HISTORIA Z GÓRSKICH MOCZARÓW

Wyspa Semel leży na północny zachód od Havnoru, po drugiej stronie Morza Pelnijskiego, na południowy zachód od Enladów. Choć to jedna z wielkich wysp Archipelagu Ziemiomorza, nie pochodzi z niej zbyt wiele opowieści. Enlad ma własną wspaniałą historię, Havnor bogactwa, Paln złą sławę, a Semel znana jest jedynie z bydła i owiec oraz górującego nad lasami i miasteczkami wielkiego, milczącego wulkanu Andanden.

Na południe od Andandenu rozciągają się moczary. Gdy wulkan przebudził się po raz ostatni, opadło na tę krainę sto stóp popiołów. Rzeki i strumienie przeciskały się przez grubą warstwę pyłu, rozlewały się coraz szerzej i szerzej, i utworzyły wielkie, ponure mokradła rozciągające się aż po horyzont. Niewiele tam drzew, niewielu ludzi. Na żyznych popiołach rośnie soczysta zielona trawa. Tamtejsi mieszkańcy hodują krowy, które sprzedają ludnym osadom z południowego wybrzeża. Krowy pasą się swobodnie na równinie, gdzie rzeki służą za ogrodzenia.

Jak zawsze w górach, Andanden włada tutejszą pogodą. Gromadzi wokół siebie chmury. Lato na moczarach jest krótkie, zima długa.

We wczesnym mroku zimowego dnia na wietrznych rozstajach pojawił się podróżny. Żadna z dróg nie wyglądała obiecująco. Były to zwykłe krowie ścieżki wśród sitowia. Wędrowiec rozejrzał się w poszukiwaniu jakiegoś znaku.

Schodząc po zboczu góry, dostrzegł rozrzucone wśród mokradeł domy. Zdawało mu się, że zmierza w stronę wioski. Gdzie jednak musiał źle skręcić. Wysokie ściany sitowia napierały na ścieżki. Jeśli nawet gdzieś w pobliżu świeciło jakieś światło, me mógł go dostrzec. Woda szumiała mu wesoło u stop. Okrążając Andanden twardymi drogami z czarnej lawy, zniszczył sobie buty i całkiem przetarł podeszwy. Czuł kąsającą w stopy lodowatą wil goć bagiennych ścieżek.

Szybko robiło się coraz ciemniej. Z południa unosiła się mgiełka, przesłaniała niebo. Tylko nad ogromnym, mrocznym masywem góry wciąż jeszcze płonęły gwiazdy. Wiatr poświstywał wśród sitowia cicho, ponuro.

Podróżny stał na rozstajach i gwizdał w odpowiedzi.

Coś poruszyło się na jednym ze szlaków. Coś wielkiego, czarnego w mroku.

— Jesteś tam, moja droga? — spytał podróżny. Przemawiał w dawnej mowie, Mowie Tworzenia. — Chodź zatem, Ullododa.

Jałówka zbliżyła się ku niemu, ku swemu imieniu. Człowiek ruszył jej na spotkanie. Bardziej dotykiem niż wzrokiem dostrzegł wielką głowę i pogładził jedwabiste zagłębienie między oczami, a także czoło wokół zalążków rogów.

— Piękna, jesteś taka piękna — powiedział, wciągając w płuca pachnący trawą krowi oddech, tuląc się do ciepłego ciała. — prowadzisz mnie tam, gdzie winienem się udać?

Miał szczęście, natykając się na młodziutką krowę, me jedno z wędrujących na swobodzie zwierząt, które poprowadziłoby go głębiej na moczary. Ulla uwielbiała przeskakiwać przez płoty, gdy jednak trochę się powałęsała, zaczynała tęsknić za oborą i matką, od której od czasu do czasu pociągała jeszcze nieco mleka. Teraz chętnie ruszyła do domu. Szła wolno, lecz zdecydowanie jedną ze ścieżek. Wędrowiec stąpał obok, opierając dłoń na jej zadzie. Gdy zaczęła brodzić w głębokim do kolan strumieniu, trzymał się jej ogona Wdrapując się na niski błotnisty brzeg, wyrwała mu ogon z dłoni, zaczekała jednak, aż towarzyszący jej człowiek jeszcze bardziej niezgrabnie wgramoli się za nią. Dopiero wówczas spokojnie poszła naprzód. Przywarł do jej boku, chcąc się ogrzać, bo lodowata woda strumienia zmroziła go aż do kości. Dygotał cały.

Wtem Ulla zamuczała cicho i tuż po prawej stronie ujrzał niewyraźny prostokąt żółtego światła.

— Dziękuję — rzekł i otworzył furtkę przed jałówką, która zaczęła witać swą matkę. On tymczasem, potykając się, ruszył przez podwórze w stronę drzwi.

Słysząc pukanie, gospodyni pomyślała, że to pewnie Owoc, choć nie miała pojęcia, czemu miałby dobijać się do drzwi.

— Wejdź, głupcze! — rzuciła, on jednak zastukał ponownie. Odłożyła zatem robótkę i podeszła do drzwi. — Już jesteś pijany?

I wówczas go ujrzała. Z początku pomyślała, że to król, władca, Maharion z dawnych pieśni, wysoki, prosty, piękny. Potem uznała go za żebraka, zbłąkanego biedaka. Miał brudne ubranie i dygotał z zimna.

— Zabłądziłem — powiedział. — Czy to wioska? — Głos miał ostry i chrypły, głos żebraka, ale nie akcent.

— Nie, wioska leży pół mili stąd — odparła Dar.

— Jest tam gospoda?

— Dopiero w Oraby, dziesięć mil na południe. — Zastanowiła się chwilę. — Potrzebujesz pokoju na noc? Znajdziesz go u mnie albo u Sana w wiosce.

— Jeśli mogę, zostanę tutaj — odparł jak prawdziwy książę, szczękając zębami i przytrzymując się framugi, by nie upaść.

— Zdejmij buty — poleciła. — Są zupełnie przemoczone. Wejdź zatem — odstąpiła na bok. — Podejdź do ognia. — Posadziła go na ławie Brena, tuż przy palenisku. — Napijesz się zupy? Jest wciąż gorąca.

— Dziękuję, dobrodziejko — mruknął, kuląc się przy ogniu. Przyniosła mu miskę bulionu. Zaczął pić. Łapczywie, lecz ostrożnie, jakby odwykł od gorącego jedzenia.

— Przychodzisz zza Góry? Przytaknął.

— Po co?

— Aby dotrzeć tutaj.

Dreszcze powoli ustępowały. Jego bose stopy wyglądały żałośnie: posiniaczone, spuchnięte, pomarszczone od wilgoci. Pragnęła powiedzieć, by zbliżył je do ciepłego paleniska, ale nie chciała się narzucać. Nie wiedziała, kim był, lecz z pewnością nie żebrakiem.

— Niewielu przychodzi na Górskie Moczary — rzekła. — Handlarze, owszem, ale nie zimą.

Skończył zupę i zabrała miskę. Usiadła na stołku obok lampy oliwnej i zabrała się za łatanie.

— Rozgrzej się. Potem zaprowadzę cię do łóżka. W tamtym pokoju nie ma ognia. Jaka pogoda na Górze? Mówią, że padał śnieg.

— Trochę.

Przyjrzała mu się uważnie w blasku lampy i ognia. Miał jakieś czterdzieści lat, był chudy i nie tak wysoki, jak z początku sądziła. Piękna twarz miała dziwny wyraz, jakby coś było z nią nie tak. Czegoś brakowało. Zniszczony, pomyślała. Zniszczony człowiek.

— Po co przychodzisz na Moczary?

Miała prawo pytać, w końcu go ugościła. Czuła się jednak niezręcznie, tak go wypytując.

— Mówiono mi, że wśród tutejszego bydła panuje pomór.

Teraz, gdy się trochę ogrzał, głos miał naprawdę piękny. Niczym gawędziarz opowiadający historię o władcach, smoku i bohaterach. Może był bajarzem bądź pieśniarzem? Ale nie. Wspominał o pomorze.

— Istotnie.

— Może zdołam pomóc zwierzętom.

— Jesteś znachorem? Tylko skinął głową.

— Zatem ludzie uradują się z twojego przybycia. Zaraza zbiera straszne żniwo. Jest coraz gorzej.

Nie odpowiedział. Widziała, jak ciepło wkrada się do jego ciała.

— Przysuń stopy do ognia — poleciła ostro. — Mam stare buty należące do męża.

Wypowiedzenie tych słów wiele ją kosztowało, kiedy jednak już się na to zdobyła, poczuła się wolna, spokojna. Po co jej buty Brena? Na Owoca były za małe, na nią za duże. Oddała jego ubrania, lecz zatrzymała buty. Wtedy nie wiedziała czemu, lecz najwyraźniej miały trafić do tego przybysza. Jeśli zaczekać odpowiednio długo, wszystko się wyjaśnia.

