Rzeka wspomnień
Procesja ciągnęła się w nieskończoność. Milczący, poważny tłum zablokował ulicę na całej szerokości i sunął noga za nogą w stronę świątyni. A przecież minęła już prawie godzina, odkąd Miecz przeniesiono pod jego oknem. Nie pamiętał, żeby kiedykolwiek to tak wyglądało. Owszem, sześć lat temu Droga Poświęcenia gromadziła tysiące ludzi, ale nigdy aż tylu. I nigdy procesja nie wyglądała tak... śmiertelnie poważnie. Niemal czuło się zgromadzone w tłumie napięcie.
Altsin odwrócił się od okna i ruszył w stronę łoża. Prawdziwego, z baldachimem, atłasową pościelą i materacem, który kosztował więcej niż miesięczny zarobek kapitana sporej galery. Gruby dotrzymał słowa, w podziemnym skarbczyku kamienicy spoczywało kilkaset srebrnych orgów, część zapłaty za głowę Gryghasa. Pięćdziesiąt cesarskich wymienił na srebro niemal natychmiast, bo tylko głupiec afiszuje się z pieniędzmi bez potrzeby. Resztę, czterysta pięćdziesiąt cesarskich złotych orgów, umieścił w trzech różnych bankach, za każdym razem na inne nazwisko. Grał, znów grał rolę, która miała mu dać szansę przeżycia najbliższych miesięcy. Altsin Awendeh – złodziej, sztylet do wynajęcia, wędrowny pisarz czy marynarz, nie przeżyłby kilku dni z pięcioma setkami cesarskich przy sobie. Ale Damier-hyd-Mawee, przedstawiciel gildii kupieckiej z północnego Henwer, zainteresowanej sprzedażą drewna w Ponkee-Laa, miał już spore szanse.
Najlepsza kryjówka to taka na widoku.
Złodziej wyciągnął się na łożu, zakładając ręce pod głowę, i zaczął podziwiać tańczące na baldachimie delfiny. Po chwili posłał im kwaśny uśmiech. Kłopoty, tak zaczynał już o tym myśleć, nie: doprowadzające go powoli do szaleństwa koszmary, majaki, wciągające w obłęd w środku dnia, ale ledwo kłopoty. Coś jak wstydliwa choroba, przywleczona po wizycie u taniej dziwki. Wystarczyło, że demon przez miesiąc nie dawał znaku życia, wystarczyło trzydzieści spokojnie przespanych nocy i trzydzieści dni bez najmniejszej wizji, a zaczynał uważać, że po prostu padł ofiarą zwykłego przemęczenia, rozchwiania umysłu, które właśnie, pod wpływem przeżyć w Warzelni, minęło. Może ten krwotok z nosa i uszu uwolnił nadmiar krwi z mózgu i jest już wyleczony? Może nie musi wcale szukać pomocy u czarowników czy kapłanów?
Miesiąc. Nie pamiętał już, kiedy miał tyle spokojnych nocy za sobą.
Ale... Nie śnił. A może śnił, lecz nie pamiętał żadnego snu. Niczego. Kładł się do łoża, zamykał oczy i po chwili otwierał je, a słońce zaglądało w okna. Był wypoczęty i rześki, lecz noce umykały jego pamięci. I... tracił kawałki dnia. Maleńkie fragmenty, ledwo uderzenie serca czy dwa, ale przyłapał się na tym już kilka razy. Nalewał wino do kryształowego kielicha, powoli, by nacieszyć oczy ciemnym karminem tańczącym między ściankami – i nagle szkarłat wypełniał kielich po brzegi i wylewał się na obrus. Zadawał pytanie o drogę chłopakowi na ulicy, ten wskazywał dłonią, zaczynając tłumaczyć, a potem w pół słowa milkł i jego ręka tkwiła przed nosem Altsina, wyciągnięta po drobną monetę. Albo złodziej nachylał się, żeby pacnąć natrętną muchę, siedzącą na stole, i uderzał w puste miejsce, a owad brzęczał gdzieś po drugiej stronie pokoju.
Być może tak długo żył w strachu przed demonem, że teraz własna pamięć płatała mu figle.
Albo ten znalazł sposób, by ukryć swoją obecność.
Dziś rano podjął decyzję. Musi sprawdzić, musi wiedzieć, co się dzieje – bez względu na koszty. Istniał ktoś, kto mógł mu pomóc.
Jawynder.
* * *
Wyspa się nie zmieniła: wciąż była to ta sama kamienna ostroga wbita w nurt rzeki, ta sama rachityczna trawa i ta sama sklecona z byle czego chatynka. Dym, unoszący się przez dziurę w dachu, informował, że jasnowidz jest u siebie.
Altsin podszedł do wiszącego na skórzanych zawiasach wieka starej skrzyni, które u Jawyndera pełniło funkcję drzwi, i bezceremonialnie wpakował się do środka. Jednego nauczył się przez te wszystkie lata. Jeśli starzec nie chciał z kimś rozmawiać, chatka była pusta. Słup dymu z paleniska stanowił po prostu zaproszenie.
W kociołku, stojącym na trójnogu nad małym paleniskiem, bulgotała zupa. Jawynder kucał pod ścianą i zawzięcie grzebał w kilku woreczkach.
– Siadaj tam, na tej skrzyni. Tylko niczego nie ukradnij.
To by było na tyle, jeśli chodzi o powitanie.
– Nie sądzę, żebyś miał tu cokolwiek cennego.
– Na pewno nic tak cennego jak pięćset cesarskich.
– Wieści szybko się rozchodzą. – Złodziej przycupnął na skrzyni. – Co gotujesz?
– Zupę. Trochę wołowiny, marchwi, grochu, fasoli. – Jawynder podszedł do kociołka i wrzucił do wywaru garść ziół. – Po zjedzeniu twoje bąki słychać w całym mieście, ale za to jelita dobrze pracują.
– Wczoraj też taką jadłeś, czy to tylko burza przechodziła?
– He, he. Dobre. Coś w stylu starego Altsina, chłopaka z portu, złodzieja i zabijaki, myślącego czasem żołądkiem, czasem rozporkiem, a czasem – jasnowidz stuknął się w pierś – tym. Ale prawie nigdy głową. Tylko że ten chłopak umarł. Baron Ewennet-sek-Gres zabił go w pojedynku, choć sam przypłacił to życiem. A pytanie, kto wrócił do miasta, pozostaje bez odpowiedzi.
Altsin pochylił się i wyciągnął dłonie w stronę ognia.
– Nie pierwszy raz je słyszę. Cetron też miał wątpliwości, a jednak przystał na mój plan.
– On na twój czy ty na jego? Nieważne. Ten wasz szalony pomysł przeszedł już do legendy, całe miasto nieprzerwanie o nim opowiada. Ostatnia wersja jest taka, że Cetron zaatakował magazyny flotą dwudziestu pełnomorskich galer, rzucając przeciw Gryghasowi tysiąc portowych bandytów. Liga ma nowego anwalara, a ci, którzy się sprzeciwiali, żrą muł z dna portu. Cetron wie, że ma mało czasu, i dlatego nie traci go na zbyt długie negocjacje. Kto nie z nim, ten przeciw Lidze, i takie tam. Chyba się za bardzo przejmuje.
– Doprawdy?
– Chłopcze – Jawynder usiadł po drugiej stronie ogniska, wyciągnął z cholewy drewnianą łyżkę i zamieszał w kociołku – Liga Czapki miała już różnych przywódców. Niektórzy z nich byli nawet gorsi niż Gryghas. Niektórzy byli lepsi niż Cetron. I przetrwała. Terleach ze swoimi Prawymi jej nie zniszczy, bo jest na to za słaby. Musiałby zrównać miasto z ziemią.
– Jesteś pewien?
– A czego dzisiaj można być pewnym? Nawet wschodu słońca nie za bardzo. – Oczy ślepca spoczęły na chwilę na Altsinie, a usta wykrzywił mu dziwny grymas. – Ale Liga Czapki jest jak woda, to bardziej idea niż prawdziwa organizacja. Nawet jeśli hrabia wyłapie wszystkich złodziei i morderców w mieście, ich miejsce zajmą następni. I stworzą następne gildie, które będą potrzebowały następnego anwalara. Już tak bywało. I z pewnością kiedyś znów będzie. To... dość naturalny proces, po prostu bez Ligi w mieście krew wypełniałaby ścieki dzień i noc, wszyscy walczyliby o wpływy ze wszystkimi i wyrzynali się nawzajem, i tak bez końca. A przecież we wszystkich rejonach Wszechrzeczy istnieje dążenie do zachowania równowagi. Inaczej zamiast tego – zatoczył ręką po chatce – mielibyśmy kipiący ogniem chaos.
Altsin rozejrzał się. Ściany z resztek skrzyń i potrzaskanych desek, parę żerdzi podtrzymujących płócienne zadaszenie, skrzynia, na której siedział, dwie stare beczki, posłanie ze sterty starych foczych skór i gliniane klepisko, pośrodku którego wygrzebano dołek na ogień.
– Tak. Jest dużo lepiej.
– Sarkazm nigdy na mnie nie działał, Altsin. Powinieneś o tym pamiętać. Czy Cetron wie, że zabiłeś jednego z Prawych?
Złodziej przestał się ironicznie uśmiechać.
– Nie... nie wiem... nie rozmawiał ze mną na ten temat.
– Głupiec. I nie mówię o Grubym. Gdy znaleźli was w magazynie, ciebie i Gryghasa, nikogo innego nie było w pobliżu. Wasza walka... Twoja i tego gołowąsa... to jakby ktoś ciemną nocą podpalił skład alchemiczny. Każdy jako tako uzdolniony w tym mieście wyczuł, że doszło do starcia dwóch potężnych Mocy. Czarodzieje i kapłani zachodzą tylko w głowę, co takiego tam dokładnie zaszło, i szukają śladów tych, którzy są za to odpowiedzialni. – Jawynder uśmiechnął się. – Niestety, na próżno. Moc znikła, jakby jej nigdy nie było, a ciało Prawego ulotniło się, choć sądzę, że mają z tym coś wspólnego ludzie hrabiego, którzy dotarli do magazynów zaraz po was. Ale to, że Cetron go nie znalazł, gdy tam wkroczyli...
– Było ciemno...
– Tak, ciemno. Nieważne. W każdym razie hrabia wycofał swoich ludzi z miasta, bo wie tylko tyle, że stracił w walce z garścią bandytów jednego ze swoich chłopaczków. A przecież wcześniej Prawi masakrowali każdego, kto stanął im na drodze. Zbiry poprzedniego anwalara szczały po nogach na sam ich widok. A tu niespodzianka – bach! – i jest trup.
Jasnowidz zamieszał w kociołku, podniósł łyżkę do ust, mlasnął.
– Dobre. Lepsze niż wczoraj. I teraz pytanie, które zadaje sobie hrabia, brzmi, czy Cetron sprowadził do pomocy jakiegoś potężnego maga? Pokłonił się któremuś z naszych licznych bóstw i co ważniejsze, czy został wysłuchany i ma poparcie jego kapłanów? Nie wszystkim w smak rosnąca w potęgę Świątynia Reagwyra. Lecz nikt nie potrafił rozpoznać, jaki aspekt został użyty w magazynach, a może było ich kilka? Może to zatem kilku czarowników? Jeśli Gruby tak szybko poradził sobie z jednym Prawym, to czy ośmieli się uderzyć na dwóch lub trzech? Bendoret Terleach myśli jak generał prowadzący kampanię. Dopóki nie pozna prawdziwej siły przeciwnika, dopóty nie podzieli swoich ludzi. Jego chłopcy siedzą w Świątyni Reagwyra i czekają. A on szykuje się do starcia.
– Nie przyszedłem do ciebie na plotki. Wiem, co się dzieje w mieście.
– Doprawdy? To wiesz, że Gruby zawarł pakt z niektórymi czarownikami z D’Artweeny? Płaci im złotem i obietnicą spokoju, bo każdy tamtejszy mag ma sny wypełnione swądem własnej przypalanej skóry. Hrabia nie ukrywa, że chętnie rozpaliłby tu kilka stosów, choćby po to, żeby przegnać resztę nieprawomyślnych czarodziei z miasta.
Altsin wzruszył ramionami.
– Nie moja sprawa. Niech uciekają.
– Nie tak łatwo uciec z miasta, w którym urodziłeś się ty, twoi rodzice i dziadkowie.
– Jawynder. – Złodziej po raz pierwszy poczuł irytację, jeśliby pozwolić jasnowidzowi, będzie gadał i gadał do zachodu słońca. – Mam własne kłopoty.
– Kłopoty. – Starzec parsknął i pokręcił głową, aż siwe włosy zatańczyły mu wokół twarzy. – Ty nie masz kłopotów. Ty jesteś kłopotem. I nie wiem, co z tobą zrobić.
– Nic nie wiesz.
Drewniana łyżka ponownie zanurkowała w kociołku.
– Może. Może i nic nie wiem. No, gotowe. Zjesz trochę? Nie? Może później. Nie ruszaj się.
W głosie i zachowaniu jasnowidza coś się zmieniło.
– Kim ty jesteś, Alt? – rzucił krótko. – Siedzisz tu spokojnie, jakby nigdy nic, a ja nie potrafię cię przeniknąć. Przypłynąłeś do miasta miesiąc temu, barką. Wpadłeś w sam środek awantury z Gryghasem, wdałeś się w pojedynek z Prawym i... koniec. Nie ma cię. Znikasz. Nie zostawiasz odbicia na obliczu miasta, nie zaburzasz źródeł, nie mącisz aspektów. Każdy to robi, liść spadający na ocean wywołuje falę, a ty zawsze miałeś charakterystyczny ślad. I nagle koniec. Gadam do ciebie tyle czasu, tylko po to, żebyś siedział w miejscu, a ja mógł cię... posmakować. Ale gdy odwracam się do ciebie plecami, mam wrażenie, że tu nikogo nie ma. Że jestem sam. Tam, gdzie siedzisz, nie ma nawet dziury w przestrzeni. Nic. Może oszalałem i rozmawiam z... nie, duchy zostawiają wyraźne ślady. Może rozmawiam z własnym majakiem, co?
– Ten majak może zaraz wstać i kopnąć cię w dupę, jeśli to ci pomoże.
– Nie radzę. – Dziwne, ale Jawynder po raz pierwszy wyglądał na śmiertelnie poważnego. – Powiesz mi, co się dzieje?
Altsin spojrzał w zakryte bielmem oczy. Po raz pierwszy w życiu poczuł się nieswojo w towarzystwie jasnowidza. Nagle chatka zrobiła się bardzo ciasna, jakby dłoń niewidzialnego olbrzyma zacisnęła się na niej i próbowała zmiażdżyć.
Zdrowy rozsądek popiskiwał coś o niebezpieczeństwie i śmierci, ale go uciszył. Przecież po to tu przyszedł. Zaczął mówić.
O walce w ogrodzie hrabiego, będącej owocem jego własnej głupoty, o morderczym szale, który zapłonął mu w żyłach, gdy baron miał zadać ostatni cios. O koszmarach, wypełnionych wizjami okrucieństwa, w których demon narzucał ludziom wolę, pchał ich w objęcia nieustannej, niekończącej się wojny, a opornych miażdżył i wyrzynał. O ucieczce przed tymi wizjami, wędrówce z miejsca na miejsce. O powrocie do miasta w poszukiwaniu pomocy akurat wtedy, gdy rozgorzała wojna między Gryghasem a Cetronem. I o obrazach, które pojawiały się w środku dnia, między jednym a drugim uderzeniem serca.
I o tym, że złamane żebra zrosły mu się w dwa dni, i że złapał ostrze miecza gołą dłonią i wyrwał go z ręki Prawego, jakby walczył z małym dzieckiem. Oraz o uczuciu, które nawiedziło go tuż przed zadaniem śmiertelnego ciosu, o zimnym, pozbawionym emocji okrucieństwie, które na chwilę nim zawładnęło, jakby stał się kimś innym.
– Sprzeciwiłeś się?
Na samo wspomnienie Altsin usłyszał w głowie łoskot zderzających się okrętów.
– Tak. Ten chłystek... nie, nie chodziło o niego, po prostu nie powinno się tak robić. Zabijanie, to zabijanie... psiakrew, nie umiem tego lepiej wyjaśnić... Prawo ulicy, jak ktoś sobie zasłużył, to niech go obedrą ze skóry. Ale katować kogoś tylko po to, żeby przekazać wiadomość?
– I udało ci się?
– Zabiłem go ciosem w serce. Jawynder...
– A potem? Ból? Jakby cię wrzucono do ognia?
– Nie. Tylko jakbym oberwał w łeb kiścieniem. Krwawiłem, z oczu, uszu, nosa. Straciłem przytomność.
– I od tego czasu masz spokój? Żadnych koszmarów?
Złodziej uśmiechnął się nieznacznie.
– Tak. Żadnych. Ale nie pamiętam nic z tego, co mi się śni, a czasem... Tracę świadomość w ciągu dnia.
– Coraz częściej?
Altsin zastanowił się, a jakaś tchórzliwa część jego osoby zaskomliła: „Skłam, skłam, skłam”.
– Tak. Coraz częściej. Jawynder, co mi jest?
Starzec przekrzywił głowę, z pozbawionych tęczówek i źrenic oczu nie dało się nic wyczytać.
– Nie wiem – stwierdził. – Nie wiem, chłopcze.
– I tylko tyle? Robię sobie odciski na tyłku i opowiadam o swoich koszmarach, a ty mówisz: „Nie wiem”?
Jasnowidz uśmiechnął się samymi wargami, a Altsin dopiero teraz zauważył, jak tamten jest spięty.
– Widzisz, chłopcze, to za mało. Może być wiele przyczyn, które powodują twój stan. Od tej najprostszej, że jesteś szalony i dzielisz się ze mną wytworami chorego umysłu, aż po coś bardzo mrocznego, co rozsiadło ci się wewnątrz głowy. Na świecie jest wiele istot, które żywią się ludzkimi duszami, a demony wcale nie są najgorsze z nich. Odpowiedź na to, co się dzieje, kryje się gdzieś za zasłoną niepamięci, spowijającą twoje sny.
– Zasłoną niepamięci spowijającą sny? Jawynder, piłeś coś? Sam się posłuchaj. Gadasz jak niedorobiony poeta. Co teraz? Epopeja dwunastozgłoskowcem? Nie możesz powiedzieć jak człowiek, że nie masz zielonego pojęcia? Że to cię przerasta? Że sława najlepszego jasnowidza w mieście to zwykłe oszustwo, bujda wciskana naiwnym, żeby płacili złotem za zwykły bełkot?
Starzec się wyszczerzył.
– Próbujesz mnie wziąć na ambicję? Uliczny złodziejaszek, który wyobraża sobie, że jest kimś ważnym. Ale skoro już jesteśmy przy snach. Jest miejsce, w którym być może uda mi się pokazać ci, czego nie pamiętasz. Tylko czy na pewno chcesz to zobaczyć?
– Daleko stąd?
– Kilka mil w górę rzeki. Stare ruiny. Będzie trzeba wiosłować.
Altsin wstał.
– Masz łódź dla dwóch osób?
* * *
Dopłynęli dopiero w samo południe, wiosłując na zmianę. Jawynder przez całą drogę nie odezwał się ani słowem, ale też i złodziej nie miał ochoty na rozmowę. Elharan była w tym miejscu wyjątkowo niespokojna, pełna wirów, wstecznych prądów, podstępnych łach piasku. To głównie dlatego przystań dla barek zbudowano nieco powyżej ujścia, sama gardziel rzeki była zbyt nieprzewidywalna, by powierzyć jej cenne towary. I dlatego wiosłowanie pod prąd przypominało wspinaczkę po oblodzonym zboczu, trzy jardy w przód, dwa do tyłu. Pod koniec zmieniali się z Jawynderem po kilkudziesięciu pociągnięciach wiosłami.
Nagle, na środku rzeki, jasnowidz przestał wiosłować, wyciągnął spod siedziska małą kotwiczkę i wrzucił ją w nurt.
Rzeka zniosła ich znów w tył, po czym kotwiczka złapała grunt i zatrzymali się, dziobem pod prąd.
– Ciężko – sapnął starzec, wciągając wiosła do łódki. – Ciężej niż ostatnio. Sam nie dałbym rady.
