14 „Jeleń i lew”

Tak jak to zapowiadały dźwięki rozlegające się na dziedzińcu karczmy, w jej wnętrzu panował ogromny hałas. Podróżnicy z Pola Emonda weszli za panem Fitchem bocznymi drzwiami i od razu zmieszali się z przemieszczającym v obie strony sznurem mężczyzn i kobiet ubranych w długie fartuchy, niosących w górze tace z jedzeniem i piciem. Posługacze rzucali na odczepne jakieś krótkie przeprosiny, ale żaden ani na chwilę nie zwolnił kroku. Jeden z nich przyjął pośpieszne rozkazy pana Fitcha i natychmiast gdzieś pobiegł.

— Obawiam się, że oberża jest przepełniona po same krokwie — powiedział oberżysta. — We wszystkich oberżach w mieście jest tak samo. Wraz z zimą mieliśmy... cóż, odkąd się ociepliło na tyle, że ludzie mogli zejść z gór, jesteśmy zupełnie zalani, tak, to właściwe słowo, zalani przez ludzi z kopalń i hut, a wszyscy opowiadają jakieś straszne historie. O wilkach i jeszcze gorsze. Takie rzeczy, które ludzie opowiadają, kiedy przez całą zimę są odcięci od świata. Mamy tylu gości, że już chyba nikogo nie przyjmiemy. Ale wy się nie bójcie. Może tu trochę tłoczno, ale zrobię co mogę dla pani i pana Andra. I, oczywiście, dla waszych przyjaciół.

Przyjrzał się z ciekawością Randowi i pozostałym, wyjąwszy Thoma, ich ubrania zdradzały, że są wieśniakami, a z kolei Thom w swym płaszczu barda również wydawał się dziwnym towarzyszem podróży pani Alys i pana Andra.

— Zrobię, co będę mógł, na pewno dobrze tu wypoczniecie.

Rand wpatrywał się w otaczający ich rejwach i próbował nie dać się podeptać, choć posługaczom jakoś udawało się nie wpadać na niego. Myślał o panu al’Vere i jego żonie, którzy potrafili sami dać sobie radę z obsługą w oberży „Winna Jagoda”, czasem tylko prosząc o niewielką pomoc swe córki.

Mat i Perrin z zainteresowaniem wodzili wzrokiem po sali, z której dochodziły ich fale śmiechu, śpiewów i jowialnych okrzyków powitalnych, rozbrzmiewających za każdym razem, gdy otwierały się drzwi wejściowe. Strażnik mruknął, że spróbuje się czegoś wywiedzieć i z ponurym wyrazem twarzy zniknął za wahadłowymi drzwiami, wchłonięty przez falę rozbawienia.

Rand pragnął pójść za nim, ale jeszcze bardziej tęsknił za kąpielą. Chętnie by pogadał i pośmiał się z tamtymi ludźmi, rozumiał jednak, że bardziej docenią jego obecność, gdy będzie czysty. Mat i Perrin najwyraźniej podzielali te odczucia, ten pierwszy nawet drapał się ukradkiem.

— Panie Fitch — powiedziała Moiraine. — Wiem, że w Baerlon są Synowie Światła. Czy możemy spodziewać się kłopotów?

— Ależ proszę się nie martwić, pani Alys. Oni tylko znowu dokazują po swojemu, twierdzą, że w mieście jest jakaś Aes Sedai.

Moiraine uniosła brew, a oberżysta rozłożył tłuste ramiona. — Nie martwcie się, już kiedyś tak było. W Baerlon nie ma żadnej Aes Sedai i gubernator o tym wie. Białe Płaszcze uważają, że kiedy pokażą jakąś kobietę, która ich zdaniem jest Aes Sedai, to ludzie ich wpuszczą do miasta. Cóż, myślę, że niektórzy tak by zrobili. Niektórzy tak. Ale większość wie, o co chodzi Białym Płaszczom i popiera gubernatora. Nikt nie chce krzywdy jakiejś nieszkodliwej staruszki, by Synowie mieli wymówkę do narobienia wrzawy.

— Miło mi to słyszeć — stwierdziła sucho Moiraine. Położyła dłoń na ramieniu oberżysty. — Czy Min jeszcze tu jest? Bo jeśli tak, to chciałabym z nią rozmawiać.

Rand nie usłyszał odpowiedzi pana Fitcha, zagłuszonej wejściem służących, którzy zaraz zaprowadzili ich do łaźni. Moiraine i Egwene zniknęły za uśmiechającą się usłużnie, obładowaną ręcznikami, zażywną kobietą. Bard, Rand i pozostali dwaj chłopcy poszli za szczupłym, ciemnowłosym posługaczem imieniem Ara.

Rand próbował wypytać Arę o Baerlon, ale ten, z wyjątkiem stwierdzenia, że Rand mówi z zabawnym akcentem, ledwie mu raczył odpowiadać. Potem, na widok łaźni, wszystkie myśli o rozmowie wywietrzały mu z głowy. Na wyłożonej płytkami podłodze stał krąg wysokich, miedzianych wanien, pomiędzy którymi, w samym środku pomieszczenia, znajdował się otwór ściekowy. Na stołkach obok każdej wanny leżały porządnie złożone grube ręczniki i duże kostki żółtego mydła, a na długim palenisku pod jedną ze ścian stały wielkie żelazne kotły z wodą. Przy przeciwległej ścianie znajdował się kominek, płonące w nim bierwiona dodawały ciepła.