— Dam ci je — rzekła. — Twoje są całkiem zniszczone. Zerknął na nią. Oczy miał wielkie, ciemne, głębokie, nieprzeniknione, niczym oczy konia.

— Mąż nie żyje — dodała. — Od dwóch lat. Gorączka bagienna. To plaga tych stron. Wszystko przez wodę. Mieszkam z bratem, jest teraz w wiosce, w tawernie. Mamy mleczarnię. Sama robię sery. Nasze krowy nie chorują. — Uczyniła znak odpędzający zło. — Trzymam je przy domu. Na łąkach zaraza pleni się szybko. Może wygaśnie podczas mrozów.

— Prędzej mrozy wybiją chore zwierzęta — odparł znachor. W jego głosie wyczuła senność.

— Zwą mnie Dar — powiedziała. — Mojego brata Owoc.

— Parów — odparł po chwili.

Wydało jej się, że wymyślił to imię w tym momencie. Nie pasowało do niego. Nic w nim nie pasowało do reszty, nie tworzyło całości. A jednak mu ufała, czuła się przy nim pewnie. Nie chciał jej skrzywdzić. Pomyślała, że jest w nim dobroć. Można to poznać po tym, jak mówił o zwierzętach. Z pewnością dobrze sobie z nimi radzi. Sam przypominał zwierzę: milczące, ranne stworzenie, potrzebujące pomocy, lecz niepotrafiące o nią prosić.

— Chodź — rzekła — zanim mi tu zaśniesz.

Posłusznie podążył za nią do pokoju Owoca, niewiele większego od szafy. Dar miała pokój za kominem. Gdy za jakiś czas pijany Owoc wróci do domu, przygotuje mu siennik pod ścianą. Niech podróżny prześpi się w porządnym łóżku. Może kiedy odejdzie, zostawi miedziak czy dwa. Ostatnio w domu brakowało pieniędzy.


***

Ocknął się jak zawsze w swym pokoju w Wielkim Domu. Nie pojmował, czemu sufit tak bardzo się obniżył, czemu czuje kwaśny zapach mleka, a w pobliżu ryczą krowy. Musiał leżeć chwilę w bezruchu, powracając myślami do innego miejsca, innego człowieka, którego imienia użytkowego nie potrafił sobie przypomnieć, choć wypowiedział je zeszłego wieczoru do jałówki bądź kobiety. Znał swoje prawdziwe imię, czuł jednak, że tutaj na nic mu się nie przyda. Widział czarne drogi, ociekające wodą zbocza i rozległą zieloną równinę przeciętą siecią błyszczących, bystrych rzek. Wiał zimny wiatr. Sitowie szeleściło. Młoda krowa przeprowadziła go przez strumień, a Emer otworzyła mu drzwi. Poznał jej imię w jednej chwili. Musi nazywać ją inaczej. Nie wolno wymienić tamtego imienia. Musi przypomnieć sobie, jak się przedstawił. Nie może być dla niej Iriothem. Choć przecież jest Iriothem. Może z czasem stanie się kim innym. Nie, tak być nie może. Musi pozostać tym, kim jest. Nogi tego, kim jest, bolały. Stopy piekły. Leżał jednak w porządnym łóżku, pod pierzyną. Było mu ciepło i nie musiał wstawać. Zdrzemnął się, odpływając od Iriotha.

Gdy w końcu wstał, zastanawiał się, ile ma lat. Spojrzał na swe ręce i przedramiona. Wciąż wyglądał na człowieka w sile wieku, choć czuł się jak starzec i poruszał z trudem. Powoli naciągnął ubranie, brudne po wielodniowej wędrówce. Pod krzesłem czekała para butów, znoszonych, lecz porządnych, a także grube wełniane skarpety. Wsunął je na obolałe stopy i pokuśtykał do kuchni. Emer stała przy wielkiej misce, wyciskając w kawałku materiału coś ciężkiego.

— Dziękuję za skarpety i za buty… — rzekł i w tym momencie, dziękując za dar, przypomniał sobie jej imię użytkowe, dokończył jednak tylko: — dobrodziejko.

— Bardzo proszę — odparła i przeniosła swój ciężar do ciężkiej glinianej misy. Wytarła ręce w fartuch.

Nie znał się na kobietach. Nie mieszkał wśród nich, odkąd skończył dziesięć lat. Bał się ich, kobiet w wielkiej kuchni, które bardzo dawno temu wrzeszczały, by zszedł im z drogi. Gdy jednak zaczął podróżować po Ziemiomorzu, spotkał kilka kobiet. Były niczym zwierzęta — zajmowały się swymi sprawami, nie zwracając na niego uwagi, chyba że je spłoszył. Starał się tego nie robić. Nie chciał wzbudzać w nich lęku. Nie były mężczyznami.

— Masz ochotę na świeży twaróg? To dobre śniadanie. Zerkała na niego z ukosa i nie patrzyła w oczy, jak zwierzę, kot — obserwowała, lecz nie rzucała wyzwania. Na obramowaniu paleniska leżał prawdziwy kot, wielki buras. Wyciągnięty wygodnie, spoglądał na żarzące się węgle. Irioth przyjął podaną mu miskę i łyżkę. Kocur wskoczył na siedzisko obok niego i zaczął mruczeć.

— To ci dopiero — rzekła gospodyni. — Zwykle jest nieufny wobec obcych.

— Pewnie ma ochotę na twaróg.

— Może poznał znachora.

Czuł się bezpieczny w towarzystwie tej kobiety i kota. Znalazł dobry dom.

— Na dworze jest zimno — powiedziała. — Rano zamarzła rynna. Chcesz odejść już dzisiaj?

Nastała cisza. Przypomniał sobie, że musi odpowiadać słowami.

— Zostanę, jeśli mogę. Zostanę tutaj. Uśmiechnęła się, lecz wyczuł w niej wahanie.

— Bardzo proszę — odezwała się po chwili. — Muszę jednak spytać, czy możesz mi trochę zapłacić.

— O tak — odparł oszołomiony. Wstał i pokuśtykał do sypialni po sakiewkę. Przyniósł monetę: małą enladzką złotą koronę.

— Tylko za ogień i jedzenie. W dzisiejszych czasach torf słono kosztuje — wyjaśniała właśnie. Nagle dostrzegła, co jej podsunął. — O, panie! — westchnęła.

Zrozumiał, że zrobił coś nie tak.

— Nikt w wiosce nie mógłby tego zmienić — rzekła. Przez moment patrzyła mu prosto w twarz. — Cała wioska nie zdołałaby tego zmienić! — Wybuchnęła śmiechem.

Zatem wszystko było w porządku, choć słowo “zmienić" natrętnie dźwięczało mu w uszach.

— Pieniądz nie został zmieniony… — Nagle pojął, że gospodyni nie to miała na myśli. — Przepraszam. Gdybym został tu miesiąc, może całą zimę, czy to by wystarczyło? Muszę gdzieś mieszkać, gdy będę zajmować się bydłem.

Ponownie wybuchnęła śmiechem i zatrzepotała rękami.

— Jeśli zdołasz uleczyć bydło, właściciele ci zapłacą. Wówczas ty zapłacisz mnie. Jeśli chcesz, nazwij to zabezpieczeniem. Lecz schowaj swe złoto, panie. Na jego widok kręci mi się w głowie. Owocu — dodała, bo w tym momencie drzwi otwarły się, wpuszczając do środka chłodny powiew, i stanął w nich wychudzony mężczyzna o podstępnej twarzy — ten pan zatrzyma się u nas, dopóki nie uleczy krów.

— Oby szło mu jak najszybciej.

— Przedstawił zabezpieczenie. Będziesz zatem sypiał przy kominie, a on w twoim pokoju. To mój brat, Owoc, panie.

Owoc pochylił głowę i wymamrotał coś pod nosem. Oczy miał mętne. Iriothowi zdawało się, że ktoś go otruł. Gdy Owoc znów wyszedł, gospodyni zbliżyła się i powiedziała cicho, pewnym siebie głosem:

— Nie ma w nim zła, panie. To tylko trunek. Ale też pozostało z niego niewiele więcej. Schowaj zatem pieniądze tak, by ich nie znalazł, proszę. Nie będzie ich szukał, jednak wziąłby je, gdyby zobaczył. Sam nie wie, co robi. Rozumiesz?

— Tak. Rozumiem. Miła z ciebie niewiasta. — Mówiła o bracie, że sam nie wie, co robi. I wybaczała mu. — Kochająca siostra.

