Objęcia miasta
Deszcz, deszcz i deszcz. Padało od wielu dni i nie zanosiło się na to, żeby miało przestać. Siedzi na grzbiecie anh’ogiera i spogląda na leżące w dolinie miasteczko. Co tam miasteczko, wioskę ledwo, tyle że mieszkańcy otoczyli ją wałem ziemnym i palisadą i najwyraźniej nie mieli zamiaru posłuchać rozkazów, że wszyscy ludzie od noworodków po starców mają opuścić te ziemie i udać się na północ. Być może rzeczywiście mieli dobre powody, najpewniej w wiosce zostało niewielu mężczyzn, raczej same kobiety, dzieci i grupka staruchów. Jeśli wyruszą, ciągnąc wozy przez rozmiękłą równinę – ciągnąc własnoręcznie, bo zaraza wybiła zeszłego roku wszystkie zwierzęta pociągowe w promieniu stu mil – najpewniej tylko co piąty dotrze do celu. Pojazdy będą grzęznąć po osie w błocku, które pokrywa już całą okolicę, ludzie zapadną się najpierw po kostki, później po kolana w szlamie. Będą się przewracać, taplać i pełzać. Wozy porzucą po kilku milach, gdy okaże się, że nie można ich przepchnąć przez bagnisty teren, a potem spróbują nieść resztki dobytku na własnych grzbietach. Kobiety wezmą młodsze dzieci na ręce, żeby im pomóc, a gdy zaczną opadać z sił, będą musiały wybierać – rodzinny dobytek czy maluchy.
Wybiorą dzieci. Zawsze wybierają dzieci.
Więc szlak ich wędrówki znaczyłyby najpierw porzucone wozy, potem rząd paczek, tobołów i skrzyń, później ślady pełznięcia, czołgania się, upadków i mozolnego powstawania, a potem pierwsze ciała. Najpierw starzy mężczyźni, nie wiedzieć czemu zawsze są to starzy mężczyźni, jakby stare kobiety mocniej trzymały się życia. Ale w końcu pokona ich wszystkich nie tyle morderczy wysiłek, ile zimno i wilgoć. Wychłodzenie. Gdy człowiek pierwszy raz przewróci się w błocko, jego szanse maleją o połowę. Można zarzucić na grzbiet skórzaną, natartą tłuszczem pelerynę, która chroni przed deszczem, ale po upadku szlam błyskawicznie wdziera się pod ubranie, wciska pod nie jak żywa istota, jak gigantyczna pijawka, spragniona ciepła i sił życiowych. Nagle pojawiają się dreszcze, błoto ciąży niczym kolejne warstwy nałożonych na siebie kolczug, stopy zdają się wrastać w ziemię. Ktoś pomógł ci wstać, deszcz zmył wierzchnią warstwę błocka, lecz to, które dostało się pod ubranie, już zaczęło wysysać twoją energię i życie. Więc kolejny upadek nadejdzie szybko, a po nim następny, i jeszcze jeden. A potem nikt już nie będzie miał sił, żeby pomóc ci wstać.
Tak właśnie było i mógł przedstawić na to niejedno świadectwo. Wędrując przez równinę, jego oddział natknął się na kilka kronik takich karawan, spisanych porzuconymi wozami, tobołami i trupami. Zbadał sześć ciał, uwalniając tkwiące w nich dusze, i miał teraz w sobie ich wspomnienia. Wspomnienia mężczyzn, kobiet i dzieci. To, co czuli w ostatnich chwilach, mógłby nazwać ponurym fatalizmem, pogodzeniem się z losem, nad którym nie ma się żadnej władzy. Decyzja nie należała do nich, ale poszli. I umierali, ciesząc się na własny koniec. To było najdziwniejsze, ten spokój i ta radość, z jaką witano śmierć. Jakby dawno oczekiwaną, najlepszą przyjaciółkę.
Trzeba coś zrobić z tymi duszami. Wprowadzają zamęt, ich lamenty i jęki wypaczają Moc.
Klepie anh’ogiera po masywnym grzbiecie. Spokojnie, nie będziesz musiał tam jechać. Zwierzę rzuca łbem i próbuje go obrócić w stronę jeźdźca, ale pancerne płyty wrośnięte w szyję skutecznie mu to uniemożliwiają. Jeszcze jego dziadkowie byli zwykłymi końmi, lecz venleggowi naprawdę posiadali niezwykłe Moce. W dwa pokolenia zmienili konie w anh’ogiery, pokryte pancerzem bestie o połowę większe od normalnych wierzchowców. Ich piersi, boki, zady, szyje i nogi pokrywała kostno-chitynowa zbroja, którą ukształtowano tak, by jeździec nie potrzebował siodła ani uprzęży. Potężne płyty zachodziły półkoliście z boków, chroniąc nogi wojownika, a do kierowania zwierzęciem wystarczył lekki nacisk kolanami. To była broń doskonała, poruszająca się na czterech nogach machina zniszczenia. Szkoda tylko, że stworzenia takie nie potrafiły się same rozmnażać, rodziły się ze zwykłych matek i to tak, że klacz, rozrywana od środka, nie miała szans na przeżycie. Laal dostała szału, gdy zobaczyła pierwszego anh’ogiera i zrozumiała, co zrobiono jej ukochanym koniom. Zrodzone z jej gniewu burze spowodowały trąby powietrzne, które spustoszyły setki obozów venleggowi. A za wiatrem przybyli jeźdźcy. Szaleni i dzicy jak ich bogini. Gdyby wtedy nie starł się z nią i nie zmusił do wycofania, być może a’Ove’teach musiałby przywołać całą Moc kaaf... Lepiej nie myśleć, jak by się to mogło skończyć.
Patrzy jeszcze raz na tonącą w strugach deszczu osadę.
Jej mieszkańcy się zbuntowali. Postanowili odrzucić powinność, sprzeciwić się jego woli. To było... szukał właściwego słowa... niewyobrażalne. Był ich panem, a oni rodzili się, żeby służyć. To jedyny sens i cel ich istnienia. Poddać się Woli. Ich sprzeciw... To tak, myśli, jakby własna dłoń odmówiła ci posłuszeństwa. Jakby własne oko przestało patrzeć tam, gdzie je kierujesz, i postanowiło zacząć własny żywot. Co zrobisz w takim przypadku?
Odetniesz dłoń. Wyłupisz oko.
Zbliża się jeden ze zwiadowców. Nie musi nic mówić, Węzeł tętni, po chwili obrazy i wiedza, jaką zdobył wojownik, są już jego. W osadzie znajduje się mniej niż setka mieszkańców, część jest chora. Pozostało tylko kilku mężczyzn w sile wieku. Wiedzą, że jeśli opuszczą domy, mniej niż trzecia część z nich dotrze na ziemie, gdzie nie pada deszcz. Na wspólnej naradzie postanowili zostać i czekać. Przeważyło zdanie kobiet, matek. Głupie, czyż ludzie nie rodzą się po to, by umrzeć? Zwiadowca nie musi tłumaczyć, skąd wie o naradzie, w jego wspomnieniach jest cień schwytanego z zaskoczenia strażnika, młodego chłopaka, jest pracujący nóż, dławiony krzyk i czerwień rozcieńczana deszczem. Są też obrazy ostrokołu i wału. Ulewa wymyła już sporą część ziemi, odsłaniając drewnianą konstrukcję, wiele pali stoi krzywo, wystarczy zarzucić liny i większość się rozleci. W osadzie nie ma dość ludzi, by wygrać z deszczem.
Kiwa głową, zadowolony. Mógłby przywołać Moc i zmieść buntowników jednym gestem, ale takie sprawy należy załatwiać inaczej. Odwraca się do swoich ludzi. Trzydzieści naczyń czeka w gotowości.
– Co mamy robić, Panie? – Zwiadowca używa głosu, czym nieco go zaskakuje. Ale ten chłopak zawsze był niezależny, nawet po tym, gdy naznaczył go Węzeł.
– Zabijcie ich – odpowiada tak, by każdy usłyszał.
– Zabijcie wszystkich.
* * *
Obudził się tak, jak zwykł budzić się od kilku lat, gdy powoli przechodził ze świata snu do pełnej świadomości. Lecz dziś od razu wiedział, gdzie jest. Ponkee-Laa. Banlear, zwany również Kałużnikiem. Trzecia co do wielkości, najmłodsza dzielnica Niskiego Miasta. Miejsce tradycyjnie wiązane z ludźmi szukającymi szczęścia w metropolii. To tu najczęściej trafiali przybysze z prowincji, bakałarze, uzdrowiciele i rzemieślnicy pragnący znaleźć pracę w którymś z miejskich cechów, czarodzieje szukający protektora lub szansy na zostanie członkiem potężnej gildii, wędrowni artyści, najemne zabijaki, ubodzy szlachcice i olbrzymia masa ludzi bez zawodu i wykształcenia, mająca za cały majątek parę rąk do pracy, a za motywację pusty brzuch. Dobre miejsce. Na powrót.
Przez chwilę leżał nieruchomo, czując żelazisty posmak na języku i powoli odnajdując się we własnym ciele. Ten sen był łagodny, urywał się w odpowiednim momencie, oszczędzając mu scen rzezi. Były już takie, po których przez kilka nocy bał się zasnąć, wypełnione okrucieństwem, przy którym robota mistrza katowskiego wydaje się delikatną pieszczotą. Nie chodziło o bitwy, gdy tętniąca mu w żyłach Moc wiązała i rzucała do walki dziesiątki tysięcy wojowników, lecz o rzezie takie jak ta, której oglądania dziś mu oszczędzono. Sny o brnięciu w ziemi czerwonej od krwi bezbronnych, o martwych mężczyznach i kobietach, leżących wszędzie wokół. I o dzieciach, nie wiedzieć czemu, spojrzenie demona najczęściej przyciągały dzieci. To nieprawda, że dzieci umierają ładniej niż dorośli i sprawiają potem wrażenie, jakby spały, jakby sama Pani złożyła na ich czołach pocałunek. Te zakrwawione strzępy rzadko wyglądały jak pogrążone we śnie. Zwłaszcza jeśli wcześniej padł rozkaz, żeby zabijano je tak, by czuły, że umierają.
Demon miał potężną władzę nad opętanymi przez niego ludźmi. Wykonywali każdy rozkaz, dokładnie i co do joty. Czasem tylko, gdzieś na dnie ich oczu, pojawiała się ponura rozpacz. A do walki stawali zawsze z desperacją szaleńców, którzy szukają spokoju, jaki niesie śmierć.
Miał wrażenie, że te koszmary próbują go wciągnąć do środka. Do świata rzezi, deszczu, braku nadziei i wojennego szału, zostawiającego pod powiekami krwawe powidoki. Do świata, w którym wojna przestała być drogą do celu, lecz stała się celem samym w sobie.
To nie były zwykłe sny. W zwykłym śnie, choćbyś był kapłanem, kupcem, królem lub cesarzem, zawsze jesteś sobą. Pamiętasz siebie jako osobę, nawet jeśli we śnie odgrywasz cudzą rolę. Twoje prawdziwe ja czeka tuż za cienką linią, oddzielającą przebudzenie od jawy, i bez problemu wskakujesz w nie po otwarciu powiek, jakbyś wzuwał dobrze rozchodzone buty. Czasem zapominasz nocne marzenia, zanim rankiem zdążysz się wysikać.
Tych snów nie zapominał. Nigdy.
Za każdym razem potrzebował długiej chwili, by przypomnieć sobie, kim jest, co robi i skąd się wziął w tym miejscu. Altsin Awendeh, złodziej, oszust, marynarz, wiejski parobek, pomocnik kowala, sztukmistrz, dzwonnik świątynny, skryba... Przez ostatnie pięć lat był wieloma osobami. Zmieniał miejsca i zawody, czasem co kilka miesięcy, czasem częściej. Sny pędziły za nim, a on uciekał. Za każdym razem, gdy przebywał gdzieś dłużej, pojawiały się już po kilkunastu dniach, najpierw krótkie i sporadyczne, a potem coraz dłuższe i częstsze, aż wreszcie nawiedzały go co noc. Wtedy bez słowa zwijał manatki i uciekał, byle dalej, a sny gubiły jego trop i dawały mu chwilę spokoju.
Najdłużej, bo ponad osiem miesięcy, został na statku kursującym między Peronwylk a Ar-Mittar. Zupełnie jakby sny nie mogły odnaleźć go na morzu. Ale gdy już znalazły... Podobno nie potrafili go dobudzić przez trzy dni, trzy dni śnił, płakał i krzyczał na zmianę, pogrążony w koszmarze niekończącej się bitwy, w której czasem był mężczyzną, czasem kobietą, raz młodzieńcem, raz starcem, walczył z ludźmi i przeciw ludziom, brodził po kolana we krwi, brocząc nią z setek ran. Najczęściej śnił, że jest samym demonem.
Ocknął się wtedy w małej świątyni Wielkiej Matki pod Wenhloren. Kapitan wysadził go na ląd, nie zapłaciwszy za ostatni miesiąc służby, i znikł na morzu. Rozumiał go. Marynarze to przesądni ludzie, skazani na łaskę i niełaskę Bliźniąt Mórz. Niepotrzebny im na pokładzie szaleniec, wrzeszczący przez sen w nikomu nieznanych językach.
Że mówi w nieznanych dialektach – choć na szyderczy uśmiech Kleh, we śnie rozumiał każde słowo – dowiedział się zresztą po raz pierwszy właśnie w tej świątyni. Kapłani byli ludźmi uczonymi, znali wiele narzeczy i gwar, jako misjonarze nawracali ludy północno-zachodniego krańca kontynentu na wiarę w Baelta’Mathran i porządek imperialnego panteonu. Meekhan nigdy nie podbił zbrojnie tej części świata, choć handlowo, kulturowo i religijnie radził sobie całkiem nieźle. A misjonarze najważniejszej bogini Imperium byli naprawdę dobrze wykształceni.
Lecz nawet oni nie potrafili rozpoznać, w jakich językach krzyczał. Nie umieli także powiedzieć, do jakich dialektów te języki są podobne.
Ale pozwolili mu zostać, a gdy wydobrzał, bo sny trzymały się z dala od świątyni, nie wyrzucili go za drzwi. Przez cztery miesiące kilka razy dziennie bił w dzwon na wieży, zamiatał posadzki, nosił wodę ze studni, pomagał w kuchni. Dali mu świątynny strój, luźną szatę z kapturem, pozwolili zapuścić brodę. Nikt na świecie nie rozpoznałby w nim tego gówniarza, który pięć lat wcześniej opuszczał nocą Ponkee-Laa. Wydawało się, że wreszcie znalazł spokój.
Tylko że świątynia była tak naprawdę więzieniem. Wędrował wtedy po wybrzeżu dopiero drugi rok i wydawało mu się, że nie ma niczego gorszego niż spędzenie reszty życia za murami. Dusił się, codzienna rutyna zamiast nieść ukojenie, doprowadzała go do szału. Wymknął się wreszcie nocą, nie budząc nikogo, i powędrował na północ.
Pracował, gdzie się dało, gdy trzeba kradł i oszukiwał, lecz starał się to robić tylko wtedy, kiedy nie miał innego sposobu na napełnienie brzucha. Podczas kradzieży zawsze istniało ryzyko schwytania go i umieszczenia na co najmniej kilka miesięcy w lochu. Razem z koszmarami, które mogłyby go dopaść. Wolał już wynajmować się jako parobek za garść stęchłej kaszy.
Później odkrył, że umiejętności czytania, pisania i podstawowych rachunków, do których nauki zmuszał go Cetron, mają na prowincji znacznie większą wartość niż w mieście. Skrybów i wiejskich pisarzy było tam jak na lekarstwo. Prędko odkrył, że odpowiedni strój i wygląd, czarny kaftan z czerwonymi mankietami i kołnierzem oraz palce poplamione atramentem, zapewnią mu robotę szybciej niż przepytywanie gospodarzy i prośby o możliwość narąbania drew w zamian za kromkę chleba. Odchodzące Imperium zabrało ze sobą większość urzędników, a wielu spraw nie dawało się załatwić na gębę. Wędrując po wioskach i miasteczkach, spisywał umowy kupna, intercyzy małżeńskie, sporządzał podania do sądów, uzupełniał księgi urodzin i zgonów, jeśli jakieś zostały w okolicy. Trzykrotnie został nawet na dłużej i próbował sił, ucząc wiejskie dzieci.
Zawsze jednak w końcu doganiały go sny.
Tylko raz spróbował szukać pomocy. Za poradą miejscowych trafił do znachorki, specjalistki od zamawiania koszmarów. Tylko go dotknęła, po czym wyszła, każąc zostać; w chałupie i czekać. Gdyby nie wyjrzał wtedy przez okienko... Wróciła z gromadą wieśniaków, a on, ukryty już na skraju lasu, patrzył, jak bez słowa ryglują od zewnątrz drzwi i okna do domu i podpalają chatę. Jeśli wiejska wiedźma wolała stracić dorobek życia, byle go zabić, co zrobiliby kapłani lub czarodzieje? Człowiek dotknięty przez demona, choćby tylko poprzez ulotne krainy snu, nigdzie nie znajdzie spokoju.
Zatem wędrował, z miejsca na miejsce, od wioski do wioski. A sny były coraz szybsze, coraz mniej nocy mógł przespać bez krwawych wizji i smaku żelaza w ustach, który nieodmiennie im towarzyszył. Przez ostatnie pół roku uważał się za szczęściarza, jeśli miał spokojne trzy noce z rzędu. Teraz koszmary się nasiliły, minione dwa miesiące śnił je raz za razem, i to bez względu na to, jak bardzo oddalił się od miejsca, w którym nawiedził go poprzedni. Kiedy wczoraj wieczorem dotarł do Ponkee-Laa – przebywszy wcześniej w trzy dni prawie sto mil, najpierw wozem, a później barką spływającą w dół Elharan – sen dopadł go niemal natychmiast.
Nie było już gdzie uciekać. Te wizje zaczęły się tu, w mieście, gdy pałasz młodego barona rozrąbał mu bark. Wybuchły w nim wtedy krwawym szałem i dzięki nim pokonał w pojedynku urodzonego szermierza, on, który do tamtej chwili nie miał prawdziwego miecza w ręku. W porcie walczyło się sztyletem i pałką. Demon ocalił mu wtedy życie, ale dla kogoś wychowanego na ulicy nie istniało nic takiego jak darmowa uprzejmość. Stwór zza Mroku zrobił to, bo złodziej był najpewniej jego jedynym łącznikiem ze światem i gdyby zginął, demon nie mógłby już tu wrócić. Jak go opętał? Czy zwabiła go dusza szykująca się do opuszczenia ciężko rannego ciała? Zapach krwi? Tego Altsin nie wiedział, i nie obchodziło go to, już dawno postanowił, że jeśli istnieje choć cień szansy na pozbycie się nawiedzającej go istoty, zrobi to, choćby miał wyrwać sobie połowę duszy.
A jeśli na świecie był ktoś, komu mógł choć odrobinę zaufać, kto mógłby mu pomóc, to żył tu, w Ponkee-Laa.
