KOŚCI ZIEMI

Znów padał deszcz i czarodziej z Re Albi czuł ogromną pokusę, by rzucić zaklęcie pogody, małe niewinne zaklęcie, które odegna chmury na drugą stronę gór. Bolały go wszystkie kości, pragnęły słońca, ciepła. Oczywiście mógł rzucić zaklęcie na ból, to jednak nie na długo by wystarczyło. Nie istniał lek, który mógłby mu ulżyć. Stare kości potrzebują słońca. Czarodziej stał bez ruchu w drzwiach swego domu pomiędzy ciemną izbą a deszczowym światem, powstrzymując się przed rzuceniem zaklęcia, zły na siebie, że się powstrzymuje i że musi się powstrzymywać.

Nigdy nie przeklinał — ludzie obdarzeni mocą nie klną, to niebezpieczne — odchrząknął jednak nisko, groźnie jak niedźwiedź. Chwilę później z górnych zboczy góry Gont dobiegł huk grzmotu, odbijając się echem z północy na południe i zamierając w zasnutym chmurami lesie.

Grzmot to dobry znak, pomyślał Wodorost. Wkrótce przestanie padać. Naciągnął kaptur i wyszedł na deszcz, by nakarmić kury.

Przeszukał dokładnie kurnik i znalazł trzy jajka. Czerwona Bucca siedziała w gnieździe; niedługo miały wykluć się kurczęta. Męczyły ją wszy, była nastroszona i wściekła. Wodorost wypowiedział kilka słów odganiających wszy. Przypomniał sobie, by oczyścić gniazdo, gdy tylko wylęgną się pisklaki, i wyszedł na podwórze. Brązowa i Szara Bucca, Nogawica, Jasna i Król przycupnęły pod osłoną dachu, wyrzekając cicho na deszcz.

Do południa ustanie, powiedział im czarodziej. Sypnął kurom ziarna i powędrował wolno do domu, niosąc w dłoni trzy ciepłe jajka. Jako dziecko uwielbiał chodzić po błocie. Pamiętał cudowne uczucie, gdy zimna maź przelewała mu się między palcami stóp. Wciąż lubił chodzić na bosaka, ale błoto już go nie cieszyło, było lepkie i nieprzyjemne. Nie znosił też schylać się, by oczyścić stopy przed wejściem do domu. Na starym klepisku nie miało to znaczenia, teraz jednak w jego domu była drewniana podłoga niczym u władcy, kupca bądź arcymaga, ponoć miała nie dopuszczać zimna i wilgoci do jego kości. Nie był to jego pomysł. Milczek przybył zeszłej wiosny z Portu Gont, by ułożyć podłogę w starym domu. Najpierw jednak posprzeczali się na ten temat, choć Wodorost powinien był już się nauczyć, że nie warto sprzeczać się z Milczkiem.

— Przez siedemdziesiąt pięć lat chodziłem po ziemi — oznajmił. — Jeszcze kilka mi nie zaszkodzi.

Milczek rzecz jasna nie odpowiedział, pozwalając, by czarodziej usłyszał własne słowa i w pełni dostrzegł ich głupotę.

— Klepisko łatwiej utrzymać w porządku — dodał Wodorost, wiedząc już, że przegrał. Istotnie, dobrze ubitą glinianą podłogę wystarczyło od czasu do czasu zamieść i zrosić wodą, żeby związać kurz, jednakże słowa te i tak zabrzmiały niemądrze. — Kto ułoży deski? — spytał ciekawie.

Milczek skinął głową, co oznaczało, że zrobi to sam.

Chłopak był pierwszorzędnym rzemieślnikiem — cieślą, stolarzem, kamieniarzem, dacharzem. Zademonstrował wszystkie swe umiejętności, gdy mieszkał tu jako uczeń Wodorosta, nim stracił wprawę wśród bogaczy z Portu Gont. Zaprzężonym w woły wozem należącym do Staruszki przywiózł deski z tartaku Szóstki w Re Albi. Następnego dnia ułożył podłogę. Stary czarodziej w tym czasie zbierał zioła nad Jeziorem Moczarnym. Kiedy wrócił do domu, zobaczył podłogę lśniącą niczym ciemne jezioro.

— Będę musiał za każdym razem myć nogi — wymamrotał i ostrożnie wszedł do środka. Drewno było tak gładkie, że wydawało się niemal miękkie. — Jest jak jedwab. Nie zrobiłbyś tego w jeden dzień bez kilku zaklęć. Wiejska chata z podłogą godną pałacu. To dopiero będzie widok, gdy zimą rozpalę ogień. A może mam sobie sprawić dywan z czesanej wełny i złotej przędzy?

Milczek uśmiechnął się, wyraźnie zadowolony z siebie.

Zjawił się na progu Wodorosta kilka lat wcześniej. Nie, minęło już dwadzieścia lat, może nawet dwadzieścia pięć, kawał czasu. Był wtedy naprawdę chłopcem, długonogim niedorostkiem o niesfornej czuprynie i łagodnej twarzy. Stanowcze usta, jasne oczy.

— Czego chcesz? — spytał czarodziej, doskonale wiedząc, czego chce przybysz, czego wszyscy pragną. Odwrócił wzrok od owych jasnych oczu. Był dobrym nauczycielem, najlepszym na Goncie, o tak, ale nauczanie go zmęczyło, nie miał ochoty, by znów ktoś plątał mu się pod nogami. Wyczuwał niebezpieczeństwo.

— Uczyć się — szepnął chłopak.

— Popłyń na Roke — polecił mag. Chłopak miał na sobie buty i porządny skórzany kubrak; stać go było, by opłacić przeprawę do Szkoły. W ostateczności mógł na nią zapracować.

