dokładną identyfikację. Ale jest to tak potworne, że lepiej Lisę z kilkoma ludźmi zostawcie w kruchcie.

– Będziemy za dwie minuty – powiedział szeryf. Frank zszedł z prezbiterium, siadł obok Gordy'ego. W jednej ręce trzymał walkie-talkie, w drugiej rewolwer.

– Jesteś katolikiem.

– No.

– Współczuję ci, że musiałeś to zobaczyć.

– Zaraz przyjdę do siebie – powiedział Gordy. – Tobie wcale nie jest lżej, choć nie jesteś katolikiem.

– Znałeś tego księdza?

– Chyba nazywał się Callahan. Ale nie chodziłem do tego kościoła. Moja parafia to Święty Andrzej w Santa Mira.

Frank odłożył walkie-talkie i podrapał się po brodzie.

– Wszystko inne wskazywało, że atak nastąpił wczoraj wieczorem, niedługo przedtem, jak doktorek i Lisa przyjechały do miasta. Ale teraz to… Jeśli ta trójka zmarła przed południem, podczas mszy…

– To się stało chyba w czasie adoracji – stwierdził Gordy. – Nie podczas mszy.

– Adoracji?

– Adoracji Najświętszego Sakramentu. Niedzielny obrzęd wieczorny.

– Aha. W takim razie to pasuje do reszty. – Rozejrzał się po pustych ławkach. – Co się stało z parafianami? Dlaczego jest tu tylko ksiądz i ministranci?

– Cóż, ludzie nie walą drzwiami i oknami na adorację – powiedział Gordy. – Prawdopodobnie była jeszcze tylko dwójka lub trójka wiernych.

– Dlaczego ono nie porwało wszystkich? Gordy nie odpowiedział.

– Dlaczego musiało zrobić coś takiego? – powtórzył Frank.

– Żeby zadrwić z nas. Wyszydzić. Skraść nadzieję – powiedział żałośnie Gordy.

Frank spoglądał na niego.

– Może niektórzy wierzyli, że Bóg dopomoże im przeżyć – mówił Gordy. – Chyba większość tak myślała. Modliłem się dużo do czasu, jak tu przyjechaliśmy. Ty chyba też. Ono wiedziało, że tak postąpimy. Wiedziało, że zwrócimy się do Boga o pomoc. I w taki oto sposób mówi, że Bóg nie może nam pomóc. Albo przynajmniej chce zaszczepić niewiarę. Zawsze tak czyni. Budzi niewiarę w Boga. Zawsze tak czyniło.

– Mówisz tak, jakbyś dokładnie wiedział, z czym mamy do czynienia.

– Może – powiedział Gordy. Spojrzał na ukrzyżowanego księdza, a potem wrócił spojrzeniem do Franka. – A ty, czy ty nie wiesz? Naprawdę nie wiesz, Frank?

Kiedy wyszli z kościoła, za rogiem przecznicy trafili na dwa zniszczone auta.

Cadillac seville przejechał trawnik plebanii, taranując po drodze żywopłot, i wpadł na słup werandy na rogu domu. Słup pękł niemal na dwoje. Dach werandy opadł.

Tal Whitman zajrzał przez okno do wnętrza samochodu.

– Kobieta za kierownicą.

– Nieżywa? – spytał Bryce.

– No. Ale nie od wypadku.

Jenny próbowała otworzyć drzwi od strony kierowcy. Były zablokowane. Wszystkie drzwi były zablokowane, a okna podsunięte do samej góry.

Tym niemniej kobieta za kierownicą – Edna Gower, Jenny ją znała – wyglądała jak inne trupy. Sczerniała od siniaków. Spuchnięta. Zamarły krzyk grozy na skrzywionej twarzy.

– Jak to mogło dostać się do środka i zabić? – głośno zastanawiał się Tal.

– Przypomnij sobie zamkniętą łazienkę w Zajeździe Pod Płonącą Świeczką – powiedział Bryce.

– I zabarykadowany pokój u Oxleyów – dodała Jenny.

– To prawie argument za generalską teorią gazu psychotoksycz-nego – powiedział kapitan Arkham.

Odpiął od pasa miniaturowy licznik Geigera i uważnie zbadał samochód. Ale nie promieniowanie zabiło kobietę.

Drugi samochód, perłowobiały lynx, stał pół kwartału dalej. Na nawierzchni zostały czarne ślady opon. Lynx blokował w poprzek ulicę. Maską uderzył o bok żółtego mikrobusu chevrolet. Szkody były niewielkie, ponieważ wyhamował prawie do końca, nim uderzył w stojący pojazd.

Kierowcą był mężczyzna w średnim wieku z gęstymi wąsami. Miał na sobie skrócone do kolan dżinsy i koszulkę z Dodgersami. Jego Jenny też znała. Marty Sussman. Szef służb miejskich Snowfield przez ostatnie sześć lat. Czarujący, sumienny Marty Sussman. Martwy. Tu także przyczyna śmierci nie miała wyraźnego związku z wypadkiem. Drzwi lynxa były zablokowane, okna podniesione do góry, tak jak w cadillacu.

– Wygląda na to, że oboje usiłowali przed czymś uciec – rzekła Jenny.

– Może – powiedział Tal. – Może wybrali się na przejażdżkę albo jechali coś załatwić, kiedy nastąpił atak. Jeśli próbowali ucieczki, coś przystopowało ich na dobre, zmusiło do zjechania z ulicy.

– Niedziela była ciepła. Ciepła, ale nie za ciepła – przypomniał sobie Bryce. – Nie tak gorąca, żeby jeździć z zamkniętymi oknami i włączoną klimatyzacją. To był taki dzień, kiedy większość ludzi spuszcza szyby w wozach i korzysta ze świeżego powietrza. Więc wygląda na to, że zostali zmuszeni do zatrzymania się, podnieśli szyby, zablokowali drzwi i starali się nie dopuścić czegoś do środka.

– Ale ono i tak ich dopadło – powiedziała Jenny. Ono.

Ned i Sue Marie Bischoffowie byli właścicielami ślicznego, otulonego wielkimi sosnami elżbietańskiego domku, wzniesionego na ogromnej posesji. Mieszkali tu z dwójką swoich synów. Ośmioletni Lee Bischoff mimo drobnych dłoni już potrafił zadziwiająco dobrze grać na fortepianie, a raz powiedział Jenny, że zamierza zostać następnym Stevie Wonderem – “tylko że nie ślepym". Sześcioletni Terry wyglądał jak czarnoskóra wersja Złowieszczego Denisa, ale miał bardzo łagodne usposobienie.

Ned był popularnym plastykiem. Jego oleje szły po co najmniej sześćset, siedemset dolarów, a wydawane w krótkich seriach grafiki kosztowały czterysta, pięćset dolarów sztuka.

Był pacjentem Jenny. Choć miał dopiero trzydzieści dwa lata i osiągnął sukces, leczyła go na wrzody.

Wrzody już nigdy nie miały mu dokuczać. Ned był w swojej pracowni. Leżał na podłodze, przed sztalugami, martwy.

Sue Marie była w kuchni. Jak Hilda Beck i wielu innych ludzi w całym miasteczku, Sue Marie zmarła podczas przygotowywania obiadu. Kiedyś była piękną kobietą. Teraz już nie.

Znaleźli chłopców w sypialni.

Był to wspaniały pokój dla dzieciaków, wielki, wysoki, z piętrowym łóżkiem. Półki pełne dziecięcych książek. Na ścianach wisiały malunki, zrobione przez Neda tylko dla jego dzieci, zabawne sceny naszkicowane z nieokiełznaną fantazją, o tematach niepodobnych do tych, z których był dobrze znany: świnia w smokingu, tańcząca z krową w wieczorowej sukni; wnętrze sterowni statku kosmicznego, w którym wszyscy kosmonauci byli żabami; nieziemska urzekająca scena: szkolne boisko w nocy, skąpane światłem pełni księżyca, bez dzieci, za to z wielkim, złowieszczo wyglądającym wilkołakiem, który bawi się cudownie, do zawrotu głowy kołysząc się na huśtawce.

Chłopców znaleźli w kącie za rozsypanymi zabawkami. Młodszy, Terry, za Lee, który zdawał się stawiać waleczny opór, broniąc młodszego brata. Patrzyli wybałuszonymi oczami na środek pokoju; ich martwe spojrzenie na zawsze zawisło na wczorajszej grozie. Mięśnie Lee zesztywniały, cienkie ramiona pozostały w tej samej co przez ostatnie sekundy życia pozycji: uniesione jak tarcza, z dłońmi rozpostartymi w obronie przed zalewem ciosów.

Bryce ukląkł przed chłopcami, przyłożył drżącą dłoń do twarzy Lee, jakby nie wierzył, że dziecko rzeczywiście nie żyje.

Jenny uklękła obok.

– To są chłopcy Bischoffów – powiedziała, nie mogąc opanować drżenia w głosie. – Więc teraz musimy skreślić całą rodzinę.

Łzy płynęły po twarzy Bryce'a.

Jenny usiłowała sobie przypomnieć wiek jego syna. Siedem? Osiem lat? Mniej więcej w wieku Lee Bischoffa. W tej właśnie chwili mały Timmy Hammond leżał w szpitalu w Santa Mira, pogrążony w śpiączce, wciąż tak samo od roku. Niewiele różnił się od rośliny. Tak, ale nawet tamto było lepsze niż to. Wszystko było lepsze niż to tutaj.

W końcu łzy Bryce'a wyschły. Teraz obudził się w nim gniew.

– Dobiorę się za to do nich – zagroził. – Ktokolwiek to uczynił… zapłaci.

Jenny nigdy nie spotkała podobnego mężczyzny. Pełen niezaprzeczalnej męskiej siły i stanowczości, zachował zdolność do wyrażenia czułości.

Chciała go objąć. I znaleźć się w jego objęciach.

Ale jak zawsze, zanadto skrywała swoje emocje. Gdyby była tak otwarta jak Bryce, nigdy nie oddaliłaby się od matki. Ale nie była taka, jeszcze nie, choć ku temu zmierzała. Więc w odpowiedzi na jego przysięgę pomsty za dzieci Bischoffów, powiedziała:

– A co, jeśli nie zabił ich człowiek? Nie całe zło tkwi w ludzkości. Jest i w naturze. Ślepa złośliwość trzęsień ziemi. Obojętne zło raka.

To stworzenie może być podobne – odległe, nieosiągalne. Jeśli nie należy do naszego gatunku, nie postawisz go przed sądem. I co wtedy? – Do diabła, ktokolwiek czy cokolwiek to jest, dopadnę tego. Zapłaci za to, co się tu stało – powtórzył uparcie.

Opuściwszy kościół katolicki, zespół poszukiwawczy Franka Aut-ry'ego przeczesał trzy opuszczone domy. Czwarty nie był pusty. Znaleźli Wendella Hulbertsona, nauczyciela z liceum w Santa Mira, który zdecydował się na mieszkanie w górach, w domu należącym kiedyś do jego matki. Gordy chodził na lekcje angielskiego do Hulbertsona zaledwie pięć lat temu. Nauczyciel nie był posiniaczony ani spuchnięty jak inni; sam odebrał sobie życie. Wciśnięty w kąt sypialni wsadził do ust lufę samopowtarzalnej trzydziestki dwójki i nacisnął spust. Najwidoczniej wolał śmierć z własnej ręki niż to, co ono mogło mu zgotować.

Z rezydencji Bischoffów Bryce poprowadził swoją grupę do kolejnych domów; w czterech nie znaleźli żadnych ciał. Ale w piątym natrafili na starsze małżeństwo zamknięte w łazience, gdzie usiłowali się skryć przed zabójcą. Ona leżała rozciągnięta pod prysznicem. On, jak łachman, na podłodze.

– Byli moimi pacjentami – powiedziała Jenny. – Nick i Melina Papandrakisowie.

Tal dopisał ich nazwiska do listy zmarłych.

Jak Harold Ordnay i jego żona w Zajeździe Pod Płonącą Świeczką, Nick Papandrakis usiłował zostawić wiadomość wskazującą na zabójcę. Jodyną wyjętą z szafki z lekarstwami chciał coś napisać na ścianie. Nie dano mu szansy: nie skończył nawet jednego słowa. Na ścianie widniały tylko dwie litery i część trzeciej:



Czy komuś z czymś się to kojarzy? – zapytał Bryce.

Wszyscy po kolei tłoczyli się w łazience i przystawali nad ciałem Nicka Papandrakisa, spoglądając na pomarańczowobrązowe litery na ścianie, ale nikt nie doznał żadnego olśnienia.

Pociski.

W domu sąsiadującym z domem Papandrakisów kuchenna podłoga była dosłownie zasłana wystrzelonymi pociskami. Nie całymi nabojami. Kilkadziesiąt samych ołowianych pocisków.

W pomieszczeniu nigdzie nie leżały wyrzucone łuski, zatem nie miała tu miejsca wymiana ognia. Nie unosił się zapach prochu. Nie znaleziono otworów w ścianach ani w szafkach.

Całą podłogę zaścielały jedynie pociski, jakby wyczarowane z powietrza.

Frank Autry wziął do ręki kilka szarych grudek metalu. Nie był ekspertem balistycznym, ale zauważył ze zdziwieniem, że żaden z pocisków nie rozprysnął się ani nie został mocno zniekształcony. Dzięki temu mógł ocenić, że pochodzą z różnej broni. Większość – ogromna większość – odpowiadała typowi i kalibrowi pistoletów maszynowych, w które uzbrojona była osłona generała Copperfielda.

Czyżby pociski z broni sierżanta Harkera? – zastanawiał się Frank. Czy to amunicja, którą Harker wystrzelił w swojego mordercę w Samie Gilmartina?

Zmarszczył brwi, poruszony.

Upuścił pociski, stuknęły o podłogę. Pozbierał kilka innych. Kaliber 22, 32, jeszcze raz 22 i 38. Było nawet dużo śrutu ze strzelb.

Podniósł pojedynczy pocisk kalibru 45 i przyjrzał mu się ze szczególną ciekawością. Był to dokładnie ten rodzaj amunicji, jaki miał w swoim rewolwerze.

Gordy Brogan kucnął obok.

Frank dalej wpatrywał się z namysłem w pocisk. Nie mógł opędzić się od dziwnego przypuszczenia.

Gordy zebrał także kilka pocisków z podłogi.

– W ogóle nie mają zniekształceń. Frank pokiwał głową.

– Musiały w coś trafić – ciągnął Gordy. – Więc powinny być zniekształcone. Przynajmniej niektóre. – Zamilkł na chwilę. – Hej, jesteś o milion mil stąd. O czym dumasz?

– O Paulu Hendersonie. – Frank podsunął pocisk kalibru 45 przed oczy Gordy'ego. – Paul wystrzelił wczoraj wieczór takie trzy pociski, tam, w podkomisariacie.

– W swojego zabójcę.

– Właśnie.

– Więc?

– Więc chodzi mi po głowie wariackie podejrzenie, że jeśli każemy zrobić testy balistyczne, okaże się, że ten wystrzelono z rewolweru Paula. Gordy uniósł brwi.

– I podejrzewam – ciągnął Frank – że jeśli poszukamy dokładnie, znajdziemy jeszcze dwie takie same sztuki. Uważaj: nie jeden pocisk. I nie trzy. Dokładnie dwa, z identycznymi śladami.

– Mówisz… że to będą te same trzy pociski, które Paul wystrzelił wczoraj?

– Właśnie.

– Ale skąd się tu wzięły?

Frank nie odpowiedział. Zamiast tego wstał i wcisnął przycisk w swoim walkie-talkie.

– Szeryfie?

Głos Bryce'a Hammonda doleciał wyraźnie z niewielkiego głośnika.

– Co tam, Frank?

– Dalej jesteśmy w tym domu w stylu Sheffield. Zdaje mi się, że lepiej będzie, jak pan tu wpadnie. Jest coś, co powinien pan zobaczyć.

– Znowu ciała?

– Nie, sir. Mhm… coś niesamowitego.

– Idziemy tam, Frank.

– Myślę sobie – powiedział Frank do Gordy'ego – że… w ciągu ostatnich kilku godzin, w jakiś czas po tym, jak sierżant Harker został porwany z Samu Gilmartina, ono było tu, właśnie W tym pokoju. Pozbyło się wszystkich pocisków, które dostało wczoraj wieczór i dziś rano.

– Pocisków, które dostało?

– Tak.

– Pozbyło się? Tak po prostu?

– Tak po prostu – powtórzył Frank.

– Ale jak?

– Wygląda, że… strąciło je z siebie. Zrzuciło te pociski, jak pies zrzuca liniejące futro.

9

W ucieczce

Jadąc przez Santa Mira skradzionym datsunem, Fletcher Kale usłyszał o Snowfield przez radio.

Choć wiadomość zajęła uwagę całego kraju, Kale nie okazał zainteresowania. Tragedie innych nigdy specjalnie go nie obchodziły.

Sięgnął do wyłącznika – wieści o Snowfield były bez znaczenia, dość miał własnych problemów – gdy wtem usłyszał nazwisko, które miało dla niego znaczenie. Jake Johnson. Johnson był jednym z funkcjonariuszy, którzy pojechali wczoraj do Snowfield. Teraz zaginął, może nawet nie żył.

Jake Johnson…

Rok temu Kale sprzedał Johnsonowi solidną chatę z bali na pięcioakrowej działce w górach.

Johnson twierdził, że jest jakoby zapalonym myśliwym i stąd potrzebuje chaty. Jednakże z tego, co mu się tu i ówdzie wypsnęło, Kale wysnuł wniosek, że policjant jest “niezniszczalnym" – jednym z tych ludzi, którzy wierzą, że świat czeka Armageddon, a społeczeństwo rozpadnie się z powodu galopującej inflacji, wojny nuklearnej lub innej katastrofy. Kale coraz mocniej utwierdzał się w przekonaniu, że Johnson potrzebuje chaty na kryjówkę, którą zapełni żywnością i amunicją – aby potem łatwo przetrwać w czasach wstrząsów społecznych.

Chata leżała wystarczająco daleko, aż na Śnieżnej Górze, po drugiej stronie Snowfield. Żeby się tam dostać, należało wjechać przecinką przeciwpożarową, wąską drogą gruntową – przejezdną wyłącznie dla pojazdów terenowych – a potem na jeszcze trudniejszy szlak. Ostatnie ćwierć mili trzeba było pokonać pieszo.

W dwa miesiące po tym, jak Johnson nabył górską posiadłość, Kale zakradł się tam w letnie czerwcowe przedpołudnie. Wiedział, że właściciel ma służbę w Santa Mira. Chciał sprawdzić, czy, zgodnie z jego podejrzeniami, Jake zamienia to miejsce w nieprzystępną fortecę.

Chata stała jak poprzednio, ale odkrył, że Johnson prowadzi intensywne roboty w jednej z sąsiadujących z nią wapiennych jaskiń. Na zewnątrz leżały worki cementu i piasku, taczka i stos kamieni.

Tuż przy wejściu, na kamiennej podłodze stały dwie benzynowe latarnie Colemana. Kale wziął jedną i zanurzył się w podziemne komnaty.

Pierwsza jaskinia była długa i wąska, prawie jak tunel. Niby nieregularny wapienny korytarz zakosami wiodła do pierwszej obszerniejszej sali.

Oparte o ścianę stały tu pięciofuntowe skrzynki z próżniowo pakowanymi puszkami sproszkowanego mleka, liofilizowanych owoców i warzyw, liofilizowanych zup, słoików z miodem, beczki ziarna. Materac gumowy. I wiele innych rzeczy. Jake musiał pracować na pełnych obrotach.

Pierwszy podziemny pokój prowadził do drugiego. Tu w ziemi natura uformowała dziurę o średnicy dziesięciu cali. Dochodziły z niej dziwne hałasy. Szepty. Złowieszcze śmiechy. Kale mało nie obrócił się na pięcie i nie uciekł, ale uświadomił sobie, że to nic groźnego, tylko plusk płynącej wody. Podziemny strumień. Jake Johnson wprowdził calową gumową rurę do naturalnej studni i osadził w podłodze ręczną pompę.

Wygody jak w domu.

Kale uznał wtedy, że Johnson jest nie tylko przezorny. Ten człowiek ma obsesję…

Pewnego dnia, późnym latem, w końcu sierpnia, Kale powrócił na górską działkę. Ku jego zdziwieniu wejście do jaskini – wysokie na cztery a szerokie na pięć stóp – nie było już widoczne. Johnson stworzył roślinną zaporę, maskującą skutecznie wejście.

Kale przebrnął przez krzewy uważnie, by ich nie zdeptać.

Tym razem przyniósł własną latarkę. Przeczołgał się przez wejście, wstał, minął trzy zakosy i nagle dotarł do końca ślepego korytarza. Wiedział, że powinien być jeszcze jeden ostry zakręt, a potem pierwsza z obszernych sal. Zamiast tego stał przed wapienną płaską ścianą.

Przez moment Kale wpatrywał się w przeszkodę, zdezorientowany. Jednak przyjrzawszy się jej dokładnie, znalazł ukryte wejście. Ściana faktycznie była cienką fasadą, obwiedzioną epoksydem, przylegającą do drzwi, które Johnson sprytnie wmontował w naturalną framugę pomiędzy ostatnim zakrętem a pierwszą z dużych sal.

Tamtego sierpniowego dnia, oceniając z uznaniem ukryte drzwi, Kale zdecydował, że w razie czego przejmie tę kryjówkę. W gruncie rzeczy, może ci “niezniszczalni" mają nosa. Może jacyś durnie pewnego dnia spróbują wysadzić świat w powietrze. Jeśli tak, Kale pierwszy się tu dostanie, a kiedy Johnson wkroczy przez swoje sprytnie zamaskowane drzwi, Kale po prostu go zdmuchnie.

Ta myśl sprawiła mu przyjemność.

Poczuł się sprytniejszy. Bardziej górą.

Trzynaście miesięcy później, ku swemu wielkiemu zaskoczeniu i przerażeniu, Kale ujrzał, że grozi mu koniec świata. Jego świata. Zamknięty w okręgowym więzieniu, oskarżony o morderstwo, wiedział, dokąd się uda, jeśli tylko zdoła zbiec: w góry, do jaskiń. Mógł tam pozostać przez kilka tygodni, aż gliny w końcu przestaną za nim węszyć w Santa Mira i w pobliżu miasta.

Dzięki ci, Jake'u Johnsonie.

Jake Johnson…

Teraz, w skradzionym żółtym datsunie, mając za sobą dopiero kilka minut wolności, Kale usłyszał przez radio o Johnsonie. Słuchał i zaczął się uśmiechać. Los był po jego stronie.

Obecnie największym problemem było pozbycie się więziennego ubioru i zdobycie właściwego, górskiego stroju. Nie bardzo wiedział, jak tego dokonać.

Kiedy tylko usłyszał przez radio, że Jake Johnson nie żyje – albo przynajmniej nie może stanąć mu na drodze, będąc w Snowfield – Kale zdecydował, że pojedzie wprost do jego domu, tu, w Santa Mira. Johnson nie miał rodziny. Jego dom stanowił bezpieczną tymczasową kryjówkę. Johnson nie miał dokładnie wymiarów Kale'a, ale byli dość podobnej budowy. Zamieni ubiór więzienny na odpowiedniejsze ciuchy z szafy zastępcy.

I broń. Jake Johnson – będąc “niezniszczalnym" – na pewno trzyma gdzieś w domu kolekcję broni.

Zastępca mieszkał w tym samym parterowym domu z trzema sypialniami, który odziedziczył po swoim ojcu, Wielkim Ralphie Johnsonie. Trudno było nazwać ten dom wystawnym, Wielki Ralph nie szastał bezmyślnie forsą z “boków" i łapówek; gdy szło o zachowanie pozorów przed agentami urzędu podatkowego, znał się na rzeczy. Oczywiście, nie był to szałas. Dom stał w środku Pine Shadow Lane, szanującej się okolicy, pełnej dużych domów, dużych posesji i dojrzałych drzew. Dom Johnsona, jeden z mniejszych, miał na tylnej werandzie dużą wannę do kąpieli z podwodnym masażem, ogromny salon z antycznym stołem bilardowym i sporo innych urządzeń uprzyjemniających wolny czas, nie rzucających się w oczy z zewnątrz.

Kale był tam dwukrotnie, kiedy sprzedawał Johnsonowi górską posiadłość. Nie miał obecnie trudności z trafieniem.

Wjechał na podjazd, zgasił silnik i wysiadł. Liczył, że nikt z sąsiadów go nie zobaczy.

Obszedł dom od tyłu, stłukł okno w kuchni, wszedł do środka.

Skierował się prosto do garażu. Mógł pomieścić dwa samochody, ale teraz stał w nim tylko dżip z napędem na obie osie. Kale wiedział, że Johnson ma dżipa i oczekiwał, że wóz będzie stał w garażu. Otworzył clrzwi i wprowadził skradzionego datsuna. Kiedy zamknął drzwi i datsun przestał być widoczny z ulicy, poczuł się bezpieczniejszy.

W głównej sypialni przejrzał szafę gospodarza i znalazł parę mocnych butów turystycznych tylko o numer większych niż jego własne. Johnson był o kilka cali od niego niższy, więc spodnie nie pasowały, ale wepchnął nogawki w buty i wyglądało to znośnie. W biodrach były za szerokie, ale ścisnął się paskiem. Wybrał sportową koszulę; przymierzył. Ujdzie.

Ubrany, przejrzał się w dużym lustrze.

– Nieźle wyglądasz – powiedział do swojego odbicia.

Ruszył przez dom, rozglądając się za bronią. Nie mógł nic znaleźć.

Proszę bardzo. Znaczy, jest gdzieś schowana. Jak trzeba, rozwali tę dziurę na kawałki.

Zaczął od głównej sypialni. Opróżnił biurko i szuflady komody. Nie ma broni. Przeszukał obie nocne szafki. Nie ma broni. Wyjął wszystko z szafy ściennej: ubrania, buty, walizki, pudła, kufer podróżny. Nie ma broni. Podniósł brzegi dywanu i poszukał schowka. Nic nie znalazł.

W pół godziny później spływał potem, ale nie był zmęczony. Prawdę mówiąc czuł uniesienie. Ogarnął wzrokiem spustoszenie, którego dokonał, i poczuł dziwne zadowolenie. Pokój wyglądał jak po bombardowaniu.

Przeszedł do następnego pokoju – szperał, zrywał, przewracał; rozwalał wszystko, co stało mu na drodze.

Bardzo chciał znaleźć tę broń.

A miał przy tym kupę zabawy.

10

Trochę odpowiedzi. Nowe pytania

Ten dom był wyjątkowo schludny i czysty, ale kolorystyka i wszechobecne frędzelki działały Bryce'owi Hammondowi na nerwy. Wszystko było tu albo zielone, albo żółte. Wszystko. Dywany zielone, ściany bladożółte. W bawialni sofy obleczone tapicerką w kwieciste żółte i zielone wzory tak krzyczące, że myślało się o natychmiastowej wizycie u okulisty. Dwa fotele szmaragdowozielone i dwa krzesełka kanarkowo-żółte. Żółte porcelanowe lampy ze smugami zieleni, abażury chartreuse z frędzlami. Na ścianach dwie ogromne reprodukcje: żółte stokrotki na wściekle zielonym polu. Główna sypialnia była jeszcze gorsza: kwieciste tapety jaśniejsze niż tapicerką w bawialni, paląca żółcień zasłon, marszczone lambrekiny. Kilkanaście rozrzuconych poduszek; część zielona wykończona żółtą koronką, część żółta z zieloną koronką.

Jak mówiła Jenny, dom zajmowali Ed i Theresa Lange z trojgiem kilkunastoletnich dzieci i siedemdziesięcioletnia matka Theresy.

Nie odnaleziono nikogo z mieszkańców. Nie było ciał i Bryce poczuł ulgę. Wydało mu się, że posiniaczone i spuchnięte ciała zaprezentują się wyjątkowo okropnie na tle niemal maniakalnie radosnego wystroju.

Kuchnia również była zielona i żółta.

– Jest coś – odezwał się od zlewu Tal Whitman. – Szefie, lepiej rzuć na to okiem.

Bryce, Jenny i kapitan Arkham podeszli do Tala, ale dwaj zastępcy, z Lisa pośrodku, zostali przy drzwiach. Trudno było przewidzieć, co może mieścić się w kuchennym zlewie, w tym mieście, w środku koszmaru godnego Lovecrafta. Może czyjaś głowa. Albo jeszcze jedna para odciętych rąk. Albo coś gorszego.

Ale to nie było gorsze. Jedynie dziwne.

– Prawdziwy sklep jubilerski – powiedział Tal.

Podwójny zlew był pełen kosztowności. Przeważnie pierścionki i zegarki. Znalazły się tani zarówno męskie jak i kobiece zegarki: wyłącznie z metalowymi bransoletami, lub bez pasków, timexy, seiko, bulova, nawet rolex. I wiele ślubnych i zaręczynowych pierścionków. Brylanty rozsiewały blask. Pierścionki urodzinowe: granaty, ametysty, krwawniki, topazy, turnaliny; pierścionki z rubinowymi i szmaragdowymi kamykami. Pierścionki wręczane za ukończenie liceum i college'u. Jubilerskie śmiecie zmieszane z wartościowymi przedmiotami. Bryce zanurzył ręce w kupce kosztowności, jak na filmie pirat wkłada dłonie do kufra ze skarbami. Zamieszał świecidełka i zobaczył też inną biżuterię; kolczyki, bransolety, pojedyncze perły z jednej lub dwóch rozerwanych kolii, złoty łańcuszek, śliczny wisiorek z kameą…

– To wszystko nie może być własnością Lange'ów – powiedział Tal.

– Zaczekajcie. – Jenny wyciągnęła ze stosu zegarek i przyjrzała mu się uważnie.

– Poznajesz go? – zapytał Bryce.

– Tak. Cartier. Model wodoszczelny. Nie klasyczny, z rzymskimi cyframi. Ten ma gładki, czarny cyferblat. Sylvia Kanarski podarowała go w piątą rocznicę ślubu mężowi Danowi.

– Skąd ja znam to nazwisko? – zastanowił się Bryce.

– Są właścicielami Zajazdu Pod Płonącą Świeczką – powiedziała Jenny.

– Och, tak. Twoi przyjaciele.

– Są na liście zaginionych – dodał Tal.

– Dań uwielbiał ten zegarek – wyjaśniła Jenny. – Kiedy Sylvia mu go kupiła, to była straszna ekstrawagancja. Zajazd nie stał jeszcze dobrze finansowo, a zegarek kosztował trzysta pięćdziesiąt dolarów. Teraz, oczywiście, jest wart dużo więcej. Dań lubił żartować, że to ich najlepsza inwestycja.

Podniosła zegarek do góry, tak że Tal i Bryce mogli zobaczyć tył złotej koperty. Nad znakiem firmowym Cartiera było wyryte: MOJEMU DANOWI. Na dole pod numerem seryjnym: Z MIŁOŚCIĄ, SYL.

Bryce spojrzał na zlew pełen biżuterii.

– Więc to należy prawdopodobnie do ludzi z całego Snowfield.

– No cóż, powiedziałbym raczej, że należy do tych, którzy zaginęli – powiedział Tal. – Te ofiary, które znaleźliśmy do tej pory, miały biżuterię na sobie.

– Masz rację – skinął głową Bryce. – Wiec tych, którzy zaginęli, pozbawiono wszystkich kosztowności, zanim zostali porwani do… do… no, tam gdzie, do diabła, zostali porwani.

– Złodzieje nie zostawiają tak łupu – powiedziała Jenny. – Nie gromadzą go, a potem nie wrzucają do zlewu. Pakują i zabierają ze sobą.

– No to co to tu robi? – zapytał Bryce.

– Zabij mnie, nie wiem – odrzekła Jenny.

Tal wzruszył ramionami.

W dwóch komorach zlewozmywaka biżuteria jarzyła się i błyszczała.

Krzyk mew.

Szczekanie psów.

Galen Copperfield podniósł wzrok znad końcówki komputera, z której odczytywał dane. Pocił się w swym stroju ochronnym, obolały i zmęczony. Przez chwilę nie był pewien, czy naprawdę słyszy ptaki i psy.

Zamiauczał kot.

Koń zarżał.

Generał rozejrzał się po laboratorium, zmarszczył czoło.

Grzechotniki. Dużo grzechotników. Znajomy, śmiercionośny dźwięk: czika-czika-czika-czika.

Buczenie pszczół.

Inni również to usłyszeli. Spojrzeli po sobie, niespokojni.

– To dochodzi przez wewnętrzny system komunikacyjny – powiedział Roberts.

– Zgadza się – odezwał się doktor Bettenby z drugiego samochodu mieszkalnego. – My też to tu słyszymy.

– W porządku – powiedział Copperfield – dajmy temu okazję do działania. Jeśli chcecie ze sobą rozmawiać, używajcie systemu zewnętrznego.

Pszczoły przestały buczeć.

Dziecko – nieokreślonej płci, androgynoidalne – zaczęło śpiewać bardzo łagodnie, z oddali:

Jezus kocha mnie, to wiem, w Biblii czytam to co dzień. Każde dziecię do Niego lgnie. One są slabe, w Nim silą jest.

Głos był słodki, melodyjny.

A ścinał krew w żyłach.

Copperfield nigdy nie słyszał niczego podobnego. Choć był to śpiew dziecka, słodki i kruchy, było w nim… coś, czego nie powinno być w głosie dziecka. Kompletny brak niewinności. Może wiedza. Tak, zbyt głęboka wiedza o zbyt strasznych rzeczach. Groźba. Nienawiść. Szyderstwo. Nie przebijało to wprost z radosnej piosenki, ale pulsowało w głębi mroczne, wywołujące bezgraniczną trwogę.

Tak, Jezus kocha mnie. Tak, Jezus kocha mnie. Tak, Jezus kocha mnie – w Biblii czytam to.

Mówili nam o tym – powiedział Goldstein. – Doktor Paige i szeryf. Słyszeli to przez telefon i ze zlewu w zajeździe. Nie wierzyliśmy; tak śmiesznie to brzmiało.

– Teraz nie jest śmieszne – rzekł Roberts.

– Nie jest – twierdził Goldstein. Nawet przez obszerny strój widać było, że ma dreszcze.

– Emituje na tej samej długości fal co nasze przekaźniki.

– Ale jak? – zapytał Copperfield.

– Velazquez – powiedział nagle Goldstein.

– Oczywiście – poparł go Roberts. – Strój Velazqueza miał radio. Ono nadaje przez jego radio.

Dziecko przestało śpiewać. Odezwało się szeptem:

Lepiej odmówcie paciorek. Niech każdy odmówi paciorek. Nie zapomnijcie o paciorku. Chichot.

Czekali na coś jeszcze. Tylko cisza.

– Zdaje mi się, że ono nam groziło – powiedział Roberts.

– Do cholery, lepiej zatrzymajcie takie myśli dla siebie! – rzekł Copperfield. – Nie popadajmy w panikę.

– Zauważyliście, że mówimy teraz ono? – spytał Goldstein. Copperfield i Roberts spojrzeli na niego, a potem po sobie, ale nie odezwali się.

– Mówimy ono tak samo jak doktor Paige, szeryf i zastępcy. Więc… zaczęliśmy myśleć zupełnie jak oni?

Copperfield nadal miał w uszach nawiedzony, ludzki-choć-nie-ludzki głos. Ono.

– Dość tego – powiedział szorstko. – Jeszcze mamy sporo roboty do odwalenia.

Powrócił do końcówki komputera, ale miał trudności z koncentracją. Ono.

O 16:30 Bryce odwołał przeszukiwanie. Pozostało jeszcze kilka godzin dnia, ale wszyscy byli utrudzeni do szpiku kości. Zmęczeni wchodzeniem i schodzeniem po schodach. Zmęczeni groteskowym wyglądem trupów. Zmęczeni nieprzyjemnymi niespodziankami. Zmęczeni rozmiarem ludzkich tragedii, grozą stępiającą zmysły. Zmęczeni ściskającym w piersiach strachem. Stałym napięciem, nużącym jak ciężka fizyczna praca.

Poza tym dla Bryce'a stało się jasne, że ta praca przekracza ich siły. W pięć i pół godziny załatwili tylko niewielką część miasta. Z tymi siłami i w tym tempie, ograniczeni dziennym światłem, będą potrzebować przynajmniej dwu tygodni na dokładne spenetrowanie Snowfield. A ponadto jeśli zaginieni nie pojawią się do czasu zbadania ostatniego budynku i jeśli nie znajdzie się wskazówek co do miejsca ich pobytu, trzeba będzie wziąć się za jeszcze trudniejsze przeczesywanie okolicznych lasów.

Zeszłej nocy Bryce nie życzył sobie, żeby Gwardia Narodowa rozlazła się po mieście. Ale teraz jego ludzie mieli miasto dla siebie przez większą część dnia, a specjaliści Copperfielda zebrali próbki i zaczęli pracę. Kiedy tylko Copperfield uzyska całkowitą pewność, że miasto nie zostało porażone czynnikiem bakteriobójczym, można sprowadzić gwardię do pomocy policji.

Na początku, wiedząc niewiele o tutejszej sytuacji, niechętnie myślał o zrzeczeniu się władzy nad miastem, podlegającym jego jurysdykcji. Ale teraz, choć nie chciał się zrzekać władzy, to na pewno pragnął się nią podzielić. Potrzebował więcej ludzi. Z godziny na godzinę odpowiedzialność coraz bardziej przygniatała go do ziemi i gotów był przerzucić ją na inne barki.

Dlatego też o 16:30 zaprowadził swoje dwa zespoły z powrotem do Zajazdu Na Wzgórzu, zadzwonił do biura gubernatora i porozmawiał z Jackiem Retlockiem. Uzgodniono, że postawi się gwardię w stan gotowości, będą czekać na sygnał Copperfielda, że wszystko gra.

Ledwie odłożył słuchawkę, zadzwonił Charlie Mercer. Miał nowiny. Fletcher Kale uciekł podczas transportu do sądu okręgowego.

Bryce dostał szału.

Charlie pozwolił mu powściekać się chwilę, a kiedy furia opadła, powiedział:

– Jest coś gorszego. Zabił Joego Freemonta.

– On, niech to krew zaleje – jęknął Bryce. – Mary wie?

– No. Sam do niej pojechałem.

– Jak to przyjęła?

– Źle. Byli małżeństwem od dwudziestu sześciu lat. Jeszcze jedna śmierć. Wszędzie śmierć. Chryste!

– Co z Kale'em?

– Podejrzewamy, że zabrał samochód sprzed budynków mieszkalnych po drugiej stronie uliczki. Skradziono tam jeden. Więc postawiliśmy blokady na drogach, ale wychodzi mi z rachunku, że Kale ma nad nami godzinę przewagi.

– Dawno wyparował.

– Prawdopodobnie. Jeśli nie przymkniemy skurwysyna do siódmej, chcę odwołać blokady. Mamy tak mało ludzi – przy wszystkim co się dzieje – że nie możemy wiązać ich przy blokadach.

– Zrobisz, co uznasz za stosowne – powiedział ze znużeniem Bryce. – A co z policją z San Francisco? Wiesz, chodzi o tę wiadomość, którą Harold Ordnay zostawił na lustrze.

– Dzwoniłem w tej sprawie. W końcu się odezwali.

– Mają coś sensownego?

– No cóż, pogadali z pracownikami w księgarniach Ordnayów. Pamiętasz, mówiłem ci, że jedna zajmuje się wyłącznie pozycjami nie wznawianymi od dawna i niskonakładowymi. Asystentka kierownika w tym sklepie – nazywa się Celia Meddock – skojarzyła tego Timothy'ego Flyte'a.

– To klient?

– Nie. Autor.

– Autor? Czego?

– Książki. Zgadnij tytuł.

– Jak, do diabła, mogę… Och! Oczywiście. Odwieczny wróg.

Trafiłeś – powiedział Charlie Mercer.

– O czym jest książka?

– To najmocniejsza sprawa. Celia Meddock mówi, że to zdaje się o zbiorowych zaginięciach na przestrzeni dziejów.

Przez moment Bryce nie mógł wydobyć z siebie słowa.

– Poważnie? Mówisz, że było dużo innych?

– Tak mi się zdaje. Dość, żeby napisać całą książkę.

– Gdzie? Kiedy? Jak to możliwe, że nie obiło mi się to o uszy?

– Meddock mówiła o zniknięciu populacji starożytnych Majów…

(Coś drgnęło w umyśle Bryce'a. Przypomniał sobie artykuł czytany w starym magazynie naukowym. Cywilizacja Majów. Porzucone miasta).

– …i kolonia Roanoke, pierwsza osada Anglików w Ameryce Północnej – skończył Charlie.

– O tym słyszałem. Było w podręczniku szkolnym.

– Wydaje mi się, że dużo innych zaginięć sięga dawnych czasów. W książce jest to wyjaśnione.

– Co to za teoria?

– Ta baba nie wie. Nie czytała książki.

– Ale Harold Ordnay musiał czytać. I w Snowfield musiał zobaczyć dokładnie to, o czym pisał Flyte. Dlatego Ordnay zostawił tę wiadomość.

– Chyba tak.

– Czy policja w San Francisco ma tę książkę? – zapytał Bryce, podniecony.

– Nie. Meddock jej nie miała. Wiedziała o niej tylko dlatego, że ostatnio Ordnay sprzedał jeden egzemplarz – kilka tygodni temu.

– A czy my możemy dostać egzemplarz?

– Nakład jest wyczerpany. Tak naprawdę nigdy nie była u nas drukowana. Sprzedano egzemplarz brytyjski. I najwidoczniej z jedynego – i do tego niewielkiego – nakładu. To rzadka książka.

– A co z osobą, której ją sprzedano? Ten zbieracz. Jak się nazywa? Gdzie mieszka?

– Meddock nie pamięta. Mówi, że facet nie jest stałym klientem. Mówi, że Ordnay mógłby wiedzieć.

– Za cholerę nam nie pomoże. Słuchaj, Charlie, muszę mieć tę książkę.

– Staram się – powiedział Charlie. – Ale może nie będzie ci potrzebna. Dowiesz się wszystkiego z samego źródła. Flyte już leci do nas z Londynu.

Jenny przysiadła na skraju biurka dyżurnego w środku hallu, wpatrując się w Bryce'a, który siedział odchylony na fotelu. Była zdumiona tym, co jej powiedział.

– Leci do nas z Londynu? Teraz? Już? I wiedział, że to się stanie?

– Prawdopodobnie nie – powiedział Bryce. – Ale chyba w chwili kiedy usłyszał wiadomość, wiedział, że to przypadek zgodny z jego teorią.

– Jaka by nie była.

– Jaka by nie była. Tal stał przed biurkiem.