— Prawie tak dobrze, jak w oberży „Winna Jagoda” zauważył lojalnie, choć nieco rozmijając się z prawdą, Perrin. Thom wybuchnął śmiechem, a Mat zakpił:

— I może jeszcze przywieźliśmy ze sobą jakiegoś Coplina, tylko że o tym nie wiemy.

Rand zrzucił z siebie płaszcz i resztę rzeczy, a Ara w tym czasie napełniał wodą cztery miedziane wanny. Kiedy ich ubrania leżały już na stołkach, posługacz postawił jeszcze przy każdym wiadro gorącej wody i warząchwie. Zrobiwszy to, usiadł przy drzwiach, oparł się o ścianę i skrzyżował ręce na piersiach, najwyraźniej zamierzając pogrążyć się we własnych myślach.

Gdy namydlali się i spłukiwali całotygodniowy brud warząchwiami pełnymi wrzątku, rozmowa zupełnie się nie kleiła. Potem powoli, pomrukując z zachwytu, zanurzali się w wannach. Ciepłe powietrze w łaźni stało się mgliste i gorące. Przez dłuższy czas nie było słychać innych odgłosów prócz przeciągłych westchnień ulgi, które wydawali, kiedy ich napięte mięśnie rozluźniały się, a z kości uchodziło zimno, o którym przyzwyczaili się myśleć, jako o czymś niezmiennym.

— Czy potrzebujecie czegoś jeszcze? — spytał nagle Ara, który nie miał żadnego prawa mówić cokolwiek o akcencie innych ludzi, bo obydwaj z panem Fitchem mówili tak, jakby w ustach mieli pełno kaszy. — Może świeże ręczniki, albo dolać gorącej wody?

— Nic już nie trzeba — dźwięcznie odpowiedział Thom, Zamknął oczy i leniwie machnął ręką. — Idź się zabawić. Później osobiście dopatrzę, abyś dostał sowitą zapłatę za swoje usługi.

Zanurzył się głębiej w wannie, aż woda zakryła go po same oczy i nos.

Wzrok Ary powędrował w stronę stołków, na których leżały ich ubrania i pozostały dobytek. Chwilę patrzył na łuk, znacznie dłużej na miecz Randa i topór Perrina.

— Czy na wsi też są jakieś kłopoty? — zapytał nagle. W Rzekach, czy jak wy tam zwiecie swoją okolicę?

— W Dwu Rzekach — powiedział Mat, wymawiając wyraźnie każde słowo z osobna. — Pochodzimy z Dwu Rzek. A te kłopoty, dlaczego...

— Co to znaczy też? — przerwał mu Rand. — Czy tutaj są jakieś kłopoty?

Rozkoszujący się kąpielą Perrin mruknął: — Ale mi dobrze!

Thom uniósł się odrobinę i otworzył oczy.

— Tutaj? — żachnął się Ara. — Kłopoty? Górnicy, którzy biją się nad ranem, nie sprawiają żadnych kłopotów. Albo... Urwał i przyglądał im się przez chwilę.

— Kłopoty mają w Ghealdan — powiedział wreszcie. Nie, pewnie nie. Nic się nie dzieje w pasterskich wioskach, co? Nikt ich nie napada. Chciałem powiedzieć, że tam jest jeszcze spokój. Ale i tak to była dziwna zima. Dziwne rzeczy się działy w górach. Słyszałem, że któregoś dnia w Saldaei pojawiły się trolloki. Ale to na Ziemiach Granicznych, prawda?

Skończył mówić, ale usta miał nadal otwarte, zamknął je po chwili, wyraźnie zdziwiony, że powiedział tak dużo.

Na dźwięk słowa trolloki Rand poczuł napięcie i próbował to ukryć, wykręcając swoją myjkę nad głową. Odprężył się, gdy Ara nadal mówił, nie wszyscy jednak trzymali usta na kłódkę.

— Trolloki? — zarechotał Mat. Rand prysnął w niego wodą, ale ten otarł ją tylko z twarzy. — Nie wiesz nawet, ile ja ci potrafię opowiedzieć o trollokach.

Thom odezwał się po raz pierwszy, odkąd wszedł do wanny. — A może jednak nie? Już mam dosyć słuchania własnych opowieści z twoich ust.

— Thom jest bardem — wyjaśnił Perrin i Ara spojrzał na niego spode łba.

— Widziałem twój płaszcz. Będziesz tu dawał przedstawienia?

— Czekajcie chwilę — zaprotestował Mat. — Twierdzicie, że ja niby powtarzam opowieści Thoma? Czy wy wszyscy...?

— Po prostu nie opowiadasz ich tak dobrze jak

Thom przerwał mu pośpiesznie Rand, a Perrin pośpieszył z pomocą:

— Stale coś zmieniasz, aby brzmiały lepiej, ale zupełnie ci to nie wychodzi.

— A poza tym wszystko ci się myli — dodał Rand. Lepiej zostaw to Thomowi.

Wszyscy mówili tak szybko, że Ara aż rozdziawił usta. Mat też zagapił się na nich, jakby myślał, że powariowali. Rand zastanawiał się, czy nie skoczyć na niego, aby wreszcie zamilknął.

