39 Splot zadzierzga się

Rand przypatrywał się tłumom z wysokiego okna swej izdebki w „Błogosławieństwie Królowej”. Ludzie biegli z krzykiem przez ulice, wszyscy w jednym kierunku, wymachując proporcami i sztandarami. Po tysiąckroć biały lew rozbłyskiwał na czerwonym tle. Mieszkańcy Caemlyn i przybysze z innych ziem wędrowali zgodnie, dla odmiany tym razem nikt najwyraźniej nie miał ochoty rozbijać nikomu głowy. Dzień dzisiejszy, być może, był świętem jednej tylko frakcji.

Odwrócił się od okna z szerokim uśmiechem. To był właśnie ten dzień, którego od dawna nie mógł się doczekać. Pomijając oczywiście chwilę, gdy wreszcie pojawią się Egwene i Perrin, żywi, śmiejący się z tego, co widzieli. Żadne wydarzenie nie mogło go bardziej ucieszyć.

— Idziesz? — spytał raz jeszcze.

Mat, zwinięty na łóżku w ciasny kłębek, spojrzał na niego spode łba.

— Weź ze sobą tego trolloka, z którym się tak zaprzyjaźniłeś.

— Krew i popioły, Mat, on nie jest trollokiem. Jesteś głupi jak but. Ile razy jeszcze chcesz się o to wykłócać? Światłości, zupełnie jakbyś nigdy nie słyszał o Ogirach.

— Nigdy nie słyszałem, żeby Ogiry wyglądały jak trolloki.

Mat wtulił twarz w poduszkę i zwinął się jeszcze ciaśniej.

— Głupi jak but — mruknął Rand. — Jak długo masz zamiar się tu ukrywać? Nie mam zamiaru wiecznie przynosić posiłków na górę. Poza tym przydałaby ci się kąpiel.

Mat rzucał się na łóżku, jakby próbował wygrzebać sobie w nim norkę. Rand westchnął i podszedł do drzwi.

— Ostatnia szansa, żebyśmy wyszli razem. Ja już idę. Otworzył powoli drzwi, mając nadzieję, że Mat zmieni zdanie, ale przyjaciel się nie poruszył. Drzwi zamknęły się z trzaskiem.

W korytarzu oparł się o framugę. Pan Gill powiedział, że dwie ulice dalej mieszka pewna staruszka, matka Grubb, która nie tylko odbiera porody, leczy chorych i przepowiada przyszłość, ale również sprzedaje zioła i kataplazmy. Wynikało z tego, że jest jakby rodzajem Wiedzącej. Mat potrzebował Nynaeve, albo może Moiraine, ale miał pod ręką tylko matkę Grubb. Jednak sprowadzenie jej do „Błogosławieństwa Królowej” oznaczałoby ściąganie niepotrzebnej uwagi. Zarówno na nią, jak na nich obu.

Zielarze i znachorzy nie byli obecnie najlepiej notowani w Caemlyn, źle się wyrażano o tych, którzy uzdrawiali czy przepowiadali przyszłość. Każdej nocy, a czasami nawet za dnia, bez przeszkód malowano smocze kły. Kiedy podnosił się krzyk na Sprzymierzeńców Ciemności, ludzie łatwo zapominali, kto leczył ich gorączkę i bóle zębów. Takie nastroje panowały w mieście.

Mat nie był, w ścisłym tego słowa znaczeniu, chory. Jadł wszystko, co Rand przynosił z kuchni — choć nie przyjąłby niczego z cudzej ręki — i ani razu nie skarżył się na żadne bóle ani gorączkę. Po prostu odmówił wyjścia z pokoju. Jednak Rand był przekonany, że tego dnia wyciągnie go na zewnątrz.

Narzucił płaszcz na ramiona i przesunął pas, dzięki czemu owinięty czerwoną tkaniną miecz był lepiej ukryty.

U stóp schodów spotkał pana Gilla, który właśnie wchodził na górę.

— Ktoś się o was wypytywał na mieście — powiedział karczmarz, nie wyjmując fajki z ust.

Rand poczuł przypływ nadziei.

— Pytał o ciebie i twoich przyjaciół, nazywając was po imieniu. W każdym razie chodziło mu o was, młodych. Wydaje się, że przede wszystkim interesowało go trzech chłopców.

Nadzieja ustąpiła miejsca niepokojowi.

