Przez chwilę obserwował bladą tarczę księżyca, po czym odszukał zajętego wędkowaniem nadrektora.
— Mustrum, czy księżyc powinien tak robić? — zapytał.
Ridcully uniósł głowę.
— Wielkie nieba! Stibbons! Gdzież ten chłopak się podział?
Myślaka zlokalizowano w koi, gdzie padł w ubraniu i za snął. Na wpół rozbudzonego wciągnięto go na drabinkę, ale kiedy zobaczył niebo, natychmiast odzyskał przytomność umysłu.
— Czy on powinien tak robić? — zapytał Ridcully, wskazując księżyc.
— Nie, nadrektorze. Stanowczo nie powinien.
— Mamy więc określony problem? — wtrącił z na dzieją kierownik studiów nieokreślonych.
— Oczywiście! Gdzie omniskop? Czy ktoś próbował z nimi rozmawiać?
— No tak. W takim razie to nie moja dziedzina — stwierdził kierownik studiów nieokreślonych, wycofując się dyskretnie. — Przykro mi. Pomógłbym, gdybym mógł. Widzę, że jesteście zajęci. Przepraszam.
Wszystkie smoki już odpaliły. Rincewind czuł, jak coś przepycha mu gałki oczne w tył głowy.
Leonard w są siednim fotelu był nieprzytomny. Marchewa prawdopodobnie leżał wśród szczątków ciśniętych w drugi koniec kabiny.
Sądząc po złowieszczych trzaskach i zapa chu, orangutan wisiał, trzymając się oparcia fotela Rincewinda.
A w do datku, kiedy udało mu się odwrócić głowę i spoj rzeć przez okno, zobaczył jedną ze smoczych kapsuł stojącą w ogniu. Nic dziwnego — płomień smoków był niemal czysto biały.
Leonard wspominał o którejś z tych dźwigni… Rincewind patrzył na nie przez czerwoną mgłę. „Gdybyśmy musieli odrzucić wszystkie smoki — mówił Leonard — trzeba…”. Co trzeba? Która dźwignia? Szczerze mówiąc, w ta kiej chwili wybór był oczywisty.
Rincewind, z za mglonym wzrokiem, ze słuchem atakowanym odgłosami cierpiącego statku, szarpnął jedyną, do której mógł dosięgnąć.
Nie mogę umieścić tego w sadze, myślał minstrel. Nikt nie uwierzy. Przecież normalnie nikt mi w ży ciu nie uwierzy…
— Zaufajcie mi, dobrze? — mówił Złowrogi Harry do ordyńców. — Znaczy, naturalnie, nie jestem godny zaufania, przyznaję, tu jednak wchodzi w grę kwestia dumy zawodowej. Zaufajcie mi. To zadziała. Założę się, że nawet bogowie nie znają wszystkich bogów. Mam rację?
— Czuję się jak normalny czubek z tymi skrzydłami — poskarżył się Caleb.
— Pani McGarry bardzo się przy nich napracowała, więc nie narzekaj — burknął Złowrogi Harry. — Świetnie wyglądasz jak na boga miłości. Jakiej miłości, wolałbym nie mówić. A ty jesteś…
— Bogiem ryb, Harry — wyjaśnił Cohen, który przykleił sobie łuski na skórze i przy gotował coś w ro dzaju rybiego hełmu z jed nego z byłych przeciwników.
Złowrogi Harry starał się oddychać powoli.
— Dobrze, dobrze. Bardzo stary bóg ryb, tak. A ty, Truckle, jesteś…
— …bogiem przeklinania jak demony — oznajmił stanowczo Truckle Nieuprzejmy.
— Ehm… to całkiem możliwe — wtrącił minstrel, gdy Złowrogi Harry zmarszczył czoło. — W końcu istnieją muzy tańca, śpiewu, a na wet muza poezji erotycznej…
— To akurat łatwe — rzucił Truckle lekceważąco. — W Quir mie żyła mieszczanka jedna, co chwyt…
— Dobrze, dobrze, wystarczy. A ty, Hamish?
— Bóg rzeczy.