Nagle drzwi otworzyły się z trzaskiem i wszedł Lan z przewieszonym przez ramię brązowym płaszczem. Wniósł ze sobą powiew chłodnego powietrza, od którego para wodna przerzedziła się na chwilę.

— No właśnie — powiedział Strażnik zacierając dłonie już nie mogłem się tego doczekać.

Ara podniósł wiadro, ale Lan odprawił go gestem dłoni.

— Dziękuję, sam sobie poradzę. Rzuciwszy płaszcz na jeden ze stołków, wypchnął posługacza z pomieszczenia, nie zważając na jego protesty i zamknął za nim drzwi. Postał przy nich przez chwilę, nasłuchując z przekrzywioną głową, a gdy odwrócił się wreszcie w ich stronę, jego głos brzmiał twardo, a stalowy wzrok zdawał się godzić prosto w Mata.

— Wróciłem w samą porę, chłopcze z farmy. Czy ty nigdy nie słuchasz tego, co się do ciebie mówi?

— Nic nie zrobiłem — wykręcał się Mat. — Chciałem mu tylko opowiedzieć o trollokach, a nie o...

Urwał i spuścił wzrok.

— Nie wolno ci opowiadać o trollokach — skarcił go Lan. — Nie wolno ci nawet o nich myśleć.

Mrucząc coś jeszcze ze złością, zaczął napełniać sobie wannę. — Na krew i popioły, lepiej zapamiętaj sobie, że Czarny ma oczy i uszy tam, gdzie się tego najmniej spodziewasz. A jeśli Synowie Światła dowiedzą się, że trolloki was ścigają, będą się aż palić, aby was dostać w swoje ręce. Dla nich to oznacza to samo, co nazwać was Sprzymierzeńcem Ciemności. Może nie jesteś do tego przyzwyczajony, ale dopóki nie dojedziemy do celu, staraj się nie decydować za siebie, chyba, że pani Alys albo ja powiemy, że masz postępować inaczej.

Mat drgnął, usłyszawszy przybrane imię Moiraine.

— Jest coś, o czym ten człowiek nie chciał nam powiedzieć — rzekł Rand. — Coś, czego się bał, ale nie chciał nic wyjaśnić.

— Prawdopodobnie chodziło mu o Synów — stwierdził Lan, dolewając sobie wody. — Większość ludzi uważa, że oni sprowadzają kłopoty. Niektórzy jednak mają odmienne zdanie, a on nie znał was na tyle, aby ryzykować. Moglibyście donieść na niego Białym Płaszczom.

Rand pokręcił głową, to miasto zdawało się być jeszcze gorsze od Taren Ferry.

— Powiedział jednak, że w... Saldaei, tak się chyba to nazywało, są trolloki — odezwał się Perrin.

Lan cisnął z hałasem puste wiadro na podłogę.

— A wy będziecie o tym stale gadać, czy tak? Na Ziemiach Granicznych zawsze są trolloki, kowalu. Zapamiętaj więc sobie łaskawie, że nie chcemy ściągać na siebie uwagi bardziej niż polne myszy. Zapamiętaj to sobie. Moiraine chce, abyście wszyscy dojechali do Tar Valon żywi i ja jej będę w tym pomagał, na ile się da, ale jeśli z waszej winy stanie się jej jakaś krzywda...

Dokończyli kąpieli, a potem ubierali się, w całkowitym milczeniu.

Kiedy wyszli z łaźni, napotkali Moiraine stojącą w końcu korytarza obok szczupłej dziewczyny, odrobinę od niej wyższej. To znaczy, Rand podejrzewał, że to jest dziewczyna, choć miała przycięte krótko włosy, a ubrana była w męską koszulę i spodnie. Moiraine powiedziała coś, dziewczyna obdarzyła mężczyzn przenikliwym spojrzeniem, potem pożegnała ją skinieniem głowy i pośpiesznie odeszła.

— Cóż, znakomicie — powiedziała Moiraine, kiedy się do niej zbliżyli — jestem pewna, że kąpiel pobudziła wasz apetyt. Pan Fitch wyznaczył dla nas oddzielną salę jadalną.

Prowadziła ich za sobą i mówiła dalej bez związku, o ich pokojach, tłoku w mieście, o tym, że oberżysta prosił, by Thom zabawił jego gości jakimiś pieśniami i opowieściami. O dziewczynie nie wspomniała ani słowem, jakby jej tam wcale nie było.

W sali jadalnej stał wypolerowany dębowy stół, otoczony kilkunastoma krzesłami, na podłodze leżał dywan. Gdy weszli do środka, zastali tam Egwene, która właśnie kończyła ogrzewać dłonie nad ogniem trzaskającym w kominku. Jej rozpuszczone na ramionach włosy błyszczały po umyciu. Rand miał mnóstwo czasu na przemyślenie różnych spraw podczas długiego milczenia w łaźni. Nasłuchawszy się przestróg Lana, że nie mają nikomu ufać, doszedł do wniosku, że są bardzo samotni, wskazywał na to choćby fakt, iż Ara bał się im zaufać. Wydawało się, że nie mogą już polegać na nikim, prócz siebie samych, a wciąż nie był pewien, czy powinien powierzać swój los w ręce Moiraine czy Lana. Mógł wierzyć tylko swym przyjaciołom. Ale Egwene była wciąż tą samą Egwene. Moiraine twierdziła, że cała ta sprawa z dotykaniem Prawdziwego Źródła przydarzyłaby się jej i tak. Dziewczyna nie miała nad tym żadnej kontroli, a to oznaczało, że była niewinna. Tak więc była wciąż tą samą Egwene.

