CZĘSC TRZECIA SPOTKANIA I SOJUSZE

18. Wysłannicy niebios

Wciąż dzierżąc miecz, Mongoł krzyknął coś przez ramię. Z namiotów wybiegło więcej uzbrojonych mężczyzn. Nie, pomyślał Kola, z jurt. Za nimi kobiety i dzieci. Dzieci były jak małe tobołki w filcowych płaszczach i wybałuszały oczy z ciekawości.

Mężczyźni mieli klasyczne azjatyckie rysy, pomyślał Kola, szerokie twarze, małe, ciemne oczy i kruczoczarne, związane z tyłu włosy. Niektórzy nosili przepaski wokół głowy. Mieli na sobie workowate, ciemnobrązowe spodnie i poruszali się boso albo w butach, do których wsuwali spodnie. Jeśli nie mieli obnażonych klatek piersiowych, nosili proste, lekkie i gęsto połatane tuniki.

Robili wrażenie złośliwych i silnych. Spoglądając groźnie, otoczyli uginających się pod ciężarem siły ciążenia kosmonautów. Kola próbował się trzymać. Trząsł się; pozbawiony głowy trup Musy wciąż leżał obok Sojuza, a ostatnie kropelki krwi sączyły się z jego szyi.

Zabójca Musy podszedł do Sabie, która spiorunowała go wzrokiem. Bezlitośnie złapał ją za pierś i ścisnął.

Sabie nawet nie drgnęła.

— Cholera, ależ ten facet śmierdzi! — Kola usłyszał w jej głosie szorstkość, wyczuł strach, który skrywał determinację. Ale wojownik się cofnął.

Mężczyźni rozmawiali ze sobą szybko, przyglądając się kosmonautom, ich statkowi i spadochronowi, który leżał rozpostarty na pokrytym pyłem stepie.

— Wiesz, myślę, że wiem, co mówią — szepnęła Sabie. — Że ciebie zabiją. A mnie zgwałcą, a potem zabiją.

— Staraj się nie reagować — powiedział Kola.

Napięcie przerwał jakiś pisk. Mała dziewczynka, może pięcioletnia, z twarzą pulchną jak pączek, dotknęła ściany Sojuza i odskoczyła z oparzoną dłonią.

Mężczyźni warknęli jak jeden mąż. Zabójca Musy przycisnął miecz do szyi Koli. Miał otwarte usta, małe oczka i Kola czuł w jego oddechu zapach mięsa i mleka. Nagle świat stał się bardzo żywy: zwierzęcy zapach stojącego przed nim mężczyzny, gorzki zapach stepu, nagły przypływ krwi. Czy to miało być jego ostatnie wspomnienie, zanim podąży za Musą w mrok?…

Darughachi — powiedział. — Tengri. Darughachi.

Oczy mężczyzny rozszerzyły się. Cofnął się, ale nadal trzymał uniesiony miecz i znowu nastąpiła szybka wymiana zdań, ale teraz mężczyźni patrzyli na nich jeszcze uważniej.

Sabie syknęła:

— Coś ty powiedział?

— To wspomnienia z dzieciństwa. — Kola starał się mówić spokojnie. — Zgadywałem. To wcale nie musiał być ich język, mogliśmy byli wylądować wszędzie w czasie…

— Jaki to język, Kola?

— Mongolski. Sabie prychnęła.

— Wiedziałam.

— Powiedziałem, że jesteśmy wysłannikami. Wysłannikami Wiecznych Niebios. Jeżeli w to uwierzą, będą musieli traktować nas z szacunkiem. Być może przekażą nas miejscowym funkcjonariuszom. Blefuję, zwyczajnie blefuję…

— Dobry pomysł, Batmanie — powiedziała Sabie. — W końcu ci faceci widzieli, jak spadliśmy z nieba. Zabierzcie mnie do szefa. W filmach to zawsze działa. — Zaśmiała się wymuszonym, nieprzyjemnym śmiechem.

W końcu otaczający ich ludzie zaczęli się rozchodzić i nikt nie przyszedł ich zabić. Jeden z mężczyzn założył kurtkę i filcową czapkę, podbiegł do konia uwiązanego obok jurty, wskoczył mu na grzbiet i szybko odjechał.

Kosmonautom związano ręce na plecach i szturchańcami popchnięto w stronę jednej z jurt. Byłoby im trudno chodzić, nawet nie mając związanych rąk. Kola miał uczucie, jakby był pokryty warstwą ołowiu, szumiało mu w głowie. Kiedy szli, patrzące na nich i dłubiące w nosach dzieci tworzyły coś w rodzaju gwardii honorowej. Jeden paskudnie wyglądający bachor rzucił kamieniem, który odbił się od ramienia Koli. Pomyślał, że to nie jest pełen godności powrót na Ziemię. Ale przynajmniej żyli, przynajmniej zyskali trochę na czasie.

Klapę zasłaniającą wejście do jurty odsunięto i wepchnięto ich do środka.

Sabie i Kolę popchnięto na filcowe maty. W sztywnych skafandrach ciśnieniowych kosmonauci zajmowali całą jurtę, a ich nogi zabawnie wystawały na zewnątrz. Ale fakt, że mogli usiąść, stanowił prawdziwą ulgę.

Jedyne wejście do jurty wychodziło na południe. Kola widział słońce przesłonięte lekką mgiełką. Wiedział, że to była mongolska tradycja; w ich pierwotnych wierzeniach dominował kult słońca, a tutaj, na równinach północnej Azji, słońce w swej codziennej wędrówce poruszało się głównie na południu.

Mongołowie, przysadziści mężczyźni i muskularne kobiety, przychodzili i odchodzili, wyraźnie po to, aby kontrolować przybyszów. Wpatrywali się w kosmonautów, zwłaszcza w Sabie, z wyrazem łakomego wyrachowania.

Część sprzętu kosmonautów przyniesiono z kapsuły Sojuza. Większość tego wszystkiego — awaryjne zestawy medyczne, nadmuchiwana tratwa ratunkowa — była dla Mongołów niezrozumiała. Jednak Sabie i Koli pozwolono zdjąć nieporęczne skafandry i włożyć lżejsze pomarańczowe jednoczęściowe kombinezony, które nosili na orbicie. Mongolskie dzieci przyglądały się ich bieliźnie i elastycznym spodniom. Skafandry kosmiczne zwalili na kupę w rogu brudnej jurty, jak porzucone kokony.

Kosmonautom udało się ukryć przed oczyma Mongołów broń boczną, którą schowali za plecami.

Potem, ku ogromnej uldze Koli, na chwilę zostawiono ich samych. Oparł się o brudną ścianę jurty; nogi mu drżały i samą siłą woli próbował uspokoić bicie serca i pozbyć się zamętu w głowie. Powinien być w szpitalu, otoczony najnowocześniejszą aparaturą z dwudziestego pierwszego wieku i poddawany programowi fizjoterapii i powrotu do zdrowia, nie zaś wciśnięty w kąt tego cuchnącego namiotu. Był słaby jak starzec i w obecności tych krępych, potężnych Mongołów, całkowicie bezradny. Był zbity z tropu i wystraszony.

Próbował myśleć i obserwować otoczenie.

Jurta była solidnie zbudowana. Być może należała do wodza tej małej społeczności. Jej główną podporę stanowił gruby słup, a lżejsze drewniane paliki nadawały jej kopulasty kształt. Podłogę pokrywały brudne maty, a na hakach wisiały metalowe garnki i bukłaki. Wokół ścian stały paki z drewna i skóry, stanowiące jedyne meble wędrownego ludu. Jurta nie miała okien, tylko w dachu wycięto otwór nad kamiennym paleniskiem, gdzie nieustannie płonęły kawałki suszonego łajna.

Na początku Kola zastanawiał się, jak tę jurtę można rozebrać i ustawić ponownie, ponieważ koczownicy podróżowali co najmniej dwa razy w roku, przemieszczając się między letnimi i zimowymi pastwiskami. Ale dostrzegł stojący niedaleko duży wóz. Jego platforma była na tyle szeroka, by pomieścić całą jurtę i jej zawartość.

— Ale nie zawsze tak było — szepnął do Sabie. — Tylko na początku trzynastego wieku. Potem po prostu rozbierali jurty jak namioty i przenosili je złożone. To ustala nasze położenie w czasie… Wylądowaliśmy w centrum Imperium Mongołów, u szczytu ich potęgi!

— Mamy szczęście, że wiesz o nich tak wiele. Kola chrząknął.

— Szczęście? Sabie, Mongołowie przybyli do Rosji dwukrotnie. Czegoś takiego się nie zapomina, nawet po ośmiu stuleciach.

Po jakimś czasie przygotowano jedzenie. Kobieta wciągnęła do środka wielki żelazny garnek. Do garnka wrzuciła posiekaną półtuszę owcy, nie tylko mięso i kości, lecz także płuca, żołądek, mózg, wnętrzności, racice i oczy; najwyraźniej nic tu się nie marnowało. Kobieta miała twarz jak ze skóry i ramiona jak miotacz. Kiedy była zajęta przy mięsie, w ogóle nie zwracała uwagi na Sabie i Kolę, jak gdyby dwaj ludzie z przyszłości tkwiący w rogu jej jurty stanowili coś powszedniego.

Pozostawieni własnemu losowi kosmonauci robili, co mogli, aby jak najszybciej przystosować się do bezlitosnego przyciągania ziemskiego, ukradkiem zginając stawy i zmieniając pozycję, aby rozruszać kolejne grupy mięśni. Poza tym nie mieli nic do roboty. Kola przypuszczał, że czekano na powrót owego jeźdźca z wyprawy do miejscowego funkcjonariusza, kiedy to zostanie podjęta decyzja co do ich dalszego losu — decyzja, która jak wiedział, może wciąż oznaczać ich śmierć. Ale mimo tej ponurej perspektywy, kiedy minęło popołudnie, Kolę, o dziwo, ogarnęła nuda.

Masa mięsa i podrobów gotowała się w garnku przez parę godzin. Potem do jurty wepchnęli się dorośli i dzieci. Niektórzy przynieśli więcej mięsa, które wyglądało na mięso lisów, myszy i królików. Zwierzęta były obdarte ze skóry, ale nie oczyszczone. Kola widział przyklejone do nich ziarenka piasku i zaschłą krew.

Kiedy potrawa była gotowa, Mongołowie po prostu zabrali się do jedzenia. Posługując się drewnianymi miskami, wybierali kawałki mięsa, które jedli palcami. Popijali kubkami czegoś, co wyglądało jak mleko, które nalewano z bukłaków. Czasami, kiedy po paru ugryzieniach nie spodobał im się smak kawałka mięsa, wrzucali go z powrotem, podobnie jak chrząstki, które wypluwali do garnka.

Sabie patrzyła na to wszystko z przerażeniem.

— I nikt nie umył rąk przed jedzeniem.

— Dla Mongołów woda jest święta — powiedział Kola. — Nie wolno jej kalać, używając do mycia.

— Więc jak utrzymują czystość?

— Witaj w trzynastym wieku, Sabie.

Goście trzymali się z daleka od kosmonautów, ale poza tym ich życie towarzyskie wydawało się niezakłócone.

Po jakimś czasie jeden z młodszych mężczyzn zbliżył się do kosmonautów, niosąc miskę z mięsem. Kola zobaczył, że tłuszcz zwierzęcy, który błyszczał na wargach chłopca, stanowi jedynie wierzchnią warstwę tłuszczu i brudu pokrywającego jego twarz; z jego szerokich nozdrzy zwisał glut wysuszony przez wiatr, a ciągnący się za nim smród, przypominający zapach przejrzałego sera, był po prostu potworny. Chłopiec sięgnął za plecy Koli i uwolnił mu jedną rękę. Następnie wyciągnął z miski kawałek mięsa i podał mu. Paznokcie miał czarne od brudu.

— Musisz wiedzieć — mruknął Kola — że Mongołowie zmiękczali mięso, umieszczając je pod siodłem. Ten kawałek baraniny mógł spędzić wiele dni faszerowany metanem z tłustej dupy jakiegoś pastucha.

— Zjedz to — mruknęła Sabie. — Potrzebujemy peptydów. Kola wziął mięso, zamknął oczy i ugryzł. Było twarde jak podeszwa i miało smak tłuszczu i masła. Później chłopiec przyniósł mu kubek mleka. Natychmiast uderzyło mu do głowy i wtedy niejasno przypomniał sobie, że Mongołowie poddawali kobyle mleko fermentacji. Wypił najmniej, jak mógł.

Po jedzeniu kosmonautom pozwolono wyjść osobno, aby się mogli załatwić, ale cały czas ich uważnie obserwowano.

Kola skorzystał z okazji, żeby się rozejrzeć. Wokół niego rozciągała się równina, ogromna i pusta, płaszczyzna żółtego pyłu, usiana plamami zieleni. Po szarym niebie płynęły gęste chmury, rzucając cienie niczym jeziora. Ale ziemia, bezkresna, płaska i bez wyrazu, wydawała się przyćmiewać swym ogromem nawet niebo. Był to Płaskowyż Mongolski — tyle wiedział dzięki nawigacji podczas schodzenia w dół. Nigdzie nie schodziła poniżej tysiąca metrów nad poziomem morza i była odgrodzona od reszty Azji wielkimi naturalnymi barierami: łańcuchami gór na zachodzie, pustynią Gobi na południu i puszczami syberyjskimi na północy. Pamiętał, że z orbity wyglądała jak olbrzymie pustkowie, lekko pofalowana równina, poprzecinana tu i ówdzie nitkami rzek, ale było ich bardzo niewiele, jak na wstępnym szkicu krajobrazu. I teraz sam się tu znalazł, utkwił w samym jej środku.

I na tym bezkresnym pustkowiu przycupnęła ta wioska. Rozpadające się okrągłe jurty koloru błota wyglądały bardziej na zerodowane głazy niż na dzieło ludzkich rąk. Zniszczony moduł powrotny Sojuza jakoś dziwnie pasował do tego otoczenia. Ale dzieci biegały i śmiały się, a sąsiedzi nawoływali się ze stojących koło siebie jurt. Kola widział zwierzęta: owce, kozy i konie, które poruszały się niestrzeżone, a ich ryki i beczenie niosły się w nieruchomym powietrzu. Chociaż był oddalony od tej epoki o osiem stuleci i chociaż nie mógł chyba istnieć większy kontrast, jeśli chodzi o pochodzenie jego i tych ludzi — kosmonauty i koczowników, najbardziej technologicznie rozwiniętych istot ludzkich, zderzonych z najbardziej prymitywnymi — widział, że podstawowe zasady kontaktów międzyludzkich nie uległy zmianie, kiedy znalazł się na tej wypełnionej ludzkim ciepłem małej wysepce, zagubionej pośród bezkresnej, milczącej równiny. Było to w jakimś sensie pocieszające, choć był Rosjaninem, który dostał się w ręce Mongołów.

Tej nocy Kola i Sabie przytulili się do siebie, okryci obrzydliwie cuchnącym kocem z końskiego włosia. Wszędzie wokół rozlegało się chrapanie Mongołów. Ale ilekroć Kola podniósł wzrok, zawsze okazywało się, że któryś z nich czuwa, a jego oczy błyszczały w przyćmionym blasku ogniska. Kola miał wrażenie, że w ogóle nie zmrużył oka. Za to Sabie z głową opartą na jego ramieniu spała przez parę godzin; był zaskoczony jej odwagą.

W nocy wiatr przybrał na sile, a jurta trzeszczała i kołysała się jak łódź unosząca się na stepie. Kola, leżąc z otwartymi oczami, zastanawiał się, co się stało z Caseyem.

19. Delta

Po śniadaniu Sekretarz Eumenes odprawił swoich służących. Naciągnął na ramiona fioletową pelerynę i pchnąwszy ciężką skórzaną klapę zasłaniającą wejście, wyszedł z namiotu.

Chmury rozeszły się, ukazując błękitne niebo, blade jak wyblakła farba; poranne słońce mocno przygrzewało. Przynajmniej tym razem nie padał deszcz. Ale kiedy popatrzył na zachód, w stronę morza, ujrzał kłębiące się wściekle czarne chmury i wiedział, że zbliża się kolejna burza. Nawet miejscowi, którzy zgromadzili się wokół obozu wojskowego, sprzedając talizmany i błyskotki oraz ciała swoich dzieci, twierdzili, że nigdy dotąd nie widzieli takiej pogody.

Eumenes ruszył w stronę namiotu Hefajstiona. Droga nie była łatwa. Ziemia zamieniła się w miękkie, żółte błoto, stratowane stopami ludzi i zwierząt, które lepiło się do butów Eumenesa.

Wszędzie wokół dym tysiąca ognisk unosił się w niebo. Ludzie wychodzili z namiotów, dźwigając odzież i sprzęt ciężki od błota. Niektórzy z nich zgolili kilkudniowy zarost; rozkaz, aby być gładko ogolonym, był jedną z pierwszych inicjatyw Króla, kiedy przejął dowództwo nad armią po swym zamordowanym ojcu, podobno dlatego, aby wrogowie nie mieli za co chwycić podczas walki wręcz. Macedończycy jak zwykle narzekali na ten dziwny grecki zwyczaj i na nędzny, barbarzyński stan miejsca, do którego przywiódł ich Król.

Żołnierze zawsze lubią zrzędzić. Ale kiedy flota jako pierwsza znalazła się tu, na terenie delty, żeglując z biegiem Indusu, sam Eumenes był przerażony gorącem, smrodem i chmurami owadów unoszących się nad bagnistą ziemią. Jednak Eumenes szczycił się metodycznym umysłem; był mędrcem, który robił swoje bez względu na pogodę. Deszcz pada nawet na bogów-królów, pomyślał.

Namiot Hefajstiona był okazały, znacznie bardziej okazały niż jego własny, co było oznaką specjalnych względów, jakimi Król darzył swego najbliższego towarzysza. Pomieszczenia mieszkalne otoczone szeregiem westybulów i przedpokojów były strzeżone przez oddział tarczowników, żołnierzy elitarnej piechoty, uchodzących za najlepszych piechurów na świecie.

Kiedy Eumenes zbliżył się do namiotu, został wezwany do zatrzymania się. Strażnik był, rzecz jasna, Macedończykiem.

Z pewnością znał Eumenesa, teraz jednak stał przed Sekretarzem z uniesionym w górę mieczem. Eumenes ani drgnął, patrząc przed siebie nieruchomo i w końcu żołnierz dał za wygraną.

Wrogość macedońskiego wojownika wobec greckiego administratora była nieunikniona, tak jak pogoda, nawet jeśli była oparta na niewiedzy, bo jakże ci półbarbarzyńcy wyobrażali sobie, że taka wielka armia utrzyma ich przy życiu i zapewni zaopatrzenie, gdyby nie skrupulatne zabiegi sekretariatu Eumenesa? Nie oglądając się za siebie, Eumenes przecisnął się do namiotu.

W westybulu panował nieład. Szambelani i słudzy naprawiali stoły, zbierali fragmenty rozbitych naczyń oraz kawałki podartego odzienia oraz ścierali plamy po winie i czymś, co wyglądało jak krwawe wymiociny. Poprzedniego wieczoru Hefajstion najwyraźniej znowu podejmował dowódców i innych „gości”.