Słowa te zabrzmiały świeżo. Nigdy dotąd niczego takiego nie powiedział ani nie pomyślał. Przez moment miał wrażenie, że przemówił w Prawdziwej Mowie, której nie wolno mu używać. Gospodyni jednak uśmiechnęła się tylko i wzruszyła ramionami.

— Czasami mam ochotę skręcić mu durny kark — odparła, wracając do pracy.

Nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo jest zmęczony. Cały dzień drzemał przy ogniu wraz z burym kotem. Tymczasem Dar krzątała się przy pracy. Nakarmiła go kilka razy — nędzną, prostą strawą, lecz on rozkoszował się każdym kęsem. Wieczorem Owoc gdzieś poszedł, a Dar westchnęła ciężko.

— Gdy wspomni, że mamy lokatora, w gospodzie dadzą mu nowy kredyt. Ale to nie twoja wina.

— O tak — rzekł Irioth. — To moja wina.

Ale ona mu wybaczyła. Bury kot tulił mu się do uda, pogrążony we śnie. W umyśle ujrzał kocie sny: nizinne pola, na których rozmawiał ze zwierzętami, mroczne zakątki. Kot wskoczył do jednego z nich, znalazł mleko i zaczął głośno mruczeć. Nie istniała tu wina, jedynie wielka niewinność. Nie potrzeba było słów. Nie znajdą go tutaj. Nie zdołają go znaleźć. Nie musiał wymawiać żadnych imion. Nie było tu nikogo oprócz niej i śpiącego kota oraz migoczącego ognia. Wędrował czarnymi drogami po zboczach martwej góry. Tu jednak strumienie płynęły leniwie wśród pastwisk.


***

Był szalony. Nie miała pojęcia, co ją opętało. Czemu zgodziła się, by został? Nie potrafiła jednak lękać się go i mu nie ufać. Czy to ważne, że jest szalony? Był łagodny, a kiedyś mógł być mądry, nim zdarzyło się to, co go spotkało. Poza tym szaleństwo nie zawładnęło nim całkowicie. Ogarniało go chwilami. Nic w nim nie było jednością, nawet obłęd. Nie pamiętał imienia, które jej podał, i powiedział ludziom w wiosce, by nazywali go Otak. Prawdopodobnie jej imienia także nie zdołał sobie przypomnieć; zawsze zwracał się do niej “dobrodziejko". Może to jednak uprzejmość? Ona z uprzejmości nazwała go panem, a także dlatego, że Parów ani Otak do niego nie pasowały. Słyszała, że otak to pozbawione głosu zwierzątko o ostrych zębach, lecz na Górskich Moczarach nie widywała podobnych stworzeń.

Z początku sądziła, że historia o leczeniu bydlęcej choroby też należała do przejawów szaleństwa. Jej gość nie zachowywał się jak znachorzy przynoszący zaklęcia, mikstury i maści. Gdy jednak odpoczął kilka dni, spytał o imiona gospodarzy z wioski i wyruszył w drogę, kuśtykając w starych butach Brena. Na ten widok ścisnęło jej się serce.

Wrócił wieczorem, kulejąc jeszcze mocniej, bo oczywiście San natychmiast wyprowadził go na Długie Pola, gdzie pasły się jego krowy. Wprawdzie były w wiosce konie — hodował je Olcha — lecz wierzchowców dosiadali wyłącznie pastuchowie. Dar podała gościowi miskę gorącej wody i czysty ręcznik do wytarcia obolałych stóp. Zaproponowała mu kąpiel. Razem nagrzali wody i napełnili starą wannę. Potem wyszła do swego pokoju. Kiedy wróciła, wszystko było już uprzątnięte. Ręczniki wisiały przy ogniu. Nigdy nie znała mężczyzny, który potrafiłby tak zadbać o siebie. Kto mógłby oczekiwać tego po bogaczu? Z pewnością w domu miał służbę, nie sprawiał jednak więcej kłopotu niż kot. Sam prał sobie ubranie, a nawet pościel. Przekonała się o tym pewnego słonecznego dnia, gdy wywiesił uprane rzeczy.

Nie musisz tego robić, panie. Dorzucę twoje rzeczy do moich.

— Nie ma potrzeby — odparł z roztargnieniem, jakby sam nie do końca wiedział, co mówi. Potem jednak dodał: — Bardzo ciężko pracujesz.

— A kto nie pracuje? Lubię robić ser. To ciekawe zajęcie. Jestem silna. Boję się tylko starości, gdy nie zdołam już dźwignąć wiader i form. — Zademonstrowała mu krągłe, muskularne ramię, zaciskając dłoń w pięść i uśmiechając się szeroko. — Niezłe jak na pięćdziesięciolatkę — dodała. Czuła się niemądrze, przechwalając się przed nim. Była jednak dumna ze swych mocnych ramion i niespożytych sił.

— Niech ci się wiedzie — powiedział z powagą.

Świetnie potrafił obchodzić się z krowami. Gdy był na miejscu, a ona potrzebowała pomocy, zastępował Owoca i, jak powiedziała ze śmiechem swej przyjaciółce, Płowej, radził sobie z krowami sprytniej niż stary pies Brena.

— On do nich mówi i przysięgłabym, że rozumieją jego słowa. A jałówka łazi za nim jak szczeniak.

Cokolwiek czynił z krowami na pastwiskach, gospodarze szanowali go coraz bardziej. Oczywiście, gotowi byli chwycić się wszystkiego. Połowa stada Sana padła. Olcha nie chciał mówić, jaką część pogłowia stracił. Wszędzie wokół leżały krowie trupy. Gdyby nie chłód na moczarach, powietrze cuchnęłoby zgnilizną. Zwykła woda nie nadawała się do picia; trzeba było gotować ją co najmniej godzinę. Dobra woda pozostała tylko w dwóch studniach — jednej w mleczarni i drugiej, od której wieś wzięła swe miano.

Pewnego ranka na podwórze przybył jeden z pastuchów Olchy. Jechał konno, za sobą prowadził osiodłaną mulicę.

— Mości Olcha kazał powtórzyć, by pan Otak jej dosiadł. Na wschodnie pola jest daleko — oznajmił.

Jej gość wyszedł z domu. Poranek był jasny, mgiełka spowijała moczary połyskującym woalem. Andanden wznosił się w górze — potężna sylwetka na tle północnego nieba.

Znachor nie odezwał się do pastucha. Ruszył wprost do muliczki, córki wielkiej oślicy Sana i białego ogiera Olchy. Była młoda, srokata, z przewagą bieli. Miała śliczny pysk. Mówił coś do niej, szepcząc do wielkiego, delikatnego ucha.

— Często tak z nimi rozmawia — rzekł pastuch.

W jego głosie dało się wyczuć rozbawienie, ale i pogardę. Był jednym z kompanów Owoca z gospody, w sumie jednak przyzwoitym młodzieńcem jak na pastucha.

— A czy leczy krowy? — spytała.

— No, nie potrafi natychmiast ich uzdrowić. Zwykle jednak udaje mu się pomóc, jeśli nie zaczęła się kołowacizna. A te, które nie zachorowały, podobno unikną zarazy. Toteż nasz pan wysyła go na pastwiska, by zajął się wszystkimi zwierzętami. Dla wielu jest już za późno.

Znachor sprawdził uprząż, poluzował jakiś rzemień i niezgrabnie wspiął się na siodło. Muliczka odwróciła długi, kremowo-biały pysk i pięknymi oczami spojrzała na jeźdźca, on zaś uśmiechnął się. Dar nigdy dotąd nie widziała, by się uśmiechał.

— Ruszamy? — spytał pastucha, który odjechał bez słowa, machając gospodyni na pożegnanie.

Muliczka stąpała szybko, płynnie. Białe plamy na skórze połyskiwały w porannym świetle. Dar pomyślała, że patrzy za znachorem jak za księciem, kimś z baśni i legend. Sylwetki jeźdźców brodzących w jasnej mgle nad ciemnym brązem zimowych pól rozpłynęły się w świetle i znikły.


***

Praca na pastwiskach była bardzo ciężka. “A kto nie pracuje?" — spytała niedawno Emer, pokazując mu swe krągłe, silne ramiona i twarde czerwone dłonie.

Gospodarz, Olcha, oczekiwał, że Irioth zostanie na łąkach, póki nie dotknie każdego zwierzęcia z Wielkich Stad. Przysłał mu do pomocy dwóch pastuchów. Rozbili prymitywne obozowisko: jedna derka i namiot osłaniały przed deszczem. Na moczarach trudno było o drwa; ogień podsycali gałązkami krzaków i suchym sitowiem. Płomień wystarczył ledwo, by zagotować wodę, człowiek nie mógł się przy nim ogrzać.