Otworzył usta, aby ją za wszystko przeprosić, ale Egwene zesztywniała i odwróciła się od niego, zanim zdążył coś wykrztusić. Spochmurniały wpatrywał się w jej plecy i w końcu nic nie powiedział.

„Niech tak będzie. Jeśli ona chce, żeby tak było, to ja już nic nie mogę zrobić.”

W tym samym momencie do sali wtargnął z hałasem pan Fitch, któremu towarzyszyły cztery kobiety w białych fartuchach, jedna niosła półmisek z czterema upieczonymi kurczętami, pozostałe srebra, porcelanę i przykryte miseczki. Natychmiast rozstawiły wszystko na stole, a oberżysta skłonił się przed Moiraine.

— Proszę przyjąć moje ubolewania, pani Alys, że musieliście czekać tak długo, ale przy tłoku w karczmie, aż dziw bierze, że ktokolwiek zostaje obsłużony. Obawiam się również, że jedzenie może nie być takie, jak powinno. Tylko kurczęta, odrobina rzepy, groszku i sera. Nie, tak zupełnie nie powinno być. Najmocniej przepraszam.

— Prawdziwa uczta — uśmiechnęła się Moiraine. — W takich trudnych czasach to doprawdy uczta, panie Fitch. Oberżysta skłonił się ponownie. Jego ukłony wypadały komicznie z powodu sterczących we wszystkie strony, wiecznie rozczochranych włosów, ale uśmiechał się tak miło, że każdy, kto się teraz roześmiał, śmiał się wraz z nim, a nie z niego.

— Wielkie dzięki, pani Alys, wielkie dzięki. Wyprostował się, zmarszczył brew i wytarł rąbkiem fartucha jakiś wyimaginowany pyłek ze stołu.

— Rok temu na pewno nie podałbym wam czegoś takiego. Nie ma mowy. To wszystko przez tę zimę. Tak, tak. Moje piwnice już pustoszeją, a na rynku nic nie ma. Ale czy można winić farmerów? Przecież nie wiadomo, kiedy znów zbiorą plony. Zupełnie nie wiadomo. A wilki napełniają sobie brzuchy jagnięciną i wołowiną, które powinny trafiać na ludzkie stoły, i...

Nagle uświadomił sobie, że przez jego gadanie goście nie mogą zasiąść do stołu.

— Alem się zapędził, zupełnie jak wicher. Mari, Cinda, pozwólcie tym dobrym ludziom zjeść w spokoju.

Gestem przegnał kobiety z pokoju i na koniec raz jeszcze skłonił się Moiraine.

— Mam nadzieję, że posiłek będzie wam smakował, pani Alys. Jeśli będziecie jeszcze czegoś potrzebowali, to tylko powiedzcie, a ja już wszystko załatwię. Tylko powiedzcie. To przyjemność obsługiwać panią i pana Andra. Prawdziwa przyjemność.

Raz jeszcze złożył głęboki ukłon i zamknął za sobą drzwi. Przez cały ten czas Lan opierał się o ścianę, jakby na poły śpiąc. Tuż po wyjściu oberżysty zerwał się i dwoma długimi krokami podszedł do drzwi. Przycisnął ucho do desek, słuchał z napięciem, licząc powoli do trzydziestu, po czym otworzył drzwi i wytknął głowę na korytarz.

— Nie ma nikogo — powiedział wreszcie, zamykając za sobą drzwi. — Możemy swobodnie rozmawiać.

— Wiem, że nie kazałeś ufać nikomu — odezwała się Egwene — ale jeśli podejrzewacie nawet oberżystę, to kto jeszcze pozostaje?

— Nie podejrzewam go bardziej, niż kogokolwiek innego — odparł Lan. — Ale nie ufam nikomu napotkanemu po drodze do Tar Valon, a tam podejrzewam jedynie połowę mieszkańców.

Rand zaczął się śmiać, myśląc, że Strażnik zażartował, ale zaraz zauważył zupełny brak rozbawienia na jego twarzy. Podejrzewał nawet ludzi z Tar Valon. Gdzie zatem jest bezpiecznie?

— Przesadza — uspokoiła ich Moiraine. — Pan Fitch to dobry, uczciwy i godny zaufania człowiek. Ale niestety ma zwyczaj dużo gadać, a przez to, choćby się nie wiem jak starał, może coś zdradzić jakimś złym uszom. Ja sama nigdy jeszcze nie byłam w takiej oberży, w której pokojówki nie podsłuchują pod drzwiami i nie spędzają większości czasu na plotkach zamiast na ścieleniu łóżek. Może usiądźmy, zanim wszystko nam wystygnie.

Zajęli miejsca przy stole, przy czym Moiraine usiadła na jego szczycie, a Lan naprzeciwko niej i przez jakiś czas wszyscy byli zbyt zajęci nakładaniem sobie na talerze, żeby cokolwiek mówić. Może rzeczywiście nie była to uczta, ale po całym tygodniu jedzenia wyłącznie placków i suszonego mięsa, taką ów posiłek się wydawał.

Po jakimś czasie odezwała się Moiraine:

— Czego się dowiedziałeś we wspólnej sali?