— Jakich rzeczy?
Hamish wzruszył ramionami. Nie osiągnął tak zaawansowanego wieku dzięki niepotrzebnie rozwiniętej wyobraźni.
— No, różności — powiedział. — Może zgubionych rzeczy? Takich tam, co se leżą dookoła.
Srebrna Orda spojrzała na minstrela, który po krótkim zastanowieniu skinął głową.
— Może się udać — uznał.
Złowrogi Harry podszedł do Małego Williego.
— Willie, dlaczego masz pomidora na głowie i mar chew w uchu ?
Mały Willie uśmiechnął się z dumą.
— To ci się spodoba — zapewnił. — Bóg bycia komuś niedobrze.
— To już było — oświadczył minstrel, nim Harry zdążył odpowiedzieć. — Vometia. Bogini w Ankh -Morpork, tysiące lat temu. Złożyć ofiarę Vometii znaczyło…
— Więc lepiej wymyśl coś innego — rzucił Harry.
— Tak? — oburzył się Willie. — A ty niby kim będziesz?
— Ja… no… ja będę bóstwem ciemności — wyjaśnił Złowrogi. — Zawsze jest ich sporo…
— Zaraz! Nie mówiłeś, że możemy być demoniczni — zaprotestował Caleb. — Jak mogę być demoniczny, to raczej mnie demony porwą, niż zostanę tym kretynem kupidynem.
— Bo jakbym powiedział, że możemy być demonami, wszyscy byście chcieli być demonami — zauważył Harry. — I tak od paru godzin się kłócimy. Zresztą inni bogowie wyczują, że coś śmierdzi, jeśli nagle zjawi się cała banda bóstw ciemności.
— Pani McGarry nic nie przygotowała — poskarżył Truckle.
— Pomyślałam, że mogłabym pożyczyć hełm Złowrogiego Harry'ego i wśli znąć się jako dziewica Walkiria — wyjaśniła Vena.
— Dobry, rozsądny pomysł — pochwalił Harry. — Kilka z nich musi się tam kręcić.
— A Harry'emu hełm i tak nie będzie potrzebny, bo za chwilę zacznie się skarżyć na nogę albo grzbiet, albo jeszcze coś i nie będzie mógł iść z nami — wtrącił konwersacyjnym tonem Cohen. — A to z po wodu tego, że nas zdradził. Mam rację, Harry?
Gra stawała się coraz ciekawsza. Obserwowała ją już większość bogów. Bogowie lubią się pośmiać, choć trzeba przy tym zaznaczyć, że ich poczucie humoru nie należy do subtelnych.
— Mam nadzieję — odezwał się Ślepy Io, podstarzały przywódca bogów — że nie mogą nam zrobić nic złego.
— Nie — uspokoił go Los, przekazując kości. — Gdyby byli bardzo inteligentni, nie zostaliby bohaterami.
Zagrzechotały kości. Jedna z nich przeleciała nad planszą, zaczęła wirować w powie trzu coraz szybciej i szyb ciej, aż wreszcie zniknęła w ob łoczku pyłu kości słoniowej.
— Ktoś wyrzucił nieoznaczoność — zauważył Los. Uniósł wzrok. — Ach… Ty, Pani.
— Witaj, panie — odparła Pani.
Jej imienia nigdy nie wymawiano, choć wszyscy je znali. Wymówić głośno jej imię oznaczało, że natychmiast odejdzie. Mimo że miała bardzo niewielu prawdziwych wyznawców, była jednym z naj potężniejszych bóstw na Dysku, ponieważ w głębi serca każdy miał nadzieję i wierzył, że istnieje.
— I ja kiż jest twój ruch, moja droga? — zapytał Ślepy Io.
— Już go wykonałam. Ale rzuciłam kości tam, gdzie ich nie widzicie.
— To dobrze. Lubię wyzwania. W ta kim razie…
— Proponuję dodatkową rozrywkę, panie — wtrącił gładko Los.
— To znaczy?
— Cóż, chcą być traktowani jak bogowie. Sugeruję, byśmy tak uczynili…
— Fcesz fofiedzieć, że fafy traktofać ich fofażnie? — zdziwił się Offler.