Altsin łapał oddech, koszula lepiła mu się do ciała, pot szczypał w oczy. Nie pamiętał już, kiedy był tak zmęczony.
– I co? Gdzie to miejsce?
– Wstań, rozejrzyj się.
Złodziej wstał.
– No i? Tam, na brzegu? To dobre ćwierć mili.
– Właśnie...
Cios wiosłem w przeponę był tak zaskakujący, że Altsin nawet nie zdążył pomyśleć, by go zablokować. Zgiął się, powietrze uciekło z płuc, ból dopadł go po chwili, już za burtą.
Rzeka zamknęła mu się nad głową, odruchowo spróbował złapać oddech, woda wdarła się do nosa i ust.
Wynurzył się, zamachał rękami, kaszląc i plując, złapał pierwszą rzecz, która wpadła mu w rękę.
Wiosło.
Jawynder trzymał je, stojąc na rufie łodzi i patrząc, tak, patrząc na niego swoimi białymi oczami. Nie dyszał już ani nie sapał.
– Pełno tu wirów i prądów, które potrafią miotać statkiem jak łupinką, przy dnie są wielkie kamienie, muł, zatopione drzewa, śmieci przyniesione z górnego biegu rzeki, w które łatwo się zaplątać. Właściwie rację mają ci, którzy nazywają ten odcinek „Rzeką Łez”. Dużo ich wylano po głupcach, którzy próbowali tu pływać.
Starzec, widząc, jak złodziej otwiera usta, uniósł rękę.
– Ciii, nic nie mów. Nie trać sił. powiedziałem, że spróbuję ci pokazać, co kryją twoje sny. A właściwie pokaże ci to rzeka. I oceni. A jeśli okażesz się czymś paskudnym, parszywym, niewartym istnienia, zabije. Poddaj się jej, całkowicie. A jeśli przeżyjesz... na południe stąd są słone bagna, na ich skraju rośnie kępa drzew. Jedyna w okolicy. Będę tam czekał.
Rzucił wiosło, a AItsin odruchowo uczepił się go obiema rękami – i niemal natychmiast poszedł na dno. Coś złapało go za nogi i pociągnęło w dół. Jakby był zasysany przez paszczę olbrzymiej, żerującej w głębinach ryby.
Uderzył o dno z taką siłą, że puścił wiosło. Wir obrócił nim, przeciągnął po piachu i żwirze, złodziej zaczepił o grubą gałąź. Koszula na grzbiecie rozdarła się i nagle ta sama ryba-bestia pociągnęła go w górę.
Wypłynął, zamachał rękami, zaczerpnął tchu, wrzasnął i znów poszedł pod wodę.
W porównaniu z tym wirem objęcia poprzedniego były jak delikatna pieszczota drogiej kurtyzany. Teraz AItsin walnął głową o głaz, został uniesiony w górę, wykręcony w dwie strony jednocześnie, jakby był sztuką bielizny, wyżymaną przez praczkę, uderzył o kolejny kamień, i to tak, że całe powietrze uszło mu z płuc. Elharan zdawała się tylko na to czekać. Zakręciła nim, obróciła plecami w dół i przycisnęła do dna. Miał wrażenie, że na piersi i nogach przysiadła mu grupa specjalnie do tego wynajętych osiłków. Złodziej wczepił się palcami w żwir, podciągnął kolana, odbił w górę, rzeka złapała go w połowie drogi do powierzchni i pociągnęła z powrotem.
Niewiele widział, woda była mętna od niesionych śmieci, dno, głazy, poczerniałe kłody wyłaniały się tuż przed nim, nie dając nawet szansy na osłonięcie głowy. Znów huknął czaszką o dno, a w następnej chwili poczuł, jakby zacisnęła się na nim gigantyczna, wielopalczasta łapa, miażdżąca żebra i wnętrzności. Wprasowało go w żwir, twarzą w dół, krzyknął, resztki powietrza pomknęły ku górze i woda o gorzko bagiennym posmaku wdarła mu się w gardło.
To sieć, napłynęła jasna myśl, zaplątałem się w starą sieć... trzeba ją przeciąć... sztylet...
Nie mógł ruszyć żadną kończyną.
Choć mrugał rozpaczliwie, otaczała go ciemność. Coraz głębsza, coraz chłodniejsza, inna niż zwyczajny mrok na dnie rzeki. Taka, która bierze swój początek z otchłani, za którą nie ma już nic.
Czuje, jak coś niby gigantyczna dłoń o wielu palcach łapie go i szarpie.
Unosi się i spada jednocześnie.
Umiera.
Altsin nagle zdał sobie sprawę, że umiera. Tu i teraz. Że nie poradzi sobie sam z przeszkodą. Nie mógł się ruszyć, płuca paliły, jakby ktoś kazał mu oddychać rozpalonym żelazem. Ciemność ciągnęła w dół.
Uśmiecha się i delikatnie muska palcami jego wargi. Dolina pogrąża się w cieniu, a oni siedzą na szczycie jednego z okolicznych wzgórz i patrzą. W oknach widocznych z daleka chat zapalają się światełka.
– Pięknie... – mruczy mu do ucha. – Pięknie...
Tak. Pięknie. Piękniej, niż sądził, że kiedykolwiek będzie. Niepotrzebnie się bał. Przybysze okazali się wędrowcami, którzy przemierzają nieskończoność Wszechrzeczy. Pan, któremu pokłonił się jego lud, powitał ich jak długo oczekiwanych przyjaciół. Obie strony sprawdzały się nawzajem, lecz nie było w tym wrogości. Cuda, które tu znaleźli, wydawały się fascynować obcych tak samo, jak fascynowały nas te, które przynieśli ze sobą.
Od tego czasu minęły dwa lata, w trakcie których nie widzieli żadnego z nich. Opowieści mówiły o postawnych mężczyznach i kobietach o bladej skórze i włosach czarnych jak noc. Podobno mieli oczy srebrne jak rtęć.
– Tak. Pięknie – odpowiada. – Za trzy dni skończę przebudowę poddasza.
– Nareszcie. Już myślałam, że będzie to trwało wiecznie.
Kobiety. Przecież zaczął ledwo parę dni temu.
Na południu, na stokach widocznych w mroku gór, rozpala się złocista łuna. Miasto. Podobno ma pięćdziesiąt tysięcy mieszkańców, a jego ulice kąpią się w świetle tysięcy lamp. Kiedyś się tam w końcu wybiorą, żeby zobaczyć piętrowe domy z kamienia i kamienne płyty na chodnikach. Trzydzieści mil. Dwa dni drogi.
Błysk. Świetlista lanca uderza z nieba, a może w niebo strzela, nie sposób ocenić, i nagle całe miasto rozświetla się metalicznym blaskiem. Cichy jęk z boku... palce wbijające się w jego ramię tak, że będzie ślad, na pewno. I cisza, jakby cały świat zamarł, zadławił się przerażeniem.
Podrywają się i biegną do domu.
Gdy są w połowie wzgórza, światem wstrząsa przetaczający się po dolinie grom, a z nieba wali druga kolumna blasku.
Tym razem w środek ich doliny.
* * *
Uderzenie! I łoskot wstrząsający niebiosami. Dwie Potęgi skaczą sobie do gardeł, a stojące u ich stóp armie drżą, oczekując na swoją kolej.
Wróg, którego nazwy nie potrafił wymówić, postawne istoty o srebrnej skórze i oczach jak lustra, ściągnął sprzymierzeńców. Nic im to nie da. Ich Pan zmiażdży kolejnych najeźdźców, tak jak zmiażdżył tych pierwszych.
Węzeł jest jak przedłużenie ciała, druga skóra, jak... węzeł nerwów biegnący ku centrum świata. Tam. Kilkadziesiąt kroków stąd jego brat siedzi na końskim grzbiecie i patrzy na obóz wroga. Drzemiąca w nim Moc jest niczym słońce.
Nie musi na Niego patrzeć, nie musi Go słyszeć, zawsze i wszędzie, gdziekolwiek by poszedł, czymkolwiek by się zajmował, wie, gdzie jest i co robi On.
Bo jego brat pojawia się rzadko, coraz rzadziej. Ten wróg jest silny i walczy, używając swojej dziwacznej Mocy, przywołując demony i emanacje z samego dna Chaosu. Ich Pan musi ponad miarę wykorzystywać ciało śmiertelnika, by przeciwstawić się takim atakom. Stąd czarne sińce, opuchnięte stawy, wypadające włosy i zęby. Cena za przepuszczanie przez własne ciało Mocy boga jest ogromna. Czasem nawet Uzdrowienie tą samą Mocą nie wystarcza, zwłaszcza w czasie bitwy takiej jak ta.
Uderzenie! Czuje je, jakby trafił go piorun. Błysk i huk spadają na niego w tej samej chwili, spazm wszystkich mięśni, ryk wyrwany z gardła. Razem z nim krzyczy kilkanaście naczyń, i nagle wie, każdą kością, mięśniem i nerwem, że Pan potrzebuje wszystkich swoich sił, by powstrzymać atak. Wygląda na to, że w obozie naprzeciw nich, za wałem i ostrokołem, jest coś więcej niż tylko uzdolnieni czarownicy. Chyba osaczyli tutaj jedną z pomniejszych Potęg, która ze wszystkich sił nie pozwalała się wyprzeć z tego świata.
Grzmot i drgnięcie ziemi.
Ich Pan budzi swoją prawdziwą Moc.
Aman’reh, słyszy w głowie i pędzi w stronę wierzchowca. Jego brat słania się w siodle, nie, nie dlatego, że atak go powalił, lecz dlatego, że Moc Pana jest zbyt potężna i właśnie w tej chwili ciało śmiertelnika poddaje się. Pierworodny krwawi z uszu, oczu i nosa, kaszle i pluje zębami.
– Teraz ty, bracie – mówi jeszcze z siodła. – On wybrał ciebie. Jesteśmy podobni, więc będzie mógł łatwiej... szybciej cię Objąć.
Podtrzymuje go, pomaga zsiąść z konia. Przez armię przebiega dreszcz, lecz zostaje natychmiast stłumiony. Wszystko jest w porządku, między wojowników płynie wiedza, Pan zmienia naczynie.
– Gdybyś się trochę pospieszył... – Kaszlnięcie brzmi jak charkot konającego zwierzęcia – ... gdybyś nie zwlekał przez te kilka uderzeń serca, to ty byłbyś pierworodnym, bracie.
– Wiem.
– Wiesz... zazdrościłem ci... jej, dzieci, chaty w dolinie. Płakałem, gdy zginęła.
– Znalazła drogę i jest teraz znów z nimi...
– Tak... I teraz w kraju zmarłych... nie ma już... spokojnego miejsca...
Uśmiechają się, po raz pierwszy od lat, w taki sposób, w jaki szczerzyli się do siebie w dzieciństwie. Bliźniacy, podobni jak krople wody, a choć wybrali różne drogi, w tej chwili są jednością.
– Żegnaj, bracie... On... już... idzie...
Zakrwawiona głowa opada na bok, i nagle JEST.
Odwraca się, wskakuje na konia i patrzy na obóz wroga.
Obca Potęga wyczerpała siły w ostatnim ataku, wyraźnie przycichła.
Macha ręką, a trzydzieści tysięcy wojowników rusza do ataku...
* * *
Bracie?
Obecność jest delikatna, niemal niezauważalna, jak muśnięcie babiego lata na twarzy. Jednakże przyciąga uwagę niczym chlaśnięcie przez nagie plecy bykowcem wymoczonym w occie.
Bóg zjawia się w pół uderzenia serca, kolory, dźwięki i zapachy wybuchają intensywnością.
Mogę przyjść?
Zaskoczenie Nieśmiertelnego jest tak wielkie, że nawet on je czuje.
Przyjdź, słyszy wreszcie.
Przed nim otwiera się portal, rozświetlając poły namiotu szkarłatną poświatą.
Wychodzi z niego kobieta. Młoda, ładna. Naga.
Patrzy na nią oczyma swoimi i boga jednocześnie. Widzi dziewczynę i noszoną przez nią Obecność. I obie patrzą na niego. Na nich.
– Czego chcesz?
Zdanie zostaje wypowiedziane na głos i przez chwilę ma wrażenie, że on to zrobił. Ale nie, to przecież niemożliwe.
– Porozmawiać. Zadać pytanie. Znaleźć odpowiedź.
Ma miły, niski głos. I ciało wojowniczki, szczupłe, pięknie umięśnione, naznaczone bliznami.
– O czym porozmawiać?
Wie, że takie sprawdzanie jest niepotrzebne. Bóg dobrze wie, o czym ma być ta rozmowa. Lecz najwyraźniej nie chce jej zaczynać.
– Poczułeś to wczoraj? Lament na północy? Ból i cierpienie? Setren wciągnął va’herowee-semh w pułapkę i zniszczył ich jedność. Wycofują się.
Oczywiście, że to poczuł. Jak większość Nieśmiertelnych. Jego najbliższe naczynie pomknęło w stronę ziem Władcy Topora, by przekazać gratulacje i poprosić o wsparcie. Na razie nie było odpowiedzi.
Nie musiała o to pytać.
– On odszedł.
– Kto?
– Byk. Wrócił do swojego królestwa.
Uczucie między rozbawieniem a pogardą. Setren uciekł. Większość wojowników darzyła go szacunkiem, lecz najwyraźniej o to nie dbał. Obronił swoje ziemie, wyparł najeźdźców i odszedł, jakby reszta świata go nie obchodziła.
– To jego sprawa.
– Jego królestwo jest zamknięte. Próbowałam do niego dotrzeć... nie ma odpowiedzi.
– Cóż z tego?
– Królestwo jest zamknięte – powtórzyła.
Cisza i bezruch. Czuje, jakby bóg w tej chwili właśnie opuścił jego ciało. Mija kilkadziesiąt uderzeń serca, nim znów pojawia się Obecność.
– Sprawdziłem – słyszy własny głos. – Wszystkie bramy do jego królestwa znikły... Co to znaczy?
– Podszedłeś tak blisko?
– Tak. – Ostrożna odpowiedź, podszyta niepewnością. Ukłucie strachu wypełza gdzieś z głębi i ma wrażenie, że słychać je w kolejnym zdaniu. – To jeszcze nic nie znaczy.
– Słyszałeś odgłos walących się drzew? Krzyki? Ryk pękającego nieba? On walczy...
Tym razem strach jest wyraźny, ma smak żelaza w ustach, jak wtedy, gdy jako dziecko omal nie utonął. I zastanawia się, czy to strach jego, czy boga.
– Z kim? – Pytanie jest szybkie, prawie agresywne. – Kto mógłby się wedrzeć do zamkniętego królestwa?
– Nikt. – Kobieta uśmiecha się i w tym uśmiechu są obie, ona i bogini. – Rozmawialiśmy o tym, pamiętasz?
– To niemożliwe.
– A ile czasu już trwa ta wojna? Kiedy ostatnio dokonałeś Zjednoczenia? Kiedy opuściłeś wszystkie naczynia i znów byłeś sobą? Kiedy odwiedziłeś własne królestwo?
Nie znajduje w tych pytaniach sensu, lecz czuje, jak wzbudzają one furię jego boga.
– To nic nie znaczy – cedzi. – Zagubiliśmy się w tej wojnie, ale odnajdziemy się z powrotem. To nasze poświęcenie, dla ludzi, i oni to wiedzą.
– Naprawdę? A patrzyłeś im ostatnio w oczy...?
* * *
Obcy kuca na kamieniu w charakterystycznej pozycji. Nogi pod brodą, ręce zaplecione wokół kolan. Z daleka można by go wziąć za człowieka w dziwnym pancerzu i masce na twarzy.
Zbliża się powoli, rozciągnął swoje naczynia w długi na dziesięć mil sznur, gotów do ucieczki, Węzeł łączy go z kilkoma najbliższymi. Moc pulsuje wokół.
Od obcego biegnie smuga cienia, jakby strumień rozfalowanego od gorąca powietrza, które ktoś zabarwił kilkoma kroplami atramentu. Kaaf jest obecna.
Staje kilka kroków przed kamieniem. Trzeba zachować ostrożność, człowiek nie potrafiłby skoczyć z takiej pozycji, venleggo – tak. Ukryte pod chitynowym pancerzem mięśnie i ścięgna działają jak napięte łuczysko kuszy, w mgnieniu oka mogą wyrzucić ważące dwieście funtów ciało w powietrze. Jedyna pociecha, że nawet oni nie mogą przebywać w stanie takiej gotowości zbyt długo.
Czuje narastający w głębi ponury rechot. Rozbawienie boga, który ściągnął tu całą Moc, jaką zdołał opanować, powietrze aż iskrzy. A linia cienia, łącząca posłańca z kaaf, ma szerokość kilku stóp. Jeśli dobrze rozumie zasady rządzące obcą Obecnością, to gigantyczna potęga. Obaj mogą w czasie krótszym niż uderzenie skrzydeł trzmiela zamienić dziesięć mil kwadratowych terenu w wyżarzoną pustynię. Nie ma więc znaczenia, jak szybko obcy da radę rzucić się do ataku. A mimo to przyjął taką właśnie pozycję.
To tak jak ja, myśli kwaśno. Podchodzi do niego z Mieczem przerzuconym przez ramię, i jest to bardziej odruch człowieka niż Nieśmiertelnego. Choć do końca nie wiem, którego z nas bardziej uspokaja ciężar stali.
Poseł unosi prawą rękę. Jego dłoń jest bardzo podobna do ludzkiej, pięć palców, kciuk. Tylko palce mają przynajmniej jeden staw więcej i wyglądają jak rękawica wykonana z pancerzyków wielkich chrząszczy. Dłoń wykonuje powolny taniec.
Stój. Nie podchodź. Odłóż broń.
Żadnych powitań, tytułów, przedstawiania się. Dla venleggowi nie istnieją konwenanse. Przynajmniej nie w stosunku do kogoś, kto jest głuchy na pieśń kaaf.
– Zejdź z kamienia – ripostuje.
Obcy nie potrafią lub nie chcą mówić, choć bez wątpienia rozumieją ludzkie języki. Legendy, które przynieśli z sobą przybysze, mówią o tym, że zakuci w chitynę wojownicy byli kiedyś bardziej podobni do reszty ras, mieli kości, miękkie ciała i twarze. Lecz z jakichś powodów zaczęli się przekształcać, używając do tego sobie tylko znanej sztuki, aż przybrali wygląd taki jak teraz. Kości mieli nadal, jego Miecz mógł o tym zaświadczyć, podobnie jak miękkie ciała ukryte pod pancerzami, które stały się częścią ich ciał, lecz nikt nigdy nie widział twarzy żywego venleggo i nikt nie słyszał ich języka. Kaaf była dla nich wszystkim.
Poseł odchyla się w tył i prostuje powoli jedną kończynę, po chwili wahania prostuje też drugą. A raczej to, co z niej zostało. Noga nie ma stopy, a prymitywna proteza, wykonana z czegoś podobnego do drewna, wygląda na bardzo prowizoryczną.
Przez chwilę patrzy na okaleczonego wojownika. Nie odkłada broni. To pierwszy tak poważnie ranny venleggo, któremu klan pozwolił przeżyć. Zawsze zabijali tych, którzy w walce stracili fragment ciała, choćby to był koniuszek małego palca. Kaaf ceni tylko doskonałość. Co to znaczy? Czy wysłali go, bo jest bezwartościowy, więc może zginąć? Czy zaraz nastąpi atak?
Miecz, upomina się obcy.
Wsuwa broń w pętlę na plecach, prostuje się. Czuje Węzeł, Moc napiera, naczynia są gotowe, jeśli kaaf chce walki, dostanie ją.
– Mów – rzuca krótko.
Poseł zastyga, smuga cienia łącząca go z kaaf ciemnieje na moment. Przez chwilę wydaje się, że przybysz zamienił się w posąg. W miejscu oczu ma przesłonę wyglądającą jak dwa kawałki wulkanicznego szkliwa, nie da się z nich nic wyczytać. Pionowa szczelina pancernej przesłony na twarz sięga spod oczodołów aż do podbródka. Pod chityną nie widać nawet, czy obcy oddycha, czy nie. Jak porozumieć się z kimś takim?