Wszystkie noże i widelce zastygły w powietrzu, a oczy zwróciły się w stronę Strażnika.

— Niewiele dobrego — odparł Strażnik. — Avin miał rację, usłyszałem tu to samo, co on mówił. Pod Ghaeldan była bitwa i zwyciężył Logain. Krąży tu jeszcze kilkanaście innych historii, ale co do tej wszyscy się zgadzają.

Logain? To pewnie był fałszywy Smok. Rand po raz pierwszy usłyszał imię tego człowieka, a Lan mówił o nim takim tonem, jakby go znał.

— A Aes Sedai? — spytała cicho Moiraine.

— Nic nie wiem — rzekł Lan i potrząsnął głową. — Jedni twierdzą, że wszystkie zostały zabite, a drudzy, że żadna nie zginęła. — Skrzywił się z niesmakiem. — Są nawet tacy, co mówią, że przeszły na stronę Logaina. Na niczyich słowach nie można polegać, a zresztą uważałem, żeby nie ujawniać zbyt dużego zainteresowania.

— To prawda — powiedziała Moiraine, — niewiele dobrego.

Westchnęła głęboko i z powrotem zajęła się jedzeniem. — A jaka jest nasza sytuacja?

— Tutaj już jest lepiej. Żadnych dziwnych wydarzeń, żadnych obcych, którzy mogliby być Myrddraalem, a już na pewno nie było tu trolloków. A Białe Płaszcze uwijają się wokół gubernatora Adana, ponieważ chcą mu narobić trudności za odmowę współpracy. Nawet nas nie zauważą, chyba że będziemy głośno krzyczeć.

— To dobrze — powiedziała Moiraine. — To zgadza się z tym, co powiedziała pokojówka w łaźni. Plotki naprawdę czasem się przydają. — Zwróciła się teraz do reszty towarzystwa, mówiąc:

— A teraz posłuchajcie, czeka nas długa podróż, ale ostatni tydzień też nie należał do łatwych, więc proponuję, żebyśmy zostali tu przez dzisiejszą i jutrzejszą noc. Wyjedziemy pojutrze, wczesnym rankiem.

Wszyscy młodzi wyszczerzyli zęby w uśmiechu, byli w mieście po raz pierwszy. Moiraine uśmiechnęła się również, ale zapytała:

— A co na to pan Andra?

Lan wpatrywał się niewzruszenie w roześmiane twarze. — Może tak być, o ile zapamiętają to, co im przykazałem. Thom skrzywił się pod wąsem.

— Ci wieśniacy, puszczeni luzem w takim... mieście. Skrzywił się znowu i pokręcił głową.

Z powodu tłoku w oberży znalazły się dla nich tylko trzy wolne pokoje, jeden dla Egwene i Moiraine, a pozostałe dwa dla mężczyzn. Rand dzielił swój z Lanem i Thomem, a był to pokój na czwartym piętrze, tuż pod zwisającym okapem. Zapadła już noc i dzięki światłu padającemu z okien oberży, przez okienko doskonale było widać podwórzec przed stajnią. W małej izdebce mieli dla siebie niewiele miejsca, choć wszystkie trzy lóżka były bardzo wąskie. I twarde, jak stwierdził Rand rzuciwszy się na jedno z nich. Zdecydowanie nie był to najlepszy z pokoi.

Thom zatrzymał się w nim tylko na chwilę, aby wyjąć z futerałów flet i harfę, i wyszedł, już po drodze ćwicząc teatralne pozy. Lan poszedł z nim.

To dziwne, pomyślał Rand, przewracając się na niewygodnym łóżku. Jeszcze tydzień temu niczym kamień szybko sturlałby się z tych schodów, aby tylko móc posłuchać barda, choćby dla samej wrzawy, jaka mu towarzyszyła. Ale już od tygodnia słuchał co wieczór opowieści Thoma i na pewno tak samo będzie jutro i pojutrze. Poza tym gorąca kąpiel rozluźniła skurcze w jego mięśniach, choć myślał, że będą go dręczyć już zawsze, a pierwszy od tygodnia gorący posiłek napełnił go uczuciem senności. Prawie zasypiając, zastanawiał się, czy Lan rzeczywiście znał fałszywego Smoka, Logaina. Mimo iż z dołu dobiegły go stłumione okrzyki ludzi witających Thoma, zasnął niemalże natychmiast.


W pełnym cieni kamiennym korytarzu panował półmrok, prócz Randa nikogo w nim nie było. Nie potrafił określić, skąd dochodzi mętne światło. Na szarych murach nie zawieszono żadnych świec, ani lamp, niczego, co mogłoby stanowić źródło bladej łuny. Wydawało się, że po prostu jest. Powietrze było nieruchome i stęchłe, a gdzieś z oddali dobiegało rytmiczne, głuche kapanie wody. Mógł być wszędzie, tylko nie w oberży. Marszcząc się ze zdziwienia, potarł czoło. Oberża? Bolała go głowa, trudno było skupić myśli. Czy coś go wiązało z tą... oberżą? W każdym razie nie była to żadna oberża.

Zwilżył wargi językiem i zapragnął się czegoś napić. Był potwornie spragniony, wyschnięty jak pył. Dlatego gdy posłyszał odgłos kapiącej wody, postanowił coś zrobić. Nie miał przed sobą żadnego celu prócz zaspokojenia pragnienia, ruszył więc tam, skąd dobiegał monotonny plusk.