Majordomus Hefajstiona był małym, grubym, pedantycznym człowieczkiem, o rudoblond włosach. Kiedy kazał Eumenesowi odczekać w westybulu dokładnie tyle czasu, żeby podkreślić własną pozycję, skłonił się i gestem zaprosił do prywatnych komnat swego pana.

Hefajstion spoczywał na łóżku, przykryty luźnym prześcieradłem; wciąż miał na sobie koszulę nocną. Był ośrodkiem zainteresowania: szambelani przygotowywali stroje i wnosili jedzenie, a rząd służących dźwigał dzbany z wodą. Sam Hefajstion, opierając się na łokciu, leniwie dłubał w tacy pełnej mięsiwa.

Pod prześcieradłem coś się poruszyło. Chłopiec z oczyma ciężkimi od snu wynurzył się spod prześcieradła i usiadł, wyglądając na oszołomionego. Hefajstion uśmiechnął się do niego. Dotknął palcami własnych warg, a potem warg chłopca i poklepał go po ramieniu.

— Teraz już idź. — Chłopiec zszedł z łóżka, był zupełnie nagi. Szambelan owinął go peleryną i wyprowadził z komnaty.

Eumenes, czekając przy wejściu, starał się nie okazywać pogardy na widok tego, co zobaczył. Żył i pracował z tym Macedończykiem na tyle długo, żeby nauczyć się go rozumieć. Pod rządami swych królów zostali zjednoczeni i stanowili teraz siłę, która mogła podbić świat, ale wywodzili się z górskich plemion i od tradycji przodków dzieliło ich zaledwie kilka pokoleń. Eumenes chciałby nawet przyłączyć się do ich hulanek, gdyby to nie było nierozsądne. Ale mimo to niektórzy spośród tych sług byli synami macedońskiej arystokracji, których wysłano, by służyli wyższym urzędnikom Króla, aż do ukończenia edukacji. Eumenes mógł tylko wyobrażać sobie, co muszą przeżywać tacy młodzi ludzie, spędzając ranki na usuwaniu cuchnących pozostałości po jakimś pijanym barbarzyńskim wojowniku albo spędzając noce, dogadzając jego potrzebom w jakiś inny sposób.

Wreszcie Hefajstion zauważył Eumenesa.

— Wcześnie dzisiaj przybywasz, Sekretarzu.

— Nie sądzę, chyba że słońce znowu zaczęło skakać po niebie.

— Więc to ja jestem spóźniony. Ha! — Machnął rożnem z kawałkiem mięsa w stronę Eumenesa. — Spróbuj tego. Nigdy by ci nie przyszło do głowy, że martwy wielbłąd może tak smakować.

— Powodem, dla którego Hindusi tak mocno przyprawiają swoje potrawy — powiedział Eumenes — jest to, że jedzą zgniłe mięso. Ja będę się trzymał owoców i baraniny.

— Straszny z ciebie nudziarz, Eumenesie — powiedział Hefajstion nerwowo.

Eumenes ukrył irytację. Pomimo nieustannej rywalizacji z Hefajstionem myślał, że rozumie nastrój Macedończyka.

— A ty tęsknisz za Królem. Rozumiem, że dotąd nie było żadnych wiadomości.

— Połowa naszych zwiadowców w ogóle nie powróciła.

— Czy poprawia ci się nastrój, kiedy się zagubisz między udami sługi?

— Znasz mnie aż za dobrze, Sekretarzu. — Hefajstion odłożył rożen na talerz. — Może masz rację co do tych przypraw. Mimo to wyrąbują przejście przez bebechy, jak kompania konnicy przez linie Persów… — Zwlókł się z łóżka, ściągnął koszulę nocną i założył czystą tunikę.

Eumenes zawsze był zdania, że Macedończyk jest pełen sprzeczności. Był wyższy niż większość ludzi, miał regularne rysy, choć nos miał dosyć długi, zdumiewająco niebieskie oczy i krótko przycięte czarne włosy. Trzymał się dobrze. Bez wątpienia był wojownikiem, o czym świadczyły liczne blizny pokrywające jego ciało.

Wszyscy wiedzieli, że Hefajstion był najbliższym towarzyszem Króla od czasu, gdy byli chłopcami, a potem został jego kochankiem. Chociaż od tego czasu Król miał wiele żon, kochanek i kochanków, z których ostatnim był przypominający robaka perski eunuch imieniem Bagoas, pewnego razu, kiedy był pijany, zwierzył się Eumenesowi, że zawsze uważał Hefajstiona za jedynego prawdziwego towarzysza, jedyną prawdziwą miłość swego życia. Król, który nie był głupcem, nawet gdy chodziło o przyjaciół, powierzył Hefajstionowi dowództwo nad tą grupą armii, a przedtem uczynił go swym wezyrem, na wzór perskiej tradycji. A jeśli chodzi o Hefajstiona, nikt inny się nie liczył, był tylko Król; jego sługi i konkubiny nie były niczym więcej niż istotami, które go ogrzewały pod nieobecność Króla.

Ubrawszy się, Hefajstion powiedział:

— Czy odczuwasz satysfakcję, widząc, jak cierpię z powodu Króla?

— Nie — odparł Eumenes. — Ja także się o niego boję, Hefajstionie. I to nie dlatego, że jest moim Królem — nie z powodu wstrząsu, jaki wywołałaby u nas wszystkich jego strata — lecz ze względu na niego samego. Możesz w to wierzyć lub nie, niemniej jednak to prawda.

Hefajstion przyjrzał mu się uważnie. Podszedł do wanny, wziął myjkę i przetarł twarz.

— Nie wątpię w ciebie, Eumenesie. W końcu razem przeszliśmy wiele, towarzysząc Królowi w jego wielkich wyprawach.

— Aż na kraniec Ziemi — cicho powiedział Eumenes.

— Tak, aż na kraniec Ziemi. A teraz, kto wie, może nawet jeszcze dalej… Daj mi jeszcze chwilę. Usiądź, proszę, napij się wody, wina, poczęstuj się owocami…

Eumenes usiadł i wziął parę suszonych fig. Pomyślał, że to była naprawdę długa podróż. I jakie to byłoby dziwne — jakie przykre — gdyby wszystko miało się skończyć tutaj, w tym wymarłym miejscu, tak daleko od domu.

Mając za plecami uzbrojonych we włócznie żołnierzy z epoki żelaza, Bisesa, Cecil de Morgan, kapral Batson oraz towarzyszący im trzej sipajowie pokonali ostatni grzbiet. Przed ich oczyma roztaczała się delta Indusu, równina, którą przecinała migocąca, szeroka, leniwie płynąca rzeka. Na zachodnim horyzoncie Bisesa dostrzegła sylwetki statków na morzu, niewyraźne wskutek gęstego, przesyconego mgłą powietrza.

Pomyślała zdumiona, że statki wyglądają jak tryremy.

Przed sobą ujrzała obóz wojskowy. Wzdłuż brzegów rzeki rozbito namioty i dym niezliczonych ognisk mieszał się z porannym powietrzem. Niektóre namioty były ogromne i otwarte od frontu, jak sklepy. Wszędzie panował ruch, roiło się od ludzi. Nie byli to wyłącznie żołnierze: kobiety poruszały się wolno, ciężko obładowane, dzieci biegały po błotnistej ziemi, a psy, kurczaki i nawet świnie truchtały zatłoczonymi uliczkami. Jeszcze dalej, w wielkich zagrodach widać było konie, wielbłądy i muły, a stada owiec i kóz wałęsały się po bagnistej ziemi. Wszyscy i wszystko było pokryte błotem, od najwyższego wielbłąda do najmniejszego dziecka.

Pomimo błota i znużenia de Morgan robił wrażenie ogarniętego euforią. Dzięki swojemu „niepotrzebnemu wykształceniu” wiedział znacznie więcej niż ona na temat tego, co się tu dzieje. Wskazał otwarte namioty.

— Widzicie? Żołnierze mieli robić zakupy, więc są tam handlarze — wielu z nich to Fenicjanie, jeśli dobrze pamiętam — którzy podążają za maszerującymi wojskami. Są tam wszystkie rodzaje sklepów, teatrzyki wędrowne, a nawet sądy, które wymierzają sprawiedliwość… I pamiętajcie, że ta armia jest w terenie od wielu lat. Wielu z tych mężczyzn po drodze znalazło sobie kochanki, żony; niektórzy mają nawet dzieci. To prawdziwe wędrujące miasto…

Bisesę szturchnięto w plecy długą macedońską włócznią z żelaznym grotem, sarisą, jak nazywał ją de Morgan. Czas ruszać. Zaczęli posuwać się z trudem w dół zbocza, w stronę obozu.

Próbowała ukryć zmęczenie. Na prośbę kapitana Grove’a wyruszyła z grupą zwiadowczą, aby spróbować nawiązać kontakt z ową macedońską armią. Po kilku dniach wędrówki doliną Indusu o świcie poddali się macedońskiemu patrolowi, w nadziei, że zabiorą ich do dowódców. Od tej chwili pokonali już około dziesięciu kilometrów.

Wkrótce znaleźli się wśród namiotów i Bisesa szła ostrożnie, wybierając drogę przez rzadkie błoto i leżące tu i ówdzie łajno; zapach zwierząt był wszechobecny. Przypominało to bardziej wiejskie podwórze niż obóz wojskowy.

Niebawem otoczyli ich ludzie, którzy wpatrywali się w jej kombinezon, garnitur de Morgana i oślepiająco czerwone kurtki brytyjskich żołnierzy. Większość tych ludzi była niskiego wzrostu, byli nawet niżsi od dziewiętnastowiecznych sipąjów, ale mężczyźni byli barczyści, krępi i najwyraźniej bardzo silni. Tuniki żołnierzy były połatane i nawet skórzane namioty nosiły ślady zniszczenia i licznych napraw, ale żołnierskie pozłacane tarcze lśniły, a konie miały w pyskach srebrne wędzidła. Była to osobliwa mieszanina zaniedbania i bogactwa. Bisesa widziała, że armia ta znajdowała się przez długi czas z dala od domu, ale była armią zwycięską i zdobyła łupy przekraczające żołnierskie marzenia.

De Morgan wydawał się bardziej zainteresowany reakcją Bisesy niż samymi Macedończykami.

— O czym myślisz?

— Powtarzam sobie, że naprawdę jestem tutaj — odpowiedziała wolno. — Naprawdę to widzę, ta zasłona dwudziestu trzech wieków jakimś cudem została zerwana. I myślę o wszystkich ludziach, którzy bardzo by chcieli tutaj się znaleźć, żeby to zobaczyć.

— Tak. Ale przynajmniej my jesteśmy tutaj i to już coś. Bisesa potknęła się i w nagrodę otrzymała kolejne pchnięcie.

Powiedziała cicho:

— Wiesz, mam za pasem pistolet. — Tak jak przypuszczali, Macedończycy nie rozpoznali broni palnej i pozwolili im ją zatrzymać, za to skonfiskowali noże i bagnety. — I mam wielką ochotę machnąć ręką na bezpieczeństwo i sprawić, aby eskortujący mnie żołnierz wsadził sobie ten spiczasty koniec we własną dupę z epoki żelaza.

— Nie radziłbym tego robić — spokojnie powiedział de Morgan.

Kiedy Hefajstion był gotów, Eumenes kazał szambelanowi przedstawić listę żołnierzy i ich zachowania. Papiery rozłożono na niskim stole. Tak jak podczas większości porannych spotkań Eumenes i Hefajstion zaczęli przeglądać niezliczone dane związane z administrowaniem armią liczącą dziesiątki tysięcy żołnierzy — potencjał rozmaitych oddziałów armii, rozdział żołdu, posiłki, uzbrojenie, odzież, juczne zwierzęta — czynności, które się odbywały nawet wtedy, gdy wojsko nie poruszało się od wielu tygodni, tak jak w tym wypadku. W rzeczywistości zadanie to było bardziej skomplikowane niż zwykle, wskutek zapotrzebowań floty, która stała bezczynnie w ujściu delty.

Jak zawsze raport sekretarza konnicy był szczególnie kłopotliwy. Konie zdychały na potęgę i obowiązkiem gubernatorów prowincji w całym imperium było zapewnić zapasowe zwierzęta i dostarczyć je do rozmaitych ośrodków, z których zostaną skierowane na pole walki. Ale wobec braku łączności przez jakiś czas nie było dostaw i sekretarz konnicy, coraz bardziej zaniepokojony, nakazał obłożyć sekwestrem miejscową ludność.

— Jeżeli jakiekolwiek sprawne konie unikną garnka — ponuro zażartował Hefajstion.

Hefajstion był dowódcą tej grupy armii. Ale Eumenes jako królewski sekretarz posiadał własną hierarchię, równoległą do struktury dowództwa armii. Miał swoich sekretarzy pomocniczych, oddelegowanych do każdej spośród głównych jednostek wojskowych — piechoty, konnicy, najemników i innych — i każdej z nich towarzyszyli inspektorzy, którzy zajmowali się głównie zbieraniem szczegółowych informacji. Eumenes szczycił się precyzją i przydatnością swych informacji, było to niemałe osiągnięcie wśród Macedończyków, z których większość, nawet arystokracja, nie umiała pisać ani liczyć.

Ale Eumenes był do tego zadania dobrze przygotowany. Starszy niż większość bliskich towarzyszy Króla służył ojcu Króla, Filipowi, tak jak teraz jego synowi.

Filip zajął Macedonię trzy lata przed urodzeniem swego następcy. W tych czasach królestwo stanowiło luźny sojusz zwaśnionych księstw, którym zagrażały barbarzyńskie plemiona od północy i przebiegłe greckie miasta-państwa od południa. Pod rządami Filipa północne plemiona wkrótce podbito. Starcie z Grekami było nieuniknione, a kiedy do niego doszło, zasadnicza innowacja wojskowa Filipa, jego znakomicie wyszkolone, niezwykle ruchliwe dywizje konnicy, zwane kompaniami, przedarły się przez silnie uzbrojoną, ale nieruchawą grecką piechotę. Eumenes, który sam pochodził z miasta-państwa Cardia, wiedział, że uraza do barbarzyńskich greckich zwycięzców prawdopodobnie nigdy nie osłabnie. Ale w czasach gdy cywilizowane obszary ograniczały się do kilku stref, otoczonych wielkimi morzami barbarzyństwa i nieznanego, interesujący się polityką Grecy wiedzieli, że silna Macedonia stanowi tarczę przed gorszymi niebezpieczeństwami. Popierali zamiar Filipa, by zaatakować ogromne perskie imperium, rzekomo aby zemścić się za wcześniejsze potworności, jakich dopuścili się Persowie wobec greckich miast. A wykształcenie królewskiego syna, które otrzymał z rąk greckich nauczycieli, w tym słynnego Arystotelesa, ucznia Platona, służyło umocnieniu wrażenia hellenistycznych sympatii Filipa.

Filip właśnie przygotowywał się do tej wielkiej perskiej przygody, gdy został zamordowany.

Nowy król miał zaledwie dwadzieścia lat, ale bez najmniejszego wahania przystąpił do kontynuacji tego, co rozpoczął jego ojciec. Szereg szybkich kampanii umocniło jego pozycję w Macedonii i Grecji. Następnie jego uwagę zwrócił łakomy kąsek, który niemal stał się łupem jego ojca. Perskie imperium rozciągało się od Turcji do Egiptu i Pakistanu, a jego Wielki Król mógł zgromadzić siły liczące milion żołnierzy. Ale po sześciu latach brutalnej i błyskotliwej kampanii, król Macedonii wstąpił na tron w samym Persepolis.

Ten Król chciał nie tylko zwyciężać, ale także rządzić. Zamierzał rozpowszechnić grecką kulturę na terenie Azji, w całym imperium założył lub odbudował miasta na wzór miast greckich. I co było bardziej kontrowersyjne, próbował zjednoczyć zasadniczo odmienne ludy, które znalazły się pod jego rządami. Przejął perski sposób ubierania się i nawyki i zaszokował swych ludzi, całując w ich obecności eunucha Bagoasa w usta.

Tymczasem kariera Eumenesa rozwijała się równolegle do sukcesów odnoszonych przez Króla. Swoją skutecznością, inteligencją i polityczną zręcznością zdobył sobie dozgonne zaufanie Króla, a zakres jego obowiązków rósł w miarę rozrastania się imperium, aż Eumenes poczuł, jakby na własnych barkach dźwigał brzemię całego świata.

Ale Królowi samo imperium nie wystarczało. Kiedy podbił Persję, rzucił swą zaprawioną w bojach armię, pięćdziesiąt tysięcy żołnierzy, do walki na południe i na zachód, w kierunku bogatych, owianych tajemniczością Indii. Armie postępowały na wschód, zmierzając do niezbadanej i niezaznaczonej na mapach krainy, kierując się ku wybrzeżu, które jak Król wierzył, jest brzegiem Oceanu ciągnącego się wokół świata. Kraina była dziwna: w rzekach mieszkały krokodyle, a lasy były pełne gigantycznych węży i krążyły pogłoski o imperiach, o których nikt przedtem nie słyszał. Ale Król nie zatrzymywał się.

Dlaczego posuwał się dalej? Jedni mówili, że jest bogiem w ludzkim ciele, a ambicje bogów przewyższają ambicje ludzi. Inni utrzymywali, że próbuje powtórzyć wyczyny wielkiego bohatera, Achillesa. Kryła się za tym także ciekawość: człowiek, którego uczył sam Arystoteles, nie mógł się oprzeć przemożnemu pragnieniu poznania świata. Jednak Eumenes podejrzewał, że prawda jest dużo prostsza. Ten Król był potomkiem znamienitego ojca i nic dziwnego, że chciał przyćmić jego ambicje i w ten sposób dowieść swojej wielkości.

W końcu, nad rzeką Beas, wojsko wyczerpane latami walki zbuntowało się i nawet bóg-król nie mógł posuwać się dalej. Eumenes uważał, że instynkt jego ludzi ich nie zawiódł. Uznali, że mają już tego dość; wystarczy zachować to, co do tej pory zdobyli.

Poza tym w głębi swego finezyjnego umysłu Eumenes ostrożnie oceniał własne korzyści. W sądzie zawsze stawał wobec rywalizacji: pogarda Macedończyków dla Greków czy drwiny wojowników ze zwykłych „skrybów”, a same kwalifikacje Eumenesa wystarczały, aby przysporzyć mu wielu wrogów. W szczególności Hefajstion był znany z tego, że zazdrościł każdemu, kto zyskał zaufanie jego kochanka. Napięcia między towarzyszami Króla często mogły być śmiertelnie niebezpieczne. Ale Eumenes przeżył, a i on sam nie był pozbawiony ambicji. Kiedy Król zaczął kłaść większy nacisk na umocnienie polityczne i gospodarcze niż na dalsze podboje, bardziej wyrafinowane umiejętności Eumenesa mogły zyskać na znaczeniu, a on sam zamierzał zająć dobrą pozycję, żeby w przyszłości zostać kimś więcej niż zwykłym sekretarzem.