— Kto to był? — spytał Rand.

Wciąż nie mógł się powstrzymać, by nie toczyć wzrokiem po korytarzu. Od wyjścia na aleję aż po drzwi do ogólnej izby nie było w nim nikogo prócz ich dwóch.

— Nie znam jego imienia. Tylko o nim słyszałem. Ja tu słyszę o wszystkim, co się dzieje w Caemlyn. Jakiś żebrak.

Karczmarz kaszlnął.

— Podobno lekko szalony. Jednak potrafił przyjąć Dar Królowej w Pałacu, mimo że to teraz bardzo trudne. Podczas Dni Jej Wysokości Królowa rozdaje go własnoręcznie i nigdy nikomu go nie odmówiono z żadnego powodu. Nikt nie musi żebrać w Caemlyn. Nawet człowiek, na którego jest nakaz, nie może zostać aresztowany, jeśli przyjmuje Dar Królowej.

— Sprzymierzeniec Ciemności? — spytał z niechęcią Rand.

„Jeśli Sprzymierzeńcy znają nasze imiona...”

— Strasznie cię dręczą ci Sprzymierzeńcy Ciemności, młody człowieku. Kręcą się tu, nie ma wątpliwości, ale tylko dlatego, że Białe Płaszcze narobiły takiego zamieszania, nie ma powodu myśleć, że całe miasto jest ich pełne. Czy wiesz, o czym ci idioci ostatnio rozpowiadali? O „dziwnych postaciach.” Dasz temu wiarę? Dziwne postacie, które niby kręcą się nocą wokół miasta.

Karczmarz śmiał się tak, że aż mu się brzuch trząsł.

Randowi nie było skoro do śmiechu. Hyam Kinch mówił o dziwnych postaciach, bez wątpienia widzieli również Pomora.

— Jakie to postacie?

— Jakie postacie? Nie wiem, jakie. Dziwne. Podobnież trolloki. Człowiek Cień. Sam Lews Therin Zabójca Rodu, wrócił i ma pięćdziesiąt stóp wzrostu. Jak myślisz, jakie postacie wymyślą sobie ludzie, kiedy wbić im taki pomysł do głowy? To nie twoje zmartwienie.

Pan Gill przyglądał mu się uważnie przez chwilę.

— Wychodzisz, prawda? Cóż, nie powiem, żeby ranie to obchodziło, nawet w taki dzień, ale oprócz mnie mało kto został dziś w karczmie. Bez przyjaciela?

— Mat nie czuje się najlepiej. Może później.

— Cóż, niech i tak będzie. A ty się pilnuj. Nawet dzisiaj dobrzy poddani Królowej będą w mniejszości, Światłości, niech sczeźnie ten dzień, kiedy muszę na coś takiego w ogóle patrzeć. Najlepiej wyjdź bocznym wyjściem. Po drugiej stronie ulicy siedzą ci dwaj przeklęci zdrajcy i obserwują moje drzwi. Wiedzą, na jakim stanowisku stoję, na Światłość!

Rand wytknął głowę na zewnątrz i rozejrzał w obydwie strony, zanim wyślizgnął się w boczną uliczkę. W miejscu, w którym łączyła się z główną ulicą, stał zwalisty mężczyzna wynajęty przez pana Gilla. Wsparty na włóczni, demonstrując pozorny brak zainteresowania, obserwował przebiegających obok ludzi. Rand wiedział, że to tylko pozór. Mężczyzna — nazywał się Lamgwin — widział wszystko swymi skrytymi za ciężkimi powiekami oczyma, a pomimo mylącej ociężałości umiał poruszać się jak kot. Co więcej, uważał, iż Królowa Morgase jest ucieleśnieniem Światłości lub czymś nieskończenie do niego zbliżonym. Kilkunastu ludzi, takich jak on, trzymało wartę dookoła „Błogosławieństwa Królowej”.

Ucho Lamgwina zadrgało, gdy Rand dotarł do wylotu uliczki, lecz ani na moment nie oderwał pozornie nic nie widzącego wzroku od ulicy. Rand wiedział, że mężczyzna usłyszał jego kroki.

— Pilnuj dziś swego grzbietu, człowieku — brzmienie głosu Lamgwina przypominało żwir przesypujący się po patelni. — Jak się zaczną kłopoty, bardziej przydasz się tutaj, niż w jakimś rynsztoku z nożem w plecach.