– Kiedy planowo przylatuje?

– Będzie w San Francisco krótko po północy. Jego amerykański wydawca zaaranżował konferencję prasową na lotnisku. Stamtąd jedzie prosto do Santa Mira.

– Amerykański wydawca? – spytał Frank Autry. – Zdaje się, mówiłeś, że nie drukował u nas tej książki.

– Bo i nie – poinformował Bryce. – Wygląda na to, że pisze nową.

– O Snowfield? – spytała Jenny.

– Nie wiem. Może. Prawdopodobnie.

– Ma rozpęd – powiedziała Jenny. – Nie minął dzień, jak się to stało, a facet podpisuje kontrakt na książkę.

– Chciałbym, żeby miał jeszcze większy rozpęd. Wiele bym dał, żeby był tu teraz.

– Chyba doktorkowi chodzi o to, że szanowny pan Flyte może być tylko jeszcze jednym cwaniaczkiem, szukającym łatwego zarobku.

– Właśnie – potaknęła Jenny.

– Może tak jest – przyznał Bryce. – Ale nie zapominajcie, że Ordnay napisał nazwisko Flyte'a na tamtym lustrze. W ten sposób Ordnay jest jedynym naszym świadkiem. I z jego wiadomości wynika, że to, co się stało, było bardzo podobne do tego, o czym Timothy Flyte napisał.

– Do cholery – zaklął Frank. – Jeśli Flyte naprawdę wie coś, co może nam pomóc, powinien zadzwonić. Nie powinien kazać nam czekać.

– No – potwierdził Tal. – Do północy wszyscy możemy być sztywni. Powinien zadzwonić, żebyśmy wiedzieli, co mamy robić.

– W tym sęk – powiedział Bryce.

– O co ci chodzi? – spytała Jenny. Bryce westchnął.

– Cóż, mam przeczucie, że zadzwoniłby, gdyby mógł nas poinformować, jak mamy się bronić. Taak, wydaje mi się, że on dokładnie wie, z jakim stworem lub rodzajem oddziaływania mamy do czynienia, ale mocno podejrzewam, że nie ma bladego pojęcia, jak sobie z tym radzić. Podejrzewam, że cokolwiek, może nam powiedzieć, nie może nam powiedzieć tej jednej jedynej rzeczy, która jest nam potrzebna – jak mamy stąd wynieść cało swoje tyłki.

Jenny i Bryce pili kawę przy biurku. Mówili o tym, co odkryli podczas dzisiejszych poszukiwań, próbowali dopatrzyć się sensu w bezsensownych sprawach: szyderczym ukrzyżowaniu księdza, pociskach zaścielających kuchenną podłogę w domu w stylu Sheffield, trupach w zamkniętych samochodach…

Lisa siedziała nie opodal. Wyglądała na całkowicie zaabsorbowaną krzyżówką z magazynu, który znalazła gdzieś po drodze. Nagle podniosła wzrok.

– Wiem, dlaczego w tamtym zlewie leżała biżuteria. Jenny i Bryce spojrzeli na nią wyczekująco.

– Przede wszystkim – powiedziała dziewczyna, wychylając się z fotela – musicie przyjąć, że wszyscy ludzie, którzy zaginęli, faktycznie nie żyją. Bo tak jest. Oni nie żyją. Nie ma wątpliwości.

– Ależ są wątpliwości, skarbie – powstrzymała Jenny.

– Nie żyją – powiedziała cicho Lisa. – Wiem o tym. I wy też. – Spojrzenie jej żywych, zielonych oczu było niemal gorączkowe. – Ono ich porwało i zjadło.

Jenny przypomniała sobie, co Lisa powiedziała wczoraj w podkomi-sariacie: “Może rozwinęło gdzieś pajęczynę, głęboko w mroku, w piwnicy albo w pieczarze, i może zawinęło wszystkich tych zaginionych, zamknęło w kokonach, żywych. Odłożyło do chwili, kiedy poczuje głód".

Zeszłej nocy wszyscy wpatrywali się w dziewczynę, tłumiąc śmiech, ale wiedząc, że w tym, co mówi, może tkwić jakaś zwariowana prawda. Niekoniecznie musi to być sieć, kokony albo gigantyczny pająk. Ale coś. Nikt nie chciał tego przyznać, ale taka możliwość istniała. Nieznane. Nieznany stwór. Nieznany stwór, pożeracz ludzi.

I teraz Lisa powróciła do tej samej myśli.

– Ono ich zjadło.

– Ale jak wytłumaczyć biżuterię? – spytał Bryce.

– No więc – powiedziała Lisa – kiedy ono zjadło ludzi, może… może zwyczajnie wypluło tę biżuterię… tak jak się wypluwa pestki z wiśni.

Doktor Sara Yamaguchi weszła do Zajazdu Na Wzgórzu, zatrzymała się, żeby odpowiedzieć na pytanie wartownika przy drzwiach i ruszyła przez hali do Jenny i Bryce'a. Nadal miała na sobie strój ochronny, ale już zdjęła hełm, pojemnik ze sprężonym powietrzem i urządzenie do gromadzenia odchodów. Trzymała złożone ubranie “cywilne" i gruby plik jasnozielonego papieru.

Wstali na przywitanie i Jenny spytała:

– Pani doktor, czy już koniec kwarantanny?

– Już? Mam wrażenie, że tkwię w tym stroju od lat. – Głos doktor Yamaguchi brzmiał inaczej niż przez skrzeczące pudełko. Był kruchy i słodki. Jeszcze bardziej delikatny niż postać. – Jak dobrze oddychać świeżym powietrzem.

– Pracowała pani nad kulturami bakteryjnymi, prawda? – spytała Jenny.

– Zaczęłam.

– Ale… czy nie trzeba czekać dwadzieścia cztery do czterdziestu ośmiu godzin na uzyskanie wyników?

– Tak. Ale uznaliśmy, że oczekiwanie jest bezsensowne. Nie zamierzamy wyhodować bakterii – ani nieszkodliwych, ani nic innego.

“Ani nieszkodliwych, ani nic innego". To dziwne stwierdzenie zaintrygowało Jenny, ale zanim zdążyła spytać, genetyczka wyjaśniła:

– Poza tym Meddy powiedział nam, że są bezpieczne.

– Meddy?

– To skrót na Medanacomp. Co z kolei jest skrótem od Komputerowy System Analizy Medycznej. Nasz komputer. Gdy Meddy przyswoił sobie wszystkie dane z autopsji i z testów, podał nam stopień prawdopodobieństwa skażenia bakteriologicznego. Meddy mówi, że istnieje możliwość zero, zero dziesiętnych na to, że mamy do czynienia ze środkiem bakteriologicznym.

– I ma pani takie zaufanie do analizy komputerowej, że oddycha pani normalnym powietrzem – zdziwił się Bryce, wyraźnie zaskoczony.

– Na osiemset próbnych diagnoz, Meddy nie pomylił się ani razu.

– Ale to nie jest próbna diagnoza – powiedziała Jenny.

– Tak. Ale po tym, co wykazała autopsja i we wszystkich testach patologicznych… – Genetyczka wzruszyła ramionami i podała plik kartek Jenny. – Proszę. Tu są wszystkie wyniki. Generał Copperfield uznał, że może pani mieć ochotę rzucić na nie okiem. Jeśli ma pani jakieś pytania, służę. W tej chwili wszyscy nasi ludzie są w laboratoriach, zdejmują stroje ochronne i aż mnie swędzi zrobić to samo.

Dosłownie swędzi. – Uśmiechnęła się i podrapała po karku. Palce w rękawiczkach zostawiły czerwone znaki na gładkiej jak porcelana skórze. – Czy można by się tu umyć?

– Mydło, ręczniki i miednica są w kącie, w kuchni. Nie ma mowy o swobodnym samopoczuciu, ale lepsze to, niż być samemu.

Doktor Yamaguchi skinęła głową.

– To zrozumiałe. Jak się dostanę do tej miednicy? Lisa wyskoczyła z krzesła, odsunęła krzyżówkę.

– Pokażę pani. I będę uważać, żeby faceci, którzy pracują w kuchni, stali odwróceni plecami i patrzyli przed siebie.

Jasnozielone kartki były to wydruki komputerowe, rozdzielone na jedenastocalowe strony, ponumerowane i chwycone wzdłuż lewego brzegu plastykowym sprężynowym spinaczem.

Bryce zaglądał Jenny przez ramię, kiedy przeglądała pierwszą część sprawozdania. Był to komputerowy zapis notatek z sekcji wykonanej przez Setha Goldsteina. Goldstein odnotował możliwość uduszenia, uznał za bardziej prawdopodobne oznaki ostrej reakcji alergicznej na niezidentyfikowaną substancję, ale nie potrafił ustalić przyczyny śmierci.

Jenny skupiła uwagę na pierwszych testach patologicznych. Było to mikroskopowe badanie bakterii w drugiej serii preparatów zawiesinowych, skażonych przez próbki tkanek i płynów pobranych z ciała Gary'ego Wechlasa; oświetlono nawet ciemne pole mikroskopu, żeby zidentyfikować najmniejsze mikroorganizmy. Szukano bakterii rozwijających się w trupach. Wyniki okazały się zaskakujące.

PREPARATY ZAWIESINOWE

BADANIE AUTOMATYCZNE – MEDANACOMP

WERYFIKACJA WZROKOWA – PRZEPROWADZIŁ BETTENBY

CZĘSTOTLIWOŚĆ WERYFIKACJI – 20%

PRÓBKI

WYDRUK

PRÓBKA 1

ESCHERICHIA GENUS (E) FORMY OBECNE: BRAK

UWAGA: NIETYPOWY WSKAŹNIK

UWAGA: WARIANT NIEPRAWDOPODOBNY – BRAK OŻYWIONYCH E

(JOLI W ŻOŁĄDKU – PRÓBKA SKAŻONA

CLOSTRIDUM GENUS (C) FORMY OBECNE:

BRAK

UWAGA: NIETYPOWY WSKAŹNIK

UWAGA: WARIANT NIEPRAWDOPODOBNY – BRAK OŻYWIONYCH C WELCHII W ŻOŁĄDKU – PRÓBKA SKAŻONA

PROTEUS GENUS (P) FORMY OBECNE: BRAK

UWAGA: NIETYPOWY WSKAŹNIK

UWAGA: WARIANT NIEPRAWDOPODOBNY- BRAK OŻYWIONYCH P

VULGARIS W ŻOŁĄDKU – PRÓBKA SKAŻONA

Dalej wydruk zawierał listę bakterii poszukiwanych przez komputer i Bettenby'ego. Rezultaty były te same.

Jenny przypomniała sobie, o co chciała zapytać i co powiedziała doktor Yamaguchi: “Ani nieszkodliwe, ani nic innego". I oto miała przed sobą dane – nietypowe, jak określił je sam komputer.

– Dziwne – powiedziała Jenny.

– Nie rozumiem ani słowa – przyznał się Bryce. – Przetłumaczysz?

– Cóż, rozumiesz, trup jest doskonałą pożywką dla wszystkich bakterii – przynajmniej na krótką metę. Po kilku godzinach od śmierci w ciele Gary'ego Wechlasa powinno się kłębić od Clostridium welchii, która występuje przy gazach rozkładowych.

– A nie ma tego?

– Nie dało się znaleźć jednej, jedynej, żywej C. welchii w kropli wody, która została skażona materiałem z wnętrzności. A ta właśnie próbka powinna od nich pękać. I powinna się też kłębić od Proteus vulgaris, bakterii saprofita.

– Przetłumaczysz? – zapytał cierpliwie.

– Przepraszam. Saprofit rozkwita w nieżywym lub gnijącym materiale.

– A Wechlas niewątpliwie nie żyje.

– Niewątpliwie. A jednak nie ma P. vulgaris. Powinny być też inne bakterie. Może Micrococcus albus i Bacillus mesentericus. W każdym razie nie ma żadnych mikroorganizmów, towarzyszących rozkładowi, żadnej z form, których należało się spodziewać. Co jeszcze dziwniejsze, nie ma w ciele żywych Escherichia coli. Otóż, do cholery, powinny być, rozwijać się jeszcze przed śmiercią Wechlasa. I dalej powinny występować, dalej się rozwijać. E. coli gnieździ się w okrężnicy. Twojej, mojej, Gary'ego Wechlasa, każdego. Tak długo jak ogranicza się do przebywania we wnętrznościach, jest nieszkodliwa. – Przekart-kowała sprawozdanie. – O, tu. Popatrz na to. Kiedy za pomocą ogólnych i specyficznych barwników zaczęto szukać martwych mikroorganizmów, znaleźli wiele E. coli. Ale wszystkie bakterie były martwe. W ciele Wechlasa nie ma żywych bakterii.

– O czym to świadczy? – spytał Bryce. – Że trup nie rozkłada się jak powinien?

– Ze w ogóle się nie rozkłada. Nie tylko to. Coś o wiele dziwniejszego. Wygląda na to, że nie rozkłada się dlatego, iż została mu wstrzyknięta potężna dawka środka sterylizującego i utrwalającego. Konserwantu, Bryce. Trupowi wszczepiono bardzo skuteczny konserwant.

Lisa przyniosła do stołu tackę: cztery kubki z kawą, łyżeczki, serwetki. Dziewczyna podała kawę doktor Yamaguchi, Jenny, Bry-ce'owi. Czwarty kubek wzięła sobie.

Siedzieli w sali restauracyjnej zajazdu, przy oknie. Ulica za nim była skąpana pomarańczowozłotym słońcem późnego popołudnia.

Za godzinę, pomyślała Jenny, przyjdzie zmrok. I będziemy musieli przeczekać następną długą noc.

Zadrżała. Gorąca kawa bardzo się przyda.

Sara Yamaguchi miała na sobie teraz brązowe sztruksowe dżinsy i żółtą bluzę. Długie, jedwabiste, czarne włosy opadały jej na ramiona.

– Cóż – zaczęła. – Zdaje mi się, że każdy napatrzył się dość na te stare przyrodnicze filmy Walta Disneya, żeby wiedzieć, iż niektóre pająki i osy – i pewne inne insekty – wstrzykują środek konserwujący swoim ofiarom i odkładają je do późniejszej konsumpcji albo jako pokarm dla jeszcze nie narodzonego potomstwa. Konserwant wprowadzony w tkanki pana Wechlasa jest nieco podobny do tych substancji, ale o wiele bardziej skuteczny i złożony.

Jenny pomyślała o nieprawdopodobnie wielkiej ćmie, która zaatakowała i zabiła Stewarta Wargle'a. Ale to nie ten stwór zgładził ludność Snowfield. Na pewno nie. Nawet jeśli setki takich stworzeń kryje się gdzieś w mieście, nie dobrałyby się do wszystkich. Żadna ćma o takich rozmiarach nie dostałaby się do zamkniętego samochodu, domu i zabarykadowanego pokoju. Tu było coś innego.

– Czy chce pani nam powiedzieć, że jakiś insekt zabił tych ludzi? – spytał Bryce.

– Prawdę mówiąc materiał dowodowy na to nie wskazuje. Insekty zabijają i wpuszczają konserwant za pomocą żądła. Znaleźlibyśmy ranę kłutą, choćby najdrobniejszą. Seth Goldstein obejrzał całe ciało Wechlasa przez szkło powiększające. Każdy cal kwadratowy. Dwukrotnie. Nawet użył kremu depilacyjnego w celu usunięcia całego owłosienia z ciała, żeby móc przyjrzeć mu się jeszcze dokładniej. A jednak nie znalazł nakłucia, pęknięcia skóry, którym weszłoby żądło. Obawialiśmy się, że mamy nietypowe lub niedokładne dane. Więc dokonano drugiej sekcji.

– Na Karen Oxley – powiedziała Jenny.

– Tak – potwierdziła Sara Yamaguchi. Pochyliła się do okna, szukając wzrokiem generała Copperfielda i innych. Kiedy obróciła się z powrotem do stołu, powiedziała: – Jednakże wszystkie testy wyszły identycznie. Żadnych żywych bakterii w trupie. Rozkład zatrzymany w sposób nienaturalny. Tkanki przepojone konserwantem. Znów były to dziwne dane. Ale mieliśmy pewność, że nie są nietypowe ani niedokładne.

– Jeśli konserwantu nie wstrzyknięto, to jak go wprowadzono? – spytał Bryce.

– Narzuca się twierdzenie, że jest wysoce przyswajalny. Dostaje się do ciała przez skórę i w ciągu kilku sekund przenika tkanki.

– Czy to nie jest jednak gaz psychotoksyczny? – spytała Jenny. – Może działanie konserwujące jest tylko efektem ubocznym.

– Nie – powiedziała Sara Yamaguchi. – Brak śladów na ubraniach ofiar, które znaleźlibyśmy niewątpliwie, gdybyśmy mieli do czynienia z ofiarami chmury gazowej. I choć ta substancja ma działanie toksyczne, analiza chemiczna wskazuje, że podstawowym celem nie jest zatrucie, jak w przypadku gazu. To przede wszystkim konserwant.

– Ale czy to on spowodował śmierć? – pytał Bryce.

– Częściowo. Ale nie potrafimy dokładnie ustalić przyczyny śmierci. Częściowo winna jest toksyczność konserwantu, ale inne czynniki utwierdzają nas w przekonaniu, że śmierć wynikła z odcięcia dopływu tlenu. Ofiary albo dławiły się dłuższy czas, albo miały kompletnie zablokowaną tchawicę.

Bryce pochylił się.

– Jak przy powieszeniu? Uduszenie?

– Tak. Ale nie wiemy dokładnie, co to było.

– Ale jak to możliwe? – spytała Lisa. – Mówicie o rzeczach, które trwają kilka minut. A ci ludzie umierali szybko. W parę sekund.

– Poza tym – powiedziała Jenny – o ile przypominam sobie scenę w małym pokoju Oxleyów, nie było śladów walki. Ludzie pozbawiani życia przez uduszenie przeważnie rzucają się jak diabli, przewracają meble…

– Tak – potwierdziła genetyczka. – To nie ma sensu.

– Dlaczego wszystkie ciała są spuchnięte? – spytał Bryce.

– Myślimy, że to trujący wpływ konserwantu.

– I posiniaczenie też?

– Nie. To… coś innego.

– Co?

Sara nie odpowiedziała od razu. Zmarszczyła brwi, wpatrywała się w kawę w kubku.

– Skóra i tkanka podskórna obydwu trupów wyraźnie wskazują, że posiniaczenie nastąpiło przez nacisk z zewnątrz; to klasyczne kontuzje. Inaczej mówiąc, posiniaczenie nie jest spowodowane obrzękiem i nie jest to oddzielna alergiczna reakcja na konserwant. Wygląda to tak, jakby coś biło ofiary. Mocno. Wielokrotnie. To wariactwo. Przy takim biciu, posiniaczeniu, powinno nastąpić pęknięcie skóry, choć jedno. Inne wariactwo: stopień posiniaczenia jest identyczny na całym ciele. Tkankę uszkodzono dokładnie w takim samym stopniu na udach, rękach, klatce piersiowej, wszędzie. Co jest niemożliwe.

– Dlaczego? – spytał Bryce.

– Od uderzeń ciężkim narzędziem – odpowiedziała mu Jenny – niektóre partie ciała będą bardziej posiniaczone niż inne. Nie da się uderzyć za każdym razem dokładnie z tą samą siłą i dokładnie pod tym samym kątem.

– Poza tym – dodała Sara Yamaguchi – są posiniaczeni nawet tam, gdzie pałka nie byłaby w stanie dotrzeć. Pod pachami, w rowku między pośladkami. I na podeszwach stóp! Chociaż na przykład pani Oxley miała na nogach buty.

– To oczywiste – powiedziała Jenny – że nacisk na tkanki, którego rezultatem jest posiniaczenie, został spowodowany przez coś innego niż bicie.

– Na przykład przez co? – spytał Bryce.

– Nie mam pojęcia.

– I oni zginęli szybko – przypomniała znowu Lisa. Sara opadła na krzesło, przechyliła je w tył i znów wyjrzała przez okno w kierunku laboratoriów.

– Doktor Yamaguchi, jaka jest pani opinia? – zapytał Bryce. – Nie zawodowa. Osobista, nieformalna. Jak pani sądzi, co się tutaj dzieje? Ma pani jakieś teorie?

Obróciła się do niego, potrząsnęła głową. Czarne włosy rozsypały się, promienie słońca późnego popołudnia zagrały na nich, wydobyły krótkie, miniaturowe kaskady czerwieni, zieleni i błękitu; podobnie jak to czyni światło igrając na czarnej płaszczyźnie ropy i tworząc na niej krótkotrwałe, przemykające tęcze.

– Nie. Obawiam się, że nie mam żadnych teorii. Nic spójnego. Tylko…

– Co?

– Cóż… teraz wierzę, że Isley i Arkham mądrze zrobili zabierając się z nami.

Jenny wciąż zachowywała sceptycyzm co do pozaziemskich wpływów, ale Lisa nadal była zaintrygowana.

– Naprawdę pani myśli, że to coś z innych światów?

– Mogą istnieć inne możliwości – powiedziała Sara – ale w tej chwili trudno orzec jakie. – Zerknęła na zegarek, nachmurzyła się i poruszyła niespokojnie na krześle. – Co ich tak długo zatrzymuje? – Znów skupiła uwagę na oknie.

Drzewa stały bez ruchu.

Markizy przed sklepami zwisły bezwładnie.

Miasto zastygło.

– Mówiła pani, że zdejmują stroje ochronne.

– Tak, ale na to nie trzeba tyle czasu.

– Gdyby coś było nie tak, słyszelibyśmy strzały.

– Albo wybuchy – podsunęła Jenny. – Od tych bomb zapalających, które zmajstrowali.

– Powinni zjawić się już pięć… może dziesięć minut temu – upierała się genetyczka. – A wciąż ani znaku…

Jenny przypomniała sobie, jak niesamowicie, niezauważalnie ono porwało Jake'a Johnsona.

Bryce zawahał się, odepchnął krzesło.

– Myślę, że nie zaszkodzi, jeśli wezmę paru ludzi i zajrzę tam. Sara Yamaguchi obróciła się od okna. Przednie nogi jej krzesła opadły nagle mocno na podłogę z ostrym stukiem.

– Coś jest nie tak – powiedziała.

– Nie, nie. Prawdopodobnie wszystko w porządku – rzekł Bryce.

– Pan też to czuje. Wiem, że tak. Jezu!

– Proszę się nie martwić – uspokajał Bryce.

Jednakże w jego oczach nie było takiego spokoju jak w głosie. W ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin Jenny całkiem nieźle nauczyła się czytać w tych przesłoniętych powiekami oczach. Teraz wyrażały napięcie i lodowate, ostre jak igły przerażenie.

– Jest jeszcze o wiele za wcześnie, żeby się martwić – powiedział.

Ale wszyscy wiedzieli.

Nie chcieli tego przyznać, ale w i e d z i e l i.

Groza zaczęła się znowu.

Bryce wybrał Tala, Franka i Gordy'ego, żeby towarzyszyli mu do laboratoriów.

– Idę także – powiedziała Jenny.

Bryce nie chciał tego. Bardziej lękał się o nią niż o Lisę, swoich łudzi czy samego siebie.

Nawiązało się między nimi nieoczekiwane i rzadkie porozumienie. Czuł się z nią dobrze i wierzył, że ona czuje podobnie. Nie chciał jej stracić. Rzekł więc:

– Wolałbym, żebyś nie szła.

– Jestem lekarką – oświadczyła, jakby to nie było tylko jej powołanie, ale tarcza chroniąca przed wszelkim złem.

– Tu jest normalna forteca – przekonywał. – Tu jest bezpieczniej.

– Nigdzie nie jest bezpiecznie.

– Nie powiedziałem bezpiecznie. Powiedziałem bezpieczniej.

– Mogą potrzebować lekarza.

– Jeśli zostali zaatakowani, są albo martwi, albo zaginęli. Jak do tej pory nie znaleźliśmy nikogo rannego, prawda?

– Zawsze jest pierwszy raz. – Jenny obróciła się do Lisy i poprosiła: – Przynieś mi moją torbę lekarską, skarbie. Dziewczyna pobiegła do punktu opatrunkowego.

– Ona zostaje tu bez gadania – powiedział Bryce.

– Nie – zaprzeczyła Jenny. – Ona idzie ze mną.

– Słuchaj, Jenny, tu jest sytuacja, w której obowiązuje prawo stanu wojennego – tłumaczył rozdrażniony. – Mogę ci rozkazać, żebyś została.

– I zmusisz do wypełnienia rozkazu? Jak? Bronią? – spytała, ale bez gniewu.

Lisa powróciła z czarną skórzaną torbą.

– Pospieszcie się. Szybciej, proszę! – zawołała Sara Yamaguchi od frontowych drzwi zajazdu.

Jeśli ono uderzyło na polowe laboratoria, prawdopodobnie nie było już powodu do pośpiechu.

Spoglądając na Jenny, Bryce pomyślał: Nie mogę cię uchronić, doktorku. Nie rozumiesz tego? Zostań tu, gdzie okna są zamknięte, a u drzwi strażnicy. Nie polegaj na mnie. Nie ochronię cię. Jest jasne jak cholera, że się zawiedziesz. Jak zawiedli się Ellen… i Tim.

– Chodźmy – powiedziała Jenny.

Boleśnie świadomy własnej bezsilności, Bryce wyprowadził ich z zajazdu, w górę ulicy, do rogu – za którym na dobrą sprawę ono mogło czekać na nich. Tal szedł na czele zastępu, obok Bryce'a, w środku Lisa, Sara Yamaguchi i Jenny, Frank i Gordy zamykali tyły.

Ciepły dzień stawał się coraz chłodniejszy.

W dolinie poniżej Snowfield zaczęła gromadzić się mgła.

Do nadejścia nocy pozostało niecałe trzy kwadranse. Słońce spływało ostatnimi strumieniami krwawego światła. Cienie wydłużyły się niezwykle, zniekształciły. Okna gorzały odbitymi słońcami. Przypominają oczodoły wydrążonych dyń, w których płoną świeczki na Halloween, pomyślał Bryce.

Grobowa cisza ulic była jeszcze głębsza niż poprzedniej nocy. Echo kroków rozbrzmiewało jak w ogromnej, opuszczonej katedrze.

Ostrożnie skręcili za róg.

Trzy zmięte stroje ochronne leżały, ciśnięte na środek ulicy. Następny spoczywał w połowie na chodniku, w połowie na skraju jezdni. I dwa pęknięte hełmy.

Wokół rozrzucono pistolety automatyczne, a nie wykorzystane koktajle Mołotowa stały wzdłuż krawężnika.

Tylne drzwi ciężarówki były otwarte. W środku na stosie leżały także stroje ochronne i broń. Ludzie znikli.

– Generale? Generale Copperfield?! – zawołał Bryce.

Cmentarna cisza.

Cisza powierzchni Księżyca.

– Seth! – zawołała Sara Yamaguchi. – Will? Will Bettenby? Galen? Niech ktoś mi odpowie, proszę. Nic. Nikogo.

– Nie udało im się nawet raz wystrzelić – powiedziała Jenny.

– Ani krzyknąć – dodał Tal. – Wartownik przy drzwich frontowych zajazdu usłyszałby nawet krzyk.

– Och, do diabła! – zaklął Gordy.

Tylne drzwi obu laboratoriów były uchylone.

Bryce miał uczucie, że w środku coś na nich czeka.

Chciał odwrócić się i odejść. Nie mógł. Był tu przywódcą. Jeśli ulegnie panice, zarazi nią innych. A panika jest pierwszym krokiem ku śmierci.

Sara ruszyła do pierwszego laboratorium.

Bryce zatrzymał ją.

– Do cholery, tam są moi przyjaciele – powiedziała.

– Wiem. Ale niech ja zajrzę pierwszy. Jednak przez moment nie mógł się ruszyć. Strach go sparaliżował. Nie mógł ruszyć się o cal. Ale w końcu oczywiście ruszył.

11

Gry komputerowe

Bryce wyciągnął i odbezpieczył rewolwer. Drugą ręką sięgnął do drzwi, otworzył je szeroko. W tym samym momencie odskoczył i wycelował w laboratorium.

Było puste. Dwa zmięte stroje ochronne leżały na podłodze, trzeci zwisał z obrotowego fotela przed końcówką komputera.

Podszedł do drugiego laboratorium.

– Pozwól, żebym ja to załatwił – powiedział Tal. Bryce potrząsnął głową.

– Zostajesz. Ochraniasz kobiety; są bez broni. Jeśli coś się pokaże, gdy otworzę drzwi, uciekacie ile sił w nogach.

Bryce zawahał się, stojąc z bijącym sercem u wejścia do drugiego polowego laboratorium. Położył rękę na drzwiach. Znów się zawahał. Pociągnął drzwi jeszcze ostrożniej niż poprzednio.

Tu także było pusto. Dwa stroje ochronne. Nic poza tym.

Ale kiedy Bryce zaglądał do wnętrza, wszystkie światła sufitowe zgasły. Drgnął zaskoczony nagłą ciemnością. Jednak w sekundzie światło zabłysło na nowo; nie dzięki sufitowym żarówkom; to było niezwykłe światło, zielony, zaskakujący błysk. Zorientował się, że to świecą jedynie trzy ekrany końcówek komputera, które włączyły się równocześnie. Teraz wyłączyły. I włączyły. Ciemno, jasno, ciemno, jasno, ciemno… Najpierw zapalały się równocześnie, potem po kolei, jeden po drugim. W końcu zapaliły się wszystkie i tak już zostało. Stanowiska robocze zalał nieziemski blask.

– Wchodzę – powiedział Bryce.

Pozostali zaprotestowali, ale on już był na schodach i mijał drzwi.

Podszedł do pierwszego ekranu, na którym płonęło pięć słów na ciemnozielonym tle.

JEZUS KOCHA MNIE, TO WIEM.

Bryce spojrzał na pozostałe dwa ekrany. Widniały na nich te same słowa.

Mrugnięcie ekranu. Nowe słowa:

W BIBLII CZYTAM TO CO DZIEŃ.

Bryce zmarszczył brwi.

Cóż to za program? To były słowa jednej z piosenek, które dobiegały z kuchennego zlewu w gospodzie.

BIBLIA TO GNOJÓWKA, powiedział mu komputer.

Mrugnięcie.

JEZUS RŻNIE PSY.

Ostatnie trzy słowa pozostały na ekranie przez kilka sekund. Bryce'owi wydało się, że zielone światło monitora jest zimne. Tak jak światło kominka niesie suchy żar, tak to promieniowanie niosło przeszywający chłód.

Te monitory nie wyświetlały normalnego programu. Ludzie generała Copperfielda nie mogli włożyć do komputera nic takiego. Czy jako hasło, czy związki logiczne, czy autotesty.

Mrugnięcie.

JEZUS NIE ŻYJE. BÓG NIE ŻYJE.

Mrugnięcie.

JA ŻYJĘ.

Mrugnięcie.

ZAGRASZ W 20 PYTAŃ?

Wpatrując się w ekran Bryce poczuł, jak rośnie w nim prymitywna, zabobonna groza. Groza i onieśmielenie. Skręcały kiszki i chwytały za gardło. Ale nie wiedział dlaczego. W głębi, niemal podświadomie, czuł, że znalazł się wobec czegoś złego, odwiecznego i… znanego. Ale skąd mógł to znać? Przecież nie miał pojęcia, czym to jest. A jednak… a jednak może… dobrze wiedział. W głębi, na dnie. Instynktownie. Gdyby tylko mógł sięgnąć w głąb samego siebie, poza warstewkę ogłady, która zawierała tyle sceptycyzmu, gdyby potrafił czytać w pamięci gatunkowej, odnalazłby prawdę o stWorze, który dokonał rzezi w Snowfield.

Mrugnięcie.

SZERYF HAMMOND?

Mrugnięcie.

ZAGRASZ ZE MNĄ W 20 PYTAŃ?

Użycie nazwiska podziałało jak wstrząs. A potem nastąpiła daleko większa i dużo bardziej wstrząsająca niespodzianka.

ELLEN

Imię płonęło na ekranie, imię zmarłej żony i każdy mięsień ciała Bryce'a sprężył się, kiedy czekał, aż pojawi się coś więcej, ale przez długie sekundy widniało tylko to drogie imię i nie mógł oderwać od niego oczu, gdy wtem…

ELLEN GNIJE.

Brakło mu tchu.

Skąd ono mogło wiedzieć o Ellen?

Mrugnięcie. •

ELLEN KARMI ROBAKI.

Cóż to za świństwa? Czemu służą?

TIMMY UMRZE.

Przepowiednia płonęła, zieleń na zieleni.

Zaczerpnął głośno powietrza.

– Nie – powiedział cicho.

Przez cały rok myślał, że lepiej będzie, jeśli Timmy ulegnie. Lepsze to niż powolne wyniszczenie. Zaledwie wczoraj rzekłby, iż szybka śmierć syna to błogosławieństwo. Ale teraz już nie. Snowfield dało mu lekcję. Wszystko jest lepsze od śmierci. W ramionach śmierci znika nadzieja. A tak długo jak Timmy żył, istniała możliwość wyzdrowienia. Przecież lekarze powiedzieli, że chłopiec nie doznał rozległych uszkodzeń mózgu i jeśli kiedykolwiek obudzi się ze swego nienaturalnego snu, ma dużą szansę odzyskania normalnych zdolności ciała i umysłu. Szansę, obietnicę, nadzieję.

Wiec Bryce powiedział do komputera:

– Nie. Nie.

Mrugniecie.

TIMMY BĘDZIE GNIŁ. ELLEN JUŻ GNIJE. ELLEN GNIJE W PIEKLE.

– Kim jesteś? – zażądał odpowiedzi Bryce.

Odezwał się – i poczuł się głupio. Nie można przemawiać do komputera jak do drugiej ludzkiej istoty. Jeśli chce zadać pytanie, musi użyć klawiatury.

A MOŻE BYŚMY UCIĘLI SOBIE MAŁĄ POGAWĘDKĘ?

Bryce odwrócił się od ekranu. Podszedł do drzwi, wychylił się na zewnątrz.

Wszyscy z ulgą odetchnęli na jego widok.

Chrząknął, usiłując ukryć fakt, że jest mocno poruszony i rzekł:

– Doktor Yamaguchi, potrzebuję tu pani pomocy.

Tal, Jenny, Lisa i Sara Yamaguchi weszli do polowego laboratorium. Frank i Gordy pozostali na zewnątrz, przy drzwiach, nerwowo rozglądając się po ulicy, na której szybko zapadał zmierzch.

Bryce wskazał Sarze monitory komputera.

A MOŻE BYŚMY UCIĘLI SOBIE MAŁĄ POGAWĘDKĘ?

Powiedział, co pokazało się na ekranach, i zanim skończył, Sara przerwała mu mówiąc:

– Ale to niemożliwe. Ten komputer nie dysponuje programem ani językiem, którym mógłby…

– Coś kontroluje pani komputer – powiedział. Sara nachmurzyła się.

– Kontroluje? W jaki sposób?

– Nie wiem.

– Kto?

– Nie kto – powiedziała Jenny, obejmując siostrę ramieniem. – Raczej co.

– No – odezwał się Tal – to stworzenie, ten zabójca, czymkolwiek, do diabła, jest, ono kontroluje pani komputer, doktor Yamaguchi.

Z wyrazem mocnego powątpiewania na twarzy, genetyczka usiadła przy jednym z monitorów i włączyła automatyczną drukarkę.

– Może będzie wydruk, jeśli faktycznie coś dostaniemy.

Zawahała się. Delikatne, prawie dziecięce palce zawisły nad klawiaturą. Bryce spoglądał na monitor przez jej ramię. Tal, Jenny i Lisa zwrócili się do pozostałych dwóch ekranów. Opustoszały wszystkie w tym samym momencie. Sara wpatrywała się w gładkie pole zielonego światła, w końcu wystukała kod dostępu i napisała pytanie.

JEST TAM KTOŚ?

Drukarka zazgrzytała od razu i zaczęła wydruk. Odpowiedź przyszła natychmiast.

TAK.

KIM JESTEŚ?

JESTEM BEZMIAR.

– Co to znaczy? – spytał Tal.

– Nie wiem – odpowiedziała genetyczka. Sara wystukała znów pytanie i otrzymała tę samą niejasną odpowiedź:

JESTEM BEZMIAR.

– Spytaj, jak się nazywa – podpowiedział Bryce.

Sara napisała i słowa, których użyła, pojawiły się natychmiast na wszystkich trzech ekranach: CZY MASZ JAKIEŚ IMIĘ? TAK

JAKIE ONO JEST? JEST ICH WIELE. PODAJ JEDNO Z NICH. CHAOS.

JAKIE MASZ INNE IMIONA?

JESTEŚ SMĘTNA, GŁUPIA CIPA. ZADAJ INNE PYTANIE. Wyraźnie zdezorientowana, genetyczka spojrzała na Bryce'a.

– Takiego słowa na pewno pan nie znajdzie w żadnym słowniku komputerowym.

– Proszę nie pytać, kto to jest. Proszę pytać, co to jest.

– No – zastanowił się Tal. – Zobaczymy, czy poda swój opis.

– Ono pomyśli, że chodzi nam o przeprowadzenie autotestu – powiedziała Sara. – Zacznie wyświetlać schematy elektroniczne.

– Nie, nie zacznie – zaprzeczył Bryce. – Niech pani pamięta, my nie prowadzimy rozmowy z komputerem. To coś innego. Komputer jest tylko środkiem komunikacji.

– Och, jasne – powiedziała Sara. – Mimo tego słowa, którego przed chwilą użyło, dalej chcę myśleć o tym jako o dobrym, starym Meddy.

Po chwili namysłu napisała:

PODAJ SWOJĄ CHARAKTERYSTYKĘ.

JESTEM ŻYWE.

Sara zażądała:

BĄDŹ BARDZIEJ KONKRETNE.

JESTEM Z NATURY NIEKONKRETNE.

CZY JESTEŚ ISTOTĄ LUDZKĄ?

STAĆ MNIE l NA TAKĄ FORMĘ.

– Ono tylko bawi się nami – powiedziała Jenny. – Służymy mu do zabawy.

Bryce otarł twarz ręką.

– Proszę zapytać, co stało się z Copperfieldem.

GDZIE GALEN COPPERFIELD?

NIE ŻYJE.

GDZIE JEGO CIAŁO?

PRZEPADŁO.

GDZIE PRZEPADŁO?

SMĘTNA SUKA.

GDZIE INNI, KTÓRZY BYLI Z GALENEM COPPERFIELDEM? SĄ MARTWI. CZY TY ICH ZABIŁEŚ? TAK.

DLACZEGO ICH ZABIŁEŚ? WY

Sara wystukała: SPRECYZUJ. WY JESTEŚCIE SPRECYZUJ.

WY JESTEŚCIE WSZYSCY MARTWI.

Bryce dostrzegł, że ręce kobiety drżą. Jednak poruszały się po klawiaturze umiejętnie i dokładnie: DLACZEGO CHCESZ NAS ZABIĆ? DO TEGO SŁUŻYCIE.

CZY MÓWISZ, ŻE ISTNIEJEMY TYLKO PO TO, ŻEBY NAS ZABITO? TAK. JESTEŚCIE BYDŁEM. TRZODĄ. JESTEŚCIE NICZYM. JAKIE MASZ IMIĘ? PUSTKA. SPRECYZUJ. NICOŚĆ.

JAKIE MASZ IMIĘ? LEGION. SPRECYZUJ.

SPRECYZUJ MI PAŁĘ, SMĘTNA SUKO. Sara zarumieniła się mocno i szepnęła:

– To szaleństwo.

– Prawie czuje się jego obecność – powiedziała Lisa. Jenny ścisnęła siostrę za ramię, aby dodać jej odwagi i spytała:

– Skarbie, co chcesz przez to powiedzieć? Dziewczyna mówiła z wysiłkiem, drżącym głosem:

– Czuje się niemal, że ono jest z nami. – Jej wzrok przebiegł po laboratorium. – Powietrze jakby zgęstniało, nie wydaje się wam? I jest zimniej. Jakby coś miało się… zmaterializować tuż przed naszymi oczami.

Bryce rozumiał, co miała na myśli.

Tal pochwycił spojrzenie Bryce'a i skinął głową. Też to czuł.

Jednakże Bryce był pewien, że to, co czują, jest wyłącznie wrażeniem subiektywnym. Tak naprawdę nic się nie miało zmaterializować. Powietrze w rzeczywistości nie było gęstsze niż przed minutą; tylko wydawało się gęstsze, ponieważ wszyscy zesztywnieli z napięcia i naturalnie ciężej oddychali. A jeśli było zimniej… cóż, to tylko nadchodziła noc.

Monitory opustoszały.

Po chwili:

KIEDY ON PRZYBĘDZIE?

Sara wystukała:

SPRECYZUJ.

KIEDY PRZYBĘDZIE EGZORCYSTA?

– Chryste! – zdziwił się Tal. – A co to? Sara wystukała: SPRECYZUJ. TIMOTHY FLYTE.

– Niech mnie szlag trafi! – szepnęła Jenny.

– Ono zna szanownego Flyte'a – powiedział Tal. – Ale skąd? I boi się go, czy co?

CZY BOISZ SIĘ FLYTE'A?

SMĘTNA SUKA.

Nie zrażona powtarzała:

CZY BOISZ SIĘ FLYTE'A?

NIE BOJĘ SIĘ NICZEGO.

CZEMU INTERESUJE CIĘ FLYTE?

ODKRYŁEM, ŻE ON WIE.

CO ON WIE?

O MNIE.

– Oto wyraźny dowód – powiedział Bryce – że z Flyte'a nie jest żaden cwaniaczek.

Sara uderzyła w klawisze:

CZY FLYTE WIE, KIM JESTEŚ?

TAK. CHCĘ GO TU MIEĆ.

DLACZEGO CHCESZ GO TU MIEĆ?

ON JEST MOIM MATEUSZEM.

SPRECYZUJ.

JEST MOIM MATEUSZEM, MARKIEM, ŁUKASZEM l JANEM.

Sara zmarszczyła czoło, zastanowiła się, spojrzała na Bryce'a. Jej palce frunęły po klawiszach:

CZY CHODZI Cl O TO, ŻE FLYTE JEST TWOIM APOSTOŁEM?

NIE. JEST MOIM BIOGRAFEM. ZAPISUJE MOJE UCZYNKI. CHCĘ, ŻEBY TU PRZYBYŁ.

CZY JEGO TEŻ CHCESZ ZABIĆ?

NIE. GWARANTUJĘ MU LIST ŻELAZNY.

SPRECYZUJ.