Mgliści oszukali nas. To nie wy zniszczyliście awukleh. Chcemy ich zabić. Dłoń porusza się powoli i teraz jest jasne, dlaczego wysłano okaleczonego wojownika. To są słowa zdrady. Po dziesięciu latach wojny venleggowi są gotowi zdradzić sojuszników, Panów Mgieł. I nieważne, czy informacja o oszustwie jest prawdziwa, czy nie, ten wojownik nie wróci już do klanu. Skalał się tymi słowami. Kaaf obarczy go winą i odrzuci, by reszta mogła zachować twarz.
– Więc mamy wspólny cel – mówi i uśmiecha się, notując na przyszłość, by uważnie obserwować swoich nowych sprzymierzeńców. Jeśli kiedykolwiek zauważy, że darowują życie okaleczonemu wojownikowi, powinien szykować się na cios w plecy.
Zaczynają negocjacje.
* * *
Uderzył o coś na dnie, prąd porwał go, zakręcił i wyniósł ku powierzchni.
Obok wyczuł ruch, wyciągnął rękę, wczepił się w przepływający kształt, utrzymał na powierzchni. Na wpół zmurszała skrzynka, niesiona w dół nurtu. Przed nim powierzchnia rzeki tańczyła w rozległym, iście piekielnym wirze.
Niech to szlag, zdążył pomyśleć, nim woda zakręciła nim i wessała pod powierzchnię.
* * *
Dziecko. Na środku jego namiotu. Ma dwa lata, osiem miesięcy i sześć dni. Przyłapuje się na tym, że od pewnego czasu odlicza każdy dzień, jakby był największym skarbem. Dziś, jutro, pojutrze. Każda chwila się liczy.
Dziewczynka patrzy na niego i marszczy nos. Potem uśmiecha się i klaszcze w dłonie, a małe słońca zapalają się i gasną wokół jej paluszków.
Moc.
Nigdy jeszcze nie zdarzyło się coś takiego, ciało wypełnione w chwili poczęcia duchem dwóch bóstw i dwojga śmiertelników. Nie jest boginią, nie jest też zwykłym naczyniem.
Gdy dorośnie, może wstrząsnąć światem.
* * *
Bitwa. Po raz pierwszy staje przeciw bratu.
Ten atak jest zaskakujący i podstępny. Galleg pierwszy rzuca swoich świętych wojowników do walki, a jego własna Obecność wrzeszczy z wściekłości, wyje o zdradzie i niegodziwości.
Zawsze mało rozumiał i nigdy nie mógł sięgnąć wzrokiem dalej niż kilka dni w przód. Mimo wszystko furia Pana Burz rozrywa niebo.
Ale nie da mu się złamać, nie dziś.
Linię jego ciężkiej piechoty wspierają pułki venleggowi. Zakuci w chitynę wojownicy stoją twardo, jakby wrośli w ziemię, a atak za atakiem rozbija się o mur ich tarcz.
Jeśli wytrzymają, da kaaf to, o co prosi.
Ziemię, na której będzie mogła odchować następne pokolenia.
I pokój.
* * *
Miasto wygląda na opuszczone.
Wjeżdża na ulice i mimowolnie przywołuje Tarczę, choć myśl, że ktoś ośmieliłby się w niego strzelić albo cisnąć włócznią, jest tak absurdalna, że prawie się uśmiecha.
Jednak puste ulice i zamknięte drzwi domów powstrzymują ten grymas.
Na środku miasta jest rynek.
Na rynku stoi samotny starzec.
Starzec kłania się nisko i mówi:
– Witaj, panie.
– Gdzie wszyscy? – pyta, choć wie, że kryją się po domach.
– Szukają pokoju, panie.
– Pokoju? – to słowo brzmi niemal obco. – Pokoju? Dziś, gdy świat ugina się pod brzemieniem najeźdźców? Gdy setki tysięcy waszych braci i sióstr oddały życie w jego obronie?
Kręci głową i teraz dopiero się uśmiecha, a pod ciężarem tego uśmiechu starzec blednie i zaczyna się trząść.
Lecz po chwili odpowiada własnym uśmiechem, tak smutnym, że wydaje się, iż niebo zaraz zapłacze.
– Było tu, w naszej dolinie, pięć miast, panie. Loh, Nert, Nowe Paot, Myfert i nasze. Dwadzieścia lat temu przyszedłeś do Loh i wszyscy mężczyźni poszli na wojnę, piętnaście lat temu zabrałeś z Nert każdego, kto dał radę udźwignąć broń, osiem lat temu Nowe Paot opustoszało, bo potrzebowałeś ludzi do walki. Trzy lata temu wszyscy w Myfert pomiędzy piętnastym a sześćdziesiątym rokiem życia przywdziali zbroje i poszli na wojnę. Nie wrócił nikt. – Starzec mówił cicho, nie patrząc mu w oczy. – Tamte miasta... umarły. Kobiety i starcy zabierali dzieci i przychodzili do nas, by...
– Wiem – przerywa mu, bo po to właśnie przybył. Po pokolenie, które w tym czasie dorosło. Ale starzec zdaje się nie dostrzegać groźby w jego głosie.
– Byłem dzieckiem, gdy zaczęła się wojna, panie. Miałem pięć lat. Od tego czasu przybysze nadchodzą i odchodzą, a my z nimi wciąż walczymy i walczymy. Czasem są sojusznikami, czasem wrogami, czasem jeźdźcy Laal lub wojownicy Kan’ny osłaniają nas tarczami, a czasem nurzają miecze w naszej krwi. Zawieramy sojusze i je łamiemy, atakujemy i bronimy się. I nie ma w tym mieście nikogo oprócz mnie, kto by pamiętał, jak to jest budzić się i nie bać wojny.
Starzec milknie, drżącymi rękoma ociera pot z czoła.
– A z pięciu miast zostało jedno.
Przerywa mu uniesieniem ręki, a wtedy głos człowieka zamienia się w szept i cichnie.
– Jutro. – Wydaje wyrok. – Jutro wyjdziecie z miasta. Potem je spalicie. Założyłem obozy, gdzie kobiety będą mogły rodzić w spokoju, rok po roku. Potrzebujemy wojowników.
Waha się.
– Ty nie – mówi wreszcie. – Ty, ostatni z pokolenia dzieci pokoju, zostaniesz tutaj.
Twarz starca kurczy się dziwnie, potem krzywi w uśmiechu.
– Ostatni? Nie, panie. Dopiero gdy porzucisz to naczynie, dopiero wówczas umrze ostatnie z dzieci czasów pokoju. A wtedy niech Chaos zlituje się nad tym światem, skoro nasi bogowie nie chcą tego zrobić.
* * *
Patrzy na swoich ludzi, na to, co zostało z sześciu tysięcy, z którymi wkroczył w góry. Ośmiuset wojowników, pokrytych kurzem, w potarganych kolczugach i powgniatanych hełmach. Niemal każdy nosi kolekcję blizn, która zawstydziłaby stuletniego weterana, a przecież na palcach jednej ręki może zliczyć tych, co przekroczyli trzydziestkę. Uzdrowiciele czerpią z jego Mocy, więc po bitwie udaje im się postawić na nogi niemal każdego, kto przeżył, ale to i tak za mało. Straty są zbyt duże, a kobiety nie nadążają z rodzeniem. Nawet te w obozach.
Jest zmęczony. Zapomniał już, jak to jest narzucać Wolę więcej niż dziesięciu tysiącom wojowników. A przecież jeszcze dwadzieścia lat temu trzydzieści tysięcy ludzi oddychało, walczyło i ginęło dla niego bez mrugnięcia okiem. Razem z braćmi i siostrami prowadził do walki ćwierć miliona mieczy. Dziś mają może połowę tego.
Potrzeba przynajmniej kilkunastu lat, żeby z noworodka wyrósł pełnoprawny wojownik.
Po raz kolejny przyłapuje się na tym, że myśli o reszcie swoich braci w Podzieleniu: oni. Nie pamięta już, kiedy myślał: ja. Ja. Jedna osoba, która rozdzieliła swoje umiejętności tak, by najlepiej wykorzystać je w walce. Naczyniom, które wypełniał, nadawał nazwy tak, by najlepiej opisywały ich umiejętności. Dłoń Pocieszenia – przynosząca zrozumienie dla straty i śmierci. Lanca Gniewu – śmiertelnie groźna w swoim bitewnym szale. Pocałunek Spokoju – lodowato chłodny i w walce, i w śmierci. Kamienne Oko – którego okrutny pragmatyzm przerażał nawet władców Kraju Mgieł. Bitewna Pięść...
Nawet nie zauważył, kiedy te nazwy stały się imionami. A imię to coś zbyt osobistego, aby tak po prostu się z nim rozstać.
Bramy królestwa Setrena wciąż były zamknięte.
Jest jednak coś, co ich łączy, ozdabia twarze uśmiechem i łagodzi charaktery. Dziecko – Kay’ll być może stanie się kluczem, który powstrzyma walkę o dominację.
* * *
– Jeńcy czekają, Panie.
Odwraca się, naczynie stoi przed nim w pozie szacunku, zakrwawiony topór trzyma w jednej ręce, tarcza w drugiej wygląda zaś, jakby przegalopował po niej oddział ciężkiej jazdy. Janse’ryn, trzecie z jego naczyń, najlepszy topornik, jakiego widział. Nawet nie musiał szczególnie wspomagać jego talentu. Chłopak walczy, jakby urodził się z bronią w ręce.
Walczy.
Uśmiecha się do siebie. Po raz pierwszy od wielu lat jego naczynia musiały stanąć do walki. Ma ich przy sobie zawsze przynajmniej kilkunastu, choć to nieprawda, że bóg potrzebuje ich na wypadek śmiertelnego zranienia ciała, które właśnie nosi. Istnieje takie prawdopodobieństwo, lecz jest niewielkie. Oczywiście umiejętności bitewne są ważne, wszystkie jego naczynia są mistrzami w posługiwaniu się bronią, a ich wrodzone talenty wsparł wszystkim, co bóg może oferować śmiertelnikowi, nie obejmując go całkowicie. Lecz ich główną rolą jest coś innego.
Gdy bóg przychodzi, by rozpętać huragan swojego gniewu, i Obejmuje naczynie pełną Mocą, ludzkie ciało poddaje się, rozpada, niezdolne wytrzymać przepływu takiej potęgi. Po całym dniu – a raz zdarzyło mu się tak walczyć – ciało miał pokryte czarnymi sińcami, stawy napuchnięte, zęby chwiały się w dziąsłach, pluł i sikał krwią. Został uleczony, brutalnie i bez ceregieli, lecz prawda jest taka, że gdyby walka potrwała wtedy jeszcze pół dnia, bóg bez słowa porzuciłby go i przeniósł się do innego naczynia, a on sam skonałby w kilka chwil, brocząc ropą i cuchnącymi wydzielinami ze wszystkich otworów ciała.
Widział to już raz, gdy umierał jego starszy brat.
Naczynia są po to, by zużywać je w walce.
Patrzy na młodego topornika i uśmiecha się jeszcze raz. Dziś dzielnie walczył, kiedy jeźdźcy Laal i ich nowi sojusznicy niemal przecięli na pół jego armię. Musiał użyć naczyń do zatkania wyłomu w linii piechoty, a choć żadne z nich nie zginęło, to kilka odniosło rany. Ciężka bitwa.
– Ilu? – pyta wreszcie.
– Około pięciuset.
Obraca głowę. Stoją tam, pośrodku pobojowiska, ludzie i sui. Podobno ci przybysze nienawidzą venleggowi jak zarazy za jakieś zbrodnie sprzed wieków. Dlatego wsparli Laal w walce. Są nieco wyżsi od ludzi, szczupli i żylaści, o skórze koloru popiołu, pokrytej ukośnymi pręgami. Nawet twarze mają ozdobione w ten sposób. Do tej pory nie wie, czy to naturalna ozdoba, czy rodzaj tatuażu. Nieważne. Obcy nie są stąd i powinni umrzeć.
– Dzielnie walczyli – słyszy nagle. – Zostali, żeby osłonić odwrót reszty.
To prawda. Walczyli dzielnie. Niemal zasłużyli na szacunek.
– Ci, którzy stają przeciw braciom, z obcymi demonami u boku, mają umrzeć – mówi, i nie wie już, czy to on, czy bóg. Lecz jakie to ma znaczenie? – Zabijcie ich. Wszystkich.
I po raz pierwszy widzi to. Wahanie. Drgnięcie dłoni, błysk oporu w oczach, niemal zmarszczenie brwi.
– Panie – głos naczynia jest absolutnie opanowany. – W zeszłym miesiącu Pani Koni uwolniła trzystu naszych, wypuściła nawet setkę venleggowi. My też...
Nie kończy, lecz nie musi. My też walczymy przeciw braciom z obcymi u boku.
Zawraca anh’ogiera i rusza w stronę obozu. I w połowie obrotu robi to, czego nie musiał zrobić jeszcze nigdy z żadnym swoim naczyniem. Sięga przez Węzeł i łamie jego wolę. Młody topornik drży i przymyka na chwilę oczy, a gdy je otwiera, nie ma w nich nic poza absolutnym uwielbieniem.
– Rozkaz, panie. – Kłania się nisko. I idzie wykonać rozkaz.
Lecz będzie pamiętał. Nawet jeśli jego serce wypełnia teraz miłość i posłuszeństwo, będzie pamiętał.
* * *
Zdrada! Venleggowi zaatakowali obozy, które założył dla swoich ludzi. Nie miał tam w ogóle straży, bo większość sił trzymała linię wschodnich gór. Zanim zdążył wrócić, osiem obozów zostało zmasakrowanych. Starcy, kobiety, dzieci, nieliczni mężczyźni.
Jutro... jutro uderzy na ich równinę.
Kazał zabić wszystkich tych, którzy pełnili funkcję łączników z jego wojskami.
Trzeba wysłać posłańców do Laal.
* * *
Coś przeciągnęło nim po dnie i wypchnęło w górę. Altsin zakaszlał, zaczął pluć wodą, a potem nagle dostrzegł, że ma przed sobą szansę. Ćwierć mili spokojnego nurtu z wodą gładką jak szklana tafla, z brzegiem odległym o niespełna dwieście kroków.
Mógł wyrwać się Elharan z objęć, zanim suka go zabije.
Ale wtedy... nigdy się nie dowie...
Przymknął oczy i wziął kilka głębokich oddechów.
A potem zanurkował jak najgłębiej, wypuszczając powietrze i pozwalając się nieść podwodnemu nurtowi. Tu rzeka ma ponad pięćdziesiąt stóp głębokości, a woda przy dnie jest lodowata.
Gdy targa nim pierwszy spazm, a ciało zaczyna walczyć o życie, kieruje się ku powierzchni, choć wie, że raczej nie uda mu się...
* * *
Ziemia ma barwę węgla drzewnego zmieszanego z drobinami popiołu. Gdy nabiera ją w dłonie, lepi się do nich i wydaje się, że wręcz drży z niecierpliwości. Jest żyzna jak żadna inna w okolicy. Błogosławiona ścieżka, która ich tu przywiodła.
Za nim wznosi się chata. Prawdziwa chata z głębokimi fundamentami, podpiwniczona, lśniąca wciąż jeszcze jasnymi balami. Za kilka dni skończą dach. To będzie piękny dom.
Ciche kroki za plecami wyrywają go z zamyślenia.
– Widziałam dzikie winorośla na południowych stokach. I jeżyny wielkie jak śliwki. I grzyby, mnóstwo grzybów...
Nie musi się odwracać, żeby wiedzieć, że jej twarz promienieje. Lecz się odwraca. Lubi na nią patrzeć.
Ma ciemne włosy, zaplecione w dwa warkocze, brązowe oczy i kilka piegów, które przestała ukrywać, odkąd powiedział, że je uwielbia.
– Ta dolina to cudowne miejsce – mówi.
– Wiem.
Uśmiechają się do siebie.
– Bracie...
Głos dochodzi z boku, jest cichy, ledwo go słychać.
Odwraca się. Endu’reh. Pierworodny.
– Witaj.
Endu’reh ma opuchnięte ramiona i nabrzmiałą twarz z wargami jak para sinych, na wpół obgotowanych ślimaków. Nic dziwnego, że mówi szeptem.
– Jeszcze cztery dni i skończone... – Brat próbuje się uśmiechnąć, lecz wygląda to tak, jakby starał się ze wszystkich sił nie krzyczeć.
– Wytrzymasz?
– Starszy mówi, że nikt tak dobrze jak ja nie znosi tatuowania.
– Ci, którzy znosili gorzej, już nie żyją.
Twarz i ramiona pierworodnego pokrywają świeże tatuaże. Zawiłe wzory suną wokół oczu, przez policzki i usta. Spływają w dół ramion. Skóra wokół rysunków wygląda jak poparzona. Nie wszystkie barwniki wchłaniają się jednakowo dobrze. Te, które miały być błękitne, przybrały odcień zgniłego mięsa. Trzeba mieć nadzieję, że gdy opuchlizna zejdzie, kolory będą takie, jak trzeba.
Wie, że brat poddaje się tym torturom od miesiąca. Starszy ozdobił mu już plecy, pierś, brzuch i nogi. Twarz zostawia się zawsze na koniec.
– Kiedy odchodzisz?
– Za dziesięć dni. Nasz Pan oczekuje.
Nasz Pan. Skłania głowę.
* * *
Choć nosi w sobie boga, rzadko czuje jego pełną Obecność. Och, jest z nim w dzień i w nocy, patrzy, słucha, obserwuje, wydaje polecenia, rozstrzyga o życiu i śmierci, lecz taka Obecność jest raczej jak potwór przyczajony na dnie ciemnego stawu. Niemal niewidoczna.
Ale kiedy bóg przychodzi w pełni... To jest tak, jakby kaleka bez rąk i nóg nagle znów mógł biegać albo jakby głuchy, ślepy i pozbawiony węchu został cudownie uzdrowiony na łące porośniętej barwnymi kwiatami. W pierwszej chwili człowiek staje, oszołomiony, niezdolny pojąć wszystkich cudowności.
I tak jest zawsze, gdy bóg, który obrał go sobie za naczynie, wypływa na wierzch. Bez ostrzeżenia, po prostu w pół mrugnięcia okiem JEST. I nagle widzi Moc, lecz nie tak jak dotychczas, czuje ją, jak ryba musi czuć wodę, całym ciałem, i jednocześnie jest Mocą: ryba i morze w jednym. Odbiera rodzące się w głębi ziemi drgnienia, które po milionach lat wyniosą nowe łańcuchy górskie i zatopią stare lądy w głębinach oceanów. Widzi szalejące wysoko ponad najwyższymi chmurami wichury, potężniejsze i mroźniejsze niż wszystkie wiatry liżące powierzchnię świata. Słyszy odległy o tysiące mil ocean, leniwy i nieokiełznany, a przecież również podlegający siłom potężniejszym niż on. I czuje resztę SIEBIE, rozrzuconą po połowie kontynentu, w kilkunastu naczyniach, i wie, że prawdziwa potęga nadejdzie wtedy, gdy te części zbiorą się razem. Wtedy mógłby zmusić góry, by nie czekały milionów lat, tylko wypiętrzyły się w kilka dni, cóż z tego, że strumienie lawy i trzęsienia ziemi odmienią oblicze świata? Mógłby też ściągnąć lodowate wichry spod firmamentu i kazać im zamrozić całe krainy, mógłby pchnąć wody mórz dziesiątki mil w głąb lądu, zatapiając doliny i lasy. Mógłby rozorać nie tylko ten kontynent, ale i wszystkie inne, rzeźbiąc w nich swe imię dla jeszcze większej chwały.
Lecz wyczuwa i innych. Szare, błękitne, szkarłatne i purpurowe obecności braci i sióstr w przysiędze. Oni stanęliby mu na drodze, podobnie jak on stanąłby na drodze im, gdyby któreś w szaleństwie pragnęło dokonać takiej rzezi na śmiertelnikach. Kim byliby bez nich?
Jednak teraz to się nie liczy. Liczą się tylko obcy przybysze. Och, gdy bóg przychodzi, pamięta, jaką cudowną radość przyniosło ich nadejście. Byli inni, korzystali z Mocy w ekscytująco odmienny sposób, sprowadzili własne Potęgi. Opowiadali piękne historie, wabili obietnicą przygody i tajemnicy.
A potem jeden z nich zabił Naleę.