Oczywiście była spora szansa, że gdy ten ktoś zorientuje się, co się z nim dzieje, postąpi tak jak ta wiejska wiedźma. Podpali mu dach nad głową. A Cetron i Zorstean mieli o wiele większe możliwości niż tylko sprowadzenie bandy chłopstwa. Więc ta odrobina zaufania powinna być naprawdę odrobiną, bo ludzie, którzy pokładają nadmierną wiarę w innych, kończą jako karma dla ryb.
Wstał, obmył twarz i ubrał się w strój wędrownego skryby, po czym podrapał się po brodzie, która towarzyszyła mu od dłuższego czasu, i postanowił, że jeszcze trochę ją ponosi. Przydawała mu lat, a choć prawdopodobieństwo, że ktokolwiek będzie czekał na jego powrót, było mizerne, to lepiej nie kusić licha. Hrabia Terleach nie musiał być zadowolony, że złodziej pojawił się w mieście. Z kolei kilka innych osób z pewnością ucieszyłoby się, że Altsin wrócił i nie korzysta już z protekcji Cetrona. Niejeden nóż tęsknił za jego plecami.
No proszę, uśmiechnął się pod nosem, ledwo postawił stopę w mieście, a już zaczyna myśleć jak członek złodziejskiej gildii, miej oczy dookoła głowy, noś jeden nóż na wierzchu, a dwa inne dobrze ukryte, stawaj plecami do solidnej ściany, nie pij niczego, czego nie skosztował twój gospodarz.
Nikomu nie ufaj, w nic nie wierz, zawsze miej co najmniej dwie drogi ucieczki.
Witamy w Ponkee-Laa, największym mieście zachodniego wybrzeża.
Sięgnął do sakiewki i przeliczył resztkę srebra. Wynajęcie osobnej izby, nawet jeśli była to tylko komórka na poddaszu, kosztowało, jednak było to lepsze niż budzenie lokatorów wspólnej sypialni krzykami i gadaniem w nieznanym języku. Ktoś w końcu zainteresowałby się nim i przysłał tu kapłanów albo czarownika. Pieniędzy powinno mu wystarczyć na kilka dni, potem będzie musiał albo znaleźć sobie pracę, albo zacząć kraść.
Czyli znaleźć sobie pracę.
Zszedł do głównej izby karczmy. Tłok, gwar, dziesiątki ludzi różnych profesji, zapach piwa i kapusty gotowanej z małymi kiełbaskami, specjalność kulinarna Kałużnika. I wszyscy pilnują swoich spraw, czekając, aż karczmarki podadzą jedno i drugie. Po trzech dniach takiej diety ludzie albo przenoszą się do innych dzielnic, albo wracają, skąd przyszli.
Zjadł, wypił, odmówił dokładki, zapłacił, wyszedł.
Kałużnik zawdzięczał swoją nazwę kiepskiej kanalizacji, a właściwie jej brakowi, gdyż to nigdy nie miała być prawdziwa dzielnica. Powstał jako podgrodzie, trochę wbrew planom meekhańskich inżynierów, lecz gdy okazało się, że miasto przyciąga masy ludzi z prowincji i trzeba ich gdzieś pomieścić, narodziła się dzielnica złożona gównie z karczm, zajazdów i szop przerobionych na noclegownie za miedziaka, gdzie karmiono kapustą i kiełbaskami i nikt nie pytał, skąd jesteś. Za czasów Imperium powstawały podobno plany wybudowania tu kanalizacji, doprowadzenia wody i uczynienia z Banlearu czegoś więcej niż potencjalnej wylęgarni chorób, ale tymczasowość wszystkich tutejszych budowli i ciągły brak pieniędzy zawsze przekładały te prace na później. I choć miasto w końcu wysunęło ramiona murów i przytuliło dzielnicę do piersi, nadal traktowało ją bardziej jak jakąś narośl niż własne dziecko. Mimo to mógł już myśleć, że jest w Ponkee-Laa. Ruszył do portu i wtedy ich zauważył.
Straż miejska, nic niezwykłego w tym miejscu, podobnie jak fakt, że strażników było sześciu, zamiast jak zwykle trzech. Kałużnik nigdy nie był spokojną dzielnicą i czasem dochodziło tu do rozruchów biedoty. Altsin omiótłby ich obojętnym spojrzeniem i poszedł dalej, gdyby nie przewodzili im dwaj osobnicy, wyglądający przy pozostałych jak rasowe charty przy miejskich kundlach. Obaj nosili wysokie do kolan buty, czarne spodnie, czarne koszule i narzucone na wierzch skórzane kamizelki, barwione na głęboki brąz. Złodziej mimowolnie zerknął na ich mankiety i kołnierze, szukając monogramów, i to bynajmniej nie z powodu oczywistego bogactwa strojów, bo za takie buty w tej dzielnicy podrzynano gardło, a koszule lśniły połyskiem czystego jedwabiu. Nie, chodziło o sposób, w jaki się poruszali, jakby otaczał ich niewidzialny pancerz, zapewniający, że każdy zejdzie im z drogi i nie będzie się narzucał, dopóki sami nie zechcą go zauważyć i przywołać. I o to, jak strażnicy dreptali za tą dwójką. Nikt nie mógłby mieć wątpliwości, kto tu dowodzi.
I miecze. Zauważył je od razu, choć w pierwszej chwili aż zamrugał, żeby uwierzyć własnym oczom. Obaj nosili przerzucone przez plecy półtoraki. Miecze wisiały tylko w pętlach przymocowanych do pasów przecinających na skos torsy mężczyzn. Kiedy przechodzili obok, nagie klingi słały wokół lustrzane błyski. Szlachta nie używała takiej broni, nosiła proste, paradne mieczyki, kordy albo lekkie pałasze. Altsin poczuł się trochę tak, jakby zobaczył damę w sukni balowej trzymającą w dłoni zamiast wachlarza ciężki topór. Półtoraków używali najemnicy, bo świetnie nadawały się do walki i z piechotą, i z jazdą. W zaułkach miasta machanie czymś takim miało tyle sensu, ile taskanie tu ze sobą katapulty.
A jednak, dotarło do niego po chwili, nikt nie patrzył na nich z politowaniem, nikt nie szczerzył się na widok szlacheckich synalków bawiących się w prawdziwych wojowników, nie słychać było kpiących gwizdów ani głupawego rechotu. Wszyscy odwracali wzrok i szybko odchodzili do własnych spraw. Ulica śmierdziała strachem.
Altsin cofnął się nieco, przykleił do ściany i obserwował. Cały oddziałek zatrzymał się przy najbliższym zaułku, właściwie szczelinie między dwoma budynkami, nie szerszej niż trzy-cztery stopy. Na znak jednego ze szłachetków strażnicy ujęli w łapska ciężkie pałki, poprawili tarcze na ramionach i krzywiąc się, weszli w głąb zaułka. Ale weszli bez ociągania. Po chwili rozległy się odgłosy szamotaniny, stłumionych razów, dziecięcy płacz i na główną ulicę wypchnięto kilka osób.
Mężczyzna, kobieta i trójka dzieci w różnym wieku. Wszyscy w łachmanach i słomianych łapciach. Altsin napatrzył się na takich nędzarzy w czasie swoich wędrówek, wiejska hołota nosząca cały majątek na grzbiecie, wędrująca od wsi do wsi za kawałkiem chleba. Na widok dwóch zbrojnych z mieczami na plecach natychmiast padli na kolana i zastygli w trwożnym oczekiwaniu. Kobieta przytuliła do siebie dzieci, mężczyzna uniósł błagalnie ręce, a potem powiedział coś cicho i wskazał na prawą nogę. Przywiązany do niej kawałek drewna zastępował mu protezę.
Mógł być złodziejem ukaranym za kradzież, na prowincji obcinanie członków wciąż było bowiem popularną karą, choć Altsin stawiał raczej na wędrownego parobka, który stracił stopę w jakimś wypadku i postanowił razem z rodziną spróbować szczęścia w metropolii. Na wsi mógłby tylko żebrać, w mieście, jeśli miał sprawne i zręczne ręce, istniały setki zajęć, które pozwoliłyby mu utrzymać rodzinę.
Żaden ze szlachciców nawet na niego nie spojrzał. Na niewidoczny znak strażnicy szturchańcami zmusili całą piątkę do wstania, po czym wskazali im drogę w stronę miejskiej bramy. Mężczyzna pobladł jak trup, kobieta jęknęła cicho i spróbowała znów paść na kolana, ale jeden ze strażników złapał ją za ramię, podtrzymał, rzucił kilka słów, pokazując trzymaną w ręku pałkę.
Złodziej patrzył, jak straż odprowadza ich w głąb ulicy, a w ustach zbierała mu się gorzka flegma. Ponkee-Laa zmieniło się przez te kilka lat, dawniej wyrzucano ludzi z miasta za określone przestępstwa, ale nigdy za kalectwo i nędzę. Zatem prawdę mówili w okolicznych wioskach i miasteczkach. W stolicy działo się źle.
Na szczęście znał kogoś, kto powinien powiedzieć mu, o co tu chodzi.
* * *
Port. Tak nazywano nie tylko redę i poprzedzielane molami nabrzeże, ale też wszystkie dzielnice sąsiadujące bezpośrednio z morzem. Dla jednych było to serce miasta, dla innych jego żołądek, płuca bądź gardło. Na pewno jeden z żywotnych organów, bez którego Ponkee-Laa byłoby co najwyżej rybacką wioską na krańcu świata.
Miasto tej wielkości nie miałoby najmniejszych szans wyżywić się, ubrać, ogrzać i zabawić bez nieustannego przepływu towarów, zwożonych i pobieranych z jego magazynów dzień w dzień przez setki statków. Altsin zatrzymał się zaraz po przekroczeniu granicy Średniego Valee i odetchnął pełną piersią. Morska bryza, ryby, wino, przyprawy, gotowane małże, jakieś pachnidła o zbyt wyraźnej nucie piżma, ośmiornice smażone na ruszcie, mydliny, świeżo garbowana skóra. Zapach handlu, pieniędzy i umiarkowanego dobrobytu. Jak zawsze w tej dzielnicy. Na pierwszy rzut oka nic się tu nie zmieniło.
Złodziej usiadł przed winiarnią naprzeciwko sklepiku Cetrona i obserwował. Gruby lubił tę kamieniczkę, traktował ją jak inwestycję i Altsin był gotów się założyć, że do dziś się jej nie pozbył. Wystarczyło zresztą pół godziny leniwego sączenia wina, by przyuważył kilka osób, o których z pewnością wiedział, że pracowali dla jego byłego patrona. Wchodzili, wychodzili, któryś niemal wybiegł, kierując się szybkim krokiem w stronę portu. Inni jakby znikli po wejściu; wniosek, że albo wciąż siedzieli w środku, albo już dawno skorzystali z tylnego wyjścia. Po godzinie podjechał mały wóz i zaczęto z niego wyładowywać nieoznakowane paczki i bele materiału. Normalny dzień pracy zwykłego kupca, rozsyłającego polecenia kupna i sprzedaży, odbierającego zamówiony towar i zajętego pomnażaniem majątku.
Tylko że Cetron nie był kupcem, a Altsin wątpił, by aż tak bardzo wczuwał się w swoją rolę. To nie była zwykła aktywność, chyba że Gruby porzucił już gildię i zajął się tak zwanym uczciwym życiem, namawiając do tego także swoich ludzi. Myśl była zabawna i niewarta zapamiętania.
Złodziej poczuł pierwsze ukłucie niepokoju w chwili, gdy przed sklepikiem zatrzymało się kilku rybaków. Nic niezwykłego w porcie, choć o tej porze dnia większość łodzi czesała sieciami morze, i Altsin nie zwróciłby na to uwagi, gdyby nie rozpoznał dwóch z nich. To byli ludzie Rwyssa, przywódcy jednej z trzech najsilniejszych grup przemytników Ponkee-Laa. Mieli swoją siedzibę w dzielnicy Cetrona, więc czasem dochodziło do konfliktów, a raz czy dwa za pomocą sztyletów, noży, pałek i kusz trzeba było ustalać, kto właściwie rządzi w tej części portu. Altsin sam brał kiedyś udział w takich nocnych negocjacjach, gdy płonęły łodzie przemytników, a fale zlizywały krew z plaży.
Ich obecność pod kamieniczką nie wróżyła zbyt dobrze. Lecz, jak stwierdził po chwili, było ich tylko pięciu, więc może chodziło o zwykłe interesy? Złodziej napełnił kubek po brzegi. Nie pierwszy raz...
Uciekają! Poszli w rozsypkę! Nareszcie!
Jego jazda rusza do ostatniego pościgu, piechota łamie szyk i rzuca się za nieprzyjacielem. Powstrzymuje ją jednym rozkazem, wróg i tak nie ma gdzie uciekać, jedyna droga prowadzi w głąb cypla, na porastający jego koniec zagajnik pełen martwych i wyschniętych drzew. Tam ustawiają ostatnią linię obrony, drzewa powinny ochronić ich przed kawalerią, a walka w lesie to zawsze bardziej bijatyka niż bitwa, przewaga liczebna przeciwników powinna mieć tam zatem mniejsze znaczenie.
Wstrzymuje pościg na kilkaset kroków przed ścianą zagajnika. Suche trzciny trzeszczą pod kopytami wierzchowca, kiedyś był tu podmokły teren, teraz to prawie pustynia.
Wyrównuje szyk, czuje na sobie spojrzenia pobliskich wojowników. Ich niecierpliwość. Uderzmy. Uderzmy teraz!
Pstryka palcami i na ziemię spływa iskra. Łagodnie opada na suche rośliny i zaraz w niebo wędruje smużka dymu. Po chwili bucha płomień, a łagodny wiatr pcha go w stronę zagajnika. Płomień rośnie, nabiera mocy, z każdą pożartą łodygą sięga coraz dalej i po chwili przed drzewami wyrasta ściana ognia. Utrzymuje ją w miejscu wystarczająco długo, by nikt nie miał wątpliwości, kogo słuchają płomienie, po czym uwalnia więcej wiatru.
Krzyki w lesie trwają dłużej, niż się spodziewał.
A kiedy odwraca się do swoich ludzi, widzi przerażenie.
I lęk. Lęk przed nim.
Dobrze. Bardzo dobrze.
Urodzili się po to, by służyć, walczyć i umierać.
I niech o tym nie zapominają.
Nigdy.
Otworzył oczy, zamknął, wziął głęboki wdech i rozluźnił palce zaciśnięte na kubku. Cynowe naczynko było lekko odkształcone, a wino wylało się i lepiło mu teraz palce.
Pierwszy raz! Pierwszy raz koszmar dopadł go nie w czasie snu, lecz w środku dnia, na jawie. Przyszedł podstępnie w połowie myśli, wrzucając go w świat majaków, nie dając szans na obronę. Jak to się stało? Ostatnio było coraz gorzej, lecz nigdy demon nie wciągnął go do swojego koszmaru w taki sposób. Gdyby zdarzyło się to w innym miejscu...
Altsin zastanowił się, jak długo to trwało. Ludzie Rwyssa znikli sprzed sklepiku, lecz to za mało, by ocenił upływ czasu. Ostrożnie uniósł kubek do ust. Wino nadal było chłodne, jak w chwili, gdy nalewał je z kamionkowej flaszki. Więc krótko, kilka minut najwyżej, może nawet krócej, inaczej zagrzałoby się od ciepła dłoni. I słońce wydawało się tkwić w tym samym miejscu, i nikt nie zwrócił na niego uwagi, więc najpewniej nie jęczał i nie krzyczał. Z drugiej strony, nie było powodów, tej wizji nie wypełniały krew i cierpienie, po prostu demon przygotowywał swe wojsko do ataku. Pewnie dlatego, gdy się ocknął, nie otaczał go tłumek gapiów.
To były spokojne, kojące myśli, chłodna analiza faktów, którą próbował przykryć narastające przerażenie. Nie wiedział, jakby mógł się obronić przed czymś takim. Może akurat przechodzić przez ulicę, z kimś rozmawiać, jeść, a wizja nadejdzie i zostawi go bezbronnego między ludźmi. Ile czasu minie, nim po kolejnym ataku ocknie się w lochu pod jakąś świątynią? Kapłani bardzo poważnie podchodzili do opętanych przez demony.
Potrzebował pomocy.
Uniósł kubek do ust i wypił niemal duszkiem. Cetron był jedną z tych osób, które jeśli nawet mu nie pomogą, to znajdą kogoś, kto spróbuje. Istniały sposoby, by wyrwać demona z człowieka, i nie wszystkie wiązały się z chrustem płonącym pod stopami nieszczęśnika.
Wstał i w tej chwili Cetron ukazał się w wejściu. Zatrzymał się, popatrzył dookoła i ruszył w dół uliczki, w stronę portu. Na to Altsin czekał. Odliczył do dziesięciu i podążył za byłym patronem. Nie sądził, by Gruby, nawet jeśliby się obejrzał, mógł go rozpoznać. Minęło pięć lat, złodziej nosił brodę, poruszał się inaczej. No i oczywiście nie powinno go tu w ogóle być.
Szedł za nim kilka minut, do chwili, gdy Cetron zatrzymał się przy początku głównej ulicy Średniego Valee. Ulica prowadziła tutaj lekko w dół, więc widok był przedni. Dziesiątki sklepików, straganów i małych, rodzinnych winiarni obsiadły ją z obu stron, a gwar i szum handlujących radował uszy. Mimo wszystko miasto nie zatraciło swojego ducha.
Altsin podszedł szybkim krokiem i mruknął:
– Piękny widok, prawda?
Sukinsyn nie dał mu najmniejszej satysfakcji. Spojrzał, rozpoznał, skinął głową, jakby – szlag by go trafił – jakby mieli właśnie tu i teraz umówione spotkanie, i zakręcił w powietrzu palcami. Coś dotknęło krzyży złodzieja, nie obejrzał się, bo skoro nawet nie usłyszał tego, który go podszedł, to wykonywanie teraz gwałtownych ruchów byłoby bardzo nierozsądne.
Złodziej pozwolił się obszukać, odebrać sztylet i kastet. Po chwili kłujący nacisk na krzyże znikł.
– Wędrowni skrybowie chodzą w dzisiejszych czasach dobrze uzbrojeni. – Cetron obracał w ręku jego broń. Altsin uśmiechnął się kącikiem ust.
– Wszyscy na prowincji pragną skarbów wiedzy – odpalił. – Musimy ich więc strzec sami.
Gruby nie odpowiedział uśmiechem. Patrzył. Chłodno, spokojnie, uważnie. Irytująco podejrzliwie.
– To ja – mruknął wreszcie złodziej, żeby tylko przerwać milczenie, choć Cetron oczywiście już to wiedział. – Pamiętasz? Altsin. Parę lat temu pracowałem dla ciebie.
– Jeśli dobrze pamiętam, nie złożyłeś mi przysięgi, tylko opłacałeś się gildii w zamian za prawo do roboty.
– Aha. I nie raz, nie dwa okrwawiłem sztylet, dbając o twoje interesy.