— Już tam byłem.

Wodorost zmierzył chłopaka uważnym spojrzeniem. Nie dostrzegł płaszcza ani laski.

— Nie udało się? Odesłali cię? Uciekłeś?

Chłopak za każdym razem kręcił głową. Zamknął oczy, zacisnął wargi. Wyraźnie cierpiał. Potem odetchnął głęboko i spojrzał czarodziejowi wprost w oczy.

— Moja moc pochodzi stąd, z Gontu — oznajmił głosem niewiele donośniejszym niż szept. — Mój mistrz to Enhemon.

Mag, którego prawdziwe imię brzmiało Enhemon, zamarł w bezruchu. Patrzył na chłopaka, zmuszając go do odwrócenia wzroku.

W milczeniu zaczął szukać jego imienia i ujrzał dwie rzeczy: świerkową szyszkę i runę Zamkniętych Ust. Szukając głębiej, usłyszał w umyśle słowo, nie wymówił go jednak.

— Zmęczyło mnie nauczanie i mówienie — rzekł. — Łaknę milczenia. Czy to ci wystarczy?

Chłopak przytaknął.

— Dla mnie zatem będziesz Milczkiem — powiedział mag. — Możesz spać w kącie pod zachodnim oknem. W drewutni znajdziesz stary siennik, przewietrz go i wytrzep, nie sprowadź z nim myszy.

To rzekłszy, odszedł w stronę Overfell, zły na chłopaka za to, że przyszedł do niego, i na siebie za to, że się zgodził. Nie była to jednak złość, która sprawiała, by serce zabiło mu mocniej. Szybko kroczył naprzód — wówczas jeszcze mógł chodzić szybko — czując, jak morski wiatr napiera na niego z lewej strony, a poranne promienie słońca migoczą na falach, za granicą cienia rzucanego przez olbrzymią górę. Wspomniał magów z Roke, mistrzów magicznych sztuk, powierników tajemnic i mocy.

Okazał się dla was za potężny, co? Dla mnie pewnie też, pomyślał z uśmiechem. Był spokojnym człowiekiem, lecz lubił smak ryzyka.

Przystanął, czując ziemię pod stopami. Jak zwykle wędrował boso. Gdy uczył się na Roke, nosił buty, potem jednak wrócił na Gont, do Re Albi, z laską czarnoksiężnika, i wyrzucił je. Stojąc bez ruchu, czuł pod stopami pył i skałę urwiska, i góry w dole, a także korzenie wyspy ukryte głęboko w mroku. W ciemnościach pod wodami wszystkie wyspy łączyły się, tworząc jedność. Tak brzmiały nauki jego mistrza, którego imię brzmiało Ard, i podobnie twierdzili nauczyciele na Roke. To jednak była jego wyspa, jego skały, pył, ziemia. Z nich wyrastała jego magia.

Moja moc pochodzi stąd, powiedział chłopak, jednakże prawda leżała głębiej. Być może, tego mógłby nauczyć go Wodorost — co kryje się głębiej niż moc. Właśnie tego nauczył się tutaj, na Goncie, zanim popłynął na Roke.

No i chłopak musi mieć laskę. Czemu Nemmerle pozwolił mu odejść z Roke bez laski, z pustymi rękami, jak uczniowi bądź wiedźmie? Podobna moc nie powinna wędrować nierozpoznana i nieposkromiona.

Mój mistrz nie miał laski, pomyślał Wodorost i w tej samej chwili zrozumiał: on chce ją dostać ode mnie. Dąb z Gontu z rąk czarodzieja z Gontu. Cóż, jeśli sobie na nią zasłuży, dostanie laskę. O ile będzie trzymał język za zębami. Zostawię mu też moje księgi wiedzy. Jeśli wysprząta kurnik, zrozumie Komentarze z Danemeru i będzie trzymał język za zębami.

Nowy uczeń wysprzątał kurnik, okopał motyką grządkę z fasolą, poznał znaczenie Komentarzy z Danemeru i Enladzkich Arkanów, i trzymał język za zębami. Słuchał. Słuchał słów Wodorosta, a niekiedy jego myśli; robił to, czego życzył sobie Wodorost, a czasem czego mag nie wiedział nawet, że pragnie. Jego dar wykraczał dalece poza nauki Wodorosta. Miał rację przybywając do Re Albi i obaj o tym wiedzieli.

W owych czasach Wodorost rozmyślał często o ojcach i synach. Z własnym ojcem, czarnoksiężnikiem poszukiwaczem skarbów, pokłócił się o wybór mistrza. Ojciec wykrzyknął w gniewie, iż ktoś, komu Ard jest mistrzem, nie zasługuje na miano jego dziedzica. Całe życie pielęgnował gniew i do śmierci synowi nie wybaczył. Wodorost widywał młodych mężczyzn płaczących z radości po narodzinach pierworodnego. Widział, jak biedacy płacą wiedźmom roczne zarobki w zamian za obietnicę przyjścia na świat zdrowego chłopca, i jak bogacz dotyka twarzy przystrojonego w złoto malca, szepcząc z podziwem: “Moja nieśmiertelność". Rozumiał, że jeśli ojciec bije i poniża synów, darzy ich nienawiścią i pogardą, oznacza to, że zobaczył w nich własną śmierć. Widział też nienawiść w oczach synów, groźbę, bezlitosną wzgardę. I pojmował, czemu nigdy nie próbował pogodzić się z ojcem. Patrzył kiedyś, jak ojciec i syn pracują razem od świtu do zmierzchu. Starzec prowadził ślepego wołu, a syn, mężczyzna w średnim wieku, kierował żelaznym pługiem. Nie odzywali się nawet słowem, lecz gdy ruszyli do domu, starzec na moment położył dłoń na ramieniu syna i w owym geście Wodorost ujrzał coś, czego mu w życiu brakowało. Przypominał to sobie, patrząc w zimowe wieczory na siedzącego po drugiej stronie paleniska chłopca. Ciemna twarz pochylała się nad księgą bądź cerowaną koszulą. Spuszczone oczy, zaciśnięte wargi, nasłuchujący duch.