— Do czasu. Do czasu.
— Do jakiego czasu? — spytała Pani.
— Do czasu, Pani, kiedy przestanie to być zabawne.
Wśród sawanny Howondalandu żyje plemię N'tuitif, jedyny na świecie lud całkowicie pozbawiony wyobraźni.
Na przykład ich legenda o gro mie brzmi mniej więcej tak: „Grom to głośny dźwięk na niebie, powstający w wyniku zakłócenia stanu mas powietrza wskutek przeskoku błyskawicy”. A ich legenda „Jak żyrafa uzyskała długą szyję” mówi tyle: „Za dawnych dni przodkowie starego Żyrafy mieli szyje trochę dłuższe niż inne żyjące na sawannie zwierzęta; jednak dostęp do wysoko rosnących liści dawał im taką przewagę, że głównie długoszyje żyrafy przetrwały, przekazując te długie szyje poprzez krew, tak jak człowiek może przekazać włócznię swemu wnukowi; niektórzy twierdzą jednak, że wszystko jest o wiele bardziej skomplikowane i to wyjaśnienie stosuje się tylko do krótszych szyj okapi; tak właśnie było”.
N'tuitif byli ludem spokojnym i zo stali wybici niemal do nogi przez sąsiadów posiadających bujną wyobraźnię, a zatem również mnóstwo bogów, przesądów, wierzeń i pomy słów o ileż lepsze byłoby życie, gdyby mieli większe tereny łowieckie.
O wydarzeniach na księżycu owego dnia N'tuitif opowiadają: „Księżyc świecił jasno, a z niego wzniosło się inne światło, które rozdzieliło się na trzy światła i zga sło. Nie wiemy, dlaczego tak się stało. Stało się i tyle ”.
Zostali potem wyrżnięci przez szczep sąsiadów przekonanych, że światło było sygnałem od boga Ukli, który w ten sposób nakazywał im poszerzyć tereny łowieckie jeszcze trochę. Jednakże ów szczep wkrótce został wybity przez inny, który wiedział, że światła to ich przodkowie mieszkający na księżycu, nakazujący zabić wszystkich niewierzących w boginię Glipzo. Trzy lata później ich z kolei zabił kamień spadający z nieba, rezultat wybuchu gwiazdy sprzed miliarda lat.
Tak to się wszystko toczy. Jeśli nie analizować zbyt dokładnie, można to uznać za sprawiedliwość.
W dygoczącym, trzeszczącym „Latawcu”, Rincewind patrzył, jak dwie ostatnie smocze kapsuły odpadają spod skrzydeł. Przez chwilę leciały jeszcze obok, wirując, potem rozpadły się i zo stały w tyle.
Znowu przyjrzał się dźwigniom. Ktoś naprawdę powinien coś z nimi robić, myślał niepewnie. Powinien, prawda?
Smoki mknęły po niebie. Uwolnione z kapsuł, spieszyły się do domu.
Magowie utworzyli Ciekawy Obiektyw Thurlowa tuż nad pokładem. Pokaz był imponujący.
— Lepsze od sztucznych ogni — uznał dziekan.
Myślak walnął pięścią w omni skop.
— Aha, teraz działa — ucieszył się. — Ale widzę tylko ten wielgachny…
Kolejna część twarzy Rincewinda, poza jego wielkim nosem, pojawiła się na wizji.
— Którą dźwignię mam pociągnąć?! — wrzasnął.
— Co się stało?
— Leonard ciągle jest nieprzytomny, a bi bliotekarz wyciąga Marchewę z tych wszystkich śmieci. To bardzo niespokojny lot! Nie zostały nam już żadne smoki! Po co są te pokrętła? Chyba spadamy! CO MAM ROBIĆ?!!!
— Nie przyglądałeś się, jak pilotuje Leonard?
— Miał stopy na pedałach i przez cały czas szarpał za wszystkie lewarki!
— Dobrze, dobrze. Sprawdzę, czy na podstawie jego planów uda mi się domyślić, co należy zrobić. Powiemy ci, jak zlecieć na dół.