WY WSZYSCY UMRZECIE, ALE FLYTE'OWI DANE BĘDZIE ŻYĆ. MUSICIE MU POWIEDZIEĆ. JEŚLI NIE DOWIE SIĘ, ŻE DAJĘ MU LIST ŻELAZNY, NIE PRZYBĘDZIE.

Dłonie Sary trzęsły się jak nigdy do tej pory. Uderzyła złą literę, musiała ją skasować i zacząć jeszcze raz. Zapytała:

JEŚLI SPROWADZIMY FLYTE'A DO SNOWFIELD, DASZ NAM ŻYĆ?

NALEŻYCIE DO MNIE.

CZY DASZ NAM ŻYĆ?

NIE.

Do tej chwili Lisa trzymała się dzielnie jak na swój wiek. Jednakże widząc swój los wypisany tak bez ogródek na komputerowym ekranie, załamała się. Zaczęła cicho płakać.

Jenny pocieszała dziewczynę, jak umiała.

– Cokolwiek to jest – oświadczył Tal – nie brak mu arogancji.

– No cóż, jeszcze nie umarliśmy – powiedział Bryce. – Jest nadzieja. Póki życia, póty nadziei.

Sara znów pochyliła się nad klawiaturą:

SKĄD JESTEŚ?

Z CZASU ODWIECZNEGO.

SPRECYZUJ.

SMĘTNA SUKA.

CZY JESTEŚ SPOZA ZIEMI?

NIE.

– To na tyle, jeśli chodzi o Isleya i Arkhama – podsumował Bryce, zanim uświadomił sobie, że Isley i Arkham już nie żyją i przepadli.

– Chyba, że kłamie – powiedziała Jenny. Sara wróciła do wcześniej postawionego pytania: CZYM JESTEŚ? NUDZISZ MNIE. CZYM JESTEŚ? GŁUPIA DZIWKA. CZYM JESTEŚ? ODPIERDOL SIĘ.

Gniew przerósł w niej strach. Waląc tak mocno w klawisze, że Bryce pomyślał, iż je połamie, wystukała znowu: CZYM JESTEŚ? JESTEM GLASYALABOLAS.

SPRECYZUJ.

OTO MOJE IMIĘ. JESTEM SKRZYDLATYM CZŁOWIEKIEM Z ZĘBAMI PSA- TOCZĘ Z UST PIANĘ. SKAZANO MNIE NA TO, ABYM TOCZYŁ Z UST PIANĘ CAŁĄ WIECZNOŚĆ.

Bryce wpatrywał się w ekran, nie pojmując. Czy to nie żart? Skrzydlaty człowiek z zębami psa? Na pewno nie. O n o się nimi bawi, znalazło sobie rozrywkę. Ale co w tym zabawnego?

Ekran opustoszał.

Pauza.

Pojawiły się nowe słowa, chociaż Sara nie zadała pytania.

JESTEM HABORYM. JESTEM CZŁOWIEKIEM O TRZECH GŁOWACH-JEDNEJ LUDZKIEJ, JEDNEJ KOCIEJ l JEDNEJ WĘŻOWEJ.

– Co to za pierdoły? – spytał sfrustrowany Tal.

Powietrze stało się bez wątpienia zimniejsze.

To tylko wiatr, napomniał siebie Bryce. Wiatr wpada przez drzwi i niesie chłód nadchodzącej nocy.

JESTEM RANTAN.

Mrugniecie.

JESTEM PALLANTRE.

Mrugniecie.

JESTEM AMLUTIAS, ALFINA, EPYN, FUARD, BELIAL, OMGORMA, NEBIROS, BAAL, ELIGOR l WIELU INNYCH.

Dziwne imiona jaśniały przez moment na trzech ekranach, wygasły.

JESTEM WSZYSTKIMI l NIKIM. JESTEM NICOŚCIĄ. JESTEM WSZYSTKIM.

Mrugniecie.

Trzy ekrany monitorów świeciły jasno, zielone, puste przez sekundę, dwie, trzy. Potem ściemniały.

Zapaliły się światła sufitowe.

– Koniec wywiadu – powiedziała Jenny.

B e l i a l. To było jedno z imion, jakie sobie nadało.

Bryce nie interesował się religią zbyt żarliwie, ale był dość oczytany, żeby wiedzieć, iż Belial to albo jedno z imion Szatana, albo imię jednego z upadłych aniołów. Nie był pewien.

Gordy Brogan, najbardziej spośród nich religijny, był wiernym wyznawcą rzymskiego katolicyzmu. Kiedy Bryce jako ostatni wyszedł z polowego laboratorium, poprosił Gordy'ego, żeby spojrzał na imiona na wydruku.

Stali na chodniku przy laboratorium w gasnącym świetle dnia, a Gordy czytał odpowiednie wersy. Za dwadzieścia minut, może szybciej, zapadnie mrok.

– Tutaj. To imię. Baal. – Gordy wskazał miejsce na komputerowej składance. – Nie wiem dokładnie, gdzie widziałem to wcześniej. Nie w kościele ani w katechizmie. Może w jakiejś książce.

Bryce uchwycił jakiś dziwny ton – i rytm – wypowiedzi Gor-dy'ego. Było to coś więcej niż nerwowość. Kilka słów wypowiadał zbyt wolno, następne zbyt szybko, znów wolno, a potem z gorączkowym pośpiechem.

– W książce? – spytał Bryce. – W Biblii?

– Nie. Nie wydaje mi się. Nie taki znów ze mnie czytelnik Biblii. A powinienem. Powinienem stale czytać. Ale to imię zobaczyłem w zwykłej książce. W powieści. Nie pamiętam dokładnie.

– Więc kto to jest ten Baal? – pytał Bryce.

– Zdaje mi się, że to chyba bardzo potężny demon – powiedział. Wyraźnie coś było nie w porządku z jego głosem, z samym Gordym.

– A co z innymi imionami?

– Nic mi nie mówią.

– Zdaje się, że to mogą być imiona innych demonów.

– No cóż, wiesz, Kościół katolicki nie straszy siarką i ogniem piekielnym – mówił Gordy, nadal dziwnie wymawiając słowa. – Może powinien. No. Może powinien. Bo chyba masz rację. Zdaje mi się, że to imiona demonów.

Jenny westchnęła ze znużeniem.

– Więc to tylko kolejna gierka… Gordy gwałtownie potrząsnął głową.

– Nie. To żadna gierka. Wcale nie. Ono powiedziało prawdę. Bryce zmarszczył brwi.

– Gordy, chyba nie myślisz poważnie, że to demon albo sam Szatan czy coś w tym rodzaju – chyba nie myślisz tak?

– To wszystko bzdury – skwitowała Sara Yamaguchi.

– Tak – przytaknęła Jenny. – Te wszystkie wyczyny na komputerze, demoniczny image, jaki usiłuje stworzyć – wszystko to jest kolejną zmyłką. Ono nigdy nie zechce powiedzieć nam prawdy o sobie, bo wie, że znając prawdę, możemy znaleźć sposób na pokonanie go.

– A ten ksiądz ukrzyżowany na ołtarzu Naszej Pani Opiekunki Gór? – spytał Gordy.

– To tylko jeszcze jedna część szarady – powiedział Tal.

Oczy Gordy'ego były dziwne. Widniał w nich nie tylko strach. Były to oczy człowieka przeżywającego duchowe załamanie, nawet rozdarcie.

Durniu, wcześniej powinieneś to zauważyć, zwymyślał się Bryce.

– Zdaje mi się, że nadszedł czas. – Gordy mówił cicho, ale z hipnotyzującą intensywnością. – To koniec. Czas końca. Wreszcie. Jak Biblia powiada. Nigdy w to nie wierzyłem. Wierzyłem we wszystko inne, co naucza Kościół. Ale nie w to. Nie w dzień sądu. Po prostu wydawało mi się, że wszystko będzie trwało wiecznie. Ale teraz nadszedł, no nie? Sąd. Nie tylko dla tych w Snowfield. Dla nas wszystkich. Koniec. Więc zapytuję siebie, jak zostanę osądzony. I boję się. Naprawdę. Otrzymałem dar, wyjątkowy dar, i odrzuciłem go. Otrzymałem dar świętego Franciszka. Zawsze miałem podejście do zwierząt. To prawda. Żaden pies na mnie nie zaszczekał. Macie pojęcie? Żaden kot mnie nie podrapał. Zwierzęta ufały mi. Może nawet mnie kochały. Zawsze tak było. Oswoiłem dzikie wiewiórki. Jadły mi z ręki. To dar. Więc moi starzy chcieli, żebym został weterynarzem. Ale wypiąłem się na mój dar. Zamiast tego zostałem gliną. Przypasałem broń. Broń. Nie było moim przeznaczeniem brać do ręki broni. Nie moim. Nigdy. Zrobiłem to częściowo dlatego, żeby urazić moich starych. Chciałem pokazać, że jestem niezależny, kapujecie? Ale zapomniałem. Zapomniałem tego miejsca w Biblii, gdzie jest powiedziane, żebyś czcił ojca i matkę swoją. A ja skrzywdziłem ich. I wypiąłem się na boski dar. Więcej. Gorzej. Naplułem nań. Wczoraj w nocy zdecydowałem: odchodzę ze służby, odkładam broń i zostanę weterynarzem. Ale zdaje się, że jest za późno. Sąd już trwa, a ja o tym nie wiedziałem. Naplułem na dar od Boga i teraz… boję się.

Bryce nie wiedział, co powiedzieć Gordy'emu. Jego wyimaginowane grzechy były tak dalekie od prawdziwego zła, że prawie śmiechu warte. Jeśli ktoś tu miał pójść do nieba, to Gordy. Bryce nie wierzył w nadejście Sądnego Dnia. Co to, to nie. Ale nie był w stanie wymyślić czegokolwiek, co mógłby powiedzieć temu wielkiemu, kościstemu chłopakowi, który zabrnął zbyt głęboko w swoje iluzje.

Głos zabrała Jenny:

– Timothy Flyte jest naukowcem, nie teologiem – rzekła z przekonaniem. – Jeśli Timothy dysponuje teorią wyjaśniającą to, co się tutaj dzieje, jest to wyjaśnienie wyłącznie naukowe, nie religijne.

Gordy nie słuchał. Ze szklistych oczu łzy płynęły mu strumieniami po policzkach. Zdawało się, że kiedy podniósł głowę i wpatrywał się w niebo, nie dostrzegł zachodu słońca, lecz jakąś wielką, niebiańską drogę, po której archaniołowie i zastępy niebiańskie wkrótce zjadą na swych płomienistych rydwanach.

W tym stanie nie wolno mu nosić broni. Bryce wyjął mu delikatnie rewolwer z kabury. Zastępca chyba nie zwrócił na to uwagi.

Bryce spostrzegł, że przedziwny monolog Gordy'ego wywarł silne wrażenie na Lisie. Chyba mocno ją to trzepnęło.

– W porządku – powiedział do niej. – To naprawdę nie koniec świata. To nie dzień sądu. Gordy jest tylko… rozstrojony. Wyjdziemy z tego jak amen w pacierzu. Wierzysz mi, Liso? Wytrzymasz jeszcze trochę? No, głowa do góry! Dasz radę?

Nie odpowiedziała od razu, jakby zastanawiając się, czy starczy jej sił i opanowania. Wreszcie skinęła głową. Zdobyła się nawet na słaby, niepewny uśmiech.

– Diabelnie jesteś fajna, mała – uśmiechnął się. – Wypisz, wymaluj starsza siostra.

Lisa spojrzała na Jenny, potem znów zwróciła wzrok na Bryce'a.

– Aż pana jest diabelnie fajny szeryf – powiedziała.

Czy mój uśmiech jest też tak niepewny jak jej? – zastanowił się.

Był zażenowany. Nie czuł się godny jej zaufania.

Okłamałem cię, dziewczyno, pomyślał. Śmierć jest wciąż z nami. Może nie w tej godzinie, może nie jutro, ale wcześniej czy później – uderzy.

I rzeczywiście. Choć nie mógł o tym wiedzieć, jedno z nich miało umrzeć w następnej minucie.

12

Przeznaczenie

Fletcher Kale spędził prawie całe poniedziałkowe popołudnie na rozwalaniu, pokój po pokoju, domu Jake'a Johnsona w Santa Mira. Bawił się świetnie.

W spiżarni obok kuchni w końcu odnalazł skrytkę Johnsona. Nie na półkach, zapchanych wystarczającymi co najmniej na rok zapasami jedzenia w puszkach i słojach, ani na podłodze, również zastawionej zapasami. Nie, prawdziwy skarb był w tajemnym schowku, pod podłogą, pod luźnym linoleum, pod legarami.

Ukryta tu była niewielka, starannie dobrana kolekcja znakomitej broni, każdy egzemplarz osobno opakowany w nieprzemakalny plastyk. Czując się jak w bożonarodzeniowy poranek, Kale odwinął je wszystkie. Znajdowała się tu para rewolwerów Smith & Wesson Combat Magnum, chyba najlepsza i najpotężniejsza krótka broń świata. Załadowana amunicją kaliber 357, miała siłę uderzenia wystarczającą, aby powalić brunatnego niedźwiedzia, a ze specjalnymi, lżejszymi pociskami kalibru 38 był to równie użyteczny i wyjątkowo celny rewolwer na drobną zwierzynę. Jedna strzelba dwunastka, Remington 870 Brushmaster z ruchomym celownikiem, ręcznym przeładowaniem, chwytem pistoletowym, przedłużonym magazynkiem, z pasem do noszenia na ramieniu. Dwa sztucery. M-1 półautomat. I wreszcie coś specjalnego: Heckler & Koch HK 91, już załadowany znakomity karabin szturmowy, wyposażony w osiem magazynków na trzydzieści sztuk i kilka tysięcy sztuk amunicji luzem.

Przez niemal godzinę Kale siedział, sprawdzając i bawiąc się długą bronią. Pieścił każdą sztukę. Jeśli gliny namierzą go w górach, pożałują, że nie ruszyli w innym kierunku.

Dziura pod podłogą spiżarni zawierała również pieniądze. Dużo pieniędzy. Banknoty zwinięte w ciasne rulony, opasane gumkami, wsadzone w pięć dużych, hermetycznie zamkniętych szklanych słojów; w każdym pojemniku mieściło się od trzech do pięciu rulonów.

Zabrał słoiki do kuchni, postawił na stole. Zajrzał do lodówki szukając piwa, zadowolił się puszką pepsi, siadł przy stole i przeliczył swój skarb.

63 440 $.

Jedna z najczęściej powtarzanych legend Santa Mira dotyczyła sekretnej fortuny Wielkiego Ralpha Johnsona, zgromadzonej (jak głosiła plotka) z wymuszeń i łapówek. Oto co pozostało z łupów Wielkiego Ralpha. Właśnie takiego kapitału inwestycyjnego potrzebował Kale na początek nowego życia.

Ironia losu. Gdyby Kale znalazł tydzień wcześniej ten cały szmal, nie musiałby zabijać Joanny i Danny'ego. Miał tu więcej, niż potrzeba, żeby wykaraskać się z kłopotów, jakich przysporzyło mu High Country Investments.

Półtora roku temu, kiedy został wspólnikiem w High Country, nie był w stanie przewidzieć, że zmierza do katastrofy. Wtedy wydało mu się to złotą okazją, którą sądzone mu było trafić wcześniej czy później.

Każdy z partnerów High Country Investments włożył jedną siódmą kapitału niezbędnego do nabycia, podziału i uzbrojenia trzydziestoak-rowej parceli na wschodnim krańcu okręgu Santa Mira, na szczycie Wysokiej Grani. Żeby wystartować w spółce, Kale został zmuszony do wyskrobania ostatniego dolara, ale spodziewane zyski wydały mu się warte ryzyka.

Jednakże projekt okazał się łasym na pieniądze potworem o nienasyconym apetycie.

Umowa brzmiała: każdy z partnerów będzie musiał wyłożyć dodatkowy kapitał, w razie gdyby złożony na wstępie okazał się nie wystarczający wobec planowanych zadań. Jeśli Kale (lub każdy inny partner) nie zdoła wyrównać należności, będzie natychmiast usunięty ze spółki, bez żadnej rekompensaty za już dokonane wpłaty. Po prostu dziękuję i do widzenia. Pozostali partnerzy dzielą się po równo odpowiedzialnością za spłacenie jego należności i otrzymują – także po równo – część jego udziału w projekcie. Był to ten rodzaj umowy, który wabił (zwykle) inwestorów mających nie tylko dużo gotówki, ale również żelazną odporność psychiczną.

Kale nie spodziewał się żadnych dodatkowych wpłat. Pierwotny kapitał wydawał mu się całkiem wystarczający. Ale pomylił się.

Kiedy wynikła konieczność wpłacenia pierwszej specjalnej należności, wynoszącej trzydzieści pięć tysięcy dolarów, był wstrząśnięty. Ale nie pogrążony. Wykombinował, że pożyczy dziesięć tysięcy dolarów od rodziców Joanny, a ich własny dom jest wart dość, aby zebrać na hipotekę następne dwadzieścia. Ostatnie pięć da się uzbierać.

Jedynym problemem była Joanna.

Od samego początku nie chciała, żeby angażował się w High Country Investments. Powiedziała, że umowa przerasta jego możliwości finansowe, niech nie gra wielkiego machera.

A kiedy wszedł w spółkę i przyszło dopłacać, delektowała się jego rozpaczą. Oczywiście nie otwarcie. Była na to za mądra. Wiedziała, że wygra więcej, robiąc z siebie raczej męczenniczkę niż harpię. Nigdy nie zrzędziła a-nie-mówiłam-ci, przynajmniej otwarcie, ale w oczach miała zawsze pełne wyższości oskarżenie, a w sposobie traktowania go wyraźną pogardę.

W końcu nakłonił ją do zastawienia domu i wyprosił przez nią pożyczkę od teściów. Nie było to łatwe.

Uśmiechał się, potakiwał, przełykał wszystkie uwagi i pogardliwy krytycyzm, ale przyobiecał sobie, że w końcu wciśnie ich mordy w całe to gówno, jakim go obrzucali. Kiedy High Country Investments wypali, będą mu lizać buty, a Joanna pierwsza.

Potem, ku jego konsternacji, nałożono następną specjalną płatność. Wynosiła czterdzieści tysięcy dolarów.

Byłby w stanie sprostać również temu wymaganiu, gdyby Joanna szczerze chciała jego sukcesu. Mogła odkorkować fundusz powierniczy. Kiedy babka Joanny zmarła (pięć miesięcy po urodzeniu Danny'ego), stara wiedźma zostawiła prawie połowę wartości swojego majątku – pięćdziesiąt tysięcy dolarów – jako fundusz dla jedynego wnuka. Joanna została wyznaczona na głównego kuratora. Więc kiedy przyszło wpłacić drugą specjalną należność dla High Country, mogła wziąć czterdzieści tysięcy z funduszu i zapłacić rachunek. Ale odmówiła. Powiedziała: “A co, jak przyjdzie zapłacić jeszcze jedną należność? Stracisz wszystko, Fletch, wszystko i Danny też straci większość tego, co dla niego odłożone". Usiłował ją przekonać, że nie będzie trzeciej należności. Ale, oczywiście, nie słuchała go, bo w głębi duszy nie chciała, żeby mu się powiodło, bo chciała, żeby stracił wszystko i został poniżony, bo chciała go zrujnować, złamać.

Nie miał wyboru. Musiał zabić ją i Danny'ego. Fundusz był tak ustanowiony, że gdyby Danny miał umrzeć przed dwudziestymi pierwszymi urodzinami, depozyt ulegnie likwidacji. Pieniądze, po opodatkowaniu, przechodzą na własność Joanny. A gdyby Joanna umarła, cały jej majątek przechodzi na własność małżonka, zgodnie z testamentem. Wiec w razie pozbycia się ich obojga, dochód z funduszu – plus dwadzieścia tysięcy premii z ubezpieczenia na życie Joanny – lądował w jego kieszeni.

Ta suka nie pozostawiła mu wyboru.

Nie jego wina, że nie żyje.

Sama się o to postarała, naprawdę. Tak ustawiła sprawy, że nie miał innego wyjścia.

Uśmiechnął się na wspomnienie wyrazu jej twarzy, kiedy zobaczyła ciało chłopca – i pistolet wycelowany w siebie.

Teraz, siedząc przy kuchennym stole Jake'a Johnsona, Kale spoglądał na wszystkie te pieniądze i uśmiech rósł mu na twarzy.

63440 $.

Kilka godzin temu siedział w więzieniu, dosłownie bez centa, oczekując na sąd, który miał się zakończyć wyrokiem śmierci. Większość ludzi popadłaby w otępienie i rozpacz. Ale Fletcher Kale nie dał się. Wiedział, że jest przeznaczony do wielkich rzeczy. I oto miał dowód. W niewiarygodnie krótkim czasie przebył drogę od więzienia do wolności, od nędzy do 63440 $. Teraz miał pieniądze, broń, środek transportu i bezpieczną kryjówkę w niedalekich górach.

W końcu zaczęło się.

Jego wyjątkowe przeznaczenie zaczęło się wypełniać.

13

Fantomy

– Lepiej wracajmy do zajazdu – powiedział Bryce.

Za kwadrans noc zapanuje nad miastem.

Cienie niby rak toczyły resztki wieczoru, sącząc się z kryjówek, w których przespały dzień, olbrzymiejąc w pęczniejące kałuże mroku.

Niebo nabrało kolorów wesołego miasteczka – pomarańczy, czerwiem, żółcieni, purpury – ale rzucało już jedynie skąpy blask na Snowfield.

Odwrócili się od polowego laboratorium, gdzie przed chwilą ono rozmawiało z nimi za pośrednictwem komputera, i skierowali na róg, kiedy zgasły latarnie uliczne.

W tym samym momencie Bryce coś usłyszał. Jęk. Skomlenie. Warkniecie.

Wszyscy jak jeden mąż obrócili się i spojrzeli za siebie.

Za nimi wlókł się chodnikiem pies. Minął laboratorium, z trudem usiłując dorównać im kroku. Był to airedale. Lewą przednią łapę miał chyba złamaną. Język zwisał mu z pyska, sierść zmatowiała i skudliła si?, wyglądał na zaniedbanego i pobitego. Zrobił kolejny chwiejny krok, przystanął, żeby polizać zranioną łapę, i zapiszczał żałośnie.

Bryce stał jak wmurowany. Oto zjawiła się pierwsza istota, która przeżyła. Nie była w dobrej kondycji, ale p r z e ż y ł a.

Ale dlaczego przeżyła? Co było w niej aż tak innego, że uratowała się, gdy wszyscy zginęli?

Jeśli zdołają odpowiedzieć na to pytanie, może uratują samych siebie.

Gordy zareagował pierwszy.

Widok zranionego airedale'a dotknął go silniej niż wszystkich pozostałych. Nie mógł patrzeć na ranne zwierzę. Wolał sam cierpieć. Serce zaczęło mu bić żywiej. Tym razem zareagował nawet silniej niż miał w zwyczaju, gdyż wiedział, że nie jest to zwykły pies potrzebujący pomocy i opieki. Ten airedale jest znakim od Boga. Tak. Znakiem, że Bóg jeszcze raz daje Gordy'emu Broganowi szansę na przyjęcie Jego daru. Gordy miał to samo podejście do zwierząt co święty Franciszek z Asyżu i nie wolno mu było tego odtrącić ani lekko potraktować. Jeśli jak poprzednio odwróci się plecami do boskiego daru, na pewno zostanie potępiony. Ale jeśli zdecyduje się pomóc temu psu… Łzy zapiekły Gordy'ego w kącikach oczu; spłynęły po policzkach. Łzy ulgi i szczęścia. Łaskawość boża rzuciła go na kolana. Nie miał wątpliwości, co powinien zrobić. Pobiegł do airedale'a stojącego dwadzieścia stóp dalej.

Z początku Jenny osłupiała na widok psa. Gapiła się na niego. A potem zaczęła w niej kiełkować gorąca radość. Życie jakoś zatriumfowało nad śmiercią. W gruncie rzeczy ono nie dało rady wszystkim żywym istotom w Snowfield. Ten pies (który przysiadł ze zmęczenia, kiedy Gordy ruszył do niego) przeżył, co może było znakiem, że im też jakoś uda się ujść z życiem…

.;.lecz nagle przypomniała sobie ćmę.

Ćma też była żywym stworzeniem. Ale nie okazała się przyjazna.

I ożywiony trup Stu Wargle'a.

Na chodniku, na skraju cienia, pies złożył łeb na ziemi i piszczał, błagając o zmiłowanie.

Gordy zbliżył się, przykucnął, przemawiał pocieszająco, łagodnie:

– Nie bój się, maleńki. Spokojnie, maleńki. Już dobrze. Jaki ładny piesek. Wszystko będzie dobrze. Wszystko będzie jak trzeba. Spokojnie…

Groza zakotłowała się w Jenny. Otworzyła usta do krzyku, ale inni ją ubiegli.

– Gordy, nie! – zawołała Lisa.

– Gordy, wracaj! – krzyknął Bryce jednocześnie z Frankiem Autrym.

– Odejdź od niego, Gordy! – wrzeszczał Tal. Ale Gordy nie zwracał na nich uwagi.

Kiedy Gordy zbliżył się do airedale'a, pies uniósł pysk z chodnika, dźwignął kwadratowy łeb i wydawał ciche, pełne wdzięczności skomlenie. Był to ładny okaz. Kiedy noga mu się zagoi, futro zostanie wymyte i wyszczotkowane do połysku, będzie śliczny.

Gordy wyciągnął rękę do psa.

Pies dotknął jej nosem, ale nie polizał.

Gordy pogłaskał biedaka. Był zmarznięty, niewiarygodnie zmarznięty i trochę wilgotny.

– Biedne maleństwo – powiedział Gordy. Pies miał dziwny zapach. Kwaśny, wywołujący wymioty. Gordy w życiu nie zetknął się z taką wonią.

– Gdzieżeś ty się wałęsał? – spytał. – W jakim błocie się tarzałeś?

Psina zapiszczała i zadrżała.

Gordy usłyszał za sobą krzyki, ale był zbyt zajęty airedale'em, żeby słuchać. Objął psa, uniósł z chodnika, wstał, przytulił do piersi. Złamana łapa zadyndała.

Nigdy nie dotykał tak zmarzniętego zwierzęcia. Pies zziąbł nie tylko dlatego, że miał przemoczone futro; zdawało się, że pozbawiony jest całkiem ciepła. Polizał dłoń Gordy'emu.

Miało zimny język.

Frank przestał krzyczeć. Tylko patrzył. Gordy przed chwilą podniósł psisko, zaczął głaskać i rozczulać się nad nim i nic strasznego się nie działo. Może pies…

Nagle…

Pies polizał Gordy'emu dłoń i chłopak zrobił dziwną minę, a pies zaczął się… zmieniać.

Chryste!

Jak kawałek słabo związanego gipsu zmienia kształt pod szybko pracującymi dłońmi niewidzialnego rzeźbiarza, tak zmoczona sierść rozpływała się, zmieniała kolor, zmieniła fakturę. Pojawiły się łuski, zieleniejące łuski, głowa wsunęła się w ciało, które w ogóle przestawało być ciałem, stawało się bezkształtem, czymś, kęsem drgającej tkanki, łapy skróciły się, zgrubiały, a wszystko to nastąpiło ledwie w pięć, sześć sekund, i wtem…

Gordy, wstrząśnięty, wpatrywał się w stworzenie na swych rękach. Jaszczurcza głowa z groźnymi zielonymi oczami wyłaniała się z amorficznej masy, w którą zdegenerował się pies. Wargi jaszczura wyłoniły się z ciastowatej tkanki, zamigotał rozwidlony jęzor, pojawiło się wiele ostrych, małych zębów.

Gordy usiłował zrzucić z siebie stworzenie, ale przylgnęło do jego rąk. Jezu, przylgnęło mocno, formowało się dookoła dłoni i ramion, a członki Gordy'ego przeniknęły do wewnątrz tego czegoś.

Przestało być zimne. Nagle stało się ciepłe. Gorące. Boleśnie gorące.

Zanim jaszczur na dobre się wyłonił z pulsującego kawałka tkanki, rozpłynął się i już nowe zwierzę wykształcało się z niej: lis, ale lis zdegenerował się, zanim przybrał zdecydowany kształt i stał się wiewiórkami, parą wiewiórek, złączonych ciałem jak bliźniaki syjamskie, ale szybko rozłączyły się i…

Gordy zaczął krzyczeć. Machał rękami w górę i w dół, usiłował zrzucić z nich stwora.

Gorąco paliło teraz jak ogień. Ból stał się nie do wytrzymania.

Jezu, błagam.

Ból przeżerał się w górę ramion, do barków.

Wrzeszczał, łkał, postąpił chwiejnie naprzód, znów potrząsnął ramionami, usiłował rozewrzeć dłonie, ale stwór nie puszczał.

Na wpół uformowane wiewiórki rozpłynęły się. Z amorficznej tkanki, którą trzymał i która trzymała jego, wyłonił się kot, szybko znikł i zrodziło się coś innego – Jezu, nie, nie, Jezu, nie! – coś owadziego, wielkości airedale'a, ale z sześciorgiem, ośmiorgiem oczu na ohydnej głowie i wieloma ostrymi odnóżami, i…

Ból rozszalał się na dobre. Gordy ciskał się na boki, padł na kolana, potem na bok. Kopał i miotał się w koszmarnym bólu, wił się, tłukł całym ciałem o chodnik.

Sara Yamaguchi wpatrywała się w tę scenę, nie wierząc własnym oczom. Bestia atakująca Gordy'ego zdawała się mieć całkowitą kontrolę nad swoim DNA. Potrafiła dowolnie zmieniać kształt ze zdumiewającą prędkością.

Taka istota nie istniała. Wiedziała o tym doskonale, była biologiem, genetykiem. Niemożliwe. A oto jednak tu była.

Pajęczy kształt zdegenerował się i na jego miejsce nie pojawił się żaden fantom. W naturalnym stanie istota była tylko kawałem galaretowatej tkanki, nakrapianej szaro-kasztanowo-czerwono. Czymś pomiędzy zogromniałą amebą i jakimś obrzydliwym grzybem. Opływała ręce Gordy'ego…

i nagle jedna z nich wychyliła się spomiędzy otulającego ją śluzu. Ale to nie była już ręka. Boże, nie. To były same kości. Palce szkieletu, sztywne, białe, wytarte do czysta. Ciało zostało wyżarte.

Sara zachłysnęła się, zatoczyła w tył, pochyliła do skraju jezdni, zwymiotowała.

Jenny odciągnęła Lisę dwa kroki w tył, dalej od stwora, z którym zmagał się Gordy.

Dziewczyna wrzeszczała.

Śluz opływał kościstą dłoń, docierał do odartych z ciała palców, obejmował je, spowijał w rękawice pulsującej tkanki. W kilka sekund kości zniknęły również, rozpłynęły się, rękawica złożyła się w piłkę i spłynęła z powrotem w główne ciało organizmu. Stwór wił się obrzydliwie, kłębił sam w sobie, nabrzmiewał, uwypuklał w jednym miejscu, zapadał w drugim, zapadnięcie pojawiało się tam, gdzie przed chwilą było uwypuklenie; ono gorączkowo zmieniało kształt, jakby chwila bezruchu oznaczała śmierć. Szło w górę ramion Gordy'ego, a on rozpaczliwie usiłował się tego pozbyć, szło dalej, do barków, nie zostawiając za sobą nic, nic, żadnych kikutów, żadnych kości; zżerało wszystko. Zaczęło się również rozlewać po torsie i Gordy po prostu znikał i nie powracał, jakby zapadał się w kadź ostrego, żrącego kwasu.

Lisa odwróciła wzrok od umierającego człowieka i przylgnęła do Jenny. Łkała.

Krzyki były nie do wytrzymania.

Tal miał już w ręce rewolwer. Ruszył do Gordy'ego.

Bryce zatrzymał go.

– Zwariowałeś? Tal, do cholery, jesteśmy bezsilni!

– Możemy zakończyć jego mękę.

– Nie podchodź za blisko do tego cholerstwa!

– Nie musimy podchodzić za blisko, żeby mieć łatwy cel.

Okrzyki Gordy'ego z każdą chwilą stawały się coraz bardziej nieznośne i teraz zaczął przyzywać pomocy boskiej, tłukł piętami o ziemię, wyginał się w łuk, wibrował od wysiłku, usiłując wyrwać się spod ciężaru koszmarnego napastnika.

Bryce skrzywił się w bolesnym grymasie.

– Dobra. Szybko.

Ostrożnie podeszli bliżej. Otworzyli ogień. Kilka pocisków doszło. Gordy przestał krzyczeć.

Szybko się wycofali.

Nie próbowali zabić stwora, który karmił się Gordym. Wiedzieli, że pociski nie odniosą skutku, i zaczynali rozumieć dlaczego. Pociski zabijają, niszcząc główne organy i naczynia krwionośne. Ale wyglądało na to, że ten stwór nie posiadał żadnych organów ani normalnego układu krwionośnego. Ani szkieletu. Wyglądał na kawał niezróż-nicowanej – choć bardzo rozwiniętej – protoplazmy. Pocisk przeszyje ją, ale zadziwiająco podatne ciało napłynie w wycięty kanał i rana zaleczy się w jednej chwili.

Bestia żarła jeszcze bardziej gorączkowo niż przed chwilą, w milczącym szale. Po kilku sekundach znikł wszelki ślad po Gordym. Przestał istnieć. Tylko zmiennokształt urósł, stał się większy niż pies, którym był poprzednio, większy nawet niż Gordy, którego ciało wchłonął.

Tal i Bryce dołączyli do reszty. Imadło ciemności zwolna wypychało z nieba półmrok, a oni nie biegli do zajazdu. Stali wszyscy i obserwowali amebowatego stwora na chodniku.

Zaczęło przybierać nowy kształt. W kilka sekund cała dowolnie zmieniająca formę protoplazma nabrała kształtu wielkiego, groźnego, szarego wilka. Kreatura odrzuciła do tyłu łeb, zawyła w niebo.

Przez pysk przeszła fala i poszczególne elementy srogiej maski zmieniły się. Tal dostrzegł, jak poprzez formę wilka usiłują się przecisnąć ludzkie rysy. Ludzkie oczy zastąpiły oczy zwierza, wykluła się część ludzkiego podbródka. Oczy Gordy'ego? Podbródek Gor-dy'ego? Przypominająca majaki choroby wilkołaczej metamorfoza trwała tylko sekundy, a potem rysy stwora znów powróciły do wilczej formy.

Wilkołak, pomyślał Tal.

Ale wiedział, że to nie to. To nic konkretnego. Kształt wilka, choć żywy i budzący lęk, był tak nieprawdziwy, jak wszystkie inne kształty.

Przez moment stało, patrząc im w twarze, obnażając niezwykle wielkie, groźnie zakrzywione ostre zęby. Wilk dużo większych rozmiarów niż jakikolwiek wilk, który kiedykolwiek przemierzał równiny i lasy tego świata. Oczy płonęły mu blaskiem brudnokrwistego zachodu słońca.

Zaraz zaatakuje, pomyślał Tal.

Wystrzelił. Kule weszły w cel, ale nie zostawiły widzialnych ran, nie popłynęła krew, nie wywołały bólu.

Wilk odwrócił się od Tala, całkowicie obojętny na ogień, i pobiegł truchtem w kierunku otwartego włazu, w którym znikały elektryczne kable idące od polowych laboratoriów.

Nagle coś wysunęło się z włazu, rosło i rosło w szarości zmierzchu, drżąc wystrzeliło w powietrze z niewiarygodną mocą; ciemna, pulsująca masa, jak zalew nieczystości, z tym że nie był to płyn, lecz galaretowata substancja, która przybrała kształt kolumny o podstawie prawie szerokości włazu, z którego w dalszym ciągu się wyłaniała obrzydliwymi, rytmicznymi wytryskami. Rosło to i rosło: cztery stopy, sześć, osiem…

Coś uderzyło Tala w plecy. Podskoczył, usiłując się obrócić, i uświadomił sobie, że tylko wpadł na ścianę zajazdu. Nie wiedział, że cofa się przed górującym stworem, który wyrastał z włazu.

Widział teraz, że pulsująca, falująca kolumna jest kolejnym ciałem bezforemnej protoplazmy, jak airedale, który stał się szarym wilkiem. Jednak ten stwór był o wiele większy niż pierwsza kreatura. Był ogromny. Tal zastanawiał się, ile tego jeszcze kryje się pod ulicą, i czuł, że odpływ burzowy był pełny, że widzą ledwie małą część bestii.

Kiedy osiągnęło wysokość dziesięciu stóp, przestało rosnąć i zaczęło się zmieniać. Górna część kolumny poszerzyła się w kaptur, zawój, tak że teraz stwór miał głowę kobry. Potem więcej amorficznego ciała wypłynęło ze śluzowatej, błyszczącej, poruszającej się kolumny i wpłynęło w kaptur. Poszerzał się coraz bardziej, aż w ogóle przestał przypominać kaptur; teraz była to para gigantycznych skrzydeł, ciemnych i membranoidalnych jak skrzydła nietoperza, które wyrastały z (nadal bezkształtnego) kadłuba. A potem segment pomiędzy skrzydłami zaczął się różnicować – na szorstkie, zachodzące na siebie łuski – formowały się niewielkie łapy i szponiaste kończyny dolne. Oto stawał się skrzydlaty wąż.

Skrzydła zatrzepotały.

Ich dźwięk przypominał strzelanie z bata.

Tal wcisnął się plecami w ścianę.

Skrzydła trzepotały.

Lisa ściskała Jenny coraz mocniej.

Jenny obejmowała dziewczynę, ale oczy, umysł i wyobraźnię miała skupione na monstrualnym stworze, który powstał z odpływu burzowego. Kurczył się, pulsował i wibrował w świetle gasnącego słońca. Zdawał się cieniem pobudzonym do życia.

Skrzydła znów zatrzepotały.

Jenny poczuła zimny powiew wiatru. j

Wyglądało na to, że ten nowy fantom odłączył się od reszty protoplazmy, spoczywającej w kanale. Jenny spodziewała się, że stwór podskoczy i uniesie się w dal w zapadający mrok – lub/ spadnie wprost na nich.

Serce Jenny tłukło się. Szalało.

Wiedziała, ze nie ma drogi ucieczki. Byle ruch zwróci uwagę onego. Nie warto marnować energii na ucieczkę. Przed takim stworem nie ma się gdzie skryć.

Zapalały się kolejne latarnie. Cienie wślizgiwały się między nich chyłkiem, jak duchy.

Jenny obserwowała w osłupieniu, jak na szczycie dziesięciostopowej kolumny cętkowanej tkanki formuje się wężowa głowa. Para wypełnionych nienawiścią oczu wyłoniła się z bezkształtnego ciała; przypominało to oglądanie w przyspieszonym tempie filmu o rozroście złośliwych guzów. Zamglone oczy, wyraźnie ślepe, mlecznozielone owale szybko przejaśniały i uwidoczniły się podłużne czarne źrenice. Oczy spoglądały złowróżbnie w dół, na Jenny i innych. Szeroki na stopę, długi pysk otworzył się gwałtownie: rząd ostrych, białych kłów wyrastał z czarnych dziąseł.

Jenny pomyślała o demonicznych imionach pobłyskujących na zielonych monitorach końcówek komputera, o imionach z piekła rodem, które stwór sobie nadał. Masa amorficznego ciała, przybierająca kształt skrzydlatego węża, była jak demon wezwany stamtąd.

Fantom-wilk, który wchłonął ciało Gordy'ego Brogana, zbliżył się do podstawy górującego węża. Otarł się o kolumnę pulsującego ciała i po prostu został wchłonięty. Nie trwało to dłużej niż mrugnięcie okiem; dwie kreatury stały się jedną.

Najwidoczniej pierwszy zmiennokształt nie był oddzielnym osobnikiem. Stał się obecnie tym, czym prawdopodobnie zawsze był: częścią gargantuicznego stwora, który poruszał się wewnątrz odpływów burzowych, pod ulicami. Ogromne ciało-matka mogło oddzielić części siebie i wysłać je do pojedynczych zadań – takich jak atak na Gordy'ego Brogana – a potem ściągnąć na zawołanie.

Skrzydła zatrzepotały i odgłos ten rozniósł się po całym mieście. Potem zaczęły z powrotem roztapiać się w kolumnie – stawała się coraz szersza, wchłaniała tkankę. Pysk węża też się rozmazywał. Ono znudziło się przedstawieniem. Łapy, trzypalce odnóża i groźne szpony, wycofały się do kolumny i nie pozostało nic poza kłębiącą się jak poprzednio śluzowatą masą ciemno cętkowanej tkanki. Przez kilka sekund stało w zapadającym mroku jak obraz zła, po czym poprzez właz i zaczęło opadać w dół, w odpływ burzowy.

Wkrótce przepadło.

Lisa przestała krzyczeć. Wpatrywała się w przestwór. Płakała.

Inni byli wstrząśnięci równie mocno jak dziewczyna. Spoglądali po sobie, ale nikt się nie odezwał.

Bryce wyglądał, jakby dostał pałką po głowie.

– Chodźmy. Wracajmy do zajazdu, zanim zrobi się ciemno – powiedział w końcu.

Przed frontowymi drzwiami zajazdu nie było wartownika.

– Kłopoty – stwierdził Tal.

Bryce skinął głową. Minął ostrożnie dwuskrzydłowe drzwi i prawie Wszedł na rewolwer. Leżał na podłodze. Hall był pusty.

– Do cholery! – odezwał się Frank Autry. Przeszukali budynek, pokój po pokoju. Nikogo w stołówce. Nikogo w sypialni. Kuchnia też pusta. Nie oddano strzału. Nikt nie zawołał. Nikt też nie uciekł.

Dziesięciu kolejnych policjantów zniknęło. Zapadła noc.

14

Mówiąc do widzenia

Wszyscy którym udało się zostać przy życiu – Bryce, Tal, Frank, Jenny, Lisa i Sara – stali w oknach hallu Zajazdu Na Wzgórzu. Skyline Road ozdobiona wyraźnymi wzorami z cieni i światła latarń była nieruchoma i cicha. Noc cicho odliczała czas – jak bomba zegarowa.

Jenny wspominała kryty pasaż obok Cukierni Libermannów. Poprzedniej nocy myślała, że coś jest w krokwiach, a Lisie wydało się, że jakieś stworzenie przywarowało przy ścianie. Bardzo możliwe, że obie miały rację. Zmiennokształt, a przynajmniej jego część, wił się bezszelestnie między krokwiami i przy ścianie. Później, kiedy Bryce dojrzał jakiś przebłysk w odpływie burzowym, z pewnością widział mroczną bryłę protoplazmy, czołgającą się kanałem. Śledziła ich albo zajmowała się jakimś nieznanym, nie dającym się rozszyfrować zadaniem.

