Od trzydziestu milionów lat planeta ochładzała się i wysychała, aż na północy kontynenty pokryła warstwa lodu. Pas lasów, które niegdyś porastały Afrykę i Eurazję, ciągnąc się niemal nieprzerwanie od brzegów Atlantyku aż do Dalekiego Wschodu, skurczył się do niewielkich rozmiarów. Istoty, które kiedyś zamieszkiwały owe wiecznie zielone obszary, musiały się przystosować do nowych warunków albo przenieść gdzie indziej.
Gatunek, do którego należała Poszukiwaczka, uczynił jedno i drugie.
Z niemowlęciem uczepionym piersi Poszukiwaczka przykucnęła w cieniu, na skraju małego lasu. Jej głęboko osadzone oczy pod opadającym, kościstym czołem spoglądały na jasny krajobraz. Za lasem rozciągała się równina zalana gorącym światłem słońca. Było to miejsce, gdzie wszystko było proste, a śmierć przychodziła szybko. Ale zarazem było to miejsce pełne możliwości. Pewnego dnia miało stać się granicą między Pakistanem i Afganistanem, zwanym przez niektórych Granicą Północno-Zachodnią.
Niedaleko, na skraju lasu, na ziemi leżała martwa antylopa. Zwierzę zdechło niedawno — z ran wciąż sączyła się lepka krew — ale lwy już najadły się do syta, a inne zwierzęta padlinożercy, hieny i ptaki, jeszcze go nie odkryły.
Poszukiwaczka uniosła się, prostując długie nogi i rozejrzała się dookoła.
Poszukiwaczka była małpą człekokształtną. Jej ciało, pokryte gęstym, czarnym włosem, miało niewiele ponad metr wysokości. Pod zwiotczałą skórą prawie nie było tkanki tłuszczowej. Wysunięta do przodu twarz przypominała raczej pysk, a kończyny stanowiły relikt dawnego nadrzewnego trybu życia, miała długie ręce i krótkie nogi. W istocie bardzo przypominała szympansa, ale jej rasa oddzieliła się od swych kuzynów z głębi lasu dobre trzy miliony lat temu. Poszukiwaczka stała wyprostowana, jak prawdziwa istota dwunożna, a jej biodra i miednica były bardziej ludzkie niż u jakiegokolwiek szympansa.
Należała do rasy padlinożerców, ale niezbyt sprawnych. Jednak jej rasa miała zalety, jakich nie posiadały żadne inne zwierzęta. Żyjąc pod osłoną lasu, żaden szympans nigdy nie wykonał narzędzia tak skomplikowanego jak wprawdzie prymitywny, lecz z mozołem sporządzony topór, który Poszukiwaczka trzymała w dłoni. A w oczach miała coś, jakiś błysk, jakiego nie można było zobaczyć u innej małpy.
Nie było żadnego znaku zwiastującego bezpośrednie niebezpieczeństwo. Śmiało wyszła na słońce z dzieckiem uczepionym piersi. Za nią nieśmiało postępowali jeden za drugim pozostali członkowie gromady.
Niemowlę zapiszczało i boleśnie uszczypnęło matkę. Istoty te nie miały imion — ich język nadal był tylko nieco bardziej zaawansowany niż śpiew ptaków — ale ponieważ to dziecko, drugie dziecko Poszukiwaczki, od urodzenia zawzięcie trzymało się matki, Poszukiwaczka w myślach nazwała je Chwytaczką.
Obarczona jego ciężarem Poszukiwaczka jako jedna z ostatnich dotarła do padłej antylopy, gdy pozostali swymi wyszczerbionymi kamieniami odcinali chrząstki i skórę, która łączyła kończyny zwierzęcia z resztą ciała. W ten sposób zdobywano mięso; potem kończyny można było szybko zaciągnąć we względnie bezpieczne miejsce w głębi lasu i pożywić się bez zbędnego pośpiechu. Poszukiwaczka ochoczo dołączyła do reszty. Jednak ostre światło słoneczne bardzo jej dokuczało. Minie jeszcze milion lat, zanim dalecy potomkowie Poszukiwaczki, bardziej podobni do ludzi, będą mogli przebywać na słońcu, a ich ciała będą się pocić i magazynować wodę w tkance tłuszczowej, aby móc przetrwać na sawannach.
Kurczenie się lasów stanowiło katastrofę dla małp człekokształtnych, które je niegdyś zamieszkiwały. Ewolucyjny szczyt tej wielkiej rodziny zwierząt leżał w zamierzchłej przeszłości. Ale niektóre z nich zdołały się przystosować. Rasa, do której należała Poszukiwaczka, wciąż potrzebowała cienia; każdej nocy małpy nadal wdrapywały się na wierzchołki drzew, ale w ciągu dnia robiły wypady na odkryty teren, by wykorzystać możliwość zdobycia pożywienia, tak jak teraz. Ryzykowny sposób, ale było to lepsze niż przymieranie głodem. Kiedy las rozpadał się na mniejsze fragmenty, jego brzeg stawał się coraz dłuższy i przestrzeń życiowa mieszkańców tych terenów w istocie rosła. A kiedy zdesperowane małpy przebiegały lękliwie między dwoma światami, włączały się ślepe nożyce zmienności i selekcji.
Teraz słychać było ujadanie i szybki tupot łap. To hieny poniewczasie zwietrzyły krew antylopy i nadbiegały w wielkich obłokach kurzu.
Małpy zdążyły odciąć jedynie trzy kończyny antylopy. Ale nie było już czasu. Przyciskając dziecko do piersi, Poszukiwaczka popędziła za swoją gromadą w stronę chłodnego mroku zbawczego lasu.
Owej nocy, gdy Poszukiwaczka leżała w swym gnieździe w koronie drzewa, coś zbudziło ją ze snu. Chwytaczka, zwinięta w kłębek obok niej, cicho pochrapywała.
Coś wisiało w powietrzu, czuła w nozdrzach słaby zapach, który zwiastował zmianę.
Poszukiwaczka była zwierzęciem całkowicie zależnym od środowiska, w którym tkwiła, i była bardzo wrażliwa na zmiany. Ale było w niej coś więcej niż zwierzęca wrażliwość: kiedy spoglądała na gwiazdy oczyma przystosowanymi do ogarniania niewielkich leśnych przestrzeni, odczuwała jakąś nieokreśloną ciekawość.
Gdyby potrzebowała imienia, Poszukiwaczka pasowałoby doskonale.
To owa iskierka ciekawości, mglista zapowiedź zamiłowania do wędrówek, wyprowadziła jej rasę tak daleko poza obręb Afryki. Kiedy nadeszły epoki lodowcowe, resztki lasów skurczyły się jeszcze bardziej albo całkowicie znikły. Aby przeżyć, mieszkające na obrzeżach lasów małpy musiały podjąć ryzyko pokonania otwartej przestrzeni, żeby dotrzeć do kolejnej kępy drzew, która miała się stać ich nowym domem. Nawet te, którym udało się przeżyć, rzadko odbywały w ciągu swego życia więcej niż jedną taką podróż, odyseję liczącą około jednego kilometra. Ale niektóre z nich przeżyły, a część ich dzieci dotarła jeszcze dalej.
W ten sposób w ciągu tysięcy pokoleń małpy człekokształtne zamieszkujące obrzeża lasów powoli wydostały się z Afryki, docierając aż do Azji Środkowej i przekraczając pomost lądowy w Gibraltarze prowadzący do Hiszpanii. Była to zapowiedź większych migracji, które miały nadejść w przyszłości. Ale małpy człekokształtne zawsze były rozsiane na znacznym obszarze i nie pozostawiły po sobie wielu śladów; żaden paleontolog nigdy by nie podejrzewał, że z Afryki dotarły aż do północno-zachodnich Indii, a nawet jeszcze dalej.
A teraz, kiedy Poszukiwaczka spoglądała na niebo, pojedyncza gwiazda przesunęła się w jej polu widzenia, powoli, z nieubłaganą determinacją, jak skradający się kot. Zobaczyła, że jest na tyle jasna, że rzuca cień. Ciekawość walczyła w niej ze strachem. Uniosła dłoń, ale poruszająca się gwiazda była poza zasięgiem jej palców.
O tak późnej porze Indie były pogrążone w cieniu Ziemi. Ale tam, gdzie powierzchnia obracającej się planety była skąpana w świetle słońca, widać było migotanie — falujące kolory, brązowe, niebieskie i zielone, gdzieniegdzie połyskujące, jakby otwierały się maleńkie drzwi. Fala drobnych zmian przesunęła się przez planetę jak drugi terminator.
Świat wokół Poszukiwaczki zadrżał; mocno przycisnęła dziecko do siebie.
Rano gromada małp była poruszona. Tego dnia powietrze było chłodniejsze, jakby ostrzejsze i przesycone cierpkim zapachem; człowiek powiedziałby, że było naładowane elektrycznością. Światło było dziwne, jasne i jaskrawe. Nawet tutaj, w głębi lasu, lekki wiatr szeleścił liśćmi drzew. Było jakoś inaczej, coś się zmieniło i zwierzęta były zaniepokojone.
Odważna Poszukiwaczka wyszła na otwartą przestrzeń. Popiskująca Chwytaczka podreptała za nią.
Poszukiwaczka dotarła na skraj lasu. Na równinie, jasnej w świetle poranka, nic się nie poruszało. Poszukiwaczka rozejrzała się wokół i w jej głowie zamigotała iskierka zdziwienia. Jej umysł przywykły do lasu nie bardzo potrafił ocenić otaczający krajobraz, ale wydawało jej się, że ziemia jest inna. Z pewnością wczoraj było bardziej zielono, z pewnością widać było skrawki lasu na tle tych gołych wzgórz i z pewnością tą suchą teraz rynną płynęła woda. Ale trudno było mieć co do tego pewność. Jej wspomnienia, które zawsze były chaotyczne, już się zacierały.
A na niebie widać było jakiś obiekt.
Nie był to ptak, bo nie poruszał się, nie leciał i nie była to chmura, bo to coś było wyraźnie zarysowane i owalne. I świeciło, prawie tak jasno jak słońce.
Wyszła z cienia rzucanego przez las na otwartą przestrzeń.
Chodziła tam i z powrotem pod tym czymś, przyglądając się. Było prawie wielkości jej głowy i unosiło się w świetle słońca, czy raczej światło słoneczne falowało odbite od tego obiektu jak od powierzchni strumienia. Nie miało zapachu. Było jak owoc zwisający z gałęzi, tylko że nie było tam żadnego drzewa. Cztery miliardy lat przystosowywania do niezmiennej siły ciążenia Ziemi wpoiło jej przekonanie, że nic tak małego i twardego nie może się unosić w powietrzu bez podparcia, to było coś nowego i dlatego napełniało ją lękiem. Ale to nie spadło na nią ani jej w żaden sposób nie zaatakowało.
Stanęła na czubkach palców, przyglądając się kuli. I ujrzała dwoje oczu, które się w nią wpatrywały.
Chrząknęła i opadła na ziemię. Ale unosząca się kula nie zareagowała, a kiedy znowu spojrzała w górę, zrozumiała. Kula odbijała jej obraz, choć wykrzywiony i zniekształcony; to były jej własne oczy, które przedtem widziała odbite w gładkiej powierzchni nieruchomej wody. Ze wszystkich zwierząt na Ziemi tylko członkowie jej rasy potrafili się rozpoznać w takim odbiciu, bo tylko jej rasa miała świadomość własnego ja. Jednak wydawało jej się mgliście, że dzięki temu odbiciu unosząca się kula patrzy na nią tak, jak ona patrzy na tę kulę, jak gdyby to było ogromne Oko.
Wyciągnęła rękę, ale nawet stojąc na czubkach palców, nie była w stanie swymi długimi rękami dosięgnąć kuli. Gdyby miała więcej czasu, może przyszłoby jej do głowy, by znaleźć coś, na czym mogłaby stanąć, żeby dosięgnąć kuli, jakiś kamień albo stertę gałęzi.
Wtedy Chwytaczka krzyknęła.
Poszukiwaczka opadła na czworaki i popędziła w jej stronę, jeszcze zanim zdała sobie z tego sprawę. Kiedy zobaczyła, co się dzieje z jej dzieckiem, ogarnęło ją przerażenie.
Nad Chwytaczką pochylały się dwa stworzenia. Przypominały małpy człekokształtne, lecz były wyprostowane i wysokie. Miały jasnoczerwone tułowia, jakby ich ciała były skąpane we krwi, a ich twarze były płaskie i bezwłose. I miały Chwytaczkę. Zarzuciły na dziecko jakieś liany czy pnącza. Chwytaczka szamotała się, wrzeszczała i gryzła, ale dwie wysokie istoty z łatwością unieruchomiły ją tymi lianami.
Poszukiwaczka skoczyła, krzycząc, z obnażonymi zębami.
Jedno ze stworzeń ją zobaczyło. Jego oczy rozszerzyły się ze zdumienia. Miało kij, którym zakręciło w powietrzu i coś niesamowicie twardego trzasnęło ją w głowę. Poszukiwaczka była ciężka i na tyle szybka, że z rozpędu wpadła na to stworzenie, powalając je na ziemię. Ale w jej głowie rozbłysły gwiazdy, a w ustach poczuła smak krwi.
Zza wschodniego horyzontu wypadła czarna, kłębiąca się chmura. Rozległ się daleki grzmot i niebo przecięła błyskawica.
W chwili Nieciągłości Bisesa Dutt znajdowała się w powietrzu.
Siedząc w tylnej części kabiny helikoptera, miała ograniczone pole widzenia; była to prawdziwa ironia, ponieważ jedynym celem tej misji było obserwowanie ziemi. Ale kiedy Mały Ptak się wzniósł i pole widzenia rozszerzyło się, ujrzała rzędy wybudowanych z prefabrykatów hangarów bazy ustawione równo, jakby w wojskowym szyku. Baza ONZ stała tu już od trzech dziesięcioleci i te „tymczasowe” konstrukcje zyskały swego rodzaju nędzny majestat, a drogi gruntowe wiodące przez równinę były naprawdę zatłoczone.
Kiedy Ptak wzniósł się wyżej, baza rozmazała się w plamę przypominającą maskujący brezent, ginąc w tle. Krajobraz był wymarły, tu i ówdzie upstrzony wysepkami szarej zieleni, w miejscach gdzie jakaś kępa drzew czy niska trawa starały się przeżyć. Ale w oddali, na horyzoncie, wznosiły się wspaniałe, ośnieżone góry.
Ptak przechylił się na bok i Bisesę rzuciło na zakrzywioną ścianę.
Casey Othic, pierwszy pilot, pociągnął za drążek i wkrótce lot znów się wyrównał. Teraz Ptak leciał nieco niżej nad zasłaną kamieniami ziemią. Pilot obrócił się do Bisesy, szczerząc zęby w uśmiechu.
— Przepraszam. Prognoza nie przewidywała takich podmuchów. Ale co ci jajogłowi tam wiedzą? Wszystko w porządku?
W słuchawkach Bisesy jego głos brzmiał zbyt głośno.
— Mam wrażenie, jakbym była na jakimś statku. Uśmiechnął się szerzej, ukazując białe zęby.
— Nie ma potrzeby krzyczeć. Słyszę cię w radiu. — Postukał w hełm. — Ra-di-o. Macie to już w brytyjskiej armii?
Siedzący obok Caseya Abdikadir Omar, drugi pilot, spojrzał na Amerykanina i pokręcił głową z dezaprobatą.
Mały Ptak był helikopterem obserwacyjnym. Był przerobiony z helikoptera atakującego, który latał od końca dwudziestego wieku. W owym spokojniejszym 2037 roku Ptak był wykorzystywany do bardziej pokojowych zadań: obserwacji, poszukiwań i akcji ratowniczych. Jego baniasty kokpit został powiększony, aby mógł pomieścić trzyosobową załogę, dwóch pilotów z przodu i osobę wciśniętą z tyłu.
Casey pilotował swoją wysłużoną maszynę jedną ręką, jakby od niechcenia. Był w randze chorążego i został oddelegowany z Sił Powietrznych i Kosmicznych Stanów Zjednoczonych do tego oddziału ONZ. Był wielki i przysadzisty. Nosił błękitny hełm ONZ, ale ozdobił go absolutnie nieregulaminowymi barwami USA, animowaną flagą falującą w nieistniejącym wietrze. Jego wskaźnik przezierny stanowiła gruba osłona przeciwsłoneczna, zakrywająca większą część twarzy powyżej nosa, która w oczach Bisesy była czarna, tak że widziała jedynie jego szeroką szczękę.
— Mimo tej głupiej osłony widzę, że mi się przyglądasz — powiedziała lakonicznie.