Korytarz ciągnął się bardzo długo, nie krzyżując z żadnym innym, jego wystrój pozostawał niezmienny. Monotonię przerywały tylko pary zwykłych drzwi, osadzonych naprzeciwko siebie w równych odstępach. Wszystkie z obłażącego drewna, zupełnie wyschłego pomimo wilgotnego powietrza. Cienie cofały się przed Randem, ani razu nie zmieniając swych kształtów, kapanie wody cały czas słychać było z takiej samej odległości. Po dłuższej chwili postanowił nacisnąć klamkę u którychś z drzwi. Otworzyły się bez trudu, mógł wejść do ponurej, kamiennej komnaty.

W jednej ze ścian wykuty był sklepiony serią łuków otwór, wychodzący na balkon z szarego kamienia, a za nim rozciągał się widok nieba, jakiego Rand nigdy dotąd nie widział. Płynęły po nim wartko, jakby napędzane przez burzowe wiatry, czarno-, szaro-, czerwono- i pomarańczowo-pręgowane chmury, bezustannie zlewające się ze sobą. Nikt nigdy nie mógł widzieć takiego nieba, po prostu nie mogło istnieć.

Przestał wyglądać z balkonu, ale widok komnaty nie przedstawiał się lepiej. Dziwaczne łuki i kąty, kolumny, które zdawały się wyrastać z samej podłogi, jakby ten pokój sam się zupełnie przypadkowo wytopił ze skały. Jak u kowala w kuźni huczał ogień na palenisku, ale nie dawał ciepła. Kominek był zbudowany z dziwnych owalnych kamieni, kiedy patrzył na nie wprost, wydawały się normalnymi kamieniami, nie wiedzieć czemu mokrymi pomimo ognia, ale gdy spoglądał na nie kątem oka, przypominały twarze, twarze mężczyzn i kobiet wijących się w śmiertelnym bólu i krzyczących coś bezgłośnie. Krzesła z wysokimi oparciami i wypolerowany stół pośrodku pomieszczenia były zwyczajne, ale to tylko podkreślało niesamowitość całego otoczenia. Na ścianie wisiało lustro, znowuż zupełnie niezwykłe. Kiedy w nie spojrzał, zobaczył jedynie zamazaną plamę, w miejscu gdzie powinien znaleźć swoje odbicie, natomiast cała reszta pokoju odbijała się tak, jak powinna.

Przed kominkiem stał jakiś człowiek, Rand z początku go nie zauważył. Gdyby nie wiedział, że to niemożliwe, powiedziałby, że człowieka nie było dopóty, dopóki na niego nie spojrzał. Mężczyzna był ubrany w ciemne, znakomicie skrojone ubranie, wyraźnie wkraczał właśnie w wiek dojrzały. Rand przypuszczał, że kobiety uważałyby go za przystojnego.

— Znowu spotykamy się twarzą w twarz — powiedział mężczyzna, w tej samej chwili jego oczy i usta przekształciły się w wejścia do bezdennych jaskiń pełnych ognia.

Rand z krzykiem rzucił się do ucieczki, tak gwałtownie, że potknął się na korytarzu i wpadł na przeciwległe drzwi, otwierając je własnym ciałem. Aby nie upaść, przytrzymał się klamki i oto znowu rozglądał się wytrzeszczonymi oczyma po kamiennej komnacie, z kominkiem, z widokiem z balkonu na takie samo niesamowite niebo...

— Nie uciekniesz przede mną tak łatwo — powiedział mężczyzna.

Rand obrócił się błyskawicznie, wypadł z pokoju, tym razem starając się nie potknąć, aby nie stracić tempa. Ale nie było już wyjścia na korytarz. Zastygł w pobliżu stołu z błyszczącym blatem i patrzył na człowieka stojącego obok kominka. To i tak było lepsze niż widok kamieni w kominku, czy nieba.

— To sen — powiedział i wyprostował się. Za sobą usłyszał szczęk zamykanych drzwi. — To jakiś koszmar. Zamknął oczy, z całych sił pragnąc się obudzić. Kiedy był dzieckiem, Wiedząca mu powiedziała, że tak należy zrobić, gdy śni się koszmar.

„Jaka Wiedząca?”

Żeby choć myśli przestały mu tak umykać. Gdyby tylko głowa przestała go boleć, mógłby pomyśleć rozsądnie. Otworzył ponownie oczy. Jak przedtem był w tym samym pokoju z balkonem i niebem. A przy kominku stał ten sam mężczyzna.

— Sen, czy nie sen — przemówił mężczyzna — jakie to ma znaczenie?

Raz jeszcze, na krótką chwilę jego usta i oczy stały się otworami piekielnego ognia, rozciągającego po nieskończoność. Nie zmienił się natomiast jego głos. On sam zdawał się zupełnie nie zauważać zachodzących w nim przemian.

Rand znowu się poderwał, ale udało mu się stłumić okrzyk. „To na pewno sen.”

Znowu wycofał się w stronę drzwi, nie odrywając wzroku od człowieka przy kominku i nacisnął klamkę. Ani drgnęła, drzwi były zamknięte na klucz.

— Zdaje się, że jesteś spragniony — powiedział mężczyzna. — Napij się.