– Jak wielu innych.
Zapadła cisza. Altsin nie bardzo wiedział, co powiedzieć. Spodziewał się różnych wariantów tego spotkania, od banalnego zlekceważenia do powybijania mu zębów i połamania kości, w zależności od tego, jak dużo kłopotów narobiło Grubemu zajście z baronem. Choć oczywiście po cichu liczył, że emocje już opadły, a szef gildii nawet się ucieszy na jego widok. Ale coś takiego? Spokój, dystans i... teraz zrozumiał, pełna chłodnej analizy podejrzliwość. Cetron jednak był zaskoczony, lecz nie okazywał tego, patrzył tylko na Altsina, trzymał w ręku jego broń i myślał. Czekał na wyjaśnienia.
– Nie tego się spodziewałem, Cet.
– A czego?
– Cetron, którego pamiętam, obiłby mi gębę, wrzucił do zatoki, spuścił ze schodów, a potem postawił między nami gąsiorek wina i pilibyśmy całą noc. Co się dzieje w mieście?
Na twarzy przywódcy gildii zagościło coś na kształt uśmiechu.
– Nadal lubisz popisywać się bystrością, co, chłopcze? Na obijanie gęby i wrzucenie do zatoki ciągle jeszcze możesz się załapać. Problem polega na tym, że ja cię nie znam. Minęło pięć lat, nie wiem, gdzie byłeś, z kim się zadawałeś, komu służyłeś i kto kupił twoją lojalność. Nie da się spotkać dwa razy tego samego człowieka. Czasem wystarczy kilka uderzeń serca, żeby kogoś zupełnie zmienić. A pięć lat? To całe życie.
Złodziej parsknął z irytacją.
– Chyba dla śledzia. Co ty bredzisz, Cetron? Zniknąłem, bo nie miałem wyjścia. Wędrowałem po świecie, szukając miejsca dla siebie, wróciłem, bo najwyraźniej takiego miejsca nie ma, nie poza tym cholernym miastem. Nie służę nikomu, a mojej lojalności nie da się kupić. Przyszedłem się przywitać, bo tak nakazuje szacunek, a tu ktoś przystawia mi nóż do pleców i zabiera broń. Do tego jakiś cholerny grubas zabawia się, grając przede mną wiejskiego mędrka. Nie da się spotkać tego samego człowieka – przedrzeźnił, naśladując nawet akcent Cetrona. – Puść bąka i będziesz innym człowiekiem. Na pewno samotnym i mającym wokół dużo wolnego miejsca. Przestań gadać głupoty, dobrze?
Uśmiech starszego mężczyzny nieco się poszerzył.
– Jakbym słyszał tego gówniarza sprzed pięciu lat. Ten sam tupet, arogancja i szczeniackie przekonanie, że świat zniesie każdą bezczelność. – Spojrzenie Cetrona stwardniało. – Ale nie jesteś już tym samym chłopaczkiem, Altsin, więc przestań udawać. Widzę młodego mężczyznę, w przebraniu i z brodą, który zjawia się nie wiadomo skąd, w chwili, gdy na ulicach mają zacząć padać trupy. Każdego bym się spodziewał, tylko nie ciebie. Więc albo Pani Losu sobie z nas zakpiła, albo to nie przypadek, a ty czegoś chcesz.
Zmierzyli się wzrokiem. Altsin pamiętał to spojrzenie, zimne, analityczne, pozbawione emocji. Widział już, jak Cetron tak na kogoś patrzył. Zazwyczaj ten ktoś potem umierał, a jeśli przywódca gildii chciał wzbudzić przerażenie i dać wrogom nauczkę, umierał długo i boleśnie. Najwyraźniej złodziej wrócił w wyjątkowo kiepskim momencie.
– Przypłynąłem wczoraj wieczorem barką z głębi lądu – zaczął ostrożnie. – Kapitan barki nazywał się Sqraw. Wynająłem pokoik w zajeździe w Kałużniku, zajazd nazywa się „Pod Strzechą”. Możesz to sprawdzić. Jestem w mieście pierwszy raz od pięciu lat i nie bardzo się orientuję, co się dzieje na ulicach, choć to, że mają pokryć się trupami, nie jest niczym niezwykłym. Przeciw komu się szykujesz? Ludziom Onwersa? Starego Rzeźbiarza? Sępom wybrzeża ze wschodniego portu? Ufasz bandytom Rwyssa wystarczająco, by stali ci za plecami?
Spojrzenie Grubego nie zmieniło się.
– To do ciebie podobne, Altsin – mruknął cicho. – Jakbyś sądził, że jesteś jedynym rozumnym człowiekiem w promieniu dziesięciu mil. Przejdźmy się.
Ruszyli w dół uliczki. Złodziej nagle zorientował się, że jego broń znikła z dłoni Cetrona. Nawet nie zauważył, jak i kiedy to się stało.
Milczeli, Altsin nie próbował zaczynać rozmowy. Jeśli szef gildii zaproponował przechadzkę, należało spacerować, zamknąć gębę na kłódkę i czekać na pytania.
– Rwyss nie żyje – usłyszał nagle. – Rzeźbiarza powiesili na haku ponad rok temu, a jego ludzie poszli w rozsypkę, część przystała do mnie, część do des-Glanhy. Gambelli i jego bandyci, wszyscy, co do jednego, dali głowę. Chłopcy z południowych dzielnic są tak przetrzebieni, że podobno na środku ulicy można tam zostawić sakiewkę i nikt jej nie ukradnie. Te pokraki ze wschodnich dzielnic zabarykadowały się w kanałach i opuszczają je tylko nocą, ale i tak na niewiele im się to zdaje. Onwers złożył mi przysięgę wierności miesiąc temu. Czanhor i ges-Breagd – dwa miesiące. Północne doki i magazyny są neutralne, przynajmniej tak mówi Ombelia, ale z nią tak naprawdę nigdy nic nie wiadomo, więc muszę pilnować pleców.
Minęli pierwsze kramy i sklepiki, oferujące głównie biżuterię, którą marynarze, rybacy i drobni rzemieślnicy kupowali dla swoich kobiet. Tanie naszyjniki z małych kawałków bursztynu, bransolety z miedzi i brązu, pierścionki, łańcuszki i kawałki szkła, udające prawdziwe klejnoty. W pobliżu portu zawsze znajdywali się chętni na takie drobiazgi.
– Widzisz go? – Cetron wskazał wysuszonego mężczyznę wspierającego się na protezie nogi, stojącego za kramem z podobnymi błyskotkami. – Przybył do miasta dziesięć lat temu, mając jedną nogę, parę rąk, żonę i czworo dzieci. Dziś ma własny warsztat, dwóch synów terminujących u znanego jubilera i trzecią część tej kamieniczki. Wiem, bo sam pożyczyłem mu kiedyś pieniądze na założenie interesu. Jedyne, co mu pozostało z tamtych czasów, to ten jeden kulas. Jego wnuki być może przeprowadzą się kiedyś do Wysokiego Miasta. Rozumiesz?
Altsin skinął głową, świadom, że Gruby i tak na niego nie patrzy.
– To miasto oferuje ludziom możliwości, jakich nie znajdziesz w żadnym innym miejscu na świecie. Słyszałeś o Fiilandzkim Podatku? O dziesięciu barkach, wyładowanych potrzaskanymi nesbordzkimi tarczami, hełmami i porąbanymi zbrojami, które zostały, gdy Nesbordczycy spróbowali zdobyć Ponkee-Laa? To po tej bitwie przestali pływać po oceanie w liczących setki łodzi flotyllach i zajęli się normalnym handlem i uczciwym piractwem. Powstrzymaliśmy ich, a z dwóch tysięcy łodzi, jakie wtedy do nas przypłynęły, tylko pięćdziesiąt wróciło do domów. A kiedy Imperium upomniało się o zaległy podatek, którego nie zdążyło pobrać, wracając na wschód, załadowaliśmy na barki to, co zostało z nesbordzkiej armii, i wysłaliśmy w górę Elharan. I Meekhan nigdy już nie pytał nas o pieniądze.
Złodziej milczał. Mógł nie widzieć Grubego kilka lat, ale jedno się nie zmieniło. Szef gildii nadal lubił długo krążyć wokół tematu, zanim przeszedł do sedna.
– Kocham to miasto – stwierdził wreszcie Cetron. – Urodziłem się tutaj, i tu mam zamiar umrzeć. Szlifowałem jego bruki i taplałem się w kanałach, walcząc ze szczurami o resztki, ale były i czasy, gdy jeździłem powozem zaprzężonym w szóstkę koni i płaciłem złotem za każdy kęs strawy, bo taki miałem kaprys. Zawsze też wiedziałem, że jest tu jedna rzecz równie niezmienna jak ocean. Liga Czapki. Liga przetrwała wszystko, i kapłanów, i Meekhan, i szaleństwo księcia. Zawsze na równi z Radą rządziła w Niskim Mieście i w porcie, a nikt nie podważał jej władzy, bo była często sprawiedliwsza i uczciwsza niż straż miejska i sędziowie. Opłacałeś się gildii w swojej dzielnicy, to twoja żona i córki mogły bezpiecznie wychodzić nocą z domu, do którego nie musiałeś nawet zamykać drzwi.
Z tym akurat Altsinowi trudno się było zgodzić, ale rozsądnie powstrzymał się od komentarza. Cetron nie mówił do niego, tylko do siebie, więc należało milczeć i potakiwać.
– I ani straż miejska, ani Rada nie wtrącały się do tego. Bo kto utrzymałby spokój w porcie, do którego zawija co miesiąc pięć tysięcy statków z całego świata? Kto zapanował nad dzielnicami biedoty? Kto chwycił za gardło gildie pośledniejszych czarowników, podobnie jak tych samodzielnych? Nawet meekhańscy gubernatorzy, gdy już zrozumieli, jak bardzo Liga jest potrzebna, powołali specjalny oddziałek Szczurów, odpowiedzialny za utrzymywanie kontaktów z jej przywódcami. Bo oni wiedzieli, że Niskie Miasto nigdy nie sypia i nocą ktoś musi trzymać nad nim pieczę.
Zatrzymali się przed straganem ze słodyczami. Cetron przez chwilę kontemplował rozłożone na deskach cukiernicze cudeńka, po czym ruszył dalej. Właściciel odprowadzał ich uśmiechami i ukłonami.
– Temu też pożyczyłem pieniądze – skwitował szef gildii. – Pięćdziesiąt orgów. Dziś ma trzy stragany i własną piekarnię. A ten obok, ten handlujący suknem, miał kłopoty z podatkami, jeden poborca chciał mu policzyć za wełnę jak za jedwab, bo niby taka dobra i gładka. Wytłumaczyłem mu, na czym polega różnica między wełną a jedwabiem. Wiesz jak? Kazałem upleść sznury z jednego i drugiego, jedwab namoczyć w occie, a wełnę w słonej wodzie, zawiązać na nich po kilka supłów, a potem złapałem tego urzędnika i wlepiłem mu po dwadzieścia razów każdym na gołą dupę. Po dziesiątym rozpoznawał je bezbłędnie i już nigdy nie pomylił materiałów.
Minęli kilka kolejnych straganów i sklepików. Właściwie wszyscy kupcy i rzemieślnicy kłaniali się Cetronowi, uśmiechali i pozdrawiali. Altsin dałby sobie głowę uciąć, że nie było w tym nic z podszytej strachem uniżoności, charakteryzujących ludzi bojących się o własne życie i majątek. Jego byłego patrona darzono najprawdziwszym szacunkiem i złodziej zastanawiał się, jak mógł przegapić to kilka lat temu. Tylko że wtedy interesowały go jedynie szybkie zlecenia od Cetrona, szybka gotówka, którą można było na nich zarobić, i jeszcze szybsze jej wydawanie, a nie szczegóły działalności Grubego. Gdy człowiek ma kilkanaście lat i żyje na ulicy, rzadko planuje dalej niż kilka dni naprzód.
– A teraz nas zabijają – w głosie Cetrona pojawił się nowy ton. – Straż i te zimnokrwiste sukinsyny Bendoreta Terleacha. Ogłosili świętą wojnę z występkiem, jak to nazywają, i co miesiąc biorą się do oczyszczania kolejnej dzielnicy. Najpierw aresztują stamtąd kilka osób i te znikają w lochach Rady. Co z nimi robią... – zawahał się wyraźnie. – Tego nie wiem, ale potrafią być przekonujący, bo wszyscy zaczynają mówić. A potem nadchodzi czas łapanek i pokazowych egzekucji. Słuchasz, Altsin? Powiedziałem egzekucji, nie procesów. Już nawet przestali się bawić w pozory prawa, łapią ludzi i na drugi dzień wieszają, bez wyroków. A nawet najnędzniejszy rzezimieszek zasługuje na to, żeby sędzia powiedział mu, za co będzie miał spotkanie z katem i...
– Jak wyglądają ludzie hrabiego?
Gruby łypnął na niego okiem. Nadal nie lubił, jak mu przerywano.
– Młodzi, ubierają się w czernie i brązy, noszą, tylko się głupio nie uśmiechaj, noszą półtoraki na plecach.
Altsin opisał mu zdarzenie, którego był świadkiem w Kałużniku.
– A tak, Banlear oczyścili jako pierwszą z dzielnic. Ludzie starej asd-Fenle próbowali się opierać i skończyło się rzezią. Teraz nikt tam nie rządzi, kilka małych grupek, głównie spoza miasta, łupi i morduje, kogo zechce. Ale w dzień przychodzą tam patrole straży z Prawymi i wyrzucają za mury wszystkich starych, chorych i kalekich. Nie ma dla nich miejsca, mówią, miasto to nie przytułek, tylko silni i zdrowi mogą tu mieszkać. Pan Bitew nie potrzebuje ladacznic, żebraków i złodziei.
– Pan Bitew?
Cetron pokiwał głową, uśmiechając się kwaśno.
– Tak. Bo to wszystko czynią w imię Reagwyra. Hrabia jest jego fanatycznym wyznawcą. Nazwał swoich zbirów z mieczami Prawymi i kazał im przejąć straż miejską. Trzęsie Radą. Rozgrywał nienawiść między Wysserynami i gur-Doresami tak długo, aż nagle okazało się, że oba rody już się nie liczą, a w rzeczywistości miastem rządzi hrabia. Nie sam, zresztą. Hierarchowie Świątyni Reagwyra spotykają się z nim tak często, że właściwie mogliby się przeprowadzić do Wysokiego Miasta.
– A inni kapłani? Nie burzą się?
– A co mogą zrobić? Przecież hrabia nie urąga bogom, tylko oczyszcza miasto z bandytyzmu i grzechu. Jak mają potępiać walkę ze złodziejami...? Gryghas też nie robi nic w tej sprawie. Powinien już rok temu wysłać wiadomość do Rady, że Liga nie pozwoli sobie na takie traktowanie, a zamiast tego siedzi w Warzelni i udaje, że nic się nie dzieje.
Altsin wiedział, jak wyglądają takie wiadomości. Nagłe zniknięcie jakiegoś patrolu straży lub kilku mniej ważnych urzędników, którym nie udała się nauka oddychania wodą z kanałów, stanowiło sygnał, że Liga Czapki nie życzy sobie podważania jej praw w Niskim Mieście. A gdy to nie pomagało, kapitanowie, kupcy i rzemieślnicy, związani z członkami Rady Miasta, zaczynali jeden po drugim zamykać swoje interesy. A wtedy Rada Ponkee-Laa albo szła po rozum do głowy, albo rzucała wszystkie siły straży miejskiej do ochrony swoich ludzi, przerywając nagonkę. Liga osiągała zamierzony rezultat.
Oczywiście Rada mogła kontynuować batalię, oznaczałoby to jednak wojnę na wyniszczenie, płonące statki i magazyny, trupy na ulicach Wysokiego i Niskiego Miasta, skrytobójców biegających po dachach. Nikt by tej wojny nie wygrał, a nawet jeśli, to wyszedłby z niej tak osłabiony, że latami lizałby rany. Obie strony wolały zachowywać chwiejną równowagę.
Żeby jednak tak się działo, Radzie Miasta musiała się przeciwstawić silna i odpowiednio kierowana Liga Czapki. Poszczególnymi dzielnicami, a nawet ulicami, rządziły na wpół niezależne gildie złodziei, lecz wszyscy ich przywódcy tradycyjnie składali przysięgę anwalarowi, wielkiemu przywódcy Ligi. Oddawali mu też dziesiątą część dochodów, w zamian oczekując rozstrzygania sporów, stania na straży kodeksów i pośredniczenia w konfliktach z prawem. Niejeden złodziej wyszedł z lochów po przekazaniu odpowiedniej kwoty odpowiednim ludziom, niejeden wyrok zamieniono z łamania kołem na galery, z których można uciec, albo na banicję, z której można powrócić.
Jednakże w sytuacji, gdy Ligą rządził nieudacznik pokroju Gryghasa i każda gildia musiała sama mierzyć się z atakami hrabiego i jego fanatyków, nie potrafiono powstrzymać rzezi. Nic dziwnego, że Gruby szykował się do wojny. Jeśli było coś, co kochał bardziej niż miasto, była to Liga Czapki, a raczej jej wyidealizowany obraz, lecz Altsin musiał też przyznać, że mało kto nadawał się na anwalara lepiej niż Cetron-ben-Goron.
– Szykujesz się przeciw Gryghasowi? Chcesz zostać nowym anwalarem? Nigdy nie miałeś takich ambicji.
Gruby wzruszył ramionami.
– To bardziej sprawa konieczności niż ambicji. Ludzie do mnie przychodzą, ci z rozbitych gildii i ci z tych zagrożonych. Czanhor, ges-Breagd, Onwers, Vantymayla – wszyscy czują sztych półtoraka na gardle, że się tak malowniczo wyrażę. Ci strachliwsi pochowali się po różnych dziurach, ale to nic nie daje. Pamiętasz Mątwę? Próbował ukrywać się w kanałach pod starymi dokami. Straż i Prawi wykurzyli go stamtąd w dwa dni.
– I co? – Altsin nie potrafił ukryć zdziwienia. – Tak po prostu włożył łapki w dyby? Sam sobie założył pętlę na szyję? Bywałem w tamtych kanałach, tysiąc ludzi by ich nie zdobyło, gdyby Mątwa tego nie chciał.
– Chyba że ktoś wydałby na to naprawdę dużo pieniędzy. A hrabia nie oszczędza. Ma dostęp do kasy miasta i jeśli trzeba, zatrudnia szpiegów, magów i bandy zbirów, którzy wspomagają straż i jego przydupasów. Przeciw Mątwie wysłał trzystu ludzi, w tym kilkunastu czarowników, i to wystarczyło. A nie wynajmuje ulicznych magików, tylko mistrzów z wielkich gildii.
Dochodzili do końca uliczki. Altsin zatrzymał się, odwrócił i oparł o ścianę, lustrując uważnie okolicę. Za cholerę nie potrafił wskazać, kto spośród kręcących się po uliczce ludzi pracował dla Cetrona. Albo byli naprawdę dobrzy, albo kilka lat poza miastem pozbawiło go podstawowych umiejętności.