Abdikadir, przystojny Pasztun, zerknął do tyłu i uśmiechnął się.
— Kiedy spędzisz dość czasu wśród takich małpoludów jak Casey, przyzwyczaisz się.
Casey powiedział:
— Jestem stuprocentowym dżentelmenem. — Lekko się pochylił, aby zobaczyć jej plakietkę. — Bisesa Dutt. Co to, jakieś pakistańskie imię?
— Indyjskie.
— Więc pochodzisz z Indii? Ale twój akcent jest… chyba australijski?
Powstrzymała westchnienie; Amerykanie nigdy nie potrafili rozpoznać regionalnych akcentów.
— Pochodzę z Manchesteru. Jestem Angielką od trzech pokoleń.
Casey zaczął mówić jak Cary Grant.
— Witamy na pokładzie, lady Dutt. Abdikadir trącił go w ramię.
— Chłopie, masz takie oklepane chwyty, z jednego stereotypu wpadasz w drugi. Biseso, to twoja pierwsza misja?
— Druga — powiedziała Bisesa.
— Latałem z tym dupkiem dziesiątki razy i zawsze jest taki sam, kto by nie siedział z tyłu. Nie daj się sprowokować.
— Nie ma mowy — powiedziała spokojnie. — On się po prostu nudzi.
Casey zaśmiał się głośno.
— W Bazie Claviusa jest trochę nudno. Ale tutaj, na Granicy Północno-Zachodniej, powinnaś się czuć jak w domu, lady Dutt. Musimy się przekonać, czy uda nam się znaleźć jakiegoś kudłacza, żebyś mogła go zastrzelić z tej twojej strzelby.
Abdikadir uśmiechnął się do Bisesy.
— Czego można się spodziewać po chrześcijańskim palancie?
— A ty sam jesteś cholernym mudżahedinem — odwarknął Casey.
Na twarzy Bisesy Abdikadir dostrzegł wyraz niepokoju.
— Och, nie przejmuj się. Naprawdę jestem mudżahedinem, czy raczej byłem, a on naprawdę jest palantem. Tak naprawdę jesteśmy dobrymi przyjaciółmi. Obaj jesteśmy ekumenistami. Ale nikomu o tym nie mów…
Zupełnie niespodziewanie wpadli w turbulencję. Wrażenie było takie, jakby helikopter opadł o parę metrów przez dziurę w powietrzu. Piloci zajęli się instrumentami i zamilkli.
Mając taki sam stopień jak Casey, Abdikadir, obywatel Afganistanu, był Pasztunem, pochodził z tego kraju. Podczas swego krótkiego pobytu na placówce Bisesa już go trochę poznała. Miał pełną siły otwartą twarz, dumny nos, który można by nazwać rzymskim i nosił brodę. Oczy miał zaskakująco niebieskie, a włosy rudoblond. Mówił, że zawdzięcza tę karnację armiom Aleksandra Wielkiego, które niegdyś tędy przechodziły. Jako człowiek łagodny, bezpośredni i cywilizowany, zaakceptował swoje miejsce w „porządku dziobania”; chociaż był jednym z niewielu cenionych Pasztunów, którzy przeszli na stronę ONZ, jako Afgańczyk musiał podporządkować się Amerykanom i spędził znacznie więcej czasu w roli drugiego pilota niż pierwszego. Pozostali brytyjscy żołnierze nazywali go „Rudzielec”.
Lot trwał. Nie był przyjemny. Ptak był wysłużony, kabina śmierdziała olejem silnikowym i cieczą hydrauliczną wszystkie powierzchnie metalowe były porysowane, a popękane pokrycie ławki, na której siedziała Bisesa, było poklejone taśmą. Hałas śmigieł, wirujących zaledwie parę metrów nad jej głową, był ogłuszający, mimo grubo wyściełanego hełmu. Ale w końcu, pomyślała, zawsze tak było, że rządy wydawały więcej na wojnę niż na pokój.
Kiedy Moallim usłyszał zbliżający się helikopter, wiedział, co musi uczynić.
Większość mieszkańców pobiegła, aby upewnić się, czy zapasy broni i haszysz są dobrze ukryte. Ale Moallim miał inny pomysł. Zabrał swoje rzeczy i pobiegł do okopu strzeleckiego, który wykopał wiele tygodni temu, przygotowując się na taki właśnie dzień.
Po paru chwilach leżał, opierając się o ścianę okopu z wyrzutnią granatów na ramieniu. Kopał ten okop wiele godzin, aż był wystarczająco głęboki, aby ukryć jego ciało przed strumieniem gazów wylotowych, a jednocześnie uzyskać wysokość, jakiej wymagała wyrzutnia. Kiedy znalazł się w środku i zamaskował ciało pyłem i roślinami, był naprawdę dobrze ukryty. Wyrzutnia granatów to był prawdziwy antyk, w istocie pozostałość po rosyjskiej inwazji na Afganistan w 1980 roku, ale porządnie zakonserwowana i oczyszczona wciąż działała, wciąż niosła śmierć. Kiedy helikopter znajdzie się dostatecznie blisko tego miejsca, na pewno mu się uda.
Moallim miał piętnaście lat.
Miał zaledwie cztery, kiedy po raz pierwszy zetknął się z helikopterami z zachodu. Przyleciały w nocy, cała grupa. Leciały bardzo nisko, tuż nad głową, czarne na tle nieba, jak gniewne czarne wrony. Ich jazgot bębnił w uszach, a wiatr, jaki wzniecały, szarpał i rwał ubranie. Stragany przewróciły się, bydło i kozy wpadły w popłoch, a cienkie dachy ich domów zostały zerwane. Choć Moallim sam tego nie widział, słyszał jednak, że pęd powietrza wyrwał jednej kobiecie dziecko, które trzymała w ramionach; dziecko wirując uniosło się do góry i nie widziano go nigdy więcej.
A potem zaczęła się strzelanina.
Później przyleciało jeszcze więcej helikopterów, zrzucając ulotki wyjaśniające „cel” tego nalotu: w obszarze tym nasilił się przemyt broni, podejrzewano, że przez wioskę przechodzą transporty uranu i tak dalej. „Niezbędne” uderzenie miało charakter chirurgiczny i użyło minimalnych sił”. Ulotki porwano na kawałki i wykorzystano do podcierania się. Wszyscy winili helikoptery za ich arogancję. Mając cztery lata, Moallim nie umiał słowami wyrazić, co czuł.
A helikoptery wciąż przylatywały. Ostatnie helikoptery ONZ miały wyegzekwować pokój, ale wszyscy wiedzieli, że był to nie ich pokój, a te statki „obserwacyjne” miały na pokładzie mnóstwo broni.
Moallima nauczono, że problemy te można rozwiązać tylko w jeden sposób.
Starsi nauczyli go, jak posługiwać się wyrzutnią granatów. Trafić w ruchomy cel było trudno. Dlatego detonatory zastąpiono urządzeniami czasowymi, tak aby eksplodowały w powietrzu. Jeśli wystrzeliło się dostatecznie blisko, nie trzeba było trafić, aby zestrzelić samolot, a zwłaszcza helikopter, jeśli wymierzyło się w śmigło ogonowe, które stanowiło jego najwrażliwszy element.
Wyrzutnie granatów były duże, nieporęczne i rzucały się w oczy. Trudno się było nimi posługiwać, niewygodnie podnosić i celować, a jeśli pokazałeś się, jak mierzysz na otwartej przestrzeni czy na dachu, już było po tobie. Więc trzeba się było chować i czekać, żeby helikopter się zbliżył. Gdyby nadlecieli z tego kierunku, załoga helikoptera, nauczona, by unikać domów ze względu na możliwe pułapki, zobaczy tylko kawałek wystającej z ziemi rury. Może pomyślą że to tylko pęknięty przewód kanalizacyjny, fragment jednego z wielu nieudanych „humanitarnych” planów, jakie w ciągu dziesięcioleci zrealizowano w tym obszarze. Lecąc nad otwartym terenem, będą myśleli, że są bezpieczni. Moallim uśmiechnął się.
Bisesa pomyślała, że niebo przed nimi jest jakieś dziwne. Kłębiące się gęste czarne chmury pojawiły się nie wiadomo skąd, tworząc zwarty wał, który rozciągał się nad horyzontem, przesłaniając góry. Nawet niebo wydawało się jakieś wyprane z barw.
Dyskretnie wyciągnęła telefon z kieszeni kombinezonu. Trzymając go w dłoni, szepnęła do mikrofonu:
— Nie przypominam sobie, żeby w prognozie wspominano o tworzeniu się burz.
— Ja też nie — powiedział telefon. Był nastawiony na cywilne sieci meteorologiczne; teraz na jego małym ekranie zaczęły przelatywać setki kanałów, przemiatając niewidzialnymi wiązkami ten zakątek Ziemi, w poszukiwaniu zaktualizowanych prognoz pogody.
Był 8 czerwca 2037 roku. Tak przynajmniej myślała Bisesa. Helikopter kontynuował lot.
Pierwszą oznaką, jaka dotarła do Josha White’a, wskazującą na dziwne wydarzenia rozgrywające się na świecie, było gwałtowne przebudzenie: twarda dłoń na ramieniu, pełen podniecenia zgiełk, pochylająca się nad nim twarz.
— Mówię ci, Josh, obudź się, człowieku! Nie uwierzysz, to naprawdę coś, jeśli to nie Rosjanie, to zjem twoje owijacze…
To oczywiście był Ruddy. Młody dziennikarz miał rozpiętą koszulę i był bez marynarki; wyglądał, jakby sam przed chwilą wstał z łóżka. Ale na jego szerokiej twarzy, nad którą górowało szerokie czoło, widać było kropelki potu, a oczy, które wydawały się małe za grubymi szkłami, były błyszczące i rozbiegane.
Mrugając, Josh usiadł. Światło słoneczne wpadało do pokoju przez otwarte okno. Było późne popołudnie; drzemał przez godzinę.
— Co, u licha, jest tak ważne, że pozbawia się mnie zasłużonej drzemki? Zwłaszcza po ostatniej nocy… Najpierw muszę umyć twarz!
Ruddy dał za wygraną.
— W porządku. Masz dziesięć minut, Josh. Jeśli to przegapisz, nigdy sobie nie darujesz. Dziesięć minut! — I wypadł z pokoju.
Josh, uginając się przed tym, co nieuniknione, zwlókł się z łóżka i sennie przeszedł przez pokój.
Podobnie jak Ruddy, Josh był dziennikarzem, specjalnym korespondentem Boston Globe, który miał przekazywać barwne sprawozdania z Granicy Północno-Zachodniej, owego dalekiego zakątka Imperium Brytyjskiego. Tak, dalekiego, ale być może ważnego z punktu widzenia przyszłości Europy i dlatego interesującego nawet w Massachusetts. Pokój był zwykłą ciasną dziurą w narożniku fortu, musiał go dzielić z Ruddym, wskutek czego był zawalony ubraniami, na poły pustymi kuframi, książkami i papierami; stało tam też małe składane biurko, na którym Ruddy pisał doniesienia dla CMI and Military Gazette and Pioneer, swojej gazety w Lahore. Josh wiedział jednak, że ma szczęście, iż w ogóle ma pokój; większość żołnierzy stacjonujących tu, w Jamrud, zarówno Europejczyków jak i Hindusów, spędzała noce w namiotach.
W przeciwieństwie do żołnierzy Josh miał pełne prawo do popołudniowej drzemki, jeżeli jej potrzebował. Ale teraz słyszał, że działo się coś naprawdę niezwykłego: podniesione głosy, odgłos biegnących stóp. Z pewnością nie była to akcja wojskowa ani kolejny atak buntowniczych Pasztunów, bo słyszałby już jakąś strzelaninę. Więc co?
Josh znalazł miskę czystej, ciepłej wody, a obok przybory do golenia. Umył twarz i szyję, spoglądając na swoją niewyspaną twarz w wiszącym na ścianie małym lustrze. Miał przeciętną twarz, perkaty nos (tak uważał), a tego popołudnia worki pod oczami wcale nie poprawiały jego wyglądu. W rzeczywistości tego ranka głowa nie bolała go aż tak bardzo, ale w końcu aby przetrzymać długie noce w kantynie, nauczył się pić piwo. Natomiast Ruddy od czasu do czasu oddawał się rozkoszom palenia opium, ale wydawało się, że długie godziny, jakie spędzał pykając fajkę, nie pozostawiały żadnych następstw w jego organizmie dziewiętnastolatka. Josh, który mając dwadzieścia trzy lata, czuł się jak weteran wojenny, szczerze mu zazdrościł.
Wodę do golenia przyniósł mu dyskretnie tragarz Ruddy’ego, Noor Ali. Był to rodzaj usług, które bostończyk Josh odbierał jako krępujące: kiedy Ruddy odsypiał swoje szaleństwa, Noor Ali golił go w łóżku, nawet kiedy spał! A Josh z trudem znosił widok chłosty, której zastosowanie Ruddy od czasu do czasu uznawał za konieczne. Ale Ruddy był Anglikiem urodzonym w Bombaju. Josh uświadomił sobie, że to był jego kraj, a on, Josh, jest tutaj po to, aby pisać sprawozdania, a nie osądzać. I tak czy owak musiał przyznać ze wstydem, że dobrze było, budząc się, znaleźć obok ciepłą wodę i kubek gorącej herbaty.
Wytarł się i szybko ubrał. Jeszcze raz spojrzał w lustro i palcami przeczesał niesforną czarną czuprynę. Po namyśle wsunął za pas rewolwer. Po czym ruszył do drzwi.
Było popołudnie 24 marca 1885 roku. Tak przynajmniej myślał.
Na terenie fortu panowało wielkie podniecenie. Przez plac pogrążony w głębokim cieniu żołnierze biegli do bramy. Josh przyłączył się do nich ochoczo.
Wielu Brytyjczyków stacjonujących w Jamrud należało do 72 szkockiej brygady i chociaż niektórzy z nich nosili luźne, sięgające do kolan miejscowe spodnie, inni byli ubrani w kurtki khaki i czerwone, wąskie spodnie w kratę. Ale białe twarze były tu rzadkie; Gurkhów i Sikhów było trzy razy więcej niż Brytyjczyków. Poza tym tego popołudnia zarówno Europejczycy jak i sipaje pchali się i tłoczyli, aby wydostać się z fortu. Przebywając całymi miesiącami w tym odosobnionym miejscu, z dala od swych rodzin, ludzie ci oddaliby wszystko za jakieś zajęcie, odrobinę atrakcji, która by przerwała tę monotonię. W drodze do bramy Josh zauważył kapitana Grove’a, dowódcę fortu, który szedł przez plac z wyrazem wielkiego zaniepokojenia na twarzy.
Kiedy wydostał się na zewnątrz fortu, jaskrawe światło popołudniowego słońca na chwilę go oślepiło. Suche powietrze było chłodne i zdał sobie sprawę, że drży. Niebo było jasnoniebieskie i bezchmurne, ale nisko nad zachodnim horyzontem dostrzegł ciemny pas, przypominający front burzowy. O tej porze roku taka burzliwa pogoda była czymś niezwykłym.
Była to Granica Północno-Zachodnia, miejsce, gdzie Indie graniczyły z Azją. Dla ówczesnych Brytyjczyków ten wielki korytarz, biegnący z północnego wschodu na południowy zachód, między łańcuchami górskimi na północy i Indusem na południu, stanowił naturalną granicę ich indyjskiego dominium, ale było to iście diabelskie miejsce, od którego nienaruszalności zależało bezpieczeństwo najcenniejszej prowincji Imperium Brytyjskiego. A fort w Jamrud tkwił w samym jego środku.
Sam fort był rozległy i otoczony grubymi kamiennymi murami z wielkimi wieżami strażniczymi na rogach. Na zewnątrz murów stożkowate namioty stały w równych rzędach, niczym wojsko. Jamrud został niegdyś zbudowany przez Sikhów, którzy panowali tu przez długi czas, prowadząc wojny z Afganami, ale teraz należał całkowicie do Brytyjczyków.
Jednak dzisiaj nikogo nie zaprzątały myśli o losach imperiów. Ciągnąc tłumnie przez twardo ubity pas ziemi, który służył za plac apelowy, żołnierze zmierzali w stronę miejsca znajdującego się jakieś sto metrów od bramy. Josh zobaczył tam coś, co wyglądało jak piłka unosząca się w powietrzu. Była jakby posrebrzana i lśniła jasno w świetle słonecznym. A pod tą tajemniczą kulą zebrał się tłumek liczący około pięćdziesięciu kawalerzystów, ordynansów i cywilów, ubranych w najrozmaitsze stroje.