Bez powodu, bez dania racji ani szansy na obronę. I pojawiły się inne ludy, dzikie, szalone i obce, niektóre tak głęboko naznaczone Chaosem, że trudno je było odróżnić od bestii i demonów. Nie różnili się tylko w jednym, niech będą przeklęci. Mogli oddychać tutejszym powietrzem, pić wodę i jeść to, co zrodzi ziemia.
Przekonali się, że nie wszyscy przybysze są wędrowcami, przemierzającymi przestrzenie Wszechrzeczy w poszukiwaniu przygody.
Niektórzy to zdobywcy i kolonizatorzy, zdolni przekształcać świat na swoje podobieństwo.
Emocje, jakie wtedy nim targały, nie bardzo dały się przełożyć na język śmiertelnika. Bóg nie potrafi wybaczać ani nie wie, co to litość czy współczucie.
Gdy obecność znikała, przez chwilę czuł zawroty głowy, czasem krwawił z nosa i uszu. To jeden z powodów, dla których ich Pan nie Obejmuje go w pełni przez cały czas. I tak jego ciało ledwo potrafiło sobie poradzić z małym fragmentem duszy boga, tkwiącym w nim nieustannie. Gdy ujawniała swoją pełną Moc, czuł się jak dziecięca rękawiczka, w którą potężny drwal wciska swoją sękatą łapę. Szwy wtedy muszą w końcu puścić, jak zawsze mówił jego brat. Ciało się poddaje, nawet jeśli Objęcie jest dobrowolne. Gdyby stawił opór, sprzeciwił się i znalazł w sobie dość siły, by zrobić to skutecznie, rozpadłby się, spłonął, a uwolniony potężny duch musiałby znaleźć sobie inne lokum lub zginąć. Lecz dopóki wokół pełno było pustych naczyń...
Był zmęczony. Bardzo zmęczony.
Od lat niebo zasłaniały chmury.
Nie pamiętał już, jak wygląda słońce.
* * *
Dan’wers jest spustoszone. Mogrel-la również. Liczące po pięćdziesiąt tysięcy głów miasta, gdzie spodziewał się znaleźć nowych wojowników, zostały zdobyte i zrujnowane w mniej niż pół dnia. Sto tysięcy ludzi poszło w niewolę.
Zaciska dłonie w pięści, a otaczające go naczynia bezwiednie robią to samo. Ganeruldi zawiódł. Zgodnie z przysięgą miał osłaniać ziemie jego ludu. Tymczasem od dwóch dni przemierzają spustoszoną krainę. Wędrowcy, którzy pojawili się na długich na pół mili statkach, by zmierzyć się z Władcą Oceanu, nie powinni wedrzeć się tak łatwo w głąb lądu.
Zaufał mu!
Czuje gniew swojego Pana. Bóg nie Obejmował go od dłuższego czasu, ale jest zawiedziony i czuje się oszukany.
Będzie musiał zmienić taktykę.
* * *
Nocna pieszczota, dotyk żaru na skórze, pocałunek suchych, rozpalonych strachem ust.
– To ty – szept. – Ty czy On, czy ON? To ja czy Ona? Wiesz?
Milczy. Myśli galopują. Ja to ja? Czy On? Czy potrafię to jeszcze rozróżnić? Czy to pyta ona, czy już Ona? I czy On wie?
Kłócili się, bóg i bogini, a potem On znikł, ukrył się tak głęboko, że niemal go nie wyczuwał. A ona została, naga, sama, piękna. I przyszła do niego, szukając... zapomnienia?
Jakie to właściwie ma znaczenie, myśli, odpowiadając na pieszczotę. Żadnego. Był naczyniem od dwudziestu lat. Całe pokolenie. Nie pamiętał już, jak to jest nie mieć w sobie Obecności, przyczajonej, lecz wiecznej. Jakby miał wbity w brzuch nóż, który rani czasem mocniej, a czasem można o nim prawie zapomnieć. Przypomina sobie, jak patrzył w oczy swoich ludzi i widział, jak umiera w nich radość i nadzieja.
Całuje ją, oczy, usta, szyję. Gryzie delikatnie w ucho. Tak dawno nie miałem kobiety, myśli, lecz jego ciało odnajduje swój rytm, odpowiada.
– Tak dawno – słyszy szept, a brzmiące w nim niskie dźwięki, stłumiona żądza, odzywa się dreszczem w kręgosłupie – tak dawno nie miałam mężczyzny.
Zamyka jej usta pocałunkiem, słowa nie są potrzebne. Wojna, krew, bitwy, wszystko znika, rozpływa się w dotyku i pieszczocie, żar wypełnia go, rośnie, niecierpliwość, z jaką szuka jej ciała, ma posmak szaleństwa.
Łączą się w chwili, gdy wydaje mu się, że zaraz eksploduje, i w tym właśnie momencie pojawia się Obecność.
Nie, NIE! Nie teraz! Nie będzie zabawką swojego boga!
Stawia opór, odnajdując własne zmysły, uchylając się przed Objęciem, rzucając wyzwanie Jemu. To tak, jakby dziecko rzucało wyzwanie oceanowi, sikając na fale. A jednak Obecność cofa się nieco i on czuje Jego zagubienie. I niepewność.
Pozwól, proszę, słyszy po raz drugi w życiu.
I po raz pierwszy jest to szczera prośba.
Patrzy w oczy dziewczyny i widzi, że jej bogini też już tam jest, a ona to akceptuje. Kiwa głową i uśmiecha się nieznacznie, wyzywająco.
– Pozwól Mu – szepczą obie. – Proszę.
Pozwala. I całując ją, Ją, je, zapomina o Obecności. Niech zatem tak będzie. Jeśli jest tak zagubiony i przestraszony jak ja, niech poczuje, co to znaczy być człowiekiem.
* * *
Powitania zmieniają się. Czasem jest to uścisk, kiedy indziej całus lub rzucenie się na szyję.
Nigdy słowa.
Dziewczynka nie mówi. Nigdy nie wydaje z siebie żadnych dźwięków, nigdy nie płacze i się nie uśmiecha. Nie przeszkadza mu to. W porównaniu z tym, co go najczęściej otacza, szczękiem broni, hałasem walki, jękami i szlochami konających, ta cisza jest błogosławieństwem.
Czasem patrzy na jej duszę i widzi, jak płonie coraz potężniejszym blaskiem. Być może, myśli wtedy, być może trzeba będzie wkrótce zaprowadzić ją do Bramy. Być może trzeba będzie otworzyć przed nią wrota własnego królestwa, by mogła tam pomieścić taką Moc.
Jeśli nie...
Nie chce o tym myśleć.
* * *
– Panie. – Zwiadowca pochyla się w wejściu do namiotu. – Znaleźliśmy ich.
– Ilu?
– Około ośmiuset. Chowają się w jaskiniach na wschód stąd.
– Drogi ucieczki?
Zwiadowca kręci głową.
– Nie ma, panie.
Ośmiuset, z tego zapewne połowa to mężczyźni, z których mniej niż dwustu nadaje się do walki. Dziesięć dni poszukiwań i ledwo taka garstka. Ale lepsze to niż nic, kobiety i dzieci trafią do obozów, starcy zostaną.
Potrzebuje ludzi do kampanii na zachodzie, a jego własny lud jest bardzo wykrwawiony. Po śmierci A’eshen jej plemiona rozproszyły się i nie chcą się pokłonić nikomu z tych, którzy zostali. Trzeba na nich polować jak na dzikie zwierzęta.
Trudno. Nikt nie może udawać, że ta wojna go nie dotyczy.
* * *
Budzi się i już wie, że stało się coś strasznego. Światło na północy zgasło.
Rusza tam najszybciej, jak potrafi, otwierając portal wprost na pobojowisku.
Nie ma jej! Nie ma! Wszędzie wokół trupy, setki, tysiące trupów, lecz nigdzie nie ma nawet śladu po jego córce.
I ci obcy. Średniego wzrostu, uzbrojeni w miecze, topory i włócznie, zasłaniający twarze ciężkimi hełmami.
Podbiega do pierwszego z martwych wrogów i zrywa mu hełm.
Człowiek.
Po prostu człowiek, obok leży sui, kilka kroków dalej venleggowi, ale taki, który nie ma klanowych barw na pancerzu, potem znów człowiek, i jeszcze jeden. I niski, krępy wojownik Ludu Gór. I kobieta w stroju jeźdźca Laal.
Ta nagle porusza się, kaszle i otwiera oczy.
– Przysłali cię, co? – Uśmiecha się krwawo. – Powiedz tam... na Południu... że wolni ludzie... nie będą ginąć... za szalonych...
Umiera.
* * *
Żył. Otarł się o deski burty, a potem czyjeś ręce złapały go za ubranie i wyciągnęły z wody. Słyszał głosy, podekscytowane, ktoś uderzył go w twarz, raz i drugi, ktoś siłą uniósł powieki.
Altsin zgiął się w pół i zaczął rzygać.
Przeżył.
Przepłynął Rzekę Łez. Został oceniony i Elharan darowała mu życie.
* * *
Spotkał Jawyndera, tak jak tamten zapowiedział, za miastem, na granicy słonych mokradeł. Jasnowidz siedział na spróchniałym pniu pod kępą rachitycznych drzew i najwyraźniej czekał na niego, wpatrując się w powierzchnię niewielkiego bajorka.
Altsin zdążył się przebrać, zabrać z wynajmowanego pokoju broń i narzędzia.
– Przeżyłeś – mruknięcie starca było ledwo słyszalne.
– Przeżyłem. Rzeka... – złodziej zawahał się. – Ona ma duszę, prawda?
– Każda rzecz na świecie ma swojego ducha, ten pień, na którym siedzę, też, a gdy spróchnieje do końca, jego duch stanie się częścią duchów owadów, roślin i grzybów. To prawda znana wiedźmom, dzikim czarownikom i szamanom. Prawda, którą meekhańscy magowie, stojący na czele szkół aspektowanej magii, i wielcy kapłani, sprawujący rządy dusz ze złoconych tronów, chcieliby wykreślić z oblicza świata. Wnioski, które można wyciągnąć z tej wiedzy, przerażają ich do szpiku kości.
– Nie ducha. Duszę.
– Tak. Ma duszę. – Jasnowidz nie oderwał wzroku od sadzawki, ale jego pobrużdżona twarz zmarszczyła się w krótkim uśmiechu. – Widzisz. Znów drgnęła.
Po powierzchni bajorka, niecki w ziemi szerokiej ledwie na kilka jardów, rozeszły się leniwe kręgi.
Jawynder wreszcie na niego spojrzał. Białe oczy zmierzyły złodzieja z góry na dół.
– Idziesz na wojnę?
– To aż tak widać?
– Jeśli wiedzieć, jak patrzeć... – Wzruszenie ramionami było aż nadto wymowne.
Altsin wlepił wzrok w wodę.
– Znów się ruszyło – odezwał się wreszcie, żeby przerwać zapadłą ciszę. – Co to? Ryba?
– Żaba. Ostatnia w tym miejscu. Umiera. Nie chce umierać, ale nie ma już nic do jedzenia. Więc od wielu dni kona z głodu.
– Fascynujące.
– Nie. Przerażające. To przy brzegu, to skrzek. Na szczęście dla następnego pokolenia okryty trującym śluzem. Tysiące małych kijanek. Czekają z wykluciem, aż stara żaba umrze, w przeciwnym razie zaczęłaby je pożerać. Gdy tylko skona, zacznie się. Wylęganie. Kijanki wypełnią staw, będą żywić się szarymi glonami z jego dna. I rosnąć. Któregoś dnia zaczną się przeobrażać w żaby i odkryją, że glony już im nie wystarczają. Będą głodować. A potem zaczną się pożerać. Będą polować na siebie między kamieniami i nadal rosnąć. A gdy się najedzą, zaczną kopulować. I składać skrzek. I nadal polować na siebie. I będzie ich coraz mniej, aż w końcu zostanie jedna, która wreszcie, wycieńczona, skona z głodu. A potem znów wylęgną się kijanki.
– Fascynujące, powtarzam. Opowiedz mi teraz o tej wspaniałej, dzikiej trawie, która tu wokół rośnie.
Wyraz twarzy jasnowidza nie zmienił się.
– Po co właściwie przyszedłeś?
– Gdy byłem w wodzie, uczepiony twojego wiosła, obiecywałem sobie, że jeśli przeżyję, to cię znajdę i wypruję flaki. Ale potem... widziałem swoje sny i majaki. Ona, Elharan, wyciągnęła je z mojej głowy... tylko że... To nie ma sensu.
– Wszystko ma sens, Altsin. Tylko czasem ten sens może nam się nie podobać.
– A czasem może nas zabić? Zmienić w morderczą bestię, pragnącą śmierci wszystkiego, co żyje?
– Bywa i tak.
Altsin zawahał się, w końcu przysiadł na pniu obok jasnowidza.
– Rzeka... Wspomnienia, które odsłaniała... Nie wiem, co znaczą. Awenderi? To wspomnienia jakiegoś bożego naczynia? I... samego boga?
– Być może, Altsin, być może.
– Co się ze mną dzieje? Czym jest to coś, co siedzi mi w głowie?
Jasnowidz uśmiechnął się dziwnie.
– Też chciałbym to wiedzieć...
Podniósł garść kamyków, zważył je w ręku, a potem rzucił w górę, nad taflę bajorka. I skoczył, jak wypchnięty sprężyną.
Nagle w dłoniach starca pojawił się topór, dziwna broń z ostrzem lśniącym złotym półokręgiem i czterostopowym drzewcem. Altsin nie zdążył się zdziwić, a Jawynder już wisiał nad nim, wyciągnięty w powietrzu, a topór zataczał łuk. Unik!
Zszedł w lewo, lekko balansując na ugiętych nogach, oba sztylety miał już w rękach, oba z tym samym uczuciem, że to za mało, że dłonie powinna mu wypełniać większa, cięższa broń. Wychwycił ostrze topora na jelec sztyletu, zmienił tor żeleźca, drugą ręką uderzył w przód, ale jasnowidz był za daleko, broń dawała mu sporą przewagę. Odskoczyli. I znów się starli, topór Jawyndera ciął powietrze, zmieniając się w złotą smugę. Zejście. W przód. Bliżej!
Altsin uderzył łokciem w twarz jasnowidza z taką siłą, że ból eksplodował mu aż w barku, rzucił sztylety, złapał starego za ramiona i przyciągnął do siebie. Kopnął kolanem w brzuch, poprawił uderzeniem głową, potoczyli się po kamieniach. Nagle znalazł się na górze, przyciskając szyję Jawyndera styliskiem jego własnego topora. Zacisnął ręce mocniej, naparł całym ciałem. No już! Giń!
Szarpnął się, poderwał z ziemi, z dłońmi wciąż zaciśniętymi na wyrwanej jasnowidzowi broni. Na moment, mniej niż mgnienie oka, wizja topora rozrąbującego na kawałki bezbronnego Jawyndera zawładnęła nim całkowicie. Bojowy szał miał smak chłodnej, krystalicznie czystej wody na wargach zagubionego pośród piasków wędrowca, świeżego kawałka pieczeni w ustach człowieka głodującego od wielu dni. Kusił. Zachłyśnij się mną. Wypełnij. Już!
Nie!
Z dzikim okrzykiem odrzucił broń przed siebie, daleko, pochylił się i złapał leżącego za ubranie.
– Dlaczego? – wysapał mu w twarz.
Uśmiech na zakrwawionych wargach wyglądał niemal czule.
– Słuchaj.
Szszszszszsz, plusssssk.
Kamyki spadające na brzeg i taflę wody. Altsin zamarł. Ile czasu minęło od chwili, gdy Jawynder rzucił je w powietrze?
– Musiałem się upewnić. – Starzec mówił niewyraźnie, usta już zaczęły mu puchnąć. – O, Pani. Krew. Moja własna. Wiesz, ile czasu nie czułem smaku własnej krwi? I ząb... psiakrew, rusza mi się ząb.
Wyglądał na zafascynowanego. I przerażonego jednocześnie.
– Kto by pomyślał, że mu się uda? Mówili, że to niemożliwe – zarechotał, pryskając kropelkami czerwieni. – Jedna szansa na milion? Na sto milionów? Nie wracaj do miasta, chłopcze. Uciekaj. Jak najdalej od Świątyni Reagwyra i Miecza. Już, zaraz. Obróć się w prawo, idź na południe. Pięć mil stąd jest wioska rybacka. Wynajmij łódź albo ukradnij ją, i płyń. Do Nesbordczyków bądź w górę rzeki, do Meekhanu. Zmień wygląd, akcent, ubiór. Ukryj się w spokojnym miejscu, gdzie nie będzie okazji do walki. Może pożyjesz jeszcze jakiś czas.
– Co się dzieje?
– Nieważne. Nie możesz nic zrobić. Nie wracaj do miasta, nie pomożesz im.
– Komu?
– Cetronowi. I innym. Hrabia wie, że nigdy nie zdobędzie władzy w nadbrzeżnych dzielnicach, jeśli nie zniszczy Ligi Czapki. Chciał zebrać więcej informacji, lepiej się przygotować, ale... te twoje wspomnienia... robiły hałas... Terleach wyczuł, że pojawił się ktoś jeszcze, więc postanowił uderzyć od razu. Wieczorem wyśle do portu wszystko, co ma. Wszystkich Prawych, większość straży, najemnych czarowników. Choć tak naprawdę nie chodzi mu o Grubego, tylko o ciebie. Terleach kazał im znaleźć tego, kto zabił mu Prawego i w czyjej głowie płoną takie wspomnienia. Uciekaj.
Altsin puścił starca, wstał i odszukał swoje sztylety. Jasnowidz obserwował go uważnie.
– Jeśli wrócisz, nie pomogę ci – powiedział wolno. – Najpewniej zginiesz.
Złodziej zignorował go, wsunął broń w pochwy, poprawił ubranie i szybkim krokiem ruszył w stronę miasta.
* * *
Do Ponkee-Laa dotarł już o zmierzchu. Słońce chowało się za horyzont, bramy wzdłuż linii murów szczękały zasuwami. O tej porze roku szybko robiło się ciemno.
Gdy wszedł do nadbrzeżnych dzielnic, zrozumiał, że jest za późno, żeby kogokolwiek ostrzec.
Zapalacze lamp nie wyszli dziś do pracy.
Olejowe lampy, wypełnione najczęściej foczym lub wielorybim tłuszczem, rozstawiono w kilkunastojardowych odstępach. Dawały akurat tyle światła, żeby po zmroku nie wpadać na ściany, jednak od lat były dumą miasta, a cech zapalaczy lamp traktował swoje obowiązki z niemal religijną żarliwością. Jego ubrani w ciężkie, skórzane peleryny członkowie całe noce krążyli po ulicach, sprawdzając poziom oleju, przycinając knoty i czyszcząc klosze w lampach. Dla większości mieszkańców byli równie niewidoczni i równie nierozerwalnie związani z miastem jak morski wiatr.
Ale nie dziś i nie w tej dzielnicy.
Niewiele w Ponkee-Laa było sił zdolnych sprawić, by zapalacze zostawili w ciemnościach jakieś ulice.
Altsin czuł pod skórą niemal rozkoszny dreszcz. Walka. Starcie w mroku. Plany i taktyki, zasadzki i podstępy, krew na bruku i poczucie triumfu. Mimowolnie obnażył zęby.
Przymknął oczy i wziął kilka głębokich oddechów, wyrywając się z kręgu szalonych myśli i emocji. Jeśli jasnowidz miał rację, jeśli byli tu Prawi, te szalone sukinsyny, to jakikolwiek frontalny atak byłby samobójstwem.
Psiakrew, samo wejście do dzielnicy było samobójstwem. Równie dobrze można by usiąść na gorących węglach i oczekiwać, że wyleczy nas to z bólu głowy.
Altsin rozejrzał się po uliczce. Ostatnia zapalona lampa płonęła jakieś trzydzieści stóp za jego plecami, przed sobą miał wejście do Muhreyi. Portowa dzielnica tonęła w mroku, jakby siedziało tam coś, co pożera światło. Nie widział dalej niż na kilka kroków, nawet białe ściany najbliższych budynków zdawały się promieniować ciemnością. Zaswędziało go między łopatkami. Ktoś rzucił zaklęcie, pogrążając dzielnicę w mroku. Całą dzielnicę.
Wyszczerzył się. Było ciekawiej, niż się spodziewał.