— Raz w życiu, jeśli dopisze mu szczęście, mag odnajduje kogoś, z kim może rozmawiać — powiedział Nemmerle noc czy dwie przed tym, nim Wodorost opuścił Roke, rok czy dwa nim sam Nemmerle został obrany Arcymagiem. Był wówczas Mistrzem Wzorów i najłagodniejszym nauczycielem Wodorosta w Szkole. — Myślę, że gdybyś zechciał zostać, Enhemonie, moglibyśmy ze sobą rozmawiać.

Dłuższą chwilę Wodorost nie był w stanie odpowiedzieć. W końcu jąkając się, dręczony wyrzutami sumienia z powodu swej niewdzięczności, nie wierząc we własny upór, rzekł:

— Mistrzu, zostałbym, ale moje miejsce jest na Goncie. Chciałbym, by było inaczej, bym mógł zostać z tobą…

— To rzadki dar wiedzieć, gdzie cię potrzebują, nim odwiedzisz wszystkie miejsca, których odwiedzić nie musisz. Od czasu do czasu przyślij mi ucznia. Roke potrzebuje magów z Gontu. Mam wrażenie, że nie dostrzegamy tu pewnych rzeczy, rzeczy wartych poznania…

Wodorost posłał do Szkoły kilku uczniów, trzech, może czterech miłych chłopców obdarzonych darem czynienia tego i owego. Ten jednak, na którego czekał Nemmerle, przybył do niego z własnej woli. Wodorost nie wiedział, co myśleli o nim na Roke. Milczek mu tego nie zdradził. W ciągu dwóch, trzech lat nauczył się tyle, ile inni w sześć. Wielu w ogóle się to nie udawało, dla niego były to jednak dopiero podstawy.

— Czemu nie przybyłeś do mnie od razu, by potem na Roke pogłębiać wiedzę? — spytał kiedyś Wodorost.

— Nie chciałem marnować twojego czasu.

— Czy Nemmerle wiedział, że wyruszasz do mnie? Milczek potrząsnął głową.

— Gdybyś zechciał zdradzić mu swoje zamiary, mógłby przesłać mi wiadomość.

Chłopak spojrzał na niego poruszony.

— Był twoim przyjacielem? Wodorost milczał przez chwilę.

— Był moim mistrzem — rzekł w końcu. — Może stałby się przyjacielem, gdybym został na Roke. Czy magowie mają przyjaciół? Niektórzy twierdziliby, że nie, podobnie jak nie mają żon i synów. Kiedyś Nemmerle powiedział mi, że w naszym fachu można mówić o szczęściu, jeśli znajdzie się kogoś, z kim można rozmawiać. Zapamiętaj to sobie. Jeżeli ci się poszczęści, któregoś dnia będziesz musiał otworzyć usta.

Milczek skłonił rozczochraną, mądrą głowę.

— Jeśli się nie zrosną — dodał Wodorost.

— Jeżeli mnie poprosisz, będę mówił — rzekł młodzieniec tak szczerze, z taką chęcią zaprzeczenia swej własnej naturze wedle życzenia maga, że Wodorost musiał się roześmiać.

— Prosiłem, abyś tego nie robił. Nie o moich pragnieniach mówię. Ja sam gadam za dwóch. Nieważne. Gdy nadejdzie czas, będziesz wiedział, co powiedzieć. Na tym właśnie polega sztuka. Co powiedzieć i kiedy. Reszta jest milczeniem.

Uczeń przez trzy lata spał na sienniku pod małym zachodnim okienkiem w domu Wodorosta. Poznawał sztukę magii, karmił kury, doił krowę. Raz jeden zasugerował, by Wodorost zaczął hodować kozy. Nie odzywał się cały tydzień, zimny, mokry, jesienny tydzień. Wreszcie rzekł:

— Mógłbyś sprawić sobie kilka kóz.

Wodorost wpatrywał się w leżącą na stole otwartą księgę wiedzy. Usiłował właśnie odtworzyć jedno z Zaklęć Acastańskich, pozbawionych mocy i uszkodzonych przez Emanacje Fundauriańskie wiele wieków wcześniej. Właśnie zaczynał wyczuwać brakujące słowo, które mogło zapełnić jedną z luk. Już prawie je miał, gdy…

— Mógłbyś sprawić sobie kilka kóz — powiedział Milczek.

Wodorost uważał samego siebie za nieprzebierającego w słowach, niecierpliwego człowieka, szybko wpadającego w złość. Za młodu konieczność unikania przekleństw niezmiernie mu ciążyła. Przez trzydzieści lat z zaciśniętymi zębami znosił głupotę uczniów, klientów, kur i krów. Uczniowie i klienci lękali się jego języka, krowy i kury nie zwracały uwagi na wybuchy maga. Milczek jednak nigdy wcześniej go nie rozgniewał.

Zapadła długa cisza.

— Po co?

Milczek najwyraźniej nie dostrzegł chwili przerwy ani niezwykle łagodnego tonu w głosie mistrza.

— Dla mleka, sera, mięsa, towarzystwa — odparł.

— Hodowałeś kiedyś kozy? — spytał Wodorost tak samo łagodnie, uprzejmie.

Milczek potrząsnął głową.