W samym środku tego zgromadzenia był oczywiście Ruddy. Nawet teraz panował nad sytuacją, chodząc sztywno tam i z powrotem pod unoszącą się kulą, wpatrując się w nią przez okulary i drapiąc się w brodę, jak gdyby był mędrcem niczym Newton. Ruddy był niski, miał nie więcej niż 165 cm wzrostu, i nieco przysadzisty, można nawet powiedzieć pękaty. Miał szeroką twarz, wyzywające wąsy, a nad zjeżonymi brwiami odsłaniało się wielkie czoło, które uwydatniały rzednące już włosy. Z tą sztywną, choć zarazem pełną wigoru postawą wyglądał na trzydzieści dziewięć lat, nie dziewiętnaście. Policzki szpeciły mu czerwone krosty, „rany z Lahore”, które jak sądził, były skutkiem ukąszeń mrówek i nie poddawały się żadnemu leczeniu.
Żołnierze czasami wyśmiewali się z Ruddy’ego z powodu jego wysokiego mniemania o sobie i napuszonego wyglądu, jednak żaden żołnierz nie miał zbyt wiele czasu dla cywilów. Ale jednocześnie lubili go; w swych doniesieniach dla CMG i opowieściach, jakie snuł w izbach koszarowych, Ruddy błyszczał przed tymi szeregowcami, tak oddalonymi od swych domów, elokwencją, której im brakowało.
Josh przepchnął się przez tłum otaczający Ruddy’ego.
— Nie widzę, co jest takiego dziwnego w tym, co wisi tam w górze, to jakaś sztuczka?
Ruddy chrząknął.
— Raczej jakieś oszustwo cara. Może to nowy rodzaj heliografu.
Dołączył do nich Cecil de Morgan, faktor.
— Jeśli to jadoo [Jadoo w języku hindi oznacza magię, czary (przyp. tł.).], chciałbym wiedzieć, na czym polega sekret. Ej, ty. — Podszedł do jednego z sipajów. — Twój kij do krykieta, mogę pożyczyć…? — Chwycił kij i pomachał nim w powietrzu. Przesuwał go wokół unoszącej się w powietrzu kuli. — Widzisz? Niemożliwe, żeby coś ją podtrzymywało, nie ma żadnego niewidzialnego przewodu czy szklanego pręta, choćby nie wiem jak był powykrzywiany.
Sipaje nie byli tak rozbawieni.
— Asli nahinl Fareib! Ruddy mruknął:
— Niektórzy mówią, że to jest Oko, Złe Oko. Może potrzebujemy nuzoo-watto, żeby odwrócić jego złowrogie spojrzenie.
Josh położył mu dłoń na ramieniu.
— Przyjacielu, myślę, że Indie upoiły cię bardziej, niż jesteś skłonny przyznać. To prawdopodobnie balon wypełniony gorącym powietrzem. Nic ponadto.
Ale uwagę Ruddy’ego odwrócił niższy rangą oficer, który wyglądał na zaniepokojonego, kiedy przeciskał się przez tłum, wyraźnie kogoś szukając. Ruddy pośpieszył, aby z nim porozmawiać.
— Balon, powiadasz? — powiedział de Morgan do Josha. — To jakim cudem unosi się nieruchomo na wietrze? I popatrz! — Zamachnął się kijem nad głową jak siekierą i trzasnął w unoszącą się kulę. Rozległ się głośny brzęk i ku zdziwieniu Josha kij zwyczajnie odbił się od kuli, która pozostała nieruchoma, jakby była osadzona w skale. De Morgan uniósł kij i Josh zobaczył, że drewno rozszczepiło się. — Cholerstwo skaleczyło mnie w palce! Teraz łaskawie mi powiedz, czy widziałeś kiedykolwiek coś takiego.
— Ja nie — przyznał Josh. — Ale jeśli ktoś może ubić na tym jakiś interes, Morgan, jestem pewien, że właśnie pan.
— De Morgan, Joshua — De Morgan był faktorem, który dobrze zarabiał, zaopatrując Jamrud oraz inne forty leżące na Granicy. Miał około trzydziestu lat, był wysokim, otyłym mężczyzną. Nawet tutaj, z dala od najbliższego miasta, miał na sobie nowy strój khaki jasnooliwkowego koloru, błękitny krawat i kask tropikalny, biały jak śnieg. Josh zaczynał rozumieć, że faktor jest typem człowieka, którego pociągały obrzeża cywilizacji, gdzie można było sporo zarobić i niezbyt przestrzegano przepisów prawa. Oficerowie odnosili się z dezaprobatą do niego i jemu podobnych, ale de Morgan cieszył się wśród ludzi niemałą popularnością, dostarczał bowiem piwo i tytoń, a nawet w miarę możliwości prostytutki i od czasu do czasu haszysz dla oficerów, a także dla Ruddy’ego.
Pomimo demonstracji de Morgana wyglądało na to, że przedstawienie dobiegło końca. Kiedy kula nie poruszała się i nie obracała, ani też nie otworzyła się i nie zaczęła strzelać, widzowie zaczęli się nudzić. Poza tym niektórzy z nich drżeli z zimna w to nietypowo chłodne popołudnie, gdy wiatr z północy nie ustawał. Kilku wróciło do fortu i grupa zaczęła się rozpraszać.
Ale naraz na skraju grupy rozległ się krzyk, pojawiło się jeszcze coś niezwykłego. Wietrząc kolejną okazję, de Morgan z rozszerzonymi nozdrzami pobiegł w tę stronę.
Ruddy szarpnął Josha za ramię.
— Wystarczy tych magicznych sztuczek — powiedział. — Powinniśmy wracać. Obawiam się, że niebawem będziemy mieli mnóstwo roboty!
— Co masz na myśli?
— Właśnie gadałem z Brownem, który rozmawiał z Townshendem, który z kolei usłyszał coś, co mówił Harley… — Kapitan Harley był oficerem politycznym w forcie i podlegał bezpośrednio Agencji Politycznej w Khyber, będącej ekspozyturą administracji tej prowincji, której zadaniem było utrzymywanie kontaktów dyplomatycznych z wodzami plemion Pasztunów i Afganów. Nie po raz pierwszy Josh pozazdrościł Ruddy’emu kontaktów z młodszymi oficerami fortu. — Nasza łączność została zerwana — zadyszanym głosem powiedział Ruddy.
Josh zmarszczył brwi.
— Co masz na myśli, czy znowu przecięto przewód telegraficzny? — Kiedy przerwano połączenie z Peszawarem, trudno było sporządzać kopie dla archiwum; redaktor Josha w dalekim Bostonie nie okazywał zrozumienia wobec opóźnień spowodowanych dostarczaniem wiadomości do miasta na koniu.
Ale Ruddy powiedział:
— Nie o to chodzi. Heliografy też padły. Od świtu nie widzieliśmy najmniejszego błysku światła od strony stacji na północ i na zachód stąd. Według Browna kapitan Grove właśnie wysyła patrole. Cokolwiek się wydarzyło, musi mieć charakter powszechny i być dobrze skoordynowane.
Heliografy były prostymi, przenośnymi urządzeniami sygnalizacyjnymi, składającymi się ze zwierciadeł zainstalowanych na składanych trójnogach. Na wzgórzach między Jamrud a Khyber, jak również w kierunku Peszawaru, rozmieszczono szereg stanowisk łączności wyposażonych w heliografy. Dlatego właśnie kapitan Grove tam, w forcie, robił wrażenie tak zaniepokojonego.
Ruddy powiedział:
— W terenie pasztuńskie dzikusy — albo zabójcy Amira — poderżnęli gardła chyba z setce Brytyjczyków, albo może, co gorsza, uczynili to ci rosyjscy marionetkowi władcy! — Kiedy Ruddy przedstawiał tę makabryczną możliwość, w jego oczach za grubymi szkłami malował się wyraz ożywienia.
— Cieszysz się ze zbliżającej się wojny, jak może jedynie cywil — powiedział Josh.
Broniąc się, Ruddy odparł:
— Jeśli nadejdzie taka chwila, będę się bronił. Ale tymczasem moimi kulami są słowa… i twoimi także, Joshua, więc mnie nie pouczaj. — Wrócił mu zwykły dobry humor. — To podniecające, co? Nie możesz zaprzeczyć. Przynajmniej coś się dzieje! Chodź, bierzmy się do roboty! — Po czym obrócił się i pobiegł z powrotem do fortu.
Josh ruszył za nim. Wydawało mu się, że słyszy jakby łopot skrzydeł wielkiego ptaka. Odwrócił się. Ale w tym momencie wiatr zmienił kierunek i dziwny dźwięk ucichł.
Kilku kawalerzystów wciąż bawiło się Okiem. Jeden z nich wspiął się na ramiona drugiego, chwycił Oko obiema dłońmi i na chwilę zawisł w powietrzu. Następnie, śmiejąc się, puścił się i spadł na ziemię.
Kiedy Ruddy znalazł się z powrotem w pokoju, natychmiast poszedł do biurka, przyciągnął do siebie stos papieru, odkręcił kałamarz i zaczął pisać.
Josh patrzył na niego.
— Co masz zamiar napisać?
— Za chwilę będę wiedział. — Pisał, nie przestając mówić. Był niechlujny: w ustach jak zwykle tkwił mu turecki papieros, a kropelki atramentu rozpryskiwały się wokół. Josh już się nauczył, żeby chować przed nim swoje rzeczy. Ale mógł tylko podziwiać jego biegłość.
Josh ospale położył się na łóżku, zaplótłszy dłonie pod głową. W odróżnieniu od Ruddy’ego musiał uporządkować myśli, zanim był w stanie cokolwiek napisać.
Podobnie jak dla poprzednich zdobywców Granica miała dla Brytyjczyków strategiczne znaczenie. Na północ i na zachód od niej leżał Afganistan, przepołowiony pasmem Hindukuszu. Niegdyś przełęczami tych gór maszerowały armie Aleksandra Wielkiego oraz hordy Czyngis-chana i Tamerlana, znęcone tajemniczością i bogactwem leżących na południu Indii. Sam fort w Jamrud zajmował kluczowe położenie, leżąc w jednej linii z przełęczą Khyber, między Kabulem a Peszawarem.
Ale sama prowincja była czymś więcej niż tylko korytarzem dla obcych wojsk. Miała mieszkańców, którzy uważali tę krainę za swoją, Pasztunów, rasę wojowniczą, dziką, dumną i przebiegłą. Pasztunowie byli żarliwymi muzułmanami, którzy kierowali się własnym kodeksem honorowym zwanym pakhtunwali. Dzielili się na plemiona i klany, ale to rozczłonkowanie było źródłem znacznej płynności. Bez względu na to, jak dotkliwej klęski doznało jakieś plemię, z gór przybywali jego pobratymcy ze staromodnymi strzelbami o długich lufach, swymijezails. Josh poznał kilku Pasztunów, których Brytyjczycy wzięli do niewoli. Uważał ich za najbardziej zamkniętych ludzi, jakich kiedykolwiek spotkał. Jednakże brytyjscy żołnierze darzyli ich pewnym szacunkiem. Niektórzy Szkoci mówili nawet, że pakhtunwali nie różnił się zbytnio od ich własnego kodeksu honorowego.
W ciągu wielu stuleci liczne armie najeźdźców spotykała klęska za klęską na Granicy, którą jeden z administratorów Imperium nazwał „ciernistym i nieprzycinanym żywopłotem”. Nawet teraz władza potężnego Imperium Brytyjskiego rozciągała się niewiele dalej niż do szlaków komunikacyjnych; wszędzie indziej prawo stanowiły plemiona i broń.
A dzisiaj Granica znów była areną międzynarodowej intrygi. Zazdrosne imperium znów spoglądało głodnym wzrokiem na Indie. Tym razem była to Rosja. Zainteresowanie Wielkiej Brytanii było oczywiste. Rosji czy popieranej przez Rosję Persji w żadnym wypadku nie można było pozwolić na wejście do Afganistanu. Dlatego przez dziesiątki lat Brytyjczycy starali się pilnować, aby w Afganistanie rządził Amir, skłonny do współpracy z Anglikami, a gdyby to się nie udało, byli przygotowani do prowadzenia wojny o Afganistan. W końcu tłumione starcia doprowadziły do wrzenia. Właśnie w tym miesiącu Rosjanie, wprawdzie z wolna, lecz stale, posuwali się do przodu od strony Turkiestanu i teraz zbliżali się do Pandjeh, ostatniej oazy przed afgańską granicą, obskurnej gospody, która nagle stała się przedmiotem uwagi całego świata.
Josh uważał, że cała ta międzynarodowa gra jest przerażająca. Wskutek prostej geograficznej logiki było to miejsce, gdzie ścierały się wielkie imperia i pomimo oporu Pasztunów ta straszna konfrontacja miażdżyła ludzi, którzy mieli nieszczęście tam się urodzić. Czasami zastanawiał się, czy tak będzie w przyszłości, jeśli to pechowe miejsce było skazane na to, by zawsze było areną wojny i o jakie niewyobrażalne skarby ludzie mogliby tutaj walczyć.
— A może pewnego dnia — kiedyś powiedział do Ruddy’ego — ludzie zapomną o wojnach, tak jak dorastające dziecko zapomina o zabawkach z czasu swego dzieciństwa.
Ale Ruddy tylko prychnął przez wąsy.
— Ba! I czym się zajmą, przez cały dzień będą grali w krykieta? Josh, ludzie będą zawsze prowadzili wojny, ponieważ zawsze będą ludźmi, a wojna to zawsze zabawa. — Josh był naiwny, jak Amerykanin z klapkami na oczach, z dala od domu, a „młodość musi się wyszumieć”, stwierdził dziewiętnastoletni Ruddy.
W niecałe pół godziny Ruddy skończył pisać. Odchylił się w krześle, patrząc przez okno na czerwieniejące światło i utkwiwszy swe krótkowzroczne oczy w czymś, czego Josh nie widział.
— Ruddy — jeżeli to poważna sprawa — myślisz, że nas odeślą do Peszawaru?
Ruddy prychnął.
— Mam nadzieję, że nie. Po to tu jesteśmy. — Przeczytał ze swego rękopisu. — „Pomyślcie o tym! Daleko, za Hindukuszem, maszerują — w swych zielonych lub szarych kurtkach — maszerują pod znakiem dwugłowego orła cara. Wkrótce przekroczą przełęcz Khyber. Ale na południu gromadzą się jeszcze liczniejsze kolumny, ludzie z Dublina i Delhi, Kalkuty i Colchester, których połączył wspólny cel, są gotowi oddać życie za Wdowę z Windsoru”… Zawodnicy są na stanowiskach, sędziowie gotowi, zakłady zamknięte. A my tutaj na linii końcowej! Co o tym myślisz powiedz, Josh…
— Naprawdę potrafisz być denerwujący, Ruddy.
Ale zanim Ruddy zdążył odpowiedzieć, do środka wpadł Cecil de Morgan. Faktor miał zaczerwienioną twarz, był zasapany, a jego ubranie pokryte było kurzem.
— Musicie przyjść, chłopaki, och, chodźcie zobaczyć, co znaleźli!
Josh z westchnieniem wygramolił się z łóżka. Czyż tego dnia dziwnym wydarzeniom nie będzie końca?
Szympans — to była pierwsza myśl Josha. Szympans, schwytany w siatkę maskującą, leżący biernie na podłodze. A koło niego mniejszy kłębek z drugim zwierzęciem, zapewne dzieckiem. Uwięzione zwierzęta zostały przyniesione do obozu na żerdziach wetkniętych w siatkę. Dwóch sipajów rozplątywało większy kłębek.
W pobliżu kręcił się de Morgan.
— Złapali je na północ stąd — dwóch szeregowych, którzy byli na patrolu — zaledwie o jakąś milę od obozu.
— To po prostu szympans — powiedział Josh. Ruddy szarpał wąsy.
— Ale ja nigdy nie słyszałem o szympansie w tej części świata. Czy w Kabulu jest zoo?
— On nie jest z zoo — wysapał de Morgan. — I to nie jest szympans. Ostrożnie, chłopaki…
Sipajowie zdjęli ze zwierzęcia siatkę. Jego futro było przesiąknięte krwią. Zwinęło się w kulę, z nogami przyciągniętymi do piersi i długimi rękami owiniętymi wokół głowy. Mężczyźni trzymali żerdzie jak pałki i Josh dojrzał na grzbiecie zwierzęcia ślady po uderzeniach.
Zwierzę zdało sobie chyba sprawę, że zdjęto siatkę. Opuściło ręce i nagłym, płynnym ruchem poturlało się i przykucnęło, lekko opierając się knykciami o ziemię. Ludzie cofnęli się ostrożnie, a zwierzę spojrzało na nich.