Dlaczego to robisz?
To była jedna z tych myśli, które tłumił od chwili, gdy Jawynder powiedział mu, co wieczorem wydarzy się w mieście. Czemu nie uciec z miasta i nie ukryć się na prowincji? Pieniądze, które ma zdeponowane w bankach, wystarczą mu w zupełności do końca życia.
Do końca życia...
Ścigany, zaszczuty, tropiony jak zwierzę.
Czasem cofanie się przed falą tylko przyspiesza twój upadek.
Za plecami, w głębi uliczki, usłyszał powolne kroki i stukot o bruk okutej żelazem laski. Tę okolicę zapalacze lamp odwiedzali wciąż regularnie. Uśmiechnął się jeszcze szerzej.
Kwadrans później stał w tym samym miejscu ubrany w skórzaną pelerynę z kapturem, skórzane spodnie i skórzaną maskę na twarz. Zdarzało się czasem, że przegrzana lampa eksplodowała w chwili dolewania paliwa, siejąc wokół płonącą cieczą, więc taki strój był rozsądnym rozwiązaniem. Bańka z olejem, którą zabrał, była już niemal opróżniona, ale to akurat był najmniejszy problem. Podniósł jeszcze z ziemi lampkę i długi na dziesięć stóp drąg, zwieńczony knotem i małym hakiem. Wszedł w ciemność.
Było inaczej, niż się spodziewał. Żadnych złowrogich cieni i mrocznych postaci, przemykających wokół jak duchy. Krąg światła rzucany przez lampkę wyraźnie się tylko skurczył, jednak nie na tyle, żeby nie oświetlał mu drogi, a swędzenie między łopatkami nieznacznie się nasiliło. I tyle. Czar najwidoczniej nie miał okryć wszystkiego całkowitym mrokiem, lecz jedynie sprawić, że ciekawskie oczy nie dostrzegą tego, co miało pozostać zakryte. I oczywiście ostrzec właścicieli tych oczu, że lepiej poleżeć w łóżku, upić się albo pobaraszkować z żoną, niekoniecznie nawet własną, niż sterczeć przy oknie i gapić się w noc.
Pierwsza lampa wyłoniła się z ciemności ledwo kilka stóp przed nim. Żelazny słup z przeszkloną klatką na szczycie. Zatrzymał się, powoli postawił bańkę z olejem na bruku, po niej lampkę, przeciągnął się. No dalej, bękarty, ponaglił w myślach, bo jeszcze chwila, a zorientujecie się, że nie mam zielonego pojęcia, jak to robić.
Odpalił knot na szczycie drąga. Posypały się iskry, płomień okazał się zaskakująco jasny i żywy. Sięgnął po naczynie z olejem.
Kroki.
– Mistrz cechu nie powiedział ci, że dziś macie nie wchodzić do tej dzielnicy?
Odwrócił się gwałtownie, jak gdyby go zaskoczono. Było ich dwóch, niski chudzielec i wysoki, potężny jak stugalonowa beczka drab. Chudzielec gubił cień, pasma ciemności spływały z niego na bruk, wijąc się we wszystkie strony. Czarodziej i jego strażnik. Tego większego mógł w tej chwili zignorować, olbrzym stał lekko pochylony w przód, z dłońmi luźno opuszczonymi i szeroko rozstawionymi nogami. Ta pozycja miała zastraszyć, ale była kiepska i do ataku, i do obrony. A czarodziej...
– Pytałem. – Mag syknął chrapliwie, przez zaciśnięte zęby.
Czarodziej był zmęczony, utrzymywanie tak potężnego czaru to wyczerpujące zajęcie. Na pewno nie działał sam, gdyby potrafił w pojedynkę pogrążyć całą dzielnicę w mroku, byłby znacznie sławniejszy i byłoby go stać na kilku strażników.
– Dostałem polecenie od starszego zapalacza, dobry panie. – Złodziej pochylił głowę. – Mamy wejść do dzielnicy i zaświecić wszystkie lampy, jak co wieczór, tak powiedział. Ja nic nie wiem, panie.
Czarodziej wykonał zniecierpliwiony gest. Altsin wiedział, w jakim jest stanie. Długie, intensywne koncentrowanie się na zaklęciu, wykorzystywanie i przekształcanie Mocy, wyczerpywało siły szybciej niż wielogodzinna praca na galerze.
– Wergh – czarodziej rzucił wreszcie zmęczonym głosem. – Idź po Amendeya.
Strażnik chrząknął i odwrócił się bez słowa.
Gdy robił pierwszy krok, ciężka, metalowa bańka trafiła go w potylicę z taką siłą, że jej ścianka się wygięła. Czarodziej otworzył usta, spływające z niego cienie cofnęły się gwałtownie, jakby przestraszone, a w tej samej chwili okuty żelazem koniec drąga uderzył go w splot słoneczny. Okrzyk zamienił się w charkot. Altsin nie czekał, zawinął drągiem oburącz i grzmotnął maga w głowę, odwinął i dla pewności poprawił z drugiej strony. Płomyk na końcu kija zafurkotał i zgasł.
Upadli obaj, czarodziej jak stos szmat, strażnik jak wór pełen mokrej mąki.
Złodziej kopnął lampkę w bok i zamarł w ciemności, oczekując okrzyków alarmu, świstu nadlatujących pocisków i tupotu stóp. Nic. Cisza. Kimkolwiek był ten Amendey, musiał znajdować się poza zasięgiem słuchu. Na dodatek linia magów była ustawiona bardzo luźno. Albo hrabia nie miał dość ludzi, albo wykazywał cholerną arogancję.
Altsin sprawdził szybko swoje ofiary. Obaj żyli, mag oddychał szybko i płytko, krew sącząca się z rozcięcia na głowie tworzyła na bruku czarną kałużę. Cienie się rozproszyły, światło z pobliskiej lampy śmielej wdarło się w uliczkę.
No to zaczynamy zabawę.
Złodziej znał tę dzielnicę lepiej niż większość jej mieszkańców. Muhreya była od lat siedzibą gildii Cetrona i Altsin, gdy tylko trafił pod jego opiekę, wychowywał się na jej ulicach. Oraz na dachach, w kanałach i piwnicach. Podejrzewał, że nie było tu miejsca, którego by nie odwiedził.
A teraz Cetron, jak stary niedźwiedź, został w końcu zepchnięty do swojego matecznika.
Hrabia chyba nigdy nie polował na grubego zwierza na jego własnym terenie.
* * *
Mrok. Ciemność lepka i brudna. Zdawało się, że cienie są w ruchu, a przesuwając się, zostawiają za sobą szare smugi, które nie znikną nawet w świetle dnia.
Altsin zatrzymał się w zaułku i ściągnął strój zapalacza lamp. Skórzana peleryna nie osłoniłaby go ani przed bełtem z kuszy, ani przed ciosem miecza, za to skutecznie krępowała ruchy, a na dodatek lekko poskrzypywała w ciemnościach.
Sprawdził broń. Zaledwie dwa sztylety, kastet, garota, kilka buteleczek z truciznami i kwasem – przeciw strażnikom, czarownikom i Prawym, ich mieczom, kuszom, pałkom i magii. No i oczywiście to cholernie niepokojące uczucie, że siedzący w jego głowie byt, czymkolwiek był, czeka niecierpliwie i coraz bardziej cieszy się na nadchodzące starcie.
Przynajmniej jeden z nich będzie się dobrze bawił.
Cofnął się w głąb zaułka i zmierzył wzrokiem ścianę. Na szczęście w tej dzielnicy nie królowała przywleczona z Imperium moda na architektoniczne cuda przyjmujące postać trzy – i czteropiętrowych kamienic, zadaszonych tak stromo, że nawet koty nie mogły się na nich utrzymać. Tutaj budowano niskie budynki z najwyżej jednym piętrem i płaskimi dachami, na których zazwyczaj wieczorem kwitło życie towarzyskie. Przed sobą miał okno, nad nim mały balkonik, a powyżej balustradę, zabezpieczającą górny taras. Kilka ruchów i mógł być na górze.
Pomyśl, upomniał się. Jawynder twierdzi, że Terleach zaatakował pod wpływem impulsu, z powodu śmierci Prawego i fal, jakie rozeszły się przez Moc, gdy przebudziły się twoje sny. A więc improwizuje. Ilu może mieć ludzi? Przeciw Mątwie posłał trzystu, a przeciw Cetronowi? Pięciuset? Nie. Linia wart i czarowników jest za słaba, za bardzo rozciągnięta, jeszcze nie słychać alarmu, wciąż nikt nie odnalazł ogłuszonego maga. Zatem? Trzystu, może nawet nie tylu. Ze straży miejskiej wybrał tych, którzy byli pod ręką, w tak krótkim czasie nie ściągnął ich więcej niż dwie setki, nie dał rady opróżnić ulic całego miasta ze zbrojnych. Do tego trzynastu Prawych i garść czarowników. Łącznie nie więcej niż trzystu.
Gruby szykował się do starcia od dłuższego czasu, lecz pewnie też jest zaskoczony. Zazwyczaj miał w dzielnicy też około trzystu ludzi, ale do ciężkiej cholery, jego złodzieje nie mogli się mierzyć w otwartej walce ze strażą miejską, uzbrojoną w kolczugi, halabardy, miecze i kusze. Do tego mógł wynająć kilku czarowników, ale niezbyt dobrych. Jawynder twierdzi, że hrabia myśli jak generał, więc raczej potraktuje tę walkę jak szturm na wrogie miasto. Będzie zatem próbował otoczyć poszczególne ulice i opróżnić je jedna za drugą...
Psiakrew. Wszystko sprowadzało się do pytania, czy ma pozostać na dole, czy szukać ludzi Cetrona na dachach. Jeśli hrabia myśli jak żołnierz, na pewno nie kazał strażnikom pozbyć się pancerzy, halabard, rohatyn i mieczy. A w takim oporządzeniu nie sposób swobodnie poruszać się górą. Ludzie anwalara może i nie zdołaliby walczyć ze strażą twarzą w twarz, ale umieli posługiwać się kuszami. W nocy, w takich ciemnościach, będzie się strzelało z kilkunastu kroków. Żadna kolczuga nie ochroni przed bełtem. Zastanowił się, co sam by zrobił, gdyby był hrabią.
Posłałby Prawych na dachy – odpowiedź była aż nazbyt oczywista. Żeby je oczyszczali i żeby nie pogubili się w zaułkach i wąskich uliczkach, gdzie niewidoczni zabójcy mogliby wyłuskiwać ich pojedynczo. Wysłałby ich dwójkami, tak żeby w każdej chwili zaatakowana para mogła otrzymać wsparcie. Dachy są tu mniej więcej na tym samym poziomie, uliczki między budynkami rzadko przekraczają szerokość sześciu-ośmiu stóp, łatwo przeskoczyć z jednego na drugi, więc pomoc mogłaby nadejść odpowiednio szybko.
Złodziej zacisnął zęby i kilkoma ruchami wspiął się na budynek. Barierka okalająca dach składała się z rzędów drewnianych szczebli podtrzymujących malowaną na biało poręcz. Przeskoczył ją i przypadł do tarasu. Cisza. Żadnego dźwięku w całej cholernej dzielnicy.
Wtedy o niebo uderzył grom. Błyskawica wystrzeliła w górę z miejsca odległego o jakieś dwieście kroków, rozświetlając okolicę nienaturalnym blaskiem. Przez uderzenie serca wisiała nad dzielnicą, po czym zwinęła się w kulę i spłynęła w dół. Blask nie zmalał.
Altsin wyjrzał przez szparę między szczeblami. Na dachu, kilka domostw dalej, stał mężczyzna. Wysoki, chudy, w obcisłym stroju, podkreślającym jeszcze jego szczupłość. W uniesionej nad głową ręce trzymał kulę zimnofioletowego światła. Z kuli pączkowały mniejsze błyskawice, przez co mężczyzna wyglądał jak uwięziony w klatce zrobionej ze światła. Ogniste węże prześlizgiwały się po krzywiznach zabudowań, uderzały w dachowe tarasy, pełzały po balustradach, owijały się wokół nadbudówek i kominów. Jakby czegoś szukały.
Złodziej szybko dowiedział się kogo. Na dachu sąsiadującym z dachem czarownika jeden ze świetlistych węży zmacał przyczajonego człowieka. Mężczyzna próbował uciec, ale strumień energii nie dał mu żadnych szans, błyskawica uderzyła nieszczęśnika w pierś, owinęła się wokół, natychmiast dołączyły do niej dwie inne, ponad hałas trzaskających magicznych wyładowań wybił się dziki, przepełniony bólem ryk. Ofiara zatańczyła, zaszamotała się, targana dziwacznymi ruchami, krzyk urwał się w pół, gdy kolejny świetlisty wąż uderzył ją w twarz.
Czarownicy – Altsin skrzywił się kwaśno. Nie tylko tani magicy od sztuczek ze światłem i cieniem, lecz również bojowi magowie, tacy, którzy wspierają żołnierzy na polu bitwy. Hrabia nie oszczędzał. A wszystko po to, żeby zniszczyć bandę portowych złodziei.
I dorwać ciebie, dodał zaraz.
Podrywał się właśnie na nogi, gdy Cetron odpowiedział na atak. Dach wokół władającego błyskawicami czarownika wybrzuszył się, jakby od spodu uderzył w niego taran wielowiosłowej galery. Mag zachwiał się, krzyknął coś i znikł w wyszarpniętej dziurze. Błyskawice zgasły.
Złodziej wyszczerzył się w ciemności. Gruby miał własnych czarowników, może i nie tak dobrych jak hrabia, ale wiedzących co nieco, jak zabijać podstępnie i skutecznie. A Altsin mógł się założyć, że Terleach nie uwzględnił w swoich planach sieci portowych kanałów i piwnic.
Ruszył w stronę centrum Muhrei, przemykając od cienia do cienia, przeskakując z dachu na dach. Większość z nich nie była całkiem płaska, porastały je małe nadbudówki, ażurowe altanki, kominy, między niektórymi dachami przerzucono kładki, bo wieczorami, gdy od morza wiała orzeźwiająca bryza, życie towarzyskie okolicy koncentrowało się właśnie tutaj. Rybacy, drobni kupcy i rzemieślnicy lubili spędzać czas ze szklanką schłodzonego wina w ręku, pogadując z sąsiadami. W gruncie rzeczy Muhreya była dzielnicą ciężko pracujących ludzi, którzy potrafili cieszyć się życiem. Najpewniej guzik ich obchodziły sprawy możnych, świątyń, bogów i cudze ambicje, lecz teraz najpewniej kulili się za zamkniętymi drzwiami, pod łóżkami i w różnych schowkach, modląc się, by walka ominęła ich dom.
A starcie właśnie zaczynało się na dobre.
Dwa strumienie ognia trysnęły w niebo z dachu odległego o niespełna sto kroków. Polizały sąsiedni taras, przełamały ciemności. W ich świetle Altsin dostrzegł, jak władającego ogniem maga trafiają w plecy trzy bełty, jeden po drugim. Mężczyzna rozrzucił ręce, tryskające mu spomiędzy palców płomienie rozbłysły jaśniej, gdy ciężko ranny uwolnił całą zgromadzoną Moc, i zgasły. Zdołały jednak podpalić altankę na najbliższym dachu, konstrukcja z cienkich listewek w mgnieniu oka zajęła się ogniem, rozświetlając okolicę. W blasku płonącej nadbudówki dało się dostrzec, jak mag pełznie w stronę krawędzi tarasu i jak nagle z cienia wyskakuje drobna postać, spada mu na plecy, zadziera głowę w górę i błyskając nożem, oszczędnym ruchem podrzyna gardło. Altsin mrugnął i zabójcy już nie było.
Nie to ci obiecywano, co?, posłał myśl martwemu czarownikowi. Miałeś walczyć przeciw bandzie złodziejaszków, tchórzliwych i kryjących się po jakichś dziurach, w oczekiwaniu, aż ich znajdziesz i usmażysz, a tu coś takiego?! Zawodowi mordercy i złodzieje walczący na własnym terenie. Trzeba było zażądać więcej pieniędzy.
Jak na rozkaz cała dzielnica wybuchła odgłosami starć. Brzęk cięciw, szczęk ostrzy, krzyki. Najwyraźniej Cetron postanowił przyjąć walkę także na dole, bo większość dźwięków dochodziła z poziomu ulic.
Jakkolwiek skończy się ta noc, hrabia nie odniesie łatwego zwycięstwa.
* * *
Wpadł na nich, przeskakując z dachu na dach. Dwóch, obaj z mieczami w ręku, długie klingi błyszczały, odbijając blask płomieni. Temu leżącemu bliżej spadł na plecy, odbił się, przetoczył i ledwo zahamował na krawędzi dachu, który akurat nie miał żadnej barierki, a do bruku było dobre trzydzieści stóp. Obaj Prawi byli martwi.
Głowa tego, o którego się potknął, została odrąbana precyzyjnym, idealnym uderzeniem, a potem położona przy ciele, jakby dla jakiegoś ponurego żartu, twarzą w stronę pleców. Drugi miał szeroką, paskudną ranę biegnącą przez środek piersi, na skos, od prawego obojczyka do lewego dolnego żebra. Czyste cięcie, po którym klatka piersiowa rozchyliła się nieco, ukazując szczelinę pełną spienionej krwi. Krew była jasnoczerwona. Tuż pod szczęką mężczyzny widniała kolejna rana, pionowa szrama szeroka najwyżej na dwa cale. Sztych w mózg, wiedział to na pewno, pierwszy z nich zginął od ciosu z tyłu, drugi odwrócił się, unosząc miecz do cięcia, ale był za wolny. Za wolny. Prawy trafił na kogoś, kto okazał się od niego szybszy, nie zdołał nawet wyprowadzić ciosu, gdy uderzenie otworzyło mu pierś, a sztych drugiego ostrza wszedł w mózg.
Cetron zatrudnił kogoś naprawdę dobrego.
Złodziej delikatnie dotknął krwi. Lepiła się do palców jak lekko podgrzana smoła. Ocenił, że obaj mężczyźni zginęli jakieś pół godziny temu. Zanim... Altsin poczuł dreszcz. Zanim wszedł na dach, zanim rozpętała się walka. Ten, kto ich zabił, zrobił to całkowicie bezszelestnie i zaczął polować na Prawych, nim hrabia wydał rozkaz ataku.
Ruszył dalej, uważając, aby jeszcze nie rzucać się w oczy. Starcia wybuchały chaotycznie to tu, to tam, zawsze krótsze niż kilka uderzeń serca. To była wojna skrytobójców – strzał z kuszy, szybkie dźgnięcie sztyletem, cios zza węgła i ucieczka. Żadnych desperackich i bohaterskich walk twarzą w twarz, stawania w otwartym polu przeciw uzbrojonej jak ciężka piechota straży miejskiej, czarownikom i Prawym. Zmęczyć ich, zmusić do uganiania się po dachach i w labiryncie uliczek i zaułków, doprowadzić do rozproszenia. Gdy już siły hrabiego podzielą się na dwu-, trzyosobowe grupki, wtedy będzie można przystąpić do decydującego ataku. Oczywiście jeśli Terleach nie pójdzie po rozum do głowy i nie zmieni taktyki. Złodziej próbował sobie poukładać w głowie to, co zobaczył.
Gruby nie miał... Nie, inaczej. Altsin nie słyszał, żeby w Ponkee-Laa kiedykolwiek przebywał zabójca o takich umiejętnościach. To oczywiście nic nie znaczyło. Jeśli Cetron ściągnął takich ludzi do walki z hrabią, nie rozgłaszałby tego na prawo i lewo. Ale... przywódca portowych złodziei, którego Altsin znał, nigdy nie powierzyłby swojego życia najemnym mieczom spoza miasta. Dla Cetrona Ponkee-Laa było centrum Wszechrzeczy, a reszta świata – oblepiającą je i nieliczącą się prowincją. Gruby potrafił zaufać tylko tym, którzy starli podeszwy na brukach metropolii.
Tylko że, do ciężkiej cholery, te trupy były prawdziwe. Przecież sami się nie pozabijali.
Kilka cieni przemknęło po sąsiednim tarasie, kierując się w stronę portu. Altsin podążył za nimi.