Pochodził z miasta, przyszedł na świat w Porcie Gont. Nie opowiadał o sobie, lecz Wodorost popytał po ludziach. Jego ojciec, pomocnik w porcie, zginął w wielkim trzęsieniu ziemi, gdy Milczek miał siedem, osiem lat. Matka prowadziła kuchnię w nadmorskiej tawernie. W wieku dwunastu lat chłopak wpadł w kłopoty, prawdopodobnie z powodu magii, i matka zdołała oddać go do terminu u Elassena, otoczonego szacunkiem czarnoksiężnika w Ujściu. Tam chłopak otrzymał prawdziwe imię, nauczył się ciesielki i pracy na roli — i niewiele ponad to. Po trzech latach Elassen wykazał się gestem i opłacił mu podróż na Roke. To wszystko, co Wodorost wiedział o chłopaku.

— Nie znoszę koziego sera — oznajmił.

Milczek tylko skinął głową. Nigdy z magiem nie dyskutował.

W ciągu następnych lat Wodorost od czasu do czasu przypominał sobie, jak to nie wpadł w złość, gdy Milczek poradził, żeby sprawił sobie kozy. Za każdym razem czuł cichą satysfakcję.

Po kilku następnych dniach spędzonych na próbach odkrycia brakującego słowa polecił Milczkowi, by zaczął studiować Zaklęcia Acastańskie. Po długiej wytężonej pracy w końcu odnieśli sukces.

— Zupełnie jakbyśmy orali pole pługiem zaprzężonym w ślepego wołu — zauważył Wodorost. Niedługo potem wręczył Milczkowi laskę, którą dla niego zrobił z gontyjskiego dębu. Władca Portu Gont kolejny raz próbował zwabić Wodorosta, nalegając, że trzeba się zająć niecierpiącymi zwłoki sprawami w mieście. Wodorost posłał Milczka, który już tam został.

Teraz Wodorost stał na progu swego domu z trzema jajkami w dłoni. Po plecach spływały mu zimne strużki deszczu. Od jak dawna tak stał i czemu myślał o błocie, o podłodze, o Milczku? Czy wracał ze spaceru ścieżką nad Overfell? Nie, to było wiele lat temu, długich lat w słońcu. Teraz padał deszcz. Zatem nakarmił kury i przyszedł do domu z trzema jajkami; wciąż ciepłymi, gładkimi, brązowymi, letnimi jajkami. W głowie ciągle dźwięczał mu huk grzmotu. Jego wibracje wstrząsały kośćmi, stopami. Grzmot.

Nie. Jakiś czas temu rzeczywiście usłyszał huk grzmotu, ale nie teraz. Czuł już kiedyś coś podobnego, to dziwne niepokojące uczucie, którego teraz nie poznał. Wówczas trzęsienie ziemi zatopiło pół mili wybrzeża pod Essary i zalało doki w Porcie Gont.

Zszedł z progu na ziemię, by poczuć ją nerwami stóp, lecz błoto stłumiło, zagłuszyło wszelkie przesłanie, jakie dla niego miała. Położył jajka na progu, usiadł obok, umył nogi deszczówką z garnka przy stopniu, wytarł ścierką przewieszoną przez ucho garnka, zebrał jajka, powoli dźwignął się z miejsca i wszedł do domu.

Natychmiast spojrzał na laskę opartą o ścianę w kącie za drzwiami. Schował jajka do spiżarki, zjadł pospiesznie jabłko — był głodny — i wziął ją do ręki. Zrobiono ją z drewna cisowego i podkuto miedzią. Miejsce, w którym ją chwytał, było gładkie niczym jedwab. Dał mu ją Nemmerle.

— Stój! — polecił lasce w jej własnym języku i wypuścił ją. Stała bez ruchu, jakby wetknął ją w otwór. — Do korzeni! — rzekł niecierpliwie w Mowie Tworzenia. — Do korzeni!

Patrzył na laskę stojącą pośrodku lśniącej podłogi. Po chwili ujrzał, jak drży lekko, trzęsie się, dygocze.

— Aha — przytaknął stary czarodziej. — Co mam robić? — spytał głośno po chwili.

Laska zakołysała się, zamarła, znów zadrżała.

— Wystarczy, moja droga. — Wodorost sięgnął po nią. — Chodź. Nic dziwnego, że myślałem o Milczku. Powinienem po niego posłać… Wezwać… Nie. Ard… jak to brzmiało? Znajdź środek, dotrzyj do środka. Takie pytanie winieniem zadać. Oto co muszę zrobić…

Mamrocząc do siebie, zdjął ciężki płaszcz i na niewielkim ogniu nastawił wodę. Zastanawiał się, czy zawsze do siebie mówił, czy robił to cały czas, gdy mieszkał z nim Milczek. Nie, nabrał tego zwyczaju, kiedy Milczek odszedł, uznał w zakamarku umysłu, w którym wciąż kryły się zwyczajne myśli, podczas gdy reszta szykowała się na grozę i zniszczenie.

Ugotował na twardo trzy nowe jajka i jedno już wcześniej leżące w spiżarce. Wsadził je do sakwy wraz z czterema jabłkami i pęcherzem żywicznego wina na wypadek, gdyby nie wrócił na noc. Potem ostrożnie, bo reumatyzm wciąż dawał mu się we znaki, narzucił na plecy płaszcz, ujął w dłoń laskę, kazał ogniowi zgasnąć i wyszedł.

Nie hodował już krowy. Przystanął, z namysłem patrząc na podwórze. Ostatnio w sadzie zauważył ślady lisa. Ale gdyby coś zatrzymało go poza domem, kury umarłyby z głodu. Będą musiały zaryzykować, jak wszystko inne na tym świecie. Uchylił lekko furtkę. Choć deszcz przemienił się w mglistą mżawkę, ptaki wciąż kuliły się pod dachem kurnika, wyraźnie niezadowolone. Tego ranka Król nie zapiał ani razu.