— Nie mówcie, jak zlecieć na dół! Ja chcę zostać na górze! Góra jest ważna! Nie dół!
— Czy dźwignie są oznaczone? — zapytał Myślak, przerzucając szkice wynalazcy.
— Tak, ale nic z tego nie rozumiem! Na jednej jest napisane „Troba”!
Myślak przerzucał stronice pokryte odwrotnym pismem Leonarda.
— E… tego… — mamrotał pod nosem.
— Nie ruszaj dźwigni oznaczonej „Troba”! — rozkazał Patrycjusz, schylając się nad omniskopem.
— Panie! — rzekł Myślak i po czerwieniał, gdy poczuł na sobie spojrzenie Vetinariego. — Przepraszam, ale to kwestie techniczne, chodzi o me chanizmy i może byłoby lepiej, gdyby osoby wykształcone raczej w dzie dzinie humanistyki nie…
Umilkł pod wzrokiem Patrycjusza.
— Ta ma normalną etykietę! — zawołał gorączkowy głos z omni skopu. — Jest tu napisane „Rumpel księcia Harana”.
Vetinari poklepał Myślaka po ramieniu.
— Doskonale rozumiem — zapewnił. — Ostatnie, czego życzy sobie człowiek wyszkolony w działa niu mechanizmów, to dobre rady ignorantów. Proszę o wy baczenie. A co takiego zamierza pan zrobić?
— No, ja… tego…
— Kiedy „Latawiec”, wraz z wszel kimi naszymi nadziejami, pędzi ku ziemi, chciałem powiedzieć — dodał Vetinari.
— Bo ja… no… sprawdziliśmy te…
Patrycjusz znów pochylił się nad omniskopem.
— Rincewindzie, pociągnij dźwignię oznaczoną „Rumpel księcia Harana” — polecił.
— Nie wiemy, do czego służy… — zaczął Myślak.
— Jeśli ma pan lepszy pomysł, proszę go wyjawić. A tym czasem sugeruję, by pociągnąć dźwignię.
Na „Latawcu” Rincewind postanowił usłuchać głosu władzy.
— Zaraz… Słyszę różne stuki i brzę czenie — zameldował. — I… niektóre dźwignie poruszają się same… Teraz rozkładają się skrzydła… I tak jakby lecimy w linii prostej… właściwie całkiem spokojnie…
— To dobrze. Proponuję, żebyś poświęcił się budzeniu Leonarda — rzekł Patrycjusz. Zwrócił się do Myślaka: — Pan osobiście nie studiował klasyki, młody człowieku? Wiem, że Leonard to robił.
— No… nie.
— Książę Haran to legendarny klatchiański bohater, który opłynął świat dookoła — wyjaśnił Patrycjusz. — Jego statek był wyposażony w ma giczny rumpel, sterował sam, kiedy książę zasypiał. Gdybym mógł jeszcze w czymś pomóc, proszę się nie krępować.
Złowrogi Harry zamarł przerażony. Cohen zbliżał się po śniegu z unie sioną ręką.
— Uprzedziłeś bogów, Harry — powiedział.
— Wszyscy żeśmy słyszeli — dodał Hamish.
— Ale to nie szkodzi — uznał Cohen. — Będzie ciekawiej.
Dłoń opadła, klepiąc niskiego człowieczka w ramię.
— Pomyśleliśmy sobie, że Złowrogi Harry może i jest tępy jak cegła, ale zdradzić nas w takiej chwili… Trzeba mieć nerwy — rzekł Cohen. — Znałem swego czasu kilku złych władców ciemności, Harry, ale tobie uczciwie muszę przyznać trzy duże łby goblinów za styl. Może i nigdy ci się nie udało wejść do towarzystwa, no wiesz, wielkich władców ciemności, ale jesteś… tak, Harry, jesteś zbudowany z Nie właściwego Materiału.
— Lubimy takich, co nie rzucają swoich katapult oblężniczych, choćby byli w mniej szości — zapewnił Mały Willie.