Po porażce nad Beas Król nadal miał jedną wielką ambicję. Znajdując się wciąż w głębi Indii, zbudował ogromną flotę, która miała żeglować korytem Indusu, a potem wzdłuż brzegów Zatoki Perskiej, ustanawiając nowy szlak handlowy, który mógłby przyczynić się do jeszcze silniejszego zjednoczenia imperium. Podzielił swe siły: Hefajstion miał poprowadzić flotę do ujścia delty, a za nim pociągnęłaby kolumna niosąca ekwipunek i cenne królewskie słonie; Eumenes i jego ludzie już podróżowali z tą flotą. Sam Król został, by prowadzić walkę z buntowniczymi plemionami w nowej indyjskiej prowincji.

Wszystko szło dobrze, dopóki Król nie podjął walki z ludem zwanym Malloi i nie zaatakował ich twierdzy w Multan. Król, jak zwykle śmiało, sam poprowadził atak, ale został trafiony strzałą w pierś. Ostatni meldunek, jaki otrzymał Hefajstion, mówił, że ranny Król miał być umieszczony na statku i przewieziony drogą wodną, ażeby dołączyć do reszty swej floty, natomiast armia miała przybyć później.

Ale to było wiele dni temu. Wydawało się, jakby znajdująca się w górze rzeki armia, która podbiła świat, całkowicie zniknęła. A na niebie pojawiły się liczne, niewyobrażalnie dziwne znaki; niektórzy mruczeli, że widzieli, jak słońce przeskakuje na niebie. Takie dziwne znaki mogły tylko zwiastować wielkie i okropne zdarzenie, a cóż innego mogło to być, jak nie śmierć boga-króla? Eumenes bardziej wierzył twardym faktom niż wszelkim znakom, ale trudno mu było rozszyfrować te informacje, czy raczej ich brak i jego niepokój stale rósł.

Jednakże nieubłagana konieczność administrowania wojskiem umożliwiała oderwanie się od tej niepewnej sytuacji. Eumenes i Hefajstion musieli się zajmować kontrowersyjnymi sprawami, których nie udało się rozwiązać urzędnikom niższego szczebla. Dzisiaj zabrali się do wyjaśnienia sprawy dowódcy dywizji pieszych, który przyłapawszy swą ulubioną prostytutkę w łóżku innego oficera, obciął mu nos sztyletem.

— To paskudna sprawa — powiedział Eumenes — i stanowi bardzo zły przykład.

— To jest bardziej skomplikowane. To czyn karygodny. — Tak też było; takie oszpecenie, na mocy rozkazu Króla, miało być odstraszającym przykładem dla zabójcy pokonanego Dariusza, Wielkiego Króla Persji. — Znam tych ludzi — ciągnął Hefajstion. — Krąży pogłoska, że byli także kochankami! Ta dziewczyna weszła między nich, może mając nadzieję, że jej się opłaci, jeśli napuści jednego z nich na drugiego. — Potarł swój wielki nos. — A, nawiasem mówiąc, kim jest ta dziewczyna?

To było dobre pytanie. Dla członków pełnych urazy pokonanych ludów nie było rzeczą niemożliwą przeniknąć do struktury dowodzenia królewskiej armii, aby wyrządzić tam jak najwięcej szkody. Eumenes przerzucił zwoje dokumentów.

Ale zanim zdołał znaleźć odpowiedź, majordomus Hefajstiona wpadł zaaferowany do środka.

— Panie! Musisz przyjść… Najdziwniejsza rzesz, najdziwniejsi ludzie…

Hefajstion warknął:

— Czy to wiadomości o Królu?

— Nie wiem, panie. Och, chodź, chodź!

Hefajstion i Eumenes spojrzeli po sobie. Potem zerwali się na równe nogi, przewracając stół z leżącymi na nim zwojami i pośpieszyli na zewnątrz. Po drodze Hefajstion chwycił miecz.

Bisesę i de Morgana zaprowadzono do grupy bardziej okazałych namiotów, które wszakże były nie mniej ubłocone niż pozostałe. U wejścia stali strażnicy o groźnym wyglądzie, uzbrojeni we włócznie i miecze, spoglądając na nich gniewnie. Żołnierz eskortujący Bisesę zrobił krok w przód i zaczął szybko trajkotać po grecku. Jeden ze strażników szorstko skinął głową, wszedł do pierwszego namiotu i coś powiedział do kogoś znajdującego się w środku.

De Morgan był spięty, podenerwowany, podniecony. Był to stan, jak już wiedziała Bisesa, gdy wietrzył jakąś okazję. Ona sama próbowała zachować spokój.

Z namiotu wysypało się więcej strażników w nieznacznie różniących się uniformach. Otoczyli Bisesę i pozostałych z mieczami wymierzonymi w brzuchy przybyłych. Potem ukazały się dwie postacie, najwyraźniej ludzie wyżsi rangą; mieli na sobie tuniki o wyglądzie wojskowym i peleryny, ale ich szaty były czyste. Jeden z nich, młodszy wiekiem, przepchnął się przez strażników. Miał szeroką twarz, długi nos i krótkie czarne włosy. Zmierzył ich wzrokiem i przyjrzał się badawczo ich twarzom, podobnie jak jego żołnierze był niższy od przybyłych. Bisesie wydał się spięty i niezadowolony, ale język jego ciała był tak dziwny, że trudno było mieć pewność.

Stanął przed de Morganem i krzyknął mu coś prosto w twarz. De Morgan struchlał, wzdrygnąwszy się pod wpływem deszczu śliny i coś wyjąkał w odpowiedzi.

Bisesa syknęła:

— Czego on chce?

De Morgan zmarszczył brwi, starając się skupić.

— Dowiedzieć się, kim jesteśmy… tak myślę. Ma silny akcent. Nazywa się Hefajstion. Poprosiłem go, żeby mówił wolniej. Powiedziałem, że mój grecki jest marny, tak jest rzeczywiście, to co powtarzałem jak papuga w Winchester, wcale tego nie przypominało.

Teraz wystąpił naprzód drugi z nich. Był wyraźnie starszy i łysy, jeśli nie liczyć srebrzystej siwizny, a twarz miał łagodniejszą, wąską — i bystrą, pomyślała Bisesa. Położył dłoń na ramieniu Hefajstiona i przemówił do de Morgana spokojniejszym głosem.

Twarz de Morgana rozjaśniła się.

— Och, dzięki Bogu — prawdziwy Grek! Jego język jest archaiczny, ale przynajmniej umie mówić jak należy, nie jak ci Macedończycy…

W ten sposób, za pośrednictwem podwójnego tłumaczenia de Morgana i starszego mężczyzny, który nazywał się Eumenes, Bisesa była w stanie zrozumieć, o co chodzi. Podała ich imiona i pokazała palcem w tył, na dolinę Indusu.

— Jesteśmy z grupą wojska — powiedziała. — Daleko w górze doliny…

— Jeżeli to prawda, powinniśmy się na was natknąć już przedtem — warknął Eumenes.

Nie wiedziała, co powiedzieć. Nic w jej dotychczasowym życiu nie przygotowało ją do takiego wydarzenia. Wszystko było dziwne, wszystko dotyczące tych ludzi z głębi czasu. Byli niscy, brudni, pełni wigoru, potężnie umięśnieni, wydawali się bliżsi zwierząt niż ludzi. Zastanawiała się, jak ona wygląda w ich oczach.

Eumenes zrobił krok w przód. Obszedł Bisesę dookoła, dotykając tkaniny jej ubioru. Jego palce zatrzymały się na dłużej koło kolby jej pistoletu i Bisesa zesztywniała, ale na szczęście zostawił ją w spokoju.

— Nie ma w tobie nic znajomego.

— Bo teraz wszystko jest inne. — Pokazała na niebo. — Musieliście to widzieć. Słońce, pogoda. Nic nie jest takie jak przedtem. Zabrano nas w podróż wbrew woli, nie rozumiemy tego. Tak jak i wy. A mimo to znaleźliśmy się razem. Może moglibyśmy sobie nawzajem pomóc.

Eumenes uśmiechnął się.

— Przez ostatnie sześć lat podróżowałem wraz z armią boga-króla przez rozmaite dziwne krainy i zdobywaliśmy wszystko, co napotkaliśmy. Bez względu na to, jaka dziwna siła zachwiała tym światem, wątpię, czy powinniśmy się jej obawiać…

Ale w tym momencie rozległ się krzyk, który niósł się przez cały obóz. Ludzie zaczęli biec ku rzece, tysiące ich ruszyło w jednej chwili, jak gdyby wiatr powiał nad polem traw. Podbiegł posłaniec i powiedział coś szybko do Eumenesa i Hefajstiona.

Bisesa spytała de Morgana:

— O co chodzi?

— Zbliża się — powiedział faktor. — W końcu przybywa. Kto?

— Król…

Rzeką płynęła mała flotylla statków. W większości były to szerokie, płaskodenne barki albo wspaniałe tryremy z wydętymi fioletowymi żaglami. Ale statek płynący na czele flotylli był mniejszy i nie miał żagla; pchały go do przodu ramiona piętnastu par wioślarzy. Nad sterem znajdował się daszek, obszyty fioletowymi i srebrnymi nićmi. Kiedy statek zbliżył się do obozu, daszek podniesiono i oczom zgromadzonych na brzegu ukazał się człowiek otoczony sługami, leżący na czymś, co wyglądało jak pozłacane łóżko.

Przez tłum przebiegł pomruk. Bisesa i de Morgan, zapomniani przez wszystkich poza strażnikami, parli wraz z innymi w stronę niskiego brzegu.

Bisesa zapytała:

— Co oni teraz mówią?

— Że to podstęp — odparł de Morgan. — Że Król nie żyje, że to tylko jego zwłoki, które powracają na pogrzeb.

Statek dobił do brzegu. Na rozkaz Hefajstiona grupa żołnierzy ruszyła do przodu z rodzajem noszy. Ale ku ogólnemu zaskoczeniu człowiek na łóżku poruszył się. Odprawił gestem żołnierzy z noszami, po czym powoli, z wysiłkiem, z pomocą swych odzianych w białe szaty sług, podniósł się na nogi. Tłum stojący na brzegu w milczeniu obserwował jego zmagania. Mężczyzna miał na sobie tunikę z długimi rękawami, fioletową pelerynę i ciężki pancerz. Peleryna była przetykana i obszyta złotem, a tunika bogato zdobiona wzorami przedstawiającymi promienie słońca i rozmaite postacie.

Był niski i krępy, jak większość Macedończyków. Był gładko ogolony, a brązowe włosy z przedziałkiem pośrodku, zaczesane do tyłu, były na tyle długie, że dotykały ramion. Ogorzała twarz znamionowała siłę, była szeroka i przystojna, a spojrzenie spokojne i przenikliwe. Kiedy stanął naprzeciw zgromadzonego na brzegu tłumu, trzymał głowę dziwnie przechyloną na bok, tak że oczy miał uniesione, a usta otwarte.

— Wygląda jak gwiazda rocka — szepnęła Bisesa. — A głowę trzyma jak księżna Diana. Nic dziwnego, że go kochają…

Przez tłum przebiegł kolejny pomruk.

— To on — wyszeptał de Morgan. — To właśnie mówią. — Bisesa zerknęła na niego i zaskoczona ujrzała łzy w jego oczach. — To on! To Aleksander we własnej osobie! Mój Boże, mój Boże.

Wybuchły owacje, które rozprzestrzeniały się jak ogień w suchej trawie, a ludzie wymachiwali pięściami, włóczniami, mieczami. Rzucano kwiaty i na pokład statku spadł delikatny deszcz płatków.

20. Miasto namiotów

O świcie, w dwa dni po wyruszeniu, mongolski wysłannik powrócił. Wydawało się, że los kosmonautów został postanowiony.

Sabie trzeba był obudzić szturchaniem. Kola już czuwał, z oczami zapuchniętymi od bezsenności. W przesyconym stęchlizną mroku jurty, w której dzieci delikatnie chrapały na swych posłaniach, kosmonautom przyniesiono śniadanie złożone z lekko przaśnego chleba oraz miskę czegoś, co przypominało gorącą herbatę. Była aromatyczna, przypuszczalnie sporządzona z rosnących na stepie ziół i traw i okazała się zaskakująco orzeźwiająca.

Kosmonauci poruszali się sztywno. Oboje szybko powracali do siebie po pobycie na orbicie, ale Kola tęsknił za gorącym prysznicem czy chociażby możliwością umycia twarzy.

Wyprowadzono ich z jurty i pozwolono im się załatwić. Niebo pojaśniało, a pokrywa chmur wydawała się dziś stosunkowo cienka. Kilku koczowników klęczało zwróconych na południe i wschód, oddając cześć rodzącemu się dniowi. Był to jeden z niewielu publicznych przejawów ich uczuć religijnych; Mongołowie byli wyznawcami szamanizmu i wystrzegali się publicznych rytuałów, zastępując je wróżbami, egzorcyzmami i praktykami magicznymi, odbywanymi w zaciszu swych jurt.

Kosmonautów zaprowadzono do małej grupy mężczyzn. Osiodłano sześć koni, a dwa zaprzężono do małego wozu na drewnianych kołach. Konie były masywne i wyglądały na niezdyscyplinowane, podobnie jak ich właściciele, którzy rozglądali się wokół niecierpliwie, jak gdyby chcieli mieć już ten przykry obowiązek za sobą.

— W końcu stąd wyjeżdżamy — mruknęła Sabie poważnie. — Oto nadchodzimy, cywilizacjo.

— Jest takie powiedzenie — ostrzegł Kola. — Wpaść z deszczu…

— Rusz dupę.

Kosmonautów popchnięto w stronę wozu. Musieli się nań wgramolić z wciąż związanymi rękami. Kiedy usiedli na gołych deskach, zbliżył się do nich jakiś Mongoł wyglądający na siłacza nawet przy swoich pobratymcach i zaczął do nich głośno mówić. Jego chropawa twarz była pofałdowana jak mapa plastyczna.

Sabie zapytała:

— Co on mówi?

— Nie mam pojęcia. Ale pamiętam, że widzieliśmy go już przedtem. Myślę, że to ich wódz. I ma na imię Scacatai. — Wódz przyszedł im się przyjrzeć podczas pierwszych godzin niewoli.

— Ten dupek ma zamiar zbić na nas kapitał. Jakich słów wtedy użyłeś?

Darughachi. Tengri.

Sabie popatrzyła gniewnie na Scacataia.

— Chwytasz? Tengri, Tengri. Jesteśmy ambasadorami Boga. I nie mam zamiaru jechać do Domu Uciech z rękami związanymi na plecach. Rozwiąż nas albo usmażę ten twój tyłek na wolnym ogniu.

Oczywiście Scacatai nic z tego nie zrozumiał, ale ton Sabie odniósł skutek. Po dalszej niezrozumiałej dla obu stron wymianie zdań skinął na jednego ze swych synów, który rozciął więzy Sabie i Koli.

— Dobra robota — powiedział Kola, masując przeguby.

— To małe piwo — powiedziała Sabie. — Teraz następna sprawa. — Zaczęła pokazywać na Sojuz i na spadochron leżący pod jedną z jurt. — Chcę mieć to, co moje. Przynieś go do wozu. I to, co ukradłeś z Sojuza… — Musiała niemało gestykulować, żeby wytłumaczyć, o co chodzi, ale wreszcie Scacatai niechętnie kazał swym ludziom załadować spadochron, a z jurty przyniesiono część ich ekwipunku. Niebawem na wozie leżał spadochron, skafandry kosmiczne i pozostałe rzeczy. Kola sprawdził, czy są tam awaryjne zestawy medyczne i rakietnice — oraz sprzęt radioamatorski, który stanowił jedyną nić łączącą ich ze światem zewnętrznym, z Caseyem i pozostałymi w Indiach.

Sabie pogrzebała w rzeczach i wydobyła tratwę ratunkową. Wręczyła ją uroczyście Scacataiowi.

— Proszę — powiedziała. — Dar niebios. Kiedy odjedziemy, wyciągnij tę zatyczkę, o tak. Kapujesz? — Pokazała parę razy, co ma zrobić, aż stało się jasne, że Mongoł zrozumiał. Następnie skłoniła się, a Kola poszedł za jej przykładem, po czym wdrapali się na wóz.

Jeźdźcy ruszyli. Jeden z nich chwycił linę, do której były uwiązane konie ciągnące wóz i pojazd ciężko potoczył się naprzód.

— Dzięki za baraninę, koleś — zawołała Sabie.

Kola przyjrzał się jej. Stopniowo, od stanu całkowitej słabości i bezbronności, zaczynała panować nad sytuacją. Wydawało się, że w ciągu tych kilku dni po wylądowaniu wywietrzał z niej cały strach, że uczyniła to wysiłkiem woli, ale jej determinacja sprawiała, że Kola poczuł się zaniepokojony.

— Masz tupet, Sabie. Wyszczerzyła zęby w uśmiechu.

— Kobieta nie zostanie astronautką, jeśli nie nauczy się być twarda. Zresztą fajnie jest opuszczać to miejsce w lepszym stylu, niż tu przybyliśmy…

Rozległ się głośny huk i chór pomieszanych krzyków. Scacatai wyciągnął zatyczkę tratwy ratunkowej. Mongołowie wpatrywali się z rozdziawionymi ustami w ów jasnopomarańczowy przedmiot, który nagle pojawił się znikąd. Zanim wioska znikła w oddali, dzieci zaczęły wskakiwać na nadmuchaną tratwę.

Grupa posuwała się zdumiewająco szybko naprzód. Jeźdźcy całymi godzinami jechali kłusem i Kola był pewien, że posuwając się w tym tempie zwierzęta szybko się zmęczą, ale konie były najwyraźniej nawykłe do takiej jazdy. Mongołowie posilali się na siodłach i oczekiwali, że kosmonauci uczynią to samo. Nawet nie zatrzymywali się, żeby się załatwić i Sabie i Kola nauczyli się uchylać, kiedy wiatr zwiewał w ich stronę strumień moczu któregoś z jeźdźców.

Kiedy tak podróżowali, Kola od czasu do czasu dostrzegał w oddali jakby iskry unoszące się nieruchomo nad ziemią. Zastanawiał się, czy są to owe „Oczy”, które opisywał Casey. A jeżeli tak, to czy pojawiły się na całym świecie? Chętnie by zbadał jedno z nich, ale ich szlak nigdy nie przebiegał w ich pobliżu, a Mongołowie nie przejawiali żadnego zainteresowania.

Zanim słońce znalazło się w najwyższym punkcie swej drogi, przybyli do czegoś w rodzaju stacji przesiadkowej. Było to zaledwie skupisko jurt na pustym skądinąd stepie, ale na zewnątrz stało uwiązanych kilka koni i Kola dostrzegł w oddali stado innych. Kiedy się zbliżyli, jeźdźcy pociągnęli za dzwonek i właściciele stacji wybiegli na zewnątrz. Jeźdźcy przeprowadzili z nimi szybkie pertraktacje, zmienili konie i ruszyli w dalszą drogę.

Sabie narzekała:

— Mogłam skorzystać z przerwy. Wstrzymywanie się jest dosyć trudne.

Kola popatrzył na oddalającą się stację przesiadkową. — Myślę, że to musi być yarn.

— Co takiego?