— Mój Boże, to samica — wyszeptał Ruddy.
Jeden z sipajów, krzepki mężczyzna, z ociąganiem wystąpił naprzód. Wyciągnął żerdź przed siebie i szturchnął zwierzę w zad. Warknęło i kłapnęło wielkimi zębami. Ale sipaj nie przestawał. W końcu zwierzę z wdziękiem — i swoistą godnością, pomyślał Josh — wyprostowało nogi i wstało.
Josh usłyszał, jak Ruddy gwałtownie wciągnął powietrze.
Zwierzę miało ciało szympansa, co do tego nie było żadnych wątpliwości, obwisłe piersi, powiększone narządy płciowe i różowe pośladki; kończyny także miały proporcje typowe dla małpy człekokształtnej. Ale stało wyprostowane na długich nogach, które jak wyraźnie widział Josh, były połączone z miednicą jak u człowieka.
— Wielki Boże — powiedział Ruddy. — Ona jest jak karykatura kobiety — to monstrum!
— Żadne monstrum — powiedział Josh. — Pół człowiek, pół małpa. Czytałem, że współcześni biologowie dyskutują o takich sprawach, o stworzeniach, które sytuują się między nami a zwierzętami.
— Widzicie? — de Morgan zerkał to na jednego, to na drugiego z wyrazem wyrachowania na twarzy. — Czy kiedykolwiek, kiedykolwiek widzieliście coś takiego? — Obszedł zwierzę dookoła.
Krzepki sipaj powiedział z silnym akcentem:
— Niech pan uważa, sahib. Ma tylko cztery stopy wzrostu, ale potrafi drapać i kopać, mówię panu.
— Nie małpa, ale człowiek-małpa… Musimy zabrać ją do Peszawaru, a potem do Bombaju i do Anglii. Pomyślcie, jaką sensacją będzie w ogrodach zoologicznych! A może nawet w teatrach… Nic takiego nie ma, nawet w Afryce! To bez wątpienia sensacja.
Mniejsze zwierzę, wciąż owinięte siatką, wydawało się wracać do przytomności. Przetoczyło się i zamamrotało słabym głosem. Samica zareagowała natychmiast, jak gdyby dotąd nie zdawała sobie sprawy, że jej małe też tu jest. Skoczyła w stronę dziecka.
Sipajowie natychmiast zdzielili ją pałkami. Zakręciła się i kopnęła, ale przycisnęli ją do ziemi.
Ruddy rzucił się na nich ze zjeżonymi brwiami.
— Na miłość boską, nie tłuczcie jej tak! Nie rozumiecie? To matka. I patrzcie na jej oczy, patrzcie! Czyż ich wyraz nie będzie zawsze was prześladował?… — Ale człowiek-małpa wciąż walczył, sipajowie wciąż walili go pałkami, a de Morgan wrzeszczał przestraszony, że jego skarb ucieknie albo co gorsza, zostanie zabity.
Josh pierwszy usłyszał brzęczący dźwięk. Obrócił się na wschód i zobaczył chmury pyłu unoszące się w powietrzu.
— Znowu tu jest, słyszałem to już przedtem… Ruddy, zdenerwowany gwałtowną sceną, mruknął:
— Co tam znów, u licha?
Casey zawołał:
— Jesteśmy prawie nad bazą. Schodzimy w dół.
Helikopter zaczął opadać jak szybkobieżna winda. Pomimo wyszkolenia, jakie przeszła, Bisesa poczuła ściskanie w dołku.
Przelatywali teraz w pobliżu wioski. Przez pole widzenia przelatywały drzewa, pokryte rdzą blaszane dachy, samochody, sterty opon. Helikopter przechylił się i zaczął krążyć w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara po kole o dużym promieniu. Ale ponieważ Bisesa była skulona na małej ławce, nie widziała nic oprócz nieba. Kolejna ironia, pomyślała. Westchnęła i spojrzała na małą tablicę sterowniczą przymocowaną obok niej do ściany. Zainstalowane w gondoli podwieszonej pod kadłubem maszyny kamery, liczniki Geigera, czujniki ciepła, radar, a nawet czujniki składu chemicznego powietrza, były skierowane na ziemię.
Ptak był wyposażony w najnowocześniejszy system łączności, jakim dysponowała armia. Gdzieś nad głową Bisesy znajdował się wielki helikopter C2 — C2 oznaczało dowodzenie i kierowanie — ale był to tylko wierzchołek ogromnej odwróconej piramidy technologicznej, obejmującej latające na wysokim pułapie zdalnie sterowane samoloty zwiadowcze i patrolowe, a nawet satelity wyposażone w kamery i radar, których elektroniczne zmysły były wycelowane w ten obszar. Strumienie danych, które gromadziła Bisesa, były analizowane w czasie rzeczywistym przez inteligentne systemy zainstalowane na pokładzie Ptaka, w maszynach unoszących się wyżej oraz w centrum dowodzenia, w bazie. Wszelkie anomalie niezwłocznie przekazywano do Bisesy celem potwierdzenia za pośrednictwem bezpośredniego połączenia, niezależnego od połączenia pilota z dowódcą sił powietrznych poprzez sieć dowodzenia.
Wszystko to było bardzo skomplikowane, ale tak jak samo pilotowanie helikoptera gromadzenie danych podczas misji było w znacznej mierze zautomatyzowane. W trakcie prowadzenia obserwacji misja szybko stawała się rutynowa i znudzeni piloci znowu zaczęli żartować.
Bisesa wiedziała, jak się czuli. Została wyszkolona jako Technik ds. Kontroli Walki, specjalistka zajmująca się koordynacją łączności ziemia — powietrze podczas konfliktu zbrojnego. Jej podstawowym zadaniem, po zrzuceniu w terenie walk, było określenie z maksymalną dokładnością kierunku ataku rakietowego. Nigdy jeszcze nie musiała wykorzystywać nabytych umiejętności, które czyniły ją idealną kandydatką do roli obserwatora, ale nie potrafiła zapomnieć, do jakich zadań ją przeznaczono.
Oddelegowano ją do tych firmowanych przez ONZ sił nadzorujących i pokojowych na tydzień, ale miała wrażenie, że trwa to o wiele dłużej. Wojsko było zakwaterowane w koszarach, które zaadaptowano z dawnych hangarów. W tych wysokich, pustych, stale cuchnących paliwem samolotowym i olejem, zbyt gorących za dnia i zbyt zimnych nocą, pozbawionych charakteru pudłach z blachy falistej i plastiku było coś przytłaczającego. Nic dziwnego, że ich mieszkańcy ochrzcili je imieniem Claviusa, nawiązując do nazwy wielkiej międzynarodowej placówki na Księżycu.
Żołnierze mieli codziennie ćwiczenia fizyczne, musieli odbywać warty, konserwować sprzęt i zajmować się innymi przyziemnymi sprawami. Ale to nie wystarczało, żeby wypełnić im czas, czy zaspokoić potrzeby. W rozbrzmiewających głośnym echem hangarach grali w siatkówkę albo w ping-ponga, a ponadto były tam kluby, w których bezustannie grano w pokera lub w remika. Chociaż kobiet było mniej więcej tyle samo co mężczyzn, miejsce to było gniazdem szalonych seksualnych uciech. Można było odnieść wrażenie, że niektórzy mężczyźni rywalizują ze sobą, aby osiągnąć orgazm w najbardziej niezwykłej czy trudnej sytuacji — na przykład wisząc w uprzęży spadochronowej.
Pomyślała, że nic dziwnego, iż w takiej atmosferze ludzie pokroju Caseya Othica dostawali lekkiego bzika.
Sama Bisesa trzymała się od tego wszystkiego z daleka. Potrafiłaby bez trudu dać sobie radę z takimi jak Casey, nawet teraz brytyjska armia wcale nie była oazą równości seksualnej i dobrych zasad. Odrzuciła uprzejme zainteresowanie Abdikadira. W końcu miała ośmioletnią córkę, Myrę, cichą, poważną i bardzo kochającą dziewczynkę, która teraz znajdowała się tysiące mil stąd, pod opieką babci w londyńskim mieszkaniu Bisesy. Bisesę nie interesowały te gry ani seksualne igraszki, których celem było zachowanie zdrowia psychicznego; tę rolę spełniała Myra.
Poza tym motywowało ją znaczenie tej misji.
W 2037 roku obszar graniczny między Pakistanem i Afganistanem stanowił punkt zapalny, tak jak to było od wieków. Po pierwsze, miejsce to było przedmiotem nieustającego ogólnoświatowego konfliktu między chrześcijaństwem i islamem. Jeśli nie liczyć gorących głów i agitatorów po obu stronach, wszyscy byli radzi, że nigdy nie doszło do ostatecznej „wojny cywilizacji”. Ale mimo to, w takim miejscu, gdzie wojska głównie chrześcijańskich krajów pilnowały porządku w obszarze zamieszkiwanym głównie przez muzułmanów, zawsze mógł się znaleźć ktoś, kto byłby gotów wywołać krucjatę albo dżihad.
Panowały tam także niezwykle groźne lokalne napięcia. Impasu w stosunkach między Indiami i Pakistanem nie zmniejszyła wojna w 2020 roku, która spowodowała zniszczenie w wyniku ataku atomowego miasta Lahore, mimo że obie strony konfliktu oraz ich stronnicy w końcu powstrzymali się, będąc niebezpiecznie blisko wywołania bardziej rozległych spustoszeń. Tę skomplikowaną mieszankę dodatkowo potęgowały emocje, aspiracje i trudna sytuacja miejscowej ludności: dumni Pasztunowie, którzy choć zdołano ich wciągnąć do cywilizowanej dysputy, wciąż uparcie trwali przy swojej tradycji i nadal pragnęli bronić ojczyzny do ostatniej kropli krwi.
Do tych zadawnionych sporów teraz dochodziła jeszcze ropa naftowa, która przyciągała resztę świata jak magnes do tego zapalnego obszaru. Chociaż długofalowe perspektywy, jakie zapewniała zimna synteza jądrowa, najbardziej obiecująca spośród nowoczesnych technologii, były zadziwiające, jej wykorzystanie na skalę przemysłową wciąż nie było dostatecznie ugruntowane, a światowe zasoby węglowodorów spalano równie szybko, jak wydobywano. Tam, gdzie kiedyś Brytyjskie Imperium i carska Rosja rywalizowały o bogactwa Indii, teraz Stany Zjednoczone, Chiny, Sojusz Afrykański i Unia Euroazjatycka, które zależały w ogromnym stopniu od rezerw ropy w Azji Środkowej, znalazły się w martwym punkcie.
Celem misji ONZ było utrzymanie pokoju poprzez obserwację i patrolowanie tego obszaru. Uważano go za najlepiej nadzorowane terytorium na całej planecie. Misja pokojowa była niedoskonałą, niezręczną operacją, która, jak Bisesa czasami myślała, rodziła równie wiele napięć i urazów, co rozwiązywała. Ale jako tako działała i to od wielu dziesięcioleci. Może to było najlepsze, co zwykli ludzie i skomplikowana, pełna wad, ale stabilna operacja ONZ mogła zapewnić.
Wszyscy mieszkańcy Claviusa rozumieli znaczenie tego zadania. Ale dla młodego żołnierza niewiele rzeczy było równie nudnych co utrzymywanie pokoju.
Nagle zaczęło ich silniej rzucać. Bisesa poczuła, że jej puls przyspiesza; może ta misja mimo wszystko nie była taka całkiem rutynowa.
Kiedy pomimo turbulencji helikopter nie przestawał krążyć, Casey i Abdikadir pracowali, jednocześnie rozmawiając ze sobą. Abdikadir próbował złapać kontakt z bazą.
— Alfa Cztery Trzy, tutaj Primo Pięć Jeden, odbiór. Alfa Cztery Trzy… — Casey klął z powodu utraty łączności z satelitą lokalizacyjnym, a Bisesa domyślała się, że dostawszy się w niespodziewaną turbulencję, pilotuje helikopter ręcznie.
— Au! — odezwał się telefon żałośnie. Podniosła słuchawkę.
— Co się dzieje?
— Straciłem sygnał. — Ekran wyświetlał rozmaite dane. — Nigdy mi się to dotąd nie zdarzyło — powiedział. — To dziwne.
Abdikadir zerknął na nią.
— Nasza łączność też nie działa. Brak kontaktu z siecią dowodzenia.
Bisesa poniewczasie sprawdziła własny sprzęt. Nie było łączności między stacją naziemną a satelitą.
— Wygląda na to, że straciliśmy także sieć satelitarną.
— No tak — powiedział Abdikadir. — Padła zarówno sieć wojskowa, jak i cywilna.
— Co o tym sądzisz, burza elektryczna? Casey burknął:
— Nie, według tego, co przewidywały te dupki z meteo. Poza tym latałem już podczas burzy, ale żadna nie wywoływała takich skutków.
— Więc co to może być?
Przez kilka sekund wszyscy milczeli. W końcu znajdowali się w obszarze odległym zaledwie o kilkaset kilometrów od miejsca, gdzie zastosowano broń jądrową i centrum miasta zostało obrócone w równinę stopionego szkła. Łączność padła, nie wiadomo skąd powiał wiatr; trudno było nie zakładać najgorszego.
— Musimy założyć — powiedział Abdikadir — że jest to co najmniej zagłuszanie.
— Oj! — powiedział telefon.
Zaniepokojona obracała telefon w dłoniach. Miała go od dziecka. Było to zwykłe urządzenie, dostarczane przez ONZ każdemu, kto ukończył dwanaście lat, w ten sposób ta stara, chwiejąca się w podstawach organizacja starała się zjednoczyć świat za pośrednictwem powszechnej łączności. Większość ludzi wyrzuciła te drętwe rządowe gadżety, ale Bisesa rozumiała, jaki motyw stał za tym darem i swój telefon zawsze nosiła przy sobie. Myślała o nim jak o przyjacielu.
— Nie przejmuj się — powiedziała do niego Bisesa. — Matka mówiła mi, że kiedy była młoda, telefony stale traciły sygnał.
— Możesz sobie mówić — powiedział telefon. — Ja zostałem poddany lobotomii.
Abdikadir skrzywił się.
— Jak możesz to wytrzymać? Ja zawsze wyłączam te obwody współczucia. Są takie irytujące.
Bisesa wzruszyła ramionami.
— Wiem. Ale w ten sposób tracisz połowę funkcjonalności.
— I dozgonnego przyjaciela — dodał telefon. Abdikadir prychnął.
— Tylko mu nie współczuj. Telefony są jak matki-katoliczki — znawczynie poczucia winy.
Helikopterem znowu zatrzęsło. Ptak przechylił się, po czym wyrównał lot i lecąc nisko nad ziemią, oddalił się od wioski.
— Manewr zbierania danych zakończony — zawołał Casey.
— Trudno utrzymać kurs.
Abdikadir uśmiechnął się triumfalnie.
— Fajnie wiedzieć, że badamy granice twoich umiejętności, Casey.
— Wsadź to sobie w dupę — warknął Casey. — Ten wiatr nadlatuje z każdej możliwej strony. Popatrz na wahania naszej prędkości względem Ziemi. Hej, co to takiego? — Wskazał na ziemię poniżej.
Bisesa pochyliła się i wyjrzała. Rzadka roślinność falowała pod wpływem prądu powietrza wywołanego obrotem śmigła, odsłaniając coś znajdującego się na ziemi. Dostrzegła ludzką sylwetkę, która coś trzymała w dłoni — długą, czarną rurę — broń.
Zachodzące słońce oślepiło ją na chwilę odwracając uwagę.
Helikopter przestał krążyć i zmierzał prosto w jego stronę, z lekko pochyloną pękatą kabiną i uniesionym ogonem. Moallim wyszczerzył zęby w uśmiechu i zacisnął dłonie na wyrzutni granatów. Zdał sobie sprawę, że serce mu wali, palce ma śliskie od potu, a w oczach pełno pyłu, tak że zaczął mrugać. To będzie pierwsza ważna akcja w jego życiu. Gdyby zestrzelił ten helikopter, natychmiast zostałby okrzyknięty bohaterem i wszyscy by go podziwiali, bojownicy i matka. I była też pewna dziewczyna… Nie wolno mu teraz o tym myśleć, bo musi spełnić swoje zadanie.
Ale teraz wewnątrz baniastego kokpitu helikoptera zobaczył ludzi. Rzeczywistość tego, co widzi, nagle nim wstrząsnęła. Czy za chwilę naprawdę ich wykończy, rozgniecie jak robaki?