– Którzy są twoi? – rzucił wreszcie.
Cetron wyszczerzył się krzywo.
– Nie słuchałeś, chłopcze. Temu pożyczyłem pieniądze, tamtemu pozwoliłem przez rok nie płacić czynszu, owemu – machnął ręką w stronę sklepiku z przyborami marynarskimi – wyciągnąłem dwóch synów z lochów. Innemu przysłałem w prezencie przyrodzenia trzech gnojków, którzy próbowali zgwałcić mu córkę. Tak między nami mówiąc, to była ostatnia próba gwałtu w okolicy. Wszyscy ci ludzie są moi. Co do jednego. Rozumiesz?
– Rozumiem. Byłbyś dobrym anwalarem.
– Nie podlizuj się. Rozmawiałeś z hrabią?
Pytanie padło niespodziewanie, a Altsin usłyszał w głowie ostrzegawczy syk. Tym samym tonem Cetron przesłuchiwał kiedyś jednego zbira spoza miasta. Wtedy po raz pierwszy w życiu złodziej widział, jak ważący dwieście pięćdziesiąt funtów i mierzący prawie dziewięć stóp drab płakał, szlochał i popuszczał w spodnie ze strachu.
– Tuż zanim kazał mi wyjechać z miasta. – Prawda zabrzmiała dziwnie niedorzecznie. – Nie rozmawialiśmy długo.
Niedobrze, Altsin się skrzywił, zaczynasz się tłumaczyć.
– Co mówił?
Znów ten ton, spokój i zwykła, niegroźna ciekawość. Tylko nagle ściana za plecami Altsina zrobiła się lodowato zimna.
– Nie pamiętam dokładnie. Byłem ranny, obolały, straciłem dużo krwi. Mówił głównie o sobie. O Reagwyrze, jakimś cudownym uzdrowieniu, obowiązkach wojownika i innych głupotach. I o polityce. Że nie dał się nabrać na intrygi Ewenneta-sek-Gresa i baronowej Lewender. Tyle.
Cetron patrzył na niego i uśmiechał się. Wbrew sobie, Altsin przełknął ślinę.
– Barona sam zabiłeś, a Darwenia Lewender wyjechała z miasta wkrótce po tym i słuch o niej zaginął. Mnie interesuje hrabia. Bendoret Terleach. Czy to, co mówił o Reagwyrze, brzmiało poważnie? Czy on naprawdę wierzy... uważa się za sługę Pana Miecza? Jak na razie Świątynia Reagwyra nie popiera go oficjalnie, ale ma w niej coraz więcej sympatyków, a niektórzy hierarchowie niemal go nie odstępują. Czy on posługuje się nimi, czy oni nim? Co? Kapłani ciągle pamiętają chwałę Legionów Pana Bitew i chętnie by ją wskrzesili. Nie wszyscy, ale niektórzy, owszem. Próbowałem zrozumieć hrabiego, zebrać o nim informacje, ale niewielu jest takich, przed którymi on się otworzył. Więc?
Altsin sięgnął pamięcią do tamtej nocy, gdy demon nawiedził go po raz pierwszy. Osłabienie po przebudzeniu, półmrok wczesnego świtu, bandaże, ledwo pozwalające poruszyć ręką. Był wtedy na łasce hrabiego. Pamiętał smak wina, cichy głos, przemawiający z wewnętrzną siłą. Gdy mówił o Reagwyrze, pojawiało się w nim jakieś ciepło.
– Wierzy naprawdę – zaczął. – Jest politykiem i intrygantem jak wszyscy w Radzie, ale przede wszystkim wierzy, że został wybrany przez Pana Bitew. I nie sądzę, by kapłani dali radę nim manipulować, bo Terleach uważa, że Reagwyr uleczył go w jakimś celu i jeśli będzie trzeba, sam wybierze nowych hierarchów. Nie wiem jednak, co jest dla niego teraz ważniejsze. Minęło... pięć lat. Mogę ci opowiedzieć o hrabim, który mnie wypuścił, lecz niewiele wiem o tym, który teraz walczy z Ligą. Czy to radca, który chce przejąć pełnię władzy w mieście, czy raczej fanatyk, który ma misję do spełnienia.
Cetron pokiwał głową.
– No to który z nich wypuścił cię żywego?
To było pytanie na wagę życia.
– Ten drugi. Ten, który sędziował przy pojedynku i wierzył, że Pan Bitew byłby niezadowolony, gdyby mnie wtedy zabił.
Altsin czekał i patrzył, z pełną świadomością, że właśnie waży się jego los. Jeśli Gruby uzna, że skłamał, a jego pojawienie się właśnie tu i teraz jest częścią jakiejś intrygi uknutej przez hrabiego, nocne koszmary okażą się naprawdę niewielkim problemem. Najpewniej zresztą następny nie zdąży go nawiedzić. Złodziej próbował się nie wiercić, choć wciąż wydawało mu się, że opiera się o blok lodu.
Wreszcie Cetron zmrużył lekko oczy i uśmiechnął się półgębkiem, a ściana za plecami Altsina odzyskała normalną temperaturę. Udało mu się też powstrzymać głębokie westchnienie i był z tego powodu naprawdę dumny.
– Ilu ma tych Prawych? – rzucił, żeby coś powiedzieć.
– Czternastu. Dziesięciu znam z imienia i nazwiska, to głównie młodzi szlachcice z prowincji. Lecz o czterech nadal nic nie wiem. Wszyscy to zimnokrwiste, pozbawione sumienia i litości sukinsyny, co to potrafią kobietę w ciąży i z czwórką dzieci wyrzucić z miasta, bo nie ma męża i mogłaby żebrać na ulicy. Chodzą zazwyczaj parami i w towarzystwie kilku strażników, którzy nawet nie udają, że są czymś więcej niż pachołkami od brudnej roboty.
– Dlaczego jeszcze żyją? Nie, nie – Altsin uniósł dłoń – wiem, że to by znaczyło oficjalną wojnę z Radą. Ale gdyby jeden czy drugi obryzgali krwią bruk, reszta straciłaby na zapale. Hę?
– A co myślisz, że wszystkie gildie dają się wyrzynać przez szacunek dla prawa? – Cetron skrzywił się, jakby go bolał ząb. – Widziałeś ich broń? Widziałeś. A widziałeś, jak nią walczą? Jakby ich ktoś opętał. Za dwoma z nich Rzeźbiarz posłał kiedyś trzydziestu swoich chłopców. Dopadli ich w ślepej uliczce. Oglądałem potem to miejsce, ręce, nogi, flaki. Te skurwysyny zabijały tak, by było jak najbardziej widowiskowo. I żaden nie został nawet draśnięty. Strzelano do nich z kusz, próbowano otruć, rzucano zaklęcia. Bezskutecznie. Chronią ich jakieś czary, a gdy przychodzi do walki twarzą w twarz... – Splunięcie na bruk było aż nadto wymowne. – Potrzebujemy Ligi. Całej, silnej i zwartej, mogącej kupić sobie pomoc dobrych czarowników, mogącej złamać Prawych i wreszcie, jeśli i to nie pomoże, mogącej dorwać hrabiego. Albo my, albo on.
– I dlatego szykujesz się do wojny z Gryghasem? Chcesz być zbawcą Ligi?
– To złe pytanie, chłopcze. Powinno brzmieć: jeśli nie Liga, to kto powstrzyma Terleacha i jego Prawych? I co będzie następne? Odnowienie Przysięgi Miecza? Odrodzenie Legionów Reagwyra i nowe wojny religijne? Próba podbicia sąsiednich ziem? Jak zareaguje Ar-Mittar? Wolne Księstwa? Meekhan wreszcie? Co zrobi książę? Nie ma rzeczywistej władzy nad miastem, ale formalnie nadal jesteśmy częścią Fiilandu. Ci, którzy sądzą, że można cofnąć czas i że reszta świata będzie się temu biernie przyglądać, są głupcami. A głupcy nie powinni rządzić w Ponkee-Laa.
– W twoim mieście?
– W moim mieście.
Przez chwilę mierzyli się wzrokiem i Altsin zrozumiał, że tu nie otrzyma wsparcia. Cetron zaangażował się w wojnę o władzę w Lidze Czapki, a potem chciał negocjować prawo do współrządzenia miastem z Radą i nie miał ani czasu, ani środków, żeby pomagać byłemu podwładnemu. Na dodatek pojawienie się kogoś, w czyich snach gości demon, mogło być dla niego groźne. Stwory spoza Mroku kochały krew i przemoc.
Zastanowił się.
– Zorstean nadal mieszka w D’Artweenie?
– Tak. Ale na twoim miejscu nie chodziłbym tam teraz.
– Zakazujesz mi? Od kiedy to rządzisz tamtejszymi czarownikami?
– Nie ja. – Cetron pokręcił głową. – Znów nie słuchasz. Mówiłem, hrabia ogłosił walkę z występkiem i zbrodnią. A według niektórych, a zwłaszcza kapłanów, nie ma większej zbrodni niż nieaspektowane czary. To nie jest już zwykłe gadanie po świątyniach. Na razie Rada nie ma odwagi ani środków, żeby uderzyć na gildie, które nie podporządkowały się starym meekhańskim zakazom, lecz robi się coraz odważniejsza. A D’Artweena zawsze słynęła ze swoich czarowników i z tego, że akurat oni zakazy mają w nosie. Więc choć nasz głęboko wierzący hrabia nie chce na razie ryzykować magicznego starcia w środku miasta, to postanowił wziąć ich głodem. Jego ludzie obstawili wszystkie uliczki wokół dzielnicy i obserwują. Nie robią nic poza przepytywaniem każdego, kto tam wchodzi, po co, dlaczego, w jakim celu, na jak długo i tak dalej, ale to wystarczy. Miasto czuje, że coś wisi w powietrzu, więc wszyscy zaczęli omijać tę dzielnicę. Już trzecia część jej mieszkańców wyjechała z Ponkee-Laa, a ci, co zostali, są coraz bardziej zdesperowani. Nie ma klientów, nie ma pieniędzy. Jeśli jednak jesteś pewien, że nikt z ludzi hrabiego cię nie rozpozna, zaryzykuj, ale...
– Ale?
– Jesteś sam.
Tak. Jesteś sam. Już nie jesteś moim człowiekiem. Jeśli trafisz do lochu, to licz tylko na siebie.
– Rozumiem. Po co więc tracisz na mnie czas?
– Z dwóch powodów. Po pierwsze chciałem się przekonać, kto powrócił do miasta, dlaczego akurat teraz i dlaczego hrabia kiedyś wypuścił go z rąk, choć powinien zabić. A drugi powód to spłata starego długu. – Spojrzenie Grubego stwardniało. – Zabroniłem ci wtedy bawić się w zemstę. Nie posłuchałeś. Okazałeś się aroganckim, zarozumiałym gnojkiem, który nie wie, kiedy przestać. Bawiłeś się w intrygi, jakbyś był równorzędnym graczem dla szlachty z Wysokiego Miasta.
Altsin odchylił kołnierz, pokazując siną bliznę.
– To była moja gra i zapłaciłem za to.
– Nie tylko ty. Hrabia wysłał mi wcześniej wiadomość, żebym się nie angażował. Gdy mimo wszystko cię nie upilnowałem, wysłał drugą, ze słowami, że dobry przywódca zawsze ponosi odpowiedzialność za czyny swoich ludzi.
– Naprawdę straszne. I co, tak się tego zląkłeś?
Cetron uśmiechnął się tak, że ściana za plecami Altsina znów zmieniła się w blok lodu.
– Kazał zabić Kerlana. Przysłał mi jego głowę.
To było, jakby lodowy blok pękł i wielka bryła spadła mu na głowę. Poczuł...
Szał. „Nie brać jeńców!”, ryczy i zaciska Wolę, a jego ludzie wpadają w krwawy amok. Setka mieczy, toporów i włóczni unosi się i opada, unosi i opada, i nie ma w tym nic ze szlachetnego wojennego tańca, w którym wojownik staje przeciw wojownikowi. Jedynie zwykła rzeź.
A gdy ostatni wróg pada martwy, gdy miecze, topory i włócznie przestają się unosić, patrzy na kotlinkę, w której obcy szukali kryjówki, i uśmiecha się z grymasem szaleńca. Kolejne dwa tysiące. Nigdy nie zrozumie, dlaczego zostawiają ich tu, pogrążonych w letargu, tkających z Mocy dziwny całun. To już trzecie gniazdo, które odkrył w ciągu miesiąca. Nigdy nie chronią go wojownicy, wystarczy więc setka ludzi, by w czasie, w jakim można przebiec milę, ziemia została oczyszczona.
I tylko jego wojownicy słaniają się na nogach, jakby dopadła ich jakaś choroba, wymiotują, a niektórzy nawet płaczą.
I musi coraz mocniej zaciskać Wolę na ich sercach, by rozpoczął się taniec mieczy.
Następnym razem będzie musiał zabrać inny oddział.
Ci w najbliższej bitwie pójdą na pierwszą linię. Kan’na wsparła siostrę, ośmieliła się go zaatakować.
Suka powinna poczuć, że nie jest nieśmiert...
... smak żelaza w ustach, krople potu na czole, drżenie dłoni. Założył ręce na piersi, żeby ukryć to drżenie.
– Nic nie powiesz, Alt? Zbladłeś, spociłeś się i milczysz. Mam rozumieć, że się przejąłeś?
Złodziej przełknął ślinę, mając wrażenie, że przez gardło spływa mu pozostałość po jakimś nieudanym eksperymencie alchemicznym. To, co przed chwilą zobaczył, nie miało żadnego znaczenia.
Kerlan. Odkąd sięgał pamięcią, Kerlan był prawą ręką Cetrona. Jako dzieciak Altsin uczył się u niego walki nożem i skradania się w nocy. Kerlan zginął... przez niego?
– Muszę iść – wystękał. – Nie czuję się najlepiej.
Cetron pokiwał głową.
– Idź. Ale nie szwendaj się po okolicy przez najbliższe dni. Ulice są dziś nieprzyjazne – zrobił wymowną pauzę – dla przybyszów spoza miasta.
Niespodziewanie objął go i poklepał po plecach.
– Pamiętaj. Dwa powody.
* * *
Centrum miasta płonie, a on pilnuje, by pożar nie zgasł. Zbudowali je mądrze, na wysokiej skale, otoczyli potężnym murem, zgromadzili wielkie zapasy wody i żywności. Ściągnęli z okolicy wojowników i wszystkich potrafiących okiełznać Moc. Pokłonili się Pani Skał. I to uzbroiło ich w pychę. Sądzili, że dadzą radę mu się przeciwstawić, że ich słabowita bogini zapewni im ochronę.
Przybył pod te mury z niewielkim orszakiem, ledwo kilkanaście naczyń i mniej niż setka ludzi. Lecz i to przeraziło ich tak, że zabarykadowali bramy i pochowali się w domach.
A przecież nie żądał wiele, ledwo pięć tysięcy mężczyzn i chłopców miało opuścić miasto, by poddać się jego Woli. Kobiety mogły zostać, żeby rodzić następnych.
Wysłali mu posła. Samotnego starca o oczach płonących wewnętrznym ogniem.
Nie będziemy twoim rozpłodowym stadem, powiedział, zanim trafił na pal.
Trudno.
Nie chcą, nie muszą.
Złamał ich bariery ochronne w dziesięć uderzeń serca, choć stawiali zacięty opór. Zablokował bramy. I obdarował miasto dzieckiem swego gniewu. Kolumną ognia wysoką na pół mili, wyrastającą pośrodku miejskich murów. Potem wypełnił fosę olejem skalnym i ją też podpalił.
A teraz stoi na pobliskim wzgórzu i patrzy.
Ogień w sercu miasta rośnie, pochłaniając kolejne budynki, spychając mieszkańców w stronę murów. Duszą się i umierają na blankach, niektórzy kładą się i konają, inni skaczą w dół, jeszcze inni otwierają sobie żyły. Ale nie mogą uciec. Słup dymu ma już kilka mil wysokości.
Dobrze.
Przebudzenie było trudniejsze niż inne. Odzyskiwał świadomość powoli, jakby sen był smołą, lepiącą się do duszy i próbującą wciągnąć go w czarną otchłań. Przez długi czas nie mógł się zmusić do otwarcia oczu.
Czuł to. Nieposkromiony, nieokiełznany gniew i pogardę. Lecz emocje te były w jakiś sposób chłodne. To nie był gniew, jaki cechuje starcie z równorzędnym przeciwnikiem. Dla demona ludzie to nic nieznaczące robactwo, dla którego jedynym celem istnienia było poddanie się Woli i zostanie narzędziem w jego ręku. Każdą próbę oporu topił we krwi, i to tak, by złamać ducha innych – potencjalnych buntowników.
I znów, chłód – miasto płonęło, dwadzieścia tysięcy mieszkańców oddawało ducha, a potwór w jego głowie nie czuł nawet mściwej satysfakcji. Jakby był ogrodnikiem polewającym mrowisko wrzątkiem. I świadomość, że ta rzeź to ledwo epizod, że brał już udział w takich, po których wymordowanych liczono w setkach tysięcy.
Demon używał ludzi jak zabawek. Byli też inni, tacy jak on. Pamiętał imiona, przydomki, a za tymi przydomkami czaiła się wiedza o cechach, które określały. Toczył wraz z nimi wojnę przeciw potworom, których obcość w jakiś sposób przyciągała go i odpychała jednocześnie, i przeciw bogom, których imiona znał, a śmiertelnicy w tych zmaganiach nie znaczyli więcej niż pionki na planszy, a raczej niż pył tę planszę pokrywający.
Najgorsze było to, że zaraz po obudzeniu jakiś cień tych emocji w nim pozostawał, ludzie to mierzwa, szlam, robactwo, gdyby w tym momencie jakiś bóg starł całe Ponkee-Laa z powierzchni ziemi, złodziej obróciłby się na bok i zasnął, zadowolony, że wreszcie nie przeszkadzają mu hałasy z ulicy.
Otworzył wreszcie oczy i zwlókł się z pryczy udającej łóżko. Niewiele pamiętał z wczorajszego dnia, spotkania z Cetronem i rozmowy, z której tak naprawdę nic nie wynikało. Przyćmiły się nawet te dwie wizje, spadające na niego w środku dnia. Dla obserwatora z zewnątrz trwające mniej niż uderzenie serca, lecz jak długo będzie miał takie szczęście? Demon był coraz silniejszy.
Złodziej obmył twarz, przebrał się i zszedł do głównej sali. Zupełnie nie miał ochoty na kapustę z kiełbaskami.