Rand zerknął na rosłego mężczyznę, niemo wyrażając zdumienie. Cały czas się starał, by jego miecz nie rzucał się w oczy, a mimo to nie po raz pierwszy któryś z ludzi pana Gilla uznawał, iż ma on doświadczenie w walce. Lamgwin nie spojrzał więcej na niego. Jego zadaniem było strzec karczmy i wywiązywał się z niego sumiennie.

Dokładniej otulił miecz płaszczem i włączył się w strumień ludzi. Zauważył dwóch mężczyzn, o których wspomniał karczmarz. Stali na przewróconych do góry dnem beczkach po drugiej stronie ulicy, skąd mogli obserwować tłum. Uznał, że nie zauważyli go, jak wychodził z uliczki. Ich przynależność nie budziła najmniejszych wątpliwości. Miecze spowijała biała tkanina obwiązana czerwonymi sznurkami, identyczny kolor miały opaski na rękawach i kokardy przyczepione do kapeluszy.

Nawet po tak krótkim pobycie w Caemlyn wiedział, że czerwona osłona na mieczu, względnie czerwona opaska albo kokarda, oznacza wyraz poparcia dla Królowej Morgase. Biali natomiast twierdzili, że to właśnie Królową, a w szczególności jej związki z Aes Sedai i Tar Valon obarczyć należy winą za wszelkie zło. Włącznie ze złą pogodą i nieudanymi zbiorami. Być może nawet przypisywano jej odpowiedzialność za pojawienie się fałszywego Smoka.

Nie chciał się mieszać do polityki Caemlyn. Tyle że teraz było na to za późno. Po pierwsze, dlatego że już się opowiedział po jednej ze stron — przypadkiem, bo przypadkiem, ale zawsze. Nadto sprawy w mieście przybrały taki obrót, iż zachowanie neutralności było niemożliwe. Nawet przybysze z zewnątrz nosili kokardy i opaski, albo w określony sposób owijali swoje miecze. Biel przeważała. Może nawet niektórzy w głębi ducha myśleli inaczej, jednakże znajdowali się daleko od własnych domów, a w Caemlyn takie właśnie nastroje dominowały. Zwolennicy Królowej, o ile w ogóle odważyli się wyjść na miasto, czynili to zawsze w grupie.

Tego dnia jednak było inaczej. Przynajmniej na pozór. Dzisiaj Caemlyn świętowało zwycięstwo Światłości nad Cieniem. Do miasta sprowadzano fałszywego Smoka, aby go zaprezentować Królowej przed zabraniem na północ, do Tar Valon.

O tym aspekcie całej sprawy nie mówiono. Wprawdzie nikt prócz Aes Sedai nie mógł się zająć człowiekiem, który prawdziwie władał Jedyną Mocą, wszyscy jednak pomijali to milczeniem. Światłość pokonała Cień. Dzisiaj tylko to się liczyło. Dziś można było zapomnieć o całej reszcie.

„Czy na pewno?” — zastanawiał się Rand.

Po ulicach uganiały się tłumy ludzi wznoszących pieśni, wymachujących sztandarami, roześmianych, a jednak ci, którzy nosili czerwień, trzymali się razem w dziesięcin- albo dwudziestoosobowych grupach, nie było wśród nich ani kobiet, ani dzieci. Zauważył, że na każdego człowieka demonstrującego poparcie dla Królowej przypada co najmniej dziesięciu ludzi obnoszących biel. Nie po raz pierwszy żałował, że białe sukna nie jest tańsze.

„Czy jednak pan Gill pomógłby ci, gdybyś wtedy kupił biel?”

Tłum był tak gęsty, że chcąc nie chcąc trzeba się było przepychać. Nawet Białym Płaszczom nie udostępniano zwykłej przestrzeni w takim ścisku. Rand pozwalał tłumowi nieść się w stronę Wewnętrznego Miasta, widząc po drodze, że bynajmniej nie wszystkie animozje zostały okiełznane. Był świadkiem, jak pewien Syn Światłości, jeden z trzyosobowego oddziału, omal nie upadł, gdy ktoś całym ciałem wpadł na niego. Potrącony ledwie odzyskał równowagę, już miał gniewnie zrugać człowieka, który go potrącił, lecz w tym momencie ktoś inny pchnął go umyślnie wyciągniętym ramieniem. Zanim sprawy zdążyły zajść za daleko, pozostali Synowie Światłości odciągnęli go na bok i schronili się w czyichś drzwiach. Cała trójka popadła w stan całkowitego osłupienia, w takiej sytuacji zwykły pogardliwy wzrok, jakim obdarzali otoczenie, był nie na miejscu, zamarli więc, niedowierzając własnym oczom. Tłum płynął dalej, jakby nikt niczego nie zauważył, może zresztą i tak było.