Helikopter znalazł się nad nim, a prąd powietrza rozgarnął jego lichą osłonę. Możliwości wyboru skurczyły się do jednej; nie wolno mu się wahać, bo zginie, zanim spełni swój obowiązek.
Śmiejąc się, wystrzelił granat.
Abdikadir krzyknął:
— Wyrzutnia granatów!
Casey pociągnął za drążek. Bisesa zobaczyła błysk i pędzącą w ich stronę smugę dymu. Nastąpił potężny wstrząs, jak gdyby helikopter wpadł w powietrzu na jakąś niewidzialną przeszkodę. Nagle przód kabiny z rykiem uniósł się w górę, a z rozdarcia w kadłubie wionął wiatr.
— Jasna cholera! — krzyknął Casey. — Odstrzelił nam kawałek śmigła sterującego.
Kiedy Bisesa spojrzała do tyłu, ujrzała plątaninę metalu i delikatną mgiełkę oleju tryskającego z pękniętej rurki. Samo śmigło wciąż pracowało i helikopter leciał dalej. Ale w tym momencie wszystko uległo zmianie; smagana wiatrem i ogłuszona hałasem poczuła się odsłonięta, straszliwie bezbronna.
Casey powiedział:
— Wszystko w normie, oprócz ciśnienia oleju. I straciliśmy część skrzyni biegów.
— Przez jakiś czas możemy lecieć bez oleju — powiedział Abdikadir.
— Tak mówi podręcznik. Ale będziemy musieli zawrócić, jeżeli chcemy się dostać do domu. — Casey na próbę poruszył drążkiem, jakby sprawdzając odporność uszkodzonej maszyny. Ptak zadygotał i podskoczył.
— Powiedz, co się dzieje — mruknęła Bisesa.
— To była wyrzutnia granatów — powiedział Abdikadir. — No przecież brałaś udział w odprawie. Tutaj codziennie ktoś ginie.
— Nie mam na myśli wyrzutni granatów. Chodzi mi o to. — Pokazała przez okno, na zachód od kierunku lotu, w stronę czerwieniejącego, zachodzącego słońca.
— To tylko słońce — powiedział Casey, najwyraźniej mając trudności ze skupieniem się na czymkolwiek poza kokpitem. Ale po chwili usłyszała: — O!
Kiedy wystartowali, z pewnością nie więcej niż trzydzieści minut temu, słońce stało wysoko. A teraz…
— Powiedz, że spałem przez sześć godzin — powiedział Casey. — Powiedz, że śnię.
Telefon Bisesy rzekł:
— Wciąż nie mam kontaktu. I boję się. Bisesa zaśmiała się niewesoło.
— Jesteś odporniejszy niż ja, ty mały sukinsynu. — Pociągnęła zamek błyskawiczny z przodu kombinezonu i wsunęła telefon głęboko do kieszeni.
— Zabieramy się stąd — powiedział Casey. Zaczął skręcać. Silnik zawył.
Nagłe gorąco rury sparzyło go, a gorący dym kłębiący się wokół głowy sprawił, że się zakrztusił. Ale usłyszał syk granatu pędzącego przez powietrze. Kiedy granat eksplodował, odłamki zaczęły świstać wokół i chłopiec skulił się ze strachu, zasłaniając twarz.
Kiedy spojrzał w górę, zobaczył, że helikopter oddala się od wioski, ciągnąc za sobą smugę gęstego, czarnego dymu wydobywającego się z części ogonowej.
Moallim podniósł się i ryknął, ścierając brud z twarzy i wywijając pięścią w powietrzu. Odwrócił się i spojrzał na wschód, w stronę wioski, bo ludzie z pewnością widzieli, jak wystrzelił granat i zobaczyli, że uszkodził helikopter. Z pewnością przybiegną, żeby go powitać.
Ale nikt się nie pojawił, nawet jego matka. W ogóle nie widział wioski, chociaż znajdował się nie więcej niż sto metrów od jej zachodniego skraju i niedawno dokładnie widział prymitywne dachy oraz pochyłe ściany domostw, dzieci i kozy, wałęsające się między domami. Teraz to wszystko znikło, a skalista równina ciągnęła się aż po horyzont, jak gdyby wioska została starta z powierzchni ziemi. Moallim był sam, sam koło swego okopu strzeleckiego i dymiącej wyrzutni granatów, a wielka kolumna dymu powoli rozwiewała się nad jego głową.
Sam na ogromnej równinie.
Gdzieś zaryczało jakieś zwierzę. Był to cichy pomruk, jakby ogromnej maszyny. Pojękując, wstrząśnięty Moallim wgramolił się z powrotem do swojej jamy.
Skręt to było za wiele dla uszkodzonego śmigła. Kadłub maszyny wokół Bisesy zadrżał i rozległo się wysokie wycie, kiedy suche wałki w skrzyni biegów zatarły się.
Nie upłynęła nawet minuta od chwili trafienia granatem, pomyślała.
— Będziesz musiał wylądować — szybko powiedział Abdikadir.
— Jasne — odparł Casey. — Ale gdzie? Abdi, tutaj nawet urocze drobne staruszki noszą wielkie noże, żeby ci urżnąć jaja.
Bisesa wskazała przez ramię.
— Co to jest? — Była to budowla z kamieni i ubitej ziemi, nie więcej niż parę kilometrów od nich. Trudno ją było dostrzec w oślepiających promieniach tego nienormalnego słońca. — Wygląda jak forteca.
— Ale nie nasza — powiedział Abdikadir.
Helikopter przelatywał teraz nad grupą rozproszonych, biegnących ludzi; niektórzy z nich mieli na sobie jasnoczerwone kurtki. Bisesa była na tyle blisko, iż zobaczyła, że mieli usta otwarte z przerażenia.
— Jesteś ekspertem w sprawach wywiadu — warknął Casey. — Kim oni są, u licha?
— Naprawdę nie mam pojęcia — wymamrotała Bisesa. Rozległ się głośny huk. Ptak zakołysał się i zaczął wirować.
Zespół śmigła sterującego rozpadł się. Kiedy ciężar śmigła zniknął, kadłub helikoptera przechylił się do przodu, a ponieważ nie było już śmigła sterującego, nic nie mogło powstrzymać maszyny przed wirowaniem wokół osi wirnika nośnego. Chociaż Casey wcisnął pedały do oporu, wirowanie nie ustawało — a nawet przyśpieszało — aż Bisesę przycisnęło do ściany kokpitu, a widoczne za wypukłymi oknami żółta ziemia i błękitno-białe niebo zupełnie się rozmazały.
Coś wyłoniło się zza niskiego pagórka. Josh ujrzał wirujący metal, niby ostrza miecza, który dzierżył jakiś niewidzialny derwisz. Poniżej widniał jakby pęcherz ze szkła, a pod nim jakiś rodzaj szyn. Była to maszyna, która wirowała, terkotała, unosiła w górę kłęby pyłu, ale nigdy nic takiego dotąd nie widział. I nie przestawała się wznosić, aż owe szyny znalazły się wysoko nad ziemią, dziesięć lub dwadzieścia stóp. A z jej ogona wydobywała się smuga dymu.
— O rany! — wysapał Ruddy. — Miałem rację, Rosjanie, przeklęci Rosjanie!…
Latająca maszyna nagle runęła w dół.
— Chodźmy — zawołał Josh, już biegnąc.
Casey i Abdikadir męczyli się przy dźwigniach silnika, usiłując zapobiec wirowaniu spowodowanemu siłą odśrodkową. Wreszcie udało im się wyłączyć silnik i wirowanie helikoptera nagle zwolniło. Ale pozbawiony siły nośnej helikopter zaczął spadać.
W oczach Bisesy ziemia zaczęła się gwałtownie zbliżać, kawałki skał i skarłowaciałe rośliny, widoczne teraz aż nadto wyraźnie, rzucały długie cienie w świetle nisko wiszącego słońca. Zastanawiała się, który fragment mało pociągającej ziemi stanie się jej grobem. Ale pilotom coś się udało. W ostatniej chwili bania kabiny przechyliła się i zawisła prawie poziomo. Bisesa wiedziała, jakie to ważne; oznaczało to, że może wyjdą z tego cało.
Ostatnią rzeczą, jaką zobaczyła, był biegnący w stronę uszkodzonego helikoptera człowiek, który celował z karabinu.
Helikopter uderzył w ziemię.
Kola ledwie odczuł nieciągłość. Zaczęła się utratą sygnału, zaburzoną perspektywą, jakby zabłądził.
Nadszedł czas odłączenia promu kosmicznego Sojuz od Stacji Kosmicznej. Wymieniono ostatnie uściski dłoni, zamknięto ciężkie podwójne włazy i chociaż Sojuz pozostawał fizycznie połączony ze Stacją, Kola już opuścił orbitujący statek, w którym spędził trzy miesiące życia. Teraz czekała go tylko krótka podróż do domu, zaledwie czterysta kilometrów w dół, przez atmosferę do powierzchni Ziemi, gdzie ponownie połączy się ze swoją rodziną.
Pełne imię i nazwisko Koli brzmiało Anatolij Konstantinowicz Kriwałapow. Miał czterdzieści jeden lat i ten okres służby na Międzynarodowej Stacji Kosmicznej był czwartym z kolei.
Kola, Musa i Sabie, którzy stanowili załogę promu, przecisnęli się przez przedział mieszkalny Sojuza, zmierzając do modułu powrotnego. Poruszali się niezdarnie w grubych, pomarańczowych skafandrach kosmicznych, z kieszeniami wypchanymi pamiątkami, które zamierzali ukryć przed obsługą naziemną. Przedział mieszkalny zostanie odrzucony podczas wchodzenia w atmosferę, w której spłonie, był więc pełen rupieci, które należało usunąć ze Stacji. Znajdowały się tam na przykład odpady medyczne i zniszczona bielizna. Sabie Jones, jedyna Amerykanka w trzyosobowej załodze, szła przodem, głośno narzekając w żargonie z południowego wybrzeża:
— Jezu, co to jest, kozackie ochraniacze na jaja?
Musa, dowódca Sojuza, spojrzał na nią bez słowa.
Moduł powrotny stanowiła ciasna buda, w której znajdowały się trzy koje. Sabie przeszła przeszkolenie w zakresie obsługi systemów statku, ale podczas tego skoku z powrotem na Ziemię miała być właściwie pasażerem. Weszła więc do kabiny jako pierwsza i wgramoliła się na koję po prawej stronie. Idący za nią Kola umieścił się na koi po lewej. Podczas schodzenia w dół miał pełnić funkcję inżyniera pokładowego. Pomieszczenie było tak małe, że kiedy posuwał się w stronę najdalszego punktu kabiny, zahaczył o nogi Sabie, która spiorunowała go wzrokiem.
Teraz do środka wpadł Musa z hełmem w dłoni, niczym jasno-pomarańczowy pocisk. Był zwalistym mężczyzną, tym bardziej w tym skafandrze. Koje były tak blisko siebie, że kiedy leżeli, nogi mieli przyciśnięte do siebie i kiedy Musa nieporadnie próbował zapiąć pasy, popychał Kolę i Sabie we wszystkie strony.
Reakcja Sabie była do przewidzenia.
— Gdzie oni to zrobili, w fabryce traktorów?…
To była chwila, na którą Musa czekał.
— Sabie, słuchałem twojego jazgotu przez ostatnie trzy miesiące, a ponieważ byłaś dowódcą, nic nie mogłem na to poradzić. Ale tutaj, na pokładzie Sojuza, to ja, Musa Kiromanowicz Iwanow, jestem dowódcą. I dopóki nie zostanie otwarty właz i obsługa naziemna nie wyciągnie nas na zewnątrz, łaskawa pani, jak to się mówi po angielsku? Zamknij się, do kurwy nędzy!
Twarz Sabie pozostała niewzruszona. Musa był pięćdziesięcioletnim weteranem i sam był kiedyś dowódcą stacji, a nawet brał udział w wyprawie na Księżyc, jednak nie kierował stacją międzynarodową. Wszyscy wiedzieli, że reprymendę, jaką dał Sabie, słyszeli ich towarzysze na stacji, a co ważniejsze kontrola naziemna.
Sabie powiedziała przez zaciśnięte zęby:
— Zapłacisz za to, Musa.
Musa wyszczerzył tylko zęby w uśmiechu i odwrócił się.
Moduł powrotny był zagracony. Znajdowały się tam główne układy sterowania statku kosmicznego, jak również przedmioty, potrzebne podczas powrotu na Ziemię: spadochrony, tratwy, sprzęt umożliwiający przetrwanie, żelazne racje. Ściany były wyłożone elastycznym tworzywem sztucznym i pokryte materiałami ze Stacji, mianowicie próbkami krwi i stolca z programu biomedycznego oraz sadzonkami groszku i drzew owocowych, które sam Kola próbował hodować. Wszystko to upchnięto, przenosząc z kadłuba, uszczuplając w ten sposób jeszcze bardziej miejsce dla ludzi.
Ale wśród tych rupieci, na lewo od Koli, znajdowało się okno. Widział przez nie czarną przestrzeń kosmiczną, kawałek jasno oświetlonej Ziemi, rozporki i małe wgłębienia od uderzeń mikrometeorytów oraz samą Stację, połyskującą jasno w ostrym świetle słonecznym. Sojuz, wciąż połączony ze Stacją, powoli obracał się wraz z nią i przez pole widzenia Koli przesuwały się cienie.
Musa sprawdził listę kontrolną, rozmawiając z Ziemią i z załogą Stacji. Kola nie miał wiele do roboty, najważniejszą sprawą była kontrola ciśnienia w skafandrze kosmicznym. To był rosyjski statek i w odróżnieniu od amerykańskiej tradycji pilotowania ręcznego większość układów była zautomatyzowana. Sabie nadal zrzędziła, sięgając do kolejnych przełączników, umieszczonych wokół kapsuły w różnych miejscach i pod różnymi kątami. Do niektórych z nich tak trudno było się dostać, że doświadczeni kosmonauci wciskali je, posługując się drewnianym patykiem. Ale Kola czuł perwersyjną dumę z praktycznej, tradycyjnej konstrukcji statku.
Sojuz był jak pieprzniczka, z koronkowymi ogniwami słonecznymi na skrzydłach przymocowanych do cylindrycznego korpusu. Z okien Stacji Kosmicznej Sojuz, skąpany w jaskrawym świetle słonecznym, wyglądał jak nieforemny owad; w porównaniu z nowymi amerykańskimi samolotami kosmicznymi rzeczywiście był jak niezdarny stary ptak. Ale był to pojazd godny szacunku. Narodził się w okresie Zimnej Wojny i w rzeczywistości był przeznaczony do podróży na Księżyc. Warto zauważyć, że Sojuz latał już dwa razy dłużej, niż Kola był na tym świecie. Oczywiście teraz, w 2037 roku, ludzie powrócili na Księżyc i tym razem byli wśród nich i Rosjanie! Ale podczas takich egzotycznych podróży dla Sojuza nie było miejsca, ponieważ te wierne konie pociągowe miały jedynie kursować na zdezelowaną Stację Kosmiczną której nieliczne cele naukowe już dawno zostały przejęte przez projekty księżycowe i której splendor odebrały misje marsjańskie, a mimo to Stacja wciąż pozostawała na orbicie, trwając dzięki politycznej inercji i dumie.
Nadeszła chwila, gdy Sojuz w końcu odłączył się od Stacji. Kola usłyszał kilka delikatnych stuknięć, poczuł jakby leciutkie szturchnięcia i ogarnęło go uczucie smutku. Jako odrębny statek kosmiczny Sojuz miał sygnał wywoławczy Stereo i Koli dodały otuchy słowa Musy, który cierpliwie wywoływał Ziemię:
— Stereo Jeden, tu Stereo Jeden…
Zostały jeszcze trzy godziny do chwili planowanego schodzenia w dół i załoga miała się teraz zabrać do sprawdzania stanu zewnętrznej powłoki Stacji. Musa uruchomił program na komputerze pokładowym i Sojuz, odpaliwszy silniki sterujące, rozpoczął serię prostoliniowych ruchów wokół Stacji. Każde uruchomienie silników brzmiało, jakby ktoś walił młotem w kadłub pojazdu, i Kola widział, jak z małych dyszy tryskają gazy wylotowe i fontanny kryształków lecących po idealnie prostoliniowych torach. Ziemia i Stacja wirowały wokół niego w powolnym tańcu. Ale Kola nie miał zbyt wiele czasu na podziwianie tego widoku; razem z Sabie, siedząc przy oknach, fotografowali Stację, aby oprócz zdjęć z automatycznych urządzeń zamocowanych na zewnątrz Sojuza mieć fotografie zapasowe.