— Swego czasu Mongołowie władali całą Eurazją od Węgier po Morze Południowochińskie. Zjednoczenie całości zapewniał szybki system komunikacyjny — układ dróg i stacji przesiadkowych, gdzie można było zmieniać konie. Podobny system mieli Rzymianie. Kurier mógł pokonać dwieście lub trzysta kilometrów dziennie.

— Tu nie ma właściwie żadnej drogi. Podróżujemy otwartym stepem. Więc jak ci faceci odnaleźli to miejsce?

— Mongołowie uczą się jeździć, jeszcze zanim nauczą się chodzić — powiedział Kola. — Żeby pokonywać rozległe równiny, muszą być doskonałymi nawigatorami. Prawdopodobnie nawet nie muszą się nad tym zastanawiać.

Nawet kiedy nadeszła noc, Mongołowie jechali dalej. Spali w siodłach, gdy jeden lub dwóch z nich prowadziło pozostałych. Podskakiwanie wozu sprawiło, że Sabie nie mogła zasnąć. Ale Kola, wyczerpany dwiema bezsennymi nocami, zestresowany, w bogatym w tlen stepowym powietrzu, spał od zmierzchu do świtu.

Czasami jednak jeźdźcy wahali się. Musieli przekraczać osobliwe prostoliniowe granice między nagim, wypalonym stepem a obszarami porośniętymi jasnozieloną trawą oraz innymi, zasłanymi więdnącymi kwiatami i jeszcze innymi, gdzie w zacienionych miejscach leżały zwały topniejącego śniegu.

Dla Koli było oczywiste, że owe podejrzanie prostoliniowe granice to przejścia między dwoma plastrami czasu i że ten step został posklejany z mnóstwa fragmentów, wyrwanych z różnych pór roku, a nawet z różnych epok. Ale tak jak śnieg topił się w cieple, wiosenne kwiaty szybko więdły, a letnia trawa była pokryta plamami i poskręcana. Może po pełnym cyklu pór roku wszystko wróci do normy, pomyślał Kola i te fragmenty zrosną się. Ale podejrzewał, że zbudowanie nowego świata z przemieszczonych w czasie fragmentów starego potrwa więcej niż jeden rok.

Oczywiście mongolscy koczownicy nie byli w stanie nic z tego pojąć. Nawet konie wierzgały i rżały cicho, kiedy pokonywały te dziwne granice.

Raz jeźdźcy, wyraźnie zbici z tropu, zatrzymali się w miejscu, które wydawało się równie puste i niczym niewyróżniające się jak pozostała część stepu. Może, zastanawiał się Kola, przedtem znajdowała się tutaj kolejna stacja przesiadkowa i jeźdźcy nie mogli zrozumieć, dlaczego nie są w stanie jej znaleźć. Stacja przepadła, ale nie w przestrzeni, lecz w czasie. Koczownicy, zdecydowanie praktyczny lud, podeszli do tego spokojnie. Po krótkiej rozmowie pełnej wzruszeń ramionami ruszyli dalej, ale już wolniej; najwyraźniej postanowili, że jeśli nie mogą liczyć na stacje przesiadkowe, muszą oszczędzać konie.

Drugiego dnia po południu charakter krajobrazu zaczął się zmieniać, stając się bardziej nierówny i pagórkowaty. Jechali teraz płytkimi dolinami, przeprawiając się niekiedy przez strumienie i mijając zagajniki porosłe modrzewiami i sosnami. Był to bardziej znajomy krajobraz i Kola poczuł ulgę, że jest z dala od przytłaczającego ogromu niezmiennego stepu. Nawet Mongołowie wydawali się zadowoleni. Kiedy przejeżdżali przez małą kępę drzew, młody człowiek o zwierzęcych rysach twarzy schylił się, żeby zerwać garść dzikiego geranium, które przytroczył do siodła.

Teren był dość gęsto zaludniony. Mijali wiele wiosek, niektóre z nich były duże i rozciągnięte na znacznym obszarze, wszędzie unosił się dym, którego cienkie smużki rozwiewał wiatr. Widać było nawet coś jakby drogi, a przynajmniej pożłobione głębokimi koleinami szlaki. Wydawało się, że ta część imperium Mongołów pozostała prawie nietknięta, choć była pełna dziwnych zderzeń rozmaitych plastrów czasu.

Zbliżyli się do szerokiej, leniwie płynącej rzeki. Był tu prom w postaci platformy ciągnionej przez liny zawieszone nad rzeką. Platforma była wystarczająco duża, aby załadować na nią jeźdźców, kosmonautów, konie, a nawet wóz i przewieźć ich wszystkich za jednym zamachem.

Kiedy znaleźli się na drugim brzegu, skręcili na południe, posuwając się wzdłuż rzeki. Kola zobaczył, że w pobliżu wije się druga wielka rzeka; zmierzali w stronę potężnej konfluencji. Najwyraźniej koczownicy wiedzieli, gdzie jadą.

Ale u stóp wzgórza, w pobliżu wielkiego zakola jednej z tych rzek, natknęli się na kamienną płytę gęsto pokrytą napisami. Koczownicy zwolnili i zaczęli się jej przyglądać.

Kola powiedział ponuro:

— Nie widzieli jej przedtem, to jasne. Ale ja tak.

— Byłeś tutaj?

— Nie. Ale widziałem zdjęcia. Jeżeli mam rację, jest to konfluencja rzek Onon i Balj. A ten pomnik został tu ustawiony w latach sześćdziesiątych dwudziestego wieku, jak sądzę.

— Więc to jest maleńki plasterek czasu. Nic dziwnego, że ci faceci tak się mu przyglądają.

— Napis jest przypuszczalnie w języku staromongolskim. Ale nikt nie wie tego na pewno.

— Myślisz, że nasza eskorta potrafi to przeczytać?

— Prawdopodobnie nie. Większość Mongołów to byli analfabeci.

— Więc to jest pomnik? Dla upamiętnienia czego?

— Osiemsetnych urodzin…

Ruszyli dalej i minęli ostatni grzbiet. I wtedy rozpostarła się przed ich oczyma, położona na porośniętej bujną zielenią równinie, kolejna wioska z mnóstwem jurt, nie, nie wioska, nagle uświadomił sobie Kola, to było miasto.

Musiały tam być tysiące namiotów, tworzących regularną siatkę i zajmujących wiele hektarów ziemi. Niektóre jurty wydawały się nie większe niż te w wiosce Scacataia, w głębi stepu, ale w środku wznosiła się o wiele bardziej okazała konstrukcja, olbrzymi kompleks połączonych ze sobą pawilonów. Wszystko otaczał mur, ale były tam także „przedmieścia”, coś jak dzielnice nędzy, pełne prymitywnych jurt ściśniętych na zewnątrz muru. Brudne drogi przecinały równinę we wszystkich kierunkach, prowadząc do bram w murze. Na drogach panował duży ruch, a wewnątrz samego miasta z jurt wznosił się w niebo dym, mieszając się z jasnobrązowym smogiem wiszącym nad miastem.

— Chryste — powiedziała Sabie. — To jak zbudowany z namiotów Manhattan.

Być może. Ale na zielonej ziemi za miastem Kola dojrzał ogromne stada owiec, kóz i koni, które pasły się spokojnie.

— Dokładnie tak, jak mówią legendy — mruknął. — Zawsze byli tylko koczownikami. Panowali nad światem, a mimo to troszczyli się tylko o to, żeby ich stada miały się gdzie paść. A gdy nadejdzie czas, aby ruszyć na zimowe pastwiska, całe to miasto zostanie zlikwidowane i przeniesione na południe…

Konie raz jeszcze ruszyły do przodu i posuwając się niskim grzbietem, grupa pojechała w stronę miasta.

W bramie zatrzymał ich strażnik w niebieskiej, ozdobionej gwiazdami tunice i filcowej czapce.

Sabie powiedziała:

— Myślisz, że nasi opiekunowie próbują nas sprzedać?

— Może będą chcieli dostać łapówkę. Ale w tym imperium wszystko należy do rządzącej arystokracji — Złotej Rodziny. Ludzie Scacataia nie mogą nas sprzedać — już jesteśmy własnością Cesarza.

W końcu grupie pozwolono ruszyć dalej. Dowódca straży przydzielił im specjalny pododdział i Sabie, Kola oraz jeden z ich mongolskich towarzyszy, a także wóz wyładowany ich rzeczami został wpuszczony do miasta.

Posuwali się szeroką ulicą, kierując się prosto do wielkiego kompleksu namiotów w centrum. Ziemię pokrywało grząskie błoto. Jurty były tutaj okazałe, a niektóre z nich ozdobiono bogatymi tkaninami. Ale pierwszym wrażeniem Koli był wszechobecny smród, jak w wiosce Scacataia, tylko że spotęgowany tysiąckrotnie; omal nie zaczął się krztusić.

Ulice były zatłoczone i to nie tylko przez Azjatów. Byli tu Chińczycy, a może także i Japończycy, ludzie ze Środkowego Wschodu, być może Persowie czy Ormianie, Arabowie, a nawet okrągłoocy Europejczycy. Ludzie ci byli odziani w pięknie uszyte tuniki, buty i czapki, a szyje, przeguby i palce wielu z nich ozdabiały wspaniałe klejnoty. Jarmarczne kombinezony kosmonautów przyciągały uwagę niektórych, podobnie jak skafandry kosmiczne i pozostałe rzeczy leżące na wozie, ale nikt nie wydawał się tym jakoś szczególnie zainteresowany.

— Są przyzwyczajeni do obcych — powiedział Kola. — Jeżeli mamy rację co do naszego położenia w czasie, jest to stolica imperium kontynentalnego. Nie wolno nam nie doceniać tych ludzi.

— Och, oczywiście — powiedziała Sabie ponuro.

Kiedy zbliżyli się do centralnego kompleksu pawilonów, obecność żołnierzy stała się bardziej widoczna. Kola zobaczył łuczników i szermierzy, uzbrojonych i gotowych do walki. Nawet ci, którzy nie byli na służbie, gniewnie patrzyli na przechodzącą grupę, przerywając jedzenie i grę w kości. Tego wielkiego namiotu musiało strzec z tysiąc żołnierzy.

Dotarli do pawilonu wejściowego, który był tak duży, że łatwo mógłby pomieścić całą jurtę Scacataia. Nad wejściem wisiały białe ogony jaków. Nastąpiły kolejne pertraktacje, po czym do wnętrza kompleksu wysłano posłańca.

Powrócił w towarzystwie wysokiego człowieka, najwyraźniej Azjaty, o zdumiewająco niebieskich oczach, odzianego w misternie haftowaną kamizelkę i pantalony. Człowiek ten przyprowadził ze sobą grupę doradców. Przyglądał się kosmonautom i ich ekwipunkowi, przejechał ręką po materiale kombinezonu Sabie i oczy mu się zwęziły ze zdumienia. Zamienił kilka niezrozumiałych zdań ze swymi doradcami. Potem pstryknął palcami, odwrócił się i ruszył do wyjścia. Służący zaczęli wynosić rzeczy kosmonautów.

— Nie — głośno powiedziała Sabie. Kola skulił się wewnętrznie, ale Sabie nie ustępowała. Wysoki mężczyzna powoli się obrócił i popatrzył na nią oczyma rozszerzonym ze zdziwienia.

Sabie podeszła do wozu, wzięła spadochron i rozłożyła go przed wysokim mężczyzną.

— To wszystko to nasza własność. Darughachi Tengri. Ty rozumieć? To należy do nas. A ten materiał to nasz dar dla Cesarza, dar niebios.

Kola powiedział nerwowo: — Sabie…

— Naprawdę mamy niewiele do stracenia, Kola. Zresztą to ty zacząłeś tę komedię.

Wysoki mężczyzna zawahał się. Potem na jego twarzy pojawił się uśmiech. Warknął, wydając jakieś rozkazy i jeden z jego doradców pobiegł w głąb kompleksu.

— Wie, że blefujemy — powiedziała Sabie. — Ale nie wie, co o nas myśleć. To niegłupi facet.

— Jeżeli jest tak niegłupi, powinniśmy być ostrożni. Doradca powrócił z jakimś Europejczykiem. Był to niski, chuchrowaty człowieczek, który mógł mieć około trzydziestu lat, ale z powodu grubej warstwy brudu i nierówno przystrzyżonych włosów i brody trudno było mieć pewność. Obrzucił dwójkę kosmonautów szybkim, taksującym spojrzeniem. Następnie szybko coś powiedział do Koli.

— To brzmi jak francuski — powiedziała Sabie.

I tak rzeczywiście było. Miał na imię Basil i urodził się w Paryżu.

W czymś w rodzaju poczekalni służąca podała im jedzenie i picie — trochę przyprawionego mięsa i rodzaj lemoniady. Była młodą, pulchną dziewczyną, liczącą nie więcej niż czternaście czy piętnaście lat; była skąpo ubrana. Też wyglądała trochę na Europejkę, miała oczy pozbawione wyrazu. Kola zastanawiał się, jak daleko jest jej rodzinny dom.

Zamiar wysokiej osobistości wkrótce stał się jasny. Basil biegle znał mongolski i miał służyć jako tłumacz.

— Oni przypuszczają, że wszyscy Europejczycy mówią tym samym językiem — powiedział Basil — od Uralu aż po Atlantyk. Ale ponieważ są tak daleko od Paryża, to zrozumiały błąd…

Francuski Koli był zupełnie dobry, w istocie lepszy niż jego angielski. Jak w wypadku wielu rosyjskich uczniów uczono go francuskiego jako drugiego języka. Ale wersja francuszczyzny, jakiej używał Basil, która pochodziła z okresu zaledwie kilkuset lat po narodzinach samego narodu, była trudna do zrozumienia.

— To jak spotkać Chaucera — wyjaśnił Kola Sabie. — Pomyśl, jak bardzo angielski zmienił się od tego czasu… tylko że Basil musiał się urodzić ponad sto lat przed Chaucerem. — Ale nazwisko Chaucera nic Sabie nie mówiło.

Basil był bystry, miał elastyczny umysł — Kola przypuszczał, że gdyby tak nie było, nie zaszedłby tak daleko — i zaledwie w parę godzin udało im się osiągnąć zadowalające porozumienie.

Basil powiedział, że jest kupcem, że przybył do stolicy świata, aby zbić fortunę.

— Kupcy kochają Mongołów — powiedział. — Oni otworzyli przed nami wschód! Chiny, Korea… — Chwilę trwało, zanim zorientowali się, jakich nazw używa na określenie znanych im miejsc. — Oczywiście większość kupców to muzułmanie i Arabowie, większość ludzi we Francji nie wie, że Mongołowie w ogóle istnieją…! — Basil chciał przy okazji upiec własną pieczeń i zaczął zadawać pytania, skąd kosmonauci przybyli, czego chcą i co ze sobą przywieźli.

Wtrąciła się Sabie.

— Słuchaj no, koleś, nie potrzebujemy agenta. Twoim zadaniem jest tłumaczyć nasze słowa temu — temu wysokiemu człowiekowi.

— Yeh-lii — powiedział Basil. — On się nazywa Yeh-lii Ch’u-ts’ai. Jest Khitanem…

— Zaprowadź nas do niego — powiedziała Sabie.

Choć Basil się opierał, jej stanowczy ton nie pozostawiał żadnych wątpliwości i to bez potrzeby tłumaczenia. Basil klasnął w dłonie, na co pojawił się szambelan i poprowadził ich do samego Yeh-lii.

Szli ze schylonymi głowami wyłożonymi filcem korytarzami; stropy nie były przewidziane dla ludzi ich wzrostu.

W małej komnacie, w rogu owego pałacu namiotów, na niskiej sofie, spoczywał Yeh-lii. U jego boku kręcili się służący. Na podłodze przed nim leżały rozłożone wyblakłe rysunki, które wyglądały jak mapy, rodzaj kompasu, klocki pokryte rzeźbami postaci, które trochę przypominały postacie buddyjskie oraz stos małych przedmiotów — kilka klejnotów i małe monety. Kola odgadł, że specjalnością tego człowieka jest astrologia. Wytwornym gestem Yeh-lii zaprosił ich, aby usiedli na niskich sofach.

Yeh-lii był cierpliwy; zmuszony porozumiewać się z nimi za pośrednictwem niepewnego łańcucha tłumaczeń Basila i Koli zapytał, jak się nazywają i skąd przybyli. Usłyszawszy odpowiedź, która stała się ich odpowiedzią szablonową — z Tengri, czyli z Niebios — przewrócił oczami. Mógł być astrologiem, ale nie był głupcem.

— Musimy przedstawić lepsze wyjaśnienie — powiedział Kola.

— Co ci ludzie wiedzą o geografii? Czy chociaż wiedzą, jaki kształt ma Ziemia?

— Nie mam zielonego pojęcia.

Sabie żwawo zerwała się na nogi, uklękła i odsunąwszy filcową matę, odsłoniła pokrytą pyłem ziemię. Koniuszkiem palca zaczęła szkicować prymitywną mapę: Azja, Europa, Indie, Afryka. Postukała palcem w sam środek rysunku.

— Jesteśmy tutaj…

Kola przypomniał sobie, że Mongołowie zawsze orientowali się na południe, podczas gdy mapa Sabie była zorientowana na północ; po odwróceniu kierunków wszystko stało się o wiele bardziej zrozumiałe.

— Patrzcie — powiedziała Sabie. — Tutaj mamy Ocean. — Przeciągnęła palcami po obszarze na zewnątrz kontynentów, rysując pofałdowane koło. — Przybyliśmy z daleka, zza Oceanu. Lecieliśmy jak ptaki na naszych pomarańczowych skrzydłach… — To niezupełnie była prawda, ale było to bliskie prawdy i Yeh-lii wydawał się na razie przyjmować takie wyjaśnienie.

Basil powiedział:

— Yeh-lii pyta o yam. Rozesłał jeźdźców na wszystkie główne szlaki. Ale niektóre z nich uległy przerwaniu. Mówi, że wie, iż na świecie wystąpiło wielkie zakłócenie. Pragnie wiedzieć, co z tego rozumiecie i co to oznacza dla imperium.

— Nie wiemy — powiedziała Sabie. — Taka jest prawda. Jesteśmy ofiarami tej osobliwej zmiany tak samo jak wy.

Wydawało się, że Yeh-lii to akceptuje. Podniósł się leniwie i przemówił znowu.

Basil wydał stłumiony okrzyk podniecenia.

— Sam Cesarz jest pod wrażeniem waszego daru, tej pomarańczowej tkaniny i pragnie was widzieć.

Spojrzenie Sabie stwardniało.

— Teraz wreszcie coś się ruszyło.

Wstali, po czym szybko uformowała się grupa, na której czele szedł Yeh-lii, Sabie, Kola i Basil w środku, a wokół nich falanga muskularnych strażników.

Kola zesztywniał ze strachu.

— Sabie, musimy być ostrożni. Pamiętaj, że jesteśmy własnością Cesarza. On rozmawia tylko z członkami własnej rodziny i może kilkoma najważniejszymi współpracownikami, takimi jak Yeh-lii. Nikt inny się nie liczy.

— Tak, tak, jasne. Dobrze nam idzie, Kola. Jesteśmy tu zaledwie parę dni, a już zaszliśmy tak daleko… Teraz po prostu będziemy musieli zmienić punkt widzenia.