— Macie mi coś do powiedzenia? — spytał Wodorost. Brązowa Bucca, jego ulubienica, otrząsnęła się i kilka razy wymówiła swe imię. Pozostałe milczały.

— Uważajcie na siebie. Przy pełni księżyca kręcił się tu lis — ostrzegł czarodziej i ruszył w drogę.

W czasie wędrówki rozmyślał, snuł wspomnienia. Przypominał sobie wszystko, o czym raz jeden bardzo dawno temu słyszał od swego mistrza. Były to dziwne sprawy, tak dziwne, że nigdy się nie dowiedział, czy naprawdę można nazwać je magią, czy też to zwykłe sztuczki czarownic, jak twierdzili na Roke. W Szkole nigdy o nich nie słyszał ani nie mówił — może lękając się, że mistrzowie zaczną nim gardzić, gdyż poważnie traktuje podobne kwestie, a może wiedząc, że i tak ich nie zrozumieją, bo to sekrety Gontu, prawdy Gontu. A jednak Ard… Księgi, które przypadły jego mistrzowi, pochodzące od wielkiego maga Ennasa z Gontu, też o nich nie wspominały. O takich sprawach tylko się mówiło. I to w domu.

— Idź nad Czarny Staw za pastwisko Semere. — Tak brzmiały słowa mistrza. — Stamtąd możesz odczytać Górę. Możesz odnaleźć środek. Sprawdzić, którędy można wejść.

— Wejść? — wyszeptał Wodorost, wówczas jeszcze chłopiec.

— Co mógłbyś zrobić z zewnątrz?

Wodorost milczał długą chwilę. W końcu spytał:

— Jak?

— Tak.

Długie ręce uniosły się w szerokim geście inwokacji, którą Wodorost miał rozpoznać później jako jedno z wielkich zaklęć przemiany. Słyszał, że Ard wymawia słowa zaklęcia — błędnie, jak każdy nauczyciel magii; w przeciwnym razie zaklęcie by zadziałało. Wodorost umiał tak słuchać, by usłyszeć prawdziwe słowa i je zapamiętać. Pod koniec w milczeniu powtórzył w myślach zaklęcie, szkicując w pamięci dziwne, niezręczne gesty stanowiące jego część. Nagle znieruchomiał.

— Tego czaru nie da się zdjąć — powiedział ze zdziwieniem. Skinienie głowy.

— Jest nieodwracalny.

Wodorost nie słyszał o żadnej przemianie, która nie byłaby odwracalna, o żadnym zaklęciu, którego nie da się odwołać, oprócz Słowa Uwolnienia, a je wymawia się tylko raz.

— Ale kiedy…?

— W razie potrzeby — brzmiała odpowiedź.

Wodorost wiedział, że nie ma po co pytać, Ard i tak niczego nie wyjaśni. Potrzeba użycia podobnego zaklęcia z pewnością nie zdarzała się często. Istniało niewielkie prawdopodobieństwo, że będzie musiał kiedyś z niego skorzystać. Pozwolił, by straszliwe zaklęcie zatonęło w głębinach jego umysłu i ukryło się pod warstwą tysiąca użytecznych, pięknych i mądrych czarów i uroków, wszystkich praw i mądrości Roke, wiedzy zawartej w księgach, w dziedzictwie jego mistrza — zaklęcie prymitywne, potworne, bezużyteczne. Sześćdziesiąt lat spoczywało w mroku umysłu Wodorosta niczym kamień węgielny starego, zapomnianego domu, ukryty w piwnicy dworu pełnego światła, skarbów i dzieci.

Deszcz przestał padać, lecz mgła nadal spowijała szczyt góry, a strzępy chmur unosiły się między drzewami na zboczu. Wodorost nie był niestrudzonym piechurem jak Milczek, który gdyby tylko mógł, całe życie by spędził na wędrówkach po lasach góry Gont. Urodził się jednak w Re Albi i znał tutejsze drogi i ścieżki niczym własną kieszeń. Ruszył na skróty obok studni Rissi i przed południem znalazł się na pastwisku Semere, płaskiej hali. Milę dalej w dole dostrzegł oświetlone promieniami słońca budynki przycupnięte w objęciach wzgórza. Po jego drugiej strome stadko owiec wędrowało powoli niczym cień białej chmury. Port Gont i jego zatoka kryły się za pasmem stromych kanciastych wzgórz stojących za miastem.

Wodorost jakiś czas chodził tu i tam po pastwisku. W końcu znalazł coś, co uznał za Czarny Staw. Było to małe bajorko, zamulone i zarośnięte szuwarami. Wiodła do niego niewyraźna, grząska ścieżka, na której dostrzegł tylko ślady kozich racic. Woda była ciemna, choć na niebie lśniło jasne słońce, a staw leżał daleko ponad torfowiskami. Wodorost podążył tropem kóz. Westchnął gniewnie, gdy się poślizgnął i musiał szarpnąć się gwałtownie, by nie upaść. Na skraju wody zastygł bez ruchu. Pochylił się, żeby rozetrzeć kostkę u nogi. Nasłuchiwał.

Wokół panowała absolutna cisza.

Nie słyszał wiatru, ptasich głosów, odległych ryków, muczenia, krzyków ludzkich. Zupełnie jakby cała wyspa umilkła. Nie bzyczała ani jedna mucha.

Spojrzał w ciemną wodę. Nie odbijała niczego.