Nocny bieg po dachach to zawsze interesująca rozrywka. Jako dzieciak ćwiczył tu ucieczki i ukrywanie się, najpierw podczas zabawy, a potem na serio, z rozwścieczonym właścicielem jakiegoś drobiazgu na karku. Później zostawił takie zabawy młodszym złodziejaszkom, ale nadal pamiętał rozkład domów, szerokość ulic, najlepsze trasy. Ci, którzy biegli przed nim, także poruszali się od cienia do cienia, od osłony do osłony, widoczni zazwyczaj nie dłużej niż na uderzenie serca. Nie tracili czasu i sił na błądzenie i szukanie lepszej trasy. Zabójcy od Cetrona.
Groza spadła na nich w chwili, gdy złodziej miał właśnie dać znać o swojej obecności. Prowadzący grupkę przebiegał właśnie obok małej nadbudówki, gdy rozległ się świst ostrza i głowa mężczyzny oddzieliła się od ciała. Korpus zrobił jeszcze kilka kroków i spadł z dachu. Pomiędzy pozostałych, pięciu – jak wreszcie policzył Altsin – wpadło dwóch Prawych. I to byli dokładnie tacy Prawi, jakich opisywał Cetron. Opętani przez mroczne bóstwo berserkerzy.
Dwóch kolejnych złodziei zginęło od jednego ciosu rozmigotanej klingi. Altsin widział wszystko wyraźnie, jakby nad dzielnicą zapłonęło nagle tysiąc lamp. Miecz uderzył od dołu, nisko, otwierając bok pierwszego i odcinając mu rękę, po czym ruch głowni przeszedł płynnie w sztych, który pogrążył się w piersi drugiego mężczyzny.
Wszystko w czasie krótszym niż machnięcie ogona spłoszonej ryby. Drugi rzeźnik hrabiego pojawił się nieco z boku, uderzając nisko, w nogi następnego skrytobójcy, który spróbował podskoczyć, skończyło się na tym, że zamiast obu stóp, stracił jedną, siła ciosu obróciła go w powietrzu, wylądował na brzuchu, szorując twarzą po tarasie. Dwóch ostatnich ludzi Grubego strzeliło, obaj niecelnie, i obaj umarli, zanim zdążyli odrzucić kusze i sięgnąć po inną broń.
W trzy uderzenia serca było po wszystkim.
Prawi jednakowym ruchem strzepnęli krew z kling, jednakowym przełożyli miecze do lewych rąk. Patrząc na nich, Altsin miał nieprzyjemne wrażenie, że obserwuje marionetki, odgrywające pantomimę przed niewidoczną publiką. Niemal mógł dostrzec sznurki ciągnące się od ich kończyn i ginące w chmurach.
Mężczyźni nagle drgnęli i zaczęli poruszać się bez tej nienaturalnej synchronizacji.
Na dachu pozostał tylko jeden żywy skrytobójca. Ten z odciętą nogą. Czołgał się właśnie w stronę krawędzi dachu, gdy do niego podeszli. Nie spieszyli się.
– Gdzie ben-Goron?
Portowy szczur znieruchomiał. Złodziej widział, jak nabiera powietrza, wypuszcza je z cichym świstem, jak jego dłonie rozluźniają się, po czym zaciskają w pięści. Nie powie.
Tamci dwaj wymienili spojrzenia i uśmiechy, a żołądek Altsina zmienił się w kulę lodu. Zmuszą go, wiedzieli, jak to zrobić, i sprawi im to przyjemność.
Niższy z nich odszukał stopą sikający krwią kikut i nadepnął. Zabójca wrzasnął.
Lecący w powietrzu kamień rozpadł się na dwie części.
Ostrze miecza zamieniło się we fragment rozmigotanego dysku.
Dłoń Altsina zakończyła ruch.
W takiej kolejności to zarejestrował, choć przecież powinno być odwrotnie. On rzuca, miecz tnie, kamień rozpada się na dwa kawałki. Jakby na chwilę czas ruszył w drugą stronę. Zdziwił się na tyle, żeby nie zastanawiać się, dlaczego w ogóle zwrócił na siebie uwagę Prawych.
Choć być może miał z tym coś wspólnego ten zalegający w żołądku lód, który właśnie rozprzestrzeniał się na resztę ciała. Mrożące wici rozchodziły się promieniście wzdłuż nerwów i żył jak rozrastający się koralowiec, a tam gdzie dosięgły, znikał strach i rozsądek. Pozostawała konieczność, chłodna kalkulacja i – musiał przez chwilę szukać właściwego określenia – żal. Żałował ich i tego, co z sobą nieśli, ale i tak musieli umrzeć.
Wstał, uśmiechnął się, wiedząc, że widzą go równie wyraźnie jak on ich.
– Witam, chłopcy – powiedział. – To nie jest najlepszy czas na zabawę.
Ich oczy zmieniły się. Znów stali się marionetkami, a miejsce między łopatkami, które zawsze mu dokuczało, znów dało o sobie znać. Zignorował to. W oczach szlachciców płonęły wściekłość i szaleństwo. Stanęli do niego przodem, jednakowym ruchem unieśli miecze w salucie.
Obnażył zęby w kpiącym grymasie.
– Nie znam się na szlacheckich formalnościach. – Pozwolił, by drugi kamień wypadł mu z dłoni. – Jestem tylko portowym szczurem i...
Ruszyli jednocześnie, kilka kroków rozbiegu i już frunęli nad uliczką w jego stronę. Tym razem nie było wizji, która prowadziłaby go do walki, ale też nie była ona potrzebna. Widział ostrza przecinające powietrze, wiedział, gdzie uderzą, i wymknął się spod ciosów płytkim unikiem, niemal ocierając o klingi. Poczuł chłód i głód stali, poczuł nienasycone pragnienie krwi. Pamiętał ten głód.
Nagle trzymał w ręku swoje sztylety, proste, z krzyżowym jelcem, żałośnie krótkie w porównaniu z ich mieczami. Ale to była jego dzielnica, jego walka i jego noc. A ci dwaj przyszli tu tylko po to, by umrzeć.
Zakręcił się między nimi, ustawiając tak, że jeden zasłonił go przed drugim, wychwycił nadlatującą klingę między skrzyżowane sztylety i skierował ją w dół. Ostrze grzmotnęło o taras, rozpryskując fragmenty kamionkowych płytek. Altsin, ciągle blisko, uderzył napastnika łokciem w twarz, poprawił, wbił sztylety w oba nadgarstki mężczyzny jednocześnie i je przekręcił.
Ranny zatoczył się do tyłu, wypuszczając broń.
Altsin złapał rękojeść jego miecza, sparował wymierzony w plecy sztych drugiego z Prawych i odskoczył.
Gdzieś na dole upuszczony kamień stuknął o bruk.
Czuł miecz, jak czuje się własne ramię, każdy fragment rękojeści, jelec, każdy cal głowni, od zastawy po sztych.
Spojrzał w oczy drugiemu przeciwnikowi. Pierwszy już się nie liczył, świadomość gasła w jego oczach w miarę, jak trucizna, którą złodziej posmarował ostrza sztyletów, rozchodziła się po ciele. Jakiejkolwiek Potędze pokłonił się szlachcic, jakakolwiek siła za nim stała, trucizna, której Altsin użył, i tak niszczyła mu nerwy i rozkładała krew.
Złodziej uśmiechnął się półgębkiem i zachęcająco poruszył mieczem.
Starli się pośrodku dachu i Altsin wątpił, by ktokolwiek w dzielnicy mógł tę walkę przegapić. Dźwięk, z jakim zderzyły się klingi, eksplodował nad dachami, zagłuszając wszystkie pozostałe odgłosy. Miał wrażenie, że cała okolica ucichła. A oni stali, klinując ostrza, napierając i próbując przepchnąć przeciwnika. A potem Prawy odskoczył, otaczając się skomplikowanym młynkiem, i cofnął na sam skraj dachu.
Zbliżali się. Czuł ich, sześć cieni pędzących ku niemu z różnych stron dzielnicy. Teraz mieliby szansę, siedmiu na jednego w miejscu, w którym dałoby się go zaatakować jednocześnie ze wszystkich stron.
Tak się jednak składało, że takie szczury jak on nigdy nie walczą, jeśli mają dokąd uciec.
Muhreya była dzielnicą portową, przylegającą z jednej strony do morza, a z drugiej do Elharan. Ocenił kierunki, z których nadchodzili Prawi. Port odpadał, odcięliby go w połowie drogi. Spojrzał w oczy swojemu przeciwnikowi, obelżywie sparodiował jego salut i runął w kierunku rzeki.
Bieg przez dachy i tarasy wyglądał teraz inaczej. Widział wszystko jak w świetle dnia, każdy szczegół, łuszczącą się farbę na szczeblach balustrad, każdy liść bluszczu porastającego altanki, pojedyncze gwoździe w ścianach szop i przybudówek, ludzi przyczajonych wśród cieni. Gdyby chciał teraz na nich zapolować... Hrabia nie wyprowadziłby stąd nikogo żywego.
Dotarł do ostatniego budynku. Odbił się i skoczył trzydzieści stóp w dół.
Gładko wylądował na bruku. Przed sobą miał fragment umocnionego brzegu i długie, wąskie molo, przy którym powinno cumować co najmniej kilkanaście łodzi.
Molo było puste.
Byli tuż za nim. Dwóch z prawej, dwóch z lewej, trzech z tyłu. Zwolnili pościg, jakby wiedząc, że nie może im już uciec. Bendoret Terleach myślał jak wojskowy, a dobry generał dba o to, żeby wróg nie mógł się wymknąć. A jeśli pomyślał o rzece, to zapewne ustawił na niej kilka własnych łodzi, mających wyłapywać tych, którzy spróbują uciec wpław.
Altsin przełożył miecz z ręki do ręki. Molo było szerokie na ledwo kilka stóp. Walka jeden na siedmiu nie wchodziła na nim w grę, a Elharan... Spojrzał na mętne wody. Już go dzisiaj oceniła.
Pościg pojawił się na brzegu, gdy złodziej był w połowie molo. Napastnicy zeskakiwali z dachów, wyłaniali się z uliczek. Nie obejrzał się, promieniująca od Prawych Moc była wyczuwalna na setki jardów. Mógłby wskazywać ich palcem nawet z zamkniętymi oczami. Wszyscy choć trochę uzdolnieni magicznie w okolicy musieli teraz odchodzić od zmysłów.
Swędzenie między łopatkami, o którym w czasie walki i ucieczki niemal zapomniał, wróciło.
Doszedł do końca molo i spojrzał na nurt. Wciąż widział wszystko niemal tak dobrze, jak w świetle dnia. Rzeka niosła ze sobą mnóstwo śmieci, pieniła się, szumiała. Przynajmniej będzie miał świadka tego starcia.
Gdzieś za plecami Prawych dzielnica ożyła kilkoma błyskami i złowróżbnym grzmotem. Tam też walka trwała, złodzieje i bandyci przeciw straży. Portowi czarownicy przeciwko magom hrabiego. Ale teraz, bez grozy Prawych nad głową, Cetron miał wreszcie realną szansę. Szybko powinien odzyskać kontrolę na dachami i wystrzelać ludzi Terleacha z kusz.
Altsin uśmiechnął się, odwracając do nabrzeża. Być może ta noc nie skończy się rzezią Ligi. Może nawet sam hrabia da głowę. Dobrze byłoby wiedzieć, że człowiek nie pęta się po próżnicy, gdzie go nie proszą.
Nadchodzili. Siedmiu mężczyzn ubranych w ciemne zielenie i granat. Kolory lepsze do krycia się w cieniach niż brąz i czerń. Altsin oparł sztych miecza o deski, splótł dłonie na rękojeści, stanął w lekkim rozkroku.
Byli tak bardzo podobni do siebie, w ruchach, gestach, sposobie chodzenia, że przez chwilę miał wrażenie, jakby widział jedną osobę, odbitą sześć razy w lustrze. Zapewne dlatego hrabia pilnował, by nigdy nie pokazywali się wszyscy naraz. Gdyby ktokolwiek z magów lub kapłanów zobaczył ich wszystkich w jednym miejscu, jak idą do walki odziani w swój zabójczy aspekt, podniósłby raban na całe miasto. Nie miał wątpliwości, że ktoś wykorzystał zakazaną sztukę. Jeden w wielu ciałach. Marionetki umysłu oddalonego o wiele mil, ze złamanym duchem i narzuconą wolą. Nawet w Ponkee-Laa, gdzie nigdy nie płonęły stosy, za coś takiego nikt nie uniknąłby ognia.
Zatrzymali się przy wejściu na molo i przez chwilę wydawało się, że nie zaatakują. Że wezwą kuszników albo czarodziei i zabiją go z dystansu. Tak zrobiłby dobry generał. Ale nie obrażona Potęga.
Jeśli nie chcieli sobie przeszkadzać, musieli go podchodzić pojedynczo. Pierwszy wszedł najmłodszy. Wyglądał jeszcze niepozorniej niż ten, którego Altsin zabił w magazynach. Dzieciak.
Chłopak ruszył w jego stronę, nabierając szybkości i trzymając miecz z boku, jakby nie wiedział, co zrobić z bronią. Altsin nie czekał, z miejsca, jak stał, runął na niego biegiem. Spotkali się w połowie molo, wymienili dwa szybkie ciosy, które zabrzmiały jak jeden, i odskoczyli od siebie o kilka stóp. Młodzik ujął rękojeść oburącz, zaplatając na niej palce, pochylił głowę, błysnął zębami.
Uderzył z góry. Cofnął się. Z lewej. Cofnął się. Z prawej i znów powrócił na pozycję. Jakby walczył przeciw manekinowi na placu ćwiczeń, uderzenie z wypadem i powrót. Uderzenie i powrót. Za każdym razem przyjmował tę samą pozycję, za każdym razem odsłaniał zęby w podobnym grymasie.
Bał się, zrozumiał złodziej. Więcej, był przerażony, najchętniej by uciekł, ale miał tu zostać i... umrzeć. Wyznaczono go, by zbadał, jak daleko sięgają umiejętności ich przeciwnika, a potem – złodziej rzucił okiem za jego plecy, gdzie na molo wchodziło kolejnych dwóch Prawych – miał związać jego miecz w jakimkolwiek młynku albo rzucić się na niego, nadziewając na sztych, byle tylko dać reszcie szansę na zadanie śmiertelnego ciosu.
Altsin machinalnie parował kolejne ciosy, nawet nie próbując kontrować. Chłopak bał się i w jakiś sposób stawiał opór Mocy, która do tej pory bez wysiłku kontrolowała poczynania Prawych. Za nim następna para rzeźników weszła na molo. Ostatnia dwójka stanęła tuż przy brzegu, jakby chcieli się upewnić, że nikt nie zejdzie na nabrzeże bez ich pozwolenia.
Śmierć uderzyła na nich z tyłu, bez ostrzeżenia.
Wyłoniła się z zaułka, przyciągając na moment uwagę złodzieja tak, że kolejny cios półtoraka omal nie pozbawił go ręki. A zanim padł następny, dwóch Prawych pilnujących wejścia na molo już nie żyło.
Mężczyzna, młody, choć w wieku trudnym do określenia. Wkroczył między nich bezszelestnie i uderzył dwoma bliźniaczo zakrzywionymi ostrzami. Sztychy były tak szybkie, jakby ciemne klingi przeszyły powietrze, a nie żywe ciała. Prawi padli, martwi, zanim jeszcze dotknęli ziemi.
Altsin miał wrażenie, jakby nie szedł sam, jakby coś go poprzedzało. Drgnienie powietrza, gaszące wszelką Moc i rozpraszające aspekty. Złodziej widział, jak to coś sięga ku Prawym i jak wspierająca ich Potęga gaśnie. Nagle przestali być marionetkami, lecz stali się na powrót zwykłymi ludźmi.
Słysząc odgłos padających ciał, pozostali Prawi odwrócili się jak na komendę.
Zabójca zatrzymał się przy wejściu na molo. Patrzył na Altsina i tylko na niego, jakby pięciu uzbrojonych mężczyzn między nimi nic nie znaczyło. Luźna szata w piaskowym kolorze nie pozwalała stwierdzić, czy jest szczupły, masywny, zwinny czy grubokościsty, lecz tak naprawdę nie miało to znaczenia. Złodziej był gotów postawić własne dłonie, że to on zabił tę dwójkę, na którą natknął się na dachu. Jego miecze pasowały do ran, były nieco krótsze niż normalne ostrza, lekko zakrzywione, o klingach błyszczących czernią wulkanicznego szkła.
Wszyscy zamarli, jakby sam czas potknął się i zatrzymał w swojej wiecznej wędrówce.
Prawi byli doskonałymi szermierzami, ale gdy wspierająca ich Potęga znikła, znów stali się zwykłymi ludźmi. Umieli dużo, ale teraz nie wystarczyłoby im to nawet wtedy, gdyby było ich tu nie pięciu, lecz piętnastu. Bo dla obcego wojownika byli tylko nieznaczną przeszkodą do usunięcia, tak nieważną, że zdawało się, iż nawet na nich nie patrzy. Skinął złodziejowi głową i uśmiechnął się smutno.
A potem rozpoczął zabijanie.
Ruszył, stawiając szybko drobne kroki, jakby pędził boso po ścieżce wysypanej gorącymi węglami. Pierwszego przeciwnika zabił w pół kroku, złodziej nawet nie dostrzegł cięcia, które odrąbało mężczyźnie ramię wraz z barkiem, w powietrzu mignęło tylko ciemne ostrze, a straszliwie okaleczony szlachcic plusnął do rzeki i natychmiast znikł pod wodą.
Z kolejnym Prawym wymienił dwa ciosy, a potem było mokre uderzenie i nagle zabójca znalazł się za plecami przeciwnika. Nie zaburzając rytmu, zbliżał się ku następnej parze. Mężczyzna, którego minął, stał przez uderzenie serca z mieczem wzniesionym w górę, jakby szykował się do ostatecznego, straszliwego ciosu, po czym broń wypadła mu z ręki, a on sam osunął się na kolana, zgiął wpół, dotykając czołem desek, i cicho zaskomlił. Jego ciałem szarpnął pojedynczy spazm. Znieruchomiał. Woda wypływająca spod molo w miejscu, gdzie klęczał, zabarwiła się szkarłatem.
Chłopak, który zaatakował Altsina, cofnął się do reszty pozostających jeszcze przy życiu Prawych, a sztych miecza, który trzymał w dłoniach, wyraźnie drżał. Bez stojącej za nim Mocy był tylko zwykłym gołowąsem, przerażonym i świadomym swojej śmiertelności.
Jeden z Prawych opuścił nagle miecz, uniósł dłoń i wydusił z siebie:
– Czekaj... ja nie...
Zabójca nie pozwolił mu dokończyć, uderzył lewą klingą z góry, blokując jego ostrze, prawą zaś chlasnął przez szyję i nagle wykonał piękne, perfekcyjne kopnięcie na wprost, posyłając szlachcica pod nogi szarżującego towarzysza. Miękkie zejście z linii ataku i sztych jak czarny kieł wyrastający z pleców mężczyzny skończyły walkę.
Młodzik został sam. Stanął plecami do rzeki, przez mgnienie oka wodził rozpaczliwie wzrokiem na prawo i lewo, od mordercy do złodzieja, jakby zastanawiał się, kogo wybrać. Nagle obrócił miecz, oparł rękojeść o deski i rzucił się do przodu. Ostrze weszło pod mostkiem. Kaszlnął, zaszlochał i zwalił się do wody, a rzeka natychmiast litościwie pochłonęła ciało.
Zostali sami. Altsin spojrzał nieznajomemu w oczy i nie dostrzegł w nich ani gniewu, ani mroku, ani bezmyślnej furii. Tylko obojętny spokój.
– Szukała cię. – Obcy miał dziwny, miękki akcent. – Od miesiąca cię szukała. Już myślałem, że opuścimy miasto.
– Te bękarty na dachach to ty?
– Nie. My. Ja i ona. Pięciu.
Krótka arytmetyka wskazywała, że hrabia został dziś pozbawiony swoich ulubieńców. Zabójca nie odrywał wzroku od złodzieja.
– Gdybyś dzisiaj się nie ujawnił, pewnie opuściłaby jutro miasto.
Złodziej skrzywił się kwaśno.