Wprowadzono ich do znacznie bardziej okazałej komnaty. Ściany były obwieszone bogato haftowanymi gobelinami, a podłogi pokryte kilkoma warstwami chodników i dywanów tak grubych, że tworzyły miękkie podłoże. Miejsce było pełne ludzi. Wokół kłębili się dworzanie, a pod ścianami, na których wisiała różnoraka broń, stali muskularni żołnierze, obserwując kosmonautów i wszystkich innych, nawet siebie samych. W rogu jurty cicho przygrywała orkiestra lutniowa. Wszystkie instrumentalistki — były nimi bardzo młode dziewczyny — były olśniewająco piękne.

Ale mimo tego wielkiego bogactwa była to wciąż zwykła jurta, pomyślał Kola, a panujący wokół smród tłustego mięsa i nieświeżego mleka był równie dojmujący jak w skromnym domu Scacataia.

— Barbarzyńcy — mruknął. — Nie wiedzieli, czym są miasta i gospodarstwa; traktowali je wyłącznie jako źródło łupów. Plądrowali świat, ale sami wciąż żyli jak pastuchy, napełniając swe namioty skarbami. A w naszych czasach ich potomkowie są ostatnimi koczownikami na świecie, wciąż uwiązani do swych barbarzyńskich korzeni…

— Zamknij się — syknęła Sabie.

Idąc za Yeh-lii, powoli dotarli do środka jurty. Wokół tronu, który stanowił centrum tego wielkiego obszaru, stało kilku młodzieńców. Wyglądali bardzo podobnie. Może to synowie Cesarza, pomyślał Kola. Było tu też wiele kobiet, które siedziały wokół tronu. Wszystkie były ładne, choć niektóre wyglądały na sześćdziesiąt lat; młodsze z nich były olśniewająco piękne. Żony czy konkubiny?

Yeh-lii odsunął się na bok i stanęli przed samym Cesarzem.

Wyglądał na mniej więcej sześćdziesiąt lat. Siedząc na bogato rzeźbionym tronie, nie wydawał się wysoki. Ale był szczupły i trzymał się prosto, robił wrażenie, że jest w bardzo dobrej formie. Twarz miał pełną i niczym specjalnym się nie wyróżniał — był typowym Azjatą — włosy miał lekko przyprószone siwizną i starannie wypielęgnowaną brodę. W dłoni trzymał kawałek tkaniny spadochronu i bacznie się im przyglądał. Następnie obrócił się i coś powiedział do jednego ze swych doradców.

— Ma oczy kota — powiedziała Sabie.

— Sabie, wiesz, kto to jest, prawda?

— Oczywiście. — Ku jego zdziwieniu była bardziej podniecona niż przestraszona.

Czyngis-chan obserwował ich swymi czarnymi, nieodgadnionymi oczyma.

21. Powrót do Jamrud

O świcie Bisesę obudziło granie trąbek. Kiedy przeciągając się, wyszła z namiotu, świat wypełniała niebieskoszara poświata. Na obszarze całej delty powietrze wypełniał dźwięk trąbek wraz z dymem nocnych ognisk.

Naprawdę znajdowała się w obozie Aleksandra Wielkiego; to nie był sen ani koszmar. Ale rankami najbardziej brakowało jej Myry i tęskniła za córką, nawet w tym zdumiewającym miejscu.

Podczas gdy Król i jego doradcy naradzali się, co robić, Bisesa, de Morgan i inni spędzili noc w obozie, w delcie Indusu. Przybyszy z przyszłości, „nowożytnych”, trzymano pod strażą, ale przydzielono im osobny namiot, żeby mogli się przespać. Namiot był wykonany ze skóry. Zniszczony i podrapany, śmierdział końmi, jedzeniem, dymem i żołnierskim potem. Ale był to namiot oficerski i jedynie Aleksander i jego generałowie mieli bardziej luksusowe kwatery. Poza tym wszyscy byli żołnierzami nawykłymi do niewygód; wszyscy oprócz Cecila de Morgana, a ten zrozumiał, że lepiej nie narzekać.

De Morgan rzeczywiście milczał przez całą noc, ale oczy miał pełne życia. Bisesa podejrzewała, że kalkuluje, jak wielki wpływ na rozwój wypadków może mieć w swej nowej roli niezastąpionego tłumacza. Ale narzekał na „barbarzyński” akcent Macedończyków.

— Zmieniają ”ch” w „g”, a „th” w „d”. Kiedy mówią „Filip”, to brzmi jak „Bilip”…

Kiedy zrobiło się jasno, Eumenes, królewski sekretarz, wysłał do namiotu Bisesy szambelana, aby powiadomić ich o decyzji Króla. Większa część armii miała tu na razie pozostać, ale oddział — zaledwie tysiąc żołnierzy! — uda się doliną Indusu do Jamrud. Większość z nich będą stanowili tarczownicy; będą to oddziały szturmowe, używane w takich operacjach jak nocne wypady i przymusowe marsze, którym powierzono ochronę Aleksandra. W tej wyprawie miał wziąć udział sam Król wraz z Eumenesem oraz swoim ulubieńcem i kochankiem, Hefajstionem. Aleksander był najwyraźniej zaintrygowany perspektywą zobaczenia tych żołnierzy z przyszłości w ich fortecy.

Armia Aleksandra, zahartowana latami nieustannych walk, była niezwykle zdyscyplinowana i w ciągu zaledwie kilku godzin wszystkie przygotowania zakończono, po czym wydano rozkaz wymarszu.

Na przedzie ustawili się piechurzy z bronią i lekkimi plecakami. Każda jednostka, zwana dekas, choć zwykle składała się z szesnastu żołnierzy, miała swego służącego i grupę zwierząt, które dźwigały ich ekwipunek. Tymi zwierzętami były głównie muły, ale było też kilka cuchnących wielbłądów. Oprócz piechoty, miało im towarzyszyć kilkuset konnych Aleksandra. Konie przypominały dziwne małe bestie; telefon Bisesy powiedział, że pochodzą prawdopodobnie z hodowli europejskiej lub środkowoazjatyckiej i w oczach ludzi przywykłych do widoku arabów wydawały się nieforemne. Miały jedynie miękkie skórzane podkowy, które z pewnością szybko się rozpadną na kamienistej i nierównej ziemi. Nie miały też strzemion; ci niscy, silni mężczyźni mocno ściskali nogami boki swych koni i kierowali nimi za pomocą paskudnie wyglądających wędzideł.

Bisesa i Brytyjczycy mieli podróżować z macedońskimi oficerami, którzy szli pieszo tak jak ich żołnierze, a nawet jak towarzysze i generałowie Króla. Jedynie Król z powodu odniesionych ran musiał jechać na wozie ciągnionym przez kilka koni. Razem z nim jechał jego osobisty lekarz, Grek imieniem Filip.

Ale kiedy wyruszyli, Bisesa zdała sobie sprawę, że tysiąc żołnierzy ze swym ekwipunkiem, służącymi, zwierzętami jucznymi i oficerami to tylko rdzeń całej kolumny. Za nimi ciągnął tłum kobiet i dzieci, handlarzy z wyładowanymi wozami, a nawet kilku pastuchów prowadzących stado wychudłych owiec. Po kilku godzinach marszu ten obdarty orszak rozciągnął się na długości pół kilometra.

Prowadzenie takiej armii wraz z jej ekwipunkiem przez wiejską okolicę wymagało ogromnego wysiłku, czego nie kwestionował nikt z zainteresowanych. Mimo to, kiedy marsz nabrał właściwego rytmu, żołnierze, z których część już pokonała tysiące kilometrów z Aleksandrem, znosili to bez szemrania, automatycznie stawiając kolejne kroki, tak jak to czynią żołnierze podczas forsownego marszu. Marsz nie był niczym nowym dla Bisesy ani dla brytyjskich żołnierzy i nawet de Morgan znosił wysiłek w milczeniu, okazując hart ducha i determinację, którą Bisesa niechętnie musiała podziwiać. Czasami Macedończycy śpiewali dziwne, tęskne pieśni w nieznanych tonacjach, które w uszach Bisesy brzmiały jakoś fałszywie. Ci ludzie z zamierzchłej przeszłości wciąż wydawali jej się dziwni: niscy, przysadziści, barwni, jak gdyby należeli to zupełnie innego gatunku.

Kiedy tylko nadarzyła się okazja, przyglądała się Królowi.

Siedząc na wspaniałym, ciężkim, złotym tronie i podróżując przez Indie dzięki sile zwierząt, Aleksander miał na sobie pasiastą tunikę, na głowie złoty diadem oplatający fioletową macedońską czapkę, a w dłoni dzierżył berło. Nie miał w sobie zbyt wiele z Greka. Może fakt, że przyjął perskie zwyczaje, był czymś więcej niż dyplomatyczny zabieg; może dał się skusić wspaniałości i bogactwu tego cesarstwa.

Podczas całej podróży, u jego boku siedział potulny prorok, Aristander, brodaty starzec w brudnej białej tunice, o ostrym, taksującym spojrzeniu. Bisesa domyślała się, że ten oficjalny jasnowidz Króla może być zaniepokojony wpływem ludzi z przyszłości na swoją pozycję. Tymczasem perski eunuch imieniem Bagoas opierał się nonszalancko o oparcie tronu. Był przystojnym, mocno umalowanym młodzieńcem, odzianym w przeświecającą togę i od czasu do czasu głaskał Króla po głowie. Bisesę rozbawiły gniewne spojrzenia, jakie Hefajstion rzucał na tę postać.

Aleksander siedział skulony na swym tronie. Z pomocą telefonu Bisesa bez większych trudności ustaliła, w jakim okresie jego panowania spotkała go na swej drodze. Wiedziała więc, że ma trzydzieści dwa lata i chociaż ciało miał silne, robił wrażenie wyczerpanego. Po wielu latach nieustannej kampanii, kiedy prowadził swych ludzi w wir walki z pełnym poświęcenia męstwem, które niekiedy musiało graniczyć z szaleństwem, Aleksandrowi dawały się we znaki skutki kilku poważnych obrażeń. Wydawało się, że ma nawet trudności z oddychaniem, a kiedy stał, to tylko dzięki wyjątkowej sile woli.

Dziwnie było pomyśleć, że ten wciąż młody człowiek już doszedł do tego, że sprawował rządy na obszarze ponad dwóch milionów kilometrów kwadratowych i że bieg historii zależał od jego kaprysów, a jeszcze dziwniejsze było, gdy człowiek sobie uświadomił, że jego kariera minęła już swe apogeum. Tylko kilka miesięcy dzieliło go od śmierci, a dumni, lojalni oficerowie, którzy mu towarzyszyli, wkrótce zaczną rozszarpywać jego królestwo. Bisesa zastanawiała się, jaki nowy los go teraz czeka.

Po południu przerwano marsz i żołnierze szybko zbudowali rozległe miasteczko namiotów w delcie Indusu.

Gotowanie było, jak się okazało, powolnym i skomplikowanym procesem i upłynęło trochę czasu, zanim zapalono ogniska i jedzenie zaczęło bulgotać w kotłach i garnkach. Ale w międzyczasie było mnóstwo picia, była muzyka, tańce, a nawet improwizowane przedstawienia teatralne. Handlarze rozstawili swoje stragany, a w obozie pojawiło się kilka prostytutek, które po chwili zniknęły w namiotach żołnierzy. Jednak większość obecnych kobiet to były żony albo kochanki żołnierzy. Oprócz Hindusów, byli tu także Macedończycy, Grecy, Persowie, Egipcjanie, a nawet jakieś egzotyczne postacie, których narodowości Bisesa praktycznie nie znała, jak Scytowie czy Baktrianie. Wielu z nich miało dzieci, niektóre po pięć czy sześć lat, których karnacja i kolor włosów zdradzały mieszane pochodzenie i w całym obozie rozlegał się osobliwy gwar zawodzących głosików.

W nocy Bisesa leżała w swoim namiocie i próbowała zasnąć, słuchając płaczu dzieci, śmiechu kochanków i żałosnego zawodzenia pijanych, stęsknionych za domem Macedończyków. Bisesę wyszkolono tak, aby mogła brać udział w kilkugodzinnych misjach latających i zwykle przebywała poza bazą nie więcej niż jeden dzień. Ale żołnierze Aleksandra wyruszyli z Macedonii, przemaszerowali przez całą Eurazję i dotarli aż do Granicy Północno-Zachodniej. Próbowała wyobrazić sobie, jak to musiało być: towarzyszyć Aleksandrowi przez całe lata, docierać do miejsc tak odległych i niezbadanych, że owa armia mogłaby równie dobrze toczyć walki na księżycu.

Po kilku dniach marszu Macedończycy i ich towarzysze zaczęli się uskarżać na dziwne dolegliwości. Pojawiające się infekcje atakowały bardzo gwałtownie i były nawet ofiary śmiertelne, ale prymitywna wiedza medyczna Bisesy i Brytyjczyków pozwalała na ich rozpoznanie i w pewnym stopniu umożliwiała leczenie. Dla Bisesy było oczywiste, że Brytyjczycy i ona sama przywlekli jakieś wirusy z przyszłości, na które Macedończycy nie byli odporni; podczas swej odysei, byli narażeni na wiele nowych chorób, ale nawet oni nie zdołali pokonać zarazków z odległej przyszłości. Prawdopodobnie wszyscy mieli szczęście, że te infekcje szybko ustąpiły. Nie było oznak infekcji odwrotnych, to znaczy zarażeń Brytyjczyków przez wirusy przenoszone przez Macedończyków. Bisesa przypuszczała, że jakiś epidemiolog mógłby wysmażyć niezły artykuł na temat tej chronologicznej asymetrii.

Dni mijały w nieustannym marszu. Prowadzeni przez zwiadowców Aleksandra oraz dzięki starannym inspekcjom doliny Indusu wracali do Jamrud inną drogą niż ta, którą przyszła Bisesa.

Pewnego dnia, nie więcej niż o kilka dni drogi od Jamrud, dotarli do miasta, którego nikt z nich nie znał. Zatrzymano się i Aleksander wysłał na rozpoznanie grupę zwiadowców, którym towarzyszyła Bisesa i kilku Brytyjczyków.

Miasto było dobrze rozplanowane. Było wielkości dużego centrum handlowego, zbudowane na dwóch kopcach, z których każdy otoczono murem potężnych szańców z wypalonej cegły. Miało szerokie, proste aleje tworzące siatkę prostopadłych ulic i robiło wrażenie, ze jeszcze niedawno było zamieszkane. Ale kiedy zwiadowcy ostrożnie przekroczyli jego bramy, wewnątrz nie znaleźli nikogo, żadnych ludzi.

Nie było na tyle stare, żeby obrócić się w ruinę; było zbyt dobrze zachowane. Takie elementy jak drewniane dachy wciąż były nietknięte. Ale zostało porzucone już jakiś czas temu. Pozostawione meble i ceramika były potłuczone, a jeśli kiedyś było tu jakieś pożywienie, ptaki i psy już dawno je rozkradły i wszystko pokrywał rdzawy, unoszony wiatrem pył.

De Morgan zwrócił uwagę na skomplikowany system kanalizacji i studzienki ściekowe.

— Musimy o tym opowiedzieć Kiplingowi — powiedział ironicznie. — Ruddy to wielki fan kanałów ściekowych. Mówi, że to oznaka cywilizacji.

Ziemia była zadeptana i pokryta koleinami. Kiedy Bisesa zanurzyła dłoń w pyle, stwierdziła, że jest pełen szczątków rozbitych statków, były tam kawałki potłuczonej ceramiki, bransolety z terakoty, gliniane kulki, fragmenty figurek, kawałki metalu, które wyglądały jak odważniki handlarzy i tabliczki pokryte pismem, którego nie znała. Każdy centymetr kwadratowy ziemi wydawał się zadeptany; pod jej stopami poniewierały się pozostałości sprzed wielu stuleci. To miejsce musiało stanowić jakiś relikt z czasów dawniejszych niż Brytania, dawniejszych nawet niż czasy Aleksandra, na tyle dawnych, że pokrył je pył jej własnej epoki. Był to dowód, że ten fragment świata był kiedyś zamieszkany, że przez długi, długi czas istniała tutaj cywilizacja i że otchłanie czasu, które wydobyła na światło dzienne Nieciągłość, są pełne nieznanego.

Ale miasto było opustoszałe, jak gdyby jego mieszkańcy po prostu spakowali się i odeszli przez kamienistą równinę. Eumenes zastanawiał się, czy w wyniku Nieciągłości rzeki zmieniły bieg i czy ludzie nie udali się w poszukiwaniu wody. Ale to wszystko wydawało się dotyczyć bardzo odległej przeszłości.

Tajemnica tego miasta pozostała nierozwiązana. Żołnierze, zarówno Macedończycy, jak i Brytyjczycy, byli wystraszeni tym pustym, rozbrzmiewającym echem miejscem, tym miastem, które przypominało słynną Marie Celeste. Ruszyli dalej, nie zatrzymując się nawet na noc.

Po kilku dniach marszu kolumna armii Aleksandra dotarła do Jamrud, budząc zdumienie i konsternację po obu stronach.

Casey, który wciąż poruszał się o kulach, pokuśtykał w stronę Bisesy i wziął ją w objęcia.

— Nigdy bym w to nie uwierzył. Ale smród. Wyszczerzyła zęby w uśmiechu.

— Tak to jest, gdy się je curry przez dwa tygodnie i mieszka w skórzanym namiocie. To dziwne, Jamrud wydaje mi się teraz prawie jak dom, Rudyard Kipling i w ogóle.

Casey chrząknął.

— Coś mi mówi, że to przez jakiś czas będzie dla nas jedyny dom, bo na razie nie widzę żadnego śladu drogi powrotnej. Chodźmy do fortu. Wiesz, co udało się sprokurować Abdikadirowi? Prysznic. Zamierza pokazać tym barbarzyńcom, do czego to służy, w każdym razie tym bystrzejszym…

Kiedy znalazła się w forcie, otoczyli ją Abdikadir, Ruddy i Josh, spragnieni jej wrażeń. Jak można się było spodziewać, Josh nie mógł się jej doczekać i zmarszczył twarz w uśmiechu. A ona cieszyła się, że jest znów w jego towarzystwie.

Zapytał:

— Co myślisz o naszym nowym przyjacielu, Aleksandrze? Bisesa westchnęła ciężko.

— Musimy z nim żyć. Jego siły przewyższają liczebnie nasze — to znaczy, kapitana Grove’a — mniej więcej w stosunku sto do jednego. Myślę, że w obecnej chwili Aleksander to jedyna tutejsza atrakcja.

— A Bisesa niezawodnie myśli — dodał Ruddy aksamitnym głosem — że Aleksander to fajny facet z tymi swoimi przejrzystymi oczyma i lśniącymi włosami, które spływają mu na ramiona…

Josh zarumienił się wściekły. Ruddy powiedział:

— Co ty na to, Abdi? Nie każdy może stanąć twarzą w twarz z taką rodzinną legendą.

Abdikadir uśmiechnął się i przejechał ręką po swych jasnych włosach.