Z wahaniem ruszył naprzód, bosy, z nogami odsłoniętymi po uda. Godzinę wcześniej, gdy zaświeciło słońce, złożył płaszcz i schował do torby. Rozgarniał szuwary. Miękkie błoto pełne splątanych korzeni przytrzymywało mu stopy. Wędrował powoli, nie czyniąc żadnego hałasu. Kręgi na wodzie wzbudzone jego krokami były małe, niewyraźne. Długo szedł przez płyciznę. Wreszcie jego ostrożna stopa nie wyczuła dna. Przystanął.

Woda zadrżała. Najpierw poczuł to na udach: falowanie, niczym łaskotanie zwierzęcego futra; potem ujrzał: powierzchnia stawu się poruszyła. Nie były to kręgi, które sam wzbudził — zdążyły już zniknąć — lecz zmarszczki, najpierw słabe, potem wyraźniejsze. Dreszcz i znowu, jeszcze raz, jeszcze.

— Gdzie? — szepnął, a potem wymówił to słowo głośno w języku, który rozumieją wszystkie rzeczy niemające własnej mowy.

Cisza. Nagle z czarnej rozedrganej wody wyskoczyła białoszara ryba długości jego dłoni. W skoku zawołała cicho, ale wyraźnie, w tej samej mowie:

— Iaved!

Stary czarnoksiężnik stał bez ruchu. Przywołał w pamięci wszystkie znane sobie imiona z Gontu. Po chwili ujrzał w myślach miejsce zwane Iaved. Właśnie tam rozchodziły się pasma skalne niedaleko Portu Gont. Było jak zawias, spinający oba przylądki górujące nad miastem. Tutaj zaczynał się uskok. Trzęsienie ziemi w tym miejscu mogło zniszczyć miasto, wywołać lawiny i wielkie fale, zatrzasnąć okalające zatokę urwiska niczym dwie klaszczące dłonie. Wodorost zadrżał. Wstrząsnął nim dreszcz niczym wodą w stawie.

Odwrócił się i pospiesznie, nieostrożnie ruszył do brzegu, nie dbając, gdzie stawia stopy i czy zakłóci ciszę pluskaniem, głośnym oddechem. Jak najszybciej przebył wiodącą przez sitowie ścieżkę. W końcu znalazł się na suchym lądzie. Pod stopami czuł szorstką trawę, w uszach dźwięczało mu brzęczenie komarów i świerszczy. Wówczas usiadł ciężko na ziemi, bo trzęsły mu się nogi.

— Nic z tego — rzekł do siebie po hardycku i dodał: — Nie dam rady. Nie dam rady zrobić tego sam.

Był tak zdenerwowany, że gdy postanowił wreszcie wezwać Milczka, nie potrafił przypomnieć sobie początku zaklęcia, które znał od sześćdziesięciu lat. Kiedy wydało mu się, że już je ma, zaczął wygłaszać zaklęcie przywołania, które — nim jeszcze uświadomił sobie, co robi — natychmiast poczęło działać. Musiał przerwać i ostrożnie cofnąć słowo po słowie.

Garścią trawy wytarł stopy i nogi pokryte śliskim mułem. Błoto nie wyschło jeszcze; rozmazał je tylko po skórze.

— Nienawidzę błota — szepnął. Zacisnął szczęki i zaniechał prób oczyszczenia nóg. — Ziemia, ziemia — rzekł łagodnie, klepiąc grunt, na którym siedział. Potem zaś bardzo ostrożnie i powoli wygłosił zaklęcie wezwania.


***

Czarnoksiężnik Ogion zatrzymał się na ruchliwej ulicy wiodącej do tłocznej przystani Portu Gont. Towarzyszący mu kapitan statku przeszedł z rozpędu jeszcze kilka kroków. Gdy się obrócił, ujrzał, jak Ogion przemawia w powietrze.

— Oczywiście, że przybędę, mistrzu — powiedział mag, a potem, po chwili: — Jak szybko?

Po kolejnej długiej chwili rzekł w przestrzeń coś w języku, którego kapitan nie rozumiał, i uczynił gest spowijający na moment jego ciało w mrok.

— Kapitanie — oznajmił — przykro mi, lecz zaczarowanie twoich żagli musi poczekać. Nadchodzi trzęsienie ziemi. Muszę ostrzec miasto. Zechcesz powiadomić wszystkich w porcie? Niech każdy statek wypłynie na otwarte morze, poza Zbrojne Urwiska.

Odwrócił się i pobiegł ulicą — wysoki, silny mężczyzna o rozczochranych siwiejących włosach. Pędził rączo jak jeleń.


***

Port Gont leży w sercu długiej wąskiej zatoki między stromymi skałami. Z morza wpływa się do niej pomiędzy dwoma wielkimi przylądkami, Bramami Portu, Zbrojnymi Urwiskami, które dzieli odległość zaledwie stu stóp. Przylądki bronią Portu Gont przed piratami, lecz tworzą też niebezpieczeństwo. Długa zatoka to przedłużenie uskoku w ziemi, a szczęki, które raz się rozwarły, znów mogą się zamknąć.

Ogion uczynił już wszystko, żeby ostrzec miasto, i dopilnował, by strażnicy miejscy i portowi doglądali ruchu, nie pozwalając, aby nieliczne wiodące z miasta drogi zablokowała paniczna ucieczka zdesperowanych ludzi. Teraz zamknął się w komnacie wieży sygnałowej, przekręcił klucz, bo wszyscy jednocześnie domagali się jego uwagi, i wysłał swą postać nad Czarny Staw, za pastwisko Semere, wysoko na zbocze góry.