Dopadli go zaraz po wyjściu z zajazdu, najzwyczajniej złapali za ramiona i wciągnęli do najbliższego zaułka. Czterech, choć wydawało się to grubą przesadą, zważywszy, że każdy z nich był o pół głowy wyższy i na oko o dobre sto funtów cięższy. Dwóch zbirów postawiło go pod ścianą, trzeci stał przed nim, zaciskając pięści, czwarty zajął pozycję przy wejściu do uliczki, niemal całkowicie je blokując. Cetron miał rację, ulice zrobiły się niebezpieczne dla nowych, a Altsin najwyraźniej stracił instynkt miejskiego szczura. Kilka lat wcześniej nie wyszedłby z zajazdu jak ostatni dureń, wprost w ich łapy, zwłaszcza że ci tutaj nie sprawiali wrażenia zbyt sprytnych. Ot, zbiry zarabiające na chleb łamaniem ludziom kości i topieniem ich w kanałach. Raczej nie wyglądali na takich, co to potrafią myśleć o kilku sprawach naraz. Może dlatego byli tacy dobrzy w wykonywaniu poleceń – krótkich i zawierających niewiele skomplikowanych słów. Najlepiej trzyliterowych, takich jak „wal, kop, bij”.
Uspokoił się i przybrał pozę przestraszonego szaraczka.
– Ale... ale... ale ja nic... ja nic nie zrobiłem... ja nic...
– Wystarczy – dobiegło z głębi uliczki. – Możesz nie udawać.
Ten głos wydawał się znajomy. Altsin spojrzał w stronę, skąd dochodził.
– Tak. – Mężczyzna w stroju najemnego tragarza skinął głową. – Znasz mnie. Hunder-dyc-Klaew. Spotykaliśmy się kilka lat temu, gdy przynosiłem Grubemu polecenia od anwalara.
– Pamiętam.
Hundera znali wszyscy złodzieje w mieście, to on był głosem anwalara, ogłaszał wyroki, wydawał rozkazy, przypominał wszystkim, że przywódca czuwa. Podobno miał tak dobrą pamięć do twarzy, że rozpoznał kiedyś na ulicy swoją matkę, która porzuciła go, zanim skończył trzy lata, po czym poderżnął jej gardło. Jedna z miejskich legend, powtarzanych w każdej złodziejskiej norze.
– Altsin Awendeh. – Hunder podszedł bliżej, a jego szczurza twarz zmarszczyła się w czymś w rodzaju uśmiechu. – Pięć lat. Wszyscy mówili, że w końcu ta dziwka, która była twoją matką, poderżnęła ci gardło, w chwili, gdy z niej złaziłeś. Podobno nie chciałeś zapłacić, mówiąc, że od rodziny nie powinna brać pieniędzy. Prawdę gadają?
– Prawdę. Jak widzisz jestem martwy, więc może zamiast tracić czas na rozmowę z duchem, zajmiesz się czymś pożyteczniejszym? Widziałem w porcie nowy statek pełen gewentyjskich marynarzy. Pytali o ciebie. Mówią, że tęsknią.
Uśmiech się poszerzył.
– Ten sam. Młody, głupi i pyskaty. I zupełnie nie wie, kiedy zamknąć gębę na kłódkę, spuścić oczka i szlochać, błagając o litość.
– Podejdź tak, żebym poczuł twój oddech, to kto wie?
– Złamcie mu ze dwa żebra.
Stojący przed nim drab odwinął się i uderzył oszczędnym ruchem. Dźwięk był taki, jakby ktoś walnął kijem w wór pełen wilgotnej mąki, a Altsin w pierwszej chwili nie poczuł ciosu, po prostu powietrze uciekło mu z płuc, a niewidzialna siła poderwała mu stopy w powietrze.
Rzeź trwa trzeci dzień. Stoi na rynku pośrodku miasta i patrzy, jak jego ludzie kończą porządki. Trzydzieści tysięcy, tyle trupów tu pozostawią, lecz nadchodzący venleggowi nie zdobędą niewolników i sług.
Tutejsi głupcy odmówili opuszczenia swojego miasta, a teraz nawet marmurowe pomniki płaczą krwią. Wszystko przez to, że obcy ogłosili, iż przyjmą wszystkich chętnych w objęcia kaaf. Pokój, równość, sprawiedliwość.
Dał im równość w śmierci.
Gdy wkroczył przez bramy, zastał zamknięte wszystkie drzwi i okna. Mieszkańcy pochowali się przed jego armią. To akurat było mu na rękę, objął Mocą całe miasto i w jedno uderzenie serca w miejscu drzwi i okien wyrosły kamienne bloki. Trzydzieści tysięcy ludzi zostało uwięzionych we własnych domach, a on mógł zrobić to, co należało.
Przyprowadził tylko tysiąc ludzi, więcej nie potrzebował, podzielił ich na oddziały po piętnastu i wysłał do pierwszych domów. Wyłamywali kamienne zapory, wywlekali mieszkańców na ulicę i wiązali im ręce na plecach, mówiąc, że zostaną wypędzeni z miasta. Potem prowadzili ich na rynek.
Uklęknąć nad kanałem odprowadzającym ścieki, pochylić głowę, zamknąć oczy, wypalimy wam znak zdrajców na karku. Nadziaki w górę. Ostrze wykute tak, by przebijać kolczugi i bryganryny, bez problemu wchodzi w miejsce styku czaszki i kręgosłupa. Ciała trafiają do świątyni Maychy.
Pani Wojny najpierw jest wściekła, czuje jej gniew, dziwne, bo kiedyś lubiła takie ofiary. Nie przybędzie jednak, by stanąć do konfrontacji, jest zbyt daleko, zresztą jej gniew szybko zmienia się w zmieszanie, niedowierzanie, a potem, gdy rozumie wreszcie, że to nie jest zwykła profanacja, w przerażenie. Zrywa wreszcie kontakt z własną świątynią i ucieka.
A przecież proponował jej sojusz.
Pierwszego dnia udaje mu się uzyskać odpowiednie tempo, mieszkańcy są bierni i łatwo wierzą w bajeczkę o wypędzeniu, dają się związać, klękają nad ściekiem, woląc znak zdrady od śmierci, i umierają. Świątynia wypełnia się w jednej trzeciej. Po każdej egzekucji jego ludzie wiadrami wody spłukują krew do kanałów.
Potem jednak ktoś zaczyna wrzeszczeć, ktoś stawia opór, niektóre domy trzeba zdobywać siłą, tutejsi bronią się rozpaczliwie, krzyczą, błagają, szarpią się i przeklinają. Kobiety wyciągają dzieci w stronę wojowników, zawodzą, by ocalili choć je, bachory płaczą, i czepiają się ubrań matek. To zamieszanie słychać w zamkniętych jeszcze domach, więc z każdym następnym jest coraz gorzej. Na szczęście niektóre rodziny ułatwiają mu sprawę i zabijają się same. Po wyważeniu zapory wojownicy znajdują tylko ciała. Je też zanoszą do świątyni, ale przynajmniej nie tracą czasu.
Z każdej ulicy wybiera jednego młodego mężczyznę. Im rzeczywiście wypalają na czole znak zdrajcy, wiążą i sadzają w rogu rynku. Razem będzie ich niemal trzydziestu, cieszy się, że kazał oszczędzić aż tylu, bo wieczorem drugiego dnia kilku już nie żyje. Dwóch umiera zupełnie bez żadnych zewnętrznych oznak, jeden odgryza sobie język, kolejny mimo więzów wali głową o bruk tak długo, aż pęka mu czaszka. Nic nie szkodzi, tak naprawdę wystarczy mu sześciu posłańców. Wyśle ich jednak więcej, żeby wiadomość na pewno dotarła do każdego z pozostałych miast, których mieszkańcy również postanowili stawić opór.
Wiadomość jest krótka.
Nadchodzę z moim gniewem.
Trzeciego dnia ciała ledwo mieszczą się w świątyni. Sięgają już na wysokość trzydziestu stóp, a mimo że rany nie krwawią zbyt obficie, po schodach prowadzących do budowli spływa ciemnobrunatny strumień.
Kończą wraz z zachodem słońca. Trzydzieści tysięcy uderzeń nadziakami. Trzydzieści tysięcy ciał wypełniających świątynię Pani Wojny niemal po sam dach. Czuje zmęczenie. Przez trzy dni i dwie noce nieustannie wspomaga swoich ludzi Wolą, trzyma ich w żelaznych objęciach, wspierając determinację i hart. Najgorzej było z dziećmi, musi siłą łamać opór wojowników wyznaczonych do egzekucji, by unosili i opuszczali broń.
Wyjeżdżając z miasta, uwalniając naznaczonych więźniów, każdemu dając konia i polecenie, by zanieśli jego słowa reszcie.
Rozbijają obóz poza murami. Kładzie się spać pod strażą naczyń. Gdy zasypia, rozluźnia więzy Woli.
Rankiem stu dwunastu jego ludzi nie żyje. Otworzyli sobie żyły, rzucili się na miecze.
Ci, którzy przeżyli, mają dusze wypalone jak garść popiołu. W najbliższej bitwie trzeba ich będzie ustawić w pierwszej linii.
Ból eksplodował z lewej strony, jakby meduza przylgnęła mu do boku i owinęła tułów parzydełkami. Był niepowstrzymany, wycisnął jęk przez zaciśnięte zęby, powrócił szlochem przy rozpaczliwym zassaniu powietrza. Altsin niemal stracił czucie w nogach, kolana ugięły się i nagle uderzył o bruk.
Nie podtrzymali go. Niedobrze. Zaraz będą kopać.
Nieważne. Nie chodził już po ulicach obcego miasta, brodząc po kostki we krwi.
– No... ak od... zu... epiej – głos dochodził z góry, ledwo zrozumiały, przez szum krwi w uszach. – ... a... olanach... ak jak należy. Podnieś głowę.
Nie posłuchał od razu, więc czyjaś pięść zacisnęła się na jego włosach i poderwała głowę go góry.
– Lepiej. – Uśmieszek Hundera był taki sam jak kilka chwil temu. – Pomyślałeś pewnie, że Ash uderzył cię kastetem, prawda? Ale nie. Kastet zakłada, gdy chce kogoś zabić. Jak żebra?
Złamane. Co najmniej dwa. Oddychanie boli, jakby ktoś wbijał mu między kości tępy kołek.
– Myślę, że co najmniej dwa. To tak naprawdę nie było mocne uderzenie, Ash nie cofnął się nawet, żeby wziąć porządny zamach. No trudno. Dostałem polecenie, żeby cię nie zabijać, zanim nie przekonam się, do czego możesz się przydać. Zaczniemy od tego, czy dasz radę wstać. Jeśli nie staniesz na nogi, zanim policzę do dziesięciu, chłopcy pobrudzą sobie trochę buty. Raz, dwa, trzy...
Szybko liczył, skurwiel, bez żadnej taryfy ulgowej, cztery padło, gdy złodziej podparł się na dłoniach, żeby nie walnąć nosem o ziemię, pięć, sześć i siedem zlały się niemal w jedno słowo. Altsin zacisnął zęby, przygryzając sobie wargę, usta wypełniła mu krew, i z ciężkim stęknięciem wstał. Czarne plamy zatańczyły przed oczami, świat zawirował, a meduza przyklejona do boku zaprosiła do siebie kilka sióstr. Złodziej jęknął i zatoczył się w tył, szukając za plecami ściany.
– ... dziesięć. Dobrze. Jeśli oprzesz się o ścianę, Ash złamie ci następne żebra. Masz stać sam.
Zamarł na moment. Wstrzymał oddech, powoli rozstawił nogi, zacisnął dłonie w pięści. Smak krwi w ustach nie znikł, ale to akurat był najmniejszy problem. Plamy czerni odpłynęły na boki i wyłoniła się z nich tępawa twarz, wyrażająca niechętne uznanie. To musiał być ów słynny Ash.
– Dobrze – powiedział. Altsin miał wrażenie, jakby słowa zbira docierały do niego z drugiego krańca miasta. – Pierwszy raz ktoś wstał tak szybko.
– Nie odzywaj się, Ash. – Hunder-dyc-Klaew stał z boku, ale złodziej nie zaryzykował spojrzenia w jego stronę. – A ty słuchaj i odpowiadaj na pytania. Spotkałeś się wczoraj z Cetronem?
– Tak.
Nie było sensu zaprzeczać, gdyby nie wiedzieli o spotkaniu, najpewniej w ogóle nie pofatygowaliby się do niego.
– Dobrze. Rozmawialiście?
– Tak.
– O czym?
– O mieście.
Stający przed Altsinem zbir zerknął w bok, jakby czekając na polecenie bicia. Ono jednak nie padło.
– Dobrze. I co ben-Goron sądzi o twoim powrocie? Ucieszył się? Ostatnio jakoś nie bardzo ma ochotę rozmawiać z anwalarem. Odmówił nawet zapłacenia dziesięciny i nie odpowiada na wezwania. Nieładnie.
Zapadła cisza, jakby Hunder uznał temat za wyczerpany. Altsin odkrył, że jeśli nie wykonuje żadnych ruchów i nie oddycha zbyt głęboko, ból staje się jakby lżejszy.
– I co z tego? – zapytał wreszcie. – Gryghas powinien mieć dość ludzi, żeby przemówić Grubemu do rozumu.
– He, he, he. Dobre. Można by pomyśleć, że godzinę rozmawialiście o starych czasach, wspominając, jak to wam razem było dobrze, gołąbeczki. Obaj wiemy, o czym gadaliście. O hrabim i jego misji. Straciliśmy już trochę ludzi, ale Liga nie jest od tego, by natychmiast rzucać się wszystkim fanatykom do gardła. Cierpliwość jest cnotą, nie sądzisz?
Zwłaszcza ta, którą mają martwi, pomyślał złodziej, ale zmilczał, zerknąwszy na łapy Asha. Przypomniał sobie starą złodziejską zagadkę: „Jaki jest najskuteczniejszy knebel na świecie? Pięść łamiąca ci żebra”. Kiedyś ten dowcip wydawał mu się lepszy.
– A teraz ten cholerny grubas, który powinien być szczęśliwy, że anwalar tyle lat tolerował jego rządy w porcie, nagle odkrył w sobie ambicje przywódcze. Odmawia płacenia daniny, nie stawia się na spotkania, powiększa bez pozwolenia własną gildię, przyjmuje przysięgi, do których nie ma prawa. Negocjuje z innymi przywódcami, jakby Liga nie miała prawowitego anwalara.
– I co z tego? Mówiłem, niech Gryghas wyśle ludzi, by go przekonali, że robi błąd.
– Ale po co? Po co nam nocna wojna na ulicach? Anwalar jej nie chce, bo to tylko osłabi Ligę.
Altsin zaryzykował wreszcie obrócenie głowy i spojrzenie na Hundera.
– Nie chce, czy jest na nią za słaby? Ile gildii odpowiedziałoby na jego wezwanie? Ilu ludzi mógłby posłać do portu, który Gruby zamienił w twierdzę? Widziałem to, tam naprawdę każda ulica należy do Cetrona. Gryghas musiałby mieć armię.
Hunder spojrzał na niego z ironią. Twarz skurczyła mu się we wrednym uśmieszku.
– Po co armia tam, gdzie wystarczy jeden człowiek?
Dotarło to do niego z prędkością bełtu wystrzelonego z kuszy.
– Zrozumiałeś. – Uśmieszek poszerzył się. – To dobrze. Gruby zawsze chwalił cię, że niby potrafisz szybko myśleć. Masz rację, że Cetron zmienił port w twierdzę i co najgorsze, ludzie są wobec niego lojalni. Nigdzie nie chodzi sam, nigdy nie odsłania pleców, nie opuszcza ulic, na których zna każdego człowieka, od dzieci po starców. Nie sposób zbliżyć się do niego niespodziewanie. Tylko ktoś, komu ufa...
– A jak ten ktoś miałby wyjść z tego cało?
Nie zadałem tego pytania, pomyślał. To nie ja. To ktoś inny. Nie targuję się teraz o własne życie, kupcząc śmiercią Cetrona.
– Dobre pytanie. Rozmyślaliśmy nad tym dłuższy czas i oczywiście doszliśmy do wniosku, że śmierć Grubego, od noża czy garoty, jakkolwiek widowiskowa, dawałaby nikłe szanse na przeżycie naszemu człowiekowi. Dlatego trudno byłoby kogokolwiek skłonić do takiej roboty. Więc po namyśle stwierdziliśmy, że najlepsze będzie coś takiego.
W ręku Hundera pojawiła się mała, ciemna buteleczka.
– Omwiron, trucizna doskonała. Nie ma smaku, zapachu ani antidotum. Szybko się wchłania, nawet jeśli wywołasz wymioty zaraz po połknięciu, nie uratujesz się. Działa długo, przez kilka dni i nie daje żadnych objawów. Powoli krąży we krwi, gromadząc się w nerkach, wątrobie, trzustce i płucach. A potem, piątego lub szóstego dnia, nagle zaczynasz sikać i pluć krwią, boli cię całe ciało, tracisz wzrok, dusisz się i umierasz. Wszystko w krócej niż kwadrans. Bolesna, ale w miarę szybka śmierć. Te pięć dni wystarczy, żeby nasz człowiek wyjechał z miasta. Bardzo bogaty. Tak bogaty, że będzie mógł kupić sobie jakąś posiadłość, gdzie spędzi resztę życia wśród winnic, robiąc bękarty okolicznym chłopkom. Sam bym się skusił, gdyby istniała szansa, że Gruby dopuści mnie do siebie.
Trucizna. Mimo iż w mieście istniało kilka gildii skrytobójców, używanie wolno działających trucizn uważane było za wyjątkowo niehonorowe. Co innego nasmarować bełt czy ostrze sztyletu czymś, co zwiększy ich skuteczność, a co innego podać nieświadomej ofierze truciznę w jedzeniu lub piciu i obserwować, jak kona przez kilka dni. Nawet działające w mieście szkoły alchemii akceptowały niepisaną umowę i niezmiernie rzadko sprzedawały coś takiego.
Altsin uśmiechnął się szeroko.
– Jeszcze pamiętam co nieco z zasad panujących w mieście. Nie będzie takiego miejsca w Fiilandzie, gdzie wasz człowiek mógłby się ukryć.
– Dostaniesz dość złota, by wyjechać dalej. Nawet do samego Imperium. Zmienisz imię, wygląd, ożenisz się i spłodzisz dzieci, którym kupisz tytuły szlacheckie. Oczywiście robienie bękartów chłopkom nadal wchodzi w grę. Będziesz bogaty, leniwy i syty życia. Zapomnisz o biedzie, chłodzie i głodzie. To będą najłatwiej zarobione pieniądze w twoim życiu. Wrócisz do Grubego, napijecie się wina na zgodę. On zawsze miał do ciebie słabość. A potem wyjedziesz z miasta...
Hunder mówił krótkimi, prostymi, niemal hipnotyzującymi zdaniami. Buteleczka w jego ręku kołysała się monotonnie. Zbóje za plecami Altsina tkwili nieruchomo jak posągi. Tylko Ash pozwalał sobie na zaciskanie pięści, rozglądanie wokół i drapanie po głowie.