— Może jednak zastrzelę mego pra-do-entej-potęgi-dziadka i udowodnię, że te wszystkie paradoksy są mimo wszystko fałszywe… — Ale chciał przejść do rzeczy. Palił się, żeby coś Bisesie pokazać i to nie ten swój opatentowany prysznic. — Wybrałem się do tego kawałka dwudziestego pierwszego wieku, który nas tu przywiódł, Biseso. Była tam jaskinia, którą chciałem zbadać…

Zaprowadził ją do magazynu w forcie. Uniósł w górę wielki karabin. Był owinięty brudnymi szmatami, ale naoliwiony metal aż lśnił.

— Mieliśmy raport wywiadu, że to się tutaj znajduje — powiedział. — To był jeden z celów naszej misji tamtego dnia. — Były tam granaty błyskowo-hukowe, kilka starych sowieckich granatów. Schylił się i podniósł jeden z nich; przypominał puszkę umocowaną na patyku. — Niewiele tych zapasów, ale to zawsze coś.

Josh ostrożnie dotknął kolby karabinu.

— Nigdy nie widziałem takiej broni.

— To kałasznikow. W moich czasach to był antyk, broń pozostała po sowieckiej inwazji, to znaczy z pięćdziesiąt lat przed naszą epoką. Wyobrażam sobie, że nadal działa bez zarzutu. Ci bojownicy na wzgórzach zawsze kochali tę broń. Nie ma bardziej niezawodnej. Nawet nie trzeba jej czyścić, czego zresztą wielu spośród nich nigdy nie robiło.

— Maszyny do zabijania z dwudziestego pierwszego wieku — powiedział Ruddy nerwowo. — Niesamowite.

— Pytanie — powiedziała Bisesa — co z tym zrobić. Czy można usprawiedliwić użycie tej broni przeciw, powiedzmy, armii z epoki żelaza, bez względu na szanse?

Ruddy popatrzył na broń.

— Biseso, nie mamy pojęcia, co nas tam czeka. Nie wybraliśmy tej sytuacji i bez względu na to, jaka istota czy zdarzenie rzuciły nas tutaj, niezbyt się przejmowano naszym losem. Chcę powiedzieć, że subtelne kwestie moralne nie mają tu nic do rzeczy i że nakazem chwili jest pragmatyzm. Czy nie było głupio nie zatrzymać tych narzędzi ze stali?

Josh westchnął.

— Jesteś pompatyczny jak zawsze, Ruddy, mój przyjacielu. Ale muszę się z tobą zgodzić.

Oddział armii Aleksandra rozbił obóz o pół kilometra od Jamrud. Wkrótce rozpalono ogniska i oczom Anglików ukazała się zwykła osobliwa mieszanina bazy wojskowej i wędrownego cyrku. Owego pierwszego wieczoru między dwoma obozami panowała ogromna nieufność i zarówno brytyjscy, jak i macedońscy żołnierze nieustannie patrolowali milcząco uzgodnioną granicę.

Ale drugiego dnia lody zaczęły pękać. W rzeczywistości zapoczątkował to Casey. Spędziwszy jakiś czas w strefie granicznej, tkwiąc naprzeciw niskiego, przysadzistego macedońskiego weterana, który wyglądał na jakieś pięćdziesiąt lat, Casey za pomocą gestów wyzwał go na pojedynek. Bisesa wiedziała, o co chodzi: był to dość popularny w wojsku zwyczaj, zgodnie z którym trzeba było stanąć do jednominutowej walki pozbawionej wszelkich reguł, w której wszystkie chwyty były dozwolone i po prostu starać się dać przeciwnikowi jak największy wycisk.

Pomimo jego agresywnego nastawienia dla każdego było oczywiste, że jednonogi Casey nie jest w stanie stanąć do takiej walki i pałeczkę przejął kapral Batson. Kiedy rozebrał się do spodni, wyglądał na brata bliźniaka przysadzistego Macedończyka. Szybko zebrał się mały tłumek, a kiedy rozpoczęła się walka, po obu stronach rozległy się okrzyki dopingujące własnego zawodnika.

— Przywal mu, Joe!

Alalalalai!

Casey mierzył czas walki i przerwał ją po regulaminowej minucie, kiedy to Batson oberwał już niemało, a Macedończyk miał chyba złamany nos. Nie było wyraźnego zwycięzcy, ale Bisesa zobaczyła, że stopniowo zaczyna rodzić się wzajemny respekt, szacunek jednego walczącego żołnierza dla drugiego, tak jak zamierzał Casey.

Do następnej walki nie brakowało chętnych. Kiedy jeden z sipajów wyszedł z walki ze złamaną ręką, wkroczyli oficerowie. Ale Macedończycy zaproponowali nowy rodzaj zawodów; tym razem miała to być gra o nazwie sphaira. Jak się okazało, ta macedońska tradycja polegała na grze skórzaną piłką, typu łap-i-biegnij, coś w rodzaju brytyjskiego rugby lub amerykańskiego futbolu, ale była o wiele bardziej brutalna. Casey znów wziął w niej udział, wytyczając boisko, uzgadniając reguły gry i obejmując rolę sędziego.

Później kilku brytyjskich żołnierzy próbowało nauczyć Macedończyków zasad krykieta. Serwujący ciskali twardą, korkową piłkę, poobijaną od zbyt częstego używania, w kierunku pasa ziemi, oznakowanego skombinowanymi na poczekaniu palikami, a zawodnicy wybijający piłkę z radością wywijali kijami własnej produkcji. Bisesa i Ruddy stanęli na chwilę, żeby popatrzeć. Gra toczyła się płynnie, choć wyjaśnienie zasady noga-przed-bramką stanowiło prawdziwe wyzwanie dla umiejętności mimicznych żołnierzy.

Wszystko to odbywało się tuż pod unoszącym się w powietrzu Okiem. Ruddy prychnął.

— Ludzki umysł ma niezwykłą zdolność zapominania o czymś dziwnym.

W wyniku jednego z potężnych drajwów piłka zderzyła się z unoszącym się Okiem. Dźwięk był taki, jakby uderzyła w litą skałę. Odbiła się, wpadając w dłonie gracza drużyny atakującej, który triumfalnie uniósł dłonie w lekceważącym geście wobec zawodnika wybijającego. Bisesa zobaczyła, że Oko nawet nie drgnęło pod wpływem tego uderzenia.

Spierając się ze sobą, gracze zbili się w gromadkę. Ruddy pociągnął się za nos.

— Jeśli dobrze rozumiem, spierają się o to, czy odbicie od Oka się liczy!

Bisesa pokręciła głową.

— Nigdy nie wiedziałam, o co chodzi w tej grze.

Dzięki tym wszystkim inicjatywom pod koniec tego drugiego dnia, napięcie i milcząca wrogość w znacznej mierze ustąpiły Bisesa nie była zaskoczona, widząc szeregowców i sipajów wślizgujących się do macedońskiego obozu. Macedończycy byli zadowoleni, mogąc wymieniać żywność, wino, a nawet takie pamiątki jak buty, hełmy i broń z epoki żelaza na szklane paciorki, organki, fotografie i inne świecidełka. Wyglądało też na to, że niektóre obozowe prostytutki są gotowe oferować swoje usługi tym mężczyznom z przyszłości całkiem za darmo.

Trzeciego dnia Eumenes wysłał do fortu szambelana, który wezwał kapitana Grove’a i jego doradców przed oblicze Króla.

22. Mapa

Tym, czego Kola nienawidził najbardziej, był brud. Po kilku dniach spędzonych w mieście namiotów czuł się tak samo brudny jak Mongoł i tak samo zawszony; w rzeczywistości uważał, że przyciąga pasożyty, będąc źródłem niewykorzystanego, świeżego mięsa. Jeżeli trujące jedzenie dotąd go nie zabiło, prawdopodobnie wykrwawi się na śmierć.

Ale Sabie mówiła, że muszą się przystosować.

— Spójrz na Yeh-lii — powiedziała. — To cywilizowany człowiek. Myślisz, że dorastał pokryty gównem? Jasne, że nie. A jeśli on potrafi to wytrzymać, to ty też.

Oczywiście miała rację. Ale to nie czyniło życia wśród Mongołów ani trochę łatwiejszym.

Czyngis-chan sprawiał wrażenie człowieka cierpliwego.

Na świecie stało się coś niezrozumiałego. I czymkolwiek to było, rozłupało mongolskie imperium, jak tego dowodziło odcięcie yam, wielkich, rozsianych po całym imperium stacji przesiadkowych i kurierów. Cóż, Czyngis-chan zbudował imperium raz i bez względu na stan świata uczyni to znowu, on albo jego uzdolnieni synowie. Jednak Yeh-lii radził, aby Czyngis-chan poczekał. Mongołowie zawsze mieli w zwyczaju zebranie informacji, zanim postanowią, w jaki sposób zaatakują, a cesarz słuchał swoich doradców.

Jednakże podczas tych narad Czyngis-chan zdawał sobie sprawę z potrzeby utrzymywania żołnierzy w dobrej formie i zapewnienia im jakiegoś zajęcia. Przygotował surowy program szkolenia obejmujący długie, forsowne marsze i jazdy konne. Zarządził także zorganizowanie battue. Miało to być wielkie polowanie na obszarze wielu kilometrów, które potrwa cały tydzień. Będzie stanowić ćwiczenie w prowadzeniu manewrów przy użyciu broni, utrzymując dyscyplinę i łączność. Było to ważne wydarzenie; polowania, jak również wojskowe metody szkolenia tkwiły u podstaw wyobrażenia o sobie, jakiemu hołdowali Mongołowie.

Tymczasem Sabie zwiedzała miasto jurt. Interesowała się zwłaszcza wojskiem, mając nadzieję, że dowie się, jak walczy.

Dla mongolskich wojowników Sabie była utrapieniem. Kola dowiedział się, że choć zwykłym sposobem starania się o rękę panny było porwanie przyszłej żony z jurty sąsiada, kobiety miały zadziwiające wpływy w społeczeństwie Mongołów, jeżeli tylko należały do Złotej Rodziny. Pierwsza żona Czyngis-chana, Borte, mniej więcej w tym samym wieku co cesarz, miała decydujący głos na dworze w podejmowaniu decyzji. Ale kobiety nie walczyły. Wojownicy mieli się na baczności przed tą dziwną kobietą z niebios w pomarańczowym stroju i nie mieli zamiaru poddawać się jej inspekcjom.

Punkt zwrotny nastąpił, gdy jeden z jeźdźców, upiwszy się sake, zapomniał o mocy niebios i próbował rozedrzeć kombinezon Sabie. Był krępym, potężnym mężczyzną, weteranem pierwszej rosyjskiej kampanii Mongołów i prawdopodobnie był osobiście odpowiedzialny za śmierć setek ludzi, ale nie mógł dać rady sztukom walki z dwudziestego pierwszego wieku. Z obnażoną piersią Sabie w parę sekund powaliła go na ziemię krzyczącego z bólu; miał nogę złamaną w dwóch miejscach.

Po tym zdarzeniu notowania Sabie szybko poszły w górę. Pozwolono jej wchodzić, gdzie tylko chciała, a ona zadbała o to, by opowieść o swym zwycięstwie, odpowiednio ubarwiona dotarła do dworu. Ale Kola zauważył, że Mongołowie zaczęli się jej lękać, a to na pewno nie służyło ich sprawie.

Kiedy do tego doszło i on zaczął się jej lękać. Jej strach dawno minął i w miarę upływu czasu, gdy bezkarnie przekraczała kolejne bariery, nabrała pewności siebie i zdecydowania. Można by pomyśleć, że kiedy znalazła się na tym skrawku trzynastego stulecia, obudziło się w niej coś pierwotnego.

Tymczasem Kola spędzał czas w towarzystwie Yeh-lii, głównego administratora imperium.

Przyszedłszy na świat w jednym z sąsiednich krajów, Yeh-lii dostał się do mongolskiego obozu jako więzień; będąc z wykształcenia astrologiem, szybko zdobył sławę w tym imperium analfabetów. Yeh-lii i innym wykształconym ludziom na dworze dalekowzroczny Czyngis-chan powierzył administrowanie rosnącym imperium.

Yeh-lii wykorzystał Chiny jako model nowego państwa. Wybrał najzdolniejszych spośród więźniów, których Mongołowie przyprowadzili ze swych wypadów do północnych Chin, aby dopomogli mu w realizacji jego projektu i ze zdobytych łupów wydobyli książki i lekarstwa. Kiedyś powiedział skromnie, że podczas epidemii w Mongolii zdołał wielu ludziom uratować życie, stosując chińskie lekarstwa i metody leczenia.

Yeh-lii starał się powściągnąć okrucieństwo Mongołów, odwołując się do ich ambicji. Czyngis-chan w rzeczywistości uważał, że wyludniając Chiny, zyska więcej pastwisk dla swych koni, ale Yeh-lii odwiódł go od tego zamiaru.

— Martwi nie płacą podatków — powiedział. Kola podejrzewał, że jego długofalową ambicją było ucywilizowanie Mongołów, pozwalając, by podbite przez nich osiadłe ludy stopniowo ich wchłonęły, tak jak Chiny wchłonęły poprzednie fale najeźdźców z północnych pustkowi.

Kola nie miał pojęcia, jak się skończy jego własna przygoda. Ale jeżeli miał utknąć tu, na Mirze, największe nadzieje na przyszłość pokładał w takich ludziach jak Yeh-lii. Cieszył się więc, że omawiali wspólnie naturę nowego świata i przygotowywali plany, co mają uczynić.

Yeh-lii był pod wrażeniem pierwszej próby Sabie, która naszkicowała na podłodze mapę świata. Razem z Kolą sporządzili szczegółową mapę całego świata, w oparciu o to, co pamiętał sam Kola i mapy z Sojuza. Yeh-lii był inteligentnym człowiekiem i bez trudności uwierzył, że świat jest kulą — jak wskazywali od dawna greccy i chińscy uczeni, na podstawie zakrzywionego kształtu cienia Ziemi, rzucanego na Księżyc podczas jego zaćmień — i z łatwością pojął ideę odwzorowywania powierzchni kuli na płaszczyznę.

Po sporządzeniu kilku wstępnych szkiców Yeh-lii zgromadził grupę chińskich skrybów, którzy rozpoczęli prace nad ogromną jedwabną wersją mapy świata. Po zakończeniu miała pokryć podłogę jednej z jurt w wielkim pawilonie cesarza.

Yeh-lii był zafascynowany wyłaniającym się obrazem. Intrygowało go, jak niewielka część Eurazji nie została jeszcze podbita przez Mongołów; z ich punktu widzenia, obejmującego cały kontynent, krok od Rosji poprzez kraje Europy zachodniej do wybrzeża Atlantyku wydawał się istotnie niewielki. Ale Yeh-lii martwił się, jak przedstawi Czyngis-chanowi tę mapę, na której widniało tak wiele terytoriów Nowego Świata, Daleki Wschód i Australia, Afryka Południowa i Antarktyka, o których cesarz nic nie wiedział.

Dzieło skrybów było naprawdę piękne; czapy lodowe zostały uwydatnione delikatnymi białymi nićmi, złote nici wyznaczały główne rzeki, kamienie szlachetne oznaczały główne miasta, a całość pokrywały starannie wypisane mongolskie litery, chociaż Kola dowiedział się ku swemu zaskoczeniu, że Mongołowie w ogóle nie mieli własnego pisma aż do czasów Czyngis-chana, który zapożyczył pismo od sąsiadujących z jego krajem Ujgurów.

Pracownicy byli wyraźnie dumni ze swego dzieła, a Yeh-lii traktował ich dobrze i gratulował sprawności. Jednak Kola dowiedział się, że byli niewolnikami schwytanymi podczas wypadów Mongołów na terytorium Chin. Kola nigdy przedtem nie zetknął się z niewolnikami i był nimi zafascynowany. Ich postawa zawsze była pełna uległości, oczy spuszczone, a kobiety wzdrygały się przed wszelkimi kontaktami z Mongołami.

Może w obecności Yeh-lii były dobrze traktowane, ale robiły wrażenie przygnębionych.

Kola tęsknił za domem, żoną i dziećmi, zagubionymi gdzieś w strumieniach czasu. Ale wszyscy ci nieszczęśni niewolnicy zostali pozbawieni swych domów, ich życie zniszczone i to nie wskutek manipulowaniu czasem i przestrzenią, lecz zwyczajnie z powodu okrucieństwa innych istot ludzkich. Ciężki los niewolników nie sprawił, że jego własna strata była lżejsza do zniesienia, ale to uchroniło go przed użalaniem się nad sobą.

Jeśli Koli trudno było zaakceptować obecność niewolników, czerpał ulgę z inteligencji Yeh-lii. Po jakimś czasie wydało mu się, że łatwiej mu przychodzi zaufać Yeh-lii, człowiekowi z trzynastego wieku, niż Sabie, kobiecie z jego własnej epoki.

Sabie zaczynała się niecierpliwić spotkaniami poświęconymi opracowywaniu mapy. I nie robiły na niej żadnego wrażenia plany, które Yeh-lii wstępnie przygotowywał, aby je przedstawić Czyngis-chanowi.

Według Yeh-lii sprawą bezwzględnie najważniejszą powinno być wzmocnienie ich pozycji. Mongołowie byli uzależnieni od importu zboża, tkanin i wielu innych niezbędnych rzeczy, więc handel stał się dla nich ważny. Ponieważ związki z Chinami były mocno nadszarpnięte, pierwszą i najbogatszą częścią azjatyckiego imperium Czyngis-chana należało zająć się za początku. Kola radził, aby jednocześnie wysłać oddział do doliny Indusu, w celu odszukania Caseya i pozostałych rozbitków z jego epoki.

Ale dla Sabie nie było to wystarczająco śmiałe. Po tygodniu wkroczyła do komnaty Yeh-lii i wbiła nóż w mapę świata. Niewolnicy rozpierzchli się jak przerażone ptaki. Yeh-lii przyjrzał się jej z chłodnym zainteresowaniem.

Kola powiedział:

— Sabie, jesteśmy tu nadal obcy…

— Babilon — powiedziała. Wskazała na nóż, jeszcze drżący w sercu Iraku. — To tutaj Czyngis-chan powinien skierować swe siły. Magazyny ze zbożem, szlaki handlowe, zastraszanie chińskich wieśniaków — to wszystko nic w porównaniu z tym. To w Babilonie jest ukryta prawdziwa potęga tego nowego świata — wiesz to równie dobrze jak ja, Kola — potęga, która rozdarła przestrzeń i czas. Jeżeli cesarz ją posiądzie, jego boska misja zawładnięcia całą planetą może mimo wszystko się spełnić, nawet za jego życia.

Kola powiedział po angielsku, którego nie znał żaden z tłumaczy:

— Taka potęga w rękach Czyngis-chana? Sabie, jesteś szalona.

Popatrzyła na niego płonącymi oczyma.

— Pamiętaj, że jesteśmy osiem stuleci do przodu. Możemy okiełznać tych Mongołów. — Zamachała ręką nad mapą świata, jakby zgłaszała do niego pretensje. — Miną całe pokolenia, zanim zostanie zbudowana nowoczesna cywilizacja na fragmentach historii, które odziedziczyliśmy. Wspierani przez Mongołów moglibyśmy skrócić ten czas do czasu życia jednego człowieka. Kola, możemy tego dokonać. W rzeczywistości to coś więcej niż okazja. To obowiązek.