Pasterze starali się zgonić krowy w pobliże obozowiska, by znachor nie musiał podjeżdżać kolejno do każdego zwierzęcia pasącego się na suchych, zamarzniętych łąkach. Wciąż się wściekali, bo stada nie udawało się długo utrzymać w jednym miejscu. Ich brak cierpliwości ogromnie Iriotha dziwił. Traktowali zwierzęta jak rzeczy, niczym flisacy spławiający drewno rzeką. Polegali wyłącznie na swej sile.

Dla niego także brakło im cierpliwości. Stale go poganiali, by szybciej kończył robotę. Nie mieli też cierpliwości dla siebie i dla swego życia. Rozmawiali wyłącznie o tym, jak zabawią się w mieście Oraby po wypłacie. Wysłuchał wielu historii o tamtejszych dziewkach, Złotej i Stokrotce, a także kobiecie, którą nazywali Płonącą Kępą. Musiał siadać obok nich, bo wszyscy trzej łaknęli ciepła ogniska, oni jednak nie życzyli sobie jego obecności, a on nie chciał być z nimi. Wiedział, że w ich sercach kryje się lęk przed czarownikami, a także zazdrość. Przede wszystkim jednak wyczuwał w nich wzgardę. Był starszy, obcy. Dobrze znał zazdrość i strach, i unikał ich. Znał też pogardę. Cieszył się, że pastuchowie nie chcą z nim rozmawiać. Bał się, że mógłby zrobić im coś złego.

Wstał wczesnym mroźnym rankiem. Jego towarzysze wciąż spali, opatuleni w pledy. Wiedział, gdzie w pobliżu pasą się krowy. Nie potrzebował pomocy. Dobrze poznał już ich chorobę. Jeśli posunęła się daleko, wyczuwał ją w dłoniach, piekącą niczym ogień, a jego ciało ogarniała słabość. Zbliżał się właśnie do leżącego na ziemi byczka. Poczuł zawrót głowy i zwymiotował. Nie podszedł bliżej. Wymówił tylko słowa, które mogłyby złagodzić ból, i ruszył dalej.

Mógł krążyć między bykami, mimo iż były bardzo dzikie, a z rąk ludzi doświadczyły tylko kastracji i rzezi. Ich ufność go cieszyła. Był z niej dumny. Nie powinien się tym szczycić, a jednak. Jeśli pragnął dotknąć jednego z wielkich stworzeń, wystarczyło, by stanął obok i przemówił do niego w języku istot pozbawionych mowy.

— Ulla — mówił, nazywając kolejne zwierzęta. — Ellu. Ellua. A one stały nieruchomo, wielkie, obojętne. Czasami któreś h przyglądało mu się długą chwilę. Czasem podchodziło swobodnym, majestatycznym krokiem i dmuchało mu w dłoń ciepłym oddechem. Te, które przyszły, mógł uleczyć. Kładł ręce na porośniętych szorstkim włosiem gorących bokach i szyjach, i przekazywał dar uzdrawiania, raz po raz powtarzając magiczne słowa. Po imś czasie zwierzę zaczynało się trząść, rzucało głową albo spokojnie odchodziło, a on opuszczał ręce i stał bez ruchu, oszołomiony, wyczerpany. Potem zjawiało się kolejne, wielkie, ciekawe, nieśmiałe. W głębi brązowych ciał kryła się choroba — ukłucia' pieczenie w dłoniach, zawroty głowy.

— Ellu — mówił, podchodził do krowy, kładł na niej ręce i trzymał tak, póki nie zgrabiały niczym zanurzone w górskim strumieniu.

Pastuchowie kłócili się, czy można bezpiecznie zjeść mięso byczka padłego na pomór. Ich zapasy żywności, od początku skromne, niemal się skończyły. Zamiast jechać dwadzieścia, trzydzieści mil po nowe, woleli wyciąć padłemu zwierzęciu ozór.

Irioth już wcześniej zmuszał ich do gotowania wody Teraz rzekł:

— Jeśli zjecie to mięso, za rok zaczniecie cierpieć na zawroty głowy, potem dostaniecie kołowacizny i umrzecie jak one.

Zaczęli go przeklinać i wyśmiewać, ale uwierzyli. Nie miał pojęcia, czy powiedział prawdę. Tak mu się zdawało. Może chciał zrobić im na złość. Może chciał się ich pozbyć.

— Wracajcie — rzekł. — Zostawcie mnie tutaj. Dla jednej osoby jedzenia wystarczy na trzy, cztery dni. Muliczka sama trafi do domu.

Nie musiał ich długo przekonywać. Odjechali, pozostawiając mu wszystko: pledy, namiot, żelazny kociołek.

— Jak wrócimy do wioski? — spytał muliczkę. Odprowadziła wzrokiem dwa konie i odpowiedziała tak, jak to czynią zwierzęta.

— Aaaach! — westchnęła. Będzie jej brakowało koni.

— Musimy skończyć to, cośmy zaczęli — rzekł, a ona spojrzała na mego łagodnie.

Wszystkie zwierzęta były cierpliwe, lecz cierpliwość wierzchowców wyróżniała je spośród innych, bo obdarzały nią ludzi z własnej woli. Psy są wierne, kryje się w tym jednak posłuszeństwo. To zwolennicy hierarchii, dzielący świat na panów i plebs.

Dla koni każdy jest panem. Z własnej woli zgadzają się współpracować. Wiele razy szedł wśród wielkich, szerokich kopyt koni pociągowych, nie czując lęku. Ciepłe oddechy dobywające się z miękkich chrap napawały go otuchą. Działo się to bardzo dawno temu. Przemówił do ślicznej muliczki, nazywając ją swą ulubienicą, pocieszając, by nie czuła się samotna.

Dotarcie do każdego zwierzęcia w wielkich stadach na wschodnich moczarach zajęło mu jeszcze sześć dni. Przez ostatnie dwa krążył wśród rozproszonych grupek krów wędrujących u stóp góry. Wielu z nich nie dotknęła jeszcze choroba. Muliczka dźwigała go na grzbiecie. Tak było łatwiej. Nie miał już jednak nic do jedzenia. Gdy wrócił do wioski, uginały się pod nim kolana. Był bardzo słaby. Droga do domu ze stajni Olchy, gdzie zostawił muliczkę, zajęła mu bardzo dużo czasu. Emer powitała go, zrugała i usiłowała zmusić do jedzenia. Wyjaśnił, że jeszcze nie może nic przełknąć.

— Kiedy tam byłem, na chorych polach, wśród choroby, ja też czułem się chory. Niedługo znów będę mógł coś zjeść.

— Oszalałeś! — wykrzyknęła z gniewem, który wydał mu się przejmująco słodki. Czemu gniew innych nie był taki słodki? — Przynajmniej się wykąp — rzuciła.

Wiedział, jak cuchnie, i podziękował jej.

— Ile Olcha płaci ci za to wszystko? — spytała ostro, grzejąc wodę. Wciąż była oburzona.

— Nie wiem — odparł. Zastygła w bezruchu.

— Nie ustaliłeś ceny?

— Ustalić cenę? — Spiął się cały. Potem przypomniał sobie, kim nie jest, i dodał z pokorą: — Nie.

— O, święta naiwności! — syknęła gniewnie Dar. — To skąpiec. — Wlała do wanny sagan parującej wody. — Ma kościane płytki — dodała. — Powiedz, że to musi być kość. Dziesięć dni chłodu i głodu, na polach! San ma tylko miedziaki, ale Olcha może zapłacić kością. Wybacz, że wtrącam się do twoich spraw, panie.

Pchnęła nogą drzwi i wyszła do pompy, dźwigając dwa puste cebrzyki. Ostatnio w ogóle nie czerpała wody ze strumienia. Była mądra i miła. Czemu tak długo przebywał wśród ludzi, którzy nie byli mili?

Następnego dnia Olcha rzekł:

Pożyjemy, zobaczymy. Jeśli moje krowy wyzdrowieją i przeżyją zimę, uznam, że dobrze się spisałeś. Nie, żebym w to wątpił ale bądźmy uczciwi. Nie chciałbyś, bym zapłacił ci tyle, ile zamierzam by odkryć, że czar nie zadziałał i zwierzęta padły Niech się odwróci! Nie żądam jednak, byś czekał bez zapłaty. Oto zaliczka a poczet tego, co jeszcze dostaniesz. Jesteśmy kwita? Tak?

Miedziaki nie były nawet ukryte w sakwie, jak nakazywał wyczaj. Irioth musiał wyciągnąć rękę, a gospodarz ułożył na niej sześć miedzianych monet.

— No proszę, załatwione — uśmiechnął się dobrodusznie — Za kilka dni zajmiesz się roczniakami na pastwiskach wokół Długiego Stawu.

— Nie — odparł Irioth. — Kiedy zostawiłem stado Sana padało mnóstwo zwierząt. Jestem tam potrzebny.