– Tajemnice zamkniętych pokoi nagle przestają być tajemnicami – powiedziała Jenny, mając na myśli Oxleyów w zabarykadowanym małym pokoju. – Ten stwór potrafi przesączyć się pod drzwiami albo przewodem wentylacyjnym. Wystarczy najmniejsza dziura lub szczelina. A co do Harolda Ordnaya… Gdy'się zamknął w łazience, stwór dopadł go przez rury umywalni i wanny.

– To samo prawdopodobnie z ofiarami w zamkniętych samochodach – powiedział Frank. – Mogło otoczyć samochód, zamknąć go w sobie i wcisnąć się przez otwory wentylacyjne.

– Może poruszać się naprawdę cicho – dodał Tal. – Dlatego zaskoczyło tylu ludzi. Zakradało się od tyłu, spod drzwi albo z otworów wentylacyjnych, rosło i rosło, ale ludzie nie wiedzieli, że jest, dopóki nie zaatakowało.

Lekka mgła napłynęła z doliny i zaczęła podnosić się na ulicy. Mgliste aureole formowały się wokół lamp ulicznych.

– Jak myślicie, jakie jest duże? – spytała Lisa. Przez moment nikt nie odpowiedział.

– Duże – odezwał się w końcu Bryce.

– Może wielkości willi – powiedział Frank.

– Albo całego tego zajazdu – dodała Sara.

– Albo nawet większe – uzupełnił Tal. – Przecież uderzyło we wszystkich częściach miasta, prawdopodobnie równocześnie. Może być jak… jak podziemne jezioro, jezioro żywej tkanki pod Snowfield.

– Jak Bóg – powiedziała Lisa.

– Hę?

– Jest wszędzie – ciągnęła Lisa. – Widzi i wie wszystko. Jak Bóg.

– Mamy pięć wozów patrolowych – rzekł Frank. – Jeśli się rozdzielimy, wsiądziemy do wszystkich i wyjedziemy dokładnie o tej samej porze…

– Ono nas zatrzyma – rzekł Bryce.

– Może nie zdoła zatrzymać wszystkich. Może jeden wóz się przedrze.

– Zapanowało nad całym miastem.

– No… taak – przyznał z oporem Frank.

– W każdym razie prawdopodobnie podsłuchuje nas w tej właśnie chwili – powiedziała Jenny. – Zatrzyma nas, zanim dojdziemy do aut.

Wszyscy spojrzeli na wyloty przewodów wentylacyjnych pod sufitem. Nic nie można było zobaczyć za metalowymi kratkami. Nic – tylko ciemność.

Zgromadzili się wokół stołu w fortecy, która przestała być fortecą. Udawali, że mają ochotę na kawę, ponieważ każdy posiłek dawał im poczucie wspólnoty i normalności.

Bryce nie zawracał sobie głowy wystawianiem straży przy drzwiach. Straż była bezużyteczna. Jeśli ono zechce, dopadnie ich z pewnością.

Mgła gęstniała. Napierała na szyby.

Musieli porozmawiać o tym, co widzieli. Wszyscy mieli świadomość, że śmierć wyciąga po nich ręce, więc chcieli zrozumieć, dlaczego i jak mają umrzeć. Śmierć budzi grozę, o tak; ale dopiero bezsensowna śmierć jest naprawdę straszna.

Bryce wiedział, co to jest bezsensowna śmierć. Rok temu jadąca na oślep ciężarówka nauczyła go wszystkiego na ten temat. j

– Ta ćma – zaczęła Lisa – czy była jak airedale, jak teh stwór który… który dopadł Gordy'ego?

– Tak – powiedziała Jenny. – Ćma była tylko fantomem, drobnym kawałkiem tego zmiennokształtu.

– Kiedy Stu Wargle dobierał się do ciebie zeszłej nocy – tłumaczył Tal – to nie był faktycznie on. Zmiennokształt prawdopodobnie wchłonął trupa Wargle'a, gdy złożyliśmy go w pomieszczeniu gospodarczym. A potem, kiedy ono chciało cię sterroryzować, przybrało jego postać.

– Zdaje się – powiedział Bryce – że ten cholerny stwór może przybrać postać każdej osoby lub zwierzęcia, które zjadło. Lisa zmarszczyła brwi.

– Ale co z ćmą? Jak ono mogło zjeść coś takiego jak ta ćma? Nic takiego nie istnieje.

– No cóż – wyjaśniał Bryce – może owady o takich rozmiarach istniały dawno temu, dziesiątki milionów lat wstecz, w epoce dinozaurów. Może wtedy zmiennokształt żywił się nimi.

Oczy Lisy były jak spodki.

– Mówi pan, że ten stwór z kanału może mieć miliony lat?

– Cóż, na pewno nie odpowiada znanym prawom biologii – prawda, doktor Yamaguchi?

– Prawda – potwierdziła genetyczka.

– Więc dlaczego nie mogłoby być nieśmiertelne? Jenny miała sceptyczny wyraz twarzy.

– Masz wątpliwości? – pytał Bryce.

– Co do tego, że jest nieśmiertelne? Albo prawie nieśmiertelne? Nie. Kupuję to. To może być coś z mezozoiku i, zgoda, umie się tak odnawiać, że jest dosłownie nieśmiertelne. Ale jak się ma do tego uskrzydlony wąż? Cholernie trudno mi uwierzyć, że coś takiego istniało kiedykolwiek. Jeśli zmiennokształt staje się tylko tym, co uprzednio strawił, to jak może stać się uskrzydlonym wężem?

– Takie zwierzęta istniały – powiedział Frank. – Pterodaktyle były skrzydlatymi gadami.

– Może – powątpiewała Jenny. – Ale ten stwór wyglądał jak z bajki.

– Nie – powiedział Tal. – Był prosto z wudu. Bryce, zaskoczony, obrócił się do Tala.

– Wudu? A co ty wiesz o wudu?

Tal nie patrzył Bryce'owi w oczy i mówił z wyraźnym oporem.

– W Harlemie, kiedy byłem mały, żyła taka ogromnie tłusta pani, Agatha Peabody. Mieszkała w naszym domu i była boko. To taka wiedźma, która stosuje wudu dla niemoralnych i złych celów. Sprzedawała uroki i zaklęcia, pomagała ludziom wyrównywać rachunki z ich wrogami, te rzeczy. Same bzdury. Ale dla dziecka to było straszne i podniecające. Pani Peabody prowadziła otwarty dom, klienci i natręci wchodzili i wychodzili o każdej porze dnia i nocy. Spędzałem tam dużo czasu, słuchając i patrząc. I było tam sporo książek na temat czarnej magii. W kilku widziałem rysunki haitańskich i afrykańskich wersji Szatana, diabłów wudu i dżudżu. Jednym z nich był gigantyczny skrzydlaty waż. Czarny, ze skrzydłami nietoperza. I straszliwymi, zielonymi oczami. Był dokładnie taki jak stwór, którego widzieliśmy dziś wieczór.

Mgła za oknami stała się bardzo gęsta. Kłębiła się ospale w przyćmionym blasku lamp.

– Czy to naprawdę diabeł? Demon? Coś z piekła?

– Nie – powiedziała Jenny. – To tylko… poza.

– Dlaczego więc ono przybiera postać diabła? – pytała Lisa. – I dlaczego nazywa siebie imionami demonów? – Wydaje mi się, że bawią je sataniczne fetysze – wtrącił Frank. – Jeszcze jeden sposób, żeby szydzić z nas i nas łamać.

– Podejrzewam, że ono nie ogranicza się do kształtów swych ofiar – zastanawiała się Jenny. – Ono potrafi przybrać kształt wszystkiego, co wchłonęło, i wszystkiego, co jest zdolne sobie wyobrazić. Więc jeśli jedna z ofiar wiedziała o wudu, z jej wiedzy zaczerpnęło pomysł na uskrzydlonego węża.

Ta myśl zaskoczyła Bryce'a.

– Chcesz powiedzieć, że ono wchłania nie tylko ciało ofiar, ale również ich wiedzę i pamięć?

– Tak to właśnie wygląda – przytaknęła Jenny.

– Biologia zna takie przypadki – powiedziała Sara Yamaguchi, przeczesując swe długie czarne włosy rękami i nerwowo wsuwając kosmyki za delikatne uszy. – Na przykład… jeśli przepuścicie pewien gatunek płazińca wystarczającą ilość razy przez labirynt, na którego końcu znajduje się pokarm, w końcu pokona labirynt Wcześniej niż na początku. Później, kiedy zmieli się go i nakarmi nim innego płazińca, nowy osobnik pokona labirynt równie szybko.

Nowy płaziniec w jakiś sposób zjada wiedzę i doświadczenie swego kuzyna, zjadając jego ciało.

– I w ten sposób zmiennokształt wie o Timothym Płycie – powiedziała Jenny. – Harold Ordnay wiedział o Płycie, więc teraz ono o nim też wie.

– Ale jak, na Boga, Flyte dowiedział się o nim? – spytał Tal. Bryce wzruszył ramionami.

– Na to pytanie może odpowiedzieć tylko Flyte.

– Dlaczego ono nie porwało Lisy z toalety? A w ogóle dlaczego nie porwało nas wszystkich?

– Jesteśmy jego zabawkami.

– Ma z nas zabawę. Chorą zabawę.

– Właśnie. Ale myślę, że pozwoliło nam żyć, żebyśmy mogli opowiedzić Flyte'owi, co widzieliśmy, i żebyśmy go tu zwabili.

– I opowiedzieli Flyte'owi o propozycji żelaznego listu.

– Jesteśmy tylko przynętą.

– A kiedy odegramy naszą rolę…

– Tak.

Coś uderzyło głucho i mocno o mur zajazdu. Okna się zatrzęsły, cały budynek zadygotał.

Bryce zerwał się tak szybko, że przewrócił krzesło.

Następne walnięcie. Mocniejsze, głośniejsze. Drapanie.

Bryce słuchał w skupieniu, próbował umiejscowić dźwięk. Dobiegał jakby od strony północnej.

Klekot, grzechot. Stukot kości. Jak szkielet dawno zmarłego człowieka, szponiastymi dłońmi drążącego tunel z grobowca.

– Coś dużego – rzekł Frank. – Wspina się po murze.

– Zmiennokształt – powiedziała Lisa.

– Ale nie w galaretowatej formie – dodała Sara. – W swoim naturalnym stanie wzniosłoby się w górę cicho.

Wszyscy wpatrywali się w sufit, słuchali, czekali.

Jaki fantasmagoryczny kształt przybierze tym razem? – zastanawiał się Bryce.

Drapanie. Pukanie. Stukot.

Odgłosy śmierci.

Dłoń Bryce'a była zimniejsza niż chwyt jego rewolweru.

Cała szóstka podeszła do okna. Wyjrzeli. Wszędzie wirowała mgła.

W dole ulicy, prawie przecznicę dalej, w półcieniu i świetle lampy lodowej, coś się poruszyło. Na wpół widzialne. Groźny cień, zniekształcony jeszcze przez mgłę. Bryce dojrzał zarys kraba wielkości samochodu. Mignięcie pajęczego odnóża. Błysnęły monstrualne szczypce z wykrojonymi jak piła brzegami, natychmiast pochłonięte przez mrok. Gorączkowo drżące, szperające czułki. Stworzenie umknęło w noc.

– To właśnie włazi na budynek – powiedział Tal. – Inny cholerny krab. Coś prosto z delirium alkoholika.

Usłyszeli, jak dotarło na dach. Chitynowe odnóża zastukały, drapneły dachówki.

– O co mu chodzi? – zapytała z niepokojem Lisa. – Dlaczego wciąż udaje coś innego?

– Może po prostu naśladownictwo je bawi – powiedział Bryce. – Wiesz… tak samo jak niektóre tropikalne ptaki lubią imitować dźwięki dla samej przyjemności posłuchania siebie.

Hałasy na dachu ustały.

Czekali.

Noc zdawała się przyczajona jak dzikie zwierzę, wpatrujące się w swą ofiarę, czekające na moment stosowny do ataku.

Byli zbyt niespokojni, żeby usiąść. Nadal stali przy oknie. Na dworze ruchoma była tylko mgła.

– Teraz całościowe posiniaczenie jest zrozumiałe – powiedziała Sara Yamaguchi. – Zmiennokształt obejmował i ściskał swoje ofiary. Więc posiniaczenie powstawało w wyniku brutalnego, długotrwałego, stosowanego równomiernie uścisku. Stąd też uduszenia: zmiennokształt spowijał ofiary, zamykał w sobie.

– Zastanawiam się – zamyśliła się Jenny – czy wtedy wydziela konserwant.

– Tak, prawdopodobnie – zgodziła się Sara. – Dlatego brak ukłuć na badanych trupach. Konserwant najprawdopodobniej wnika osmotycznie.

Jenny pomyślała o Hildzie Beck, swojej gosposi, pierwszej znalezionej ofierze.

Zadrżała.

– Woda – powiedziała Jenny.

– Co? – spytał Bryce.

– Te kałuże destylowanej wody, które znaleźliśmy. Zmiennokształt wydalał wodę.

– Jak to sobie wyobrażasz?

– Ludzkie ciało składa się głównie z wody. Więc kiedy stwór wchłonął ofiary, zużywał każdy miligram soli mineralnych, każdą witaminę, każdą użyteczną kalorię, a wydalał to, co niepotrzebne: absolutnie czystą wodę. Te kałuże to wszystko, co pozostało z setek zaginionych ludzi. Żadnych ciał. Żadnych kości. Tylko woda… która już wyparowała.

Hałasy na dachu nie powtórzyły się. Zapanowała cisza. Krab-fantom przepadł.

W ciemności, we mgle, w żółtym świetle sodowych lamp ulicznych nic się nie poruszało.

W końcu odwrócili się plecami do okna i usiedli przy stole.

– Czy to cholerstwo da się zabić? – zastanawiał się Frank.

– Mamy pewność, że pociski nie załatwią sprawy – powiedział Tal.

– Ogień? – spytała Lisa.

– Żołnierze mieli bomby ogniowe własnego wyrobu – przypomniała Sara. – Ale zmiennokształt najwyraźniej uderzył tak nagle, tak nieoczekiwanie, że nikt nie miał czasu złapać za butelkę i zapalić zapalnik.

– Poza tym – zaopiniował Bryce – ogień najprawdopodobniej nie załatwi sprawy. Jeśli zmiennokształt zapali się, to po prostu… cóż… odłączy się od części ogarniętej płomieniami i przejdzie główną partią cielska w bezpieczne miejsce.

– Środki wybuchowe prawdopodobnie też są bezużyteczne – dodała Jenny. – Założę się, że kiedy rozsadzi się tego stwora na tysiąc kawałków, powstanie tysiąc mniejszych zmiennokształtów, które spłyną się znów razem, nie zniszczone.

– No to da się go zabić czy nie? – Frank powtórzył pytanie. Milczeli, zastanawiali się.

– Nie – rzekł wreszcie Bryce. – Ja nie widzę sposobu.

– Więc co możemy zrobić?

– Nie wiem – powiedział Bryce. – Po prostu nie wiem.

Frank Autry połączył się z Ruth i rozmawiał z nią blisko pół godziny. Tal zadzwonił, z drugiego telefonu, do paru przyjaciół. Później Sara Yamaguchi zajęła jedną z linii na prawie całą godzinę. Jenny zatelefonowała do kilku osób, w tym do ciotki w Newport Beach, z którą porozmawiała również Lisa. Bryce porozmawiał z kilkoma policjantami w komisariacie w Santa Mira, z ludźmi, z którymi pracował od lat i z którymi wiązała go więź braterstwa. Porozmawiał też z rodzicami, mieszkającymi w Glendale, i z ojcem Ellen w Spokane.

Rozmowy całej szóstki były pełne animuszu. Mówili, że rozprawią się ze stworem i że szybko opuszczą Snowfield.

Jednakże Bryce wiedział, że wszyscy starają się robić dobrą minę do złej gry. Wiedział, że to nie są zwykłe rozmowy telefoniczne; pomimo pozorów optymizmu te wymiany zdań miały jeden ponury cel; szóstka, której udało się przeżyć, mówiła “do widzenia".

15

Pandemonium

Sal Corello, agent reklamowy wynajęty do opieki nad Timothym Flyte'em na Lotnisku Międzynarodowym San Francisco, był drobnym, ale silnie umięśnionym mężczyzną, z włosami żółtymi jak kolba kukurydzy i oczami w kolorze głębokiego błękitu. Miał wygląd przywódcy. Gdyby mierzył sześć" stóp dwa cale zamiast pięciu stóp jednego cala, jego twarz mogłaby być równie sławna jak twarz Roberta Redforda. Jednakże jego inteligencja, spryt i agresywny urok wyrównywały niedostatek wzrostu. Wiedział, jak osiągnąć to, czego potrzebowali jego klienci – i on sam.

Zwykle Corello potrafił przymusić nawet dziennikarzy do takiego zachowania, że można było błędnie uznać ich za ludzi cywilizowanych. Ale nie dzisiaj. Sensacja była zbyt wielka i świeża. Corello w życiu nie widział czegoś podobnego: setki reporterów i ciekawskich runęło na Flyte'a w chwili, kiedy go zobaczyli. Napierali na profesora, szarpali nim, wsadzali pod nos mikrofony, oślepiali fleszami, gorączkowo wykrzykując pytania: – Doktorze Flyte?… Profesorze Flyte?… Płytę! – Flyte, Flyte-Flyte-Flyte, FlyteFlyteFlyteFlyte… Pytania zatarły się w bełkot. Sala Corella bolały uszy. Profesor najpierw był oszołomiony, potem przestraszony. Corello wziął mocno pod ramię starszego pana i przeprowadził przez otaczającą ich ciżbę, działając jak mały, ale bardzo skuteczny taran. Wyglądało na to, że nim dotrą do niewielkiego podium, które Corello i funkcjonariusze ochrony lotniska wznieśli na końcu hali, profesor Flyte wyzionie ducha ze strachu.

Corello stanął przed mikrofonem i szybko uciszył tłum. Nakłonił zebranych, by pozwolili Flyte'owi wygłosić krótkie oświadczenie, obiecał, że będą mogli potem zadać kilka pytań, przedstawił mówcę i zmył się z podium.

Kiedy wszyscy uzyskali sposobność dobrego przyjrzenia się Timo-thy'emu Flyte'owi, nie byli w stanie ukryć sceptycyzmu. Corello dojrzał to na twarzach: doskonale widoczną obawę, że Flyte robi z nich balona. Rzeczywiście Flyte wyglądał na pomyleńca. Siwe włosy stanęły mu na głowie, jakby właśnie wsadził palec do kontaktu. Oczy miał wytrzeszczone i ze strachu, i z chęci zapanowania nad zmęczeniem, a jego sfatygowana twarz przypominała oblicze roztrzęsionego pijaczka. Był nie ogolony. Ubranie wisiało na nim jak worek, wymięte i nieświeże. Corellowi kojarzył się z jednym z tych ulicznych fanatyków, głoszących nieuchronny Armageddon.

Burt Sandler, wydawca z firmy Wintergreen i Wyle, telefonując wcześniej z Londynu, przygotował Corella na to, że Flyte może wywrzeć negatywne wrażenie na dziennikarzach. Sandler martwił się niepotrzebnie. Dziennikarze niecierpliwili się wprawdzie, gdy Flyte chrząkał dobrych parę razy do mikrofonu, ale kiedy w końcu zaczął mówić, oczarował ich w minutę. Opowiedział im o kolonii Roanoke Island, o zniknięciu cywilizacji Majów, o tajemniczej depopulacji życia morskiego i o armii, która zniknęła w 1711 roku. W tłumie zaległa cisza. Corello odetchnął.

Flyte opowiadał teraz im o wiosce Eskimosów Anjikuni, pięćset mil na północny wschód od posterunku Królewskiej Policji Konnej w Churchill. W śnieżne popołudnie francusko-kanadyjski traper i kupiec, Joe LaBelle, zatrzymał się w Anjikuni – tylko po to, żeby odkryć, iż wszyscy mieszkańcy zniknęli. Cały dobytek, w tym cenne strzelby myśliwskie, porzucono. Posiłki stały, nie dojedzone. Psie zaprzęgi (ale bez psów) zostały, co znaczyło, że nie było sposobu, aby cała wieś mogła przenieść się lądem w inne miejsce. Osiedle, jak później określił to LaBelle, było “niesamowite, jak cmentarz w głuchą noc". LaBelle szybko udał się na posterunek Policji Konnej w Churchill. Rozpoczęto szeroko zakrojone śledztwo, ale nigdy nie znaleziono śladu po mieszkańcach wioski.

Kiedy reporterzy robili notatki i kierowali mikrofony magnetofonów na Flyte'a, on opowiedział im o swojej (jakże potępianej!) teorii odwiecznego wroga. Rozległy się zduszone okrzyki zdumienia, pojawiły niedowierzające spojrzenia, ale obyło się bez hałaśliwych dopytywań lub wyraźnych oznak niedowiarstwa.

Ledwo Flyte skończył czytać przygotowane oświadczenie, Sal Corello sprzeniewierzył się obietnicy krótkich wywiadów, ujął Flyte'a pod ramię i pociągnął do drzwi za podium.

Dziennikarze zawyli z oburzenia na tę zdradę. Runęli za Flyte'em.

Corello i profesor weszli do służbowego korytarza, w którym czekało kilku pracowników służby bezpieczeństwa lotniska. Jeden ze strażników zatrzasnął i zamknął drzwi na klucz, odcinając dziennikarzy, którzy zawyli jeszcze głośniej niż poprzednio.

– Tędy – powiedział strażnik.

– Tą drogą, do helikoptera – dodał drugi.

Szli szybko labiryntem korytarzy, w dół po betonowych stopniach i przez stalowe drzwi przeciwpożarowe wyszli na smagane wiatrem lądowisko, gdzie czekał elegancki niebieski helikopter. Był to wygodny, dobrze zaopatrzony jetranger II bella, maszyna dla kadr kierowniczych.

– To helikopter gubernatora – poinformował Corello Flyte'a.

– Gubernatora? – zdziwił się Flyte. – On tu jest?

– Nie. Ale oddał swój helikopter do pańskiej dyspozycji. Kiedy wchodzili do wygodnej kabiny pasażerskiej, wirniki zaczęły kręcić się nad ich głowami.

Przyciskając czoło do szyby Timothy Flyte obserwował, jak San Francisco szybko niknie w ciemności nocy.

Ogarnęło go podniecenie. Przed wylądowaniem otumaniony i rozespany – teraz czujny, płonął chęcią poznania prawdy o wydarzeniach w Snowfield.

Jetranger miał wysoką prędkość podróżną jak na helikopter i lot do Santa Mira trwał mniej niż dwie godziny. Corello – człowiek sprytny, wyszczekany, dowcipny – pomógł Timothy'emu przygotować następne oświadczenie dla czekającej prasy. Podróż minęła szybko.

Z głuchym uderzeniem dotknęli ziemi w środku ogrodzonego parkingu za komisariatem. Corello otworzył drzwi kabiny pasażerskiej, jeszcze zanim wirniki przestały się kręcić, wyskoczył z maszyny i szarpany podmuchami idącymi od śmigieł podał dłoń Timothy'emu.

Agresywny tłum dziennikarzy – jeszcze większy niż w San Francisco – wypełniał uliczkę. Napierali na drucianą siatkę, wykrzykiwali pytania, wyciągali mikrofony i robili zdjęcia.

– Zapoznamy ich z oświadczeniem potem, kiedy nam będzie wygodnie – powiedział Corello, przekrzykując wrzawę. – W tej chwili policja czeka, żeby połączyć pana z szeryfem tam, w Snowfield.

Kilku zastępców wprowadziło Timothy'ego i Corella do biura, gdzie czekał na nich umundurowany mężczyzna. Nazywał się Charlie Mercer. Był dobrze zbudowany, miał najbardziej krzaczaste brwi, jakie Timothy widział w życiu, i energię oraz skuteczność działania sekretarki prezesa wielkiej korporacji.

Timothy został podprowadzony do fotela za biurkiem.

Mercer wystukał numer w Snowfield. Łączył się z szeryfem Hammon-dem. Linię połączono z głośnikim konferencyjnym, tak że Timothy nie musiał korzystać ze słuchawki i wszyscy w pokoju słyszeli całą rozmowę.

Hammond odpalił pierwszy ładunek, ledwie wymienili z Timothym pozdrowienia.

– Doktorze Flyte, widzieliśmy odwiecznego wroga. Lub przynajmniej to, co pan miał na myśli. Jest to ogromny… ameboidalny stwór. Zmiennokształt, zdolny naśladować wszystko.

Ręce drżały Timothy'emu; uchwycił się poręczy fotela.

– Mój Boże.

– Czy taki jest ten pański odwieczny wróg?

– Tak. Przeżytek z innej ery. Liczy miliony lat.

– Powie pan nam więcej, kiedy pan tu przyjedzie – powiedział Hammond. – Jeśli uda mi się pana przekonać, żeby pan przyjechał.

Do Timothy'ego docierała tylko połowa tego, co szeryf mówił. Myślał o odwiecznym wrogu. Pisał o nim, szczerze wierzył w jego istnienie. A jednak nie był przygotowany na potwierdzenie swej teorii. Teraz przeżył wstrząs.

Hammond opowiedział mu o ohydnej śmierci, jaka dotknęła zastępcę Gordy'ego Brogana.

Poza samym Timothym tylko Sal Corello wyglądał na oszołomionego i przerażonego opowieścią Hammonda. Mercer i inni najwidoczniej słyszeli to wszystko przed kilkoma gpdzinami.

– Widzieliście to i żyjecie? – pytał zadziwiony Timothy. - Ono musiało zostawić kogoś z nas przy życiu – powiedział Hammond – żebyśmy przekonali pana do przyjazdu. Gwarantuje panu list żelazny.

Timothy, zamyślony, żuł dolną wargę.

– Doktorze Flyte? – spytał Hammond. – Jest pan tam?

– Co? Och… tak. Jestem, jestem. Co pan chce przez to powiedzieć, że ono gwarantuje mi list żelazny?

Hammond opowiedział mu zadziwiającą historię o kontakcie z odwiecznym wrogiem za pomocą komputera.

Timothy zlał się potem. Na biurku zobaczył pudełko chusteczek higienicznych, zaczerpnął je pełną garścią i otarł twarz.

Kiedy szeryf skończył, profesor wziął głęboki oddech i odezwał się z wysiłkiem:

– Nigdy nie oczekiwałem… to znaczy… no, nigdy nie przyszło mi do głowy, że…

– Że co? – spytał Hammond. Timothy chrząknął.

– Nigdy nie przyszło mi do głowy, że odwieczny wróg może posiadać inteligencję równą inteligencji człowieka.

– Podejrzewam, że ma nawet wyższą – powiedział Hammond.

– Ale ja zawsze wyobrażałem sobie, że jest tępym zwierzakiem z ograniczoną samoświadomością.

– Jest inaczej.

– To czyni je o wiele bardziej niebezpiecznym. Mój Boże. O wiele bardziej niebezpiecznym.

– Przyjedzie pan tu? – spytał Hammond.

– Nie zamierzałem zbliżać się bardziej, niż się już zbliżyłem – powiedział Timothy. – Ale jeśli ono jest inteligentne i proponuje mi list żelazny…

W telefonie zaświergotał dziecięcy głos, słodziutki głos małego chłopczyka, może pięcio-, sześcioletniego:

– Proszę, proszę, proszę przyjechać i pobawić się ze mną, doktorze Flyte. Proszę przyjechać na figielki. Dobra?

Zanim Timothy zdążył odpowiedzieć, zabrzmiał kobiecy głos, łagodny jak muzyka:

– Tak, drogi doktorze Flyte, proszę, niech pan nie pozbawia nas swojego towarzystwa. Czekamy z niecierpliwością. Nikt pana nie skrzywdzi.

W końcu na linii usłyszeli głos dojrzałego mężczyzny, ciepły i wyrozumiały:

– Ileż pan jeszcze musi się o mnie dowiedzieć, doktorze Flyte! Ileż wiedzy czeka na zgłębienie! Proszę przyjechać i rozpocząć swe badania. Propozycja listu żelaznego jest szczera.

Cisza.

– Halo? Halo? Kto to? – pytał zmieszany Timothy.

– Jestem – powiedział Hammond. Inne głosy zamilkły.

– Teraz jestem tylko ja – powtórzył Hammond.

– Ale kim byli ci ludzie? – zapytał Timothy.

– To faktycznie nie byli ludzie. To fantomy. Naśladownictwo. Nie pojmuje pan? Trzema różnymi głosami ono powtórzyło panu propozycję żelaznego listu. To odwieczny wróg, doktorze.

Timothy spojrzał na czterech mężczyzn w pokoju. Wszyscy wpatrywali się z napięciem w czarną konferencyjną skrzynkę, z której dochodził głos Hammonda – i inne głosy.

Ściskając przemoczone chusteczki, Timothy otarł mokrą od potu twarz.

– Przyjadę.

Teraz wszyscy w pokoju spojrzeli na niego.

– Doktorze, nie ma najmniejszego powodu wierzyć, że ono dotrzyma obietnicy. Jeśli już się pan tam wybiera, może pan już spisywać testament.

– Ale jeśli jest inteligentne…

– To nie znaczy, że zagrywa uczciwie – powiedział Hammond. – Wszyscy tutaj wiemy na pewno jedno: ta kreatura jest samą esencją zła. Zła, doktorze Flyte. Czy uwierzyłby pan w obietnicę diabła?

Dziecięcy głosik pojawił się na linii, nadal śpiewny i słodki:

– Jeśli się pan zjawi, doktorze Flyte, oszczędzę nie tylko pana, ale tych sześcioro ludzi, którzy siedzą tu w pułapce. Jeśli pan przyjedzie na figielki, puszczę ich. A jak pan nie przyjedzie, wezmę się za te świnie. Rozwalę ich. Wycisnę z nich całą krew, całe gówno. Zetrę na miazgę, nic z nich nie zostanie.

Te słowa wypowiedziane lekkim, niewinnym, dziecięcym głosem przerażały dużo bardziej, niż gdyby wywrzeszczał je rozwścieczony basso profundo.

Timothy'emu waliło serce.

– To załatwia sprawę – powiedział. – Przyjadę. Nie mam wyboru.

– Niech pan nie bierze nas pod uwagę – przekonywał Hammond. – Ono może oszczędzić pana, bo nazywa pana swoim świętym Mateuszem, Markiem, Łukaszem i Janem. Ale jest jasne jak cholera, że nas nie oszczędzi, bez względu na to, co mówi.

– Przyjadę – powtórzył z uporem Timothy. Hammond zawahał się.

– Bardzo dobrze. Jeden z moich ludzi z Santa Mira podwiezie pana do blokady w Snowfield. Stamtąd musi pan przyjechać sam. Nie mogę ryzykować życia następnego człowieka. Prowadzi pan?

– Tak, sir – powiedział Timothy. – Pan dostarcza samochód i ja dojeżdżam sam.

Połączenie zostało zerwane.

– Halo? – odezwał się Timothy. – Szeryfie? Żadnej odpowiedzi.

– Jest pan tam? Szeryfie Hammond?

Nic.

Ono odcięło uczonego od szeryfa.

Timothy spojrzał na Sala Corella, Charliego Mercera i dwóch mężczyzn, których nazwisk nie znał.

Wszyscy wpatrywali się w niego, jakby leżał już w trumnie.

Ale jeśli umrę w Snowfield, jeśli zmiennokształt mnie porwie, pomyślał, nie będzie żadnej trumny. Żadnego grobu. Żadnego wiecznego spoczywania.

– Podwiozę pana do blokady – powiedział Charlie Mercer. -

Sam pana podwiozę. Timothy kiwnął głową. Nadszedł czas wyjazdu.

16

Twarzą w twarz

O 3.15 zaczęły bić dzwony kościelne w Snowfield.

W hallu Zajazdu Na Wzgórzu Bryce podniósł się ze swojego fotela. Inni też wstali.

Syrena w remizie wyła.

– Flyte przyjechał – powiedziała Jenny.

Cała szóstka wyszła na dwór.

Lampy uliczne zapalały się i gasły, cienie jak marionetki skakały poprzez ruchome zwały mgły.

U wylotu Skyline Road zza rogu wyjechał samochód. Reflektory nakłuwały ciemność, dodając srebrzystego poblasku mgle.

Lampy przestały mrugać, a Bryce wszedł w łagodny wodospad żółtego światła z nadzieją, że Flyte ujrzy go przez welony mgły.

Dzwony nie przestawały bić i syrena zawyła, a samochód z wolna wspinał się pod górę. Był to zielono-biały wóz patrolowy wydziału szeryfa. Zjechał do krawężnika i zatrzymał się dziesięć stóp przed Bryce'em; kierowca zgasił silnik.

Otworzyły się drzwi i wysiadł Flyte. Wyglądał inaczej, niż go sobie Bryce wyobrażał. Jego oczy za grubymi okularami wydały się nienormalnie duże. Cienkie, siwe, rozwichrzone włosy tworzyły aureolę nad głową. W komisariacie pożyczono mu nieprzemakalną kurtkę z herbem Wydziału Szeryfa Okręgu Santa Mira na lewej piersi.

Dzwony przestały bić.

Syrena zajęczała i zgasła w gardłowym pomruku.

Zapadła głęboka cisza.

Flyte obiegł spojrzeniem okrytą mgłą ulicę, słuchał i czekał.

– Wydaje się, że ono nie jest gotowe do pokazania się - powiedział Bryce. Flyte obrócił się do niego.

– Szeryf Hammond?

– Tak. Wejdźmy do środka i czekajmy w wygodnych warunkach.

Sala restauracyjna zajazdu. Gorąca kawa.

Trzęsące się ręce z brzękiem postawiły kubki ma stole. Zdenerwowane ręce objęły gorące naczynia, usiłując zapanować nad drżeniem.

Cała szóstka – wszyscy którym udało się przeżyć, pochylili się nad stołem, chcąc lepiej słyszeć, co doktor Flyte ma do powiedzenia.

Lisa była wyraźnie oczarowana brytyjskim uczonym. Jenny zrazu miała poważne wątpliwości. Wyglądał jak karykatura roztargnionego profesora. Ale kiedy zaczął wykładać swoją teorię, niekorzystne wrażenie ulotniło się i niebawem Jenny była równie zafascynowana jak Lisa.

Znów opowiedział o znikających armiach w Hiszpanii i w Chinach, o porzuconych miastach Majów, kolonii Roanoke Island.

I opowiedział im o Joya Yerde, osiedlu w dżungli Ameryki Południowej, które spotkał los podobny do losu Snowfield. Joya Verde – Zielony Klejnot, było faktorią handlową nad Amazonką, położoną daleko od cywilizacji. Pewnego dnia w 1923 roku sześciuset pięcioro ludzi – co do jednego – zniknęło z Joya Verde. Stało się to w porze między porannymi a wieczornymi odwiedzinami regularnie przypływających łodzi. Początkowo sądzono, że to pobliscy Indianie, zwykle pokojowo nastawieni, dokonali niespodziewanego ataku. Jednak nie odnaleziono trupów, nic, co by wskazywało na walkę. Brakło też dowodów grabieży. Odkryto natomiast wiadomość na tablicy w szkole misyjnej, napis: Ono nie ma kształtu, a jednak przybiera każdy kształt. Wielu badaczy tajemnicy Joya Verde szybko machnęło ręką na dziewięć wypisanych kredą słów, uznając, że nie mają związku ze sprawą. Flyte żywił odmienne przekonanie, a Jenny wysłuchawszy profesora, przyznała mu rację.

– Wiadomość przypominała tę informację, którą pozostawiono w jednym ze starych miast Majów – powiedział Flyte. – Archeologowie dokopali się fragmentu modlitwy z czasów wielkich zaginięć. – Zacytował z pamięci: – “Źli bogowie żyją w ziemi, moc ich śpi w skale. Obudzeni, podnoszą się jak lawa, ale zimna lawa. Płynąc przybierają wiele kształtów. A dumni ludzie wiedzą, że jesteśmy tylko głosami podczas burzy, twarzami na wietrze, które zostaną zmiecione, jakby nigdy nie istniały".

Okulary zjechały Flyte'owi z nosa. Poprawił je.

– Otóż są tacy, którzy twierdzą, że ta właśnie część modlitwy odnosi się do trzęsień ziemi i wulkanów. Ja uważam, że chodzi o odwiecznego wroga.

– Tu też znaleźliśmy wiadomość – powiedział Bryce. – Fragment słowa.

– Nie możemy dopatrzyć się w nim sensu – dodała Sara Yamaguchi.

Jenny opowiedziała Flyte'owi o dwóch literach – “P" i “R" – które Nick Papandrakis namalował na ścianie łazienki jodyną.

– Była część trzeciej litery. To mógł być początek “U" lub “O".

– Papandrakis – przerwał Flyte, gwałtownie kiwając głową. – Grek. Tak, tak, tak – oto potwierdzenie tego, co państwu mówiłem. Czy ten gość, Papandrakis, był dumny ze swgo pochodzenia?

– Tak – powiedziała Jenny. – Był z tego niezwykle dumny. O co chodzi?

– Cóż, jeśli był dumny ze swojego greckiego pochodzenia – mówił Flyte – mógł dobrze znać grecką mitologię. Wiecie, w starożytnym greckim micie występuje bożek o imieniu Proteusz. Podejrzewam, że właśnie to pan Papandrakis usiłował napisać na ścianie. Proteusz. Bóg*, który żyje w ziemi, wędruje w jej wnętrzu. Bóg pozbawiony własnego kształtu. Bóg, który może przybierać różne kształty i żywi się każdą istotą – ludzką czy zwierzęcą.

– O co chodzi z tymi diabelskimi imionami? – spytał bezradnie Tal Whitman. – Kiedy porozumiewaliśmy się z tym czymś przez komputer, ciągle nadawało sobie imiona demonów.

– Amorficzny demon, bezkształtny i zwykle zły bóg, który może przybrać każdą postać – to stosunkowo powszechne wyobrażenie w większości starożytnych mitów i w większości, jeśli nie we wszystkich religiach świata. Taka mitologiczna kreatura pojawia się pod wieloma imionami we wszystkich kulturach. Weźmy na przykład Stary Testament. Szatan pojawia się najpierw jako wąż, potem kozioł, tryk, jeleń, żuk, pająk, dziecko, żebrak i wiele innych istot. Jest nazywany, między innymi: Pan Chaosu i Bezkształtu, Pan Podstępu, Bestia o Wielu Twarzach. Biblia mówi nam, że Szatan jest “zmienny jak cienie" i “sprytny jak woda, gdyż jak woda może stać się parą lub lodem, tak i Szatan może stać się tym, czym chce się stać".

– Czy chce pan powiedzieć, że ten zmiennokształt w Snowfield jest Szatanem? – spytała Lisa.

– Cóż… w pewien sposób – tak. Frank Autry potrząsnął głową.

– Nie. Nie wierzę w duchy, doktorze Flyte.

– Ja też nie – zapewnił go Flyte. – Nie twierdzę, że ten stwór jest bytem nadnaturalnym. Jest realną, cielesną istotą – choć ma ciało inne niż nasze. Nie jest duchem ani diabłem. A jednak… w pewien sposób… wierzę, że to jest Szatan. Ponieważ, rozumiecie, wierzę, że ta właśnie kreatura – lub inna podobna, inny monstrualny przeżytek z ery mezozoicznej – zainspirowała mit o Szatanie. W czasach prehistorycznych ludzie zetknęli się z jednym z tych stworów i niektórzy z nich musieli przeżyć, by móc o nim opowiedzieć. Naturalnie opisali swoje przeżycia językiem mitu i zabobonów. Podejrzewam, iż większość demonicznych postaci w różnych religiach świata to w rzeczywistości doniesienia o zmiennokształtach, doniesienia przekazywane przez niezliczone pokolenia. W końcu znalazły się na klinowych tablicach, zwojach papirusowych, a potem spisano je pismem alfabetycznym. To były doniesienia o bardzo rzadkich, bardzo prawdziwych, bardzo niebezpiecznych bestiach… ale opisane językiem religijnego mitu.

Dla Jenny ta część tezy Flyte'a była tak samo zwariowana jak i olśniewająca, nieprawdopodobna, a równocześnie przekonywająca.

– Ten stwór w jakiś sposób wchłania wiedzę i wspomnienia tych, którymi się żywi – powiedziała – stąd wie, że wiele jego ofiar uważa go za diabła i znajduje jakąś perwersyjną przyjemność w odgrywaniu tej roli.

– Szydzenie z nas daje mu radość – dodał Bryce.

Sara Yamaguchi zsunęła długie włosy za uszy i powiedziała:

– Doktorze Flyte, jak pan określi ono językiem naukowym. Jak taka kreatura może istnieć? Jak funkcjonuje pod względem biologicznym? Jak pan tłumaczy jego istnienie w świetle nauki i swojej teorii?

Zanim Flyte zdążył jej odpowiedzieć, ono zjawiło się.

Wysoko na ścianie, pod sufitem, metalowa kratka osłaniająca przewód wentylacyjny nagle wyskoczyła z ramki. Frunęła przez pokój, spadła na pusty stół, ześliznęła się, z brzękiem i trzaskiem spadła na podłogę.

Wszyscy zerwali się na równe nogi.

Lisa krzyknęła, wskazała ręką pod sufit.

Zmiennokształt wylewał się z przewodu. Zawisł na ścianie. Ciemny. Mokry. Pulsujący. Jak potężny, błyszczący, krwawy glut zwisający z nosa.

Bryce i Tal sięgnęli po rewolwery, potem zawahali się. Cóż mogli uczynić.

Stwór dalej wyłaniał się z przewodu, nabrzmiewał, falował, rósł w obrzydliwy, nieforemny guz wielkości człowieka. Następnie, wciąż wylewając się ze ściany, zaczął ześlizgiwać się w dół. Utworzył na podłodze pagórek. Dużo większy niż człowiek, nadal wylewał się z przewodu. Rósł i rósł.

Jenny spojrzała na Flyte'a.

Twarz profesora nie wyrażała jednego uczucia. Mieniła się zadziwieniem, potem grozą, potem zdumieniem, potem obrzydzeniem i znowu zdumieniem, grozą, zadziwieniem.

Lepka, wciąż kłębiąca się masa ciemnej protoplazmy była teraz wielkości trojga, czworga ludzi, a wciąż nowa ohydna materia kurczowo rzygała z przewodu wentylacyjnego.

Lisa zakrztusiła się i odwróciła twarz.

Ale Jenny nie była w stanie oderwać oczu od stwora, opanowana bez reszty groteskowym fascynującym widokiem.