Na stole stał błyszczący złotem puchar, ozdobiony rubinami i ametystami. Stał tu już wcześniej. Rand usiłował powstrzymać dygotanie. To był tylko sen. Miał wrażenie, że usta ma pełne piachu.

— Trochę — odparł i podniósł puchar.

Mężczyzna pochylił się w jego stronę, wspierając na oparciu krzesła i przypatrywał z napięciem. Zapach korzennego wina uświadomił Randowi, jak bardzo jest spragniony, jakby nie pił nic od wielu dni.

„Czy rzeczywiście?”

Uniósł już puchar do ust, ale zatrzymał się. Spomiędzy palców mężczyzny unosiły się smugi dymu. W patrzących ostro oczach migotały płomienie.

Rand oblizał wargi i odstawił wino na stół nie kosztując go. — Nie jestem tak spragniony, jak mi się wydawało. Mężczyzna wyprostował się gwałtownym ruchem; na jego twarzy nie zagościł żaden grymas. Jego rozczarowanie nie mogło jednak być bardziej widoczne, niż gdyby zaklął. Rand zastanawiał się, co było w tym winie. Ale to naturalnie było głupie pytanie. To wszystko jest snem.

„No więc dlaczego się jeszcze nie skończyło?” — Czego chcesz? — zapytał. — Kim jesteś?

Z oczu i ust mężczyzny znowu -wybuchły płomienie, Rand miał wrażenie, że słyszy wręcz ich ryk.

— Niektórzy zwą mnie Ba’alzamon.

Rand znowu dopadł do drzwi i szarpał jak oszalały klamkę. Wszystkie myśli o snach zniknęły. Sam Czarny. Klamka nie ustępowała, ale on ją nadal naciskał.

— Czy to na pewno ty? — zapytał nagle Ba’alzamon. Nie możesz tego wiecznie przede mną ukrywać. Nie możesz się przede mną ukryć ani na najwyższej górze, ani w najgłębszej jaskini. Znajdę każdy twój włos.

Rand obrócił się do niego twarzą, do człowieka, który twierdził, że jest Ba’alzamonem. Z trudem przełknął ślinę. Koszmar: Ostatni raz schylił się, by szarpnąć klamkę, a potem wyprostował się.

— Oczekujesz chwały? — spytał Ba’alzamon. — Władzy? Czy oni ci obiecali, że Oko Świata będzie ci służyć? Jaka to chwała czy moc należy się lalce? Sznurki, które poruszają tobą, istniały od stuleci. Twój ojciec został wybrany przez Białą Wieżę, związany jak ogier i wprowadzony na swój urząd. Twoja matka nie była niczym innym w planach jak klaczą rozpłodową. A plany te prowadzą do twojej śmierci.

Rand zacisnął pięści.

— Mój ojciec jest przyzwoitym człowiekiem, a matka była dobrą kobietą. Nie waż się tak o nich mówić!

Płomienie zaśmiały się.

— Więc jednak jest w tobie trochę ducha. Może to jednak ty nim jesteś. Niewiele ci to przysporzy dobrego. Tron Amyrlin będzie cię wykorzystywać do czasu, aż pożre doszczętnie, tak jak Daviana, Yuiriana Stonebow, Guaire Amalasana i Raolina Darksbane. Tak jak wykorzystują teraz Logaina. Wykorzystają, dopóki nic z ciebie nie zostanie.

— Nie rozumiem...

Rand pokręcił głową. Tamta chwila jasnego myślenia, zrodzonego z gniewu, minęła. Gdy usiłował ponownie odwołać się do niego, nie mógł sobie przypomnieć, jak tego wcześniej dokonał. Teraz myśli wirowały. Uczepił się jednej z nich niczym tratwy podczas powodzi. Wydusił z siebie jakieś słowa, w miarę gdy mówił, jego głos stawał się silniejszy.

— Jesteś... uwięziony... w Shayol Ghul. Ty i wszyscy Przeklęci... uwięzieni przez Stwórcę aż po kres czasu.

— Kres czasu? — zadrwił Ba’alzamon. — Żyjesz jak żuk pod skałą i myślisz, że twoja szczelina jest całym wszechświatem. Śmierć czasu da mi taką moc, o jakiej ty nigdy nie mógłbyś marzyć, robaku.

— Jesteś uwięziony...

— Głupcze, nigdy mnie nie uwięziono!

Ognie w oczach rozjarzyły się tak wściekle, że Rand musiał się cofnąć i osłonić rękoma twarz. Pot ściekający z jego palców wysychał od gorąca.

— Stałem za ramieniem Lewsa Therina, Zabójcy Rodu, kiedy popełniał czyn, od którego pochodzi jego imię. To ja mu kazałem zabić własną żonę, dzieci i całą jego rodzinę, a także wszystkich, którzy go kochali, wszystkich, których sam kochał. To ja dałem mu chwilę przytomności umysłu, aby wiedział, co uczynił. Czy słyszałeś kiedykolwiek człowieka zakrzykującego swą duszę na śmierć, robaku? Wtedy mógł mnie zaatakować. Nie mógł ze mną wygrać, ale mógł spróbować. Zamiast tego wezwał tę swoją drogocenną Jedyną Moc przeciwko sobie samemu, aż ziemia otworzyła się i zrodziła Smoczą Górę, by stała się jego grobem.