– Wygląda na to, że moja kąpiel w rzece przyciągnęła wszystkie szumowiny z okolicy. Gdybym był cycatą szesnastoletnią kapłanką Pani, mógłbym to zrozumieć, ale tak?
W spojrzeniu przybysza pojawił się chłód. I nagle obcy runął do przodu, a jego miecze zamieniły się w rozmazane smugi. Altsin przyjął oba uderzenia, to z prawej i lewej, tak szybko, że jego klinga wyglądała jak półprzejrzysta tarcza, i skontrował górą, wiedząc z niezbitą pewnością, że zabójca sparuje cios lewą ręką, a drugą spróbuje wypruć mu flaki w głębokim wypadzie. Jakby ciało przeciwnika informowało go z wyprzedzeniem, jaki będzie jego następny ruch.
Złodziej wyszedł naprzeciw tego ciosu, skracając dystans i ustawiając się bokiem, a czarne ostrze przemknęło o cal od jego brzucha. Teraz...
Uderzy mocno, z góry – nie klingą, lecz głowicą – i ważący ponad trzy funty miecz roztrzaska czaszkę mężczyzny. Potem odepchnie go i lekko, od niechcenia rozpłata mu pierś i...
Pójdzie do miasta...
Będzie zabijał ludzi hrabiego...
A potem odnajdzie arystokratę i wypruje mu flaki...
A potem pójdzie do Świątyni Miecza i...
Nie.
Uderzył z boku, w ostatniej chwili wstrzymując rękę, choć cios i tak zachwiał napastnikiem. Położył mu wolną dłoń na piersi i pchnął w stronę brzegu, odrzucając zabójcę dobre dziesięć stóp do tyłu. Ten wylądował na poplamionych krwią deskach, zachwiał się, ale nie upadł, momentalnie odzyskał równowagę i skulił się jak do ataku.
Altsin oderwał od niego wzrok. Rozwarł palce, wolno, z wielkim trudem, miał wrażenie, że siłą woli próbuje oddzielić od ciała własną rękę. Wreszcie, po chwili trwającej wieczność, miecz stuknął o molo. Złodziej zrobił krok w tył, potem następny, coś pociekło mu po twarzy, żelazisty posmak znów wypełnił usta, i nagle deski się skończyły, a on runął w dół.
Woda była zimna, dużo chłodniejsza niż poprzednio.
Zanurkował na oślep, w całkowitej ciemności, kierując się instynktem, byle bliżej dna, byle dalej od zakrwawionego molo. Dziesięć, dwadzieścia, trzydzieści jardów.
Wynurzył się, zaczerpnął powietrza i zakręcił, szukając przeciwnika. Spodziewał się, że tamten skoczył także, że płynie teraz za nim, pragnąc zakończyć starcie, zakrzywione miecze przeciw gołym dłoniom. Nawet w wodzie to byłaby krótka walka.
Zabójca stał na krańcu molo, broń opuścił luźno i wpatrywał się w powierzchnię rzeki z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Wydawał się... całkowicie obojętny. Ani zaskoczony, ani rozczarowany, ani zły. Jakby w chwili, gdy Altsin znalazł się w wodzie, cała sprawa przestała go interesować.
Ich spojrzenia wreszcie się spotkały. Mężczyzna skinął głową i uniósł miecze w osobliwym salucie. Po czym strzepnął z nich krew i jednym ruchem wsunął do pochew.
Wyszła zza jego pleców. Jakby stała tam cały czas, jakby towarzyszyła mu w walce. I nagle wszystko inne przestało się liczyć. Niższa od mężczyzny niemal o głowę, ciemnowłosa, szczupła. Dotknęła lekko ramienia zabójcy i wskazała złodzieja. Obcy uśmiechnął się samymi oczami i nie patrząc na nią, rzucił kilka słów.
A Altsin, choć uszy wypełniał mu łoskot własnego serca, zrozumiał je, jakby stali o krok od niego. Nie umiem pływać – powiedział tamten i był to znak, że jeśli jakiś bóg obserwował te wydarzenia, z pewnością był to sukinsyn obdarzony pokręconym poczuciem humoru.
A potem dziewczyna spojrzała wprost na złodzieja.
Mimo ciemności widział ją tak wyraźnie, jakby stała w słońcu. Wielkie oczy, mały nos, pełne usta. I uśmiech jak nóż w otwartej ranie. Okrucieństwo.
Byt w jego głowie zawył. Złodziej nigdy nie sądził, że można czuć coś takiego. Nienawiść? Raz czy dwa w życiu wydawało mu się, że kogoś nienawidzi i życzy mu śmierci. To był cień tego, co czuł teraz. Nagle przestał czuć chłód, woda zrobiła się niemal gorąca, serce, walące jak młot, niemal stanęło, by za moment zacząć jeszcze szybszy galop. Zanim się zorientował, wykonał kilka ruchów i już był w połowie drogi do molo.
Nie! Nie! Nie!
Zatrzymał się, woda zafalowała. Zaparł się w sobie, całą siłą woli sprzeciwił temu, co go opętało. Zrobił głęboki wydech i znów zanurkował. Dotarł do dna, wbił dłonie w muł i zacisnął na pierwszej rzeczy, którą poczuł pod palcami. Stara lina. Owinął ją błyskawicznie wokół nadgarstka, szarpnął, utworzywszy pętlę.
Byt wewnątrz jego głowy oszalał. Altsin usłyszał wycie, ryk pękającego nieba i...
* * *
Kay’ll prowadzi swoich ludzi na północ, gdzie ponoć pojawili się nowi wrogowie, a on patrzy i milczy. Tak jak ona.
Nazywają ją Niemą.
Ma tylko dwa tysiące ludzi, ale to najlepsi z najlepszych. Zakazał jej wdawać się w bitwę, ma tylko sprawdzić, kim są ci przybysze i jakie są ich zamiary.
Będzie szła przez spustoszone, bezludne ziemie, osiemset mil bez jednej osady.
Kiedyś...
Kiedyś mijałaby miasta i wioski, w których mieszkałoby łącznie z pół miliona ludzi.
Dziś ich kości bieleją na polach tysiąca bitew.
A końca wojny nie widać.
On zaś, w imię tych, którzy polegli, musi złamać tych, co nie chcą więcej walczyć...
* * *
– Są piękni.
Słońce chowa się za linią wzgórz, podświetlając szkarłatem starego wina nisko wiszące obłoki. Nie ma wiatru, który chłodziłby skórę, lecz pod wieczór temperatura wreszcie spada. Upały ostatnich dni dają się wszystkim we znaki.
Jeśli nie zelżą, trzeba będzie przekopać nowe kanały nawadniające i poprowadzić kilka strumieni w kierunku pól na południowych stokach. Inaczej winorośl uschnie.
– Są piękni, mówię – głos obok jest spokojny, lecz można w nim wyczuć irytację. – Dostojni, mądrzy, pełni godności. Szlachetni. Pokłonili się Panu jako prawdziwemu bogu.
– I dlatego są mądrzy?
Zwierzęta, myśli, trzeba zabrać zwierzęta z łąk pod lasem. Owce i kozy jeszcze sobie radzą, ale dla krów wody jest tam za mało. Sadzawka zmniejszyła średnicę o ponad połowę i zaczyna podejrzanie cuchnąć. Jeszcze trochę, a zwierzęta zaczną chorować.
I studnię należy pogłębić. Już dwa razy w tym roku dno pokazało muł.
– Nie. Ale ich umiejętności... są niezwykłe. Nie korzystają ze zwykłej Mocy, bo wokół nich nie ma jej śladu. A jednak potrafią rzeczy, które zadziwiają.
Głos ciągle jest cichy. Czuje w nim... napięcie.
Jutro trzeba będzie zabrać ludzi i obejrzeć tamę na Abeinie. Rzeczkę ujarzmili kilka lat temu, tworząc jeziorko, które zapełnia ich stoły świeżymi rybami, lecz niski poziom wody odsłonił kilka pęknięć w górnej części tamy. Gdy przyjdą jesienne burze, lepiej, żeby całość się nie rozpadła.
I dzieci... ktoś znów widział, jak ta banda urwisów taplała się w zalewie. Trzeba im natrzeć uszu. Brzegi zrobiły się bagniste i niebezpieczne. Któreś może utonąć. A wydawało się, że jego trójka jest w miarę rozsądna.
– To sprawa Pana i jego sług – odpowiada wreszcie. – Pokładam w Nim pełną ufność.
Do licha, bardziej obojętnym tonem nie dało się tego powiedzieć. Niby każde słowo jest na miejscu, kolejność właściwa, lecz tak naprawdę otarł się właśnie o granice bluźnierstwa.
– I On o tym wie. Dlatego, by nie zawieść twojego zaufania, postanowił znów zstąpić między swój lud.
Świat pęka i rozpada się z dźwiękiem miliona szklanych okruchów spadających na kamienną posadzkę. Nadejście. Obłęd Objęcia. Wola, która nagina, łamie i miażdży, zamieniając każdego mężczyznę, kobietę i dziecko w narzędzie.
Odwraca się i patrzy na siedzącego obok mężczyznę. Pokrywające jego ciało rysunki miały być tylko ozdobami. Miały jedynie przypominać. Tworzyć jedynie możliwość. Naczynia powinny pozostawać puste, a bogowie powinni wędrować po swoich królestwach, zadowalając się modlitwami i ofiarami śmiertelników. Teraz susza, winnice, zwierzęta i tama nie mają już znaczenia. Gdy bóg każe, wszyscy porzucą dolinę i pójdą tam, gdzie popędzi ich jego kaprys. Wolność jest złudzeniem.
– Kiedy? – pyta wreszcie.
– Och. – Uśmiech starszego brata jest jak kamienny grot wbity w źrenicę. – Już tu jest.
I w głębi jego oczu widzi Nieśmiertelnego.
* * *
Boli. Piecze. Rwie. Parzy. Zna już wszystkie odcienie cierpienia, jakie można zadać ciału. Niektóre barwniki są trujące, mają zabić nerwy, pozbawić czucia skórę, uczynić z niej martwy pancerz odporny na ból. Niektórzy z poddanych Naznaczeniu nie przeżywają tatuowania, inni popadają w obłęd, jeszcze inni tracą kończyny, gdy wdaje się zakażenie.
On znosi ozdabianie ciała równie dobrze jak brat. Nawet nie krzyczy zbyt często.
Z bólu nie mógłby zasnąć bez wywarów z ziół, które otępiają zmysły i gaszą umysł.
Potrzebuje ich.
Gdy ostatnio widział Onuwe’ę, szła w pierwszym szeregu łuczników. Ścięła włosy, blizny po poparzeniach, pod którymi znikły jej piegi, nie wyglądały już tak strasznie.
Nie chciała pomocy uzdrowicieli, którzy mogliby je usunąć.
Nie chciała Dotknięcia Pana, choć jego brat złożył tę propozycję ze szczerego serca.
W każdej bitwie stawała w pierwszym szeregu, a u jej pasa kołysał się kawałek zwęglonego drewna.
Więcej nie zostało z ich chaty.
Jego wybrał Pan. Potrzebne były naczynia, bo płomień wojny rozpalał się, pożerając wszystko i wszystkich.
Brat nadzwyczaj dobrze zniósł wplatanie w Węzeł, więc i on powinien sobie poradzić.
Dziękował Mu za to, zwłaszcza za wywary z ziół, które otępiały umysł.
On nie miał dość sił, by zejść na samo dno doliny i przeszukiwać zgliszcza.
* * *
Leży i nie może złapać tchu, jakby na piersi usiadł mu olbrzym.
Kaszle wreszcie obrzydliwie i nagle czuje ich. Inni Nieśmiertelni. Zbliżają się powoli, pojedynczo.
„Za bardzo się zagubiłeś w tej wojnie, Wojowniku”.
„Nie ma już dla ciebie innej drogi”.
„Niektórzy mogą zostać, ale ty nie”.
„Nie powstrzymamy ich. Nie bez bariery”.
„Usuniemy cię poza nią”.
„Świat zasłużył na szansę”.
* * *
Budzi się, gdy czuje jej obecność. To tylko odległe echo, lecz rozpoznałby ją wszędzie.
„Statki Wędrowców opuszczają wschodnie wybrzeże. Zdobyliśmy dwa. Płoną”.
Wraz ze słowami napływają obrazy. Wysoka na sto stóp burta, maszty jak las, kasztel niczym zamek przycupnięty na wzgórzu. Wszystko w szkarłatach przetykanych złotem. I niemal nie ma dymu, co sugeruje, że złamano właśnie bariery chroniące gigantyczny okręt, a pożar ma swoje źródło w Mocy.
„Gdzie popłynęli?”.
„Nie wiadomo. Odeszli poza świat”.
Uśmiecha się. Wędrowcy nie stanowili już szczególnie dużego zagrożenia, rzadko zapuszczali się w głąb lądu, lecz od kilkunastu lat dominowali na wszystkich morskich szlakach na wschodzie. Teraz nareszcie będzie można przerzucać wojska statkami wzdłuż wybrzeża. Będzie można uderzyć na Kraj Mgieł od morza, odzyskać stracone ziemie. Ale teraz... czekały go rokowania. Zaproszenie było dziwne, tajemnicze. Po chwili wahania postanawia nie mówić jej jeszcze o tym.
„Cieszę się. Coś jeszcze?”, pyta, bo czuje, że nie chodzi tylko o Wędrowców.
„Tak. Jestem w ciąży”.
* * *
Zabijcie ich.
Nie mówi już od długiego czasu, nie chce, nie musi mówić. Wskazuje cel i koncentruje Wolę, a jego oddziały podążają tam, gdzie chce, i zabijają. Padają miasta, które nie chcą mu się pokłonić, znikają osady obcych, nawet tych, którzy nigdy przeciw niemu nie walczyli. Równa z ziemią wioski, pojedyncze chaty i ziemianki.
Wszystko.
Jego gniew i ból są jak tlący się pod warstwą popiołów żar. Ten żar udzielił się już Lancy Gniewu i Pocałunkowi Spokoju, którzy wspierają go w tej krucjacie. Na świecie nie powinno zostać nic poza zgliszczami.
A wydawało się, że już nic ich nie połączy...
Laal, Galleg, Kan’na i kilku innych ślą do niego bez przerwy posłańców. Zabija ich bez chwili wahania. Widział dość na tym przeklętym pobojowisku... Więc dopilnuje, by teraz cały świat stał się takim miejscem.
Niech go wypełni krew i ucztujące na trupach kruki.
Cały czas musi narzucać swoim ludziom Wolę.
Inaczej żaden rozkaz nie zostałby wykonany jak należy...
* * *
Coś złapało go za włosy, szarpnęło w górę, wyciągnęło na powierzchnię. Nim zdążył wrzasnąć, siłą wciągnięto go do łódki, potem dostał potężne uderzenie w splot słoneczny, zachłysnął się powietrzem, zacharczał i zwymiotował na deski.
– Jeśli chcesz umrzeć, chłopcze – dobiegło z wielu mil – zrób mi przyjemność i nie zanieczyszczaj rzeki. Poza tym mógłbyś przypadkiem zniszczyć miasto, a ja je mimo wszystko lubię. Jest prawie tak ciekawe jak poprzednie.
Złodziej rozpoznał głos, choć przypomnienie sobie imienia wymagało wysiłku. Jawynder. Walczył dziś z nim. Dziś albo sto lat temu. Jakie to miało znaczenie? Wyglądało na to, że miał pecha i jeszcze nie umrze.
– Śmierć. Ciekawa sprawa. Gdybyś wiedział, co tak naprawdę znaczy, nie spieszyłoby ci się do niej. Oddychaj. Powoli, bo znów zarzygasz mi łódź. I nie licz na litość. Posprzątasz ją. Dokładnie.
Plusnęły wiosła, ruszyli. W stronę molo. Altsin leżał na zarzyganych deskach i ani drgnął. W tej chwili było mu wszystko jedno.
Dziewczyna odezwała się pierwsza.
– Kim jesteś? Tak łatwo mnie odepchnąłeś... Ach, to ty... Już raz się spotkaliśmy, pamiętasz?
Mówiła spokojnie, z czającym się w głosie uśmiechem. Miała akcent kogoś z miasta, kogoś z nadbrzeżnych dzielnic, córki kapitana statku albo średnio zamożnego kupca. Gdyby zagadnęła go na ulicy, mruknąłby coś w odpowiedzi i poszedł dalej, tak zwykły był to akcent. Miejski.
– Nigdy cię nie spotkałem. – Jawynder zatrzymał łódź kilka jardów od molo.
– Naprawdę?
– Tak. Ale już wiem, że nie chcę cię w moim mieście. Odejdź. Przed świtem.
– Dlaczego? – W pytaniu czaił się kokieteryjny trzepot rzęs. – Przecież pomogłam ci posprzątać. Wiesz, co może się stać? Za kilka lat ukradnie ci i miasto, i ludzi. Daj mi go. Zakończymy to tu i teraz.
– Nie.
– A może powinnam wziąć go sobie sama...?
Złodziej jęknął, gdy ktoś wylał mu garnek wrzącego oleju między łopatki. Moc? W porównaniu z czarami miejskich magów i kapłanów to było jak sztorm przy pierdnięciu. Zacisnął zęby.
Znikło. Powoli, niczym fala cofającego się odpływu. Parsknięcie jasnowidza zabrzmiało niczym prychnięcie rozbawionej wydry.
– Naprawdę chcesz się ze mną zmierzyć? Tutaj? U ujścia rzeki? Gdy stoisz na molo, niemal pośrodku jej nurtu?
Szum wody, trzeszczenie desek, zaskoczony okrzyk. Kaszel i plucie.
– Twój towarzysz nie umie pływać. Mam go zabrać? Będzie ci wtedy trudniej czy łatwiej? A ty? Czy będziesz o niego walczyć z całych sił? Ryzykując własne... istnienie?
Głos Jawyndera zmienił się. Teraz dochodził zewsząd. Jakby szeptała cała rzeka.
Złodziej podniósł się, nie patrząc na jasnowidza, wychylił za burtę i przemył twarz. Potem przepłukał usta, choć wydawało się, że przynajmniej na dziś powinien mieć dość tej wody.
Dwoje przybyszów nadal stało na molo. Na tym, co z niego zostało. Pale poprzekrzywiały się, większość desek znikła. Oboje ociekali wodą, a zabójca znów trzymał miecze w dłoniach. Było coś żałośnie bezsilnego w tym geście.
– Więc jak? – Rzeka szeptała wokół, a Altsin postawiłby własne dłonie, że jasnowidz nawet nie trudzi się z otwieraniem ust. – Naprawdę chcesz o niego walczyć?
– Jeśli tak – odpowiedziała – umrze wielu ludzi.
– Owszem. Dlatego pytam. Naprawdę chcesz?
Cisza.
– Rozumiem.
Złodziej dotknął Jawyndera, a gdy ten odwrócił się do niego, jego oczy miały barwę rzeki po wiosennych roztopach.
– Nie. – Altsin pokręcił głową. – Nie w ten sposób. Nie utopisz go jak kociaka.
– Dlaczego?
– Nie zasłużył na to.
– Gdyby miał szansę, zabiłby cię jak wściekłego psa.
– Może. Ale w walce. Twarzą w twarz. – Złodziej kichnął. – Jest paru ludzi w tym mieście, których sam bym chętnie utopił. Rano dam ci listę. Ale jemu dzisiaj odpuść.
Cisza. A potem szum. Strumyk pędzący górskim wąwozem, rzeczka wijąca się rozświetloną polaną, mały wodospad prześwietlony tęczą. Radość. Rzeka się śmiała.
– Tylko ty – odezwał się po chwili jasnowidz. – Nikt inny tylko ty potrafisz mnie tak rozbawić. On nie wie jeszcze, jakie ma szczęście, że trafił na ciebie. Może czegoś się nauczy.
Starzec odwrócił się ku molo.
– Macie opuścić miasto do świtu. Jeśli nie, przyjdę po was. Rozumiesz, moja droga?
– Rozumiem. I zapamiętam, Jawerdosome.
– Dobrze. No, chłopcze, łap za wiosła. Płyniemy do domu.
* * *
Do świtu siedzieli w chacie jasnowidza i pili. Na rozgrzanie kości, jak wyjaśnił Jawynder. Wyciągnął skądś małą, glinianą flaszkę pełną ciemnego, pachnącego jałowcem i dymem z ogniska trunku, rozpalił ogień na środku izby i gdy została już tylko warstwa gorącego popiołu, wygrzebał w niej dołek i wsadził naczynie do środka. Po kwadransie nalał do dwóch kubków.