Teraz z ogromnej bryły bezkształtnej tkanki, która wepchnęła się do pomieszczenia, zaczęły wyłaniać się członki. Żaden nie istniał dłużej niż kilka sekund. Ludzkie ręce, zarówno męskie jak i kobiece, wyciągały się, jakby w poszukiwaniu pomocy. Cienkie, wymachujące rączyny dzieci wykwitały z galaretowatej tkanki, niektóre otwarte w geście milczącego żałosnego błagania. Trudno było oprzeć się wrażeniu, że to rzeczywiste ręce dzieci więzionych wewnątrz zmiennokształtu, a nie imitacje, fantomy ramion, część onego. I szczypce. Zastraszające, niezwykłe bogactwo szczypiec i zwierzęcych odnóży wyłoniło się z protoplazmowej zupy. Części owadów, niewykle, przesadnie wielkie, przerażająco ruchliwe i łakome. Ale wszystko spływało na powrót w bezkształtną protoplazmę prawie natychmiast po nabraniu formy.

Zmiennokształt wylał się na całą szerokość sali restauracyjnej. Był teraz większy od słonia.

Kiedy stwór pogrążał się w stałych, nieprzerwanych i pozornie bezcelowych przemianach, wszyscy wycofali się do okien.

Na ulicy mgła wiła się w nieforemnym tańcu jak zjawiskowe odbicie zmiennokształtu.

Nagle Flyte zaczął mówić z pośpiechem, jakby czuł, że ma niewiele czasu, a chciał odpowiedzieć na pytania postawione przez doktor Yamaguchi:

– Jakieś dwadzieścia lat temu przyszło mi na myśl, że może istnieć związek miedzy zbiorowymi zaginięciami a nie wyjaśnionymi spadkami populacji pewnych gatunków w erach sprzed pojawienia się człowieka. Na przykład dinozaury.

Zmiennokształt pulsował i dygotał, wzniósł się prawie do sufitu, wypełnił cały kąt sali.

Lisa odwróciła twarz, przytuliła się do Jenny.

Nieokreślony, ale obrzydliwy smród przeniknął powietrze. Lekki zapach siarki. Jak powiew z piekła.

– Istnieje wiele teorii tłumaczących wyginięcie dinozaurów – ciągnął Flyte. – Ale żadna pojedyncza teoria nie odpowiada na wszystkie pytania. Więc zastanawiałem się… A jeśli dinozaury zostały wyparte przez innego stwora, naturalnego wroga, który był doskonalszym łowcą i wojownikiem? Musiałby być wielki. I mieć bardzo słaby szkielet lub w ogóle nie mieć szkieletu, gdyż nigdy nie udało się znaleźć śladów kopalnych żadnego osobnika, który byłby zdolny wydać tamtym wielkim jaszczurom zwycięską bitwę.

Drżenie przeszło przez całe cielsko mrocznego, kłębiącego się śluzu. Na całej rozlewającej się masie pojawiła się wielość twarzy.

– A jeśli niektóre z tych ameboidalnych stworów przetrwały miliony lat…

Ludzkie twarze, pyski zwierząt wyrastały z amorficznego ciała, drgały.

– …żyjąc w podziemnych rzekach czy jeziorach… Twarze bez oczu. Inne bez ust. Ale oto wykwitły i oczy. Były to prawdziwe, boleśnie patrzące oczy, pełne strachu i męki.

– …i w głębokich rowach oceanicznych… Wyrosły nieobecne dotąd usta; ożyły, rozwarły się.

– …tysiące stóp pod powierzchnią mórz… Wargi zarysowały się wokół rozdziawionych ust.

– …polując na morskie formy życia… Twarze fantomów krzyczały bezdźwięcznie.

– …rzadko ruszając na żer…

Pyszczki kocie. Psie mordy. Pyski prehistorycznych gadów.

Jenny wydawało się, że te twarze spozierają z drugiej strony przymglonego zwierciadła. Żadna nie przybrała skończonego kształtu. Musiały odpłynąć, gdyż spod nich wyłaniała się, by znowu zniknąć, nieskończona liczba nowych twarzy. Nieprzerwanie migotał teatr cieni dusz straconych i potępionych.

Twarze przestały się zjawiać.

Ogromna masa uspokoiła się, na moment prawie nieruchoma pulsowała powoli, ledwo dostrzegalnie.

Sara Yamaguchi zajęczała cicho.

Jenny ściskała mocno Lisę.

Nikt się nie odezwał. Przez chwilę nikt nie śmiał nawet odetchnąć.

Potem, jakby w nowym pokazie plastyczności, odwieczny wróg wypuścił wiele ramion. Niektóre grube, z przyssawkami kałamarnic lub ośmiornic. Inne cienkie i kleiste, gładkie lub segmentoidalne bardziej obrzydliwe niż poprzednie, tłuste, oślizgłe ramiona. Część tych odrośli ślizgała się w tył i w przód po podłodze, przewracając krzesła i odpychając stoły, inne wiły się w powietrzu jak kobry kołysane muzyką zaklinacza wężów.

Uderzyło. Szybką falą popłynęło do przodu.

Jenny niezdarnie cofnęła się krok do tyłu; była już prawie przy ścianie.

Wiele ramion wystrzeliło w ich kierunku, cięły z sykim powietrze jak baty.

Lisie zdrętwiała szyja, musiała odwrócić głowę. Na widok tego, co zobaczyła, złapała głośno powietrze, zachłysnęła się.

W zaledwie ułamku sekundy ramiona urosły gwałtownie.

Powróz z zimnego, śliskiego, nieludzkiego ciała spadł na dłoń Jenny. Owinął się wokół przegubu.

Nie!

Jenny wyrwała się, drżąc z ulgi. Nie musiała w to wkładać wielkiego wysiłku. Najwidoczniej stwór nie był nią naprawdę zainteresowany. Nie teraz. Jeszcze nie.

Przykucnęła, kiedy ramiona przecięły powietrze nad jej głową, a Lisa przygięła się razem z nią.

Flyte potknął się i upadł, spiesznie usuwając się z drogi stwora.

Ramiona wyciągnęły się ku niemu.

Flyte czmychnął czołgając się tyłem po podłodze, dopadł ściany.

Ramiona poszły za nim, zawisły, gotowe do uderzenia. Cofnęły się. Ono nie było zainteresowane Flyte'em.

Bryce wypalił z rewolweru, choć był to gest bez znaczenia.

Tal krzyknął coś, czego Jenny nie była w w stanie zrozumieć, i stanął pomiędzy nią i Lisa a zmiennokształtem.

Pominąwszy Sarę, stwór dopadł Franka Autry'ego. Oto kogo ono pragnęło. Dwa grube ramiona owinęły się wokół torsu Franka i odciągnęły go od innych.

Kopiąc, wywijając pięściami i szarpiąc trzymającego go stwora, Frank krzyczał bezgłośnie, jego twarz zniekształciła groza.

Teraz wszyscy wrzeszczeli przeraźliwie – nawet Bryce, nawet Tal.

Bryce rzucił się za Frankiem. Złapał go za prawe ramię. Usiłował wyrwać bestii, która nieustannie ściągała Autry'ego do siebie.

– Oderwijcie to ode mnie! Oderwijcie to ode mnie! – wykrzykiwał Frank.

Bryce próbował oderwać jedno z koszmarnych ramion od zastępcy.

Grube, pokryte śluzem, inne ramię poderwało się z podłogi, zwinęło się, strzeliło, uderzyło Bryce'a z ogromną siłą, rzuciło na podłogę.

Frank został uniesiony z podłogi w powietrze. Oczy wylazły mu z orbit, kiedy patrzył na ciemny, śluzowaty korpus zmieniającego się odwiecznego wroga. Kopał i walczył na próżno.

Jeszcze jedno pseudoodnóże wychyliło się z centralnej bryły zmiennokształtu i uniosło w powietrze, dygocąc od dzikiej żądzy. Wzdłuż obrzydliwego ramienia rozstąpiła się nakrapiana, szaro-kasztanowo-czerwono-brązowa skóra. Pojawiła się naga, brocząca surowicą tkanka.

Lisa zakrztusiła się, tłumiąc torsje.

Nie tylko na widok ohydnego ropiejącego ciała zbierało się na wymioty. Wzrósł koszmarny smród.

Żółtawy płyn zaczął kapać z otwartej rany. Krople upadając na podłogę syczały, pieniły się i zżerały płytki.

Jenny usłyszała czyjś głos:

– Kwas!

Wrzaski Franka przeszły w rozpaczliwe przeszywające wycie, pełne grozy i rozpaczy.

Kapiące kwasem ramię owinęło się falującym ruchem wokół szyi zastępcy i zaciągnęło mocno jak garrota.

– O Jezu, nie!

– Nie patrz! – powiedziała Jenny do Lisy.

Zmiennokształt prezentował, w jaki sposób pozbawił głów Jakoba i Aidę Libermannów.

Krzyk Franka Autry'ego przeszedł w bełkot, potem w gulgot. Żrące ramię przecięło szyję z niesamowitą szybkością. Głowa Franka wystrzeliła w górę jak korek szampana, stuknęła o płytki podłogowe.

Jenny poczuła w ustach żółć. Przełknęła ślinę.

Sara Yamaguchi łkała.

Stwór nadal trzymał w powietrzu bezgłowe ciało Franka. Teraz w bryle niekształtnej tkanki otworzyła się wielka, bezzębna gęba. Ramiona wciągnęły ciało w rozwarte, poszarpane usta. Czarne wargi ośliniły trupa. Usta zamknęły się mocno i przestały istnieć. Frank Autry też przestał istnieć.

Zszokowany Bryce spoglądał na odciętą głowę Franka. Niewidzące oczy patrzyły w niego, poprzez niego.

Frank przepadł. Frank, który przeżył kilka wojen, życie wypełnione niebezpieczną pracą, tego nie przeżył.

Bryce pomyślał o Ruth Autry. Jego rozszalałe serce cisnęło się z żalu na myśl o samotnej Ruth. Ona i Frank tworzyli wyjątkową parę.

Ramiona wróciły do pulsującej bryły. Po kilku sekundach znikły.

Bezkształtny, falujący kadłub wypełniał jedną trzecią sali.

Bryce był teraz w stanie sobie wyobrazić, jak ono toczy się szybko przez prehistoryczne mokradła, stapia z błotem, czatuje na ofiary. Tak, dinozaury nie były dla niego równorzędnym przeciwnikiem.

Wcześniej myślał, iż zmiennokształt oszczędził życie jego i kilku innych osób, aby zwabić Flyte'a do Snowfield. Teraz wiedział, że nie w tym rzecz. Mógł ich pożreć i imitować głosy przez telefon, i Flyte zostałby ściągnięty równie łatwo. Zostawiło ich z jakiegoś innego powodu. Być może tylko dlatego, żeby zabijać pojedynczo przed obliczem Flyte'a. Aby ten zobaczył dokładnie, jak ono funkcjonuje.

Chryste!

Zmiennokształt górował nad nimi, dygocąc jak żelatyna. Całe wielkie groteskowe cielsko pulsowało jak od nie zsynchronizowanych uderzeń wielu serc.

– Gdyby było można w jakiś sposób dostać wycinek tkanki! – odezwała się Sara Yamaguchi drżącym głosem. – Dałabym wszystko, żeby zbadać to pod mikroskopem… zdobyć jakieś pojęcie o strukturze jego komórki. Może znaleźlibyśmy jakiś słaby punkt… sposób… żeby pokonać…

– Chciałbym to zbadać… tylko żeby móc zrozumieć… tylko wiedzieć – powiedział Flyte.

Ze środka bezkształtnej masy wypłynęła tkanka. Zaczęła przybierać ludzką postać. Przed ich oczyma formował się Gordy Brogan. Zanim fantom zrealizował się w pełni – ciało było wciąż nieforemne, w połowie zaznaczone, a twarz jeszcze nie wykończona – otwarły się usta i replika Gordy'ego przemówiła. Ale nie własnym głosem. Usłyszeli głos Stu Wargle'a, co dodatkowo dawało w najwyższym stopniu niepokojący efekt.

– Idźcie do laboratorium – powiedziało na pół ukształtowanymi ustami, ale bardzo wyraźnie. – Pokażę panu wszystko, co potrzebne, doktorze Flyte. Pan jest mym Mateuszem. Mym Łukaszem. Idźcie do laboratorium. Do laboratorium.

Nie dokończony wizerunek Gordy'ego Brogana rozpłynął się jak dym.

Wybrzuszona bryła guzowatej tkanki wielkości człowieka wpłynęła w większą bryłę.

Cała pulsująca i opadająca masa zaczęła wycofywać się poprzez pępowinę, idącą w górę ściany i przez przewód wentylacyjny.

Ile tego jeszcze spoczywa wewnątrz ścian zajazdu? -/• z niepokojem zastanawiał się Bryce. Ile czeka w kanałach? Jak wielki jest bóg Proteusz?

Kiedy stwór odpływał, otwierały się w nim dziwnie ukształtowane otwory, nie większe od ludzkich ust. Kilkanaście. Kilkadziesiąt. Zaczęły wydawać odgłosy: ćwierkanie ptaków, krzyki mew, buczenie pszczół, warczenie, syk, słodki dziecięcy śmiech, dalekie śpiewy, pohukiwanie sowy, brzmiący jak marakasy terkot grzechotnika. Te dźwięki łączyły się w nieprzyjemny, irytujący, wyraźnie złowrogi chór.

Zmiennokształt znikł w wylocie wentylacyjnym. Tylko odcięta głowa Franka i pogięta kratka na podłodze świadczyły, że było tu coś z piekła rodem.

Zegar elektryczny wskazywał czas: 3.44.

Noc prawie dobiegła końca.

Ile jeszcze do świtu? – zastanawiał się Bryce. Półtorej godziny? Godzina i czterdzieści minut? Więcej?

Podejrzewał, że jest to bez znaczenia.

I tak nie dożyje wschodu słońca.

17

Ego

Drzwi drugiego laboratorium stały otworem. Światła były zapalone. Monitory komputerów świeciły się. Wszystko zostało przygotowane.

Jenny do tej pory usiłowała narzucić sobie wiarę, że stać ich na opór, że jeszcze mają szansę, choć niewielką, wpłynąć na bieg wydarzeń. Obecnie ta krucha, kojąca serce wiara rozpłynęła się. Byli bezsilni. Zrobią tylko to, co ono zechce, pójdą tylko tam, gdzie ono im pozwoli.

Cała szóstka tłoczyła się w laboratorium.

– Co teraz? – spytała Lisa.

– Czekamy – powiedziała Jenny.

Flyte, Sara i Lisa siedli przy trzech jarzących się monitorach. Jenny i Bryce oparli się o ladę, Tal stał przy otwartych drzwiach, wyglądał na zewnątrz.

Mgła pieniła się za drzwiami.

Jenny powiedziała do Lisy: – Czekamy. Ale czekanie nie jest rzeczą łatwą. Każda sekunda wystawiała ich na próbę; oczekiwali groźnych i ponurych zdarzeń.

Skąd teraz przyjdzie śmierć?

W jakiej fantastycznej postaci?

I kogo tym razem zabierze?

– Doktorze Flyte – odezwał się w końcu Bryce – jeśli te prehistoryczne kreatury przeżyły miliony lat w podziemnych jeziorach i rzekach, w najgłębszych rowach oceanicznych… lub gdziekolwiek… i jeśli wynurzają się na powierzchnię, aby zdobyć pożywienie… to dlaczego zbiorowe zaginięcia nie są częstsze?

Flyte pogładził podbródek cienkimi, długimi palcami.

– Ponieważ ono rzadko natrafia na istoty ludzkie.

– Ale dlaczego rzadko?

– Wątpię, aby przeżyło więcej niż kilka tych bestii. Mogły nastąpić zmiany klimatyczne, które przyniosły śmierć większości, a pozostałą garstkę zepchnęły pod ziemię i powierzchnię oceanów.

– Tym niemniej nawet garstka…

– Nieliczna garstka – podkreślił Flyte – rozrzucona po całej Ziemi. A być może żywią się nieczęsto. Weźmy na przykład boa dusiciela. Ten wąż pobiera pokarm raz na kilka tygodni. Więc może ten stwór żywi się nieregularnie, raz na kilka miesięcy lub nawet na kilka lat. Jego metabolizm tak różni się od naszego, że prawie wszystko jest możliwe.

– Czy jego cykl życiowy nie może zawierać okresów hibernacji – spytała Sara – trwających nie przez jedną czy kilka pór roku, ale całe lata?

– Tak, tak – potwierdził Flyte, kiwając głową. – Bardzo słusznie. Doprawdy bardzo słusznie. To również wyjaśniałoby, dlaczego ten stwór tak rzadko napotyka ludzi. A pozwólcie, że wam przypomnę, iż gatunek ludzki zamieszkuje nikły jeden procent powierzchni naszej planety. Nawet jeśli odwieczny wróg żywił się często, to rzadko kiedy trafiał na nas.

– A kiedy trafiał – uzupełnił Bryce – najprawdopodobniej spotykał ludzi na morzu, ponieważ większa część Ziemi jest pokryta wodami.

– Właśnie – powiedział Flyte. – A porywając wszystkich z pokładu, nie zostawił świadków i nigdy nie mogliśmy dowiedzieć się o tych kontaktach. Morskie opowieści pełne są zaginionych statków-widm, z których zginęła załoga.

– “Mary Celeste" – powiedziała Lisa, zerkając na Jenny.

Jenny przypomniała sobie, że siostra już raz o tym wspomniała. Było to wczesnym niedzielnym wieczorem, kiedy poszły do domu sąsiadów Santinich i trafiły na stół, zastawiony do obiadu.

– “Mary Celeste" to sławny przypadek – zgodził się Flyte. – Ale nie jedyny. Archiwa morskie mówią, że dosłownie setki statków zniknęło w tajemniczych okolicznościach przy dobrej pogodzie, w czasach pokoju, bez żadnego “logicznego" wytłumaczenia. W sumie zaginione załogi muszą liczyć dziesiątki tysięcy ludzi.

– Na tym obszarze Karaibów, gdzie zniknęło tyle statków… – odezwał się Tal od drzwi.

– Trójkąt Bermudzki – szybko podrzuciła Lisa.

– No – przytaknął Tal. – Czy to może być…?

– Robota zmiennokształtu? – powiedział Flyte. – Tak. Prawdopodobnie. Przez lata nastąpiło też kilka tajemniczych spadków pogłowia ryb na tym obszarze, więc teoria odwiecznego wroga ma tu zastosowanie.

Na monitorze pokazał się napis:

POSYŁAM WAM PAJĄKA.

– Co to ma znaczyć? – zapytał Flyte.

Sara uderzyła w klawiaturę:

SPRECYZUJ.

Pojawił się ten sam napis:

POSYŁAM WAM PAJĄKA.

SPRECYZUJ.

ROZEJRZYJCIE SIĘ.

Jenny zobaczyła to pierwsza. Umieściło się na blacie po lewej stronie monitora Sary. Czarny pająk. Nie tak wielki jak tarantula, ale dużo większy niż przeciętny pajęczak.

Zwinął się w kłębek, wciągnął długie nogi. Zmieniał się. Najpierw zamigotał przyćmionym blaskiem. Znajome barwy zmiennokształtu: szaro-kasztanowo-czerwone zastąpiła czerń. Pająk się rozpłynął. Gruda amorficznej tkanki przybrała inny, podłużny kształt: stała się karaluchem, ohydnym, nierealistycznie wielkim karaluchem. A potem małą myszką z drgającymi wąsikami.

Nowe słowa na ekranach.

OTO WYCINEK TKANKI, O KTÓRY PAN PROSIŁ, DOKTORZE FLYTE.

– Nagle zrobiło się cholernie chętne do współpracy – zauważył Tal.

– Ponieważ wie, że nic, czego się o nim dowiemy, nie pomoże nam go zniszczyć – powiedział markotnie Bryce.

– Musi być jakiś sposób – upierała się Lisa. – Nie możemy tracić nadziei. Po prostu nie możemy.

Jenny wpatrywał się w zdumieniu w mysz, która rozpłynęła się w plaster tkanki.

BIERZCIE, OTO JEST CIAŁO MOJE, KTÓRE WAM DAJĘ, powiedziało ono na ekranie, nie przestając z nich szydzić.

Grudka zafalowała i zakłębiła się, tworząc trwające sekundę wgłębienia i wypukłości, guzki i dziury.

STRZEŻCIE CUDU CIAŁA MEGO, BO JENO WE MNIE DOSTĄPIĆ MOŻECIE NIEŚMIERTELNOŚCI. NIE W BOGU. NIE W CHRYSTUSIE. JENO WE MNIE.

– Rozumiem, o co wam chodziło, kiedy mówiliście, że znajduje przyjemność w szyderstwie i naśmiewaniu – powiedział Flyte.

Ekran zamrugał, pojawił się nowy napis:

MOŻECIE GO DOTKNĄĆ.

Mrugnięcie.

NIE STANIE SIĘ WAM KRZYWDA, KIEDY TEGO DOTKNIECIE.

Nikt nie ruszył w kierunku drgającego plasterka dziwnego ciała.

WEŹCIE PRÓBKI DO WASZYCH TESTÓW. RÓBCIE Z TYM CO CHCECIE.

Mrugnięcie.

CHCĘ, ŻEBYŚCIE MNIE ROZUMIELI.

Mrugnięcie.

CHCĘ, ŻEBYŚCIE POZNALI MA NIEZWYKŁOŚĆ.

– Posiada nie tylko samoświadomość – powiedział Flyte. – Wydaje się, że ma również dobrze rozwinięte ego.

W końcu, z wahaniem, Sara Yamaguchi sięgnęła ręką, dotknęła czubkiem palca małej kulki protoplazmy.

– Nie jest ciepłe jak nasze ciało. Zimne. Zimne i trochę… tłuste. Mały kawałek zmiennokształtu zadygotał, jakby podniecony. Sara szybko cofnęła rękę.

– Muszę zrobić sekcję.

– No – powiedziała Jenny. – Potrzebujemy kilku przekrojów do zwykłej mikroskopii.

– Jeden pod mikroskop elektronowy – dodała Sara. – I większy wycinek do analizy chemicznej i składu mineralnego. Poprzez komputer odwieczny wróg zachęcał: KONTYNUUJCIE, KONTYNUUJCIE, KONTYNUUJCIE,

KONTYNUUJCIE KONTYNUUJCIE KONTYNUUJCIE

18

Szansa na kontratak

Macki mgły wślizgiwały się do laboratorium przez otwarte drzwi. Sara siedziała przy stole roboczym, zgarbiona nad mikroskopem.

– Niewiarygodne – powiedziała cicho.

Jenny przy drugim mikroskopie badała inny wycinek.

– Nigdy nie spotkałam się z taką strukturą komórkową.

– To niepojęte… a jednak istnieje.

Bryce stał obok Jenny. Aż się palił, żeby pozwoliła mu rzucić okiem na wycinek. Oczywiście niewiele z tego zrozumie. Nie dostrzeże różnicy między normalną a nienormalną strukturą komórki. Ale musi spojrzeć.

Flyte, chociaż naukowiec, nie był biologiem; struktura komórki nie mówiła mu więcej niż Bryce'owi. Ale i on niecierpliwie czekał, aż będzie mógł zerknąć. Sterczał Sarze nad głową i czekał. Tal i Lisa trzymali się blisko, z równym niepokojem oczekując chwili, kiedy będą mogli zerknąć na diabła na szklanej płytce.

– Większość tkanek nie ma struktury komórkowej – powiedziała Sara, nadal ze skupieniem wpatrując się w mikroskop.

– To samo z tą próbką – dodała Jenny.

– Ale każda materia organiczna musi mieć budowę komórkową – ciągnęła Sara. – Budowa komórkowa jest wyznacznikiem materii organicznej, podstawą istnienia każdej żywej tkanki roślinnej czy zwierzęcej.

– Większość tego interesu wygląda na nieorganiczne – powiedziała Jenny – ale to oczywiście niemożliwe.

– No – rzekł Bryce. – Wszyscy wiemy aż za dobrze, jak to jest żywotne.

– Faktycznie to widzę gdzieniegdzie komórki. Niewiele, kilka.

– W tym wycinku też jest kilka – dodała Sara. - Ale każda istnieje jakby niezależnie.

– Zgadza się, są bardzo oddalone od siebie. Jakby pływały w morzu niezróżnicowanej materii.

– Bardzo sprężyste ścianki. Potrójne jądro. Dziwne. I zajmuje połowę wnętrza komórki.

– Co to oznacza? – spytał Bryce. – Czy to ważne?

– Nie wiem, czy to ważne, czy nie. – Sara odchyliła się od mikroskopu, marszcząc brwi. – Nie wiem, co mam o tym sądzić. Na trzech monitorach komputera zabłysło pytanie: CZYŻ OCZEKIWALIŚCIE, ŻE CIAŁO SZATANA NIE BĘDZIE TAJEMNICZE?

Zmiennokształt posłał im kawałek ciała wielkości myszy, ale do tej pory nie cały wycinek był potrzebny do testów. Połówka została na płytce Petriego na kontuarze.

Drgał galaretowato.

Pojawił się znów pająk. Nieprzerwanie biegał po płytce.

Pojawił się karaluch. Przez chwilę biegał tam i z powrotem.

Pojawił się ślimak bez skorupy.

Świerszcz.

Zielony żuk z meszkowatym czerwonym wzorem na pancerzu.

Bryce i doktor Flyte siedzieli teraz przed mikroskopami, a Lisa i Tal czekali swojej kolejki.

Jenny i Sara stały przed monitorami, na których ukazywał się obraz postrzegany przez mikroskop elektronowy. Sara wyrównała ostrość i wyostrzyła obraz jądra jednej z komórek.

– Przychodzi pani coś do głowy? – spytała Jenny. Sara skinęła głową, ale nie odrywała wzroku od ekranu.

– W obecnym stadium mogę stawiać tylko hipotezy. Ale powiedziałabym, że niezróżnicowana materia, najwyraźniej stanowiąca ciało tego stwora, to materiał, który jest w stanie powtórzyć taką budowę komórkową, jaką chce. To tkanka zdolna do naśladownictwa. Może uformować się w komórki psa, królika, człowieka… Ale kiedy stwór odpoczywa, ta tkanka nie ma własnej budowy komórkowej. A co do tych kilku porozrzucanych komórek… cóż, one muszą w jakiś sposób kontrolować amorficzną tkankę. Te komórki wydają rozkazy. Produkują enzymy, chemiczne sygnały, które mówią pozbawionej struktury tkance, czym ma się stać.

– Więc te porozrzucane komórki pozostają nie zmienione, niezależnie od tego, jaką postać przybiera stwór.

– Tak. Na to wygląda. Jeśli zmiennokształt staje się na przykład psem i weźmiemy wycinek tkanki psa, zobaczymy komórki psa. Ale tu i tam w tym wycinku trafimy na te elastyczne komórki z potrójnym jądrem i uzyskamy dowód, że to nie jest naprawdę pies.

– Czy to prowadzi do czegoś, co pomogłoby nam się uratować? – spytała Jenny.

– Nie widzę nic takiego.

Na płytce Petriego kawałek amorficznego ciała znów przybrał postać pająka. Pająk rozpłynął się i zjawiło się kilkanaście mrówek, łażących po płytce i po sobie. Mrówki połączyły się tworząc pojedyncze stworzenie – glistę. Glista wiła się przez moment i stała się wielkim kleszczem. Kleszcz chrząszczem. Szybkość zmian jakby rosła.

– A co z mózgiem? – głośno zastanawiała się Jenny.

– O co pani chodzi? – spytała Sara.

– To stworzenie musi mieć ośrodek intelektu. Na pewno jego pamięć, wiedza, zdolności rozumowania nie są zmagazynowane w tych rozproszonych komórkach.

– Ma pani prawdopodobnie rację – powiedziała Sara. – Gdzieś w stworze znajduje się z pewnością organ analogiczny do ludzkiego mózgu. Oczywiście, nie jest taki sam jak nasz mózg. Jest bardzo, bardzo różny. Ale spełnia podobne funkcje. Prawdopodobnie kontroluje komórki, które widziałyśmy, a one z kolei kontrolują bezkształtną protoplazmę.

– Komórki mózgu mają przynajmniej jedną ważną, wspólną z rozproszonymi komórkami cechę – mówiła z rosnącym podnieceniem Jenny. – Same nigdy nie zmieniają kształtu.

– To najprawdopodobniej fakt. Trudno wyobrazić sobie, że pamięć, funkcje logiczne i inteligencja mogą być zmagazynowane w tkance, która nie ma stosunkowo sztywnej, stałej struktury komórkowej.

– Więc mózg jest łatwy do zaatakowania – powiedziała Jenny. Nadzieja pojawiła się w oczach Sary.

– Jeśli mózg nie jest amorficzną tkanką, to – uszkodzony – nie może naprawić się sam. Wybić w nim dziurę, a dziura pozostanie. Mózg zostanie trwale uszkodzony. Jeśli uszkodzenie będzie odpowiednio rozległe, ono nie będzie mogło kontrolować amorficznej tkanki, która tworzy jego ciało, i ciało też umrze.

Sara nie odrywała wzroku od Jenny.

– Jenny, wydaje mi się, że trafiłaś.

– Jeśli da się zlokalizować mózg i oddać do niego kilka strzałów, pokonamy stwora. Ale jak go zlokalizować? Coś mi mówi, że zmiennokształt dobrze chroni swój mózg, ukrywa go przed nami, daleko pod ziemią – odezwał się Bryce.

Podniecenie Jenny opadło. Bryce miał rację. Mózg mógł być słabym punktem, ale nie mieli możliwości sprawdzenia tej teorii.

Sara pochyliła się nad wynikami mineralnej i chemicznej analizy wycinka tkanki.

– Niesłychanie zróżnicowana lista węglowodorów. A te, które zwykle występują w stanie śladowym, tu występują w większych ilościach. Bardzo duża zawartość węglowodorów.

– Węgiel jest podstawowym elementem każdej żywej tkanki – powiedziała Jenny. – Co w tym dziwnego?

– Stopień natężenia. Jest takie bogactwo różnych form węgla…

– Czy to może jakoś nam pomóc?

– Nie wiem. – Sara w zamyśleniu kartkowała wydruk, spoglądając na resztę danych.

Kleszcz. Konik polny. Gąsienica.

Chrząszcz. Mrówki. Gąsienica. Kleszcz. Pająk, skórek, karaluch, wij, pająk. Chrząszcz-glista-pająk-nagi ślimak-skorek.

Lisa wpatrywała się w kawałek tkanki. Przechodził serię szybkich zmian, dużo szybszych niż poprzednio, a ta szybkość rosła z każdą chwilą. Coś było nie w porządku.

– Petrolatum – powiedziała Sara.

– Co to takiego? – spytał Bryce.

– Parafina mikrokrystaliczna – odpowiedziała Jenny.

– Chodzi wam o coś takiego jak… wazelina? – spytał Tal.

– Ale nie twierdzi pani chyba, że amorficzna tkanka jest czymś tak prostym jak petrolatum? – zapytał Flyte.

– Nie, nie, nie – szybko zaprzeczyła Sara. – Oczywiście, że nie. To nie jest żywe. Ale są podobieństwa w ilości węglowodorów. Oczywiście, skład tej tkanki jest dużo bardziej skomplikowany niż skład petrolatum. Ma dużo więcej minerałów i składników chemicznych, niż można znaleźć w ludzkim ciele. Rozmaite kwasy i zasady… Nie mogę wybrazić sobie, jak ono wykorzystuje pokarm, jak oddycha, jak funkcjonuje bez systemu krwionośnego, bez widocznego systemu nerwowego, jak tworzy nową tkankę, nie opierając się na budowie komórkowej. Ale ten wyjątkowo wysoki stopień obecności węglowodorów…

Urwała. Jej oczy straciły ostrość spojrzenia, nie spoglądała już na wyniki testów.

Obserwując genetyczkę, Tal miał wrażenie, że nagle z jakiegoś powodu ogarnęło ją podniecenie. Nie było widoczne w twarzy, w postaci, w sposobie zachowania. Ale bez wątpienia pojawiło się w niej coś nowego. Tal wiedział, że Sara myśli o czymś ważnym.

Zerknął na Bryce'a. Ich spojrzenia skrzyżowały się. Pojął, że Bryce również jest świadom zmiany, która zaszła w Sarze.

Prawie bezwiednie Tal zacisnął kciuki.

– Spójrzcie lepiej na to – nagląco powiedziała Lisa. Stała nad płytką Petriego, na której leżał kawałek nie wykorzystanego wycinka tkanki.

– Szybko, chodźcie tu! – zawołała, gdy nie zareagowali natychmiast.

Wszyscy podeszli i wpatrywali się w stworzenie na płytce. Polny konik-glista-wij-nagi ślimak-skorek.

– Zmienia się coraz szybciej i szybciej – powiedziała Lisa. Pająk-glista-wij-pająk-nagi ślimak-pająk-glista-pająk-glista… I jeszcze szybciej…pająkglistapająkglistapająkglistapająk…

– Zmieniło się tylko do połowy w glistę i zaczęło na powrót zmieniać się w pająka – ciągnęła Lisa. – Jak w gorączce. Widzicie? Coś się z nim dzieje.

– Wygląda, jakby straciło panowanie nad sobą, jakby oszalało – rzekł Tal.

– Rodzaj załamania – dodał Flyte.

Nagle zmienił się skład tkanki. Zaczął się z niej sączyć mleczny płyn. Plasterek rozpłynął się w kupkę martwej papki. O n o nie poruszyło się. Nie przybrało innego kształtu. Jenny chciała tego dotknąć, ale nie odważyła się. Sara wzięła małą pipetkę, dźgnęła materię na płytce. Nie poruszyło się. Zamieszała papkę. Tkanka upłynniła się bardziej, ale nie zareagowała.

– Jest martwe – cicho powiedział Flyte.

Bryce był zelektryzowany rozwojem wypadków. Obrócił się do Sary.

– Co było na płytce, zanim położyła pani wycinek?

– Nic.

– Musiał być jakiś osad.

– Nie.

– Niech pani pomyśli, do cholery. Od tego zależy nasze życie.

– Na płytce nic nie było. Wyjęłam ją ze sterylizatora.

– Osad jakiegoś środka chemicznego…

– Była absolutnie czysta.

– Chwila, chwila. Coś na płytce weszło w reakcję z tkanką zmiennokształtu – zastanawiał się Bryce. – Zgadza się? Dobrze mówię?

– I cokolwiek było na tej płytce – dodał Tal – oto nasza broń.

– To surowiec, którym zabijemy zmiennokształt – powiedziała Lisa.

– Niekoniecznie. – Jenny z przykrością musiała zniweczyć nadzieje dziewczyny.

– To wydaje się proste. – Flyte przeczesywał siwe włosy drżącą ręką. – Nie sądźmy zbyt pochopnie.

– Zwłaszcza kiedy istnieją inne możliwości – powiedziała Jenny.

– Na przykład? – spytał Bryce.

Cóż… wiemy, że główna bryła stwora potrafi oddzielić kawałki siebie, w jakim tylko zechce kształcie, potrafi kierować działalnością tych oddzielonych części i potrafi przywołać je z powrotem w taki sposób, jak przywołało tę część, która zabiła Gordy'ego. Ale przypuśćmy, że ta oddzielona część zmiennokształtu może przeżyć tylko stosunkowo krótko z dala od ciała-matki. Załóżmy, że amorficzna tkanka potrzebuje stałego dopływu specjalnego enzymu, niezbędnego do utrzymania spójności, a ten enzym nie jest produkowany w tych z dala od siebie sytuowanych komórkach kontrolnych, rozproszonych po całej tkance…

– …enzym, który jest produkowany wyłącznie przez mózg zmiennokształtu. – Sara podjęła wywód Jenny.

– Właśnie – przytaknęła Jenny. – Więc… każda oddzielona porcja musi łączyć się z główną bryłą, aby uzupełnić swój zapas tego enzymu o podstawowym znaczeniu, czy tego czegoś tam.

– To nie jest niemożliwe – powiedziała Sara. – Przecież ludzki mózg kontroluje produkcję enzymów i hormonów, bez których nasze ciała nie zdołałyby żyć. Dlaczego mózg zmiennokształtu nie miałby wypełniać podobnych funkcji?

– W porządku – rzekł Bryce. – Jakie znaczenie ma dla nas to odkrycie?

– Jeśli to jest odkrycie, a nie błędne założenie – powiedziała Jenny – możemy zniszczyć cały zmiennokształt, gdy uda nam się zniszczyć mózg. Stwór nie będzie mógł dzielić się na kilka części, odczołgać i żyć pod innymi postaciami. Bez podstawowych, produkowanych w mózgu enzymów, hormonów czy tego czegoś tam – w końcu wszystkie poszczególne części rozpłyną się w martwą papkę, tak jak cząstka na płytce Petriego.

Bryce oklapnął, zawiedziony.

– Wracamy do początku. Musimy zlokalizować mózg i dopiero wtedy będziemy mieli szansę zadania śmiertelnego ciosu. Ale stwór nigdy na to nie pozwoli.

– Nie wracamy do początku – powiedziała Sara. Wskazała na nieżywy śluz na płytce. – To mówi nam o czymś ważnym.

– O czym? – spytał Bryce głosem pełnym zawodu. – Czy o czymś pożytecznym, czymś, co może nas uratować, czy po prostu o kolejnej niesamowitości?

– Wiemy teraz, że ta amorficzna tkanka istnieje w stanie delikatnej chemicznej równowagi, którą można zakłócić. Dała im czas, by to do nich dotarło. Wyraz głębokiej troski na twarzy Bryce'a złagodniał.

– Ciało zmiennokształtu można zniszczyć – mówiła dalej Sara. – Można go zabić. Dowód jest na płytce Petriego.

– Jak możemy wykorzystać tę wiedzę? – spytał Tal. – Jak możemy zakłócić tę chemiczną równowagę?

– To musimy odkryć – powiedziała Sara.

– Ma pani jakieś pomysły? – zapytała ją Lisa.

– Nie. Żadnych.

Ale Jenny poczuła nagle, że Sara Yamaguchi kłamie.

Sara chciała podzielić się z nimi planem, który przyszedł jej do głowy, ale nie mogła powiedzieć słowa. Przede wszystkim jej strategia dawała jedynie wątłą nadzieję. Nie chciała ich łudzić obietnicami, które miałyby zostać nie zrealizowane. Co ważniejsze, gdyby im powiedziała, co jej przyszło na myśl, a to jakimś cudem faktycznie okazałoby się sposobem na zniszczenie zmiennokształtu – ono mogłoby usłyszeć i przeszkodzić jej. Nie było miejsca, w którym mogłaby bezpiecznie przedyskutować swoje przemyślenia z Jenny, Bryce'em i innymi. Najlepiej będzie, jeśli utrzyma się odwiecznego wroga w stanie błogiego samozadowolenia.

Ale musiała zapewnić sobie trochę czasu, kilka godzin, podczas których wprawi swój plan w ruch. Zmiennokształt liczył całe miliony lat, był dosłownie nieśmiertelny. Czym jest kilka godzin dla takiego stwora? Na pewno spełni jej prośbę. Na pewno.

Siadła przy jednej z końcówek komputerowych. Oczy piekły ją ze zmęczenia. Potrzebowała snu. Wszyscy potrzebowali snu. Przesunęła ręką po twarzy, jakby to mogło usunąć znużenie.

JESTEŚ?, wystukała.

TAK.

SKOŃCZYLIŚMY KILKA TESTÓW, napisała, podczas kiedy inni zebrali się wokół niej.

WIEM, odpowiedziało.

JESTEŚMY ZAFASCYNOWANI. CHCEMY WIEDZIEĆ WIĘCEJ.

TO JASNE.

CHCEMY PRZEPROWADZIĆ JESZCZE INNE TESTY.

DLACZEGO?

ŻEBY DOWIEDZIEĆ SIĘ O TOBIE WIĘCEJ.

SPRECYZUJ, odpowiedziało z lekkim szyderstwem.

Sara pomyślała przez moment.

DR FLYTE POTRZEBUJE DODATKOWYCH DANYCH, JEŚLI MA PISAĆ O TOBIE W SPOSÓB ODPOWIEDZIALNY.

ON JEST MOIM MATEUSZEM.

POTRZEBUJE WIĘCEJ DANYCH, ŻEBY OPOWIEDZIEĆ HISTORIĘ O TOBIE, TAK JAK POWINNA BYĆ OPOWIEDZIANA.

Trzywersowa odpowiedź ukazała się w centrum monitora:

– FANFARY TRIUMFALNE – NAJWSPANIALSZA HISTORIA ŚWIATA TEGO

– FANFARY TRIUMFALNE -

Sara nie była pewna, czy ono naśmiewa się tylko z nich, czy też jego wybujałe ego serio porównuje swoją historię z historią Chrystusa.

Ekran mrugnął.

KONTYNUUJECIE TESTY?

POTRZEBUJEMY DODATKOWEGO WYPOSAŻENIA LABORATORYJNEGO.

DLACZEGO? MACIE W PEŁNI WYPOSAŻONE LABORATORIUM.

Sara miała mokre ręce. Otarła je o dżinsy, zanim wystukała odpowiedź.

TO LABORATORIUM POSIADA PEŁNE WYPOSAŻENIE JEDYNIE DO WĄSKIEGO ZAKRESU BADAŃ NAUKOWYCH: DO ANALIZY ŚRODKÓW BOJOWYCH BRONI CHEMICZNEJ l BAKTERIOLOGICZNEJ. NIE PRZEWIDZIELIŚMY SPOTKANIA Z ISTOTA O TWOJEJ NATURZE. POTRZEBUJEMY INNEGO WYPOSAŻENIA, ABY WYKONAĆ DOBRZE SWOJĄ PRACĘ.

KONTYNUUJ.

POTRZEBA KILKA GODZIN NA PRZYSŁANIE TU WYPOSAŻENIA, wystukała znowu.

KONTYNUUJ.

Wpatrywała się w słowo zielone na zielonym tle. Nie do wiary, jak łatwe okazało się uzyskanie dodatkowego czasu.

MUSIMY WRÓCIĆ DO ZAJAZDU l SKORZYSTAĆ Z TAMTEJSZEGO TELEFONU.

KONTYNUUJ, SMĘTNA SUKO. KONTYNUUJ, KONTYNUUJ, KONTYNUUJ, KONTYNUUJ.

Znów miała mokre ręce. Otarła je o dżinsy i wstała.

Z oczu patrzących na nią towarzyszy niedoli wyczytała, że wiedzą, iż coś ukrywa, i rozumieją, dlaczego zachowuje milczenie.

Ale skąd wiedzieli? Czyż aż tak łatwo było ją przejrzeć? Jeśli oni wiedzą, to czy o n o też wie?