Było to trudne zadanie, bo każde z nich miało na dłoniach ciężkie rękawice.
Każdy manewr silników sterujących powoli oddalał Sojuz od Stacji. W końcu bezpośredni kontakt radiowy zaczął się rwać i załoga Stacji na pożegnanie nadała dla nich muzykę. Kiedy dźwięki walca Straussa przedostawały się przez szumy i trzaski zakłóceń, Kolę ogarnęła nostalgia. Polubił Stację. Nauczył się wyczuwać delikatne obroty potężnej arki i wibracje, gdy wielkie baterie słoneczne zmieniały położenie, rozpoznawał szczęki i trzaski skomplikowanego systemu wentylacyjnego. Po tak długim pobycie na jej pokładzie owe uczucia w stosunku do Stacji zakorzeniły się w nim głębiej niż wobec jakiegokolwiek domu, w którym przedtem mieszkał. Zresztą jaki inny dom utrzymuje cię przy życiu, minuta po minucie?
Muzyka urwała się.
Musa siedział, marszcząc brwi.
— Stereo Jeden, tutaj Stereo Jeden. Ziemia, tutaj Stereo Jeden. Zgłoś się, tu Stereo Jeden…
Sabie powiedziała:
— Ej, Kola. Widzisz Stację? Teraz powinna być w moim polu widzenia.
— Nie — powiedział Kola, wyglądając przez okno. Nie było ani śladu Stacji.
— Może znalazła się w cieniu — powiedziała Sabie.
— Nie sądzę. — Sojuz rzeczywiście wchodził wraz ze Stacją w cień Ziemi. — Tak czy owak powinniśmy widzieć jej światła. — Czuł się dziwnie nieswojo.
Musa warknął:
— Możecie być cicho? Straciliśmy kontakt z satelitą. — Wcisnął jakieś guziki. — Przeprowadziłem testy diagnostyczne i próbowałem uruchomić układy rezerwowe. Stereo Jeden, Stereo Jeden…
Sabie zamknęła oczy.
— Powiedz, że twoi spece znów czegoś nie sknocili.
— Zamknij się — groźnie powiedział Musa. Nie przestawał wywoływać Ziemi, podczas gdy Sabie i Kola słuchali w milczeniu.
Powolny obrót statku sprawił, że teraz Kola miał przed sobą ogromną tarczę planety. Zobaczył, że przelatują nad Indiami, poruszając się w stronę zachodzącego Słońca; widział długie cienie rzucane przez łańcuchy górskie na północ od subkontynentu. Ale wydawało się, że na powierzchni Ziemi coś się zmieniło, widział na niej jakieś cętki, przypominające grę świateł na dnie wzburzonego jeziora.
Josh i Ruddy dotarli do strąconej maszyny z pierwszą grupą żołnierzy. Szeregowcy trzymali karabiny i ostrożnie obchodzili dokoła maszynę z rozdziawionymi ustami i rozszerzonymi oczyma. Nikt spośród nich niczego takiego jeszcze nie widział.
Wewnątrz wielkiej szklanej kabiny znajdowały się trzy osoby: dwóch mężczyzn na przednich siedzeniach i kobieta z tyłu. Z wysoko podniesionym rękami patrzyli, jak okrążają ich uzbrojeni żołnierze. Ostrożnie zdjęli jasnoniebieskie hełmy. Kobieta i jeden z mężczyzn wyglądali na Hindusów, a drugi mężczyzna był biały. Josh widział, jak krzywi się z bólu.
Wziąwszy pod uwagę, jak gwałtownie wylądowała maszyna — oraz to, że była na tyle lekka, iż mogła latać w powietrzu — wydawała się zupełnie nienaruszona. Wielka szklana skorupa znajdująca się na przedzie była w paru miejscach poobijana, ale nieuszkodzona, a łopaty wciąż trzymały się obrotowej piasty, nie były wygięte ani połamane. Ale część ogonowa, system rur i rurek, stanowiła jedynie kikut. Słychać było syczenie, jakby puściła jakaś uszczelka, na kamienistą ziemię ściekał olej o gryzącym zapachu. Było oczywiste, że ten mechaniczny ptak już nigdzie nie poleci.
Josh syknął do Ruddy’ego:
— Nie rozpoznaję tych niebieskich hełmów. Co to za wojsko? Rosjanie?
— Może. Ale popatrz, ten ranny ma na hełmie wymalowane barwy Stanów Zjednoczonych!
Nagle ktoś odbezpieczył broń.
— Nie strzelajcie! Nie strzelajcie… — To była kobieta. Pochyliła się do przodu, próbując zasłonić rannego pilota.
Żołnierz — Josh zobaczył, że jest to Batson, chłopak z Newcastle, jeden z rozsądniejszych szeregowców — celował z karabinu w głowę kobiety.
Zawołał:
— Mówisz po angielsku?
— Jestem Angielką.
Batson uniósł brwi. Ale powiedział ostrożnie:
— Więc powiedz swojemu kumplowi, żeby uniósł ręce, tak abym mógł je wiedzieć. Mdi!
Kobieta powiedziała nerwowo:
— Zrób to, Casey. Broń może jest i staroświecka, ale jest też naładowana.
Pilot z ociąganiem zastosował się do polecenia. Wyciągnął spod pulpitu sterowniczego lewą rękę, w której trzymał jakiś przedmiot.
Batson postąpił krok do przodu.
— Czy to jest broń? Daj mi to.
Casey przesunął się na siedzeniu i najwyraźniej doszedł do wniosku, że nigdzie się nie wybiera. Podał broń Batsonowi, kolbą do przodu.
— Widzieliście to kiedyś, kmioty? Nazywamy go szprycer. To MP-93, pistolet maszynowy, kaliber 9 mm. Niemiecki…
— Niemcy — syknął Ruddy. — Wiedziałem.
— Ostrożnie, bo sobie odstrzelisz pieprzoną głowę. — Casey miał niewątpliwie amerykański akcent, który w uszach Josha brzmiał szorstko, jak głos mieszkańca slumsów Nowego Jorku, natomiast kobieta robiła wrażenie Brytyjki, choć jej głos brzmiał jakoś bezbarwnie i obco.
Kobieta nachyliła się nad Caseyem.
— Myślę, że masz złamaną kość piszczelową — powiedziała. — Zmiażdżoną przez siedzenie… Na twoim miejscu podałabym producenta do sądu.
— Rusz dupę, wasza wysokość — powiedział Casey przez zaciśnięte zęby.
Kobieta powiedziała:
— Mogę stąd wyjść?
Batson kiwnął głową. Położył lśniący „pistolet maszynowy” na ziemi i skinąwszy na nią, cofnął się. Batson dobrze spełniał swe obowiązki, pomyślał Josh; trzymał na muszce troje intruzów i nieustannie spoglądał na stojących wokół żołnierzy, aby się upewnić, czy obserwują teren.
Kobieta musiała się namęczyć, żeby wygramolić się z miejsca za dwoma przednimi siedzeniami, ale w końcu jej się udało i stanęła na kamienistej ziemi. Drugi pilot, Hindus, także wydostał się na zewnątrz. Miał karnację sipaja, bladoniebieskie oczy i zdumiewająco jasne włosy. Cała załoga miała na sobie pokaźnych rozmiarów kombinezony, które ukrywały ich kształty i sprawiały, że niezbyt przypominali ludzi; głowy mieli oplecione jakimiś drutami.
— Myślę, że mogło być gorzej — powiedziała kobieta. — Nie spodziewałam się, że wyjdę z tego cało.
Ten drugi odparł:
— Myślę, że Casey przez jakiś czas nie będzie mógł chodzić. Ale te ptaki zaprojektowano tak, aby wytrzymały nawet najtwardsze lądowanie. Spójrz, gondola z czujnikami uległa zgnieceniu i w znacznej mierze złagodziła uderzenie. Fotele pilotów też są zaopatrzone w amortyzatory wstrząsów, podobnie jak twoje siedzenie z tyłu. Myślę, że wskutek wirowania fotel Caseya przechylił się na lewo i to sprawiło, że noga mu uwięzła, miał pecha…
Batson przerwał tę wymianę zdań.
— Dość tego gadania. Kto tu dowodzi?
Kobieta zerknęła na pozostałych i wzruszyła ramionami.
— Jestem zwykłym żołnierzem. To jest starszy chorąży Abdikadir Omar, a w helikopterze siedzi starszy chorąży Casey Othic. Ja jestem Bisesa Dutt, porucznik Brytyjskiej Armii, przydzielona do sił specjalnych Organizacji Narodów Zjednoczonych z zadaniem…
Ruddy wybuchnął śmiechem.
— Na Allacha! Porucznik Brytyjskiej Armii! I ona jest babul. Bisesa Dutt obróciła się i spiorunowała go wzrokiem. Ruddy zarumienił się i Josh pomyślał, że to dobrze o nim świadczy. Josh wiedział, że babu jest pogardliwym angielsko-indyjskini określeniem wykształconych Hindusów, którzy aspirowali do wyższych stanowisk w administracji.
Bisesa powiedziała:
— Musimy Caseya stamtąd wyciągnąć. Macie tu lekarzy? — Josh pomyślał, że udaje silną, co było godne podziwu, zważywszy że właśnie przeżyła wyjątkowy wypadek i cały czas była na muszce. Ale wyczuł, że w głębi duszy się boi.
Batson zwrócił się do jednego z szeregowców:
— McKnight, biegnij i sprowadź kapitana Grove’a.
— Już się robi. — Żołnierz, niski i krępy, odwrócił się i pobiegł boso po nierównej ziemi.
Ruddy szturchnął Josha.
— Chodź, Joshua, musimy się w to włączyć! — Poderwał się. — Psze pani, służymy pomocą.
Bisesa patrzyła na Ruddy’ego, na jego pokryte pyłem czoło, krzaczaste brwi i wyzywające wąsy. Była od niego wyższa i spoglądała na niego z pogardą, pomyślał Josh, chociaż z osobliwym zdziwieniem, jakby go rozpoznawała.
Powiedziała:
— Pan? Chce pan przyjść z pomocą zwykłej babul?
Josh zrobił krok do przodu, przywołując na usta najbardziej czarujący uśmiech, jaki potrafił.
— Nie powinna pani przejmować się Ruddym. Ci ekspatrianci mają swoje dziwactwa, a żołnierze nie przestają w was mierzyć. Bierzmy się do roboty. — I podwinąwszy rękawy, podszedł do „helikoptera”.
Abdikadir skinął na Ruddy’ego i Josha.
— Pomóżcie mi go wydostać.
Abdikadir podtrzymywał rannego, podczas gdy Ruddy chwycił go za plecy, a Josh ostrożnie podłożył mu ręce pod nogi. Ktoś przyniósł koc i położył go na ziemi.
Abdikadir zakomenderował:
— Raz, dwa, trzy, hop.
Casey krzyknął, kiedy go podnieśli z fotela i jeszcze raz, gdy Josh zawadził jego uszkodzoną nogą o kadłub „helikoptera”. Ale po paru chwilach Casey znalazł się na zewnątrz i spoczął na boku na rozłożonym kocu.
Oddychając ciężko, Josh przypatrywał się Abdikadirowi. Był rosłym mężczyzną, a wydawał się jeszcze większy przez swój kombinezon, i miał przedziwne oczy.
— Jesteś Hindusem?
— Afgańczykiem — spokojnie odparł Abdikadir. Patrzył na zaskoczonego Josha. — W istocie jestem Pasztunem. Zakładam, że w waszym wojsku nie ma wielu takich jak ja.
— Niezupełnie — powiedział Josh. — Ale w końcu to nie moje wojsko. — Abdikadir nic nie powiedział, ale Josh wyczuł, że ten człowiek zrozumiał lub odgadł więcej, jeśli chodzi o tę dziwną sytuację, niż ktokolwiek inny.
Przybiegł zasapany McKnight i powiedział do Bisesy i Abdikadira:
— Kapitan Grove chce was widzieć w swoim gabinecie.
Batson kiwnął głową.
— Ruszajcie.
— Nie — stęknął Casey z koca. — Nie opuszczajcie statku. Znasz zasady, Abdi. Wyczyść tę przeklętą pamięć. Nie wiemy, kim są ci ludzie…
— Ci ludzie — powiedział Batson groźnie — mają duże karabiny, wycelowane prosto w was. Choop i cheł.
Bisesa i Abdikadir wydawali się zdezorientowani tą mieszaniną dialektu z okolic Newcastle i żargonu pograniczników, ale znaczenie było dostatecznie jasne: „zamknijcie się i ruszajcie”.
— Myślę, że w takiej sytuacji nie mamy wyboru, Casey — powiedziała Bisesa.
— A ty, koleś — powiedział Batson do Caseya — jedziesz do izby chorych. — Josh zobaczył, że Casey próbuje ukryć niepokój wobec takiej perspektywy.
Bisesa odwróciła się, ruszając za McKnightem w eskorcie kilku uzbrojonych żołnierzy.
— Przyjdziemy do ciebie tak szybko, jak to możliwe, Casey.
— Tak — zawołał Abdikadir. — A w międzyczasie nie daj im niczego wynieść.
— Cha, cha, ty kutasie — warknął Casey. Ruddy mruknął:
— Wygląda na to, że żołnierskie poczucie humoru ma charakter uniwersalny, bez względu na pochodzenie.
Josh i Ruddy próbowali pójść za Bisesą i Abdikadirem, ale Batson ich odprawił grzecznie, lecz stanowczo.
Bisesę i Abdikadira zaprowadzono do fortu, który przedtem dostrzegli z powietrza. Stanowił ogrodzone miejsce w kształcie pudła, otoczonego grubym, kamiennym murem, z owalnymi wieżami strażniczymi na rogach. Solidna baza i najwyraźniej dobrze utrzymana.
— Ale ja nie widziałam go na żadnej mapie — nerwowo powiedziała Bisesa. Abdikadir nie odpowiedział.
Murów pilnowali żołnierze w czerwonych kurtkach lub mundurach khaki. Niektórzy nosili nawet kilty. Wszyscy byli niscy i żylaści; wielu z nich miało zepsute zęby i cierpiało na jakąś chorobę skóry; ich rynsztunek był połatany i znoszony. Miejscowi czy obcy, wszyscy wpatrywali się w Bisesę i Abdikadira z wyraźną ciekawością, a jeśli chodzi o samą Bisesę, z nieskrywanym seksualnym zainteresowaniem.
— Tu nie ma kobiet — mruknął Abdikadir. — Nie przejmuj się.
— Nie przejmuję się. — Mówiła sobie, że dziś przydarzyło się jej zbyt wiele, aby niepokoiło ją kilku kawalerzystów w białych hełmach i kiltach, rzucających na nią pożądliwe spojrzenia. Ale w rzeczywistości żołądek podchodził jej do gardła; pojmanie nigdy nie wychodziło kobiecie na zdrowie.
Ciężkie wrota były otwarte i właśnie przejeżdżały przez nie wozy ciągnione przez muły. Coś, co wyglądało jak rozebrane działo, spoczywało na grzbietach kilku innych mułów. Prowadzili je hinduscy kawalerzyści — jak usłyszała Bisesa, biali żołnierze nazywali ich sipajami.
Wewnątrz fortu panowała atmosfera krzątaniny i zorganizowanego działania. Ale, pomyślała Bisesa, bardziej godne uwagi było to, czego tu brakowało, mianowicie jakichkolwiek pojazdów mechanicznych, anten radiowych czy satelitarnych.
Zaprowadzono ich do czegoś w rodzaju poczekalni, mieszczącej się w głównym budynku. Kiedy się tam znaleźli, McKnight rozkazał:
— Rozbierzcie się. — Powiedział, że starszy sierżant nie dopuści ich przed oblicze kapitana bez dokładnego sprawdzenia, co ukrywają pod grubymi kombinezonami.
Bisesa zmusiła się do uśmiechu.
— Myślę, że po prostu chcecie zerknąć na mój tyłek. — Z zadowoleniem zobaczyła, że na twarzy McKnighta pojawił się wyraz prawdziwego zaskoczenia. Wtedy zaczęła zdejmować kolejne warstwy swego stroju, zaczynając od butów.
Pod kombinezonem miała uprząż, w której kieszeniach znajdowały się manierka z wodą, mapy, noktowizor, kilka paczuszek gumy do żucia, mała apteczka, pozostałe wyposażenie ratunkowe i sprzęt — oraz telefon, który miał na tyle rozumu, żeby się nie włączać. Wepchnęła bezużyteczny mikrofon do zewnętrznej kieszeni. Następnie zdjęła koszulę i spodnie. Kiedy byli już w T-shirtach i krótkich spodenkach, powiedziano im, że to wystarczy.