— Ależ nie, panie Otaku. Podczas twojej nieobecności zjawił się znachor, czarownik. Bywał tu już wcześniej. Pochodzi z południowego wybrzeża i San go zatrudnił. Pracuj dla mnie, dobrze ci Płacę. Może lepiej niż miedzią, jeśli krowy wyzdrowieją Irioth me odpowiedział “tak", “nie" ani “dziękuję". Odszedł słowa. Gospodarz odprowadził go wzrokiem i splunął.

— Niech się odwróci — westchnął.

Iriotha ogarnął niepokój, pierwszy raz od przybycia na Górskie Moczary. Walczył z nim. Do wioski przybył człowiek obdarzony mocą, obcy. Ale to czarownik. Tak twierdził Olcha. Nie czarnoksiężnik nie mag, tylko znachor, uzdrowiciel bydła. Nie muszę się go lękać. Nie muszę bać się jego mocy. Nie potrzebuję jego mocy. Muszę go jednak zobaczyć, upewnić się. Jeśli przybył po to co ja, nie szkodzi. Możemy pracować razem. Jeśli przybył tylko to Jeżeli korzysta ze zwykłych czarów i nie chce czynić nic złego jak ja.

Krętą uliczką Czystej Studni powędrował do domu Sana, stojącego naprzeciwko karczmy. Gospodarz, zgorzkniały mężczyzna po trzydziestce, rozmawiał z kimś obcym. Gdy ujrzeli Iriotha, obaj pośpiesznie odwrócili głowy. San wszedł do domu. Obcy podążył jego śladem. Irioth stanął na progu.

— Mości Sanie, przybywam w sprawie bydła między rzekami Mogę zając się nim dzisiaj. — Nie wiedział, czemu to powiedział — takie miał zamiary.

— Cóż… — San zawahał się i podszedł do drzwi. — Nie ma potrzeby, mości Otaku. Oto mości Promień, który przybywa, by zająć się pomorem. Leczył już wcześniej moje krowy, choroby kopyt i inne. Roboty przy stadach Olchy i tak jest aż nadto dla jednego…

Czarownik nazywał się Ayeth. Jego moc była niewielka, skażona złością i kłamstwami, lecz zazdrość paliła niczym żywy ogień.

— Od dziesięciu lat prowadzę tu interes — rzekł oskarżycielsko, wyłaniając się zza pleców Sana i mierząc Iriotha wzrokiem. — A ty przychodzisz z północy i podbierasz mi pracę. Wielu miałoby coś przeciw temu, ale kłótnia czarowników to zła rzecz. Czy w ogóle jesteś czarownikiem? Masz moc? Bo ja mam. Wszyscy tutejsi ludzie to wiedzą.

Irioth próbował powiedzieć, że nie chce kłótni, pracy starczy dla dwóch, nie chce jej nikomu odbierać, lecz gorycz zazdrości Ayetha wypalała w nim słowa. Przybysz i tak by ich nie usłyszał, a swą złością niszczył je, nim zostały wypowiedziane. Z coraz większą wzgardą patrzył na milczącego Iriotha. Zaczął mówić coś do Sana, a wówczas Irioth odezwał się w końcu:

— Musisz… — rzekł. — Musisz iść. Z powrotem.

Gdy wymówił ostatnie słowo, lewą ręką ciął powietrze, jakby machał ostrym nożem. Ayeth oszołomiony runął na krzesło.

Był tylko mizernym czarownikiem, oszustem znającym zaledwie kilka nędznych zaklęć. A może oszukiwał, może ukrywał swą moc, może to rywal? Zazdrosny rywal? Trzeba go powstrzymać, spętać, nazwać, przywołać. Irioth zaczął wymawiać słowa, które by go spętały, i przerażony Ayeth umknął, kuląc się, malejąc, wrzeszcząc głośno. To złe, złe. Robię coś złego, to ja jestem zły, pomyślał Irioth. Uciszył własne słowa. Walczył z nimi. I w końcu wykrzyknął tylko jedno. Ayeth przypadł do ziemi, drżał na całym ciele i wymiotował. San patrzył na nich oszołomiony, próbując powiedzieć: “Niech się odwróci, odwróci!", i nie stało się nic złego. Lecz w dłoniach Iriotha płonął ogień. Płonął w oczach, gdy próbował ukryć je przed światem. Na języku, gdy usiłował coś powiedzieć.


***

Przez długi czas nikt nie chciał go tknąć. Upadł na progu Sana i leżał niczym martwy. Lecz znachor z południa stwierdził, że Otak nie umarł i jest groźny jak grzechotnik. San opowiedział innym, jak Otak rzucił klątwę na Promienia i wypowiedział straszne słowa, które sprawiły, że znachor zaczął maleć, kurczyć się i zawodzić niczym patyk w ogniu. A potem w jednej chwili znów był sobą, tylko rzygał jak kot. Tymczasem drugiego znachora otaczało dziwne, migoczące niczym ogień światło i tańczące wokół cienie. Jego głos nie przypominał głosu człowieka. Coś strasznego.

Promień poradził, by się go pozbyli, nie czekał jednak, aż to zrobią. Wychyliwszy pospiesznie kufel piwa w gospodzie, ruszył z powrotem na południe, oznajmiając, że w jednej wsi nie ma miejsca dla dwóch czarowników. Może wróci, gdy ten drugi odejdzie.

Nikt nie chciał Otaka tknąć. Przyglądali się z daleka ciału leżącemu na progu Sana. Żona gospodarza zawodziła wniebogłosy, biegając po ulicy:

— Niech będzie przeklęty, przeklęty! — wrzeszczała. — Moje dziecko urodzi się martwe! Ja to wiem!

Kiedy Owoc usłyszał w gospodzie opowieść Promienia, a także wersję Sana i kilka innych krążących po wsi — w najlepszej z nich Otak wyrósł w górę na pięć łokci, piorunem spalił Promienia na popiół, a potem na usta wystąpiła mu piana, posiniał i runął na ziemię — ruszył do domu, by sprowadzić siostrę.

Dar pospieszyła do wioski, wprost na próg domu Sana, pochyliła się nad Otakiem i położyła na nim rękę. Wszyscy jęknęli, mamrocząc: “Niech się odwróci!", jedynie najmłodsza córeczka Płowej coś źle zrozumiała i pisnęła: “Niech ci się wiedzie!".

Znachor poruszył się i powoli dźwignął z ziemi. Ujrzeli, że wygląda dokładnie tak jak przedtem. Nie dostrzegli żadnych ogni ani cieni. Sprawiał wrażenie chorego.

Dar pomogła mu wstać. Wolno poszli razem ulicą.

Wieśniacy potrząsnęli głowami. Dar to odważna kobieta. Czasem jednak ludzie bywają zbyt odważni. Albo też — mówili do siebie, siedząc wokół stołu w gospodzie — odważni w niewłaściwy sposób, w niewłaściwym miejscu. Nikt nie powinien mieszać się do spraw czarowników, jeśli brakuje mu mocy. Ludzie o tym zapominają. Czarownicy wyglądają jak inni, ale nie są tacy. Wydaje się, że znachor nie robi nic złego, leczy choroby kopyt, zatkane wymiona. Nic groźnego, prawda? Wystarczy jednak go rozzłościć, i proszę. Ognie i cienie. Klątwy i drgawki. Dziwy niewidy. Ten nowy zawsze był podejrzany. Skąd się w ogóle wziął? Kto o nim słyszał?


***

Doprowadziła go do łóżka, zdjęła mu buty i zostawiła pogrążonego we śnie. Owoc wrócił późno, bardziej pijany niż zwykle. Upadł i rozciął sobie czoło o kozioł do drewna. Wściekły, zlany krwią, polecił siostrze, by wyrzuciła czarownika z domu, i to już. Potem zwymiotował w popioły i zasnął na palenisku. Zawlokła go na siennik. Poszła sprawdzić, co się dzieje z gościem. Chyba miał gorączkę. Przyłożyła mu dłoń do czoła, a on otworzył oczy, patrząc wprost na nią obcym wzrokiem.

— Emer — rzekł i przymknął powieki.

Cofnęła się przerażona.

Nocą, w swym łóżku, pogrążona w ciemności rozmyślała. Znał pewnie czarnoksiężnika, który nadał mi imię. Albo sama je wymówiłam. Może mówiłam we śnie. Albo ktoś mu powiedział. Ale przecież nikt mojego imienia nie zna. Nikt nigdy go nie znał, tylko czarnoksiężnik i moja matka, a oni nie żyją. Od dawna nie żyją. Musiałam gadać we śnie…

Wiedziała jednak, że to nieprawda.


***

Stała obok z olejną lampką w dłoni. Światło przeświecało czerwonym blaskiem przez jej palce, ozłacało twarz. Wymówił jej imię. Ona dała mu sen.