Odchrząknęła.

– Chodźmy – powiedziała niepewnym głosem.

– Chodźmy – powiedziała niepewnym głosem Sara Yamaguchi, ale Timothy odezwał się:

– Zaczekajmy. Jeszcze tylko kilka minut. Muszę czegoś spróbować.

Siadł przed monitorem. Chociaż przespał kilka godzin w samolotach, nie miał takiej trzeźwości umysłu, jakiej wymagała chwila. Potrząsnął głową i odetchnął głęboko kilka razy.

TU TIMOTHY FLYTE, wystukał.

WIEM.

MUSIMY POROZMAWIAĆ.

KONTYNUUJ.

CZY MUSI SIĘ TO ODBYWAĆ POPRZEZ KOMPUTER?

TO LEPSZE NIŻ Z GOREJĄCEGO KRZAKA.

Przez kilka sekund Timothy nie rozumiał, co to ma znaczyć. Kiedy złapał dowcip, prawie roześmiał się na głos. To draństwo miało swoje własne perwersyjne poczucie humoru.

TWÓJ l MÓJ GATUNEK WINNY ŻYĆ W POKOJU.

DLACZEGO?

PONIEWAŻ MY DZIELIMY WŁADZĘ NAD ZIEMIĄ.

TAK JAK ROLNIK DZIELI SWĄ ZAGRODĘ Z BYDŁEM. JESTEŚCIE MOIM BYDŁEM.

NA ZIEMI JEDYNIE NASZE DWA GATUNKI SĄ INTELIGENTNE.

MYŚLICIE, ŻE WIECIE TAK WIELE. W ISTOCIE WIECIE TAK MAŁO.

POWINNIŚMY WSPÓŁPRACOWAĆ, uparcie powtarzał Flyte.

STOICE NIŻEJ ODE MNIE.

MOŻEMY WIELE NAUCZYĆ SIĘ OD SIEBIE.

NICZEGO NIE MOŻECIE MNIE NAUCZYĆ.

MOŻE JESTEŚMY MĄDRZEJSI, NIŻ Cl SIĘ WYDAJE.

JESTEŚCIE ŚMIERTELNI. CZY TO NIEPRAWDA?

PRAWDA.

PRZY MOIM WASZE ŻYCIE JEST TAK KRÓTKIE l BEZ ZNACZENIA JAK PRZY WASZYM ŻYCIE JĘTKI.

JEŚLI TAK CZUJESZ, DLACZEGO ZALEŻY Cl, CZY NAPISZĘ O TOBIE, CZY NIE?

BAWI MNIE, ŻE JEDEN Z EGZEMPLARZY WASZEGO GATUNKU WYDEDUK0WAŁ TEORETYCZNIE MOJE ISTNIENIE. TO JAK NAUCZENIE MAŁPKI TRUDNEJ SZTUCZKI.

NIE SĄDZĘ, ŻE STOIMY NIŻEJ OD CIEBIE, odważnie napisał Flyte.

BYDŁO.

SĄDZĘ, ŻE DLATEGO ZALEŻY Cl NA TYM, BY O TOBIE NAPISAĆ, GDYŻ NABYŁEŚ BARDZO LUDZKIEGO EGO.

MYLISZ SIĘ.

SĄDZĘ, ŻE NIE BYŁEŚ ISTOTĄ INTELIGENTNĄ, DOPÓKI NIE ZACZĄŁEŚ SIĘ KARMIĆ INTELIGENTNYMI ISTOTAMI, LUDŹMI.

TWOJA IGNORANCJA SPRAWIA Ml ZAWÓD.

Timothy dalej się mu przeciwstawiał.

SĄDZĘ, ŻE RAZEM Z WIEDZĄ l PAMIĘCIĄ NABYTĄ CD LUDZKICH OFIAR ZDOBYŁEŚ TEŻ INTELIGENCJĘ. ZAWDZIĘCZASZ NAM SWOJĄ EWOLUCJĘ.

Ono nie odpowiedziało.

Timothy skasował napis i wystukał następny:

TWÓJ UMYSŁ MA BARDZO LUDZKĄ STRUKTURĘ-EGO, SUPER-EGO, l TAK DALEJ.

BYDŁO, odpowiedziało.

Mrugnięcie.

TRZODA, powiedziało.

Mrugnięcie.

PEŁZAJĄCE STWORY, powiedziało.

Mrugnięcie.

NUDZISZ MNIE, powiedziało.

Wszystkie ekrany pociemniały.

Timothy oparł się o oparcie fotela i westchnął.

– Robił pan, co się dało, doktorze Flyte – rzekł szeryf Hammond.

– Co za arogancja – westchnął Timothy.

– Stosowna u boga – powiedziała Jenny. – Tak mniej więcej myśli o sobie.

– W pewien sposób – oświadczyła Lisa Paige – tym jest.

– No – dodał Tal – faktycznie to ono mogłoby być bogiem. Ma wszystkie zdolności boga, co nie?

– Albo diabła – uzupełniła Lisa.

Poza kręgiem światła latarń i ponad mgłą noc była teraz szara. Pierwszy niewyraźny blask jutrzenki oprószył daleką krawędź nieba.

Sara żałowała, że Flyte tak śmiało przeciwstawił się zmiennokształ-towi. Martwiła się, że zantagonizował go i teraz ono nie wywiąże się ze swej obietnicy i nie da im większej ilości czasu.

Idąc z innymi od polowych laboratoriów do Zajazdu Na Wzgórzu wciąż oczekiwała, że groteskowy fantom dopadnie ich jednym susem lub wyłoni się z mgły. Nie może porwać ich teraz. Nie teraz. Nie teraz, kiedy wreszcie w końcu zabłysła nadzieja.

Wszędzie w mieście, we mgle, w cieniach, rozlegały się dziwne zwierzęce odgłosy, dziwne nieziemskie zawodzenia, nie przypominające niczego, co Sara w życiu słyszała. Ono nadal nieustannie zajmowało się parodiami. Jeden piekielny wrzask gdzieś blisko spowodował, że wszyscy zbili się w grupkę.

Ale nie zostali zaatakowani.

Na ulicach, choć już nie cichych, trwał bezruch. Nawet wiatr nie zaszeleścił; mgła zawisła martwo w powietrzu.

Nic także nie czekało na nich w zajeździe.

Sara siadła przy biurku i nakręciła numer centrum operacyjnego Cywilnego Oddziału Obrony CBW w Dugway, Utah.

Jenny, Bryce i inni otoczyli ją i słuchali.

Z powodu sytuacji alarmowej w Snowfield w centrali w Dugway nocnej służby nie miał jak zwykle sierżant. Kapitan Daniel Tersch, lekarz specjalista chorób zakaźnych z Korpusu Medycznego armii, trzeci w drabince służbowej oddziału, czekał w gotowości, aby kierować każdą niezbędną operacją wspomagającą.

Sara opowiedziała mu o ostatnich odkryciach: badaniach mikroskopowych tkanki zmiennokształtu, wynikach testów. Tersch był zafascynowany, choć wszystko to znacznie przekraczało zasób jego wiedzy.

– Petrolatum? – spytał w pewnym momencie, zaskoczony tym, co usłyszał.

– Amorficzna tkanka przypomina petrolatum tylko tym, że ma nieco podobny, bardzo wysoki stopień obecności węglowodorów. Ale oczywiście ma dużo bardziej skomplikowaną budowę, jest dużo bardziej rozwinięta.

Podkreśliła to szczególne odkrycie, gdyż chciała mieć pewność, że Tersch przekaże je innym naukowcom oddziału. Jeśli inny genetyk lub biochemik przejrzy dane, a potem listę materiałów, o które zamierzała poprosić, z pewnością zrozumie jej plan. Wtedy przyślą jej do Snowfield broń, a nie jej składniki.

Nie mogła po prostu powiedzieć Terschowi, co ma na myśli, gdyż była pewna, że odwieczny wróg podsłuchuje. Ten dziwny, daleki syk na linii…

W końcu powiedziała o dodatkowym wyposażeniu laboratoryjnym.

– Większość tego interesu można pożyczyć z uniwersytetu i laboratoriów przemysłowych Kalifornii Północnej – powiedziała do Terscha. – Niech pan wykorzysta siłę roboczą armii, środki transportu i swoją władzę, żeby pozwolono złożyć ładunek do kupy i przesłać mi tak szybko, jak jest to możliwe.

– Czego pani potrzeba? – spytał Tersch. – Wystarczy pani słowo, a dostanie pani wszystko w pięć do sześciu godzin.

Wyrecytowała listę elementów wyposażenia, które faktycznie nie miały dla niej żadnego znaczenia i zakończyła mówiąc:

– Potrzeba mi również czwartej generacji małego cacka doktora Chakrabarty'ego, jeśli da się je wysłać. I potrzebuję też dwa, trzy zestawy do spryskiwania.

– Co to za Chakrabarty? – zapytał zaskoczony Tersch.

– Nic to panu nie powie.

– Co to jest to jego cacko? O co pani chodzi?

– Niech pan zapisze: Chakrabarty, czwarta generacja. – Przeli-terowała nazwę.

– Nie mam najmniejszego pojęcia, co to jest – powiedział.

Dobrze, pomyślała Sara z ogromną ulgą. Idealnie.

Gdyby Tersch wiedział, czym jest małe cacko doktora Anandy Chakrabarty'ego, jeszcze by coś palnął, zanim zdążyłaby go powstrzymać, i odwieczny wróg zostałby ostrzeżony.

– To spoza pańskiej specjalizacji – powiedziała. – Nie jest pan zobowiązany znać się na tym.

Starając się zmienić temat zaczęła teraz mówić szybko, tak płynnie i szybko, jak tylko mogła.

– Nie mam czasu na wyjaśnienia, doktorze Tersch. Inni ludzie z programu CBW na pewno będę wiedzieć, czego mi potrzeba. Proszę się za to wziąć. Doktor Flyte bardzo chce kontynuować badania i potrzebuje wszystkich artykułów z mojej listy jak najszybciej. Pięć do sześciu godzin, powiedział pan?

– Tyle powinno wystarczyć – odparł Tersch. – Jak mamy to dostarczyć?

Sara spojrzała na Bryce'a. Nie chciałby ryzykować życia jeszcze jednego swojego człowieka, każąc mu przywieźć ładunek do miasta.

– Dałoby się użyć helikoptera wojskowego? – spytała.

– Dałoby się.

– Lepiej niech pilot nie ląduje. Zmiennokształt może pomyśleć, że próbujemy ucieczki. Prawie na pewno zaatakuje załogę i zabije ich w momencie, kiedy maszyna usiądzie. Każcie im spuścić pakunek na linie.

– To będzie z pewnością spory pakunek.

– Jestem pewna, że uda im się go spuścić.

– No… dobrze. Już się za to biorę. I powodzenia.

– Dzięki – powiedziała Sara. – Potrzeba nam tego.

Wyłączyła się.

– Pięć, sześć godzin. Teraz wydaje się to tak długo… – westchnęła Jenny.

– Wieczność – powiedziała Sara.

Widać było, że wszyscy są ciekawi jej planu, ale wiedzieli: nie wolno o niego pytać. Jednak nawet w ich milczeniu Sara odczuła optymizm.

Tylko nie róbcie sobie zbyt dużych nadziei, pomyślała z niepokojem.

Możliwe, że jej plan się nie powiedzie. W istocie mało mieli szans. A jeśli plan zawiedzie, zmiennokształt dowie się, co zamierzali, i zgładzi ich w wyjątkowo brutalny sposób.

Wstawał brzask.

Mgła traciła swój blady poblask. Teraz oślepiała najczystszą bielą płynącą z rozbitych promieni porannego słońca.

19

Zjawa

Fletcher Kale obudził się w sam czas, żeby zobaczyć pierwszą jasność poranka.

Las nadal krył się w mroku. Światło dnia mlecznobiałymi grotami spadało tu i ówdzie przez dziury w zielonej kopule gęsto splątanych koron mamucich drzew. Brzask był rozmyty mgłą, przytłumiony, widoczność słaba.

Kale noc spędził w dżipie Jake'a Johnsona. Teraz wysiadł z wozu, stał obok, słuchał lasu, sprężony, wyczulony na odgłos pogoni.

Ostatniej nocy, kilka minut po jedenastej, kiedy Kale jechał w górę Mount Larson Road, zdążając do sekretnej kryjówki Jake'a Johnsona, i skręcił w pozbawioną twardej nawierzchni przecinkę przeciwpożarową na dzikim stoku Śnieżnej Góry – wpakował się w kłopoty. W odległości dwudziestu stóp reflektory wozu oświetliły znak umieszczony po obu stronach drogi; duże czerwone litery na białym tłe wołały: STREFA KWARANTANNY. Jadąc za szybko, minął zakręt i znalazł się tuż przed policyjną blokadą. Wóz patrolowy policji okręgowej stał w poprzek jezdni. Dwóch zastępców zaczęło wysiadać z samochodu.

Przypomniało mu się, że słyszał coś w radiu o strefie kwarantanny, w rejonie Snowfield, ale uznał wtedy, że dotyczy to jedynie drugiej strony góry. Wcisnął hamulec, żałując, że raz przynajmniej nie słuchał dokładniej wiadomości.

Rozesłano za nim list gończy. Ci mężczyźni rozpoznają go i w ciągu godziny wróci za kraty.

Zaskoczenie ich było jego jedyną nadzieją. Nie spodziewają się kłopotów. Trzymać straż na rogatce strefy kwarantanny to łatwe, usypiające zajęcie.

Karabin HK 91 leżał obok na siedzeniu, przykryty kocem. Złapał broń, wyskoczył z dżipa i otworzył ogień do gliniarzy. Półautomat zaszczekał i zastępcy zatańczyli krótki, spazmatyczny taniec śmierci. Widmowe figury we mgle.

Przetoczył trupy do rowu, zjechał wozem patrolowym z drogi na bok. Wsiadł do dżipa i minął rogatkę. Zawrócił pieszo, wstawił wóz na stare miejsce, tak żeby wyglądało, iż zabójca gliniarzy nie kontynuował drogi w góry.

Jechał trzy mile wyboistą przecinką, aż trafił na jeszcze bardziej nierówną, zarośniętą drogę. O milę dalej, na końcu drogi zaparkował dżipa w tunelu zarośli i wysiadł.

Oprócz HK 91 dźwigał wór innej broni ze skrytki Johnsona i 63 440 $, rozłożone w siedmiu zapinanych na zamki błyskawiczne kieszeniach myśliwskiej kurtki. Poza tym miał tylko latarkę. I tylko to było mu naprawdę potrzebne, gdyż wapienne jaskinie będą dobrze zaopatrzone.

Ostatnie ćwierć mili miał przebyć pieszo i zamierzał dokończyć podróży od razu, ale szybko się okazało, że nawet z latarką trudno było zorientować się w lesie nocą i we mgle. Mógł się zgubić. Raz zszedłszy ze szlaku w tych dzikich ostępach, mógł krążyć o kilka jardów od miejsca przeznaczenia, żeby nigdy się nie dowiedzieć, jak blisko znajdowało się wybawienie. Po kilku zaledwie krokach Kale zawrócił do dżipa i czekał na światło dnia.

Nawet jeśli odnajdą do rana trupy policjantów i gliny wykombinują, że zabójca poszedł w góry, nie rozpoczną obławy przed świtem. Nim dotrą tu jutro, on wygodnie ukryje się w jaskiniach.

Spał na przednim siedzeniu dżipa. Nie był to hotel, ale przecież wygodniej niż w więzieniu.

Teraz, stojąc obok dżipa w skąpych promieniach wczesnego ranka, nasłuchiwał odgłosów obławy. Nie usłyszał nic. Tego właśnie się spodziewał. Nie było mu przeznaczone zgnić w więzieniu. Czekała go jasna przyszłość. Był tego pewien.

Ziewnął, przeciągnął się i wysikał przy pniu wielkiej sosny.

Trzydzieści minut później, kiedy pokazało się więcej światła, ruszył ścieżką, której nie mógł znaleźć w nocy. I zobaczył coś, czego nie zauważył oczywiście w ciemności: zarośla były dokładnie zdeptane. Niedawno przeszli tędy ludzie.

Ruszył dalej ostrożnie, ściskając HK 91 w prawej ręce, gotów zdmuchnąć każdego, kto spróbowałby go zaatakować.

Nie minęło pół godziny, a wyszedł spomiędzy drzew na polanę przy chacie – i zobaczył, dlaczego ścieżka była zadeptana. Osiem motocykli stało przy ścianie; wielkie harleye, wszystkie z jarzącymi się f napisami: CHROMOWY DEMON.

Banda wyrzutków Gene'a Terra. Nie wszyscy. Wyglądało na to, że połowa.

Kale ukląkł i oparł broń o wybrzuszenie wapienia i z uwagą spoglądał na otuloną mgłą chatę. W pobliżu nie było nikogo. Spokojnie sięgnął do torby, wyjął świeży magazynek do HK 91, wymienił częściowo wystrzelony.

Jak Terr i jego zdeprawowani koleżkowie dostali się tutaj? Wyprawa w góry jednośladem była bardzo trudnym, dziko niebezpiecznym, wykańczającym nerwowo motokrosem. Oczywiście, te zwariowane dranie kochały niebezpieczeństwo.

Ale co, do diabła, tu robili? Jak znaleźli chatę? Po co tu zjechali?

Nasłuchując jakiegoś głosu, jakiejś wskazówki, gdzie mogą być intruzi i co zamierzają, Kale uświadomił sobie, że nie słyszy żadnych odgłosów zwierząt ani owadów. Żadnych ptaków. Absolutnie nic. Dziwne.

Nagle usłyszał za sobą szelest. Łagodny dźwięk. Ale w dziewiczej ciszy zabrzmiał jak wystrzał armatni.

Kale do tej chwili klęczał. Z kocią zręcznością upadł na bok, przetoczył się na plecy, uniósł karabin.

Był gotów do zabijania, ale nie był przygotowany na to, co zobaczył. Około dwudziestu jardów dalej, spomiędzy drzew i mgły wyłaniał się Jake Johnson. Nagi. Kompletny gołodupiec.

Znowu szelest. Na lewo od Johnsona. Dalej, wśród drzew.

Kale obrócił błyskawicznie głowę, przesunął karabin w tym kierunku.

Następny mężczyzna wyszedł spomiędzy drzew poprzez mgłę. Wysoka trawa gładziła mu gołe nogi. Był również nagi. Uśmiechał się szeroko.

Kale spoglądał to na jednego, to na drugiego, zdumiony i ogłupiały. Byli tak doskonale podobni jak bliźniacy jednojajowi.

Ale Jake był jedynakiem – czy nie? Kale w życiu nie słyszał o jakimś bliźniaku.

Trzecia postać wychyliła się z cieni spod rozłożystych konarów świerka. To był również Jake Johnson.

Kale'owi zabrakło powietrza w płucach.

Może była minimalna możliwość, że Kale miał brata bliźniaka, ale za cholerę nie pochodził z trojaczków.

Coś było strasznie nie w porządku. Nagle nie tylko nieprawdopodobne trojaczki przeraziły Kale'a. Nagle wszystko zrobiło się groźne: las, mgła, kamienne kontury górskiego zbocza…

Trójka sobowtórów szła z wolna w górę zbocza, na którym leżał rozciągnięty Kale. Zbliżali się z różnych kierunków. Ich oczy były dziwne, ich usta okrutne.

Kale zerwał się na równe nogi. Serce waliło mu mocno.

– Stać! Ani kroku!

Ale nie zatrzymali się, choć dzierżył karabin szturmowy.

– Kim jesteście? Skąd? Co to ma znaczyć?

Nie odpowiedzieli. Szli nadal. Jak zombie.

Złapał za worek pełen broni, cofnął się szybko i niezdarnie przed koszmarnym trio.

Nie. To przestało być trio. Kwartet. Niżej na stoku czwarty Jake Johnson wyłonił się spomiędzy drzew, golusieńki jak reszta.

Strach Kale'a graniczył teraz z paniką.

Czwórka sunęła ku Kale'owi prawie bez dźwięku. Szeleściły tylko zeschłe liście pod stopami; poza tym nic. Nie przeszkadzały im kamienie i ostre trawy, kolce, które musiały ranić stopy. Jeden z nich łakomie oblizywał wargi. Pozostali zaczęli natychmiast robić to samo.

Lodowaty skurcz śmiertelnego strachu przeszył wnętrzności Kale'a. A nuż stracił zmysły? Ale ten moment wahania był krótkotrwały. Rzadko doznając zwątpienia, nie potrafił w nim długo trwać.

Cisnął wór, chwycił HK 91 w obie ręce i otworzył ogień. Zatoczył łuk plującą lufą karabinu. Pociski dosięgnęły celu. Widział, jak wdzierają się w ciała czwórki mężczyzn, widział otwierające się rany. Ale krew nie popłynęła. Rany znikały w momencie, w którym wykwitly, goiły się w sekundę.

Mężczyźni wciąż się zbliżali.

Nie. Nie mężczyźni. Coś innego.

Halucynacje? Przed laty w liceum Kale brał dużo kwasu. Teraz przypomniał sobie, że nawroty po kwasie potrafią prześladować miesiące, ba, lata po tym, jak rzuciło się LSD. Nigdy poprzednio nie miał nawrotu po kwasie, ale słyszał o tym. Czy teraz to właśnie mu się przytrafiło? Halucynacje?

Może.

Z drugiej strony… Wszyscy czterej lśnili, jakby poranna mgła zbierała im się na nagiej skórze i był to szczegół, którego nigdy nie zauważył w halucynacjach. A w ogóle wszystko bardzo się różniło od tych doznań narkotycznych, jakie przeżył.

Nadal szeroko uśmiechnięty, najbliższy sobowtór uniósł ramię, wskazał na Kale'a. Niewiarygodne: ciało na ręce pękło i spłynęło z palca, i z całej dłoni. Ciało autentycznie spływało w dół, jak wosk rozpuszczający się i cofający przed płomieniem; przegub zgrubiał od tkanki, a potem ukazały się kości, same kości. Jeden bielejący palec wskazywał na Kale'a.

Wskazywał z gniewem, szyderstwem i oskarżeniem.

Kale'owi zawirowało w głowie.

Pozostałe sobowtóry przeszły jeszcze bardziej makabryczne zmiany. Jeden stracił ciało na części twarzy: prześwitywała kość policzkowa, rząd zębów, prawe oko pozbawione powieki i otaczającej tkanki słało wilgotny blask z bielejącego oczodołu. Trzeci mężczyzna zgubił kawał ciała na klatce piersiowej: odsłoniły się ostre żebra i oślizłe, mokre, pulsujące niewyraźnie wnętrzności. Jedna noga czwartego była zdrowa, druga składała się już tylko z kości i ścięgien.

Kiedy zbliżyli się jeszcze bardziej, jeden z nich powiedział:

– Dzieciobójca.

Kale wrzasnął, cisnął HK 91 i rzucił się do ucieczki. Stanął prawie natychmiast. Z tyłu, od chaty zbliżali się kolejni dwaj Johnsonowie. Wszystkie drogi odcięte. Pozostawało biec w górę wysokim skalnym wybrzuszeniem, powyżej chaty. Runął tam, sapiąc i charcząc. Pochlipując dopadł zarośli, przedarł się do wejścia do jaskini, obejrzał na moment, zobaczył, że szóstka nie przestawała następować, wpadł do jaskini, w ciemność, żałując, że porzucił latarki; ręką na ścianie skały wymacywał drogę, usiłując przypomnieć sobie szkic miejsca, pamiętał, że jest to jakby długi tunel kończący się serią ostrych zakosów, i nagle uświadomił sobie, że tu wcale nie musi być bezpiecznie: jaskinia może okazać się pułapką. Tak, był teraz pewien: oni chcieli go tu wciągnąć – i obejrzał się. Zobaczył przy wejściu dwóch gnijących mężczyzn, usłyszał własne wycie i biegł coraz szybciej w głęboką czerń, ale wiedział, że to dla nich żadna przeszkoda, otarł dłoń na ostrym występie skalnym, potknął się, zamachał rękami, pruł dalej, dopadł zakrętu, jednego, drugiego, potem drzwi, minął je, zatrzasnął za sobą; był pewien, że to ich nie zatrzyma – i wtedy zobaczył światło w następnej komnacie. Posuwał się ku niemu w sennym dzikim przerażeniu przez labirynt stosów pożywienia i ekwipunku.

Światło biło od latarni Colemana.

Kale wszedł do trzeciej komnaty.

W bladym jak szron blasku zobaczył coś, co skuło go lodem. To wyłaniało się z podziemnej rzeki, spod jaskini, z dziury, w której Jake Johnson umieścił pompę wodną. Wiło się. Kłębiło, pulsowało, falowało. Ciemne, cętkowane krwawo cielsko. Pozbawione kształtu.

Zaczęły formować się skrzydła. Rozmyły się.

Siarkowy odór, niezbyt mocny, ale mdlący.

Na całej siedmiostopowej kolumnie śluzu otworzyły się oczy. Skupiły spojrzenie na Kale'u.

Cofnął się przed nimi, wtulił w ścianę, złapał się kamienia, jakby on wyznaczał ostatnią krawędź realności nad przepaścią szaleństwa.

Niektóre oczy były ludzkie. Niektóre nie. Spozierały na niego – a potem zamknęły się i znikły.

W miejscu oczu otworzyły się usta. Pojawiły się zęby, kły. Rozdwojone języki zwisały z czarnych warg. Z innych ust wysunęły się czułki robaków. Zawibrowały w powietrzu, schowały się. Jak skrzydła i oczy, w końcu usta znikły w bezforemnym cielsku.

Na podłodze siedział mężczyzna. Kilka stóp od pulsującej istoty, która wychynęła z podziemi. Siedział na wpół widoczny w blasku latarni. Twarz krył mu cień.

Czując, że Kale go zauważył, mężczyzna lekko pochylił się do przodu, wystawił twarz na światło. Mierzył sześć stóp cztery cale albo więcej, miał długie kręcone włosy i brodę. Na głowie nosił pozwijaną opaskę. Złoty kolczyk zakołysał mu się w uchu. Uśmiechnął się najdziwniejszym uśmiechem, jaki Kale w życiu widział. Uniósł powital-nie dłoń. Na jej wewnętrznej stronie widniało wytatuowane czerwono-żółte oko.

Był to Gene Terr.

20

Broń bakteriologiczna

Helikopter wojskowy pojawił się trzy i pół godziny po rozmowie Sary z Danielem Terschem, dwie godziny wcześniej, niż obiecał. Widocznie został skierowany bezpośrednio z bazy w Kalifornii i widocznie koledzy Sary z programu CBW odgadli jej plan wojenny. Pojęli, że de facto nie potrzebuje większości ekwipunku, o który prosiła, i zebrali tylko to, czego potrzebowała do uderzenia na zmiennokształt. Inaczej nie uwinęliby się tak szybko.

Boże, daj, proszę, żeby to była prawda, myślała Sara. Oby to były odpowiednie materiały!

Wielki, zamalowany kolorami ochronnymi helikopter z dwoma zestawami śmigieł, wisząc kilkadziesiąt stóp nad Skyline Road, mełł poranne powietrze, tworzył turbulencję, ciął resztki mgły. Fale ostrych dźwięków rozbijały się o miasto.

Z boku przesunęły się drzwi, jakiś mężczyzna wychylił się z ładowni i spojrzał w dół. Nie próbował wołać, gdyż rytmiczny stuk wirników i ryk silników zjadłby słowa. Zamiast tego przekazał rękami serię niezrozumiałych sygnałów.

W końcu Sara pojęła, że załoga czeka na jakąś wskazówkę o miejscu zrzutu. Zasygnalizowała, żeby wszyscy razem z nią utworzyli koło na środku ulicy. Nie wzięli się za ręce, stali w odstępach kilkujardowych. Koło miało kilkanaście stóp średnicy.

Owinięty w płótno ładunek, nieco większy niż człowiek, został wypchnięty z helikoptera. Był podwiązany do liny spuszczanej na elektrycznym wyciągu. Początkowo ładunek zjeżdżał powoli, potem jeszcze wolniej, w końcu osiadł na jezdni w środku koła tak łagodnie, jakby załoga halikoptera dostarczała surowe jajka.

Bryce wyłamał się z koła, zanim pakunek spoczął na ziemi i znalazł się przy nim pierwszy. Odnalazł karabinek i zwolnił linę, zanim Sara i reszta dołączyli do niego.

Helikopter ściągnął z powrotem linę, spłynął w kierunku doliny i opuścił strefę zgrożenia, równocześnie zwiększając wysokość.

Sara przyklękła i zaczęła rozwiązywać nylonowy sznur, przewleczony przez metalowe oka opakowania. Pracowała gorączkowo i w ciągu paru sekund wydobyła zawartość.

Składały się na nią dwa niebieskie kanistry z białym nadrukiem słowno-literowym (Odetchnęła z ulgą, kiedy go zobaczyła. Jej wiadomość została właściwie zinterpretowana.) i trzy spryskiwacze, podobne do tych, których używa się do rozpylania środków chwasto- i owadobójczych, napędzane nie ręcznie, ale sprężonym powietrzem. Każdy cylinder był zaopatrzony w szelki jak u plecaków. Giętka rura gumowa z czterostopową metalową końcówką i dyszą wytrzymującą wysokie ciśnienie pozwalała utrzymać dystans dwunastu do czternastu stóp od celu.

Sara podniosła jeden z napełnianych pod ciśnieniem cylindrów. Ważył swoje: zawierał ten sam płyn co dwa dodatkowe, niebieskie kanistry.

Helikopter znikł po zachodniej stronie nieba.

– Saro, czy to wszystko, o co pani prosiła? – spytała Lisa.

– To wszystko, czego potrzebujemy – powiedziała wykrętnie Sara.

Rozejrzała się w koło nerwowo, jakby w obawie, że zmiennokształt rzuci się na nich. Ale nie było po nim śladu.

– Bryce, Tal, gdybyście mogli wziąć te dwa cylindry…

Szeryf i jego zastępca złapali za oba zestawy, wsunęli ramiona w szelki, zapięli pasy na piersiach, poprawili najlepiej jak się dało ładunek na ramionach.

Nie trzeba było słów, aby obaj mężczyźni jasno zrozumieli, że cylindry zawierają broń, która może zniszczyć wroga. Sara wiedziała, że zżera ich ciekawość i była pełna podziwu, że nie zadają pytań.

Sama zamierzała używać trzeciego spryskiwacza, ale okazał się znacznie cięższy, niż się spodziewała. Wysiliwszy się, mogła go unieść, ale nie była w stanie nim manewrować. A podczas następnych kilku godzin przeżycie będzie zależało od szybkości i zręczności.

Ktoś inny musi używać trzeciego urządzenia. Nie Lisa: nie była większa od Sary. Nie Flyte: miał reumatyzm w dłoniach, na co skarżył się w nocy, i wyglądał na wątłego. Pozostawała Jenny. Była tylko dwa czy trzy cale wyższa od Sary, tylko piętnaście czy dwadzieścia funtów cięższa, ale chyba w znakomitej kondycji fizycznej. Prawie na pewno zdoła manewrować spryskiwaczem.

Flyte protestował, ale gdy spróbował podnieść urządzenie, ustąpił.

– Chyba jestem starszy, niż myślałem – powiedział z rozgoryczeniem.

Jenny przyznała, że jest najodpowiedniejszą osobą, i Sara pomogła jej założyć szelki. Byli gotowi do bitwy.

Zmiennokształt nadal nie dawał znaku życia.

Sara otarła pot z czoła.

– W porządku. W momencie w którym ono się pokaże, pryskajcie tym płynem. Nie marnujcie ani chwili. Pryskajcie do oporu, cofając się jednocześnie, ile się da. Starajcie się wyciągnąć jak najwięcej tego z ukrycia i pryskajcie, pryskajcie, pryskajcie.

– To jakiś rodzaj kwasu, czy co? – spytał Bryce.

– To nie kwas – powiedziała Sara. – Choć skutkuje bardzo podobnie, jeśli w ogóle poskutkuje.

– Więc jeśli to nie kwas – spytał Tal – to co?

– Wyjątkowy, bardzo wyspecjalizowany organizm.

– Zarazki? – Oczy Jenny były rozszerzone ze zdumienia.

– Tak. Są zanurzone w pożywce stymulującej błyskawiczne rozmnażanie.

– Zmiennokształt zachoruje od tego? – spytała Lisa, marszcząc brwi.

– Modlę się o to gorąco – szepnęła Sara.

Nic się nie poruszyło. Nic. Ale coś było w pobliżu i prawdopodobnie nasłuchiwało. Uszami kota. Uszami lisa. Bardzo wrażliwymi niezwykłymi uszami własnego projektu.

– Jeśli ono zachoruje, to będziemy mogli mówić o wielkim szczęściu – ciągnęła Sara. – Bo chyba tylko choroba może je zabić.

Ale teraz to ich życie znalazło się znów w niebezpieczeństwie, gdyż ono już wiedziało, że wyprowadzili je w pole.

– Ale natura odwiecznego wroga różni się tak gruntownie od natury ludzi i zwierząt… – Flyte potrząsnął głową. – Choroby niebezpieczne dla innych gatunków, na niego w ogóle nie podziałają.

– Zgadza się – powiedziała Sara. – Ale ten mikrob nie wywołuje zwykłej choroby. Tak faktycznie to on w ogóle nie wywołuje choroby.

Otoczone górami Snowfield wyglądało jak pocztówkowy rysunek.

Rozglądając się niespokojnie, czujna na byle ruch Sara opowiedziała im o Anandzie Chakrabartym i jego odkryciu.

W 1972 roku, w imieniu doktora Chakrabarty'ego, jego pracodawca – General Electric Corporation – złożył wniosek o pierwszy w świecie patent na bakterię stworzoną przez człowieka. Używając skomplikowanej techniki fuzji tkanek, Chakrabarty stworzył mikroorganizm, który żywił się nierafinowaną ropą, trawił ją i w wyniku tego zmieniał jego węglowodorowe składniki.

Bakteria Chakrabarty'ego służyła przynajmniej jednemu oczywistemu celowi: mogła oczyszczać morza z wylewów ropy. Bakteria dosłownie zjadała plamy ropy, likwidując zagrożenie dla otoczenia.

Po licznych gwałtownych sporach sądowych, wszczętych z wielu stron, General Electric wygrał prawo do opatentowania odkrycia Chakrabarty'ego. W czerwcu 1980 roku Sąd Najwyższy wydał precedensową decyzję, iż odkrycie Chakrabarty'ego “nie jest dziełem natury, lecz jego własnym; w związku z czym stanowi przedmiot prawa patentowego".

– Oczywiście – powiedziała Jenny – czytałam o tej sprawie. To była wielka sensacja – człowiek konkurujący z Bogiem, i te rzeczy.

– Na początku GE nie zamierzał wypuszczać tej bakterii na rynek – mówiła Sara. – Był to wątły organizm, niezdolny do przeżycia poza ściśle kontrolowanymi warunkami laboratoryjnymi. GE zgłosił wniosek patentowy, aby zbadać sytuację prawną, stworzyć pewien status, precedens, zanim inne eksperymenty inżynierii genetycznej przyniosą bardziej użyteczne i wartościowe odkrycia. Ale po decyzji sądu inni naukowcy spędzili kilka lat na pracy nad tym organizmem i mają teraz wytrzymalszy szczep, żyjący poza laboratorium dwanaście do osiemnastu godzin. Znalazł się na rynku pod nazwą handlową biosan-4 i został z powodzeniem użyty do oczyszczania wylewów ropy na całym świecie.

– I to właśnie jest w tych cylindrach? – spytał Bryce.

– Tak, biosan-4 w płynnym roztworze.

Miasto przypominało cmentarz. Słońce świeciło z lazurowego nieba, ale powietrze było lodowate. Mimo niesamowitej ciszy Sara miała niezachwiane przekonanie, że o n o się zbliża. Słyszało wszystko i jest bardzo, bardzo blisko.

Inni też to czuli. Rozglądali się niespokojnie.

– Pamiętacie, co odkryliśmy przy badaniu tkanki zmiennokształtu?

– Masz na myśli wysoką zawartość węglowodorów? – spytała Jenny.

– Tak. Ale nie tylko węglowodory. Wszystkie związki węgla. Wszędzie bardzo duże ilości węgla.

– Mówiła nam pani, że to coś jak petrolatum – powiedział Tal.

– Nie mówiłam, że jest takie samo. Podobne. Mamy tu do czynienia z żywą tkanką, różną od ludzkiej, ale złożoną i ożywioną… Więc, chodzi mi o to, że tkanka tego stwora przypomina organicznego, metabolicznie aktywnego kuzyna petrolatum. Mam nadzieję, że bakteria Chakrabarty'ego…

Coś się zbliża…

– Liczysz na to, że bakteria weżre się w zmiennokształt tak samo jak wżerała w plamy ropy. Coś… coś…

– Tak – nerwowo odpowiedziała Sara. – Mam nadzieję, że bakteria zaatakuje węgiel i zniszczy tkankę. Lub przynajmniej zakłóci na tyle delikatną chemiczną równowagę, żeby…

Zbliża się…zbliża się…

– …uhm, zdestabilizować cały organizm – skończyła Sara. Czuła, jak niebezpieczeństwo rośnie z każdą chwilą.

– Czy to nasza jedyna szansa? Naprawdę?

– Chyba tak.

Gdzie ono jest? Skąd nadchodzi? – zastanawiała się Sara, wodząc wzrokiem po opustoszałych budynkach, pustej ulicy, nieruchomych drzewach.

– Wydaje mi się strasznie wątła – rzekł powątpiewająco Flyte.

– Bo i jest wątła – powiedziała Sara. – To cień szansy, ale tylko to nam pozostało.

Hałas. Szarpiący nerwy, jeżący włos na głowie syk.

Zamarli. Czekali.

Ale miasto na powrót otuliło się peleryną ciszy.

Poranne słońce ostro odbijało się w niektórych oknach i lśniło na wygiętych kloszach latarni. Czarne dachówki domów wyglądały, jakby wypolerowano je przez noc. Ostatki, mgły osiadły na gładkich płaszczyznach wilgotnym połyskiem.

Nic się nie poruszyło. Nic się nie działo. Dźwięk się nie powtórzył.

Niepokój przesłonił twarz Bryce'a Hammonda.

– Ten biosan… mam nadzieję, że jest nieszkodliwy dla ludzi.

– Całkowicie nieszkodliwy – zapewniła go Sara. Znów hałas. Krótkotrwały. Cisza.

– Coś się zbliża – powiedziała cicho Lisa. Boże, dopomóż, pomyślała Sara.

– Coś się zbliża – powiedziała cicho Lisa i Bryce poczuł to również. Wrażenie nadciągającej grozy. Zgęstnienie i chłód powietrza. W spokój miasta wkradł się element drapieżności. Rzeczywistość? Wyobraźnia? Nie był pewien. Wiedział tylko, że to czuje.

Hałas rozległ się znowu. Nie na moment. Trwał. Bryce się skrzywił. Dźwięk rozdzierał uszy. Bzyczenie. Pisk. Odgłos wiertarki, ale Bryce wiedział, że to nic tak nieszkodliwego i powszedniego jak wiertarka.

Owady. Chłód, metaliczność dźwięku – to skojarzyło mu się z owadami. Pszczoły. Tak, było to zwielokrotnione bzyczenie i wizg szerszeni.

– Trójka nie uzbrojona w spryskiwacze, do środka!

– No, otoczymy was i choć trochę osłonimy – powiedział Tal.

Cholernie małe “trochę", jeśli biosan nie zadziała, pomyślał Bryce.

Dziwny hałas wzrósł.

Monstrum pojawiło się na niebie w dole ulicy, w pobliżu cukierni. Prześliznęło się nad dachami budynków, na kilka sekund zawisło nad Skyline Road. Osa. Fantom rozmiarów niemieckiego owczarka. Nic podobnego nie żyło w ciągu dziesiątków milionów lat, które przeżył zmiennokształt. To na pewno stworzyła jego zła, koszmarna wyobraźnia. Sześciostopowe skrzydła tłukły wściekle powietrze, mieniąc się kolorami tęczy. Złożone czarne oczy tkwiły ukośnie w wąskiej, spłaszczonej, wstrętnej głowie. Cztery nogi, zakończone szczypcami, dygotały. Podwinięty, segmentowy, mle-cznobiały odwłok zakończony był czterostopowym żądłem, ostrym jak igła.

Bryce poczuł, jak wnętrzności zamieniają mu się w lodowatą wodę.

Osa runęła do ataku.

Osa mknęła ku nim. Jenny krzyknęła rozdzierająco, ale uniosła dyszę spryskiwacza i nacisnęła dźwignię zwalniającą zawartość. Mlecz-nobiała, rozszerzająca się stożkowato mgła rozsnuła się na długość sześciu stóp.

Osa znajdowała się o dwadzieścia stóp dalej. Nadciągała szybko.

Jenny wcisnęła dźwignię do oporu. Mgła zamieniła się w strumień sięgający piętnastu, szesnastu stóp.

Bryce wypuścił strumień ze swojego spryskiwacza. Dwie smugi biosanu skrzyżowały się, wyrównały tor, nakierowane na wspólny cel. Płynęły w powietrzu.

Osa weszła w zasięg płynu. Strumień pod wysokim ciśnieniem uderzył, zaćmił tęczowe kolory skrzydeł, skąpał segmenty odwłoku.

Owad zatrzymał się gwałtownie, zawahał, opadł, jakby nie mogąc utrzymać wysokości. Wisiał w powietrzu. Został powstrzymany, ale nadal patrzył na nich wypełnionymi nienawiścią oczami.

Jenny poczuła przypływ ulgi i nadziei.

– Działa! – zawołała Lisa.

W tejże chwili osa wznowiła atak.

Tal już myślał, że niebezpieczeństwo minęło, kiedy osa wznowiła atak. Leciała wolniej poprzez mgłę biosanu-4, ale nadal leciała.

– Padnij! – krzyknął Bryce.

Przykucnęli i osa śmignęła nad nimi. Mleczny płyn kapał na nich z groteskowych nóg i czubka żądła.

Tal podniósł się, żeby strzyknąć na owada długą strugą.

Zawróciła, ale zanim zdołał ją postrzelić, opadła, zatrzepotała dziko i grzmotnęła o jezdnię. Przewróciła się, bzyczała gniewnie. Usiłowała się podnieść. Nie mogła. Zaczęła się przemieniać.

Osa przemieniała się.

Timothy Flyte zbliżał się do osy razem z innymi i patrzył, jak rozpływa się w bezkształtną masę protoplazmy. Zaczęły wykształcać się tylne nogi psa. I pysk. Z kształu mordy sądząc, chyba doberman. Otwierało się oko. Ale zmiennokształt nie był już w stanie dokończyć transformacji: psie rysy znikały. Amorficzna tkanka drżała, pulsując jak nigdy przedtem.