Byli nieuzbrojeni, jeśli nie liczyć noża bagnetowego, który Abdikadir miał przypięty pod uprzężą. Wręczył go McKnightowi z pewnym wahaniem. McKnight wziął noktowizor i przytknął do oczu, wyraźnie zdumiony. Małe plastikowe pudełka z narzędziami otworzono i przeszukano.
Wtedy pozwolono im znów się ubrać i zwrócono większość ekwipunku, z wyjątkiem noża i jak zauważyła Bisesa z rozbawieniem, gumy do żucia.
Następnie, ku zdziwieniu Bisesy, kapitan Grove kazał im czekać.
Siedli obok siebie w jego gabinecie, na twardej drewnianej ławie. Koło drzwi stał żołnierz z bronią gotową do strzału. Pokój kapitana wyróżniał się pewnym komfortem, a nawet elegancją. Na drewnianej podłodze leżały plecione z sitowia maty, a na jednej z pomalowanych na biało ścian wisiały kaszmirowe dywaniki. Był to najwyraźniej gabinet zawodowca. Na dużym drewnianym biurku piętrzyły się stosy papierów i tekturowe teczki, a w kałamarzu tkwiło pióro. Było też kilka osobistych akcentów, jak leżąca na biurku piłeczka polo i wielki zegar szafkowy, który żałośnie tykał. Ale nie było światła elektrycznego, a jedynie lampy naftowe, których blask uzupełniał słabnące światło padające z małego okna.
Bisesa zmusiła się do szeptu:
— To jest jak muzeum. Gdzie są radia, telefony? Wszędzie tylko papiery.
Abdikadir powiedział:
— A mimo to oni władają imperium. Popatrzyła na niego.
— Oni? Jak myślisz, gdzie my jesteśmy?
— W Jamrud — powiedział bez wahania. — To forteca — dziewiętnastowieczna forteca — zbudowana przez Sikhów i utrzymywana przez Brytyjczyków.
— Byłeś tutaj?
— Widziałem zdjęcia. Studiowałem historię, w końcu to mój region. Ale książki przedstawiają to jako ruiny.
Bisesa zmarszczyła brwi, nie pojmując.
— Jednak teraz to nie są ruiny.
— Ich wyposażenie — mruknął Abdikadir. — Zauważyłaś? Owijacze i pasy z szelkami naramiennymi. A ta ich broń — to karabiny jednostrzałowe odtylcowe Martini-Henry’ego i Snidera. Wyjątkowo przestarzałe. Nie używano ich od czasu, gdy Anglicy byli tu w dziewiętnastym wieku, ale nawet oni zastąpili je karabinami Lee Metforda, Gatlinga i Maxima, jak tylko stały się osiągalne.
— Kiedy to było? Abdikadir wzruszył ramionami.
— Nie jestem pewien. Chyba pod koniec dziewiętnastego wieku.
— Dziewiętnastego wieku?
— Próbowałaś uruchomić radio ratunkowe? — Oboje mieli urządzenia sygnalizacyjne wszyte w uprząż, jak również miniaturowe nadajniki radiowe, których na szczęście nie wykryto podczas kontroli.
— Nie udało mi się. Telefon też nie działa. Brak kontaktu, tak samo jak przedtem, w powietrzu. — Lekko zadrżała. — Nikt nie wie, gdzie jesteśmy ani gdzie spadliśmy. Ani też czy żyjemy. — Wiedziała, że to nie sama katastrofa ją przeraża. Było to poczucie utraty kontaktu — odcięcia od świata, w którym tkwiła od urodzenia. Dla obywatela dwudziestego pierwszego wieku było to niespotykane, zbijające z tropu uczucie odizolowania.
Dłoń Abdikadira dotknęła jej dłoni i Bisesa była wdzięczna za ten dotyk pełen ludzkiego ciepła. Abdikadir powiedział:
— Wkrótce zacznie się akcja poszukiwawczo-ratunkowa. Ten rozbity Ptak to wyraźny znak rozpoznawczy. Chociaż już robi się ciemno.
Jakoś zapomniała o tej dziwnej okoliczności.
— Jest za wcześnie na zmierzch.
— Tak. Nie wiem, jak ty, ale ja jestem zmęczony, jak po długiej podróży…
Wpadł kapitan Grove, któremu towarzyszył ordynans; na ten widok, wstali. Grove był niskim, zaaferowanym mężczyzną koło czterdziestki. Miał lekką nadwagę i był ubrany w mundur khaki. Bisesa zauważyła, że miał zakurzone buty i owijacze; pomyślała, że praca jest dla niego ważniejsza niż wygląd zewnętrzny. Jednak miał wielkie, sumiaste wąsy, największe, jakie widziała Bisesa poza ringiem zapaśników.
Grove stanął przed nimi z rękami na biodrach, spoglądając gniewnie.
— Batson powiedział mi, jak się nazywacie i jakie są wasze stopnie. — Mówił w sposób urywany i dziwnie staromodny, jak brytyjscy oficerowie w filmach z czasów Drugiej Wojny Światowej. — I poszedłem obejrzeć tę waszą maszynę. Bisesa powiedziała:
— Braliśmy udział w pokojowej misji rozpoznawczej. Grove uniósł brwi.
— Widziałem waszą broń. To była misja „rozpoznawcza”?! Abdikadir wzruszył ramionami.
— Jednak mówimy prawdę.
Grove powiedział:
— Proponuję, abyśmy przeszli do rzeczy. Najpierw chcę was poinformować, że zajęliśmy się waszym człowiekiem, najlepiej jak umieliśmy.
— Dziękuję — chłodno powiedziała Bisesa.
— Zatem… kim jesteście i co robicie w moim forcie?
Bisesa zmrużyła oczy.
— Nie możemy wam niczego zdradzić, poza nazwiskiem, stopniem, numerem identyfikacyjnym… — Zamilkła, gdy spostrzegła na twarzy Grove’a wyraz zdumienia.
Abdikadir powiedział łagodnie:
— Nie jestem pewien, czy nasze konwencje wojenne mają tutaj zastosowanie, Biseso. A poza tym mam wrażenie, że cała ta sytuacja jest tak dziwna, że dla nas wszystkich najlepiej będzie, jeśli porozmawiamy otwarcie. — Patrzył na kapitana wyzywająco.
Grove szorstko skinął głową. Usiadł za biurkiem i roztargnionym gestem kazał im usiąść na ławie. Powiedział:
— Przypuszczam, że na chwilę mogę zapomnieć o najbardziej prawdopodobnej możliwości, że jesteście szpiegami pracującymi dla Rosji lub jej sojuszników, którym powierzono jakąś misję destabilizacyjną. Może nawet doprowadziliście do utraty łączności, która nas dotknęła… Jak mówię, zostawmy to. Mówicie, że zostaliście czasowo oddelegowani z brytyjskiej armii i jesteście tutaj, aby zapewnić pokój. Ja także po to tu jestem. Powiedzcie, w jaki sposób latanie tym wirującym dziwolągiem może temu służyć. — Był pełen werwy, ale wyraźnie niepewny.
Bisesa wzięła głęboki oddech. Krótko przedstawiła sytuację geopolityczną: impas w stosunkach między wielkimi mocarstwami w sprawie ropy naftowej w tym obszarze i skomplikowane lokalne napięcia. Wydawało się, że Grove rozumie, nawet jeśli większość była dla niego nieznana i niekiedy okazywał wielkie zdziwienie.
— Mówicie, że Rosja jest sojusznikiem…?
— Pozwólcie mi powiedzieć, jak ja widzę tę sytuację. Znajdujemy się w obszarze napięć, ale napięcia istnieją między Anglią a Rosją. Moim zadaniem jest pomoc w obronie granic imperium, a w dalszej kolejności bezpieczeństwo kraju. Z tego co zrozumiałem z twojej mowy, macie problem z Pasztunami. Bez obrazy — zwrócił się do Abdikadira.
Bisesa nie mogła tego pojąć. Wciąż powtarzała tylko:
— Kraj? Imperium?
— Wygląda na to — powiedział Grove — że prowadzimy tutaj różne wojny, pani porucznik.
Ale Abdikadir potrząsał głową.
— Kapitanie, miał pan w ciągu ostatnich kilku godzin kłopoty z łącznością?
Grove zawahał się, wyraźnie zastanawiając się, co powiedzieć.
— No cóż, tak. Około południa padły połączenia telegraficzne, a nawet stacje heliografów. Od tego czasu nie pisnęły i wciąż nie wiemy, co się dzieje. A wy?
Abdikadir westchnął.
— Okres czasu jest trochę inny. Utraciliśmy łączność radiową tuż przed katastrofą, czyli kilka godzin temu.
— Radiową?… Nieważne — powiedział Grove, machając ręką. — Więc mamy podobne kłopoty, wy z waszą latającą karuzelą, a ja w mojej fortecy. Jak myślicie, co może być tego przyczyną?
Bisesa powiedziała pośpiesznie:
— Otwarta wojna. — Rozmyślała nad tą możliwością od chwili katastrofy; pomimo grozy tamtych chwil i szoku spowodowanego tym, co się stało, nie była w stanie wyrzucić tego z głowy. Powiedziała do Abdikadira: — Impuls elektromagnetyczny, cóż innego mogło jednocześnie zniszczyć łączność zarówno cywilną, jak i wojskową? Dziwne światła, które widzieliśmy na niebie, pogoda, nagłe porywy wiatru…
— Ale nie widzieliśmy smug kondensacyjnych — powiedział Abdikadir spokojnie. — Kiedy się nad tym zastanawiam, dochodzę do wniosku, że od chwili katastrofy nie zauważyłem ani jednej.
— Powtarzam — powiedział Grove z irytacją — że nie mam najmniejszego pojęcia, o czym mówicie.
— Chodzi o to — powiedziała Bisesa — że obawiam się, iż wybuchła wojna jądrowa. I to właśnie dopadło nas wszystkich. Zresztą to już się przedtem wydarzyło w tym obszarze. Minęło zaledwie siedemnaście lat od chwili, gdy Hindusi zniszczyli Lahore.
Grove gapił się na nią.
— Zniszczyli, powiedziałaś? Skrzywiła się.
— Całkowicie. Nie możecie o tym nie wiedzieć.
Grove wstał, podszedł do drzwi i stojącemu koło nich żołnierzowi wydał jakiś rozkaz. Po kilku minutach do środka wszedł lekko zadyszany zaaferowany młody cywil imieniem Ruddy, najwyraźniej wezwany przez Grove’a. Drugi cywil, młody człowiek imieniem Josh, który pomagał Abdikadirowi wydostać Caseya ze strąconego helikoptera, też wepchnął się do pokoju.
Grove uniósł brwi.
— Powinienem był się spodziewać, że i pan się tu wciśnie, panie White. Ale przypuszczam, że ma pan swoją robotę. Ty! — wymierzył palec w Ruddy’ego. — Kiedy ostatnio byłeś w Lahore?
Ruddy myślał przez chwilę.
— Myślę, że jakieś trzy, cztery tygodnie temu.
— Możesz opisać to miejsce, tak jak je wtedy widziałeś? Ruddy wydawał się zaskoczony tym żądaniem, ale zastosował się do niego.
— Stare, otoczone murem miasto, jakieś dwieście tysięcy Pendżabczyków i parę tysięcy Europejczyków i mieszańców, mnóstwo pomników Mongołów, od czasu buntu stało się centrum administracyjnym oraz odskocznią dla ekspedycji wojskowych, w celu zneutralizowania rosyjskich zagrożeń. Nie wiem, co chciałby pan wiedzieć, sir.
— Tylko to. Czy Lahore zostało zniszczone? Czy zostało obrócone w perzynę siedemnaście lat temu?
Ruddy zarechotał.
— Prawie. Pracował tam mój ojciec. Zbudował dom na Mozang Road!
Grove warknął na Bisesę:
— Dlaczego kłamiesz?
Bisesa miała ochotę się rozpłakać. Dlaczego mi nie wierzysz? Obróciła się do Abdikadira. Ale ten milczał; patrzył przez okno na czerwieniejące słońce.
— Abdi? Pomóż mi. Abdikadir powiedział łagodnie:
— Ty jeszcze tego nie widzisz.
— Czego? Zamknął oczy.
— Nie winię cię. Sam nie chcę tego widzieć. — Zwrócił się do Brytyjczyka: — Wie pan, kapitanie, najdziwniejsze z tego, co dziś się wydarzyło, to słońce. — Opisał nagłą zmianę położenia słońca na niebie. — Jest południe, a po chwili — późne popołudnie. Jak gdyby przeskoczył jakiś trybik w maszynie czasu. — Popatrzył na zegar szafkowy, którego wyblakła tarcza pokazywała kilka minut przed siódmą. Zapytał Grove’a: — Czy to jest dokładna godzina?
— Tak myślę. Sprawdzam każdego dnia rano. Abdikadir podniósł dłoń i spojrzał na zegarek.
— A u mnie jest dopiero piętnasta dwadzieścia siedem, czyli w pół do czwartej. Biseso, czy tak?
Sprawdziła.
— Tak.
Ruddy zmarszczył brwi. Podszedł wielkimi krokami do Abdikadira i ujął jego dłoń.
— Nigdy nie widziałem takiego zegarka. To na pewno nie Waterbury! Ma liczby, a nie wskazówki. Nawet nie ma tarczy. I te liczby przechodzą jedna w drugą!
— To zegarek cyfrowy — powiedział Abdikadir łagodnie.
— A to, co to jest? — Ruddy wymienił liczby. — Osiem sześć 2037…
— To jest data — wyjaśnił Abdikadir.
Ruddy zmarszczył brwi, próbując zrozumieć.
— Data w dwudziestym pierwszym wieku? — Tak.
Ruddy podszedł do biurka Grove’a i zaczął grzebać w stosie papierów.
— Proszę mi wybaczyć, kapitanie. — Nawet budzący onieśmielenie Grove wydawał się zagubiony; bezradnie uniósł ręce. Ruddy wyciągnął jakąś gazetę. — Jest sprzed paru dni, ale to wystarczy. — Podniósł ją tak, aby Bisesa i Abdikadir mogli zobaczyć. Była to cienka gazeta o nazwie Civil and Military Gazette and Pioneer. — Widzicie datę?
Data pokazywała marzec 1885 roku. Zapanowała długa cisza.
Grove powiedział żywo:
— Wiecie, myślę, że wszystkim nam dobrze by zrobiła filiżanka herbaty.
— Nie! — Drugi młody człowiek, Josh White, wydawał się bardzo wzburzony. — Przepraszam, ale wszystko teraz nabiera sensu — myślę, że tak jest — och, wszystko pasuje do siebie doskonale!
— Uspokój się — powiedział Grove stanowczo. — Co ty pleciesz?
— Człowiek-małpa — powiedział White. — Mniejsza o herbatę, musimy im pokazać człowieka-małpę!
I razem z Bisesą i Abdikadirem, stale pod strażą, gromadnie opuścili fort.
Zbliżyli się do czegoś w rodzaju obozu, oddalonego o około sto metrów od murów fortu. Wznosił się tam stożkowaty namiot z siatki. Grupka żołnierzy stała wokół niego, paląc beztrosko cuchnące papierosy. Szczupli, umorusani, z wygolonymi głowami żołnierze wpatrywali się w Abdikadira i Bisesę ze zwykłą mieszaniną ciekawości i pożądania.
Bisesa zobaczyła, że pod siatką coś się porusza — coś żywego, chyba jakieś zwierzę — ale zachodzące słońce już dotykało horyzontu i światło było zbyt słabe, a cienie tak długie, że nie była w stanie nic dojrzeć.
Na rozkaz White’a odciągnięto siatkę. Bisesa spodziewała się zobaczyć maszt, jak w namiocie. Ale zamiast tego w górze unosiła się w powietrzu, najwyraźniej przez nic nie podtrzymywana, srebrzysta kula. Żaden z miejscowych nawet na nią nie spojrzał. Abdikadir zrobił krok w przód, zmrużył oczy, widząc swoje odbicie w unoszącej się kuli i przesunął pod nią dłoń.
— Wiecie — powiedział — każdego innego dnia wydawałoby się to niezwykłe.
Bisesa nie mogła oderwać wzroku od unoszącego się w powietrzu obiektu, patrząc w zniekształcone odbicie swojej twarzy. To jest klucz, pomyślała. Myśl ta nagle pojawiła się w jej głowie.
Josh dotknął jej ręki.
— Biseso, dobrze się czujesz?
Bisesę uderzył jego akcent, który w jej uszach brzmiał jak bostoński, ale jego twarz wyrażała autentyczny niepokój.