Altsin stanął na szeroko rozstawionych nogach, chwiejąc się lekko, i przestał słuchać. Ból z nieznośnego stał się duszący, z połamanymi żebrami nie da się wziąć pełnego oddechu, ale trudno. Czuł ciężar w rękawie. Nie obszukali go, co było błędem, wstając, wyciągnął sztylet z cholewy, choć na wszystkich bogów nie pamiętał, żeby świadomie podjął taką decyzję. Teraz przytrzymywał broń ostrzem w dół, czubek klingi kłuł go w palec. Wystarczy rozluźnić dłoń i schwycić rękojeść.
Ash był najgroźniejszy, to z nim rozmawiał Hunder, widać miał pewność, że rzezimieszek zrozumie jego polecenia i potrafi wykonać je co do joty. Cios w tętnicę szyjną albo w gardło. Żaden człowiek na świecie nie będzie walczył z rękami przyciśniętymi do rozpłatanej szyi. Drab przy wejściu może stanowić pewien problem, ale może się też przydać. Przemknięcie obok niego będzie cholernie trudne, ale jeśli uda mu się go okaleczyć, najlepiej przecinając ścięgno pod kolanem, to przewróci się i zablokuje zaułek, dając złodziejowi czas na ucieczkę. To dobrze, że ten sukinsyn nie pozwolił mu się oprzeć o ścianę. Teraz ma dwóch zbirów za plecami, a oni nie wyglądali na zbyt szybkich.
Złodziej stał i potakiwał słowom Hundera, które i tak do niego nie docierały. Czekał, aż odezwie się któraś z tych irytujących, głupawych myśli, jakie zawsze pojawiały mu się w takich chwilach w głowie. Nic z tego. Jego myśli stały się podejrzanie klarowne i spokojne. Plan zatem zaliczał się albo do doskonałych i nie zostało w nim już nic do dodania, albo do kompletnie szalonych, a wtedy wszelkie protesty i tak nie zdałyby się na nic.
Osobiście był skłonny zgodzić się z tym drugim.
– Hunder.
Zdumiewające, jak szybko tamten się zamknął, przerywając w pół słowa litanię zysków i dobrodziejstw, jakie spłyną na Altsina za otrucie Cetrona. Człowieka, który przez ponad dziesięć lat roztaczał nad nim pieczę, szkolił i chronił przed kłopotami.
– Nie zrobię tego.
Hunder przyglądał mu się krócej niż uderzenie serca. A jednak tyle wystarczyło, by zrozumiał, że dalsze gadanie nie ma sensu. Twarz ściągnęła mu się dziwnie, obnażył zęby w dzikim grymasie.
– Za...
Nie zdążył dokończyć. Altsin rozluźnił dłoń, rękojeść sztyletu wpadła w nią sama i nagle wszystko jakby zwolniło. Ash chyba rzeczywiście był najbystrzejszy i najszybszy z całej czwórki drabów, ale jego pięść wydawała się wędrować w stronę twarzy złodzieja w tempie muchy nurkującej w słoju z miodem. Krótki cios przeciął mu żyły i ścięgna po wewnętrznej stronie nadgarstka. Koniec z okładaniem ludzi pięściami. Altsin odepchnął się od niego, fala bólu płynąca z połamanych żeber przemknęła gdzieś obok, i już był przy Hunderze. Uderzył od góry, rękojeść sztyletu trafiła bandytę w nasadę nosa, chrupnęło, i w następnej chwili stał już za plecami posłańca anwalara. Przykleił się do nich tak, że tamten nie mógł nawet drgnąć, i zakrwawionym sztyletem głaskał grdykę mężczyzny.
– Stać!
Wszyscy zamarli. Altsin też, mimo że to on wrzasnął. To nie tak miało wyglądać, tylko tyle zdołał pomyśleć, miałeś biec do wyjścia.
I właśnie konać, katowany na śmierć przez Asha i jego kamratów. Nie minąłbyś ich wszystkich.
– Daj mi tę buteleczkę – zachrypiał w ucho Hundera.
Naczynko z trucizną zmieniło właściciela.
– Pięćset cesarskich... – szept był niemal niezrozumiały. – Tyle anwalar płaci za głowę Grubego. Nie mówiłem wcześniej... teraz wiesz... Pięćset w złocie i klejnotach... można za to kupić posiadłość... można...
Złodziej lekko nacisnął ostrzem jego gardło i szept się urwał.
– Ash. – Osiłek spojrzał na niego tępo. – Przewiąż swoją ranę. Niech tamci dwaj ci pomogą.
Opatrywanie trwało krótko, zbójom musiał wystarczyć oderwany rękaw i pasek.
– Dobrze. A teraz wynoście się stąd. Tak, macie wyjść i wrócić do Gryghasa. Prawda?
Sztylet skrobnął lekko zarost Hundera.
– Ta... Tak... Już. Idźcie.
Zbiry opuściły zaułek. Altsin czekał. Istniało ryzyko, że będą sprytni, zlekceważą rozkaz i zaczają się na niego przy wejściu, ale było to mniej więcej tak samo pewne, jak to, że zaraz pojawi się tu meekhański cesarz.
– Co teraz? – Hunder odzyskał głos.
– Ty zostajesz, ja wychodzę. I nie, nie poderżnę ci gardła. Przekażesz ode mnie wiadomość Gryghasowi. Cena, którą wymienił, jest odrobinę za niska, więc niech lepiej dokładnie przemyśli, ile jest gotów zapłacić za coś takiego.
To było... rozsądne posunięcie. Dopóki będą sądzić, że można go kupić, nie wyślą kolejnych bandziorów. To mu da czas, żeby obmyślić następny krok.
– Teraz uklęknij. Zamknij oczy.
Krótkim ciosem w skroń posłał bandytę na ziemię. Wprawdzie zanim jego ludzie wrócą z posiłkami, ktoś mógł go tu znaleźć, ograbić i poderżnąć gardło, ale to już nie był problem Altsina.
Musiał zastanowić się co dalej, i to szybko, bo w mieście nagle zrobiło się dla niego za ciasno.
* * *
Warzelnia. Jedna z pierwszych dzielnic metropolii. Dawniej serce miasta, produkujące miliony funtów najczystszej soli morskiej rocznie, w związku z gwałtownym rozwojem Ponkee-Laa przebudowane następnie na dzielnicę baraków i magazynów.
Nadciągający ze wschodu zdobywcy musieli dokonać wyboru. Albo olbrzymi port, tysiące doków, warsztatów rzemieślniczych, rzeźni, garbarni i farbiarni, albo kryształowo czyste morze, niezbędne do warzenia soli. Meekhańczycy, którzy potrzebowali przede wszystkim portu dla swoich okrętów i bazy dla floty handlowej, nie zastanawiali się długo. Sól, rzecz jasna, przynosiła krociowe zyski, ale Meekhan miał własne, olbrzymie źródła dochodu w postaci kopalń w centralnych prowincjach Imperium. Nie potrzebował konkurencji dla swoich górników i kupców. Nazwa jednak pozostała, choć soli nie warzono tu już od dobrych trzystu lat.
Do wybudowania swojego najważniejszego portu Meekhan zabrał się z iście imperialnym rozmachem. Wykorzystano nawet to, że Warzelnia leżała tuż obok morza, przy płytkiej zatoczce. Inżynierowie pogłębili jej dno i wykopali zespół kanałów, którymi ciężkie barki dowoziły towar wprost pod drzwi magazynów. W rezultacie każdy budynek stał na czymś w rodzaju własnej, sztucznej wyspy, pomiędzy którymi przechodziło się po kładkach i mostkach łączących dachy. A same magazyny były gigantyczne, każdy miał ponad sto jardów długości, pięćdziesiąt szerokości i niemal piętnaście wysokości. Podobno w dawnych czasach potrafiono je wypełnić po same dachy, gdyż składowano w nich głównie materiały budowlane i olbrzymie części do okrętów imperialnej floty. Po odejściu Imperium magazyny zazwyczaj świeciły pustkami, olbrzymie hale nie były dłużej do niczego potrzebne. Transporty granitowych bloków i dębowych pni nie płynęły już w dół rzeki.
Teraz dzielnica miała złą sławę nawet wśród paskudniejszych dzielnic Niskiego Miasta. Przede wszystkim nikt w niej nie mieszkał, nie było kamieniczek, ulic, kramów i sklepików, a tylko od czasu do czasu jakiś zdesperowany kupiec wynajmował tu za kilka groszy miejsce na towary, których i tak nikt nie chciałby mu ukraść, takich jak dwadzieścia tysięcy cegieł albo setka wielkich kęsów żelaza. Przez większość czasu w halach hulał jednak wiatr.
Każdy anwalar Ligi Czapki tradycyjnie sam decydował, gdzie będzie jego główna siedziba. Zazwyczaj zresztą był to ten rejon miasta, z którego dany przywódca pochodził, bezpieczniej jest przebywać na ulicach, na których człowiek się wychował i gdzie otaczają cię ludzie, których znasz. Gryghas jednak wybrał na kwaterę Warzelnię, dzielnicę pustą i niemal bezludną, co wiele mówiło o jego paranoicznej osobowości. Od kilku lat w dzielnicy tej mogli przebywać tylko jego najbardziej zaufani podwładni, pół setki zabijaków, których jedynym celem była ochrona anwalara.
Altsin, obserwując z ukrycia dachy czterech centralnie położonych magazynów, musiał stwierdzić, że te informacje są nieaktualne. W godzinę naliczył ponad osiemdziesięciu ludzi kręcących się tu i tam, zmieniających pozycje, przemykających z rozkazami. Większość poruszała się w grupach pięcio-, sześcioosobowych, w sposób zbyt regularny, by można to uznać za przypadkowe działanie. Ktoś nimi dowodził, ktoś zaplanował obronę Warzelni przed ewentualnym atakiem i nie zrobił tego tępy zbir.
Zazwyczaj dachy magazynów były niemal płaskie, pełne kominów, przybudówek, małych szop i stert rupieci, lecz teraz wszystko, co dało się usunąć, zostało usunięte, śmieci zrzucono na dół, szopy rozebrano lub rozmyślnie użyto ich w charakterze punktów oporu, a na środku każdego dachu postawiono wieżę z belek wysoką na kilkanaście stóp, zwieńczoną platformą obitą deskami. W każdej tkwiło kilku ludzi uzbrojonych w kusze. Pomosty łączące magazyny z resztą budynków przegrodzono barykadami z ciężkich skrzyń, beczek i różnych pakunków, a drewniane kładki zostały usunięte.
Wszyscy kręcący się po dachach byli uzbrojeni po zęby. Altsin widział kusze, szable, miecze, lekkie topory, pałki, nawet krótkie włócznie. Niemal każdy z obecnych miał jakiś pancerz, choćby w postaci skórzanej kurtki nabijanej guzami z brązu, ale dało się zauważyć również kilka kolczug. I hełmy, co drugi nosił hełm.
Wyglądało na to, że Gryghas na całego szykuje się do wojny. A jeśli na dachach miał prawie stu ludzi, rozsądek podpowiadał, że wewnątrz magazynów będzie ich trzy razy tyle. To prawdziwa armia. Przywódca Ligi zamienił te kilka magazynów w twierdzę i szykował się do odparcia ataku.
Altsin wybrał sobie na stanowisko obserwacyjne stary dźwig, którego rusztowanie od lat górowało nad Warzelnią. Od magazynów Gryghasa dzieliło go w linii prostej niespełna dwieście jardów, ale nikt nie mógł go tu dostrzec. Konstrukcja dźwigu była masywna, kryta deskami, które chroniły zestaw ciężkich kołowrotów przed deszczem. To dobre miejsce na kryjówkę, jego szczyt znajdował się ponad trzydzieści stóp nad dachami magazynów i złodziej widział stąd wszystko jak na dłoni.
I to go właśnie najbardziej niepokoiło. Zgrzytało w całym obrazku i kopało zdrowy rozsądek po kostkach. Złodziej wszedł do Warzelni poprzedniego dnia tuż po zapadnięciu zmroku, a dotarcie w to miejsce zajęło mu prawie całą noc, mimo że do przejścia miał tylko kilka wąskich ulic. Skradał się od cienia do cienia, od osłony do osłony, z sercem walącym jak dzwon. Dwa razy omal nie zrezygnował, gdy mimo długiego, bardzo długiego tkwienia w bezruchu i nasłuchiwania jakichkolwiek śladów obecności wartowników nic nie wyczuł. Choć wiedział, że strażnicy powinni tam być. Cisza, od czasu do czasu wiatr poświstujący między ścianami i plusk wody w kanałach. Albo ludzie Gryghasa byli tacy dobrzy, albo on tak kompletnie stracił złodziejskie umiejętności, że właściwie był już trupem.
Dźwig, w którym miał zamiar się ukryć, znajdował się tuż przy pierwszym kanale, ledwo kilkadziesiąt stóp od najbliższego magazynu. Dalej po Warzelni można było poruszać się albo łodzią, albo dachami. Przez całą noc nikogo nie zobaczył ani nie usłyszał, a gdy dotarł do dźwigu, trzeci raz miał ochotę odwrócić się i uciec. To był najwyższy budynek w dzielnicy i każdy, ale to każdy, kto miałby choć odrobinę oleju w głowie, powinien obsadzić go kilkoma ludźmi.
Altsin tkwił pod wysoką na prawie sto stóp konstrukcją do bladego świtu, czekając, aż znajdujący się tam wartownicy zdradzą swoją obecność. Bo ludzie nigdy nie potrafią zachowywać absolutnej ciszy, zwłaszcza jeśli jest ich kilku. Na dodatek, kiedy rozstawiasz linie wart, musisz mieć jakiś sposób komunikowania się z nimi, czy to przez okrzykiwanie się po nocy, czy przez sygnalizację znakami świetlnymi, aby mieć pewność, że wartownicy nie śpią i że nikt im nie poderżnął gardeł. Tymczasem cała budowla była cicha i ciemna jak grób. Godzinę przed wschodem słońca złodziej zaryzykował, wziął kilka małych kamyków i cisnął w głąb uliczki. Odgłos był tak nienaturalny, że powinien zwrócić uwagę każdego wartownika w pobliżu. I znów nic. Cisza i spokój.
Wszedł wreszcie do środka, stanął tuż za drzwiami i nagłym ruchem wymknął się z powrotem na zewnątrz. Jeśli w dźwigu byli ludzie Gryghasa, to w tym momencie musieliby podnieść alarm.
Budynek zdawał się z niego drwić.
No cóż, wyszczerzył się w myślach. Jeśli cię teraz złapią, to przynajmniej przegrasz z najlepszymi.
Ostrożnie dotknął lewego boku. Żebra miał owinięte kilkoma warstwami bandaża, a cyrulik, z którego pomocy skorzystał, okazał się dobrym fachowcem, bo rana już właściwie nie bolała. Powinien pójść do jednego z miejskich uzdrowicieli, ale po pierwsze, nie miał dość pieniędzy, a po drugie, nie chciał, żeby oglądał go ktokolwiek potrafiący korzystać z Mocy. Nigdy nie wiadomo, na kogo się trafi i co zdoła z ciebie wyczytać.
Uśmiechnął się ponuro. Wrócił tu, żeby znaleźć rozwiązanie własnych problemów, tymczasem miasto i owszem, rozłożyło ramiona i przycisnęło go do piersi, i to jak mało kogo. Z tym że objęcia Ponkee-Laa czasem wychodziły ludziom bokiem. Najczęściej razem z kilkoma calami zakrwawionej stali.
Zajął pozycję tuż pod samym dachem, gdzie szpary między deskami były wystarczająco duże, by dało się swobodnie obserwować okolicę, i czekał. Zdrzemnął się nawet dwa razy, zjadł trochę suszonego mięsa i popił ciepłą wodą z bukłaka. Było gorąco i duszno. Zanosiło się na burzę.
Przez cały czas, kiedy patrzył, jak bandyci anwalara patrolują dachy, miał świadomość, że coś tu nie gra. Wyglądało na to, że Gryghas oddał całą dzielnicę komukolwiek, kto tylko zechciał ją sobie wziąć, i skupił się na obronie kilku magazynów. Altsin postawiłby obie ręce, że kanały w pobliżu czterech centralnych budynków przegrodzono linami i łańcuchami, więc atak łodziami odpadał, a podkradanie się dachami zakrawało na szaleństwo, to wciąż postępowanie anwalara wyglądało na idiotyczne. Przeciwnik mógł swobodnie zająć pozycje przed uderzeniem, rozstawić siły, wybrać moment natarcia.
Tylko od kiedy ten śmierdzący szczur, który udaje anwalara, był specjalistą od wojskowej strategii?, pomyślał kwaśno. Gryghas działa właśnie tak jak kanałowe ścierwo, skupił swoich ludzi w jednym miejscu, bo tak czuje się bezpieczniej. Na samą myśl, że miałby rozesłać ich po całej dzielnicy, a sam zostać pod ochroną tylko pięćdziesięciu czy stu przybocznych, robi w portki ze strachu. Wie, że tym razem sprawy zaszły za daleko, większość gildii jest przeciw niemu, a te, które nie są, lada chwila mogą dołączyć do Cetrona. Więc postanowił wziąć wszystkich na przeczekanie. Każdy kolejny miesiąc przybliża hrabiego do wygrania tej jego wojenki z występkiem, więc Gryghas wie, że jeśli przetrwa wystarczająco długo, to kiedy wyjdzie wreszcie z oblężenia, nie będzie już nikogo, kto mógłby mu zagrozić.
Myśl była logiczna i bardzo, ale to bardzo rozsądna. Wyjaśniała niemal wszystko, choć ignorowała jeden fakt. Skąd, do ciężkiej cholery, Gryghas wiedział, że Bendoret Terleach nie wyznaczy właśnie jego na następny cel? Czyżby sądził, że tych kilkuset zbirów zdoła powstrzymać straż miejską, prowadzoną przez Prawych i wspieraną przez czarowników? Jeśli Mątwa nie utrzymał się w kanałach dłużej niż dwa dni, to magazyny padną po kilku godzinach. Mimo imponującej kolekcji broni i umocnienia dachów, Altsin nie dawał mu większych szans.
Wniosek nasuwał się sam.
Liga tak naprawdę nie miała już przywódcy, prawda? Był tylko jeden powód, dla którego Gryghas mógł być pewien, że Prawi nie uderzą na niego. Powód, który wyjaśniałby również, dlaczego hrabia tak łatwo rozgryza strukturę Ligi i bez żadnego wysiłku ją dziesiątkuje.
Każdego można kupić.
Uśmiechając się kwaśno, złodziej opróżnił bukłak.
Zdesperowani ludzie...
... patrzy na północ. Jutro opuszczają tę bezimienną wyżynę, której nazwy nie poznali, bo zamieszkujący ją lud został wyrżnięty do nogi albo uciekł na południe. Trzy wielkie bitwy, pięć tysięcy zabitych.
Wreszcie złamał ducha Amulen’drech, błękitnoskórych.
Kluczem były ich warowne wioski, pełne samic, starców i szczeniąt. Zawsze bronili ich z taką zawziętością, że wolał unikać nawet małych starć w ich pobliżu. Ale w końcu znalazł sposób, by to wykorzystać przeciw nim. Wciągał ich w bitwę, a potem wysyłał bokiem silny oddział, który atakował najbliższą wioskę ogniem, czarami i żelazem. Wojownicy w polu zawsze wyczuwali, gdy ich samice zaczynały ginąć, łamali szyk i pędzili ku rodzinom, zapominając o obronie. Jego jazda kosiła ich jak zboże.