— Tysiąc lat później kazałem trollokom napaść na południowe ziemie i przez trzy stulecia niszczyły świat. Ci ślepi głupcy w Tar Valon twierdzili, że w końcu pobito mnie, ale Drugie Przymierze, Przymierze Dziesięciu Narodów, zostało rozbite i nigdy nie zawiązano go na nowo. Kto zatem został, aby mi się oprzeć? Szepnąłem słowo do ucha Artura Hawkwinga i jak cały kraj długi i szeroki wszystkie Aes Sedai wyginęły. Szepnąłem znowu i Wysoki Król wysłał swe wojska za ocean Aryth, za Morze Świata i przypieczętował dwa losy. Los marzenia o jednym kraju i jednym narodzie, a także jego przyszły los. Byłem przy jego łożu śmierci, kiedy doradcy powiedzieli, że tylko Aes Sedai mogą mu uratować życie. Przemówiłem do niego i skazał swych doradców na stos. Przemówiłem raz jeszcze i ostatnimi słowami Wysokiego Króla był krzyk, że trzeba zniszczyć Tar Valon.

— Skoro tacy ludzie nie mogą mi się oprzeć, to jaką ty masz szansę, ty, który przypominasz ropuchę, przycupniętą obok kałuży w lesie. Musisz mi służyć, bo inaczej będziesz aż do śmierci tańczył na sznurkach Aes Sedai. A wtedy już na pewno będziesz mój. Martwi należą do mnie!

— Nie — wymamrotał Rand — to sen. To musi być sen.

— Czy myślisz, że we śnie jesteś bezpieczny? Patrz! — rozkazał Ba’alzamon i głowa Randa wbrew woli, obróciła się zgodnie z ruchem jego dłoni.

Kielich zniknął ze stołu, na jego miejscu przycupnął teraz duży szczur. Oślepiony światłem mrugał i wąchał ostrożnie powietrze. Ba’alzamon zakrzywił palec i szczur z piskiem wygiął grzbiet w łuk, wierzgnął przednimi łapami w powietrzu i chwiejnie stanął na tylnych. Palec zakrzywił się jeszcze bardziej i szczur przewrócił się na grzbiet, jak oszalały przebierał łapkami w powietrzu, piszczał przenikliwie, a jego grzbiet wyginał się coraz mocniej. W końcu coś w nim chrupnęło głośno, niczym trzask gałązki, zwierzę zadrżało gwałtownie i znieruchomiało, przełamane niemalże na pół.

Rand omal się nie udławił.

— We śnie wszystko się może wydarzyć — wymamrotał. Nie patrząc na to, co robi, uderzył pięścią w drzwi. Zabolała go ręka, ale nie obudził się.

— No to idź do Aes Sedai! Idź do Białej Wieży i powiedz im! Opowiedz przy Tronie Amyrlin o tym... śnie. Mężczyzna zaśmiał się. Rand poczuł ciepło płomieni na twarzy.

— To jest sposób, aby od nich uciec. Wówczas cię nie wykorzystają. Nie, nie wtedy, gdy będą wiedziały, że ja wiem. Ale czy pozwolą ci żyć, rozpowszechniać prawdę o ich czynach? Czy jesteś aż takim głupcem, aby uwierzyć, że to zrobią? Popioły wielu takich jak ty zalegają stoki Smoczej Góry.

— To jest sen — powiedział Rand dysząc ciężko. — To sen i zaraz się obudzę.

— Na pewno?

Kątem oka dostrzegł, że palec mężczyzny porusza się, celując prosto w niego.

— Czy na pewno się obudzisz?

Palec zgiął się i Rand wrzasnął, gdy jego ciało wygięło się w łuk, a każdy mięsień kurczył się coraz mocniej.

— Czy kiedykolwiek się jeszcze obudzisz?


Rand leżał w ciemności, targany drgawkami, zaciskając dłonie na brzegach koca. Przez pojedyncze okno do pokoju wpadało blade światło księżyca. Na pozostałych łóżkach spoczywały cienie dwóch postaci. Jedną z nich był Thom Merrilin słychać było chrapanie przypominające darcie płótna. Wśród popiołów na palenisku jarzyło się jeszcze kilka węgli.

A więc to jednak był sen, taki sam jak tamten koszmar w oberży „Winna Jagoda”, w dzień Bel Tine. Wszystko, co kiedykolwiek usłyszał lub zrobił, zlało się ze starymi opowieściami i bzdurami, które nie wiadomo skąd znał. Naciągnął Wyżej koc, choć to nie chłód wywoływał dreszcze. Bolała go głowa. Może Moiraine będzie umiała coś zrobić, aby już więcej nie miał takich snów.

„Powiedziała, że potrafi zaradzić czemuś takiemu.” Żachnął się i przewrócił na bok. Czy te sny są naprawdę takie straszne, żeby aż wołać na pomoc Aes Sedai? A z drugiej strony, czy mógł zrobić coś jeszcze gorszego, niż robił teraz? Wyjechał z Dwu Rzek u boku Aes Sedai. Ale naturalnie nie miał innego wyjścia. Czy teraz mógł jej zaufać? Zawierzyć Aes Sedai? Myśl o tym wydawała mu się równie straszna jak sny. Skulił się pod kocem i tak, jak go uczył Tam usiłował odnaleźć spokój w pustce, sen jednak długo nie nadchodził.

Загрузка...