Jeszcze dwa dni wcześniej nic takiego nie mogłoby się wydarzyć. Co więcej, jak zauważył Rand, ludzie, którzy spowodowali incydent, nosili białe kokardy na kapeluszach. Powszechnie uważano, że Białe Płaszcze wspierają przeciwników Królowej i doradzającej jej Aes Sedai, w tym jednak przypadku to nie miało znaczenia. Ludzie robili rzeczy, które wcześniej nie przyszłyby im do głowy. Dziś potrącali Białe Płaszcze. Jutro być może obalą Królową. Nagle pożałował, że nie ma przy nim innych ludzi noszących czerwień, popychany przez białe kokardy i opaski, poczuł się raptem bardzo samotny.

Synowie Światłości zauważyli, że na nich patrzy i wbili w niego wzrok, z którego biła odpowiedź na wyzwanie. Pozwolił, by rozśpiewany krąg w tłumie wypchnął go poza zasięg ich oczu i razem z innymi podjął pieśń.


Naprzód, Lwie,

Naprzód, Lwie,

Biały Lew do walki staje.

Cieniowi opiera się swym gniewem.

Naprzód, Lwie,

Naprzód, Andorze zwycięski.


Trasa, którą fałszywy Smok miał zostać wprowadzony do Caemlyn, była dobrze znana. Dostępu do tych ulic broniły zwarte szeregi Gwardii Królowej oraz ubranych na czerwono pikinierów, wszędzie jednak za nimi cisnęli się stojący ramię w ramię ludzie, okna i dachy były pełne. Rand przepychał się w stronę Wewnętrznego Miasta, usiłując dotrzeć jak najbliżej do Pałacu. Miał niemałą ochotę zobaczyć, jak będą pokazywali Logaina Królowej. Zobaczyć fałszywego Smoka i Królową, oboje... w domu nigdy nawet nie marzył o czymś takim.

Wewnętrzne Miasto zostało wzniesione na wzgórzach, jeszcze dziś widoczne w nim były ślady po tym, co zbudowali Ogirowie. O ile w Nowym Mieście ulice przeważnie rozbiegały się we wszystkich możliwych kierunkach, tworząc wariacką plątaninę, to tutaj nakładały się na krzywizny wzgórz, jakby stanowiły naturalną część krajobrazu. Za każdym zakrętem zamaszyste wzniesienia i spadki przynosiły zupełnie nowe, zaskakujące widoki. Parki, widziane z najrozmaitszych perspektyw, nawet z góry, pełne były pieszczących oko układów ścieżek i pomników, choć ledwie tknięte zielenią. Niespodzianie wyrastające wieże, mozaikowe mury połyskujące w słońcu setkami zmieniających się barw. Nagłe wzniesienia, z których wzrok obejmował całe miasto, łącznie z otaczającymi je lekko pofałdowanymi równinami i lasami. Krótko mówiąc, byłoby na co popatrzeć, gdyby nie tłum, który kazał mu przyśpieszać kroku, zanim zdążył lepiej się czemuś przyjrzeć. I wszystkie te kręte uliczki, które przesłaniały dalszą perspektywę.

Nagle przegnano go przez jakiś zakręt, za nim stał już Pałac. Ulice, mimo iż biegły zgodnie z naturalnym ukształtowaniem terenu, zostały wytyczone w taki sposób, że spiralnie oplatały budowlę — marzenie poety o jasnych iglicach, złotych kopułach i kunsztownych kamiennych maswerkach, o sztandarach Andoru powiewających z każdego wystającego elementu, o ozdobie ozdób, której podporządkowano wszystkie inne widoki. Pałac był dziełem artysty, wyrzeźbionym raczej, niźli zbudowanym jak zwykłe domy.