***

Spał do późnego ranka i ocknął się niczym po długiej chorobie, potulny i osłabiony. Nie potrafiła się go bać. Odkryła, że w ogóle nie pamiętał, co stało się w wiosce. Na kołdrze znalazła sześć miedziaków. Zapewne cały czas ściskał je w dłoni.

— Bez wątpienia to zapłata Olchy — rzekła. — Skąpiradło!

— Powiedziałem, że zajmę się jego krowami… na pastwisku między rzekami, prawda? — Zaczynał się niepokoić. Podniósł się z ławy.

— Siadaj — poleciła. Usiadł. Wiercił się jednak.

— Jak możesz leczyć, gdy sam jesteś chory? — spytała.

— A można inaczej?

Uspokoił się jednak i zaczął głaskać kota. Wkrótce potem zjawił się Owoc.

— Wyjdź ze mną — polecił siostrze, ujrzawszy znachora drzemiącego na ławie.

Podreptała na dwór.

— Nie będę z nim mieszkać pod jednym dachem — oznajmił tonem pana domu. Na jego czole widniała czarna szrama. Oczy miał mętne jak ostrygi. Trzęsły mu się ręce.

— Dokąd pójdziesz? — spytała.

— Nie ja. On musi odejść.

— To mój dom. Dom Berna. On zostanie. Idź albo zostań. Wolna wola.

— Ja zdecyduję, czy on zostanie, czy sobie pójdzie, l pójdzie. To nie zależy tylko do ciebie. Wszyscy w wiosce mówią, że musi odejść. Jest dziwny.

— O tak, skoro uleczył już połowę stad i dostał za to sześć miedziaków, czas, żeby odszedł, jasne. Zatrzymam go tu, jak długo zechcę. Koniec rozmowy.

— Nie kupią od ciebie mleka ani sera — jęknął Owoc.

— Kto tak twierdzi?

— Żona Sana. Wszystkie kobiety.

— Zaniosę więc sery do miasta i tam sprzedam. Okaż trochę przyzwoitości. Przemyj ranę i zmień koszulę. Cuchniesz jak gorzelnia.

Wróciła do domu i wybuchnęła płaczem.

— Co się stało, Emer? — spytał znachor, zwracając ku niej szczupłą twarz i niezwykłe oczy.

— Nic już z niego nie będzie. Wiem o tym. Nic po nim. Z pijakiem nigdy nie dojdziesz do ładu. — Otarła oczy rąbkiem fartucha. — Czy to właśnie cię zniszczyło? Trunek?

— Nie — odparł bez cienia urazy. Może w ogóle nie zrozumiał, co miała na myśli.

— Oczywiście, że nie. Wybacz.

— Może pije po to, by stać się kimś innym, zmienić się, odmienić swe życie…

— Pije, bo pije — powiedziała. — Niektórym to wystarczy. Idę do mleczarni. Zamknę drzwi. Ostatnio kręcili się tu obcy. Ty odpoczywaj. Na dworze jest bardzo zimno.

Wolała mieć pewność, że Otak zostanie w domu, gdzie nic mu nie grozi. Później sama wybierze się do wioski i pomówi z co rozsądniejszymi ludźmi.

Zrobiła tak i sporo wieśniaków, w tym żona Olchy, Płowa, zgodziło się, iż sprzeczka między czarownikami dotycząca ich pracy to nic nowego i nie ma się czym przejmować. Lecz San, jego żona i goście z gospody wciąż o tym gadali — awantura była jedynym ciekawym wydarzeniem tej zimy oprócz choroby bydła.

— Poza tym — dodała Płowa — mój mąż nie ma nic przeciw temu, by płacić miedzią, gdy powinno się zapłacić kością.

— A krowy, których Otak dotknął? Wciąż są zdrowe?

— Tak. I następne już nie chorują.

— To prawdziwy czarownik, Płowa — powiedziała cicho Dar.

— W tym właśnie kłopot, moja droga, i dobrze o tym wiesz. To nie miejsce dla takiego człowieka. Nie powinno nas obchodzić, kim jest, musisz jednak spytać, po co tu przybył.

— Aby wyleczyć krowy — odparła Dar.


***

Niecałe trzy dni po odejściu Promienia w wiosce znów pojawił się ktoś nowy. Przyjechał drogą z południa na porządnym koniu i w gospodzie pytał o nocleg. Posłano go do domu Sana, lecz na wieść, iż u drzwi stoi jakiś obcy, żona gospodarza zaczęła wrzeszczeć, że jeżeli znowu wpuszczą za próg czarownika, dziecko po dwakroć urodzi się martwe. Jej krzyki słychać było na całej ulicy. Między gospodą i domem Sana zebrał się tłum, to znaczy z dziesięć, może kilkanaście osób.

— Za nic w świecie nie chciałbym — rzekł obcy miłym tonem — aby moja obecność miała przedwcześnie sprowadzić na świat dziecko. Może znajdzie się dla mnie pokój nad gospodą?

— Poślij go do mleczarni — mruknął jeden z pastuchów Olchy. — Dar przyjmie każdego.

Wśród zebranych rozległy się śmieszki i syki.

— Tamtędy — wskazał właściciel gospody.

— Dzięki — odparł podróżny i poprowadził konia drogą ku łąkom.

— Wszyscy cudzoziemcy w jednym koszyku — dodał właściciel gospody.

Tej nocy wiele razy powtarzano to powiedzonko w gospodzie i nieodmiennie budziło bezbrzeżny zachwyt. Ludzie nie śmiali się tak od czasu, kiedy nastała zaraza wśród bydła.

Dar była właśnie w mleczarni, skończyła wieczorny udój. Przelewała teraz mleko i szykowała garnki.

— Dobrodziejko — odezwał się ktoś w drzwiach. Myśląc, że to znachor, powiedziała:

— Jeszcze chwileczkę. Zaraz skończę.

Potem odwróciła się, ujrzała nieznajomego i o mało nie upuściła rondla.

— Zaskoczyłeś mnie. Czym mogę ci służyć?

— Szukam łóżka. Noclegu.

— Nie, bardzo mi przykro. Jest tu już mój lokator, brat i ja. Może w wiosce…

— To oni mnie tu przysłali. Powiedzieli “wszyscy cudzoziemcy w jednym koszyku" — odparł nieznajomy.

Przekroczył już trzydziestkę. Miał szczerą twarz, miły uśmiech i ubierał się z prostotą, choć stojący za nim ogier był zacnym wierzchowcem.

— Wystarczy mi miejsce w oborze, dobrodziejko, ale mój koń potrzebuje dobrego noclegu. Jest zmęczony. Prześpię się w oborze, a rano ruszę w drogę. W zimne noce miło się śpi obok krów. Chętnie też zapłacę, jeśli wystarczą dwa miedziaki. Nazywam się Jastrząb.

— Ja jestem Dar — odparła z lekką rezerwą. Spodobał jej się jednak. — W porządku, mości Jastrzębiu. Odprowadź konia i zajmij się nim. Na podwórzu jest pompa, w oborze mnóstwo siana. Potem przyjdź do domu. Poczęstuję cię mleczną zupą, a za wszystko wystarczy jeden miedziak.

Nie miała ochoty nazywać go panem jak znachora. Nie było w nim nic pańskiego, nie dostrzegła w nim króla.

Gdy skończyła pracę w mleczarni i wróciła do domu, nowy przybysz, Jastrząb, zręcznie rozpalał ogień w palenisku. Znachor spał w swym pokoju. Zajrzała do niego i zamknęła drzwi.

— Niezbyt dobrze się czuje — powiedziała, zniżając głos. — Leczył bydło daleko na wschodzie, na moczarach, w najgorszym zimnie. Był tam wiele dni i jest wyczerpany.

Zabrała się do pracy w kuchni, a Jastrząb zaczął jej pomagać. Czynił to zupełnie naturalnie. Zastanawiała się, czy wszyscy cudzoziemcy tak świetnie sobie radzą w domu, znacznie lepiej niż mężczyźni stąd. Łatwo się z nim rozmawiało. Opowiedziała mu o znachorze. Jej nie przytrafiało się nic ciekawego.

— Wykorzystują czarownika, a potem obmawiają go za to, że im pomógł. To niesprawiedliwe.

— Ale jakoś ich nastraszył, prawda?