Jego stary mistrz siedział na trawie obok stawu. Jadł jabłko. Na zaschniętym błocie pokrywającym ziemię wokół jego nóg bieliły się skorupki jajka. Gdy uniósł głowę i ujrzał postać Ogiona, uśmiechnął się szeroko, słodko. Wyglądał bardzo staro. Nigdy nie wydawał się taki stary. Ogion nie widział go od ponad roku, był zbyt zajęty; zawsze miał dużo pracy w porcie, musiał załatwić mnóstwo spraw władców i zwykłych ludzi. Brakło mu czasu, by przechadzać się po lesie na zboczu góry i posiedzieć z Enhemonem w małym domku w Re Albi, słuchając i milcząc. Enhemon był stary — zbliżał się do osiemdziesiątki — i przerażony. Uśmiechnął się radośnie na widok Ogiona, jednak w uśmiechu tym krył się lęk.

— Chyba wiem, co musimy zrobić — oznajmił bez żadnych wstępów. — Spróbujemy podtrzymać uskok, ty u Bram, a ja po drugiej stronie, w Górze. Będziemy pracować razem; może nam się uda. Czuję, jak napięcie narasta, a ty?

Ogion potrząsnął głową. Pozwolił swej postaci usiąść na trawie obok Enhemona. Pod zjawą nie ugięło się nawet źdźbło trawy.

— Zdołałem tylko wywołać panikę w mieście — rzekł — i wyprawić statki z zatoki. Co czujesz? Jak to wyczuwasz?

Były to pytania techniczne jednego maga do drugiego. Enhemon zawahał się lekko.

— To Ard. Nauczyłem się… — powiedział i znów umilkł. Nigdy nie opowiadał Ogionowi o swym pierwszym mistrzu, czarodzieju nieznanym nawet na Goncie, okrytym niesławą. Z postacią Arda wiązała się jakaś tajemnica, może hańba. Choć gadatliwy jak na czarodzieja, w pewnych sprawach Enhemon milczał jak głaz. Ogion, który szanował milczenie nauczyciela, nigdy nie pytał go o mistrza.

— To nie jest magia z Roke — oznajmił starzec. Jego głos brzmiał sucho, nieco sztucznie. — Nie narusza jednak równowagi. To nic śliskiego. — Słowem tym zawsze określał wszelkie złe czyny, zaklęcia rzucane dla zysku, klątwy, czarną magię: śliskie sprawy. Po pewnym czasie, wyraźnie szukając odpowiednich słów, dodał: — Ziemia, skały. To brudna magia. Stara, bardzo stara. Równie stara jak wyspa Gont.

— Stare Moce — mruknął Ogion. Enhemon przytaknął.

— Czy zdoła zapanować nad ziemią?

— Raczej się z nią dogadać. — Enhemon zagrzebał w piasku ogryzek jabłka i większe fragmenty skorupek. Starannie uklepał ziemię. — Oczywiście znam słowa, ale będę musiał na bieżąco uczyć się, co robić. W tym kłopot z wielkimi zaklęciami, co? Uczysz się, co masz robić, kiedy już to robisz. Nie da się poćwiczyć. O, proszę, czujesz?

Ogion pokręcił głową.

— Napięcie. — Enhemon spoglądał gdzieś w głąb siebie. Mimowolnie poklepywał ziemię niczym pasterz uspokajający spłoszoną krowę. — Już niedługo. Czy zdołasz utrzymać Bramy otwarte?

— Powiedz mi, co zrobić.

Ale Enhemon potrząsnął tylko głową.

— Nie, nie mamy czasu. To nie dla ciebie.

Sprawiał wrażenie zdenerwowanego tym, co wyczuwał w ziemi i w powietrzu. Poprzez niego Ogion poczuł narastające, nieznośne napięcie. Po chwili jednak starzec odprężył się nieco, a nawet uśmiechnął.

— Bardzo stare sprawy. Żałuję, że tak mało się nad nimi zastanawiałem, że ci ich nie przekazałem, ale wydawały się takie prymitywne, brutalne… Nie powiedziała, gdzie się tego nauczyła. Oczywiście tutaj… Istnieją przecież różne rodzaje wiedzy.

— Ona?

— Ard. Mój mistrz. — Enhemon uniósł twarz nieodgadnioną jak maska. Czyżby w jego wzroku kryła się przebiegłość? — Nie wiedziałeś? Rzeczywiście, chyba nigdy o tym nie wspominałem. W sumie co za różnica? Żaden z nas, czarodziejów, i tak nie ma płci. Liczy się tylko, w czyim domu zamieszkamy. Możliwe, że zapomnieliśmy o wielu rzeczach wartych poznania, właśnie takich… O, proszę! Jest znowu…

Jego nagłe napięcie i bezruch, wykrzywiona twarz i skierowane do wewnątrz spojrzenie przypominały zachowanie rodzącej, która czuje skurcz macicy, pomyślał Ogion.

— Co masz na myśli, mówiąc “w Górze"? Skurcz minął. Enhemon odpowiedział spokojnie:

— Wewnątrz Góry. W Iaved. — Wskazał widoczne w dole skaliste wzgórza. — Wejdę do środka, spróbuję podtrzymać uskok. Nie wątpię, że wkrótce dowiem się, jak to zrobić. Powinieneś już wracać do siebie. Napięcie rośnie.

Znów umilkł, jakby zaatakowany gwałtownym bólem. Skulił się w sobie, z trudem wstał z ziemi. Ogion bez zastanowienia wyciągnął rękę, by mu pomóc.

— Nic z tego — stary czarodziej uśmiechnął się szeroko. — Jesteś tylko wiatrem, światłem słońca. A teraz ja stanę się ziemią i kamieniem. Czas ci w drogę. Żegnaj, Aihalu. Choć raz rozewrzyj szczęki, dobrze?