Na pierwszy rzut oka zrozumiał, że bliżej podejść się nie da. Nikogo nie dopuszczano do samego Pałacu. Obu stron pałacowych bram strzegły dwa purpurowe szeregi Gwardii Pałacowej, w każdym dziesięciu ludzi. Gwardziści stali także na szczytach białych murów, na wysokich balkonach i wieżach, z łukami idealnie równo przecinającymi uzbrojone piersi. Oni również wyglądali jak element poetyckiej opowieści — gwardia honorowa. Rand jednak nie sądził, iż tylko dlatego tam stoją. Zgiełkliwy tłum, zalegający ulice, tworzył nieomal lity mur osłoniętych bielą mieczy, białych opasek i białych kokard, tu i ówdzie przerwany przez narośl czerwieni. Bariera utworzona przez umundurowanych na czerwono gwardzistów w tym zalewie bieli wyglądała niezwykle krucho.

Rezygnując z dalszego torowania sobie drogi w kierunku Pałacu, wyszukał miejsce, w którym mógł skorzystać ze swojego wzrostu. Nie musiał stać w pierwszym rzędzie, żeby wszystko widzieć. Tłum bezustannie się przemieszczał, jedni usiłowali dopchać się do czoła, inni pośpiesznie przechodzili na bok, do lepszego, ich zdaniem, punktu obserwacyjnego. Po jednym z takich przetasowań zaledwie trzech ludzi dzieliło go od pustej przestrzeni na środku ulicy, wszyscy stojący przed nim byli niższego wzrostu, łącznie z pikinierami. Prawie wszyscy byli niższego wzrostu. Ludzie napierali na niego z obu stron, spoceni w obecności tylu ciał. Stojący za nim szemrali gniewnie, że nic nie widzą i usiłowali przecisnąć się do przodu. Nie dawał się ruszyć z miejsca, tworząc razem z otaczającymi go z boków ludźmi szczelny mur. Był zadowolony. Kiedy powiozą fałszywego Smoka, będzie dostatecznie blisko, by móc wyraźnie zobaczyć twarz tego człowieka.

Przez ulicę, a potem dalej, w stronę bram Nowego Miasta, po zwartym tłumie przeszła fala; skłębieni wokół zakrętu ludzie rozstępowali się, by coś przepuścić. Nie była to ta pusta przestrzeń, która we wszystkie inne dni towarzyszyła Białym Płaszczom. Ci ludzie uskakiwali gwałtownie w tył, z wyrazem zdumienia, który przeradzał się w grymas obrzydzenia. Ustępując miejsca, wchodzili na siebie i odwracali twarze od źródła tego zamętu, obserwując go jednak kątem oka dopóty, dopóki nie przeszedł dalej.

Stojący blisko niego również zauważyli to zamieszanie. Nastawiony na oglądanie przyjazdu Smoka, nie posiadający nic innego do roboty prócz czekania, motłoch szukał wszystkiego, co było warte choć komentarza. Słyszał, jak spekulują, kto to może być, począwszy od Aes Sedai, a skończywszy na samym Logainie, dotarło też do niego kilka bardziej dosadnych sugestii, które wywołały prostacki śmiech mężczyzn i zgorszone pociągnięcia nosem kobiet.

Fala przelewała się zakosami przez tłum, zbliżając się miarowo do środka ulicy. Nikt najwyraźniej się nie wahał, żeby ją przepuścić, nawet jeśli to oznaczało utratę dogodnego punktu obserwacyjnego, szła tam, gdzie chciała, a tłum przelewał się wgłąb siebie, cofając przed tymi, którzy ustępowali miejsca. Wreszcie, dokładnie po przeciwnej stronie od miejsca, w którym stał Rand, tłum wybrzuszył się w stronę środka ulicy, rozpychając szereg odzianych na czerwono pikinierów, którzy usiłowali wtłoczyć go z powrotem, lecz po chwili ulegli rozsypce. Zgarbiona postać, która wyczłapała niepewnie na otwartą przestrzeń, przypominała bardziej stos brudnych łachmanów niż człowieka. Rand słyszał dookoła siebie pomruki obrzydzenia.

Człowiek w łachmanach zatrzymał się po przeciwnej stronie ulicy, jego kaptur był rozerwany i sztywny od brudu. Kołysał się na boki, jakby czegoś szukał albo nasłuchiwał. Nagle wydał z siebie bezsłowny okrzyk i wyciągnął brudną szponiastą dłoń wskazując nią Randa. Zaraz potem podreptał na drugą stronę ulicy niczym spłoszony żuk.