Przed nim ostatnia osada. Palisada już zniszczona, rzędy dziwnych, owalnych domów wyglądają stąd jak dziecięce zabawki. Zwiadowcy meldują, że zostało kilkadziesiąt samic i szczeniąt. Samice mogą stanowić problem, są wysokie jak ich wojownicy, na prawie siedem stóp, żylaste, silne i zawsze walczą w obronie młodych. Mają wąskie dłonie z palcami zakończonymi pazurami i widział już, jak rozrywają nimi ludzkie gardła. Całe szczęście, że błękitnoskórych nie wspiera żadna z zewnętrznych Potęg. Przybyli sami, a choć potrafili kształtować Moc, nie potrafili stawić mu czoła.
Mimo wszystko stracił tu większość armii i postanowił, że nie będzie więcej przelewał krwi wojowników.
Wskazuje wioskę Genleshowi. Pierwszy z jego bitewnych czarowników rozstawia swoich ludzi, przypatruje się przez chwilę osadzie i sięga po Moc. Czuje ją i jest pełen uznania, Genlesh to wyjątkowo utalentowany czarownik. Gdyby znalazło się kilkuset takich jak on, mogliby przeciwstawić mu się w walce twarzą w twarz. Ale tacy jak on rodzą się jeden na dziesięć tysięcy albo i rzadziej.
Nieznacznie wspomaga zaklęcie czarownika własną potęgą i ziemia drży, gdy fale energii suną przez skorupę planety i spotykają się pod wioską. Rozlega się wstrząsający niebem huk i potworna szczelina rozrywa ziemię. Owalne chaty zapadają się w nią jak na rozkaz, bucha dym i para wodna.
Wydaje mu się, że słyszy odległy krzyk...
... robią desperackie rzeczy.
Bukłak wypadł złodziejowi z rąk. Znów, w środku dnia, na krócej niż uderzenie serca, demon wciągnął go w świat swoich majaków. A gdyby właśnie wchodził po schodach? Wspinał się po linie? Walczył?
Spojrzał na morze, nad falami zaczynała się zbierać wieczorna mgła.
Zdesperowani ludzie robią desperackie rzeczy.
* * *
Nie związali mu rąk, choć tego się właśnie spodziewał. Obszukali tylko, zabrali broń i wysłali gońca na dół po instrukcje. Po kilku minutach przyszło polecenie, żeby zaprowadzić go do Gryghasa.
Wnętrze magazynu robiło wrażenie. Około pięćdziesięciu słupów – pomiędzy którymi płonęły kosze z drewnem – wznosiło się w górę niczym kamienny las. Do tego mnóstwo pochodni, lampek i kaganków. Wielkie wrota zamknięto od środka i wzmocniono, przybijając do nich dziesiątki długich desek. Gdyby nie ogień, w pomieszczeniu zapewne nie byłoby nic widać. Rzecz jasna mogło chodzić też o to, że Gryghas bał się ciemności. Ktoś, kto jest tak lubiany, musi drżeć przed każdym cieniem.
Altsin obserwował i liczył. Ludzie anwalara stali, grali w kości lub drzemali na prymitywnych, zbitych z desek pryczach. Wszyscy mieli pod ręką broń i była ich dobrze ponad setka. Czyli nie mylił się, obserwując dach – większość zbirów Gryghasa siedziała wewnątrz magazynów, zapewne oczekując na atak. Każdy, kto ośmieli się na nie uderzyć, w kilka chwil będzie miał do czynienia z grupą nie kilkudziesięciu, lecz kilku setek bandytów. Jeśli atakujący źle obliczy swoje siły, z łowcy zmieni się w zwierzynę.
Przywódca Ligi go zaskoczył. Złodziej nie widział go nigdy w życiu, lecz gdzieś w głębi duszy wyobrażał sobie anwalara jako spasionego, tłustego wieprza, leżącego w cuchnącej norze na stosie aksamitów, obgryzającego wołowy udziec. Tymczasem człowiek, przed którego obliczem stanął, był szczupły, niemal żylasty. Miał twarz wędrownego mnicha, takiego, co to regularnie nie dojada i sypia w szczerym polu. I wyjątkowo przenikliwe spojrzenie.
Gryghas siedział na krzywo zbitym krześle, postawionym pod jednym z centralnych słupów. Dookoła płonęło kilka koszy z drewnem, a ich światło nadawało twarzy mężczyzny niemal ascetyczny wygląd.
– Podobno skradałeś się po dachach – odezwał się lekko schrypniętym głosem.
– Twoi ludzie tak powiedzieli? – Altsin dotknął ręką szkarłatnego płaszcza. – Więc jak sądzisz, dlaczego ubrałem się w coś takiego...?
– Dlaczego?
– Żeby widzieli z daleka, jak nadchodzę, i żeby żaden nie spanikował i nie wystrzelił.
Anwalar wskazał dwa sztylety leżące z boku.
– A to?
– To? Pamiątki rodzinne. Pomyślałem, że skoro już będę się skradał – podkreślił ostatnie słowo ironicznym uśmieszkiem – to przynajmniej wezmę je ze sobą. Twoi chłopcy byliby rozczarowani, gdyby nic przy mnie nie znaleźli, prawda?
– Będę zgadywał. Przyszedłeś, żeby przyjąć moją propozycję?
– Nie. Przyszedłem złożyć własną.
Rozmawiali sami. W promieniu dobrych trzydziestu stóp nie było nikogo, a gwar setki ludzi i szum wody w kanałach skutecznie chroniły ich przed podsłuchiwaniem, ale Altsin ani przez chwilę nie wierzył, że Gryghas pozostaje bez ochrony. Delikatne swędzenie między łopatkami było równie wymowne jak setka świątynnych dzwonów. Gdzieś w pobliżu był czarownik, może nawet kilku, którzy pilnowali bezpieczeństwa swojego pracodawcy. Poza tym gdyby ten wysuszony sukinkot miał zwyczaj prowadzenia pogawędek w cztery oczy z każdym podejrzanym osobnikiem, którego do niego przyprowadzą, nie przeżyłby jako anwalar kilku miesięcy.
– Myślałem, że to jedna z tych propozycji, które nie podlegają negocjacjom.
– Myślałeś też, że ten dureń Hunder i kilku osiłków wystarczą, by ją złożyć. Nikt nie jest nieomylny.
– Najwyraźniej. Więc czego chcesz?
– Dwa tysiące cesarskich, a nie pięćset. I nie będzie trucizny. Załatwię to po swojemu. Obaj na tym zyskamy.
– Tak sądzisz?
Wciąż ten sam ton, to samo spojrzenie, ta sama obojętna mina.
– Tak. Minęłoby kilka dni, zanim miałbym okazję, żeby się z Grubym napić, i kilka następnych, zanimby umarł. Obaj wiemy, że może uderzyć wcześniej. Jest już niemal gotowy. To byłby szczególnie złośliwy żart Pani Losu, gdyby poderżnął ci gardło, żeby potem samemu skonać.
– I sądzisz, że by mu się udało? Potrzebowałby całej armii, żeby tu dotrzeć.
– On ma armię. Pięć lat temu trzymał w porcie przynajmniej trzystu ludzi, a teraz, gdy dołączyła do niego reszta? Tysiąc, półtora tysiąca? Obronisz się tu przed taką siłą? Na mieście stawiają pięć do jednego na Grubasa.
– Kto powiedział, że ci tutaj to wszystko, co mam?
– Kto powiedział, że hrabia dotrzyma słowa?
Trafił idealnie. Gryghas szarpnął się, jakby dostał sztyletem w brzuch, pobladł, twarz skurczyła mu się w nieładnym, bliskim paniki grymasie. Altsin usłyszał ostrzegawczy dzwonek pod czaszką. Spanikowani ludzie robią głupie rzeczy, zwłaszcza gdy mają pod ręką kilkuset bandziorów.
– Skąd wiesz?!
Głos też się zmienił, niebezpiecznie zbliżył do krzyku.
– To tylko plotka, która zaczyna krążyć po ulicach. Podejrzewam zresztą, że Gruby sam ją rozpuszcza. Ale jest skuteczna. Na razie mówią tak tylko w porcie, ale za kilka dni będzie ją powtarzać całe miasto. Gryghas sprzedał Ligę hrabiemu i jego bękartom z mieczami na plecach. Gdy uwierzą w nią niezdecydowane gildie, na przykład Szkutnicy Ombelii, to Cetron przyprowadzi do Warzelni pięć tysięcy ludzi. Ja mogę załatwić sprawę w dwa, góra trzy dni. Gdy zginie...
Zawiesił głos. Nie ma to jak odpowiednia intonacja. Oczywiste było, że jeśli Cetron zginie, montowany przez niego sojusz rozpadnie się. Poszczególne gildie będą walczyć na własną rękę lub w te pędy pobiegną do anwalara, odnawiając przysięgi i łasząc się w nadziei na litość. Złodziei z Niskiego Miasta mógł utrzymać w ryzach tylko naprawdę silny przywódca.
Gryghas uspokoił się, choć lewy policzek wykrzywiał mu nerwowy tik.
– Dlaczego chcesz to zrobić?
Altsin ostentacyjnie wzruszył ramionami.
– Potrzebuję pieniędzy.
– To za mało. Parę lat temu uchodziłeś za jego wychowanka, przygarnął cię z ulicy, nakarmił, ubrał, opłacił naukę w szkole, nauczył fachu... Więc zapytam ostatni raz i lepiej, żeby odpowiedź mnie zadowoliła. Dlaczego?
– Bo mnie wystawił. Tobie i twoim zbirom. Masz ludzi w porcie, prawda?
Ostrożne skinienie głową musiało mu wystarczyć za odpowiedź.
– No to zaoszczędzisz na ich wypłacie. Gdy do niego poszedłem, Gruby rozmawiał ze mną wyjątkowo długo, nawet jak na swoje zwyczaje. A na pożegnanie objął i powiedział, że tracił na mnie czas z dwóch powodów. Pierwszy to stary sentyment, a drugi to nauczka, którą chciał mi dać. Hunder w Kałużniku to była ta nauczka. I połamane żebra. Ten cholerny tłuścioch rozmawiał ze mną tak długo, aż nabrał pewności, że twoi szpiedzy nas zauważyli. To oczywiście znaczy, że wie, kto szpieguje, i najpewniej każe temu komuś przy najbliższej okazji popłynąć wpław na drugą stronę oceanu. Ale to też znaczy, że wystawił mnie na śmierć. Chciał się przekonać, kto wrócił do miasta, no to się dowie. Dwa tysiące cesarskich, to moja cena.
– I dopuści cię na długość sztyletu?
– Potrzebuje każdego człowieka. A gdy pójdę do niego i opowiem o Hunderze, o tym, jak to mu ledwo uciekłem i pokażę połamane żebra, nie powinien wybrzydzać.
Zapadło milczenie. Gryghas wlepiał w niego przenikliwy wzrok, ogień trzaskał w koszach, cienie tańczyły na kamiennych słupach, posadzce, twarzy anwalara.
– Dwa tysiące to dużo. Nie zapłaciłbym tyle nawet za księcia.
– Księcia łatwo podejść. Nie jest przywódcą portowych złodziei, spodziewającym się sztyletu w każdej dłoni, i nie otaczają go ludzie, którzy zawdzięczają mu wszystko, co osiągnęli. Sam nie dałbym za niego więcej jak dwieście. Poza tym dlaczego ktokolwiek miałby zabijać księcia? Zresztą teraz nie kupujesz śmierci Grubego.
– A co?
– Spokój i władzę w Niskim Mieście. Pewność, że przez wiele lat nikt nie zagrozi twojej pozycji. Własne życie wreszcie.
Cisza. Wróciła beznamiętna mina, spokój i obojętność.
– A skąd ci przyszło do głowy, że władza w Niskim Mieście musi wyglądać tak jak do tej pory? – dobiegło z tyłu.
Ktoś przyłożył złodziejowi między łopatki dzban, w którym tkwił rój wściekłych szerszeni. Prawie podskoczył do góry, w ostatniej chwili powstrzymał jęk. Odwrócił się powoli, tak, aby mieć i anwalara, i tego nowego gracza na oku. Magia, Moc, która od niego promieniowała, była potężna, tak potężna, że nawet płomienie zdawały się przygasać i odchylać do tyłu. Altsin rzucił okiem na Gryghasa, który wyglądał, jakby właśnie zobaczył swoją śmierć, i złodziej nie musiał rozglądać się na boki, by wiedzieć, że ludzie anwalara gdzieś znikli, rozproszyli się pod ścianami lub uciekli na dach.
Każdego można kupić, a niekiedy najlepszą monetą jest strach.
Nawet się nie zdziwił, gdy obcy wszedł w krąg światła, błyskając rękojeścią półtoraka nad ramieniem.
– Czasy Ligi i starych porządków dobiegają końca, przyjacielu. Nie będzie już band rzezimieszków zaprowadzających na ulicach własne prawo. Pora to zakończyć, pora, by Pan Bitew upomniał się o należne mu miejsce i objął to miasto swoim nieśmiertelnym duchem, aby je oczyścić i powieść ku chwale...
Altsin przestał słuchać mniej więcej w połowie drugiego zdania. To znaczy docierało do niego, co ten rzeźnik hrabiego mówił, ale szczegóły właściwie nie miały znaczenia. Przecież jak zawsze chodziło o coś w stylu „teraz my tu rządzimy”.
Złodzieja bardziej interesowało, w jaki sposób sukinsyn z mieczem się porusza, jak stawia stopę za stopą, miękko, lekko uginając kolana, jakby brał udział w powolnym, sformalizowanym do granic absurdu dworskim tańcu. I jego strój, czarne spodnie i koszula oraz lekka, skórzana kamizelka na wierzchu. Nic, co by go spowalniało, krępowało ruchy, odbierało kontrolę nad przebiegiem starcia. Jak się staje do walki z czymś takim, jak ten kawał żelaza, który chłopak taskał na plecach, trzeba albo założyć pełną płytową zbroję, albo właśnie polegać na szybkości i unikach.
Chłopak... To było odpowiednie słowo. Ta twarz chyba jeszcze nie pieściła się z brzytwą. Szesnaście, siedemnaście lat? Młody jak na kogoś budzącego aż taką grozę.
Tylko że tu nie chodziło ani o sposób poruszania się, ani o wielki miecz na plecach. Chodziło o Moc, która aż promieniowała z postaci. O aurę Potęgi. I ta Potęga nagle zacisnęła się w pięść.
... wrzask i łomot. Wycie zdaje się dochodzić zewsząd, jakby nawet niebo i ziemia krzyczały. Koń potrząsa łbem, parska. Zapach krwi niepokoi nawet jego, ogiera szkolonego do walki. Po chwili wycie milknie, rozpada się na pojedyncze dźwięki, brzęk metalu, skomlenie rannych, człapanie tysięcy stóp.
Odwraca się i wpatruje w sąsiednie wzgórze. Nie musi tego robić. Wie, gdzie jest Amuroee – Dłoń Pocieszenia, lecz wiedzieć a widzieć to dwie różne sprawy. Oczywiście ona wie, że na nią patrzy, unosi w górę zakrwawioną włócznię na znak, że wszystko w porządku. Jej gest jest tak samo zbędny jak jego spojrzenie, bo gdyby cokolwiek było nie tak, od razu by to poczuł. Ale chce patrzeć i chce, by ona o tym wiedziała. Siostra w wojnie, w rzezi i w smutku.
Na dole, u stóp wzgórza, które trzeba utrzymać, piechota porządkuje szyk. Ciężkie tarcze jeszcze raz tworzą linię, długie piki wyrastają lasem nad ich górnymi krawędziami. Cofnąć się o dziesięć kroków, myśli, i pięć tysięcy ludzi robi dziesięć kroków w tył. Teraz wróg napotka na swojej drodze kolejną przeszkodę, bo rozmiękły od krwi grunt będzie uciekał mu spod stóp.
Roztoczył nad nimi swojego ducha. Czuje każdego wojownika z osobna i czuje ich jako jedność, oddział. Są jego dziećmi, zaprzysiężeni i związani, i nie ma takiej siły, która złamałaby ich wierność. Trzeci dzień stoją u stóp tego wzgórza i odpierają atak za atakiem. Z piętnastu tysięcy zostało pięć, ale dzięki temu zapasy wody, które przynieśli, wystarczą na dłużej. Gdyby nadal miał pod sobą piętnaście tysięcy, piliby już własny mocz.
Amuroee też straciła większość ludzi. Jej Święty Hufiec z dziesięciu tysięcy skurczył się do dwóch. Lecz jej obecność jest nadal tak silna i pewna jak trzy dni temu. Dwertyss, Hanwe’ra, Lanwee i Kamryh przybywają. Są już kilka mil od nich. Czuje w środku spokojną, twardą jak skała pewność. Wkrótce zgniotą wroga.
Atak jest prowadzony tak jak poprzednie, z jękiem trąb i metalicznym skowytem nieznanych instrumentów. Nadchodzą tysiącami, bladoskórzy, o włosach tak jasnych, że prawie białych, w pancerzach wyglądających jak zrobione z porcelanowych skorup. Suną niczym fala, bez ładu i składu, co jest sprzeczne z ich dotychczasową taktyką. Gdzie się podziały równe czworoboki, którymi atakowali do tej pory? Co się zmieniło?
Przenosi wzrok na dolinę, której wyjście zamykają skąpane we krwi wzgórza, obsadzone przez niego i siostrę. Adoeuynn tkwi nieruchomo dokładnie w tym miejscu, gdzie się objawiło. Blada kula o średnicy stu stóp, jaśniejąca perłowym blaskiem. Moc artefaktu jest potężna. Potrzebuje wszystkich sił, by postawić jej barierę, by ściągnąć walkę z płaszczyzny starcia bytów do poziomu ciosów mieczy i toporów. Dzięki temu istnieje szansa, że teren na pięćdziesiąt mil wokół nie zmieni się w krater wypełniony szkliwem.
Być może, przemyka mu przez głowę, być może ono też czuje ich zbliżające się rodzeństwo. Sześcioro to zaledwie połowa, lecz i tak dość, by zmusić ziemię, aby otworzyła się i pochłonęła obcą obrzydliwość. Być może ten atak to akt desperacji.
Szykować się, grzmi w głowach wszystkich wojowników. Trzy linie! Piki przed tarcze! Trzy szeregi!
Pikinierzy przemykają między pawężnikami, karnie zajmują pozycję. W biegu oddają swoje manierki towarzyszom. Nie zdołają się wycofać, mają jednak osłabić atak, nie dopuścić, by zwarta masa napastników uderzyła o mur tarcz z całym impetem, bo mogłaby go przerwać. Widział to już wiele razy.
Pierwszy szereg pikinierów klęka, drugi pochyla się lekko, trzeci oburącz unosi broń. Trzy linie długich grotów mierzą w piersi atakujących.