W obecności tej narwanej kobiety Kola czuł się słaby.

— Chcesz dosiąść rozszalałego konia…

Yeh-lii pochylił się do przodu. Za pośrednictwem Basila powiedział:

— Mówcie wspólnym językiem.

Oboje przeprosili i Kola powtórzył okrojoną wersję ich dyskusji.

Yeh-lii delikatnie wyciągnął nóż z błyszczącej mapy i zaczął dłubać w uszkodzonych niciach. Powiedział do Sabie:

— Twoje argumenty są nieprzekonujące. Może moglibyśmy zawładnąć bijącym sercem nowego świata. Ale gdybyśmy przymierali głodem, nie moglibyśmy go utrzymać.

Pokręciła głową.

— Przedstawię to samemu Czyngis-chanowi. Nie będzie tak lękliwy, aby wypuścić z rąk taką okazję.

Twarz Yeh-lii stężała i Kola zobaczył, że jest bliski gniewu, jak nigdy przedtem.

— Wysłanniczko niebios, jeszcze nie masz żadnego wpływu na Czyngis-chana.

— Tylko poczekaj — powiedziała Sabie po angielsku i uśmiechnęła się wyzywająco, najwyraźniej nie czując lęku.

23. Konferencja

W odpowiedzi na wezwanie Aleksandra udali się do namiotu Króla: kapitan Grove wraz ze swymi oficerami, Bisesa, Abdikadir, Cecil de Morgan jako tłumacz oraz Ruddy i Josh, którzy mieli zapisać w swych notesach przebieg tej zdumiewającej konferencji. Ze strony macedońskiej miał być obecny sam Aleksander, Eumenes, Hefajstion, królewski lekarz Filip oraz znaczna liczba dworzan, doradców, szambelanów i sług.

Sceneria była wspaniała. Oficjalny namiot Aleksandra, który transportowano przez całą deltę, był ogromny; wspierały go złote kolumny, a strop był wykonany z ozdobnej tkaniny. Przed złotym tronem Króla ustawiono sofy na srebrnych nogach, przeznaczone dla gości. Ale atmosfera była napięta: w namiocie stało ze stu czujnych żołnierzy, piechurów, znanych jako tarczownicy, w szkarłatnych i szafirowych mundurach oraz Nieśmiertelni z Persji w pięknie haftowanych, choć niezbyt praktycznych tunikach.

Eumenes, starając się zmniejszyć niepotrzebne tarcia, cicho poinstruował Bisesę w sprawie protokołu, jakiego należało przestrzegać w obecności Króla. Tak więc wchodząc, goście z przyszłości złożyli Królowi proskynesis, co było greckim określeniem perskiej formy hołdu polegającego na przesłaniu Królowi pocałunku i złożeniu głębokiego ukłonu. Jak można było przewidzieć, Abdikadir czuł się tym skrępowany, ale kapitan Grove i jego oficerowie w ogóle się tym nie przejęli. Najwyraźniej ci Brytyjczycy, którzy utknęli na skraju własnego imperium, otoczeni przez książątka, radżów i emirów, przywykli do respektowania ekscentrycznych miejscowych zwyczajów.

Poza tym Bisesa widziała, że Abdikadir świetnie się bawi. Spotkała niewielu takich twardych realistów jak on, ale teraz Abdikadir wyraźnie oddawał się rozkosznym fantazjom, wyobrażając sobie, że ci wspaniali Macedończycy to naprawdę jego przodkowie.

Grupa usadowiła się na wspaniałych sofach, a słudzy i majordomusi zaczęli krążyć z jedzeniem i napojami i konferencja się rozpoczęła. Tłumaczenie, prowadzone przez greckich uczonych i de Morgana, było powolne i niekiedy denerwujące. Ale stale posuwali się do przodu, czasami z pomocą map, rysunków czy nawet napisów gryzmolonych na macedońskich woskowych tabliczkach albo na kawałkach papieru, które Ruddy lub Josh wyrwali ze swych notesów.

Zaczęli od wymiany informacji. Ludzie Aleksandra nie byli zaskoczeni Złym Okiem w Jamrud, które ciągle unosiło się nad placem apelowym. Od dnia gdy „słońce przeskoczyło na niebie”, jak to określali Macedończycy, ich wywiadowcy widzieli identyczne obiekty nad całą doliną Indusu. I podobnie jak Brytyjczycy, Macedończycy szybko przywykli do tych milczących, unoszących się w powietrzu obserwatorów i traktowali ich tak samo lekceważąco.

Sekretarz Eumenes, który również był realistą, mniej się interesował takimi tajemnicami niż polityką przyszłości, która przywiodła tych obcych na Granicę. Minęło trochę czasu, zanim Eumenes i pozostali zrozumieli, że Brytyjczycy i grupa Bisesy w rzeczywistości należą do różnych epok, chociaż dzieląca ich różnica, zaledwie około stu pięćdziesięciu lat, była niczym w porównaniu z dwudziestoma czterema stuleciami dzielącymi czasy Aleksandra i Bisesy. Mimo to, gdy kapitan Grove naszkicował tło dziewiętnastowiecznego Wielkiego Polowania, Eumenes szybko zrozumiał, o co chodzi.

Bisesa spodziewała się, że sprawa konfliktu z dwudziestego pierwszego wieku będzie dla Macedończyków mniej zrozumiała, ale kiedy Abdikadir opowiedział o zasobach ropy naftowej w środkowej Azji, odezwał się Eumenes. Pamiętał, jak na brzegach rzeki, która jak wywnioskowała Bisesa, leżała w granicach współczesnego Iranu, w pobliżu miejsca, gdzie rozbito namiot Króla, wytrysnęły z ziemi dwa strumienie dziwnej cieczy.

— Nie różniła się smakiem czy kolorem od oliwy z oliwek — powiedział Eumenes — chociaż tamtejsza ziemia nie nadawała się dla oliwek. — Mimo to, powiedział, Aleksander zastanawiał się nad pożytkiem, jaki mogą przynieść takie odkrycia, gdyby były powszechne, chociaż jego prorok, Aristander, potraktował to jako zapowiedź czekającej ich ciężkiej pracy.

— Przybywamy tutaj w różnym czasie, aby zrealizować nasze różne pragnienia — powiedział Eumenes. — I pokonujemy dzielące nas tysiąclecia. Może to jest szlak wiodący do wieczności.

Sam Aleksander mówił niewiele. Siedział na swym tronie, wsparłszy głowę na dłoni, z półprzymkniętymi oczami, od czasu do czasu podnosząc wzrok z tą dziwną, zniewalającą nieśmiałością. Prowadzenie spotkania pozostawił głównie Eumenesowi, który robił na Bisesie wrażenie spryciarza, oraz Hefajstionowi, który przerywał Eumenesowi, domagając się wyjaśnień czy nawet sprzeciwiając się swemu koledze. Było oczywiste, że istnieje między nimi silne napięcie, ale, pomyślała Bisesa, może Aleksander był rad, że ci potencjalni rywale są podzieleni.

Następnie tematem dyskusji stało się znaczenie tego, co ich wszystkich spotkało: w jaki sposób historia mogła się rozpaść na kawałki i dlaczego.

Wydawało się, że Macedończycy nie byli tym specjalnie poruszeni, jak Bisesa naiwnie sobie wyobrażała. Nie mieli najmniejszych wątpliwości, że plastry czasu są dziełem bogów i wyrazem ich nieprzeniknionych zamiarów; ich światopogląd, który nie miał nic wspólnego z nauką, był Bisesie zupełnie obcy, ale zarazem na tyle elastyczny, że obejmował takie tajemnicze wydarzenia. Byli twardymi wojownikami, którzy pokonali tysiące kilometrów i podobnie jak ich greccy doradcy, byli intelektualnie nieustępliwi.

Sam Aleksander wydawał się urzeczony filozoficznymi aspektami sytuacji.

— Czy zmarli mogą ożyć? — mruknął swym gardłowym barytonem. — Bo ja jestem dla was od dawna martwy… I czy można cofnąć przeszłość, naprawić stare krzywdy, wymazać żale?

Abdikadir mruknął do Bisesy:

— Człowiek, który ma na swych rękach, tyle krwi co ten Król, musi uważać ideę naprawy przeszłości za nader interesującą…

Hefajstion mówił:

— Większość filozofów traktuje czas jako pewien cykl. Jak bicie serca, jak zmianę pór roku, jak przybywanie i ubywanie księżyca. W Babilonie astronomowie skonstruowali kalendarz kosmiczny oparty na ruchach planet, w którym Wielki Rok trwa, jak mi się wydaje, dłużej niż czterysta tysięcy lat. Kiedy planety skupią się, tworząc pewien szczególny układ, wybuchnie potężny pożar, a znów inny układ planet poprzedzi nadejście „zimy”, którą zapoczątkują powodzie… Niektórzy utrzymują nawet, że przeszłe wydarzenia dokładnie powtarzają się w kolejnych cyklach.

— Ale ten pogląd niepokoił Arystotelesa — powiedział Aleksander, który, jak przypomniała sobie Bisesa, był jego uczniem.

— Jeżeli będę żył zarówno przed, jak i po upadku Troi, to co było przyczyną tej wojny?

— Ale mimo to — powiedział Hefajstion — jeżeli coś jest w tej idei cykli, wówczas wiele dziwnych spraw można wytłumaczyć. Na przykład wyrocznie i proroków, jeżeli czas przebiega cykle, być może proroctwo jest w tej samej mierze sprawą pamiętania wydarzeń z zamierzchłej przeszłości, co wizją przyszłości. A dziwne pomieszanie czasów, którego właśnie doświadczamy, wydaje się wtedy znacznie bardziej zrozumiałe. Zgadzasz się z tym, Arystandrze?

Stary jasnowidz skinął głową.

I tak rozmowa z udziałem Aleksandra, Hefajstiona i Arystandra ciągnęła się, często biegnąc zbyt szybko dla niepewnego łańcucha tłumaczy, którzy nie byli w stanie nadążyć.

Ruddy był urzeczony.

— Cóż to za wspaniali ludzie — wyszeptał.

— Dość filozofii — powiedział Eumenes, praktyczny jak zawsze. I wezwał zebranych, by zastanowili się, co robić dalej.

Kapitan Grove powiedział, że ma pewną propozycję. Brytyjski oficer przyniósł ze sobą atlas — dosyć przestarzały, nawet według jego standardów, bo pochodzący z wiktoriańskiej szkoły — i teraz go rozłożył.

Macedończycy znali mapy i sposoby ich sporządzania. W rzeczywistości przez cały czas kampanii Aleksander miał przy sobie greckich geodetów i kreślarzy, aby sporządzali mapy lądów, które penetrował i podbijał; wiele z nich było prawie nieznanych w starożytnej Grecji, z której pochodził. Dlatego Macedończycy byli zaintrygowani atlasem i w podnieceniu stłoczyli się wokół małej książki. Byli zaintrygowani jakością druku, kształtem czcionki i jaskrawymi kolorami. Wyglądało na to, że bez trudu akceptują fakt, iż świat w rejonie Morza Śródziemnego, jaki znali, jest jedynie częścią planety i że sama planeta jest kulą, jak przewidywał Pitagoras na wiele stuleci przed czasami Aleksandra. Faktycznie Arystoteles, nauczyciel Aleksandra, napisał całą książkę na ten temat. Co do Bisesy, rozbawił ją wielki różowy pas oznaczający terytoria Imperium Brytyjskiego u szczytu jego rozkwitu.

W końcu zirytowany Aleksander zażądał, aby podano mu atlas. Był jednak skonsternowany, gdy na mapie Ziemi zaznaczono granice jego imperium.

— Myślałem, że odcisnąłem na świecie wyraźny ślad, ale jest tutaj tak wiele krain, których w ogóle nie widziałem — powiedział.

Korzystając z atlasu, kapitan Grove powiedział, że jego propozycja polega na tym, żeby ich połączone siły udały się do Babilonu.

Abdikadir próbował wyjaśnić sprawę sygnałów radiowych odebranych przez Sojuz. Jak można było przewidzieć, było to dla wszystkich zaskakujące, dopóki Ruddy i Josh nie wpadli na szczęśliwe porównanie.

— To jak dźwięk niesłyszalnych trąbek — powiedział Ruddy. — Albo blask niewidzialnych luster…

Abdikadir powiedział:

— I jedyny sygnał, jaki odebraliśmy, pochodził stąd. — Wskazał Babilon. — Jest to dla nas z pewnością największa szansa, by ustalić, co się przydarzyło nam i całemu światu. — Wszystko to przetłumaczono Aleksandrowi.

Babilon potrącił właściwą strunę. Od wielu dni nie było żadnych wiadomości z Macedonii ani znikąd indziej poza doliną Indusu, do Brytyjczyków również nie dotarła żadna wiadomość z ich własnej epoki. Pojawił się problem, gdzie mają się zatrzymać, jeżeli nie dochodziły żadne wiadomości. Aleksander zawsze miał zamiar uczynić Babilon stolicą imperium, które sięgałoby od Morza Śródziemnego do Indii i które przecinałyby szlaki wodne. Może nawet teraz marzenie to dałoby się urzeczywistnić, dysponując środkami, jakie Król miał pod ręką, nawet jeżeli reszta świata, jaki znał, znikła.

Z tych wszystkich powodów najlepsza droga wydawała się oczywista. Kiedy osiągnięto porozumienie, Ruddy był podekscytowany.

— Babilon! Na Boga, dokąd to wszystko nas zaprowadzi? Zebrani wkrótce zajęli się szczegółowymi zagadnieniami związanymi z terminami i logistyką. Na zewnątrz zapadał zmrok, krążący wokół służący nieustannie przynosili wino i zgromadzenie powoli stawało się coraz bardziej hałaśliwe.

Kiedy udało im się wyrwać od Macedończyków, Josh, Abdikadir, Ruddy i Bisesa zebrali się, żeby porozmawiać.

Bisesa powiedziała:

— Musimy zostawić jakiś znak dla Sabie i Koli, na wypadek gdyby tutaj dotarli. — Rozważali takie znaki jak ułożone na ziemi wielkie kamienne strzałki, kopce zawierające wiadomość, czy nawet zostawienie radia dla zagubionych kosmonautów.

— A cieszycie się — spytał Abdikadir — że składamy nasz los w ręce Aleksandra i jego drużyny?

— Tak — od razu odpowiedział Ruddy. — Arystoteles nauczył tych ludzi otwartości serca i umysłu oraz zaszczepił im ciekawość świata. Droga Aleksandra stanowiła w równej mierze eksplorację, co wyprawę dla uzyskania zdobyczy terytorialnych…

— Kapitan Cook z armią liczącą pięćdziesiąt tysięcy żołnierzy — zadumał się Abdikadir.

— I z pewnością — ciągnął Ruddy — to właśnie ta otwartość umożliwiła im przyjęcie zwyczajów nieznanych ludów. I dzięki temu zjednoczenie imperium, które gdyby nie przedwczesna śmierć Aleksandra, mogło trwać przez całe stulecia i posunąć naprzód cywilizację o tysiąc lat.

— Ale tutaj — powiedział Josh — Aleksander wciąż żyje…

Bisesa zdawała sobie sprawę, że Aleksander ich obserwuje. Odchylił się do tyłu i coś szeptał do eunucha, a ona zastanawiała się, czy usłyszał, co mówili.

Ruddy dokończył:

— Nie przychodzi mi do głowy żadne wspanialsze dziedzictwo niż ustanowienie „Imperium Brytyjskiego” w Azji i Europie ponad dwa tysiące lat przed jego powstaniem!

— Ale imperium Aleksandra — powiedział Josh — nie miało nic wspólnego z demokracją czy wartościami wyznawanymi przez Greków. Popełniał czyny potworne, na przykład spalił Persepolis. Płacił za każdy etap swojej niekończącej się kampanii łupami zdobytymi podczas poprzedniego. I nie liczył się z niczyim życiem. Według niektórych źródeł jest odpowiedzialny za śmierć siedmiuset pięćdziesięciu tysięcy ludzi.

— Był człowiekiem swojej epoki — powiedział Ruddy, poważny i cyniczny, jak gdyby w rzeczywistości był dwa razy starszy. — Czego moglibyście oczekiwać? W tym świecie źródłem ładu było jedynie imperium. W granicach imperium istniała kultura, porządek i szansa rozwoju cywilizacji. A poza nim byli tylko barbarzyńcy i chaos. Nie było innych sposobów rządzenia! Jego osiągnięcia przetrwały, nawet gdy już nie było imperium. Rozpowszechnił grecki język od Aleksandrii aż po Syrię. Kiedy Rzymianie przedarli się na wschód, napotkali nie barbarzyńców, lecz ludy mówiące po grecku. Gdyby nie owo greckie dziedzictwo, chrześcijaństwo przeżywałoby ciężkie chwile, rozprzestrzeniając się poza granice Judei.

— Być może — powiedział Abdikadir, szczerząc zęby w uśmiechu. — Ale słuchaj, Kipling, ja nie jestem chrześcijaninem!

Dołączył do nich kapitan Grove.

— Myślę, że załatwiliśmy sprawę — powiedział cicho. — Strasznie się cieszę, że tak szybko doszliśmy do porozumienia i to niezwykłe, jak wiele mamy ze sobą wspólnego. Przypuszczam, że w ciągu dwóch tysięcy lat nic o charakterze zasadniczym nie uległo zmianie, jeśli chodzi o rozmieszczenie armii… Ale słuchajcie. Myślę, że to zebranie trochę zaczyna się wyradzać. Słyszałem o Aleksandrze i jego rozpasaniu — powiedział z żałosnym uśmiechem — i chociaż raczej nie przywiązuję do tego wagi, myślę, że byłoby rozsądne, gdybym tu został i dowiedział się czegoś więcej od tych facetów. Nie przejmujcie się, potrafię dać sobie radę! Moi chłopcy też tu zostaną, ale jeżeli chcecie się wymknąć…

Bisesa skorzystała z wymówki. Ruddy i Josh także postanowili odejść, choć Ruddy oglądał się z zazdrością, widząc połyskujące wnętrze królewskiego namiotu, gdzie właśnie zaczynała tańczyć młoda kobieta o apetycznie zaokrąglonych kształtach, którą okrywała jedynie sięgająca do ziemi przezroczysta chusta.

Na zewnątrz namiotu Bisesa spotkała Filipa, greckiego lekarza Aleksandra, który tu na nią czekał. Bisesa pośpiesznie wezwała de Morgana. Faktor był już na poły pijany, ale mimo to był w stanie tłumaczyć.

Filip powiedział:

— Król wie, że rozmawialiście o jego śmierci.

— Och, bardzo mi przykro.

— I pragnie, abyś mu powiedziała, jak umrze. Bisesa zawahała się.

— Żyje wśród nas pewna legenda. Opowieść o tym, co go spotkało…

— Wkrótce umrze — wyszeptał Filip.

— Tak. Tak będzie.

— Gdzie?

Znowu się zawahała.

— W Babilonie.