„Żebrak”.

Nieważne, jakie licho pozwoliło temu człowiekowi go znaleźć, nieważne, czy był Sprzymierzeńcem Ciemności czy nie, Rand pojął nagle, że nie ma ochoty stanąć z nim twarzą w twarz. Wzrok żebraka oblepiał jego skórę, niczym woda zmieszana z tłuszczem. Zupełnie zaś nie miał ochoty, by ten człowiek podszedł do niego tutaj, w otoczeniu tych ludzi zdolnych lada chwila do przemocy. Te same głosy, które dopiero co zanosiły się śmiechem, obrzuciły go przekleństwami, gdy przepychał się do tyłu, uciekając od ulicy.

Śpieszył się, wiedząc, że gęsto zbita masa, przez którą musi się przecisnąć, rozstąpi się przed plugawym żebrakiem. Torował sobie drogę przez tłum, a gdy uwolnił się znienacka, zatoczył się i omal nie upadł. Młócąc ramionami dla zachowania równowagi, zamienił swój chwiejny krok w bieg.

Ludzie pokazywali go sobie, był jedynym człowiekiem, który parł w przeciwnym kierunku i na dodatek biegł. Ścigały go okrzyki. Poły jego płaszcza wydęły się z tyłu za nim, odsłaniając owinięty w czerwień miecz. Zaczął biec jeszcze szybciej, gdy to zauważył. Samotny poplecznik Królowej, biegnący, mógł znakomicie ściągnąć na siebie pościg motłochu ubranego w białe kokardy, nawet w taki dzień. Biegł, pokonując swymi długimi nogami kamienie brukowe ulicy. Dopiero wtedy, gdy okrzyki pozostały daleko za nim, ciężko zdyszany odważył się rzucić bezwładnie na jakiś mur.

Nie wiedział, gdzie się znajduje, oprócz tego, że nadal jest w Wewnętrznym Mieście. Nie mógł sobie przypomnieć, ile zakrętów i zaułków pokonał wśród tego galimatiasu ulic. Ważąc pomysł dalszego biegu, obejrzał się na drogę, która go tu przywiodła. Tylko jedna osoba poruszała się po tej ulicy, jakaś kobieta z koszykiem na zakupy, wędrująca spokojnym krokiem. Prawie wszyscy w mieście zgromadzili się w tłumie, chcąc przez chwilę oglądać fałszywego Smoka.

„Nie mógł za mną pobiec. Na pewno go zgubiłem.”

Żebrak nie zrezygnuje, był tego pewien, choć nie miał pojęcia, na jakiej podstawie. W tej chwili obdartus przepycha się przez tłum i dalej szuka. Jeśli Rand zawróci, by zobaczyć Logaina, narazi się na ryzyko spotkania. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie wrócić do „Błogosławieństwa Królowej”, był jednak przekonany, że już nigdy nie będzie miał drugiej okazji zobaczyć Królowej i jak miał nadzieję, nigdy innej, żeby zobaczyć fałszywego Smoka. To wyglądało na tchórzostwo, że tak się godzi, by jakiś garbaty żebrak, choćby nawet Sprzymierzeniec Ciemności, zmuszał go do ukrywania się przed jego pościgiem.

Niepewny, co zrobić, rozejrzał się dookoła. Zgodnie z planem, na podstawie którego pobudowano Wewnętrzne Miasto, wszelkie budynki, jakie w nim w ogóle postawiono, były niskie, dzięki czemu komuś, kto stanął w odpowiednim miejscu, nic nie było w stanie zakłócić widoku. Muszą być gdzieś jakieś stanowiska, z których dałoby się obejrzeć przejście procesji z fałszywym Smokiem. Nawet jeśli nie będzie mógł zobaczyć Królowej, uda mu się zobaczyć Logaina. Nagle, zdeterminowany ruszył z miejsca.

Po godzinie znalazł kilka takich miejsc, wszystkie co do jednego zatłoczone ludźmi stojącymi głowa przy głowie, którzy nie chcieli dać się zmiażdżyć na trasie przejścia procesji. Tworzyli gęsty mur białych kokard i opasek. Nie było wśród nich żadnej czerwieni. Rozumiejąc, co widok jego miecza mógłby wywołać w takim tłumie, umykał przed nim pośpiesznie.