Ogion posłusznie wrócił do dusznej, zawieszonej gobelinami komnaty w Porcie Gont. Dopiero gdy podszedł do okna i ujrzał widoczne w dole zamykające zatokę urwiska, niczym szczęki gotowe się zacisnąć, zrozumiał żart starca.

— Tak też uczynię — powiedział i wziął się do pracy.


***

— Oto co muszę zrobić — oznajmił stary czarodziej, wciąż przemawiając do nieobecnego Milczka, bo czuł się z tym lepiej — Muszę wejść w głąb Góry, do samego środka, ale nie tak jak czarodziej poszukiwacz, nie prześlizgując się pomiędzy, patrząc, kosztując. Głębiej. Aż do końca. Nie do żył, lecz do kości O tak.

Stojąc samotnie na pastwisku w blasku słońca, Enhemon szeroko rozłożył ramiona w geście inwokacji rozpoczynającym wszystkie wielkie zaklęcia i przemówił.

Kiedy wypowiedział słowa, których nauczyła go Ard, nic się nie stało; Ard, jego mistrz, czarownica o ostrym języku i długich chudych rękach, wówczas wymówiła je błędnie, teraz zabrzmiały właściwie. Nic się nie stało. Miał jeszcze czas, by pożałować rozstania ze światłem i nadmorskim wiatrem, i by zwątpić w moc zaklęcia, we własne siły. A potem ziemia się uniosła i otoczyła go — sucha, ciepła, ciemna.

Wiedział, że powinien się spieszyć, że kości ziemi nękane bólem pragną się poruszyć i że musi stać się nimi, by nimi pokierować. Nie mógł jednak nic zrobić. Czuł oszołomienie towarzyszące przemianie. W swoim życiu bywał już lisem, bykiem i ważką. Wiedział, jak to jest, kiedy się zmienia postać. To jednak było coś zupełnie innego. Powoli się rozrastał. Rosnę, pomyślał.

Sięgnął ku Iaved, ku bólowi, cierpieniu. Zbliżając się, poczuł, jak ogarnia go fala ogromnej siły nadpływająca z zachodu. Zupełnie jakby Milczek ujął go za rękę. Dzięki temu mógł posłać mu własną siłę, siłę Góry. Nie powiedziałem, że już nie wrócę, pomyślał. Były to jego ostatnie hardyckie słowa, ostatni żal, bo teraz znalazł się już pośród kości góry. Poznał żyły ognia i bicie olbrzymiego serca. Wiedział, co ma robić. Przemówił w języku nieznanym człowiekowi.

— Cicho. Spokojnie. Już dobrze. No, dalej. Tylko spokojnie.

I stał się spokojny, nieruchomy, skała w skale, ziemia w ziemi, w ognistym mroku góry.


***

Ludzie widzieli jedynie, jak ich mag Ogion stoi samotnie na dachu wieży sygnałowej. Ulice w dole unosiły się i opadały niczym morskie fale. Bruk wyskakiwał z ziemi. Ściany z glinianych cegieł rozpadały się w pył. Zbrojne Urwiska z jękiem zbliżyły się ku sobie. A wtedy Ogion wyciągnął przed siebie ręce, rozchylił je powoli i przylądki rozsunęły się wraz z nimi, po czym stanęły bez ruchu. Miasto zadrżało i znieruchomiało. To Ogion powstrzymał trzęsienie ziemi. Widzieli to. Widzieli na własne oczy.

— Pomagał mi mój mistrz, a jemu jego mistrz — mówił Ogion, gdy sławili jego imię. — Mogłem utrzymać Bramy otwarte, bo on zatrzymał Górę.

Oni jednak wychwalali jego skromność i nie słuchali. Umiejętność słuchania to rzadki dar. Ludzie potrzebują bohaterów.

Gdy w mieście znów zapanował porządek, statki wróciły do przystani, a mury zostały odbudowane, Ogion umknął przed tłumem i ruszył na wzgórza nad Portem Gont. Znalazł cichą małą kotlinkę, zwaną Doliną Krawca, której prawdziwe imię w Mowie Tworzenia brzmiało Iaved, tak jak prawdziwe imię Ogiona brzmiało Aihal. Chodził po niej cały dzień, jakby czegoś szukał. Wieczorem położył się na ziemi i zaczął do niej mówić.

— Powinieneś był mi powiedzieć. Mógłbym się chociaż pożegnać…

Zapłakał; jego łzy padły na suchą ziemię pomiędzy źdźbłami trawy, pozostawiając maleńkie krople błota, lepkie plamki wilgoci. Zasnął tam, na ziemi. O brzasku wstał i ruszył zboczem w stronę Re Albi. Nie wszedł do wioski, lecz minął ją i dotarł do dwuizbowej chaty przycupniętej samotnie na północy przy Overfell. Drzwi stały otworem.

Ostatnie strąki fasoli już dojrzały i wisiały spęczniałe na pędach. Trzy kury gdakały, drepcząc po zakurzonym podwórku — czerwona, brązowa i biała. Szara wysiadywała jajka w kurniku. Nie dostrzegł koguta, którego Enhemon nazwał Królem. Król umarł, pomyślał Ogion. Może właśnie w tej chwili wykluwa się kurczę, które zajmie jego miejsce. Wydało mu się, że z małego sadu za domem dobiega go woń lisa.

Zamiótł kurz i liście, które wpadły przez otwarte drzwi i zasłały drewnianą podłogę. Wyniósł na słońce siennik i kołdrę Enhemona› by je przewietrzyć. Trochę tu zostanę, pomyślał, to dobre miejsce. A po chwili dodał w myślach: Może sprawię sobie kilka kóz.

Загрузка...