— Więc umrze młodo, tak jak Achilles, jego bożyszcze. Tak jak Aleksander! — Filip zerknął na królewski namiot, gdzie sądząc po hałasie, hulanka szła pełną parą. Wyglądał na zaniepokojonego, ale zarazem zrezygnowanego. — No cóż, to żadna niespodzianka. Kiedy walczy, pije za dziesięciu. I omal nie zabiła go strzała, która utkwiła w płucach. Obawiam się, że nie da sobie czasu na to, by dojść do siebie, ale…

— Nie posłucha swego lekarza. Filip uśmiechnął się.

— Są rzeczy, które nigdy się nie zmieniają.

Bisesa podjęła szybką decyzję. Pogrzebawszy w swym zestawie ratunkowym schowanym pod kombinezonem, wyciągnęła plastikowe opakowanie tabletek przeciw malarii. Pokazała Filipowi, jak wydobyć pigułki z plastikowej folii.

— Niech twój król je zażyje — powiedziała. — Nikt nie wie na pewno, jak to się stało. Prawdę przesłoniły plotki, konflikty i zafałszowania historii. Ale niektórzy uważają, że nastąpiło to w wyniku choroby, której te tabletki zapobiegną.

Filip zmarszczył brwi.

— Dlaczego mi je dajesz?

— Ponieważ myślę, że twój król będzie ważny dla wszystkich naszych przyszłości. Jeżeli umrze, to przynajmniej nie w ten sposób.

Filip zamknął dłoń na opakowaniu i uśmiechnął się.

— Dziękuję ci, pani. Ale powiedz mi…

— Tak?

— Czy ludzie będą o nim pamiętać?

Znów ten dziwny dylemat posiadania nadmiaru wiedzy, którą Bisesa zdobyła podczas długich sesji z telefonem, kiedy zbierała informacje dotyczące dziejów Aleksandra.

— Tak. Pamiętają nawet jego konia! — Bucefał zginął podczas walki nad rzeką Jhelum. — Ponad tysiąc lat od tej chwili, władcy krainy za rzeką Oxus będą utrzymywali, że ich konie kiedyś miały rogi na głowach i że były potomkami Bucefała.

Filip był zachwycony.

— Aleksander kazał sporządzić dla Bucefała rodzaj pióropusza ze złotymi rogami, który zakładał mu na czas bitwy. Pani, jeżeli Król kiedyś będzie bliski śmierci…

— Wtedy mu powiedz.

Kiedy odszedł, zwróciła się do de Morgana:

— A ty zatrzymaj to dla siebie. Rozłożył ręce.

— Oczywiście. Musimy utrzymać Aleksandra przy życiu, jeżeli już tu utknęliśmy, może rzeczywiście być naszą największą nadzieją na ocalenie czegoś ze wspólnej przyszłości. Ale na wszystkich bogów, Biseso! Dlaczego nie sprzedałaś mu tych pigułek? Aleksander jest tysiąc razy bogatszy od każdego człowieka swojej epoki! Cóż za marnotrawstwo…

Śmiejąc się, odeszła.

24. Polowanie

Przygotowania do battue zostały zakończone.

Na polowanie, które miało być przeprowadzone na wzór ćwiczeń wojskowych, przeznaczono ogromny obszar stepu. Oddziały wojska ustawiono w wielki kordon, przy czym każdy oddział miał dowódcę w randze generała. Naganiacze otoczyli część środkową, poruszając się jak podczas manewrów, a zwiadowcy poprzedzali główne oddziały wojska, które zamknęły skrzydła po obu stronach. Łączność między poszczególnymi oddziałami utrzymywano za pomocą trąbek i flag, a kiedy koło definitywnie się zamknęło, tak już miało pozostać do końca.

Kiedy proces płoszenia zwierzyny się rozpoczął, sam Czyngis-chan poprowadził królewski orszak do niskiego grzbietu, który miał stanowić punkt obserwacyjny. Cała Złota Rodzina musiała być obecna, wraz z żonami i konkubinami cesarza, jego szambelanami i sługami. Razem z nimi podróżował Yeh-lii, który zabrał ze sobą Kolę, Sabie oraz tłumaczy.

Skala przedsięwzięcia była zdumiewająca. Kiedy Kola znalazł się na grzbiecie, na równinie poniżej zobaczył jedynie kilka oddziałów ustawionych w zwartym szyku, z powiewającymi sztandarami i niespokojnie poruszającymi się końmi; reszta znajdowała się gdzieś za horyzontem. Był zaskoczony obfitością jedzenia i napojów przeznaczonych dla królewskiego orszaku.

Podczas gdy czekano, aż płoszenie zwierzyny dobiegnie końca, Złotą Rodzinę zabawiano popisami ptaków do polowań. Pewien człowiek przyniósł potężnego orła, który siedział na wielkiej rękawicy. Kiedy ptak rozpostarł skrzydła, ich rozpiętość okazała się większa niż wzrost właściciela. Kiedy wypuszczono jagnię, ptak rzucił się na nie tak gwałtownie, że zwalił właściciela z nóg, ku uciesze królewskiego orszaku.

Potem odbyły się wyścigi konne. Mongolskie wyścigi były rozgrywane na dystansie wielu kilometrów i Kola ze swego stanowiska widział jedynie etap końcowy. Dżokeje, którymi były dzieci nieprzekraczające siedmiu czy ośmiu lat życia, siedzieli boso na grzbietach dorosłych wierzchowców. Walka była zażarta, a pobliską metę spowijały kłęby kurzu. Złota Rodzina rzucała zwycięzcom złoto i klejnoty.

W oczach Koli był to kolejny przykład mongolskiej mieszaniny barbarzyństwa i prostackiej ostentacji albo, jak powiedziała Sabie: — Ci ludzie rzeczywiście w ogóle nie mają gustu. — Ale Kola nie mógł zaprzeczyć, że samego Czyngis-chana otaczała aura spokoju.

Wychowany w wojskowej dyscyplinie, zręczny, pełen determinacji i nieprzekupny polityk, Czyngis-chan był synem wodza jednego z klanów. Naprawdę nazywał się Temiijin, co oznacza kowala; jego przybrane imię znaczyło „władca wszystkich”. Dziesięć lat trwały bratobójcze walki, zanim Temiijin zjednoczył wszystkich Mongołów, tworząc w ten sposób jeden naród i został „władcą wszystkich plemion zamieszkujących filcowe namioty”.

Mongolskie armie składały się niemal wyłącznie z konnicy, wysoce mobilnej, zdyscyplinowanej i szybkiej. Styl ich walki został doprowadzony do perfekcji w ciągu wielu pokoleń wypełnionych polowaniami i walkami na równinach. Dla ludów osiadłych, zamieszkujących wsie i miasta na skraju stepu, Mongołowie byli uciążliwymi sąsiadami, ale nie byli wyjątkiem. Przez wiele stuleci na wielkim azjatyckim lądzie grasowały armie jeźdźców i Mongołowie byli po prostu ostatnimi przedstawicielami owej długiej i krwawej tradycji. Ale pod rządami Czyngis-chana wstąpiła w nich furia.

Czyngis-chan rozpoczął kampanię skierowaną przeciwko trzem ludom zamieszkującym Chiny. Szybko wzbogaciwszy się na grabieży, Mongołowie zwrócili się następnie na zachód i zaatakowali Khwarezm, bogaty i stary kraj islamski rozciągający się od Iranu do Morza Kaspijskiego. Potem, przekroczywszy Kaukaz, dotarli do Ukrainy i Krymu, po czym przypuścili wściekły atak na Rosję. Kiedy Czyngis-chan umierał, jego imperium, zbudowane w ciągu jednego pokolenia, było czterokrotnie większe od imperium Aleksandra i dwa razy większe od Cesarstwa Rzymskiego za czasów jego największej świetności.

Jednakże Czyngis-chan pozostał barbarzyńcą i jego jedynym celem było umocnienie i wzbogacenie Złotej Rodziny. A Mongołowie byli ludem zabójców. Ich okrucieństwo wywodziło się z tradycji: jako niepiśmienni koczownicy nie widzieli żadnego sensu w uprawie roli, nie rozumieli znaczenia miast, poza tym, że były kopalnią łupów i nie przywiązywali żadnej wagi do ludzkiego życia. Takie było kredo wszystkich podbojów.

Teraz Kola został w czarodziejski sposób przeniesiony do samego serca mongolskiego imperium. I tutaj korzyści wynikające z istnienia imperium były wyraźniej widoczne niż w książkach historycznych napisanych przez potomków pokonanych nieprzyjaciół. Po raz pierwszy w historii Azja została zjednoczona, od granic Europy aż po Morze Południowochińskie; na gobelinach, które zdobiły namioty Czyngis-chana, widniały chińskie smoki i perskie feniksy. Chociaż po rozpadzie mongolskiego imperium kontakty z tą częścią świata ustały, mity wschodnich ludów zastąpiły wspomnienia — wspomnienia, które pewnego dnia zainspirowały Krzysztofa Kolumba do wyprawy przez Ocean Atlantycki, w poszukiwaniu nowego szlaku do Chin.

Ale podbite kraje ucierpiały ogromnie. Starożytne miasta zostały starte z powierzchni ziemi, a cała ludność wymordowana. „Nawet kiedy Kola podziwiał pawilon samego Czyngis-chana, było dlań oczywiste, że korzyści wynikające z istnienia imperium były niewiele warte w zestawieniu z ogromem ludzkiej niedoli.

Ale Sabie, jak to wyraźnie widział, pociągał pazerny przepych Mongołów.

W końcu na horyzoncie pojawili się z wrzaskiem naganiacze, zbliżając się do terenu łowów. Biegacze rozciągnęli liny między oddziałami wojska, tworząc kordon. Osaczone zwierzęta biegały tam i z powrotem, ledwo widoczne w wielkim tumanie wzniecanego przez siebie pyłu.

Kola próbował przeniknąć wzrokiem chmurę pyłu.

— Zastanawiam się, co złapali. Widzę konie, może osły, wilki, hieny, lisy, wielbłądy, zające — wszystkie zwierzęta są przerażone.

Sabie wyciągnęła dłoń.

— Popatrz tam.

Z chmury pyłu wyłonił się jakiś wielki kształt. Był jak wielki głaz, na początku pomyślał Kola, jak część samej ziemi, znacznie wyższy od człowieka. Ale poruszał się ciężko, jego wielkie barki unosiły się i opadały, a rdzawobrązowa sierść lśniła w świetle słońca. Kiedy uniósł głowę, Kola ujrzał zakrzywioną trąbę i spiralne kły i usłyszał donośne trąbienie.

— Mamut — wyszeptał. — Myśliwi Czyngis-chana, przekroczywszy plaster czasu, schwytali więcej, niż się spodziewali, być świadkiem czegoś takiego, to jak sen. Gdybyśmy tylko mieli kamerę!

Ale Sabie pozostała obojętna.

Czyngis-chan trochę sztywno dosiadł konia. Ruszył do przodu z kilkoma strażnikami po obu stronach. Jego przywilejem było uśmiercenie pierwszego zwierzęcia. Zajął pozycję niecałe dwadzieścia metrów poniżej Koli i czekał, aż zwierzę zostanie ku niemu zagnane.

Nagle rozległy się krzyki. Kilku strażników wyłamało się z szeregu i uciekło, pomimo ryku swych dowódców. W chmurze pyłu kłębiącego się przed Czyngis-chanem Kola zobaczył, jak w powietrzu leci czerwona szmata, nie, to nie była szmata, to był człowiek, mongolski wojownik, z rozerwaną piersią i zwisającymi wnętrznościami.

Czyngis-chan stał spokojnie, powstrzymując konia, uniósłszy w górę lancę i bułat.

Kola ujrzał zbliżającą się bestię, która wyłoniła się z chmury pyłu. Jej skradający się krok przypominał lwa, ale zwierzę było potężnie umięśnione, a barki miało jak niedźwiedź. A kiedy otworzyło paszczę, ukazały się kły zakrzywione jak bułat Czyngis-chana. Przez chwilę cesarz i tygrys szablastozębny stali naprzeciwko siebie zupełnie bez ruchu.

Wtedy rozległ się pojedynczy strzał, niby grom z jasnego nieba. Stało się to tak blisko Koli, że w uszach mu zadzwoniło i usłyszał świst przelatującej obok kuli. Otaczający Kolę królewski orszak i ich strażnicy krzyknęli i dosłownie struchleli. Niespodziewanie wielki kot leżał na ziemi z drgającymi tylnymi nogami i krwawą miazgą zamiast głowy. Koń Czyngis-chana się spłoszył, ale sam cesarz ani drgnął.

Oczywiście to była Sabie. Ale już zdążyła ukryć pistolet.

Teraz rozpostarła ramiona.

Tengri! Jestem wysłanniczką niebios, którą przysłano, aby cię uratować, o wielki, bo masz żyć wiecznie i panować nad całym światem! — Obróciła się do jęczącego Basila i łamaną francuszczyzną syknęła: — Tłumacz, ty psie, albo i tobie zaraz rozwalę głowę.

Czyngis-chan wpatrywał się w nią nieruchomo.

Rzeź zwierząt wewnątrz kordonu zajęła kilka dni. Zgodnie ze zwyczajem część normalnie wypuszczano na wolność, ale tym razem żadnemu nie darowano życia, ponieważ zagrożone zostało życie Czyngis-chana.

Kola z zaciekawieniem przyglądał się szczątkom. Czyngis-chanowi pokazano głowy i kły kilku mamutów, jak również ciała lwów o rozmiarach, jakich nikt przedtem nie widział, i lisy pokryte futrem białym jak śnieg.

W sieć Mongołów zostali także schwytani jacyś dziwni ludzie. Byli nadzy i choć szybko biegali, nie byli w stanie uciec; stanowili małą rodzinę: mężczyzna, kobieta i chłopiec. Mężczyznę natychmiast wysłano na tamten świat, a kobietę i dziecko, skutych łańcuchami, sprowadzono do królewskiego domu. Istoty te były nagie i brudne i wydawało się, że nie potrafią mówić. Kobietę oddano żołnierzom, żeby się z nią zabawili, a dziecko przez kilka dni trzymano w klatce. Pozbawione rodziców nie chciało jeść i szybko słabło.

Kola tylko raz widział je z bliska. Siedzący w kucki wewnątrz klatki chłopiec był wysoki — wyższy od wszystkich Mongołów, wyższy nawet niż Kola — ale jego twarz i ciało miały cechy nie w pełni ukształtowanego dziecka. Skórę miał ogorzałą, a stopy pokryte odciskami. Na jego ciele nie było ani grama tłuszczu, ale mięśnie miał twarde. Robił wrażenie, jak gdyby mógł biec przez cały dzień bez przerwy. Nad oczami miał wydatny kostny fałd. Kiedy spojrzał na Kolę, okazało się, że ma zdumiewająco niebieskie oczy, jasne jak niebo. Kola odniósł wrażenie, że kryła się za nimi inteligencja. Ale nie była to inteligencja człowieka, była to świadomość pozbawiona wyrazu, pozbawiona własnego ja.

Kola próbował o tym porozmawiać z Sabie. Może był to jakiś przodek człowieka, może Homo erectus, nieszczęśnik pochwycony przez Nieciągłość. Ale Sabie nigdzie nie można było znaleźć.

Kiedy Kola wrócił, klatka znikła. Dowiedział się, że chłopiec zmarł, a jego ciało zostało spalone wraz z resztkami pozostałymi po polowaniu.

Sabie pojawiła się następnego dnia około południa. Yeh-lii i Kola byli w połowie kolejnej strategicznej sesji.

Sabie miała na sobie mongolską tunikę z drogiej, haftowanej tkaniny, w jakiej paradowała Złota Rodzina, a we włosach i wokół szyi połyskiwały kawałki jasnopomarańczowej tkaniny ze spadochronu, co miało stanowić oznakę jej odmiennego pochodzenia. Wyglądała dziwacznie, jak istota nie należąca ani do jednego, ani do drugiego świata.

Yeh-lii usiadł wygodnie i przyjrzał się jej uważnie, jakby coś rozważając.

— Co się z tobą działo? — powiedział Kola po angielsku. — Nie widziałem cię od chwili, gdy strzelałaś.

— To było spektakularne, prawda? — szepnęła. — I zadziałało.

— Co masz na myśli, mówiąc „zadziałało”? Czyngis-chan mógł kazać cię zabić za pogwałcenie prawa pierwszeństwa podczas polowania.

— Ale tego nie zrobił. Wezwał mnie do swojej jurty. Kazał wyjść wszystkim, nawet tłumaczom, zostaliśmy tylko we dwoje. Myślę, że teraz naprawdę wierzy, że jestem z jego Tengri. Wiesz, kiedy do niego poszłam, pił już od paru godzin, więc wyleczyłam mu kaca. Pocałowałam jego kieliszek z winem — i wpuściłam do środka kilka aspiryn, które przedtem ukryłam w ustach. To było takie łatwe, mówię ci, Kola…

— Co mu zaofiarowałaś, Sabie?

— To, czego pragnął. Dawno temu za pośrednictwem szamana otrzymał boską misję. Czyngis-chan jest przedstawicielem niebios na ziemi, wysłanym, aby rządził nami wszystkimi. Wie, że jego misja nie jest jeszcze zakończona — i że od chwili wystąpienia Nieciągłości w rzeczywistości się cofnęła — ale wie także, że robi się coraz starszy. Ten komunistyczny pomnik, upamiętniający datę jego śmierci, napędził mu niezłego pietra. Chce mieć więcej czasu, żeby dokończyć swoją misję — pragnie nieśmiertelności. I to właśnie mu zaofiarowałam. Powiedziałam mu, że w Babilonie znajdzie kamień filozoficzny.

Kola wydał stłumiony okrzyk.

— Jesteś szalona.

— Skąd wiesz, Kola? Nie mamy pojęcia, co na nas czeka w Babilonie. Kto wie, co jest możliwe? I kto ma nas zatrzymać? — Uśmiechnęła się szyderczo. — Casey? Ci brytyjscy kretyni w Indiach?

Kola zawahał się.

— Czy Czyngis-chan wziął cię do łóżka? Uśmiechnęła się.

— Wiedziałam, że odstręczy go czyste ciało. Więc wzięłam trochę łajna jego ulubionego konia i wtarłam je we włosy. Nawet trochę się wytarzałam w ziemi. To zadziałało. I wiesz, podobała mu się moja skóra. Jej gładkość — brak blizn. Może nie przepada za higieną, ale podobają mu się jej skutki. — Twarz jej pociemniała. — Wziął mnie od tyłu. Mongołowie kochają się mniej więcej tak samo delikatnie, jak prowadzą wojnę. Pewnego dnia ten oziębły sukinsyn za to zapłaci.

— Sabie…

— Ale nie dziś. Dostał to, czego chciał i ja także. — Skinęła na Basila. — Ty, Francuziku. Powiedz Yeh-lii, że Czyngis-chan podjął decyzję. Mongołowie i tak dotarliby do Iraku w ciągu jednego pokolenia czy coś koło tego; ta kampania nie będzie dla nich żadnym wyzwaniem. Już zwołano ąuriltai, czyli naradę wojenną. — Wyciągnęła sztylet z buta i wbiła go w mapę tam gdzie poprzednio, w Babilon. Tym razem nikt nie ośmielił się go wyciągnąć.

Загрузка...