Z Nowego Miasta wznosiły się ku niebu okrzyki, zawołania, brzmienie trąb, wojenne bicie w bębny. Logain i jego eskorta znajdowali się w Caemlyn, kierowali się już do Pałacu.

Zniechęcony przewędrował wszystkie puste ulice, bez specjalnego przekonania, lecz wciąż jeszcze licząc, że uda mu się znaleźć jakiś sposób na zobaczenie Logaina. Jego wzrok padł na zbocze, na którym nie stały żadne budynki. Wznosiło się ono nad ulicą, którą właśnie szedł. Podczas normalnej wiosny pokrywałby je kobierzec kwiatów i trawy, teraz jednak było zupełnie zbrunatniałe, aż po wysoki mur na jego szczycie, mur ponad którym wystawały wierzchołki drzew.

Ta część ulicy nie prezentowała żadnego olśniewającego widoku, natomiast w oddali, ponad dachami widział iglice Pałacu, z wierzchołków których łopotały sztandary z Białym Lwem. Nie był dokładnie pewien, dokąd ta ulica windzie, od miejsca, w którym okrążała wzgórze i ginęła z zasięgu jego wzroku, lecz nagle wpadł mu do głowy pewien pomysł w związku z murem na szczycie zbocza.

Bębny i trąbki były coraz bliżej, okrzyki rosły w siłę. Pełen napięcia wspiął się po zboczu. Nin nadawało się wprawdzie do wspinaczki, lecz wbijał mocno buty w martwą glebę i podciągał się, czepiając nagich zarośli. Dysząc, nie tylko z wysiłku, ale również z przepełniających go chęci, ostatnie jardy pokonał czołgając się. Stojący przed nim mur był wyższy od niego co najmniej dwukrotnie, a może i więcej. Powietrze tętniło od uderzeń w bębny, wibrowało głosami trąb.

Mur zbudowano z kamienia ociosanego w postaci ogromnych bloków, dopasowanych do siebie tak dobrze, że spoiny były nieomal niewidoczne, a dzięki chropowatej powierzchni wydawało się, że jest to naturalne skalne zbocze. Rand uśmiechnął się szeroko. Zbocza Piaskowych Wzgórz były wyższe, a nawet Perrin potrafił się na nie wspinać. Jego dłonie znalazły zgrubienia w skale, obute stopy natrafiły na wystające krawędzie. Rytm bębnów ścigał się z jego wspinaczką. Nie chciał pozwolić, żeby z nim wygrały. Dotrze do szczytu, zanim one dotrą do Pałacu. Z pośpiechu otarł sobie dłonie i kolana, nie mniej jednak w końcu przewiesił ręce przez szczyt muru i podźwignął się do góry, czując, jak przepełnia go triumf.

Pośpiesznie okręcił się, by usiąść na płaskim, wąskim szczycie muru. Tuż nad jego głową zwisały gałęzie dużo wyższego drzewa, okryte liśćmi, lecz zupełnie ich nie zauważał. Przed nim rozciągały się kryte dachówkami dachy, lecz linię wzroku miał niczym nie zasłoniętą. Wychylił się trochę i zobaczył bramę Pałacu, ustawioną tam Gwardię Królowej i wyczekujący tłum. Wyczekujący. Ludzkie okrzyki ginęły w łomocie bębnów i trąbek, lecz wszyscy jeszcze czekali. Uśmiechnął się szeroko.

„Wygrałem.”

Dokładnie w chwili gdy sadowił się wygodnie, czoło procesji pokonało ostatni zakręt przed Pałacem. Na samym początku maszerowało dwadzieścia szeregów trębaczy, rozdzierających powietrze fanfarami zwycięstwa, jedną triumfalną salwą za drugą. Za nimi grzmiało tyleż samo doboszy. Po nich szły sztandary Caemlyn, białe lwy na czerwonym polu, niesione przez ludzi na koniach, za którymi podążali żołnierze Caemlyn, kolejne szeregi jeźdźców w połyskliwych zbrojach, z dumnie uniesionymi lancami, na czubkach których powiewały szkarłatne proporce. Z obu stron towarzyszyły im potrójne szeregi pikinierów i łuczników i razem maszerowali tak w nieskończoność, dopóki jeźdźcy nie zaczęli mijać gwardzistów i bram Pałacu.