– Zdycha – powiedziała Lisa.

Timothy wpatrywał się, oszołomiony, w konwulsje dziwnego ciała. Oto ta odtąd nieśmiertelna istota zakosztowała smaku i grozy śmierci.

Na nieforemnej masie otwierały się owrzodzone rany, ciekł z nich rzadki, żółtawy płyn. Stworzenie rzucało się spazmatycznie. Wciąż nowe rany otwierały się z ohydną rozrzutnością. Zwyrodnienia wszelkich kształtów i rozmiarów, otwory o podłużnych, gwiaździstych i krągłych brzegach wyskakiwały na pulsującej powierzchni. A w końcu, tak jak mały plasterek tkanki na płytce Petriego, i ten fantom zdegenerował się w martwą kałużę cuchnącej, wodnistej mazi.

– Na Boga, udało się pani! – zakrzyknął Timothy, obracając się do Sary.

Macki. Trzy macki. Za nią.

Wyrosły ze spływu przy krawężniku, piętnaście stóp dalej. Każda grubości przegubu Timothy'ego. Szukające przyssawki już prześliznęły się po jezdni, o jard od Sary.

Timothy wrzasnął ostrzegawczo, ale spóźnił się.

Flyte wrzasnął i Jenny obróciła się. Ono znalazło się wśród nich.

Trzy macki uniosły się z ziemi z szokującą prędkością, falując złowrogo rzuciły się, opadły Sarę. W sekundzie jedna owinęła się wokół jej nóg, druga wokół talii, a trzecia wokół szczupłej szyi.

Chryste, jest za szybkie, za szybkie dla nas! – pomyślała obracając się Jenny i jednocześnie klnąc, nacisnęła dźwignię, plując biosanem-4 na Sarę i macki.

Bryce i Tal weszli do akcji ze swoimi spryskiwaczami, ale na wszystko było za późno.

Oczy Sary rozwarły się szerzej, rozchyliła usta w bezgłośnym krzyku. Została uniesiona w powietrze i…

Nie! – błagała Jenny.

…frunęła w tył i w przód jak lalka…

Nie!

…a głowa spadła jej z ramion, spadła na ulicę z twardym, mdlącym trzaskiem.

Powstrzymując wymioty, Jenny cofnęła się o krok.

Macki uniosły się na dwanaście stóp w powietrze. Dygotały, wiły się, spływały pianą, pękały w ranach. Bakterie niszczyły strukturę wiążącej amorficznej tkanki. Zgodnie z nadziejami Sary, biosan-4 oddziaływał na zmiennokształt prawie tak, jak kwas siarkowy na tkankę ludzką.

Tal przemknął obok Jenny prosto do trzech macek. Wrzasnęła, żeby się zatrzymał.

Co on wyrabia, na Boga?!

Tal biegł przez falujące cienie, rzucane przez macki, modląc się, aby go która nie dopadła. Kiedy dotarł do ścieku, z którego wychynął stwór, dojrzał, że trzy odroślą oddzielają się od głównej masy, dygocącej w kanale. Zmiennokształt pozbywał się zarażonej tkanki, aby bakterie nie mogły dotrzeć do głównej partii ciała. Tal wsadził dyszę spryskiwacza w kratkę ściekową i spuścił biosan-4 do kanału.

Macki oderwały się od reszty stwora. Podskakiwały i wiły się po ulicy. W głębi kanału śluz cofał się przed tryskającym strumieniem, pozostawił pieniący się kawał cielska, który rzucał się spazmatycznie i umierał.

Nawet diabła można zranić. Nawet Szatan jest podatny na cios.

Uniesiony radością, Tal wstrzyknął więcej płynu do kanału.

Amorficzna tkanka znikała, wczołgiwała się głębiej w podziemne przejścia, bez wątpienia porzucając kolejne partie samej siebie.

Tal obrócił się od kanału i zobaczył, że porzucone macki straciły kształt: teraz wyglądały jedynie jak długie, zasupłane liny ropiejącej tkanki. Podskakiwały bezładnie w wyraźnej męce i szybko zdegenero-wały w cuchnącą, martwą breję.

Spojrzał na kolejny otwór ściekowy przy cichym budynku, potem na niebo. Skąd przyjdzie następny atak?

Nagle jezdnia zakołysała się z hukiem. Flyte, stojący przed nim, padł na ziemię; okulary mu się roztrzaskały. Tal zatoczył się na bok, prawie nadepnął uczonego.

Ulica podskoczyła i zadrżała jeszcze raz, mocniej niż poprzednio, jakby przechodziły pod nią fale wstrząsów. Ale to nie było trzęsienie ziemi. Zbliżało się o n o – nie fragment, nie jeszcze jeden fantom, ale główna największa część: może to wielkie cielsko parło ku powierzchni z niewyobrażalną, niszczycielską mocą, powstając jak oszukany bóg, ogarnięty wściekłym gniewem i niosący pomstę ludziom, którzy ośmielili się go zaatakować. Przybrał kształt ogromnej masy włókien mięśniowych i pchał, pchał, aż tłuczniowe leże ulicy wybrzuszyło się i pękło.

Tal padł na ziemię. Mocno walnął podbródkiem o ulicę, zakręciło mu się w głowie. Usiłował się podnieść, żeby być w pogotowiu ze spryskiwaczem, kiedy stwór się zjawi. Ledwo dźwignął się na czworaka. Ulica kołysała się zbyt mocno. Położył się znów, żeby to przeczekać.

Czekamy na śmierć, pomyślał.

Bryce leżał płasko na brzuchu, przyciśnięty do jezdni.

Lisa leżała obok. Może płakała albo krzyczała. Nie słyszał. Hałas był zbyt wielki.

Wzdłuż Skyline Road atonalna symfonia zniszczenia brzmiała crescendem, od którego pękały uszy: piski, zgrzyty, odgłosy pękania i darcia. Cały świat się rozpadał. Powietrze wypełniał kurz bijący z rosnących pęknięć w nawierzchni.

Koryto drogi poruszyło się z niezmierną siłą. Kawały podbudowy wyfrunęły w powietrze: przeważnie żwir, ale i kawałki wielkości pięści, a były jeszcze większe. Kilkudziesięciofuntowe bloki cementu podskakiwały pięć, dziesięć stóp w powietrze, jakby proteuszowy stwór tłukł nieprzerwanie z dołu o nawierzchnię.

Bryce przyciągnął do siebie Lisę i usiłował zasłonić ją własnym ciałem. Czuł, jak szarpią nią gwałtowne dreszcze.

Ziemia uniosła się. Opadła z hukiem. Znów uniosła i opadła. Drobny gruz sypnął w dół, odbił się z brzękiem od cylindra sprys-kiwacza przytroczonego do pleców Bryce'a, uderzył go w nogi, sieknął boleśnie po głowie.

Gdzie Jenny?

Rozejrzał się w nagłym przypływie trwogi.

W środku Skyline Road wyrósł garb. Widocznie Jenny leżała po drugiej stronie.

Ona żyje, pomyślał. Ona żyje. Do cholery, ona musi żyć!

Ogromna betonowa płyta wystrzeliła z lewej strony i frunęła na osiem, dziesięć stóp w powietrze. Był pewien, że ich zmiażdży i objął Lisę jak mógł najmocniej, choć nic by to nie pomogło, gdyby płyta na nich spadła. Trafiła Timothy'ego Flyte'a. Uderzając przytrzasnęła mu nogi, złamała kości. Zawył z bólu tak głośno, że Bryce usłyszał go ponad rykiem rozpadającej się nawierzchni.

Wstrząsy nie ustawały. Ulica podniosła się jeszcze wyżej. Ostre zęby pokrytego tłuczniem betonu wgryzły się w powietrze poranka.

Za kilka sekund ono przebije się i dopadnie ich, zanim będą mieli możliwość wstać i podjąć kontratak.

Betonowy pocisk wielkości piłki do baseballu wypluty w powietrze opadł na ziemię, roztrzaskując się kilka cali od głowy Jenny. Odłamek otarł się o jej policzek, wytoczył strużkę krwi.

Ciśnienie z dołu, które wytworzyło uskok, nagle ustało. Ulica przestała się trząść. Przestała falować.

Odgłosy zniszczenia cichły. Jenny słyszała swój własny chrapliwy, przyspieszony oddech.

Kilka stóp dalej Tal Whitman zaczął podnosić się na nogi.

Po drugiej stronie wzniesienia ktoś wył w okropnym bólu. Jenny nie widziała kto.

Próbowała wstać, ale ulica zadrżała jeszcze raz i Jenny znów upadła na płask, twarzą do ziemi.

Tal również upadł. Klął na głos.

Nagle ulica zaczęła się zapadać z jękiem niby torturowana. Wzdłuż linii pęknięć odrywały się płyty, toczyły w dół, w pustkę. Bardzo głęboką pustkę. Brzmiało to tak, jakby spadały w przepaść, nie do kanału. Nagle cały wcześniej wzniesiony garb zapadł się z rykiem piorunu i Jenny znalazła się na krawędzi przepaści.

Leżała na brzuchu z uniesioną głową, czekając, aż coś wyłoni się z głębi. Drżała z lęku na myśl, jaką postać zmiennokształt przybierze tym razem.

Ale o n o nie nadeszło. Nie wychyliło się z dziury.

Rozwarcie czeluści miało dziesięć stóp szerokości, pięćdziesiąt długości. Bryce i Lisa, leżący z drugiej strony, próbowali się podnieść. Jenny prawie krzyknęła ze szczęścia na ich widok. Żyli!

Wtedy zobaczyła Timothy'ego. Nogi miał przygniecione ogromnym kęsem betonu. Co gorsza – został złapany w pułapkę na niepewnym odcinku koryta drogi, sterczącym ponad dziurą. W każdym momencie ten odcinek mógł się urwać, spaść do czeluści i zabrać uczonego ze sobą.

Jenny zbliżyła się kilka stóp i zerknęła w dół. Przynajmniej trzydzieści stóp, miejscami prawdopodobnie głębiej. Nie była w stanie ocenić tego dokładnie, ponieważ zbyt wiele cieni zalegało na pięćdziesięciu stopach rozwarcia. Widocznie odwieczny wróg wyłaniał się nie tylko z odpływów burzowych; powstawał z głębokich wapiennych pieczar, spod twardego gruntu, na którym zbudowano ulicę.

Ale jakie niewiarygodne rozmiary, jaką fenomenalną siłę musi ono posiadać, skoro może podnieść nie tylko ulicę, lecz i naturalną formację skalną? I gdzie przepadło?

Czeluść robiła wrażenie pustej, ale Jenny wiedziała, że ono musi gdzieś być w głębokościach, wypełniać szczelnie podziemia, kryjąc się przed biosanem, czekając, nasłuchując.

Podniosła wzrok i zobaczyła, że Bryce czołga się do Flyte'a.

Usłyszała zgrzyt ostrego pęknięcia. Betonowa półka Flyte'a poruszyła się. Lada chwila beton oderwie się i przekoziołkuje w czeluść.

Bryce dostrzegł niebezpieczeństwo. Wczołgał się na pochyloną płytę i próbował dosięgnąć profesora.

Jenny nie wierzyła, że mu się uda.

Nawierzchnia pod nią jęknęła, zadrżała i Jenny uświadomiła sobie, że sama też leży na zdradliwym gruncie. Zaczęła się podnosić. Beton pod nią pękł z hukiem.

21

Lucyfer

Cienie na ścianach jaskini zmieniały się bezustannie – podobnie jak to, co je rzucało. W dziwnym jak światło księżyca blasku benzynowej lampy stwór wyglądał jak kolumna gęstego dymu; wił się bezkształtny, mroczny jak krew.

Chociaż Kale chciał wierzyć, że to tylko dym, nie łudził się. Ektoplazma. Ot co. Materia nie z tego świata, z której podobno składają się demony, zjawy i duchy.

Kale nigdy nie wierzył w duchy. Pojęcie życia po śmierci to szczudło dla słabeuszy, nie dla Fletchera Kale'a. Ale teraz…

Gene Terr siedział na ziemi, wpatrywał się w widziadło. Złoty kolczyk błyszczał.

Kale stał plecami do zimnej wapiennej ściany. Czuł się jakby wsysany przez skałę.

Ohydny siarkowy smród nadal wisiał w wilgotnym powietrzu.

Na lewo od Kale'a jakiś człowiek wyszedł z pierwszego pokoju podziemnej kryjówki. Nie, nie człowiek. Jeden z sobowtórów Jake'a Johnsona. Ten, który nazwał go dzieciobójcą.

Kale wydał cichy, pełen rozpaczy bełkot.

To była demoniczna wersja Johnsona, ta z czaszką w połowie odartą ze skóry. Jedno mokre, pozbawione powieki oko wyzierało z kościstego oczodołu, wpatrując się złowrogo w Kale'a. Potem demon odwrócił się ku śluzowatej potworności. Podszedł do kolumny kotłującego się śluzu, rozłożył ramiona, objął żelatynowate ciało i po prostu roztopił się w nim.

Kale patrzył i nie pojmował.

Wszedł następny Jake Johnson. Temu brakowało ciała z boku. Za obnażoną klatką piersiową dygotało okrwawione serce, szerzyły się płuca; a jednak w jakiś sposób organy te nie wylewały się ze szpar między żebrami. Ale wystarczyło powąchać tej siarki, zapachu Szatana, aby uwierzyć, że było to widziadło, postać zrodzona w czeluściach piekieł – i dlatego wszystko było możliwe.

Kale teraz uwierzył.

Musiał uwierzyć, żeby nie oszaleć.

Sobowtóry wkraczały jeden po drugim, spoglądały na Kale'a, a potem wchłaniał je płynny, falujący śluz.

Latarnia Colemana wydawała cichy, nieprzerwany syk.

Galaretowate ciało przybysza nie-z-tego-świata zaczęło rozwijać czarne, straszne skrzydła.

Syk latarni odbijał się od kamiennych ścian.

Na wpół sformowane skrzydła zwinęły się w kolumnę śluzu, z której wykwitły. Zaczęły się formować owadzie członki.

W końcu Gene Terr odezwał się. Gdyby nie żywe spojrzenie, można by powiedzieć, że był w transie.

– Wpadamy tu, ja i kilku kumpli dwa, trzy razy w roku. Chwytasz? Tu jest… idealny teren na ubaw “zjeb i skończ". Nikt nic nie słyszy. Nikt nic nie widzi? Kapujesz?

Jeeter oderwał wzrok od potwora i spojrzał na Kale'a.

– Co to jest, do cholery, ubaw “zjeb i skończ"? – spytał Kale.

– Och, co parę miesięcy, czasem częściej, jakaś dupencja się pokazuje i chce dobić do Chroma, chce się załapać na czyjąś żonkę, wiesz, wisi jej na czyją, albo jest gotowa dać każdemu, kto chce zmienić szparę. Chwytasz? – Jeeter siedział ze skrzyżowanymi nogami w pozycji lotosu. Ręce trzymał nieruchomo na kolanach. Wyglądał jak zły Budda. – Czasem któryś rozgląda się za generalną podmianką albo dupencja naprawdę jest niezła i robimy jej miejsce. Ale nieczęsto. Przeważnie każemy jej wysuwać.

Owadzie nogi spłynęły z powrotem w oślizłą kolumnę błota. Zaczęło się formować wiele rąk, palce otwierały się jak płatki dziwnych kwiatów.

– Od czasu do czasu się pokazuje klasa dupencja, ale nam jej nie trza, a mamy chęć się zabawić. Albo widzimy dzieciaka, co nawiał z chaty, wiesz, słodka szesnastka, jakaś stopowiczka się nadarzy i bierzemy ją, chce czy nie. Dajemy jej trawy albo dżoju, żeby się rozkręciła, i wieziemy tu, daleko, i się bierzemy za dupczenie, aż jej się mózg puszcza uszami. Kilka dni pod rząd posuwamy ją do upadu, aż nikomu nie staje i kończymy ją na naprawdę ciekawe sposoby.

Demoniczna istota znów się zmieniła. Bogactwo rąk odpłynęło. Wzdłuż ciemnej kolumny pojawiła się masa ust, pełnych kłów ostrych jak brzytwa.

Gene Terr spojrzał na ostatnie wcielenie, ale nie wyglądał na przestraszonego. Prawdę mówiąc Gene Terr uśmiechał się.

– Kończycie je? – spytał Kale. – Zabijacie?

– No – powiedział Jeeter. – Na naprawdę ciekawe sposoby. I zakopujemy. Kto kiedy znajdzie trupy w takiej pustce? To nam daje kopa. Napęd. Aż do niedzieli. W niedzielę po południu się było na trawce obok chaty, piliśmy i obrabialiśmy na spółę dupencję i ni z gruchy, ni z pietruchy Jake Johnson wyłazi z lasu z gołym tyłkiem, jakby też chciał posunąć sukę. Sobie myślę, dobra, skończymy go po dziewczynie, się pozbędziemy świadka, wiesz, ale zanim zdążyliśmy go dopaść, następny Jake wyłazi z lasu, potem trzeci…

– To samo było ze mną – powiedział Kale.

– …i następny, i następny. Strzelamy do nich, walimy prosto w klatę, w mordę, ale nie padają, nie stają nawet, tylko następują. No to Mały Willie, jeden z moich najlepszych ludzi, wychodzi na najbliższego z kosą, ale się nie robi nic dobrego. Ten Johnson łapie Williego, Willie się nie może wyrwać i nagle… no… nagle Johnson przestaje być w ogóle Johnson. Zamiast niego jest coś, cholerne coś, bez żadnego kształtu. Coś wsuwa Williego… wsuwa go jak… no, do cholery, jakoś rozpuszcza Williego, człowieku. I rośnie, i się zmienia w najdzikszego, wielkiego, cholernego wilka…

– Jezu – wtrącił Kale.

– …największego wilka, jakiegoś widział, a potem drugi Jake zmienia się w inne coś, jakby w wielkiego jaszczura z najokropniejszymi szczękami, ale jeden z nich to nie jaszczur ani wilk, ale coś, czego po prostu się opisać nie da – i wszyscy idą na nas. Nie możemy się dostać do motorów, bo te cosie wparowały między nas a maszyny, więc zabijają kilku moich ludzi, a potem zaczynają zaganiać nas w górę wzgórza.

– Do jaskiń – wtrącił znów Kale. – Jak i mnie.

– Nie wiedzieliśmy w ogóle o tych jaskiniach – powiedział Terr. – Więc wpadamy tu po pachy w ciemność i to coś ciągnie dalej zabijanie, człowieku, zabija nas po ciemku…

Pełne kłów usta znikły.

– …i słyszę te wszystkie wrzaski, chwytasz, i nie wiem, gdzie jestem, więc się wczołguję w kąt, żeby się skryć, liczę, że mnie nie wyniucha, choć kojarzyłem, że jak zechce, to i tak wyniucha.

Tkanka pokryta krwawymi smugami pulsowała, falowała.

– …i po jakimś czasie koniec wrzasku. Każdy trup. Jest naprawdę cicho… i wtedy słyszę, że się coś blisko mnie rusza.

Kale słuchał Terra, ale wpatrywał się w kolumnę śluzu. Pojawił się na niej inny rodzaj ust: ssawki, jakie widuje się u egzotycznych ryb. Wciągały łakomie powietrze, jakby szukając ciała.

Kale zadrżał. Terr uśmiechnął się.

Kolejne ssawki pojawiły się na całym stworze.

– No i siedzę tu po ciemku – mówił dalej uśmiechnięty Terr – i słyszę ruch, ale nic się na mnie nie rzuca. Zamiast tego się robi jasno. Najpierw trochę, potem bardziej. To jeden z Jake'ów zapalił colemana. Mówi, żebym z nim szedł. Ja nie chcę. Łapie mnie za ramię, a rękę ma zimną, człowieku. Silną. Nie puszcza, zmusza, żebym szedł, kurde, za nim, a tu to coś wyłazi z ziemi. W życiu czegoś takiego nie widziałem, nigdy, nigdzie. Mało się nie zerżnąłem w gacie. Każe mi siąść, zostawia mi latarnię, podchodzi do tego cieknącego syfa i się łączy z nim, zostawia mnie z tym. A ono od razu zaczyna się zmieniać ile wlezie.

Kale patrzył: usta jak ssawki znikły. Groźnie zakończone rogi uformowały się wzdłuż kłębiących się boków potwora; mnóstwo zagiętych i prostych rogów, o różnych powierzchniach i kolorach wyłaniało się z żelatynowatej masy.

– I tak minęło półtora dnia – mówił Terr – siedzę tu sobie, patrzę na to, chyba że sobie przysnę albo przejdę po coś do żarcia. Od czasu do czasu ono do mnie zagaduje, wiesz. Wie chyba wszystko, co można o mnie wiedzieć, takie sprawy, o których tylko moi najbliżsi bracia z Chromu wiedzieli. Wie o wszystkich pochowanych trupach i wie o skurwielach Mex, cośmy ich skończyli, jakżeśmy od nich przejęli interes z narkotykami, i wie o gliniarzu, któregośmy porąbali dwa lata temu, chociaż, rozumiesz, inni gliniarze nawet nie podejrzewają, że mamy z tym coś wspólnego. To coś, to dziwne, piękne coś, zna wszystkie moje największe sekrety, człowieku. A jak czegoś nie wie, to się pyta i umie posłuchać. Pochwala mnie, człowieku. Nigdy nie myślałem, że naprawdę to poznam. Zawsze tego pragnąłem, ale żem się nigdy nie spodziewał. Czciłem to od lat, człowieku, i cała banda robiła te czarne msze raz na tydzień, ale nigdy nie sądziłem, że naprawdę mi się pokaże. Składaliśmy mu ofiary, nawet ludzkie ofiary, śpiewaliśmy jakie trzeba zaklęcia, ale nigdy do niczego nie doszliśmy. No i jest cud. – Jeeter zaśmiał się. – Szedłem jego drogą całe życie, człowieku. Się modliłem całe życie, modliłem do Bestii. Teraz jest. Cud jebany.

Kale nie chciał zrozumieć.

– Zgubiłem się. Nie chwytam. Terr spojrzał na niego.

– Nie, nie, chwytasz. Wiesz o czym mówię, człowieku. T y wiesz. Kale nie odezwał się.

– Myślałeś, że to musi być demon, coś z piekła. I jest z piekła, człowieku. Ale to nie demon. To O n. O n. Lucyfer.

Wśród wielu ostro zakończonych rogów otworzyły się małe, czerwone oczy. Mnóstwo przeszywających, czerwonych oczu płonęło szkarłatem, nienawiścią i wiedzą zła.

Terr skinął na Kale'a, żeby podszedł bliżej.

– Dał mi pociągnąć dalej, bo wie, że jestem jego wiernym uczniem.

Kale nie ruszył się. Serce wyskakiwało mu z piersi. To nie strach napędzał mu adrenalinę. Nie tylko strach. Wstrząsało nim inne uczucie, opanowywało całego. Uczucie, którego nie potrafił do końca określić…

– Pozwolił mi żyć – powtórzył Jeeter – bo wie, że zawsze szedłem jego drogą. Ci inni… może nie byli naprawdę do końca mu oddani, więc ich zniszczył. Ale ja… to co innego. Pozwolił mi żyć, żebym szedł jego drogą. Może on da mi życie wieczne, człowieku.

Kale zamrugał.

– A tobie też. Dlatego pozwolił ci żyć, chwytasz? – powiedział Jeeter. – Pewnie. Musowo. Pewnie. Bo idziesz jego drogą. Kale potrząsnął głową.

– Nigdy nie czciłem… diabła. Nigdy w niego nie wierzyłem.

– Nieważne. I tak idziesz jego drogą i masz z tego radochę. Czerwone oczy obserwowały Kale'a.

– Zabiłeś żonę – powiedział Jeeter. Kale kiwnął tępo głową.

– Człowieku, zabiłeś nawet swojego małego. Jak to nie jest jego droga, to co to jest?

Żadne ze świecących oczu nie zamrugało i Kale zaczął pojmować, co za uczucie go przepełniało. Uniesienie, zachwyt… religijne upojenie.

– Kto wie, co jeszcze narobiłeś przez lata – mówił Jeeter. – Musiałeś machnąć furę spraw, które są jemu po drodze. Jesteś jak ja, człowieku. Się urodziłeś, żeby iść za Lucyferem. Ty i ja… mamy to w genach. W genach, człowieku.

W końcu Kale odsunął się od ściany.

– I o to chodzi – powiedział Jeeter. – Chodź tu. Chodź blisko niego.

Uniesienie ogarnęło Kale'a bez reszty. Zawsze wiedział, że jest inny niż reszta. Lepszy. Wyjątkowy. Zawsze to wiedział, ale tego nigdy się nie spodziewał. Ale oto stało się, miał niezaprzeczalny dowód, że został wybrany. Przepełniła go gwałtowna, spalająca serce radość.

Ukląkł obok Jeetera w pobliżu cudownej istoty.

Dotarł do celu.

Spełnił się jego czas.

Oto, pomyślał Kale, moje przeznaczenie.

22

Środek Piekła

Beton pod Jenny pękł z hukiem armatniego strzału.

RRAANG!

Odczołgała się, ale nie dość szybko. Nawierzchnia się uniosła i Jenny traciła pod sobą grunt.

Zaraz spadnie w czeluść. Chryste, nie! Jeśli nie zabije się podczas upadku, ono wypełznie z ukrycia, dopadnie jej i ściągnie w dół, głęboko; zeżre, zanim ktokolwiek zdoła pospieszyć na ratunek…

Tal Whitman zdążył złapać ją za łydki. Nie popuszczał. Wisiała nad czeluścią, głową w dół. Obok kawał betonu spadł w dziurę i rozbił się z hukiem. Nawierzchnia pod stopami Tala zatrzęsła się, o mało nie puścił nóg Jenny. Cofał się powoli, ciągnąc bezbronną, byle dalej od pękającej krawędzi. Kiedy znów poczuła grunt pod stopami, pomógł jej wstać.

Serce wbrew anatomii podjechało jej do gardła. Przełknęła ślinę i poczekała, aż znajdzie się na swoim miejscu.

– Boże mój! – rzekła bez tchu – dzięki ci Tal! Gdyby nie ty…

– Mam to w zakresie obowiązków – powiedział. A przecież o mało nie spadł z nią razem do pułapki pająka!

“Bułka z masłem", zacytowała w myślach Jenny.

Zobaczyła, że Timothy Flyte nie miał tyle szczęścia. Bryce nie dotrze na czas.

Nawierzchnia pod uczonym, długa na osiem, szeroka na cztery stopy płyta betonu, zsunęła się w głąb, ściągając za sobą archeologa. Nie rozbiła się jak płyta nad Jenny. Ześliznęła się ze trzydzieści stóp niżej, wsparła o gruz.

Flyte nadal żył. Krzyczał w męce.

– Musimy go stamtąd szybko wydostać.

– Nawet nie warto próbować – powiedział Tal.

– Ale…

– Spójrz!

Ono przyszło po Flyte'a. Wyskoczyło z jednej z widniejących na dnie czeluści dziur, które prowadziły w dół, do głębokich pieczar. Ogromna nibyczułka uniosła się dziesięć stóp w powietrze, zadrżała, opadła na ziemię, oderwała od ciała-matki i sformowała w obrzydliwie tłustego czarnego pająka wielkości kuca. Od Timothy'ego Flyte'a dzieliło go ledwie dwanaście stóp. Ruszył w morderczych zamiarach przez potrzaskane kawały nawierzchni.

Rozciągnięty bezradnie na betonowych saniach, które zniosły go w czeluść, Timothy dojrzał nadejście pająka. Zalała, go fala dzikiego przerażenia.

Czarne, sprężyste nogi znajdowały łatwe oparcie w sterczących ruinach betonu. Stworzenie pokonywało odległość dużo szybciej niż człowiek. Na cienkich odnóżach błyszczały tysiące sztywnych jak druty włosów. Obrzmiały odwłok połyskiwał, gładki i matowy.

Jeszcze dziesięć stóp. Osiem.

Wydawało odgłos mrożący krew w żyłach: na wpół pisk, na wpół syk.

Sześć stóp. Cztery.

Stanęło przed Timothym. Ujrzał parę potężnych żuchw, ostro zakończonych chitynowych szczęk.

Rzeczywistość czy szaleństwo?

Nagle na Timothy'ego spadł mleczny deszcz. Przez moment sądził, że to pająk tryska trucizną. Potem uświadomił sobie, że to biosan-4. Stali nad nim, w górze, na skraju czeluści ze spryskiwaczami skierowanymi w dół.

Płyn pokrywał też pająka. Białe plamy zaczęły się odcinać na czarnym ciele.

Bryce nie mógł wycisnąć kropli płynu ze spryskiwacza. Zniszczyły go kawałki gruzu.

Klnąc odpiął szelki i pozbył się ciężaru. Tal i Jenny strzelali biosanem z drugiej strony czeluści. Bryce podbiegł do krawężnika po dwa dodatkowe kanistry z roztworem. Wcześniej przetoczyły się po nawierzchni, spoczęły przy krawężniku. Bryce złapał oba za uchwyty. Zaciążyły. Powrócił na skraj czeluści, zawahał się, prześliznął ostrożnie przez krawędź i dalej, w dół pochyłości, aż na samo dno. Jakoś udało mu się utrzymać na nogach. Nadal mocno ściskał oba kanistry. Nie szedł do Flyte'a. Jenny i Tal zrobią wszystko co możliwe, by zniszczyć pająka. Bryce pochylił się i pognał przez gruz ku dziurze, z której zmiennokształt wysłał ostatniego fantoma.

Timothy Flyte patrzył ze zgrozą, jak pająk pochylony nad nim przemienił się w ogromnego ogara. To nie był normalny pies; był to Piekielny Ogar z pyskiem na wpół zwierzęcym, na wpół ludzkim, z sierścią (tam gdzie nie spryskał jej biosan) dużo czarniejszą niż ciało pająka. Z wielkich łap sterczały zakrzywione pazury, z paszczy zęby dłuższe niż palce Timothy'ego. Oddech cuchnął siarką i czymś jeszcze gorszym.

Na ogarze pojawiały się zmiany chorobowe. Bakterie zjadały amorficzne ciało. Nadzieja.

Przeszywając ślepiami uczonego, ogar odezwał się głosem grzmiącym jak żwir walący w dół blaszanego zsypu:

– Myślałem, żeś moim Mateuszem, a okazałeś się Judaszem.

Otworzyły się gigantyczne szczęki.

Timothy wrzasnął.

Mimo postępującej degeneracji stwór zwarł szczęki i bezlitośnie odgryzł mu twarz.

Stojąc na brzegu czeluści i patrząc w dół, Tal Whitman dzielił uwagę pomiędzy koszmarną scenę śmierci Flyte'a a samobójczą misję Bryce'a z kanistrami.

Flyte. Choć pies-fantom rozpuszczał się pod wpływem działających jak kwas bakterii, nie zdychał dość szybko. Ugryzł Flyte'a w twarz, potem w szyję.

Bryce. Dwadzieścia stóp od Piekielnego Ogara dopadł dziury, z której protoplazma wyłoniła się kilka minut temu. Zaczął odkręcać zakrętkę kanistra.

Flyte. Ogar wżarł się koszmarnie w jego głowę. Tylne partie ciała bestii traciły formę, pieniły się, ale fantom walczył zaciekle o utrzymanie kształtu, żeby jak nadłużej szarpać i żuć ciało uczonego.

Bryce. Zdjął zakrętkę. Tal słyszał, jak odrzucona zadźwięczała o kawałek betonu. Tal był pewien, że coś wyskoczy z dziury, z podziemnych pieczar i chwyci Bryce'a w śmiertelny uścisk.

Flyte. Przestał krzyczeć.

Bryce. Przechylił kanister i wylał roztwór w podziemny labirynt, na dno czeluści.

Flyte umarł.

Z ogara pozostał tylko wielki łeb. Choć pozbawiony członków, choć pokryty ranami i toczący ropę, dalej targał ciało uczonego.

Timothy Flyte leżał w dole. Krwawy strzęp.

Był z niego taki miły staruszek.

Trzęsąc się ze wstrętu. Lisa cofnęła się od krawędzi. Ruszyła wzdłuż krawężnika, zatrzymała się, zastygła, wstrząsana dreszczami…

…aż uświadomiła sobie, że stoi na kratce odpływowej. Przypomniała sobie, jak macki wyślizgujące się z odpływu usidliły i zabiły Sarę Yamaguchi. Szybko dała susa na chodnik.

Spojrzała na budynek z tyłu. To ten z krytym przejściem służbowym między dwoma firmami. Z obawą zerkała na zamkniętą furtkę.

Czy coś czai się w pasażu? Obserwuje ją?

Już chciała zrobić krok z powrotem na jezdnię, kiedy zobaczyła kratkę ścieku. Została na chodniku.

Zrobiła niepewnie krok w lewo. Zawahała się. Ruszyła w prawo. Znów się zawahała. Drzwi i służbowe przejścia znajdowały się i tu, i tam. Nie ma sensu się ruszać. Nigdzie nie jest bezpiecznie.

Bryce właśnie zaczął wlewać biosan-4 do otworu na dnie czeluści, kiedy wydało mu się, że coś się poruszyło w mroku poniżej. Oczekiwał fantoma, który wyskoczy i zaciągnie go na swe podziemne leże. Ale opróżnił cały kanister i nic go nie zgarnęło.

Ciągnąc drugi kanister, zlany potem, przedarł się przez spiętrzone płyty, ostre odłamki i połamane rury. Ostrożnie obszedł potargany i trzeszczący kabel elektryczny, przeskoczył małą kałużę; to woda ciekła z pękniętej rury. Minął zmiętego trupa Flyte'a i cuchnące resztki gnijącego fantoma.

Dotarł do następnej dziury, kucnął, odkręcił zakrętkę i wlał zawartość drugiego kanistra w podziemne komnaty. Pusty. Odrzucił go, obrócił się, pobiegł, zaczął się z trudem wspinać w górę.

Pokonał ledwie jedną trzecią drogi na pochyłej ścianie, kiedy usłyszał za sobą coś strasznego.

Jenny patrzyła, jak Bryce wbijając paznokcie w ścianę wspina się do ulicy. Wstrzymała oddech.

Nagle jej wzrok przyciągnęła pierwsza zalana biosanem dziura. Wytrysnął z niej zmiennokształt, wyskoczył z podziemi. Wyglądał jak fala zgalaretowaciałych nieczystości; poza fragmentami, które skropił bakteryjny roztwór, był teraz ciemniejszy niż przedtem. Falował, wił się, kłębił gwałtowniej niż kiedykolwiek. Być może dowodziło to rozkładu. Mleczny ślad infekcji rozciągał się wyraźnie po całym stworze: tworzyły się pęcherze, nabrzmiewały, pękały, wstrętne rany otwierały się i wydalały wodnisty, żółty płyn. W ciągu kilku sekund dziura wypluła przynajmniej tonę amorficznej tkanki. Wyglądało na to, że w całości została dotknięta chorobą. Żywa żelatynowata tkanka coraz szybciej, w coraz większej ilości chlustała gwałtownie, wybuchała jak lawa także z drugiej dziury. Lawa płynnego śluzu przeskakiwała gruzowisko, tworzyła pseudomacki – bezkształtne, bijące na oślep ramiona – które unosiły się w powietrze, ale szybko opadały, pieniąc w atakach spazów. A potem, także z drugiego otworu, dobiegł upiorny chorał: głosy tysięcy ludzi i zwierząt krzyczących w bólu, grozie i czarnej rozpaczy. Ten rozdzierający lament łamał serce Jenny. Był nie do zniesienia – zwłaszcza kiedy kilka głosów zabrzmiało niesamowicie znajomo, jak głosy starych przyjaciół i bliskich sąsiadów. Przycisnęła ręce do uszu, ale na próżno: nadal słyszała ryk cierpiącego tłumu. Był to, oczywiście, śmiertelny krzyk jednego tylko stwora, zmiennokształtu, ale ponieważ ono nie miało własnego głosu, zmuszone było korzystać z głosów ofiar, nadając nieczłowieczym uczuciom i nieczłowieczej grozie niezwykle człowieczy wyraz.

Ono skoczyło przez gruzy. Do Bryce'a.

Bryce był w połowie drogi, gdy hałas za nim przeszedł od lamentu tysiąca głosów w jeden ryk rozpaczy.

Ośmielił się obejrzeć. Trzy czy cztery tony amorficznej tkanki wytrysnęły fontanną do rozpadliny, a napływały kolejne fale, jakby ziemia opróżniała swe trzewia. Ciało odwiecznego wroga drżało, podskakiwało, pękało. Usiłowało tworzyć skrzydlate fantomy, ale było zbyt słabe lub miało zbyt zachwianą równowagę, aby móc skutecznie cokolwiek naśladować; na wpół wykształcone ptaki i ogromne insekty albo rozkładały się w szlam przypominający ropną wydzielinę, albo zapadały z powrotem w jezioro tkanki. Tym niemniej odwieczny wróg zbliżał się do Bryce'a w gorączce drgawek i falowania. Podpłynął prawie do podstawy pochyłości i teraz wysyłał ku niemu degenerujące się, ale nadal potężne macki.

Szeryf obrócił się i podwoił wysiłki, aby zdążyć…

Dwa duże okna w Starym Miejskim Barze-i-Grillu, przed którego frontem przystanęła Lisa, wystrzeliły na chodnik. Ostry odłamek szkła smagnął ją po czole, ale poza tym była nietknięta. Większość odłamków spadła na chodnik między nią a budynkiem.

Ohydna, ciemna masa wylała się wyłamanym oknem.

Lisa cofnęła się.

Obrzydliwe śluzowate cielsko wypełniło chyba cały budynek.

Macki wyśliznęły się z kratki ściekowej za plecami dziewczyny. Złapały.

Krzycząc, próbowała się od nich uwolnić – i okazało się to zaskakująco łatwe. Cienkie jak glisty macki odpadły. Ropne rany zjawiły się na ich całej długości, otwarły się szerzej i w kilka sekund macki zredukowały się do nieożywionego śluzu.

Obrzydliwe cielsko, które wypuściło pędy z restauracji również poddawało się bakterii. Kęsy pieniącej się tkanki odpadały na chodnik. A jednak ono nadal parło do przodu, wyłaniało z siebie macki, które wymachiwały w powietrzu, poszukiwały Lisy, choć macały niepewnie – jak coś chorego i ślepego.

Tal widział, że okna w Starym Miejskim Barze-i-Grillu z drugiej strony ulicy wystrzeliły na chodnik, ale ledwie zdążył zrobić krok, by pomóc Lisie, za nim również pękły szyby w hallu i sali restauracyjnej Zajazdu Na Wzgórzu. Obrócił się, zaskoczony, frontowe drzwi zajazdu frunęły, otwarte na oścież^ a z drzwi i z okien wylały się tony protoplazmy, która pulsowała (Och, Jezu, jak wielki jest ten cholerny stwór? Jak całe miasto? Jak góra, z której się wyłonił? Nieskończony?), wiła się, wypuszczała całe zastępy tnących powietrze macek, poznaczonych chorobą, ale wyraźnie mających więcej życia niż odrosty posłane za Bryce'em. Zanim Tal zdążył podnieść dyszę spryskiwacza i nacisnąć dźwignię, zimne macki odnalazły go, złapały z oszałamiającą siłą, a potem pociągnęły po ulicy do zajazdu, ku płynnej ścianie śluzu, który nadal wylewał się przez potrzaskane okna – i macki zaczęły go palić przez ubranie, poczuł, jak pali go skóra, pokrywa się bąblami, zawył, gryzący kwas wżerał się w ciało, poczuł, jak rozpalone żelaza goreją mu na ramionach, poczuł rozżarzony pręt na lewym udzie, przypomniał sobie, jak macka obcięła głowę Franka Autry'ego, szybko wżerając mu się w szyję, pomyślał o ciotce Becky, pomyślał…

Jenny uchyliła się przed macką, która się na nią zamierzyła.

Prysnęła na Tala i wszystkie trzy wężowe odroślą, które go złapały.

Gnijąca tkanka odpadała z macek, ale nie degenerowały się całkowicie.

Lecz nawet tam, gdzie nie dosięgną! spryskiwacz, ciało stwora pokrywało się ranami. Cała bestia została skażona. Ono było zżerane od wewnątrz. Nie pożyje długo. Może tylko tyle, żeby zdążyć zabić Tala Whitmana.

Krzyczał strasznie, rzucał się.

Jenny cisnęła spryskiwacz i jak oszalała rzuciła się ku niemu. Chwyciła jedną z obejmujących go odrośli, usiłując uwolnić policjanta.

Następna macka złapała Jenny.

Jenny wywinęła się z niezdarnego uchwytu i nagle uświadomiła sobie, że wyzwoliła się bez trudu. A zatem ono szybko przegrywa bitwę z bakterią.

Pod rękami Jenny zamierały kawałki, fragmenty ohydnie cuchnącej zmarłej tkanki.

Dusząc się, zacisnęła mocniej ręce i macka w końcu odpadła od Tala, potem druga, trzecia. Padł na jezdnię. Łapał powietrze, okrwawiony.

Ślepe, niezdarne odrośle nie dotknęło Lisy. Rzygająca masa opadała przed Stary Miejski Bar-i-Grill. Teraz dysząca potworność rzucała się spazmatycznie, odrzucając pieniste, zainfekowane kawały.

– Ono zdycha – powiedziała głośno Lisa, choć nikt nie stał dość blisko, żeby ją usłyszeć. – Diabeł zdycha.

Bryce czołgając się po stromiznie z trudem pokonał kilka ostatnich stóp czeluści. Wreszcie dotarł do krawędzi, wydźwignął się na ulicę.

Spojrzał w głąb na przebytą drogę. Zmiennokształt nie doszedł go. Niewiarygodnie wielkie żelatynowate jezioro amorficznej tkanki rozlewało się martwo po gruzowisku. Kilka ludzkich i zwierzęcych form usiłowało się z niego wyłonić, ale odwieczny wróg stracił zdolność do mimikry. Fantomy były niedoskonałe, niewyraźne. Zmiennokształt z wolna znikał pod pokładem swej własnej, martwej tkanki.

Jenny uklękła przy Talu.

Na ramionach i piersi siniejące rany. Świeże, ociekające płynem surowiczym rany widniały także na lewym udzie.

– Boli? – spytała.

– Przedtem bolało. Teraz mniej – powiedział, choć wyraz jego twarzy świadczył, iż nadal cierpi.