Zaśmiała się niewesoło.
— W tych okolicznościach myślę, że daję sobie radę całkiem dobrze.
— Nie patrzysz na to, co trzeba… — Miał na myśli stworzenia na ziemi.
Spróbowała się skupić.
Na początku myślała, że to szympansy, ale o lekkiej, jakby pełnej gracji budowie. Może jakaś miniaturowa odmiana. Jeden z nich był mały, drugi większy i ten drugi tulił w ramionach tego mniejszego. Na znak Grove’a dwaj rekruci postąpili do przodu i odciągnęli dziecko, chwyciwszy matkę za przeguby i kostki i przygniatając ją do ziemi. Stworzenie kopało i prychało.
„Szympans” był istotą dwunożną.
— Jasny gwint — mruknęła Bisesa. — Myślicie, że to australopitek?
— Tak, to Lucy — mruknął Abdikadir. — Ale pitekantropy wymarły. Jak dawno? Jakiś milion lat temu?
— Czy to możliwe, żeby ich grupa jakimś cudem przeżyła w naturalnym środowisku, może w górach…?
Popatrzył na nią, jego oczy były jak dwie czarne studnie.
— Sama w to nie wierzysz.
— Nie wierzę.
— Rozumiecie? — krzyknął White z podnieceniem. — Widzicie tego człowieka-małpę? Czyż to nie jeszcze jeden uskok czasu?
Bisesa zrobiła krok w przód i zajrzała w udręczone oczy pitekantropa. Zobaczyła, że wysila się, żeby dosięgnąć dziecka.
— Zastanawiam się, co myśli. Abdikadir chrząknął.
— Zupełnie jak w filmie.
Po kilku godzinach bezowocnego wywoływania Musa usiadł na koi.
Troje kosmonautów leżało tuż obok siebie w skafandrach kosmicznych, niczym wielkie pomarańczowe robaki. Tym razem przytulność kapsuły Sojuza, fakt, że byli przyciśnięci do siebie tak blisko, dodawał im otuchy.
— Nie rozumiem tego — powiedział Musa.
— Już to mówiłeś — mruknęła Sabie.
Zapanowała ponura cisza. Od chwili gdy utracili łączność, atmosfera wewnątrz kapsuły w każdej chwili groziła wybuchem.
Po trzech miesiącach życia ze sobą tak blisko Kola myślał, że zaczyna rozumieć Sabie. Czterdziestoletnia Sabie pochodziła z biednej nowoorleańskiej rodziny o skomplikowanej historii. Niektórzy Rosjanie, którzy z nią służyli, podziwiali jej siłę charakteru, która zaprowadziła ją tak wysoko, w Biurze Astronautyki NASA nawet teraz, jeśli się nie było mężczyzną i członkiem amerykańskiej elity, stanowiło to wyraźny minus. Inni kosmonauci, mniej życzliwi, żartowali, jak należałoby zmienić manifest ładunkowy rakiety, gdyby Sabie znalazła się na pokładzie, biorąc pod uwagę ogromny chip, jaki nosiła na ramieniu. Większość zgadzała się co do tego, że gdyby była Rosjanką, nigdy nie zdałaby testów psychologicznych wymaganych od każdego kosmonauty, potwierdzających jego przydatność do służby w przestrzeni kosmicznej.
Podczas trzymiesięcznego pobytu na Stacji Kola był w całkiem dobrych stosunkach z Sabie, może dlatego, że stanowili przeciwstawne typy charakteru. Kola służył jako oficer Sił Powietrznych i miał rodzinę w Moskwie. Dla niego loty kosmiczne były przygodą, ale kierował się lojalnością wobec rodziny oraz powinnością wobec kraju i był zadowolony, że jego kariera rozwija się w taki sposób. Kola wyczuwał w Sabie zaciekłą, spalającą ją ambicję, która nie zostanie zaspokojona, dopóki nie osiągnie granic swoich możliwości; dopóki nie zostanie dowódcą Bazy Claviusa, a może nawet uczestniczką lotu na Marsa. Może Sabie uważała, że Kola nie stanowi zagrożenia dla jej błyskotliwej kariery.
Ale Kola rozumiał, że powinien mieć się przed nią na baczności. I teraz, w tej trudnej, przerażającej sytuacji czekał na jej wybuch.
Musa klasnął w dłonie, obejmując dowodzenie.
— Jest chyba oczywiste, że jeszcze teraz nie możemy wejść w atmosferę. Nie powinniśmy się przejmować. W dawnych czasach sowieckie statki kosmiczne miały kontakt z Ziemią jedynie przez dwadzieścia minut podczas każdego dziewięćdziesięciominutowego okrążenia i dlatego Sojuz został tak zaprojektowany, aby funkcjonować niezależnie…
— Może to nie nasza wina — powiedziała Sabie. — A jeśli przyczyna znajduje się na Ziemi?
Musa powiedział drwiąco:
— Jaka przyczyna mogłaby zniszczyć cały łańcuch ziemskich stacji naprowadzających?
— Wojna — powiedział Kola. Musa powiedział stanowczo:
— Takie spekulacje są bezużyteczne. Za jakiś czas, bez względu na przyczynę, Ziemia przywróci łączność i podejmiemy realizację naszego programu lotu. Musimy tylko poczekać. Ale w międzyczasie mamy coś niecoś do zrobienia. — Wygrzebał spod siedzenia kopię listy zadań orbitalnych.
Ma rację, uświadomił sobie Kola. Mały statek nie mógł funkcjonować samodzielnie, a jeśli miał tkwić na orbicie jeszcze przez jedno okrążenie — a może dwa albo trzy? — załoga musiała pomóc. Czy ciśnienie w kabinie było odpowiednie, czy mieszanina gazów była właściwa? Czy statek obracał się odpowiednio, poruszając się po długiej, krzywoliniowej orbicie, tak aby płytki ogniw słonecznych stale były skierowane w stronę słońca? Trzeba było upewnić się co do wszystkich tych kwestii.
Wkrótce cała trójka zajęła się dobrze znanymi i jakoś uspokajającymi rutynowymi czynnościami, jak gdyby, mimo wszystko, byli panami swego losu, pomyślał Kola.
Sojuz znowu wchodził w cień planety. Kola wyjrzał przez okno, szukając żółto-pomarańczowej łuny miast, w nadziei, że to mu doda otuchy. Ale Ziemia była ciemna.
Josha intrygowała ta kobieta z przyszłości, jeżeli rzeczywiście nią była! Bisesa miała ładną, proporcjonalną, może też piękną twarz, silnie zarysowany nos i kwadratową szczękę, ale jej oczy były jasne, a krótko obcięte włosy lśniły. Można w niej było wyczuć siłę, nawet fizyczną, jakiej nie widział przedtem w żadnej kobiecie; znalazłszy się w tej bezprecedensowej sytuacji, była pewna siebie, choć wyraźnie zmęczona.
Przez cały wieczór chodził za nią krok w krok, jak szczeniak.
To był długi dzień — jak powiedziała Bisesa, najdłuższy dzień w jej życiu, nawet jeśli straciła kilka godzin, a rada kapitana Grove’a, by przybyszom dano coś do jedzenia i pozwolono odpocząć, wydawała się rozsądna. Ale oni upierali się, że przedtem muszą coś zrobić. Abdikadir chciał zajrzeć do Caseya, drugiego pilota. I wrócić do maszyny, którą nazywali „Małym Ptakiem”.
— Muszę wymazać banki pamięci urządzeń elektronicznych — powiedział. — Są tam poufne dane, zwłaszcza awionika… — Josh był urzeczony tymi słowami o inteligentnych maszynach i wyobrażał sobie, że powietrze przenikają niewidzialne przewody telegraficzne, po których tam i z powrotem płyną tajemnicze i ważne wiadomości.
Grove był skłonny zgodzić się na to żądanie.
— Nie widzę, jaką moglibyśmy odnieść szkodę, jeśli pozwolimy na zniszczenie czegoś, czego i tak nie rozumiem — powiedział sucho. — A poza tym mówicie, że to wasz obowiązek, chorąży. Respektuję to. Czas i przestrzeń mogą się rozpływać jak toffi, ale obowiązek to obowiązek.
Bisesa ze swej strony chciała odtworzyć trasę helikoptera przed katastrofą.
— Zostaliśmy zestrzeleni. Myślę, że to się wydarzyło zaraz po tym, jak zauważyliśmy, że słońce tańczy na niebie. Rozumiecie? Jeżeli jakimś cudem przeniknęliśmy przez coś w rodzaju bariery w czasie, to ten, kto nas zestrzelił, także musi być po tej stronie…
Grove uważał, że tę wyprawę lepiej odłożyć do rana, bo podobnie jak Josh widział, że Bisesa jest zmęczona. Ale ona nie chciała przestać działać — jeszcze nie — jak gdyby zaprzestanie działania oznaczało akceptację realności tej niezwykłej sytuacji. I Grove wyraził zgodę. Josh podziwiał jego ocenę sytuacji i współczucie, jakie okazywał. Grove rozumiał to, co się tutaj działo, nie lepiej niż inni, ale najwyraźniej próbował wyjść naprzeciw potrzebom ludzi, którzy na jego terenie dosłownie spadli z nieba.
Zorganizowano grupę wypadową, w której skład weszli Bisesa oraz Josh i Ruddy, którzy uparli się, że muszą jej towarzyszyć, oraz niewielki oddział żołnierzy pod dowództwem szeregowca Batsona, który jak się wydawało, tego dnia wywarł na kapitanie na tyle dobre wrażenie, że zasługiwał na awans.
Kiedy wyruszali z fortu, zapadał zmrok. Żołnierze nieśli lampy naftowe i zapalone pochodnie. Udali się prosto na wschód od miejsca katastrofy helikoptera. Bisesa oceniała, że odległość, jaką mieli do pokonania, nie powinna przekraczać mili.
Światła fortu znikły w oddali i otoczył ich głęboki mrok. Ale Josh widział, że cały horyzont tonie w kłębach czarnych chmur.
Szybko podszedł do Bisesy.
— Jeśli to prawda…
— Co?
— Ta historia z uskokiem w czasie — ty i te małpoludy — jak myślisz, jak mogło do tego dojść?
— Nie mam pojęcia. I nie jestem pewna, czy wolę być rozbitkiem w czasie, czy ofiarą wojny jądrowej. Zresztą — powiedziała żywo — skąd wiesz, że i ty nie jesteś rozbitkiem?
Josh struchlał.
— Nigdy o tym nie pomyślałem. Wiesz, ja nie mogę uwierzyć, że prowadzę tę rozmowę! Gdybyś mi powiedziała dziś rano, że zanim pójdę spać, zobaczę machinę latającą tak potężną, że jest w stanie unieść znajdujących się wewnątrz niej ludzi i że ci ludzie twierdzą dość przekonywająco, że są z przyszłości odległej o półtora stulecia — pomyślałbym, że postradałaś zmysły!
— Ale jeśli to prawda — powiedział Ruddy, próbując im dotrzymać kroku (nigdy nie był w formie i lekko posapywał) — jeśli to prawda, wiesz tak wiele i tak wiele mogłabyś nam powiedzieć! Bo nasza przyszłość to twoja przeszłość.
Potrząsnęła głową.
— Widziałam zbyt wiele filmów na ten temat. Nigdy nie słyszeliście o hipotezie ochrony chronologii zdarzeń?
Josh był zdumiony, podobnie jak Ruddy. Bisesa powiedziała:
— Myślę, że nawet nie wiecie, co to jest film, a tym bardziej Terminator… Zrozumcie, niektórzy uważają, że jeśli przemieścicie się wstecz w czasie i coś zmienicie, tak że przyszłość, z której przybyliście, nie będzie mogła zaistnieć, wywołacie straszliwą katastrofę.
— Nie rozumiem — przyznał Josh.
— Przypuśćmy, że bym ci powiedziała, gdzie teraz, w 1885 roku, mieszka moja pra-pra-pra-prababka. Wtedy mógłbyś ją odnaleźć i zastrzelić.
— Dlaczego miałbym to zrobić?
— Nieważne! Ale gdybyś to zrobił, nigdy bym się nie urodziła i nigdy nie mogłabym wrócić, żeby ci powiedzieć o mojej prababce, a ty nigdy byś jej nie zastrzelił. Wobec tego…
— To logiczny paradoks — szepnął Ruddy. — Zupełnie fantastyczne! Ale jeśli ci obiecamy, że nie będziemy molestować twojej prababki, czy nie możesz nam powiedzieć czegoś o nas samych?
Josh prychnął drwiąco.
— Jakim cudem mogłaby się o nas dowiedzieć, Ruddy? Ruddy wyglądał na zamyślonego.
— Mam wrażenie, że ona, no wiesz, w każdym razie wiedziała o mnie. Człowiek zdaje sobie sprawę, kiedy zostaje rozpoznany!
Ale Bisesa nie powiedziała już nic więcej.
Kiedy zgasło ostatnie światło dnia i wysoko nad ich głowami zabłysły gwiazdy, członkowie niewielkiej grupki zbili się razem, a żartobliwe rozmowy żołnierzy niosących latarnie ucichły. Idziemy w stronę nieznanego, pomyślał Josh. Nie chodziło o to, że nie mogli wiedzieć, kto się tam znajduje ani gdzie idą. Nie mogli nawet mieć pewności, kiedy się tam znajdą… Pomyślał, że wszyscy poczuli ulgę, gdy minęli niskie wzgórze, a wschodzący księżyc w pierwszej kwadrze rzucił zimne światło na kamienistą równinę. Ale powietrze było jakieś dziwne, niespokojne, tarcza księżyca zaś miała osobliwą, żółto-pomarańczową barwę.
— To tutaj — nagle powiedziała Bisesa. Zatrzymała się przed skrawkiem wzruszonej ziemi. Podszedłszy bliżej, Josh zobaczył, że grunt jest wilgotny, jak gdyby tu niedawno kopano.
— To okop strzelecki — powiedział Ruddy. Wskoczył do otworu i zaczął wymachiwać jakąś rurą przypominającą fragment rury kanalizacyjnej. — I to jest ta przerażająca broń, która was zestrzeliła?
— Tak, to wyrzutnia granatów. — Spojrzała na wschód. — Tam była wioska. Nie więcej niż sto metrów stąd. — Żołnierze podnieśli wyżej latarnie. Nie było widać żadnej wioski, tylko kamienistą równinę, która ciągnęła się aż po horyzont. — Może niedaleko jest granica — szepnęła Bisesa. — Granica czasu. Co za dziwna myśl. Co się z nami dzieje?… — Podniosła twarz do księżyca. — Och. Clavius zniknął. Josh stał obok.
— Clavius?
— Baza Claviusa. — Wskazała dłonią. — Zbudowana wewnątrz wielkiego, starego krateru na południowych wyżynach.
Josh wpatrywał się w nią.
— Macie miasta na Księżycu?
Uśmiechnęła się.
— Nie nazwałabym tego miastem. Ale można zobaczyć światło, jakby gwiazdy wewnątrz obwodu sierpa Księżyca. Teraz go nie ma. To nie jest nawet mój Księżyc. Również na Marsie znajduje się załoga, a druga jest w drodze, albo była. Zastanawiam się, co się z nimi stało…
Rozległo się chrząknięcie pełne obrzydzenia. Jeden z żołnierzy grzebał na dnie otworu i teraz pojawił się z czymś, co wyglądało jak kawałek mięsa, z którego wciąż kapała krew. W powietrzu rozszedł się ostry smród.
— Ludzka ręka — beznamiętnie powiedział Ruddy. Odwrócił się i zwymiotował.
Josh powiedział:
— To mi wygląda na robotę wielkiego kota… Wydaje się, że ten, kto was zaatakował, niedługo cieszył się swoim sukcesem.
— Przypuszczam, że był tak samo zagubiony jak ja.
— Tak. Przepraszam za Ruddy’ego. To ten widok, on raczej nie ma żelaznych nerwów.
— Tak. I to się nie zmieni.
Josh popatrzył na nią; jej oczy wypełniało księżycowe światło, twarz miała bez wyrazu.
— Co masz na myśli?
— On miał rację. Wiem, kim jest. Ty jesteś Rudyard Kipling, prawda? Pieprzony Rudyard Kipling. Mój Boże, co za dzień.
Ruddy nie odpowiedział. Był skulony, wciąż wymiotował, po brodzie spływała mu żółć.
W tym momencie ziemia zadrżała tak mocno, że uniosły się małe obłoczki pyłu, jak pod wpływem czyjegoś stąpania. A z ciężkich, czarnych chmur, które gnając, przesłoniły tarczę księżyca, zaczął padać deszcz.