Ostatni pieszy żołnierz pokonał zakręt i za nim ukazał się wielki wóz. Ciągnęło go szesnaście koni zaprzężonych czwórkami. Na samym środku płaskiej platformy stała wielka żelazna klatka, a we wszystkich rogach wozu siedziały po dwie kobiety, obserwujące klatkę z taką uwagą, jakby ta procesja i ten tłum nie istniały. Aes Sedai! Nie miał wątpliwości. Na odcinku dzielącym wóz od piechurów, a także po obu stronach wozu jechało po dwunastu Strażników, przyciągających wzrok swymi rozwianymi płaszczami. O ile Aes Sedai ignorowały tłum, to Strażnicy omiatali go wzrokiem w taki sposób, jakby nie było tu żadnych innych straży oprócz nich.

Wśród tego wszystkiego wzrok Randa przykuwał przede wszystkim mężczyzna zamknięty w klatce. Nie był dostatecznie blisko, by widzieć twarz Logaina tak dokładnie jak chciał, pomyślał jednak, że tylko na taką bliskość mógł się poważyć. Fałszywy Smok był wysokim mężczyzną, o długich, ciemnych włosach opadających w puklach na szerokie ramiona. Mimo kołysania wozu trzymał się idealnie prosto, przytrzymując się jedną ręką prętów klatki ponad swoją głową. Jego ubiór wyglądał zwyczajnie, płaszcz, kaftan i spodnie, które w żadnej wiosce farmerskiej nie wywołałyby niczyjego komentarza. W odróżnieniu od sposobu, w jaki je nosił. W odróżnieniu od jego postawy. Logain był królem w każdym calu. Klatki równie dobrze mogło tam nie być. Stał prosto, z uniesioną wysoko głową i patrzył na tłumy w taki sposób, jakby one zgromadziły się tutaj, aby oddać mu hołd. A tam, gdzie padł jego wzrok, ludzie milkli i patrzyli na niego ze zgrozą. Gdy zaś Logain przestawał na nich patrzeć, podnosili krzyk ze zdwojoną furią, jakby chcieli nadrobić milczenie, lecz to w żaden sposób nie wpływało na postawę tego człowieka ani na towarzyszące mu milczenie. Kiedy wóz przetoczył się przez bramy Pałacu. Odwrócił się, by popatrzeć na zgromadzone masy. Zawyły w jego stronę, bez słów, zafalowały z czystej zwierzęcej nienawiści i strachu, a Logain odrzucił w tył głowę i zanosząc się śmiechem pozwolił, by pochłonął go Pałac.

Kolejne oddziały maszerowały za wozem, kolejne sztandary reprezentujące tych, którzy walczyli i pokonali fałszywego Smoka. Złote Pszczoły Illian, trzy Białe Półksiężyce Łzy, Wschodzące Słońce Cairhien, i jeszcze wiele, wiele innych, należących do krajów, miast i wielkich ludzi, ze swymi własnymi trąbami, własnymi bębnami, łomoczącymi na cześć ich splendoru. Po Logainie stanowiło to spory kontrast.

Rand wychylił się nieco do przodu, by po raz ostatni przyjrzeć się uwięzionemu w klatce mężczyźnie.

„Został pokonany, nieprawdaż? Światłości, nie siedziałby w tej przeklętej klatce, gdyby nie został pokonany.”

Straciwszy równowagę, ześlizgnął się i w ostatniej chwili przytrzymał szczytu muru. Podciągnął się z powrotem i wyszukał nieco bezpieczniejsze siedzisko. Gdy Logain zniknął z zasięgu wzroku, poczuł dopiero, że pieką go wnętrza dłoni i palce otarte o kamienie. Nie potrafił się jeszcze otrząsnąć po tym, co widział. Klatka i Aes Sedai. Logain, niepokonany. Pal licho klatkę, to nie był pokonany człowiek. Zadrżał i potarł rozpalone dłonie o uda.

— Czemu pilnują go Aes Sedai? — spytał na głos.

— Pilnują go, żeby nie dotknął Prawdziwego Źródła, ty głupi.

Nerwowo podniósł wzrok w stronę, skąd dobiegł go głos dziewczyny i nagle jego mało pewne siedzisko gdzieś zniknęło. Zdążył jeszcze pojąć, że koziołkuje w tył i spada, po czym coś go uderzyło w głowę, a roześmiany Logain ruszył za nim w pościg, w głąb wirującej ciemności.

Загрузка...