– Jednym haustem – zarządził.
Altsin zamknął oczy i wypił ciepły płyn. Smakowało tak paskudnie, jak się spodziewał, ale jakimś cudem jego żołądek nie zareagował odruchem wymiotnym.
– Co to?
– Nalewka z kilku ziół. Dziś już mało kto potrafi ją zrobić i nikt chyba nie wie, jak ją pić.
– Poza tobą.
– Poza mną. Co zaszło w dzielnicy?
– Rzeź.
– Cetron żyje. Zbiera ludzi. Wysłałem już do niego posłańca, żeby dał spokój. Hrabia się wycofał, z jego Prawych nie przeżył ani jeden. Liga odniosła zwycięstwo. Na razie.
– Posłucha?
– Tak. Jeśli chce zostać w tym mieście.
Siedzieli wprost na ziemi, rozdzieleni tylko popiołami i tkwiącą w nich flaszką. Albo nimi połączeni, jak kto woli, pomyślał złodziej. Nie ma sensu tego przeciągać.
– Kim jesteś?
– Rzeką.
– Elharan? Nie powinieneś być większy, bardziej mokry i śmierdzieć mułem? I czy ona nie nazwała cię inaczej?
Uśmiech jasnowidza skrył się w cieniach.
– Kiedyś, zanim inni przybyli do nas, rzeka płynęła setki mil stąd. Jej ujście było hen, na południe od tego miejsca. Dawała życie wielkiej równinie, rokrocznie wylewała, nawadniając tysiące mil, przynosząc żyzny muł, obdarowując ludzi plonami i nadzieją na lepsze jutro. Dziwisz się, że doczekała się czcicieli? Że składano jej ofiary? W dobrych latach z wdzięczności, w złych, by przebłagać gniew. W mieście u jej ujścia, gdzie krzyżowały się szlaki handlowe całego świata, wybudowano sto świątyń, które nigdy nie stały puste.
– Twoich?
– Nie. Tego, kim wtedy byłem. Mówili wtedy o mnie Jawer d’osome – Dobra Rzeka. A potem nadeszli oni. Niechciani. Przynieśli własną Moc, własne prawa i własną wizję świata. Gdy wybuchła wojna, nie przyłączyłem się jednak do niej. Nie chciałem składać życia własnego ludu na ołtarzu cudzej próżności. I zraniono mnie. Podstępnie, w miejscu, gdzie nie mogłem się obronić. Dzika bogini wypiętrzyła góry, żeby osłonić odwrót swojej armii, a mnie odcięto od źródła. Dosłownie. Konałem, rzucając się po całej równinie, rozlewając w błotniste bajora i schnąc w promieniach bezlitosnego słońca. W ciągu jednego dnia pojąłem, że moja potęga okazała się ułudą. Było mnie sześciu, gdy z umierającego miasta, wypełnionego przerażonymi ludźmi, wyruszyłem na północ, szukać rzeki. Dotarłem tu sam. Reszta nie dała rady.
– Awenderi. Jesteś awenderi boga, który nie ma już nawet imienia. Ani czcicieli.
– Nie ma czcicieli? Wychowałeś się w pobliżu rzeki, chłopcze. Czyż dwa razy do roku młodzi nadal nie puszczają na wodę łódek z kory, które mają zanieść ich prośby do morza? Czy panny na wydaniu nie wiją wianków, które powierzają rzece, żeby w plusku usłyszeć imię swojego przyszłego męża? Pierwszego dnia lata kobiety nie przynoszą dzieci narodzonych w ostatnim roku, żeby obmyć je z nieszczęść? A pierwszego dnia dożynek dobrzy gospodarze nie wrzucają do niej garści ziarna, by podziękować za plony? – Jasnowidz się uśmiechał. – Ja to wszystko dostaję, Altsin. Wszystko. Prośby o szczęście, modlitwy o nowo narodzonych, dziękczynienia za zboże wyrosłe na polach. Zwyczaje, których początków nikt już nie pamięta. Dlatego ta rzeka i to miasto są moje. Wyrosłe z wymieszania krwi, języków, tradycji. Gości, przyjaciół, najeźdźców i grabieżców. Ale tradycje zostają: wzbogacone, zmodyfikowane, lecz ich rdzeń jest niezmienny. Ci, których los związał z rzeką, czują do niej respekt i darzą czcią. Zawsze i wszędzie.
Nalał. Wypili. Altsin poczekał, aż minie mu wrażenie, że właśnie ktoś napoił go dziegciem do uszczelnienia poszycia statków. A miał nadzieję, że za drugim razem będzie smakowało lepiej. Cóż, ponoć człowiek uczy się przez całe życie.
– Ale ja – kaszlnął i odzyskał głos – pokonałem cię przecież.
– Taaak. Nadal nie mogę wyjść z podziwu. Choć po Panu Bitew trudno byłoby spodziewać się czegoś innego.
– Pan Bitew? Reagwyr? A co on ma do tego?
– Poza tym, że stąpa teraz po ziemi w ciele śmiertelnika? Nic. Wiesz, jak Reagwyr zstępował między ludzi?
– Jak?
– Miecz jest kluczem. Ten w podziemiach świątyni. To prawdziwy Miecz Boga. Cząstka jego samego. Brama do jego duszy. Pojawił się, zanim Reagwyr po raz pierwszy osobiście zawitał na świecie. Jego awenderi łączyli się z Panem Bitew właśnie przez niego. Przez nacięcie na dłoni i wtarcie krwi w rękojeść. Nie powiedziałeś mi, co zaszło parę lat temu w podziemiach świątyni. – Jawynder spoglądał na niego, mrużąc powieki. – Może to i lepiej, bo wtedy... pewnie spróbowałbym cię zabić.
Złodziej zerknął na rękę. Blizna wyglądała jak maźnięcie czerwoną kredką na skórze.
– Skąd wiesz, co tam zaszło?
– Rzeka... wypłukała z ciebie więcej niż tylko wspomnienia sprzed tysiącleci. A ja to dostałem. Tak działa moja Moc. Każdy, kto zanurzy się w Elharan, przepłynie przez nią, napije wody... W mieście wszystkie studnie, fontanny i wodociągi są z nią połączone. Są połączone ze mną.
– Więc wiedziałeś, co robią z Mieczem? Że tam umierają ludzie...
– Bez tego szlachetnego oburzenia, chłopcze – głos Jawyndera stwardniał. – Przez ostatnie dziesięć lat Cetron posłał na dno prawie tyle samo osób, ile zabili kapłani. Jego też mam oceniać? Przecież robił to dla pieniędzy i władzy. Rzeka nie jest sędzią, tylko drogą, która niesie do celu. Mam cię rozliczyć z każdego trupa, którego za sobą zostawiłeś?
Altsin pokiwał głową. Mogło mu się to nie podobać, ale była w tym jakaś sprawiedliwość.
– A Miecz? Jeśli to nie broń, to co?
– Przejście. Po to właśnie powstał. Nie broń, lecz brama między królestwem Reagwyra a naszym światem. O tym rytuale zapomniano już w czasie Wojen Bogów, a dla tego, kogo teraz nosisz, istniała tylko jedna szansa, że któryś z kapłanów zrani się klingą, a potem przypadkowo chwyci rękojeść. Jednak nawet on nie przewidział, co ludzie zrobią z Mieczem. Jak bardzo go wypaczą. Przez wiele lat na tej klindze umierały kolejne ofiary. A ona je pochłaniała. Musisz zrozumieć, że Dengothaag, mimo iż był kawałkiem duszy boga, nie miał własnej świadomości. Nie wymagasz tego od drzwi, prawda? Żeby dostać się do królestwa Reagwyra, trzeba było umrzeć od tego ostrza, Miecz zabierał twoją duszę i przekazywał ją na drugą stronę. I właśnie to przez lata próbował robić, jego Moc uzdrawiania pojawiła się jedynie jako skutek uboczny. Lecz Mrok odciął kontakt z królestwem Pana Bitew, więc Miecz tylko gromadził dusze nieszczęśników, którzy na nim konali. Aż wreszcie przez bramę, zza Mroku, wdarła się Potęga, którą uwolnił jeden głupiec, a Miecz się przebudził. Jest w nim teraz cząstka duszy boga – i wspomnienie cierpień setek ofiar. I właśnie szuka wyznawców.
– Hrabia i Prawi, co?
– Też. Ale nie tylko oni. He, he. Gdyby kapłani wiedzieli, że to droga do uwolnienia boga albo do przebudzenia go w nowej postaci, zapewne zakopaliby Miecz sto jardów pod ziemią.
Altsin uśmiechnął się kwaśno.
– Czemu kapłani mieliby się bać własnego boga?
– A po co im bóg? Jeszcze zechciałby sprawdzić, czy przestrzegają jego przykazań. A potem zjawiłeś się ty, młody i głupi złodziej, który nie wiedział, kiedy się wycofać i dotarł tam, gdzie nie powinien. Sześć lat temu otworzyłeś drogę Bitewnej Pięści Reagwyra, nie samemu bogu, lecz przeklętemu przez wszystkich kawałkowi jego duszy, która została wygnana i miała nigdy nie wrócić. Szalonemu sukinsynowi, który utopił pół kontynentu we krwi. Ale po twoim czynie pękła bariera. Powstała dziura, która poszerza się w przerażającym tempie, a przez tę dziurę przychodzą potwory. Dzieją się dziwne rzeczy, Altsin, zaburzenia w aspektach, dziury w Mroku. Istnieje duże prawdopodobieństwo, że przez ciebie wszyscy zginiemy. Jak się z tym czujesz?
Złodziej oparł się plecami o ścianę, która kiedyś była burtą łodzi. Zamknął oczy.
– Pytałem... Dlaczego się uśmiechasz?
– Nie jestem Małą Liwką.
– Co?
– Mała Liwka była portową dziwką. I były też w porcie, przy Długim Nabrzeżu, dwa gangi złodziei. Awera-lof-Beneh i Gonnera Czachy. Miałem wtedy jedenaście... nie, dwanaście lat. Obaj nienawidzili się jak wściekłe psy, a Liwka była zbyt głupia albo zbyt pazerna, żeby wybrać między nimi, więc kręciła z oboma jednocześnie. Robiła to tak sprytnie, że nikt się nie zorientował, nawet jej opiekunka, lecz któregoś dnia coś jej się pomyliło i zamiast do Awera, poszła na schadzkę do Czachy. Połapała się dość szybko, lecz Gonner był tak ucieszony, że nie mogła mu się już wyrwać, a w tym samym czasie Awer i jego ludzie szukali jej po całym porcie. I znaleźli. W trakcie, że tak powiem. Wpadli do kryjówki Czachy z nożami i pałkami, polało się mnóstwo krwi. Cetron był wściekły i jak inni mówił, że to wina tej głupiej dziwki.
Altsin czuł, że jasnowidz wlepia w niego te swoje zakryte bielmem oczy.
– O czym ty bredzisz, chłopcze?
– Widzisz, wszyscy mówili, że ludzie Awera i Czachy pocięli się przez Małą Liwkę. A ja już wtedy zadałem sobie pytanie, co by było, gdyby Liwka ich oszukała, ale oni byliby przyjaciółmi? Myślę, że wtedy nic by się nie stało, chłopcy najwyżej nakładliby sobie po mordach, a potem ustalili uczciwy podział dni. Liwka była tylko pretekstem, małym, chudym i zezowatym pretekstem. Rozumiesz?
– Nie bardzo.
– Myślałem o tym. O moich snach. Czy to przeszłość, czy wizja przyszłości. O dziwnych ludziach, którzy pojawiają się znikąd. O krwi na deskach molo. Nikt z tych, którzy dziś w nocy zginęli, nie musiał być akurat w tym miejscu. Wojny nie wybuchają, bo jakaś portowa dziwka pomyli kochasia ani nie dlatego, że jakiś złodziej znajdzie się w niewłaściwym czasie i miejscu. Wojny wybuchają, bo paru ludzi nienawidzi się do tego stopnia, że nie można już bardziej, lub dlatego, że ktoś chce więcej pieniędzy, władzy albo przyjemności i nie może ich zdobyć w inny sposób. Więc gdybym nie wytarł wtedy dłoni o rękojeść Miecza, potwory i tak by nadeszły. Jak nie teraz, to za pięć, dziesięć albo sto lat. Mam rację?
Otworzył powieki i spojrzał wprost na jasnowidza. W oczach starca znów tańczyła rzeka.
– Mówiłem już – zaszumiały okoliczne wody – że miał szczęście. Wielkie. Być może nigdy w swoim istnieniu nie spotkał kogoś takiego jak ty, Altsin. Jego awenderi zawsze byli dobierani spośród najgorliwszych wyznawców, gotowych bez sprzeciwu stać się naczyniami dla duszy boga. Nigdy nie miał w nich towarzyszy. Partnerów.
– Ja nie będę naczyniem.
– Być może nie będziesz miał wyjścia. On nadal śpi, liże rany. Lecz nadejdzie dzień, gdy będzie potrzebował tego ciała. Jest tylko cząstką duszy boga. Wiele stracił w czasie Wojny, lecz też dla niego ona się nie skończyła. Kiedy odzyska siły, zabierze ci ciało, czy będziesz tego chciał, czy nie.
– Nie strasz, Jawynder. Znam opowieści o awenderi. Muszę się na to zgodzić i przyjąć go dobrowolnie, inaczej walka dusz zniszczy nas obu.
– Tak? Więc dlaczego twoje rany goją się w mgnieniu oka? Dlaczego walczysz jak fechmistrz opętany przez demona? Jakim cudem pokonałeś mnie, Prawych, tego zabójcę z pustyni wreszcie? Gdybyś chciał, pochlastałbyś go na kawałeczki. Uwierz mi. Bóg nie musi dostawać od ciebie zgody na piśmie. Wystarczy, że znajdujesz się w sytuacji, w której musisz walczyć o życie. Podsuwa ci swoje umiejętności, a ty korzystasz z nich i coraz trudniej będzie ci się bez tego obejść. Bo potęga i siła kuszą. Aż któregoś dnia zaczniesz myśleć jak on i czuć jak on. A wtedy...
– Prędzej umrzemy. On i ja. Nie poddam mu się.
Szum rzeki rozbrzmiał łagodnym śmiechem.
– Przez chwilę niemal ci uwierzyłem. Tak, jesteś uparty. Dziś w nocy prawie się utopiłeś, żeby tylko nie pozwolić mu zawładnąć swoim ciałem. Wiesz, co by się wtedy stało?
– Co?
– Umarlibyście obaj, lecz jego konająca dusza wyzwoliłaby taką Moc, że mogłoby zniknąć pół miasta. Ledwo zdążyłem.
Złodziej ponownie przymknął powieki, odetchnął.
– Zakładasz mi więzy, starcze? Co próbujesz mi powiedzieć, że nie wolno mi z nim walczyć, gdy w pobliżu są ludzie? A jeśli ich los mnie nie obchodzi? Mówisz, że nie mam wyjścia, że on i tak mnie pochłonie. Prędzej zgodzę się na zniszczenie całego świata, niż do tego dopuszczę.
Po chwili usłyszał cichy chichot.
– Mówisz do mnie, czy do niego? Co, chłopcze? Kogo chcesz przekonać?
– Może siebie? Jak on się nazywał? Ten awenderi?
– Bitewna Pięść. Był... był najlepszym wojownikiem i taktykiem, jakiego Reagwyr Objął swoją duszą. Ale podzielenie... widzisz, niektórzy awenderi nosili w sobie kawałki duszy boga przez lata. I te fragmenty wrastały w nich, łączyły z ich duszami. Jak pokroisz dżdżownicę, to z każdego nowego kawałka narodzi się robak. Jak podzielisz duszę na kilka części, to po latach każda z nich stanie się osobnym bytem. Osobną świadomością. Po zakończeniu Wojen Bogów okazało się, że nie tak łatwo naszym Nieśmiertelnym, że tak powiem, zebrać się do kupy. Czasem dochodziło do prawdziwych wojen między tymi, którzy narodzili się z awenderi.
– Jak u Setrena?
– Tak. On był pierwszy. Dlatego Nieśmiertelni zrezygnowali z pojawiania się między ludźmi w ten sposób. Nie tylko dlatego, że mogą umrzeć, ale też z obawy, że podzielą się na części, których potem nie będą mogli połączyć.
– Czy z takiego fragmentu może wyrosnąć nowy bóg?
– Kto wie.
– Nie pozwolę mu na to.
– He, he, he. Znów przemawia przez ciebie ten uliczny rzezimieszek. Arogancki i uparty. Wiesz, skąd się wzięły pływy?
– Nie, ale jak widzę, zaraz i tak mi powiesz. Niektórzy mówią coś o księżycu.
– Tak. Idioci. Dawno temu nie było ani przypływów, ani odpływów. Morza i oceany stały nieruchomo, targane tylko od czasu do czasu sztormami. I żył nad brzegiem oceanu pewien głupiec. Mieszkał razem z malutką córką w chacie takiej jak ta, żyli ze zbierania tego, co fale wyrzuciły na piasek. Jego córka lubiła morze, kąpała się w nim co dnia. Lecz pewnego razu wyszła wieczorem, żeby popływać, i nie wróciła. Głupiec szukał jej całą noc, po czym ktoś powiedział mu, że dziewczynka wypłynęła za daleko i utonęła. Wiesz, co zrobił?
– Zanudzał wszystkich głupimi historyjkami?
Jawynder zignorował zaczepkę.
– Poprzysiągł, że zmusi morze do oddania jej ciała. Wszedł w fale po pas, wyciągnął sztylet i zaczął dźgać wodę. Raz po raz. Dzień w dzień, miesiąc po miesiącu, rok po roku, dziesięciolecie po dziesięcioleciu. Wszyscy w okolicy przychodzili nad brzeg pokpić z głupca, lecz pewnego dnia, na oczach przerażonych gapiów, morze cofnęło się, odsłaniając rozległy szelf, na którym spoczywał szkielet jego córki. Ustąpiło przed uporem człowieka. I tak na świecie pojawił się pierwszy odpływ.
Altsin wstał z ziemi i spojrzał na jasnowidza.
– A morał?
– Prawdziwa potęga może cię zniszczyć, lecz nie zegnie cię, jeśli będziesz uparty. On, ten kawałek duszy boga, na razie śpi. Budzi się tylko wtedy, gdy zagrożone jest twoje życie, jak w czasie pojedynku z baronem czy walki w mieście. Ale robi to coraz łatwiej i szybciej. Więc za każdym razem, gdy próbuje przejąć twoje ciało, dźgaj go sztyletem. Opieraj się. Unikaj niebezpieczeństw, uciekaj, znajdź spokojne miejsce, gdzie nie będziesz musiał walczyć o życie. Inaczej możesz pewnego dnia obudzić się dokładnie w takim koszmarze, jaki śniłeś.
– Nie. – Złodziej pokręcił głową. – Wiesz, że to nic nie da, a chcesz tylko pozbyć się mnie z miasta. Ale oni pójdą za mną, ten zabójca z molo, ludzie hrabiego, każdy, kto czuje misję czy powołanie, by walczyć o świat. Myślę, że już nie ma takiego miejsca, gdzie będę mógł się schować.
– Znam to spojrzenie, chłopcze. Masz kolejny głupi pomysł?
– Głupi? Może. Pewna seehijska wiedźma jest mi winna przysługę. Mieszka daleko stąd i nie używa magii związanej z aspektami naszych Nieśmiertelnych. Jeśli ktoś może mi pomóc wyrwać tego sukinsyna z głowy, to tylko ona. No i – Altsin uśmiechnął się bez szczególnej radości – dzięki temu zniknę z miasta, a na tym chyba najbardziej ci zależy.
Jawynder zaśmiał się, a wraz z nim zaśmiała się rzeka.
– Mądrala. Seehijczycy, co? Sto Plemion? Wyspa, którą nawet północni piraci omijają z daleka? Jesteś szalony.
– Możliwe.
– Co takiego zrobiłeś dla tej wiedźmy? Ocaliłeś jej życie?
Złodziej wyszczerzył się szeroko, tym razem szczerze.
– Nie, przyjacielu. Zabiłem jej matkę.