— Chyba tak. W wiosce zjawił się Promień, inny znachor. Bywał tu już przedtem. Według mnie niewiele z niego pożytku. Dwa lata temu nie pomógł krowie z zapaleniem wymienia i założę się, że jego maści to zwykły smalec. Powiedział Otakowi, że odbiera mu pracę. Pewnie Otak odrzekł mu coś niegrzecznie, od słowa do słowa stracili cierpliwość i może użyli czarnych zaklęć. Przynajmniej Otak. Wcale jednak nie skrzywdził Promienia. Sam upadł na ziemię. Teraz niczego nie pamięta, a Promień odszedł stąd bez szwanku. Ludzie mówią, że wszystkie dotknięte przez Otaka zwierzęta są silne i zdrowe. Spędził na pastwiskach dziesięć dni, na wietrze i deszczu uzdrawiając krowy. I wiesz, jaką dostał zapłatę? Sześć miedziaków. Czy to dziwne, że się rozzłościł? Nie twierdzę jednak… — Ugryzła się w język i podjęła spokojniej: — Nie twierdzę, że czasami nie bywa dziwny. Tak jak wiedźmy i czarodzieje. Może tak być musi? W końcu mają do czynienia z różnymi mocami, ze złem. Lecz to uczciwy człowiek, uprzejmy.

— Dobrodziejko, czy mógłbym opowiedzieć ci pewną historię? — spytał Jastrząb.

— Jesteś bajarzem? Czemu od razu o tym nie wspomniałeś? Tym się zajmujesz? Zastanawiałam się, czemu podróżujesz w środku zimy. Sądząc po koniu, uznałam, że musisz być kupcem. Opowiesz coś? Ogromnie mnie tym uradujesz. Im dłuższa historia, tym lepiej. Najpierw jednak zjedz zupę i pozwól, że usiądę…

— Nie jestem prawdziwym bajarzem, dobrodziejko — odparł z miłym uśmiechem — ale mam dla ciebie historię.

Kiedy już zjadł zupę, a ona usiadła z robótką w ręku, zaczął opowiadać:

— Na Morzu Najgłębszym, na Wyspie Mędrców, Roke, gdzie naucza się wszelkiej magii, żyje dziewięciu mistrzów…

Dar z błogim uśmiechem zamknęła oczy, słuchając słów Jastrzębia.

Wymienił wszystkich Mistrzów: Sztuk i Ziół, Wzorów i Przywołań, Wiatrów i Pieśni, Imion i Przemian.

— Przemiany i przywołania to niebezpieczne sztuki. Przemianę bądź transformację może zdarzyło ci się oglądać, dobrodziejko. Nawet zwykły czarownik umie tworzyć iluzje, zmieniać jedną rzecz w inną i przyjmować z pozoru obcą postać. Widziałaś to?

— Tylko o tym słyszałam — szepnęła.

— A czasami wiedźmy i czarownicy mówią, że potrafią przywołać zmarłych. Może dziecko opłakiwane przez rodziców. W ciemności chaty wiedźmy słyszą jego płacz bądź śmiech…

Skinęła głową.

— To też jedynie zaklęcia iluzji, złudzenia. Istnieją jednak prawdziwe przemiany i prawdziwe przywołania. Pomyśl, co za pokusa dla czarnoksiężnika. Cudownie jest latać na skrzydłach sokoła, dobrodziejko, i oglądać ziemię w dole sokolimi oczami. A przywoływanie, nazywanie prawdziwym imieniem, to wielka moc. Poznać prawdziwe imię znaczy zdobyć władzę. Wiesz o tym, dobrodziejko. I sztuka przywołań sprowadza się właśnie do tego. Cudownie jest móc przywołać obrazy i duchy dawno zmarłych, ujrzeć urodę Elfarran w sadach Solei, taką jaką widział ją Morred, gdy świat był jeszcze młody…

Jastrząb zniżył głos, mówił cicho, z powagą.

— Wracajmy do opowieści. Ponad czterdzieści lat temu na wyspie Ark, bogatej wyspie na Morzu Najgłębszym, na południowy wschód od Semel, urodził się chłopiec, syn służącego w domostwie władcy Ark. Nie należał do biedoty, lecz nikogo specjalnie nie obchodził. Jego rodzice zmarli młodo, toteż nikt nie zwracał uwagi na chłopca, póki nie objawił swych zdolności. Był niesamowity. Miał moc. Jednym słowem potrafił rozpalić bądź zgasić ogień, sprawić, że garnki i patelnie fruwały w powietrzu. Umiał zamienić mysz w gołębia i nakazać jej fruwać po wielkiej kuchni władcy Ark. A przerażony bądź rozgniewany, krzywdził innych. Kucharza, który znęcał się nad nim, oblał wrzątkiem, odwracając kocioł.

— Litości! — szepnęła Dar. Odkąd rozpoczął opowieść, nawet nie sięgnęła po igłę.

— Był tylko dzieckiem, a czarnoksiężników władcy trudno nazwać mędrcami, bo wobec chłopca brakło im mądrości i wyrozumiałości. Może się go bali. Skrępowali mu ręce i zakneblowali usta, by nie mógł rzucać zaklęć. Zamknęli go w piwnicy, w kamiennej celi. W końcu uznali, że został poskromiony. Wówczas odesłali go do stajni wielkiego gospodarstwa, świetnie sobie bowiem radził ze zwierzętami i uspokajał się w towarzystwie koni. Chłopak jednak pokłócił się ze stajennym i zamienił biedaka w kupę gnoju. Czarnoksiężnicy zmienili ją z powrotem w stajennego, ponownie związali chłopca, zakneblowali i wsadzili na statek płynący na Roke. Uznali, że może tamtejsi mistrzowie zdołają go poskromić.

— Biedne dziecko — westchnęła.

— Istotnie, bo marynarze też się go bali i nie rozwiązywali całą drogę. Gdy chłopak stanął przed Wielkim Domem na Roke, Odźwierny rozwiązał mu ręce i uwolnił język. Dzieciak zaś od razu wywrócił długi stół w jadalni do góry nogami, skwasił piwo, a ucznia, który próbował go powstrzymać, zamienił w świnię. W osobach mistrzów spotkał jednak godnych przeciwników.

Nie ukarali go, lecz spętali jego nieujarzmioną moc zaklęciami i zaczęli przekonywać, by zaczai się uczyć. Wymagało to wiele czasu. Chłopak miał w sobie buntowniczego ducha, nakazującego mu traktować każdą moc, jakiej nie posiadał, każdą rzecz, której nie znał, jako groźbę, wyzwanie. Coś, z czym należy walczyć, póki się tego nie pokona. Znałem wielu podobnych chłopców. Sam byłem jednym z nich. Miałem jednak szczęście i wcześnie dostałem nauczkę.

W końcu chłopiec opanował swój gniew i zaczął władać mocą — a moc miał ogromną. Wszystko przychodziło mu bardzo łatwo, zbyt łatwo. Gardził więc iluzjami, zaklinaniem pogody, a nawet uzdrawianiem, bo nie stanowiły dla niego żadnego wyzwania. Nie krył się w nich lęk. Nie dostrzegł w nich niczego ciekawego. Gdy zatem Arcymag Nemmerle obdarzył go prawdziwym imieniem, chłopiec zajął się wielką niebezpieczną sztuką przywołań. Długi czas pobierał nauki u jej mistrza.

Mieszkał na Roke, bo tam gromadzi się i przechowuje wszelką magiczną wiedzę. Nie pragnął wcale podróżować i poznawać ludzi, nie chciał oglądać świata. Twierdził, że może przywołać do siebie wszystko i obejrzeć. Rzeczywiście. I może w tym właśnie kryło się największe niebezpieczeństwo.

Istnieje jedna rzecz zabroniona magom zajmującym się przywołaniami, wszelkim czarnoksiężnikom — wezwanie żywego ducha. Możemy posyłać innym ludziom swój głos lub obraz, iluzję. Nie wolno nam jednak ich przywoływać, ducha ani ciała. Tylko zmarłych. Tylko cienie. Rozumiesz, dobrodziejko, czemu tak musi być? Jeśli mag przywoła żywego człowieka, będzie miał nad nim absolutną władzę, nad ciałem i umysłem. Nikt, nieważne jak mądry czy potężny, nie może władać innymi i ich wykorzystywać.

W chłopcu jednak, gdy dorósł i stał się mężczyzną, wciąż tkwił duch rywalizacji. To częste na Roke. Być lepszym niż inni, zawsze pierwszym… Sztuka zamienia się w pojedynek, w grę. Cel staje się środkiem wiodącym do innego, mniej ważnego celu. Na Roke nie było nikogo o większych zdolnościach niż ów człowiek. Trudno jednak było mu znieść, jeśli ktokolwiek zrobił coś lepiej. Przerażało go to i złościło.