Ogromne śluzowate cielsko, które chlusnęło z Zajazdu Na Wzgórzu, zaczęło się wycofywać do ścieków kanalizacyjnych, zostawiając za sobą parujący, zgniły osad.

Odwrót Mefistofelesa. Z powrotem do podziemi. Z powrotem do środka piekła.

Pewna już, że nie grozi im bezpośrednie niebezpieczeństwo, Jenny uważniej obejrzała rany Tala.

– Niedobrze? – spytał.

– Nie tak źle, jak myślałam. – Zmusiła go, by się położył. – W kilku miejscach zżarta skóra. I trochę tkanki tłuszczowej spod spodu.

– Żyły? Arterie?

– Nie. Było za słabe, żeby weżreć się tak głęboko. Dużo zniszczonych naczyń krwionośnych w powierzchniowej tkance. Dlatego krwawisz. Ale mniej, niż można by się spodziewać. Jak tylko będzie bezpiecznie, pójdę po torbę i opatrzę cię; może się wdać infekcja. Może kilka dni poleżysz na obserwacji w szpitalu. Chcę mieć pewność, że nie nastąpi opóźniona reakcja alergiczna na kwas albo inną truciznę. Ale naprawdę myślę, że wszystko będzie w porządku.

– Wiesz co? – powiedział.

– Co?

– Mówisz, jakby było po wszystkim.

Jenny zamrugała.

Spojrzała na zajazd. Przez rozbite okna widać było wnętrze sali restauracyjnej. Odwieczny wróg znikł.

Obróciła się i spojrzała przez ulicę. Lisa i Bryce okrążali rozpadlinę, podążając ku nim, na drugą stronę czeluści.

– Bo tak myślę – powiedziała. – Myślę, że jest po wszystkim.

23

Apostołowie

Fletcher Kale'nie czuł już strachu. Siadł obok Jeetera i obserwował, jak ciało Szatana pzechodzi metamorfozy w jeszcze dziwniejsze kształty.

Od dobrej chwili czuł swędzenie na lewej łydce. Drapał się nieprzerwanie, bezmyślnie, obserwując doprawdy cudowne transformacje demonicznego gościa.

Zamknięty w jaskiniach od soboty Jeeter nie wiedział o niczym, co zdarzyło się w Snowfield. Kale wyjawił mu tę cząstkę wiedzy, którą znał, i Jeeter był zachwycony.

– Wiesz, to znak. To, co on uczynił w Snowfield, jest znakiem dla świata. On nadchodzi. Zacznie się jego panowanie. Będzie rządził ziemią tysiąc lat. Tak sama Biblia mówi, człowieku – tysiąc lat piekła na ziemi. Każdy będzie cierpiał – poza tobą, mną i takimi jak my. Bo my jesteśmy wybrani, człowieku. My jesteśmy jego apostołowie. Będziemy rządzić światem z Lucyferem. Świat będzie nasz i każdego będziemy dręczyć po skurwysynie, jak nam się spodoba. Każdego. I nikt nas nie tknie, nikt, nigdy. Chwytasz? – Terr natarczywie ściskał Kale'a za ramię, mówił głosem wzburzonym, podniecony, telepiąc się w proroczej pasji, która łatwo udzielała się Kale'owi i budziła w nim oszałamiające, grzeszne uniesienie.

Mając rękę Jeetera na swoim ramieniu, Kale miał wrażenie, że czuje gorące spojrzenie czerwono-żółtego tatuowanego oka. Czarodziejskiego oka, które zaglądając mu w duszę odnajdywało tam mroczne pobratymstwo.

Kale odchrząknął, poskrobał się w kostkę, w łydkę.

– No, no, rozumiem, naprawdę rozumiem.

Kolumna śluzu zaczęła formować biczowaty ogon. Wyłoniły się skrzydła, rozłożyły, zawachlowały. Wyrosły ramiona, potężne i umięśnione. Ogromne ręce z potężnymi palcami, zwężającymi się w szpony. Na szczycie kolumny płynna masa przybrała kształt twarzy: podbródek i szczęki jak wyryte w granicie. Rozcięcie ust, cienkie wargi, spękane krzywe zęby, żmijowe kły. Nos przypominający świński ryj. Szalone czerwone oczy, nieludzkie, wyglądające jak pryzmatyczne oczy muchy. Na czole wyrosły rogi. Włosy jak robaki: błyszczące, tłuste, zielonoczarne, bezustannie skręcały się w supły.

Otworzyły się okrutne usta. Diabeł przemówił:

– Czyście uwierzyli?

– Tak – powiedział z oddaniem Jeeter. – Jesteś mój pan.

– Tak – potwierdził drżącym głosem Kale. – Wierzę. – Podrapał się w prawą łydkę. – Naprawdę wierzę.

– Czy należycie do mnie? – spytało widziadło.

– Tak, na zawsze – powiedział Terr, a Kale potwierdził.

– Nie wyrzekniecie się mnie?

– Nie.

– Nigdy.

– Czy chcecie mi służyć?

– Tak – przyrzekł Terr, a Kale dodał:

– Zrobimy, co zechcesz.

– Wkrótce odejdę – powiedziała zjawa. – Mój czas jeszcze nie dojrzał. Ten dzień nadejdzie. Niebawem. Ale są warunki proroctwa, które należy wypełnić. Wtedy powtórnie się zjawię, nie tylko, aby przekazać znak całej ludzkości, ale aby zostać tu na millenium. Do tego czasu otoczę was opieką, ochronię mocą, która jest wielka. Nikt was nie dosięgnie ani wam nie zagrozi. Przepowiadam wam życie wieczne. Obiecuję, że dla was piekło będzie miejscem ogromnych rozkoszy. W zamian musicie wykonać pięć prac.

Powiedział, co winni wykonać, żeby się sprawdzić. Kiedy przemawiał, pękały na nim krosty, wypryski, wrzody, tryskające rzadkim, żółtym płynem.

Kale zastanawiał się, co znaczą te rany, i uświadomił sobie nagle, że Lucyfer jest ojcem wszystkich chorób. Może było to niezbyt subtelne przypomnienie straszliwych plag, które na nich spuści, jeśli nie spełnią pięciu prac?

Ciało pieniło się, rozpuszczało. Bluzgało plwocinami; kilka odprysków padło na ściany studni, gdy stwór rzucał się i wił. Ogon diabła odpadł i podrygiwał na ziemi; w ciągu kilku sekund zredukował się do nieożywionego szlamu, cuchnącego śmiercią. Zapytał jeszcze:

– Zawarliśmy pakt?

– Tak – powiedział Terr, a Kale:

– Tak, pakt zawarty.

Pokryta otwartymi ranami twarz Lucyfera rozpłynęła się. Podobnie rogi i skrzydła. Kłębiąc się, wydzielając ropną papkę, stwór zapadł w ziemię, znikł w płynącej głęboko rzece.

Dziwne. Cuchnąca, martwa tkanka nie znikła całkowicie. Po ektoplazmie należałoby się spodziewać, że zniknie, kiedy nadnaturalna istota odejdzie. A to coś zostało: ohydne, mdlące, błyszczało w świetle lampy.

Zachwyt Kale'a opadł stopniowo. Przez spodnie poczuł zimno bijące od wapiennej skały.

Gene Tarr zakaszlał.

– No…no, to ci dopiero, nie?

Kale podrapał swędzącą łydkę. Pod tym miejscem wyczuwał teraz niewielki bolący punkt. Pulsował.

Wchłonęło dosyć karmy. W istocie przekarmiło się. Teraz, w ciągu dnia, zamierzało ruszyć serią pieczar, podziemnych kanałów i szlaków wodnych – do morza. Chciało opuścić kontynent, wejść w oceaniczne rowy. Trudno zliczyć, ile razy już spędzało okres letargu – czasem trwający wiele lat – w zimnych, mrocznych głębinach. Tam gdzie ciśnienie było tak ogromne, że rzadko która forma życia zdolna była przetrwać, tam gdzie absolutny brak światła i cisza odgradzały od bodźców, odwieczny wróg zwalniał procesy metaboliczne; zapadał w wielce upragniony sen, zaznawał idealnej samotności.

Ale tym razem ono miało nigdy nie dotrzeć do morza. Już nigdy. Umierało.

Myśl o własnej śmierci była dlań tak nowa, jeszcze nie przystosowało się do ponurej rzeczywistości. W geologicznej substrukturze Śnieżnej Góry zmiennoksztalt nadal porzucał zarażone partie. Czołgał się coraz głębiej w podwodną rzekę, płynącą w styksowych ciemnościach, jeszcze głębiej, jeszcze dalej w infernalne regiony, do komnat Orkusa, Hadesa, Ozyrysa, Ereba, Minosa, Loki, Szatana. Za każdym razem, kiedy zdawało mu się, że uwolniło się od żrącego mikroorganizmu, rodziło się znowu przedziwne swędzenie, nieprzyjemność, a potem następował ból, całkiem podobny do ludzkiego bólu, i bylo zmuszane pozbywać się kolejnej porcji zarażonej tkanki. Schodziło głębiej w dół, w Gehennę, w Szeol, Abbadon, w Czeluść. Od setek lat grało rolę Szatana i innych postaci zła, które ludzie mu przypisali, i zabawiało się, podsycając ich zabobony. Teraz zostało skazane na los, którego mitologię pomogło stworzyć. Czuło gorzką ironię tej sytuacji. Zostało zepchnięte w dół. Zostało przeklęte. Zamieszka w mroku i rozpaczy do końca swego życia – odmierzanego w godzinach.

Przynajmniej zostawiło za sobą dwóch apostołów. Kale'a i Terra. Będą czynić swoje, nawet gdy ono przestanie istnieć. Będą siać terror i wezmą pomstę. Idealni do lego zadania.

Teraz, zredukowany tylko do mózgu i minimalnej ilości podtrzymującej tkanki, zmiennokształt krył się w chtoniczną niszę gęsto zbitej skały i oczekiwał końca. Spędzi ostatnie minuty, sycząc z nienawiścią, przeklinając cały ludzki ród.

Kale podwinął spodnie i obejrzał nogę. W świetle lampy spostrzegł dwa małe pulchne czerwone punkciki. Nabrzmiały, swędziały.

– Ślady po insektach – powiedział. Gene Terr spojrzał.

– Kleszcze. Wchodzą pod skórę. Będą swędziały, dopóki nie wyciągniesz. Wypal papierosem.

– Masz?

– Parę skrętów z trawką – wyszczerzył zęby. – Podziałają tak samo, człowieku. A kleszcze zdechną na odlocie.

Spalili skręty i Kale rozżarzoną końcówką wypalił kleszcze. Nie bolało bardzo.

– W lesie – powiedział Terr – wsadź nogawki w cholewy butów.

– Były wsadzone.

– Taak? No to jak te kleszcze wlazły do środka?

– Nie wiem.

Kiedy wypalili więcej trawki, Kale zmarszczył się i powiedział:

– On obiecał, że nikt nas nie dosięgnie. Powiedział, że będzie nas chronił.

Zgadza się, człowieku. Jesteśmy nie do pokonania.

– No to dlaczego muszę zawracać sobie głowę tymi kleszczami?

– Hej, człowieku, to pryszcz.

– Ale jeśli naprawdę jesteśmy pod jego ochroną…

– Słuchaj, może te ugryzienia to sposób na przypieczętowanie umowy. Trochę krwi. Chwytasz?

– No to czemu kleszcze nie ugryzły ciebie? Jeeter wzruszył ramionami.

– Nieistotne, człowieku. Poza tym jebane kleszcze wżarły się w ciebie, zanim zawarłeś umowę, nie?

– Aha. – Kale pokiwał głową, oszołomiony narkotykiem. – No. Też racja.

Milczeli przez chwilę.

– Jak ci się zdaje? Kiedy będziemy mogli stąd wyjść? – spytał w końcu Kale.

– Oni chyba wciąż mocno za tobą niuchają.

– Ale jak nie mogą mnie dosięgnąć…

– Sensu nie ma się podkładać – powiedział Terr.

– Chyba tak.

– Przywarujemy kilka dni. Do tej pory minie najgorsze.

– A potem załatwiamy piątkę, jak on chce. A wtedy?

– Naprzód, człowieku. W drogę. Na nowe szlaki.

– Dokąd?

– Gdzieś tam. On wskaże drogę. – Terr milczał chwilę. Potem zagadnął: – Opowiedz mi o tym, jak zabijałeś żonę i dzieciaka.

– Co chcesz wiedzieć?

– Wszystko, co można, człowieku. Powiedz mi, jak się czułeś. Jak to jest, kiedy się skreśla starą. Przede wszystkim gadaj o dzieciaku. Jak to jest, jak się kończy dzieciaka? No? Nigdy taki młody mi się nie trafił, człowieku. Zabiłeś go szybko, czyś przeciągał sprawę? Inaczej się czułeś niż przy niej? Jak to dokładnie zrobiłeś dzieciakowi?

– Tylko to, co musiałem. Stali mi na drodze.

– Ściągali cię w dół, co?

– Oboje.

– Jasne. Wiem, jak to jest. Ale co zrobiłeś?

– Ją zastrzeliłem.

– Dzieciaka też?

– Nie. Porąbałem. Tasakiem do mięsa.

– Nie pieprzysz?

Palili jeszcze trawkę, a kiedy latarnia syczała, a szept i chichot podziemnej rzeki dobiegał przez dziurę, Kale opowiadał o zabiciu Joanny, Danny'ego i o zastępcach szeryfa okręgu.

Od czasu do czasu, nabuzowany marihuaną, Jeeter prychał rozbawiony i pytał:

– Hej, człowieku, się zabawimy? Się zabawimy razem, ty i ja? Gadaj jeszcze. Gadaj. Człowieku, się zabawimy?

24

Zwycięstwo?

Bryce stał na chodniku, uważnie omiatając wzrokiem miasto. Nasłuchiwał. Czekał. W pobliżu nie było zmiennokształtu, ale szeryfowi trudno było uwierzyć, że on nie żyje. Obawiał się, że wyskoczy na niego, w chwili gdy on, Bryce, rozluźni się.

Tal Whitman leżał rozciągnięty na jezdni. Jenny i Lisa opatrywały mu oparzenia po kwasie, zasypywały antybiotykiem w pudrze, bandażowały tymczasowo opatrunki.

A Snowfield trwało, tak ciche, jakby to ono leżało na dnie morza.

– Powinniśmy natychmiast dostarczyć go do szpitala – powiedziała Jenny, kończąc opatrywanie Tala. – Rany nie są głębokie, ale może nastąpić spóźniona reakcja alergiczna na jedną z toksyn zmiennokształtu. Mogą nagle przyjść kłopoty z oddychaniem lub ciśnieniem krwi. Szpital ma urządzenia na najgorsze ewentualności, ja nie.

Ogarniając wciąż spojrzeniem ulicę, Bryce zapytał:

– A co jeśli wsiądziemy do wozu i znajdziemy się w takiej ruchomej pułapce, a ono powróci?

– Weźmiemy ze sobą parę spryskiwaczy.

– Może zabraknąć czasu na ich użycie. Ono wyskoczy z włazu, przewróci samochód i zabije nas nie dotykając, nie dając szansy na użycie spryskiwacza.

Słuchali miasta. Nic. Tylko powiew wiatru.

– Zdechło – odezwała się w końcu Lisa.

– Nie mamy pewności – powiedział Bryce.

– Nie czujecie? – upierała się Lisa. – Jest różnica. Przepadło! Zdechło. Czuje się różnicę w powietrzu.

Bryce uświadomił sobie, że dziewczyna ma rację. Zmiennokształt posiadł nie tylko fizyczną osobowość, emanował także pewną aurą.

Szeryf wyczuwał wcześniej promieniujące zeń, prawie dotykalne zło.

Wyglądało na to, że odwieczny wróg oddziaływał – wibracjami, nadzmysłowymi falami? – których nie dało się zobaczyć ani usłyszeć, ale które były rejestrowane instynktownie. Kładły się cieniem na duszy. A teraz te wibracje przepadły. W powietrzu nie czuło się zagrożę lia.

Bryce wziął głęboki oddech. Powietrze było czyste, świeże, słodkie.

– Jeśli nie chcecie się jeszcze ładować do wozu, to się nie przejmujcie – powiedział Tal. – Możemy chwilę zaczekać. Jestem w porządku. Nic mi nie będzie.

– Zmieniłem zdanie – rzekł Bryce. – Możemy jechać. Nic nie może nas zatrzymać. Lisa ma rację. Ono zdechło.

– Pamiętacie, co Flyte powiedział o inteligencji stwora? – spytała Jenny, kiedy już znaleźli się w wozie patrolowym i Bryce zapalił silnik. – Kiedy Flyte rozmawiał z nim, powiedział, że prawdopodobnie zdobyło inteligencję i samoświadomość dopiero po skonsumowaniu istot inteligentnych.

– Pamiętam – odezwał się z tylnego siedzenia Tal, zajmujący miejsce obok Lisy. – Nie podobało mi się to.

– Ach, tak? – powiedział Bryce. – O co ci chodzi, doktorku?

– Cóż, jeśli ono zdobyło inteligencję wchłaniając naszą wiedzę i mechanizmy poznawcze… to czy w ten sam sposób nie nabyło również okrucieństwa i zła? Od nas, od ludzkości. – Widziała, że zaniepokoiła Bryce'a i drążyła dalej temat. – Jak się temu przyjrzeć głębiej, do końca, to może jedynymi prawdziwymi diabłami są ludzie. Nie wszyscy, nie cały gatunek, tylko ci pokręceni w środku, ci, którzy nigdy nie doznali empatii lub współczucia. Jeśli zmiennokształt był mitologicznym Szatanem, to może zło w człowieku nie jest odbiciem diabła, być może diabeł jest tylko odbiciem dzikości i brutalności naszego gatunku. Może to my… tworzymy diabła na nasz obraz i podobieństwo.

Bryce milczał.

– Może masz rację – powiedział wreszcie. – Myślę, że się nie mylisz. Nie bójmy się diabłów, demonów i stworów, które się tłuką po nocy… ponieważ w końcu piekło jest tam, gdzie my je stworzymy.

Jechali Skyline Road.

Snowfield wyglądało radośnie i pięknie.

Nic nie próbowało ich zatrzymać.

25

Dobro i zło

Odwiedzili Tala w szpitalu w Santa Mira w niedzielny wieczór, tydzień po tym, jak Jenny i Lisa wjechały do Snowfield pogrążonego w cmentarnej ciszy, pięć dni po śmierci zmiennokształtu. U Tala jednak nastąpiła reakcja na trucizny w płynach wydzielanych przez zmiennokształt i rozwinęła się również drobna infekcja, ale nie groziło nu ani przez chwilę poważne niebezpieczeństwo. Teraz zdrów jak ryba palił się do pójścia do domu.

Kiedy Lisa i Jenny weszły, siedział w fotelu przy oknie i czytał magazyn. Miał na sobie mundur. Broń i kabura leżały obok na stoliczku przy łóżku.

Lisa uściskała go, zanim się podniósł, Tal oddał jej uścisk.

– Wyglądasz bombowo – powiedziała.

– Wyglądasz bosko – zawtórował.

– Jak milion dolców.

– Ty jak dwa.

– Panie będą mdlały na twój widok.

– Chłopcy przy tobie padną jak strucla.

Był to rytuał, który powtarzali codziennie, mały dowód uczuć, zawsze wywołujący uśmiech Lisy. Jenny była szczęśliwa, widząc to. W tych dniach Lisa nie uśmiechała się. W zeszłym tygodniu nie uśmiechnęła się wcale, ani razu.

Tal powstał z krzesła i Jenny też go uściskała.

– Bryce jest u Timmy'ego – rzekła. – Pobędzie tam chwilę.

– Wiesz – powiedział Tal – chyba teraz znosi tę sytuację O niebo lepiej. Cały zeszły rok widać było, że stan Timmy'ego go dobija. Teraz daje sobie z tym radę.

Jenny skinęła głową.

– Wbił sobie do głowy, że dla Timmy'ego lepsza byłaby śmierć. Ale tam, w Snowfield, serce podpowiedziało mu coś innego. Wydaje mi się, że uznał, iż w gruncie rzeczy nie ma losu gorszego od śmierci. Póki życia, poty nadziei.

– Tak mówią.

– Za rok, jeśli Timmy nadal będzie w śpiączce, Bryce może zmieni znów zdanie. Ale w tej chwili wystarczy mu tylko posiedzieć przy synku codziennie i trzymać jego ciepłą rękę. – Spojrzała na Tala i spytała surowo: – Co mają znaczyć te służbowe ciuchy?

– Wypisano mnie.

– Fantastycznie! – zawołała Lisa.

Oprócz Timmy'ego w pokoju leżał osiemdziesięcioośmiolatek, podłączony do kroplówki, popiskującego monitora wskazującego pracę serca i rzężącego respiratora.

Choć Timmy był podłączony tylko do kroplówki, spoczywał w objęciach nieświadomości tak całkowitej jak starzec. Raz, dwa razy na godzinę, nigdy częściej, powieki chłopca trzepotały, a usta poruszały mu się lub zadrgał policzek.

Bryce siadł przy łóżku z ręką opartą na barierce, łagodnie ściskał dłoń syna. Od czasu Snowfield zadowalał go nawet ten skąpy kontakt. Każdego dnia opuszczając pokój, czuł się lepiej.

Na ścianie u wezgłowia łóżka wisiała lampka, rzucając słaby blask na głowę i ramiona Timmy'ego; reszta ciała okrytego pościelą zostawała w cieniu. W tym wątłym świetle Bryce widział, jak mimo kroplówki jego chłopiec jest wycieńczony. Kości policzkowe rysowały się zbyt wyraźnie. Ciemne podkowy pod oczami. Podbródek i dolna szczęka żałośnie kruche. Jego syn zawsze był za drobny jak na swój wiek. Ale teraz ręka, którą trzymał Bryce, wydawała się ręką dziecka młodszego niż Timmy. Przypominała rękę niemowlęcia.

Ale była ciepła. Ciepła.

Po chwili Bryce niechętnie rozluźnił uścisk. Pogładził włosy synka, naciągnął pościel, ubił poduszkę.

Powinien już wyjść, ale nie mógł; jeszcze nie. Płakał. Nie chciał wejść do hallu ze łzami na twarzy.

Wyciągnął chusteczkę higieniczną z pudełka na stoliku nocnym, wstał, podszedł do okna i patrzył na Santa Mira.

Choć płakał każdego dnia, kiedy tu się zjawiał, te łzy różniły się od wcześniejszych. Wraz z nimi pierzchała żałość. I leczyły. Niespiesznie, powoli leczyły.

– Wypisany? – powiedziała Jenny i nachmurzyła się. – Kto to mówi?

– Ja to mówię – wyszczerzył zęby Tal.

– A od kiedy to jesteś swoim własnym lekarzem?

– Uznałem, że przydałaby się druga diagnoza, więc zaprosiłem siebie na konsultacje i zaleciłem sobie pójście do domu.

– Tal…

– Doktorku, czuję się świetnie, naprawdę. Opuchlizna ustąpiła, Temperatury nie miałem od dwóch dni. Jestem pierwszorzędnym kandydatem do zwolnienia. Jeśli spróbujesz mnie dłużej zatrzymać, moja śmierć spadnie na twoją głową.

– Śmierć?

– To szpitalne jedzenie wykończy mnie raz-dwa.

– On się nadaje na dansing – uznała Lisa.

– A od kiedy to ty masz dyplom lekarza? – spytała Jenny. Zwróciła się do Tala: – No… niech cię zbadam. Zdejmuj koszulę.

Pozbył się jej szybko i łatwo, bez śladu wczorajszej sztywności, Jenny ostrożnie zdjęła bandaże i okazało się, że miał rację: koniec z opuchlizną, strupy nie popękane.

– Wyszliśmy z tego – zapewnił ją.

– Zwykle nie zwalniamy pacjentów wieczorem. Polecenia są wypisywane rano, a zwolnienia odbywają się między dziesiątą a dwunastą.

– Przepisy są po to, żeby je łamać.

– Okropne! Żeby policjant mówił takie rzeczy! – drażniła się z nim. – Tal, wolałabym, żebyś został tu jeszcze przez noc, tylko na wypadek…

– A ja wolałbym nie zostawać, żeby nie dostać fioła.

– Jesteś naprawdę zdecydowany?

– On jest naprawdę zdecydowany – powiedziała Lisa.

– Doktorku, mój rewolwer trzymano tu w sejfie razem z nar-kotykami. Musiałem naciskać, prosić, błagać i zabawiać słodką pielęgniarkę imieniem Paula, żeby wydobyła go po południu. Powiedziałem, że na pewno wypuścisz mnie dziś wieczór. Teraz zrozum: Paula to bratnia dusza, bardzo atrakcyjna dama, samotna, chętna, cudowna…

– Nie rozpalaj się tak – powiedziała Lisa. – Wyświadczyła ci drobną uprzejmość.

– Chciałbym umówić się z Paula – prosił Tal. – Chciałbym spędzić wieczność z Paula. Ale zrozum, doktorku, jeśli zabronisz mi iść do domu, będę musiał zwrócić rewolwer do sejfu i może szefowa Pauli dowie się, że mi go wydano, zanim mnie formalnie wypisano, i Paula straci robotę, a kiedy straci ją przeze mnie, to nigdy się ze mną nie umówi. A jeśli ona się ze mną nie umówi, nie ożenię się z nią, nie będzie żadnych małych Talów Whitmanów biegających wesoło, nigdy, przenigdy, bo pójdę do klasztoru i złożę ślub czystości, na dowód że wybrałem Paulę na jedyną kobietę mego życia. Więc jak mnie nie zwolnisz, to nie tylko zrujnujesz mi życie, ale pozbawisz świat małego czarnego Einsteina albo małego czarnego Beethovena.

Jenny roześmiała się i potrząsnęła głową.

– Dobra, dobra. Wypiszę zwolnienie i możesz sobie wyjść dziś wieczór.

Uściskał ją i szybko włożył koszulę.

– Paula niech lepiej uważa – zaśmiała się Lisa. – Za bardzo lubisz sypać słodkimi słówkami, żeby cię wypuszczać między kobiety bez dzwonka na szyi.

– Ja i słodkie słówka? – Zapiął pas na biodrach. – Jestem tylko stary, poczciwy Tal Whitman, nieśmiały do przesady. Zawsze wstydliwy.

– No pewnie – powiedziała Lisa.

– Jeśli… – zaczęła Jenny.

I nagle Tal oszalał. Pchnął Jenny na podłogę. Uderzyła ramieniem o kant łóżka i rozciągnęła się bezwładnie na podłodze. Usłyszała strzał, zobaczyła padającą Lisę. Nie wiedziała, czy dziewczyna została trafiona, czy po prostu szuka osłony; przez moment myślała, że Tal strzela do nich. Ale nie wyciągnął jeszcze broni z kabury.

Równocześnie z hukiem wystrzału rozległ się brzęk tłuczonej szyby. W oknie za Talem.

– Rzuć to! – wrzasnął Tal.

Jenny obróciła głowę, zobaczyła Gene'a Terra, stojącego w drzwiach. Sylwetkę miał obwiedzioną silniejszym światłem korytarza.

Stojąc w głębokim cieniu przy oknie, Bryce osuszył łzy i zmiął mokrą chusteczkę. Usłyszał za sobą cichy dźwięk, pomyślał, że to pielęgniarka, obrócił się – i zobaczył Fletchera Kale'a. Na moment skamieniał.

Kale stał u nóg łóżka Timmy'ego, ledwo widoczny w słabym świetle. Nie dostrzegł Bryce'a. Wpił się wzrokiem w chłopca – szczerzył zęby w szerokim uśmiechu. Szaleństwo wykrzywiło mu twarz. Trzymał w ręku broń.

Bryce odsunął się od okna, sięgnął po rewolwer. Zbyt późno uświadomił sobie, że nie ma na sobie munduru i pasa z bronią. Poza służbą trzydziestkę ósemkę o krótkiej lufie nosił w kaburze na łydce, Sięgnął po nią.

Ale Kale zobaczył go. Broń w jego ręku podskoczyła, szczeknęła trzykrotnie raz po razie.

Bryce poczuł, jak pneumatyczny młot wali go wysoko w lewy bok, ból przeszył mu całe ciało. Kiedy padał bezwładnie na podłogę, słyszał, jak broń zabójcy huknęła jeszcze trzy razy.

– Rzuć to! – wrzasnął Tal i Jenny zobaczyła Jeetera. Następny pocisk odbił się od poręczy łóżka i musiał pójść w sufit, bo jedna dźwiękochłonnych płytek spadła na dół.

Tal, pochylony, oddał dwa strzały. Pierwszy trafił w lewe udo, drugi w brzuch Jeetera; podniosło go i cisnęło do tyłu, w kąt pokoju. Wylądował w fontannie krwi. Nie ruszył się.

– Co jest, do cholery?! – krzyknął Tal.

Jenny wołała Lisę. Na czworakach przebiegła obok kantu łóżka, żeby zobaczyć, czy siostra żyje.

Kale chorował od kilku dni. Miał gorączkę. Oczy paliły go, jak posypane piaskiem. Naszło go to nagle. Miał też bóle głowy i stojąc u nóg łóżka chłopca, poczuł mdłości. Nie mógł utrzymać się na nogach. To było niepojęte; miał być chroniony, niezwyciężony.

Zobaczył ruch w cieniu. Odwrócił się od łóżka. Mężczyzna. Atakuje. Hammond. Kale otworzył ogień, wystrzelił sześć razy, nie ryzykując. Był oszołomiony, w oczach mu się ćmiło, czuł słabość w ramieniu i ledwie potrafił utrzymać broń; nawet na tak bliską odległość nie mógł zaufać swej celności.

Hammond runął jak kłoda i legł nieruchomo.

Choć światło było przyćmione i oczy odmawiały Kale'owi po-słuszeństwa, widział krople krwi na ścianie i podłodze.

Ze śmiechem ulgi, w poczuciu, że choroba opuści go na dobre, teraz kiedy wykonał jedną z prac zadanych przez Lucyfera, Kale pochylił się nad ciałem, zamierzając zadać coup dc grace Jeśli nawet Hammond był stuprocentowym trupem, wsadzi pocisk w tę, fałszywą, pyszną mordę, strzaska ją na dobre.

Potem skończy chłopaka.

Tego chciał Lucyfer: pięciu trupów. Hammond, chłopak, Whitman, doktor Paige i dziewczyna.

Podszedł do Hammonda, zaczął się pochylać…

…i szeryf poruszył się. Rękę miał jak błyskawica Wyrwał broń z kabury na łydce i zanim Kale zdążył zareagować, z lufy wyskoczył błysk.

Kale został trafiony. Rewolwer wyleciał mu z dłoni. Usłyszał, jak zadźwięczał obijając się o nogę łóżka.

To być nie może, powiedział sobie. Jestem chroniony. Nic nie może mi grozić.

Lisa żyła. Padła za łóżko, nie postrzelona, szukając osłony. Jenny ściskała ją mocno.

Tal pochylił się nad Terrem. Przywódca gangu leżał martwy, z wielką dziurą w klatce piersiowej.

Gromadził się tłum: pielęgniarki, sanitariuszki, kilku lekaży, kilku pacjentów w szlafrokach i kapciach.

Podbiegł rudy sanitariusz. Był zszokowany jak po nalocie bombowym.

– Na pierwszym też była strzelanina!

– Co się tu dzieje? – zapytał Tal.

– Bryce – powiedziała Jenny i przeszyło ją zimne ostrze strachu.

Pobiegła do drzwi na końcu korytarza, otwarła je z rozmachem, zbiegła w dół po dwa schody naraz. Tal dogonił ją na półpiętrze. Otworzyła drzwi, wbiegli na korytarz pierwszego piętra.

Tłumek gromadził się przy drzwiach pokoju Timmy'ego. Z sercem bijącym sto dwadzieścia razy na minutę, Jenny roztrąciła gapiów.

Na podłodze leżało ciało. Nad nim pochylała się pielęgniarka.

Jenny pomyślała, że to Bryce. Potem zobaczyła go na fotelu. Inna pielęgniarka rozcinała mu koszulę na ramieniu. Był tylko ranny.

Bryce uśmiechnął się z wysiłkiem.

– Lepiej przyhamuj, doktorku. Jeśli zawsze będziesz pojawiać się tak wcześnie na miejscu przestępstwa, zaczną wołać na ciebie ambulance chaser.

Nie mogła opanować łez. Nic w życiu nie sprawiło jej takiej radości, jak dźwięk jego głosu.

– To tylko zadrapanie – powiedział.

– Teraz mówisz jak Tal. – Śmiała się przez łzy. – Timmy w porządku?

– Kale chciał go zabić. Gdyby mnie tu nie było…

– To jest Kale?

– No.

Jenny otarła łzy rękawem i zbadała ramię Bryce'a. Pocisk przeszedł w całości. Nie było powodu do obaw, ale mimo to zaleciła prześwietlenie. Krew płynęła niezbyt obficie i Jenny nakazała pielęgniarce zatamować upływ opatrunkiem gazowym, zanurzonym w kwasie bornym.

Bryce szybko wydobrzeje.

Spokojna o jego zdrowie, Jenny zajęła się mężczyzną na podłodze. Był w cięższym stanie. Pielęgniarka rozerwała mu wiatrówkę i koszulę; dostał w pierś. Kaszlał. Jasna krew pojawiła się na jego ustach.

Jenny posłała pielęgniarkę po nosze i zadzwoniła z prośbą o szybką interwencję chirurgiczną. Nagle zauważyła, że Kale silnie gorączkuje. Miał rozpalone czoło, rumieńce. Kiedy wzięła go za rękę, chcąc zmierzyć puls, dostrzegła wysypkę. Podwinęła mu rękaw i okazało się, że wysypka sięga do połowy przedramienia. Także na drugiej ręce. Twarz i szyja pozostały czyste. Poprzednio dostrzegła bladoczerwone plamki na klatce piersiowej, ale mylnie wzięła je za krew. Obejrzała je znów, tym razem dokładniej. Przypominały wysypkę na rękach.

Odra? Nie. Coś innego. Coś gorszego niż odrą.

Pielęgniarka powróciła z dwoma sanitariuszami i noszami na kółkach.

– Musimy objąć to piętro kwarantanną – powiedziała Jenny. – I górne też. Mamy tu jakąś chorobę i nie jestem całkiem pewna, co to jest.

Po prześwietleniu i zszyciu rany, Bryce został umieszczony w pokoju niedaleko Timmy'ego. Ból w ramieniu wzmógł się, gdy porażone nerwy odzyskały sprawność działania. Odmówił przyjęcia środków przeciwbólowych. Zamierzał zachować trzeźwość umysłu, dopóki nie dowie się, co się wydarzyło i dlaczego.

Po półgodzinie, kiedy już zapakowano go do łóżka, przyszła w odwiedziny Jenny. Wyglądała na wyczerpaną, ale znużenie nie zgasiło jej urody. Jej widok okazał się dla Bryce'a najlepszym lekarstwem.

– Jak ma się Kale? – spytał.

– Pocisk nie zniszczył serca. Ma uszkodzone jedno płuco, lekko arterię. W normalnych warunkach diagnoza byłaby optymistyczna. Ale czeka go nie tylko rekonwalescencja po operacji, musi również uporać się z tyfusem plamistym Gór Skalistych.

– Tyfus plamisty? – zmarszczył się Bryce.

– Ma dwa wypalenia papierosowe na prawej łydce albo raczej blizny po wypaleniach w miejscu, z którego pozbywał się kleszczy. Sądząc po wyglądzie tych blizn, ugryzienia nastąpiły pięć, sześć dni temu. To jest okres wylęgania tyfusu plamistego. Objawy dały mu się we znaki podczas ostatnich kilku godzin. Musiał mieć zawroty głowy, dreszcze, osłabienie…

– To dlatego tak źle celował! – powiedział Bryce. – Wystrzelił do mnie trzy razy z bliskiej odległości, a trafił tylko raz.

– Powinieneś podziękować Bogu za to, że wpuścił mu do spodni tego kleszcza.

Pomyślał nad tym i rzekł:

– To rzeczywiście wygląda na cud, prawda? Ale co oni zamierzali? Dlaczego zaryzykowali napad z bronią? Mogę zrozumieć, że Kale chciał zabić mnie, a nawet Timmy'ego. Ale dlaczego Tala, ciebie i Lisę?

– Nie uwierzysz – powiedziała. – Od ostatniego wtorku rano Kale pisze coś, co nazywa “Wydarzenia po Epifanii". Wygląda na to, że Kale i Terr zawarli pakt z diabłem.

O czwartej nad ranem w poniedziałek, zaledwie w sześć dni po epifanii, o której pisał, Kale zmarł w szpitalu okręgowym. Nim zakończył życie, otworzył oczy, spojrzał dziko na pielęgniarkę, potem w dal. Zobaczył coś przerażającego, czego ona nie widziała. Ostatkiem sił uniósł ręce, jakby próbował się przed czymś zasłonić i wrzasnął. Był to cienki, dławiony przez śmierć wrzask. Kiedy pielęgniarka usiłowała go uspokoić, powiedział:

– Ale to nie jest moje przeznaczenie.

A potem umarł.

Trzydziestego pierwszego października, w Halloween, ponad sześć tygodni po wydarzeniach w Snowfield, Tal Whitman i Paula Thorne (pielęgniarka, z którą chodził) urządzili zabawę kostiumową w domu Tala w Santa Mira. Bryce przebrał się za kowboja, a Jenny za jego dziewczynę. Lisa przebrała się za wiedźmę w wysokim spiczastym kapeluszu i dużą ilością czarnego tuszu.

– Cip. cip – powiedział Tal, otwierając drzwi. Miał na sobie strój kurczaczka.

Jenny nigdy nie widziała zabawniejszego kostiumu. Śmiała się tak bardzo, że przez chwilę nie zauważyła rozbawienia Lisy.

Dziewczyna śmiała się. Pierwszy raz od sześciu tygodni. Poprzednio udawało się jej tylko uśmiechnąć. Teraz zaśmiewała się tak, że łzy ciekły jej po twarzy.

– No. no, tylko spokojnie – skarcił ich Tal, udając obrażonego. – Jako wiedźma też wyglądasz wyjątkowo kretyńsko.

Mrugnął do Jenny i domyśliła się, że wybrał strój kurczaczka ze względu na efekt, jaki wywrze na Lisie.

– Na litość boską – powiedział Bryce – wynoś się z progu i wpuszczaj nas do środka. Jeśli ludzie zobaczą nas w tych kostiumach, stracą resztkę szacunku dla wydziału szeryfa.

Tego wieczoru Lisa brała udział w rozmowie i zabawach i śmiała się dużo. Skończyło się stare. Zaczęło nowe.

W rok później w sierpniu, pierwszego dnia ich miodowego miesiąca, Jenny podeszła do Bryce'a na balkonie hotelowego pokoju z widokiem na Waikiki Beach. Bryce był zamyślony.

– Martwisz się. że jesteś tak daleko od Timmy'ego?

– Nie. A!e właśnie o nim myślałem. Ostatnio… miałem takie uczucie, że wszystko w końcu dobrze się ułoży. To dziwne. Jakby przeczucie. Śniłem ostatniej nocy. że Timmy ocknął się ze śpiączki, powiedział mi “cześć" i chciał zjeść hamburgera. Tylko że… Ten sen różnił się od wszystkich moich dotychczasowych snów. Był tak prawdziwy.

– Cóż, przecież nigdy nie straciłeś nadziei.

– A nie. Straciłem na chwilę. Ale odzyskałem. Stali w milczeniu, wystawieni na powiewy ciepłego morskiego wiatru. Wsłuchiwali się w fale bijące o brzeg. Potem znów się kochali.

Tego wieczoru jedli kolację w dobrej chińskiej restauracji w Honolu-lu. Cały czas popijali szampanem, choć kelner uprzejmie sugerował, aby przy daniu głównym przeszli na herbatę, co pozwoli nie “brudzić" podniebienia.

– W tym śnie Timmy mówił jeszcze coś – przypominał sobie Bryce przy deserze. – Kiedy zaskoczony okazałem zdziwienie, że obudził się ze śpiączki, powiedział: “Ale tato, jak jest diabeł, to musi być i Bóg. Nie wpadłeś na to, kiedy spotkałeś diabła? Bóg nie pozwoliłby mi przespać całego życia".

Jenny wpatrywała się w niego niepewnie.

Uśmiechnął się.

– Nie przejmuj się. Nie zamierzam odpaść i dać ci czadu. Nie zamierzam posyłać forsy tym szarlatanom, kaznodziejom telewizyjnym, błagając, żeby modlili się za Timmy'ego. Cholera, nie zamierzam nawet chodzić do kościoła. Niedziela to jedyny dzień, kiedy mogę wypocząć! Mam na myśli nie odsypiane na stojąco, ulizane msze…

– Tak, ale to naprawdę nie był diabeł.

– Nie?

– To prehistoryczny stwór, który…

– A nie mogło to być jedno i drugie?

– W co my się tu pakujemy?

– Dyskusja filozoficzna?

– Podczas miesiąca miodowego?

– Ożeniłem się z tobą również dlatego, że umiesz myśleć. Później w łóżku, tuż przed zaśnięciem, stwierdził:

– Cóż, wiem tylko jedno: zmiennokształt uświadomił mi, że w świecie jest dużo więcej tajemnic, niż sobie wyobrażałem. Niczego już nie wykluczam. I wracając do tego, co się stało w Snowfield: biorąc pod uwagę, że Tal właśnie założył pas z bronią, kiedy wparował Jeeter, biorąc pod uwagę, że tyfus spieprzył Kale'owi celność… cóż, wydaje mi się, że sądzone nam było przetrwać.

Spali, obudzili się przed świtem, kochali się i znów zasnęli.

– Jedno wiem na pewno – powiedziała rano Jenny.

– Co takiego?

– Było nam sądzone się pobrać.

– Bez dwóch zdań.

– Wszystko jedno jak, wcześniej czy później los skrzyżowałby nasze drogi.

Kiedy po południu spacerowali po plaży, Jenny pomyślała, że fale hałasują jak wielkie, toczące się koła. Ten dźwięk przypomniał jej stare powiedzenie, że żarna niebios mielą powoli. W wyobraźni zobaczyła trące o siebie niezmiernie wielkie kamienne koła. Huk fal podkreślił siłę obrazu.

– Więc myślisz, że to ma sens? Cel? – spytała. Nie musiał pytać, o co jej chodzi.

– Tak. Każdy zakręt i obrót życia. Istnieje sens i cel.

Morze pieniło się na piasku.

Jenny wsłuchiwała się w huk młyńskich kamieni i zastanawiała się, kież to tajemnice i cuda, jakie okropności i wspaniałości nabierają raz kształtu, aby zdarzyć się w czasie, który dopiero nastąpi.

Загрузка...