Uderzenie!
Czuje je na całej linii. Fala napastników rozbija się na pikach, napiera, pierwsze szeregi giną, lecz kolejne rzucają się naprzód. Przemykają pod i między długimi drzewcami, dopadają jego wojowników, w ruch idą topory, zakrzywione miecze, noże. Stojące wokół naczynia szarpią się i drżą, odbierając echo tego uderzenia, falę najpierw dziesiątków, potem setek śmierci. Uspokaja ich przez Węzeł – jeszcze nie czas.
Powstrzymuje impulsem Woli panikę na prawym skrzydle, gasi strach, napełnia żyły bitewnym szałem. Pikinierzy, gdy już nie mogą używać głównej broni, rzucają drzewca i z krótkimi mieczami skaczą wrogom do gardeł. Walczą jak demony, gdy miecze łamią się lub grzęzną w ciałach, walą kamieniami, hełmami zdjętymi z głów, duszą, wyłupują oczy, gryzą i kopią. Przestają zabijać dopiero wtedy, gdy sami padają martwi.
Lecz jedni umierają szybciej, a inni wolniej. O to mu chodziło. Wróg dociera do głównej linii obrony, długiego szeregu pawęży, nie jedną zwartą masą, lecz wieloma małymi oddziałami. I ginie. Nad tarczami pochyla się kolejna linia pik, za którymi – gdy przeciwnik jest już bardzo blisko – pojawia się kwiat jego armii, ciężka piechota uzbrojona w berdysze, korbacze na długich trzonkach i bojowe cepy. Cios korbaczem, zadany oburącz zza ciężkiej tarczy, rozbija hełmy, łamie kręgosłupy, miażdży żebra.
Krew obcych wojowników jest równie czerwona jak krew jego ludzi.
Powoli nacisk na linię tarcz rośnie. Pawężników dobierał starannie, wszyscy to niskie, krępe, lecz silne jak woły chłopy, a przecież teraz muszą zapierać się z całych sił, by nie rozerwać szyku. Berdysze, cepy i korbacze raz za razem unoszą się i opadają, unoszą i opadają, ciągnąc za sobą warkocze krwi i strzępy ciał. Zdaje się jednak, że to za mało, bo ehlurehowie prą naprzód, jak gdyby nie zależało im na własnym życiu. Ze szczytu wzgórza widzi ich twarze o ostrych rysach, w których kości policzkowe i podbródki wyglądają tak, jakby ukształtowano je uderzeniami dłuta kiepskiego rzeźbiarza. I plamy czerni wypełniające jamy oczodołów. Są doskonałymi wojownikami, a teraz zmieniają się w bestie.
Przed ścianą tarcz utworzyła się już warstwa martwych i umierających nieprzyjaciół, którzy nie mogą upaść, bo następne szeregi prą naprzód zbyt mocno. Linia jego wojsk zaczyna się chwiać.
„Pięć kroków w tył!”.
Pawężnicy odrywają się od wroga i szeregi martwych wreszcie walą się na ziemię. To powstrzymuje na chwilę impet natarcia.
Nim minie sto uderzeń serca, musi znów wydać rozkaz wycofania się.
A po pięćdziesięciu – kolejny.
Za każdym razem skraca linię obrony, bo nie wszystkim wojownikom udaje się oderwać od nieprzyjaciela. Niektórzy zostają i giną. Ocenia, że stracił już kolejny tysiąc ludzi, a każdy z nich był na swój sposób bezcenny. Jednak trzeba było powstrzymać najeźdźców, a teraz zrobi wszystko, by śmierć dzielnych ludzi nie poszła na marne.
Sięga ku Amuroee, tym razem Wolą. Nie jest źle, jej wzgórze jest bardziej strome, łatwiej się bronić, a wróg nie może rozerwać linii obrony samą masą, bo ta masa właśnie działa przeciw niemu. Atakujący ślizgają się po namokniętych zboczach i zsuwają w dół. Dobrze.
Czuje zmęczenie swoich ludzi, każdą tarczę cięższą od młyńskiego kamienia, każdy topór, miecz i włócznię, które niemal nie dają się już podnieść do ciosu. Walczą trzy dni i trzy noce bez odpoczynku, podtrzymywani tylko Wolą. Lecz nawet Wola może nie wystarczyć.
I wtedy, gdy musi ich cofnąć o kolejne pięć kroków, czuje ich. Ziemia drży. Trzęsie się jak w ataku gorączki. A w tym drżeniu jest łoskot, grzmot i tętent. Dziesięć tysięcy ciężkiej jazdy wali drogą między wzgórzami i uderza w bok atakujących. Lanwee – Biała Strzała, wyprzedził resztę, by wspomóc obronę.
Tęskniliście? Odsyła mu pobrzmiewające kpiną przeczenie. Tęsknić? Za kawałkiem własnej duszy?
Niby po co?
Nie zdołał ustać na nogach. Nagle coś się stało z posadzką, która ruszyła mu na spotkanie, a sposób, w jaki o nią walnął, powinien przejść do legendy. Jakby ktoś jednym ruchem podciął mu wszystkie ścięgna. Suszone mięso i ciepła woda wyrwały się z żołądka przez na wpół otwarte usta.
Co się z nim, na litość Wielkiej Matki, działo?! Moc bijąca od tego gówniarza wepchnęła go wprost w objęcia... czegoś. To wspomnienie było inne. Tym razem nie czuł chłodnej, podszytej pogardą nienawiści, nie czuł chęci mordu. To była zwykła, normalna bitwa, którą należało wygrać, lecz w której także śmierć każdego człowieka miała znaczenie. Tym razem... żałował każdego zabitego, Woli używał raczej jako wsparcia morale niż narzędzia do łamania ducha, a ludzie walczyli i ginęli... dla niego.
Ostrze dotykające karku było gorące, jakby dopiero co wyjęto je z paleniska.
– Tak sądziłem – głos zdawał się wypełniać cały magazyn. – Nie jesteś zwykłym rynsztokowym szczurem. Więc kim? Co uczepiło się tego kawałka łajna, który nazywasz duszą? Kogo przywlokłeś tu zza Mroku? Och, gdybym miał więcej czasu, popracowałbym nad tobą tak, że wyplułbyś płuca, próbując odpowiedzieć na wszystkie moje pytania. Wstań!
Altsin nagle odzyskał władzę w kończynach. I równie nagle odkrył, że nie czuje ani oszołomienia, ani zmęczenia, ani tępego bólu połamanych żeber. I że widzi otaczającą chłopaka miękką, szarą aurę, jakby coś z niego parowało.
Wstał powoli, dysząc ciężko i chwiejąc się na nogach. Sięgnął do zapięcia płaszcza. Jeden ruch i trzymał go w ręku, zwinięty w kłąb. W tej samej chwili z dachu dobiegł ich przeciągły, alarmowy okrzyk. Rychło w czas.
– Widzę, że reszta portowych ścierw postanowiła poszukać chwały w walce. – Młodzik stał trzy jardy od niego, ściągnięty z pleców miecz trzymał jedną ręką, odchylony w bok. – To nawet lepiej, niż mogłem sądzić, za jednym zamachem pozbędziemy się większości z nich.
Altsin odchrząknął i wypluł kulę lepkiej, kwaśnej flegmy. Widział go. WIDZIAŁ go. Nie tylko jako sylwetkę oświetloną drżącymi płomieniami. Widział wyraźnie, niczym w pełnym słońcu, każde drgnienie twarzy, cień na dnie źrenic, pracę dłoni zaciśniętej na rękojeści.
– A skąd przyszło ci do głowy – ledwo rozpoznał własny głos – że oni potrzebują jakiejkolwiek chwały? To bandyci, złodzieje i mordercy. Przyszli tu, by zabić to coś, co podaje się za anwalara.
Gryghas wciąż siedział nieruchomo jak przyklejony do krzesła. Młody szlachcic machnął lekceważąco dłonią.
– Zanim zorientują się, w którym magazynie przebywa, przybędą nasze posiłki.
Tak, to miało sens. Obsadzenie kilku magazynów, zmuszenie Cetrona do szturmowania jednego za drugim, a w końcu zaatakowanie jego osłabionych sił. Dobry, solidny, żołnierski plan. Zupełnie w stylu byłego wojskowego, takiego jak hrabia. To tłumaczyło, dlaczego Warzelnia sprawiała wrażenie opustoszałej. Reszta Prawych i większość straży miejskiej ukrywała się zapewne albo na jej granicy, albo w którymś z dalszych magazynów.
– A gdy mnie do niego prowadzili, to ten piękny, widoczny na milę płaszcz założyłem, żeby ochronić się przed wieczorną bryzą? – Altsin potrząsnął trzymaną w ręku tkaniną. – Skoro już wspomniałem o bryzie... Czy wiesz, że ciężkie barki wpływały do tutejszych kanałów najczęściej właśnie wieczorem? Wiejący od morza wiatr ułatwiał ich wprowadzanie. Czy te liny i łańcuszki, którymi przegrodziliście kanały, powstrzymają długą na sto stóp, rozpędzoną krypę?
Gryghas zaskomlił coś i rzucił się na niego, błyskając trzymanym w ręku sztyletem. Altsin zrobił unik, kopnął atakującego z półobrotu w kolano i przyłożył potężnym sierpowym w skroń. Anwalar runął na ziemię jak sterta szmat.
Młodzik nawet nie drgnął i złodziej zorientował się, że sam też jest obserwowany i oceniany.
Krzyki na dachu wybuchły ze zdwojoną siłą. Coś olbrzymiego wtargnęło między magazyny. Gigantyczny obiekt przesuwał się powoli, zdrapując warstwę wodorostów i muszli ze ścian kanału.
A potem w zabarykadowane wrota rąbnęła boża pięść. Już po pierwszym uderzeniu rozległ się odgłos pękającego drewna, a przybite od środka deski sypnęły drzazgami i gwoźdźmi.
– Ustawili taran na barce. Gruby wciąż umie zaskakiwać, nie sądzisz...? – Altsin machnął ręką i rzucił zwinięty płaszcz do najbliższego kosza z ogniem. Sypnęły iskry, ogień zabarwił się na głęboką purpurę.
Nagłe zwężenie źrenic, drgnienie dłoni zaciśniętej na mieczu i niemal niezauważalne przeniesienie środka ciężkości w przód. A potem miecz kreślący w powietrzu zawiły łuk i zmierzający wprost w stronę jego głowy. I ręka złodzieja, wędrująca na spotkanie klingi.
Złapał głownię prawą ręką mniej więcej w połowie, stal przykleiła się do dłoni, ostrze pocałowało ją miękko, bezboleśnie, druga dłoń wystrzeliła do przodu i schwyciła miecz niżej, tuż przy jelcu. Szarpnął w górę, wyrwał broń z ręki zaskoczonego Prawego, stanął na palcach i z góry, jakby był rybakiem polującym za pomocą harpuna, walnął go prosto w twarz głowicą miecza.
Nos pękł, zamieniony w krwawy placek, usta eksplodowały. Szlachcic złapał się za twarz, krzyk zamienił się w charkot i ugrzązł za połamanymi zębami. Altsin podrzucił miecz w górę, płynnie, jakby ćwiczył to od urodzenia, złapał go w powietrzu i zamłynkował. Ostrze nie tańczyło wokół niego. Ostrze było nim, częścią ciała, kawałkiem woli, duszy, jednością. Spojrzał na rzężącego młodzika. Otaczająca go aura już nie wyglądała przerażająco, znikło uczucie obezwładniającej Potęgi. W nocy świeca może uchodzić za słońce, lecz w dzień...
Trzeba go zabijać powoli... obciąć dłonie... potem stopy... wykastrować... wyłupić oczy i wyrwać język... zerwać kilka pasów skóry...
A potem zostawić, niech go znajdą. Niech się boją.
Oblizał wargi, czując słono-żelazisty posmak. Coś lepkiego i gorącego popłynęło mu po policzkach.
Wypad i sztych, chłopak wciąż trzyma ręce przy twarzy, charczy, próbuje wywrzeszczeć z siebie ból, ostrze uderza tuż nad przeponą, przebija skórzaną kurtkę, rozcina serce i wychodzi plecami.
Nie. Jeśli zabijasz, rób to szybko.
Jakby we wnętrzu głowy zderzyły mu się dwa pełnomorskie dromony.
A może to huk wyłamywanych wrót i ryk setki ludzi Cetrona, szturmujących wnętrze magazynu?
Altsin puścił rękojeść i przewrócili się obaj – on i martwy już szlachcic.
* * *
Szum morza, lekkie kołysanie, skrzypienie wioseł. Noc. Był na barce, co oznaczało, że Gruby nie zostawił go w magazynie.
– Ocknąłeś się.
Głos dochodził z góry. Po chwili ktoś ciężko klapnął obok niego. Cetron.
– Ocknąłem. Jak oko?
– Nie najgorzej. – Po ich ostatnim spotkaniu Cetron nosił potężną śliwę pod lewym okiem. – Sto uderzeń serca. Może mniej. Tyle to nam zajęło. Tak jak planowaliśmy, synu. I nie straciłem ani jednego człowieka, byli zbyt zaskoczeni, żeby zareagować. Ryba nie ma już łba.
– A łeb gdzie?
Złodziej uniósł rękę i delikatnie obmacał twarz. Wąsy i brodę pokrywał na wpół zaschnięty skrzep, na policzkach i wokół uszu twarda skorupa kruszyła się pod palcami.
– Popłynął do Bliźniąt z kamieniem u stóp. I tak masz gębę, jakbyś ją wsadził do kadzi do robienia kaszanki. Mało brakowało, a bylibyśmy cię przegapili. Musiałeś oberwać jakimś zaklęciem.
Altsin ostrożnie wziął głębszy oddech. Bolały go stawy, bolały żebra, coś kłuło w lewym boku. Miał wrażenie, że postarzał się o dwadzieścia lat.
To przejdzie, z głębi umysłu napłynęła spokojna pewność. Żebra zagoiły ci się w dwa dni, a z tym pójdzie jeszcze szybciej. Jutro ból będzie tylko echem, a pojutrze snem. Tak, oberwałeś zaklęciem. Takim, które pozwoliło ci złapać ostrze półtoraka gołą dłonią. Takim, które sprawia, że chcesz obdzierać ludzi żywcem ze skóry i krwawisz z nosa, oczu i uszu, jakby wybuchł ci mózg. To była Moc, w tobie. Razem z demonem.
– Miałeś dobry pomysł z tym płaszczem, inaczej moglibyśmy was szukać do tej pory.
Tak. Zdesperowani ludzie robią desperackie rzeczy, a on ani przez chwilę nie miał wątpliwości, że oferta Hundera jest warta tyle, co robak wijący się na haczyku. Jeśli z niej skorzysta, będzie martwy.
Była jeszcze sprawa Grubego. Złodziej wrócił do portu, wszedł do kamieniczki Cetrona i na powitanie grzmotnął go w zęby. Stary sukinsyn był w prawie, za śmierć Kerlana mógł wystawić go ludziom Gryghasa, ale byłoby dobrze, gdyby uprzedził, że Altsin powinien mieć oczy dookoła głowy. Z drugiej strony komu mógł zaufać w tej sytuacji? Pokazał więc Grubemu buteleczkę z trucizną i przedstawił propozycję anwalara. A ten zrewanżował się swoją: szybki atak od strony morza, zabicie Gryghasa i wycofanie się. Plan był prosty i desperacki, zamiast wielomiesięcznej wojny między gildiami, z cieniem hrabiego nad karkiem, błyskawiczne uderzenie, odrąbujące rybie łeb, jak mawiano w porcie. Bez Gryghasa jego ludzie byli tylko bandą zbirów, pozbawioną przywództwa i co najważniejsze, motywacji do walki. Liga Czapki straciła anwalara, lecz chyba nikt nie miał wątpliwości, że nie na długo.
Jedyną rzeczą, która powstrzymała wcześniej Cetrona, był fakt, iż Gryghas obsadził swoimi ludźmi kilka magazynów i nikt nie wiedział, w którym znajdował się naprawdę.
Altsin wyszedł wtedy od Grubego, pospacerował po porcie, wypił kilka piw, zjadł dobry obiad i wrócił z własnym planem. Powiedział, że pójdzie do Gryghasa w czerwonym, widocznym na milę płaszczu, aby ludzie Cetrona, obserwujący ich z bezpiecznej odległości, mogli od razu ustalić, do którego magazynu go zabiorą. I że dla pewności wszyje pod poszewkę kilka woreczków z alchemicznym proszkiem, który paląc się, zmienia barwę płomieni. Używano go do nocnej sygnalizacji między statkami na morzu. Jeśli będzie miał możliwość, to wewnątrz magazynu podpali płaszcz i tak zasygnalizuje ich pozycję. Dzięki temu po wyłamaniu wrót ludzie Grubego nie mieli problemów, by go odnaleźć w olbrzymim budynku.
A wraz z nim Gryghasa.
Plan doskonały. Imperialne Szczury powinny się od nich uczyć.
Potem wymienił swoją cenę.
Pięćset cesarskich.
Za taką kwotę znajdzie ludzi, którzy wyrwą mu z głowy demona.
Zdesperowani ludzie powinni korzystać z każdej nadarzającej się szansy.
Gruby właśnie mówił coś do niego, coś o pozostaniu w mieście razem z nim i robieniu porządków. Każdy może mieć własne marzenia.
– Moje pieniądze? – Ałtsin przerwał mu, unosząc dłoń.
– Dostaniesz. Tak jak się umówiliśmy.
– Dobrze. Masz miskę z wodą na tej łajbie?
– Coś znajdę.
– Przynieś mi ją. Chcę obmyć twarz. A potem wysadzisz mnie na nabrzeżu. A gdy prześlesz mi złoto, to zostawisz w spokoju. To nie jest moja wojna, Cet, nie moja sprawa.
Przymknął powieki. Cisza, która zapadła nad jego głową, była bardziej niż wymowna. Gruby nie odzywał się przez resztę drogi, patrzył tylko, jak Altsin zmywa krew z twarzy, pakuje swoje rzeczy i szykuje się do zejścia na ląd. Barka, pchana pięćdziesięcioma wiosłami, szybko dotarła do głównego portu.
Altsin zeskoczył na ciemne nabrzeże i odwrócił się do byłego patrona.
– Nie zmuszę cię do niczego – głos Cetrona był spokojny, obojętny.
– Nie. Nie zmusisz. Nigdy tego nie robiłeś. Wolałeś, żeby ludzie szli za tobą sami, niż ciągnąć ich uwiązanych na powrozach. Będziesz dobrym anwalarem. I Cetron...
– Co?
– Ja też lubię to miasto. Więc... jeśli zacznę się dziwnie zachowywać... jeśli usłyszysz, że robię rzeczy, których nie powinienem... których na pewno bym nie zrobił... Przyślij do mnie ludzi. Dobrych ludzi. Najlepszych, jakich będziesz miał. Nie żałuj na nich złota.
Ukrył się w cieniu, zanim Gruby zdążył zareagować.