Nie było dla niego miejsca wśród mistrzów — wybrano właśnie nowego Mistrza Przywołań, młodego mężczyznę w pełni sił, który mógł żyć wiele lat. Człowiek, o którym opowiadam, wśród uczonych i nauczycieli cieszył się sławą, nie był jednak jednym z Dziewięciu. Pominięto go. Może nie powinien był zostawać na wyspie, stale przebywać wśród czarnoksiężników i magów, wśród chłopców studiujących magię, łaknących mocy, coraz więcej mocy, stale próbujących przewyższyć innych. Lata płynęły, a on coraz bardziej oddalał się od innych, zatopiony w studiach w komnacie na wieży. Przyjmował niewielu uczniów, rzadko się odzywał. Mistrz Przywołań przysyłał mu czasem uzdolnionych chłopców, lecz większość prawie nie wiedziała o jego istnieniu. W samotności zaczął praktykować sztuki, po które sięgać nie należy, bo nie przyjdzie z nich nic dobrego.

Mag zajmujący się przywołaniami przy wyka do wzywania duchów, które zjawiają się na jego wezwanie i odchodzą, gdy je odprawi. Może ów człowiek zaczął myśleć: Kto mi zabroni uczynić to samo z żywymi ludźmi? Po co mi moc, jeśli nie mogę z niej skorzystać? Jął zatem wzywać do siebie żywych, ludzi z Roke, których się lękał, uważał za rywali, bo zazdrościł im mocy. Kiedy się zjawiali, przywłaszczał sobie ich moc i tak osłabionych zmuszał do milczenia. Nie mogli opowiedzieć, co ich spotkało. Sami nie wiedzieli.

W końcu przywołał swego mistrza, Mistrza Przywołań z Roke. Zaskoczył go kompletnie.

Lecz Mistrz Przywołań walczył, zarówno ciałem, jak i duchem. Wezwał mnie i przybyłem. Rozpoczęliśmy walkę przeciw woli, która pragnęła nas zniszczyć.

Zapadła noc. Lampa Dar zamigotała i zgasła. Tylko czerwony blask ognia oświetlał twarz Jastrzębia, która wyglądała już inaczej. Była znużona, twarda, z jednej strony pokryta bliznami. Oblicze prawdziwego jastrzębia, pomyślała Dar. Słuchała w milczeniu.

— Nie jest to opowieść bajarza, dobrodziejko. Nie usłyszysz jej od nikogo innego.

Działo się to wkrótce po tym, jak obrano mnie Arcymagiem. Byłem młodszy niż człowiek, z którym walczyliśmy. Może nie dość się go bałem. Wspólnie zdołaliśmy stawić mu opór w cichej celi na wieży. Nikt inny nie wiedział o naszej walce, a trwała bardzo długo. I nagle pokonaliśmy go. Pękł niczym patyk. Złamaliśmy go, ale uciekł. Mistrz Przywołań zużył część swojej mocy, pokonując ową ślepą wolę, a mnie zabrakło sił, by go powstrzymać, kiedy uciekał, i mądrości, żeby posłać kogoś za nim. Nie starczyło mi sił, bym sam podążył jego śladem. I tak zniknął z Roke.

Rzadko i niechętnie wspominaliśmy tę walkę. Wielu miejscowych poczuło ulgę na wieść o jego odejściu, bo zawsze był na wpół obłąkany, a pod koniec zupełnie oszalał.

Kiedy jednak wraz z Mistrzem Przywołań uleczyliśmy nasze dusze i otępienie umysłu następujące po takiej walce, zaczęliśmy myśleć, że nie można pozwolić, by człowiek o tak wielkiej mocy, mag, wałęsał się po Ziemiomorzu, oszalały, pełen złości, wstydu i złakniony zemsty.

Nie potrafiliśmy odkryć żadnego śladu. Bez wątpienia, opuszczając Roke, zamienił się w rybę bądź ptaka i dotarł na inną wyspę. Zresztą czarnoksiężnik potrafi ukryć się przed wszystkimi zaklęciami odnajdującymi. Rozesłaliśmy wici, prosząc o pomoc w sposób nam właściwy, jednak nie uzyskaliśmy żadnej odpowiedzi. Wyruszyliśmy zatem na poszukiwania, Mistrz Przywołań na wschodnie wyspy, a ja na zachodnie, kiedy bowiem myślałem o tym człowieku, oczami ducha widziałem wielką górę o kształcie stożka i rozległą zieloną równinę u jej podnóża. Przypomniałem sobie lekcje geografii z dzieciństwa, krajobraz wyspy Semel i wulkan Andanden. Przybyłem zatem na Górskie Moczary. Myślę, że dobrze trafiłem.

Zapadła cisza. Ogień szeptał bezgłośnie.

— Mam z nim pomówić? — zapytała spokojnie Dar.

— Nie trzeba — odparł mężczyzna podobny do sokoła. — Sam to zrobię. — Po czym rzekł: — Irioth.

Spojrzała na drzwi sypialni. Otwarły się i stanął w nich Otak, wychudzony i zmęczony. Ciemne oczy miał pełne snu, oszołomienia i bólu.

— Ged — powiedział. Skłonił głowę. Po chwili uniósł wzrok. — Odbierzesz mi imię?

— Czemu miałbym to zrobić?

— Kryje się w nim tylko cierpienie, nienawiść, duma, zachłanność.

— Te rzeczy ci odbiorę, Irioth, ale nie twoje imię.

— Nie rozumiałem — rzekł Irioth. — Nie wiedziałem, że chodzi o innych. Że powinni pozostać inni. Wszyscy jesteśmy inni. Musimy być. Źle postępowałem.

Człowiek zwany Gedem podszedł do niego i ujął błagalnie wyciągnięte dłonie.

— Zbłądziłeś. Ale wróciłeś. Jesteś jednak zmęczony, Irioth, a samemu trudno pokonać przeszkody. Wróć ze mną do domu.

Iriothowi głowa opadła na piersi, jakby zmogło go dogłębne znużenie. Z ciała zniknęło wszelkie napięcie, podniecenie. Gdy jednak uniósł wzrok, nie patrzył na Geda, lecz na Dar siedzącą cicho przy palenisku.

— Mam tu pracę — rzekł.

Ged także spojrzał na gospodynię.

— Owszem — przytaknęła. — Leczy krowy.

— Pokazują mi, co mam robić — ciągnął Irioth. — Kim jestem. Znają moje imię, ale nigdy go nie wymawiają.

Po dłuższej chwili Ged łagodnie przyciągnął go do siebie i objął. Powiedział coś cicho. Potem opuścił ręce. Irioth głęboko odetchnął.

— Tam na nic się nie przydam, Ged, rozumiesz? A tu jestem potrzebny. Jeśli pozwolą mi pracować. — Ponownie zerknął na Dar. Ged także. Patrzyła na nich obu.

— Co powiesz, Emer? — spytał człowiek podobny do jastrzębia.

— Powiem — odparła cichym piskliwym głosem, zwracając się do znachora — że jeśli krowy Olchy przetrwają zimę, gospodarze będą błagali, byś został. Choć zapewne nie będą cię kochać.

— Nikt nie kocha czarodzieja — rzekł Arcymag. — I co, Irioth? Pokonałem długą drogę i będę musiał wrócić samotnie?

— Powiedz im… powiedz, że się myliłem — szepnął Irioth. — Że źle postępowałem. Powiedz Thorionowi… — urwał, wyraźnie zagubiony.

— Powiem mu, że zmiana dotykająca ludzkiego życia może wykraczać poza znaną nam sztukę i całą naszą mądrość — rzekł Arcymag. Ponownie spojrzał na Emer. — Czy on może tu zostać, dobrodziejko? Tego sobie życzysz?

— Dziesięciokrotnie bardziej pomaga mi i jest dziesięciokroć milszy niż mój brat — odparła. — To miły, uczciwy człowiek, jak już mówiłam, panie.

— Doskonale zatem. Irioth, mój drogi druhu, nauczycielu, przeciwniku, przyjacielu… żegnaj. Emer, dzielna kobieto, pozdrawiam cię i dziękuję. Oby twój duch i twój dom zaznały pokoju. — Uczynił nad paleniskiem gest, po którym na moment pozostała w powietrzu roziskrzona smuga. — Pójdę już do obory — dodał i odszedł.

Drzwi się zamknęły. Nastała cisza, jedynie ogień syczał i poszeptywał.

— Podejdź do paleniska — powiedziała Dar. Irioth zbliżył się w milczeniu i usiadł na ławie.

— Czy to jest Arcymag? Naprawdę? Skinął głową.

— Arcymag całego świata — westchnęła. — W mojej oborze! Powinien zająć moje łóżko…

— Nie zrobiłby tego — rzekł Irioth. Wiedziała, że miał rację.

— Masz piękne imię, Irioth — szepnęła po chwili. — Nigdy nie znałam prawdziwego imienia mojego męża. Ani on mojego. Twojego nie wymówię ponownie. Cieszę się jednak, że je poznałam, bo ty znasz moje.

— Twoje imię jest piękne, Emer — odparł. — Wymówię je jeszcze nieraz, jeśli zechcesz.

Загрузка...