Złowrogi Harry spuścił głowę i prze stąpił z nogi na nogę. Na jego twarzy ścierały się ulga i duma.
— Miło, że to doceniacie, chłopaki — powiedział. — Znaczy, no wiecie, gdyby to ode mnie zależało, przecież bym wam tego nie zrobił, ale muszę dbać o reputa cję i…
— Powiedziałem, że rozumiemy — uspokoił go Cohen. — Tak samo jest z nami. Widzisz, że pędzi na ciebie wielki kosmaty stwór, to nie zastanawiasz się, czy to nie rzadki gatunek na granicy wymarcia, tylko odrąbujesz mu głowę. Bo na tym polega bohaterowanie, mam rację? A ty widzisz kogoś i zdra dzasz go, ledwie mrugnie okiem. Bo taka jest praca czarnego charakteru.
Reszta Ordy wydała pomruk aprobaty. W pe wien niezwykły sposób to także było elementem Kodeksu.
— Pozwolicie mu odejść? — zdziwił się minstrel.
— Oczywiście. Nie uważałeś, mały. Władca ciemności zawsze ucieka. Ale zaznacz w pie śni, że nas zdradził. Zrobi dobre wrażenie.
— Słuchajcie… no… Czy można by dodać, że okrutnie próbowałem poderżnąć wam gardła?
— Jasne — zgodził się wielkodusznie Cohen. — Zapisz, mały, że Harry walczył niczym tygrys o czar nym sercu.
Harry otarł łzę z oka.
— Dzięki, chłopaki. Nie wiem, co powiedzieć. Nie zapomnę wam tego. Może dzięki temu nadejdą jeszcze dla mnie lepsze czasy.
— Ale zrób nam przysługę i dopil nuj, żeby bard wrócił bezpiecznie, dobrze? — poprosił Cohen.
— Pewnie — obiecał Harry.
— Ehm… Ja nie wracam — oznajmił minstrel.
Zaskoczył tym wszystkich. I z pew nością zaskoczył sam siebie. Ale życie nagle otworzyło przed nim dwie drogi. Jedna prowadziła z po wrotem do śpiewania pieśni o miło ści i kwia tach; druga mogła go zaprowadzić dokądkolwiek. A w tych starcach było coś takiego, co pierwszy wybór czyniło zupełnie niemożliwym. Nie potrafiłby tego wytłumaczyć. Po prostu tak było.
— Musisz przecież wrócić i… — zaczął Cohen.
— Nie. Muszę zobaczyć, jak to się skończy. Pewnie zwariowałem, ale tego właśnie chcę.
— Ten kawałek możesz sobie wymyślić — wtrąciła Vena.
— Nie, proszę pani — odparł minstrel. — Chyba nie mogę. Nie sądzę, żeby ta wyprawa skończyła się w sposób, jaki potrafiłbym sobie wyobrazić. Nie kiedy widzę pana Cohena w jego rybim hełmie i pana Williego jako boga bycia komuś niedobrze po raz drugi, pan Lęk może tu na mnie zaczekać. I nic mi przecież nie grozi. Niezależnie od wszystkiego, kiedy bogowie odkryją, że atakuje ich człowiek z pomi dorem na głowie i drugi, przebrany za muzę przekleństw, to naprawdę, ale to naprawdę będzie im zależało, żeby cały świat wiedział, co się zdarzyło potem.
Leonard wciąż był nieprzytomny. Rincewind próbował ocierać mu czoło mokrą gąbką.
— Oczywiście, że mu się przyglądałem — zapewnił Marchewa, zerkając na poruszające się wolno dźwignie. — Ale to on zbudował „Latawca”, więc dla niego wszystko było proste. Ehm… tego bym nie dotykał…
Bibliotekarz wciągnął się na fotel pilota i obwą chiwał dźwignie. Gdzieś pod nimi stukał i brzę czał automatyczny rumpel.
— Będziemy musieli szybko coś wymyślić — stwierdził Rincewind. — Statek nie będzie sam sobą sterował w nie skończoność.
— Może gdybyśmy delikatnie… Lepiej tego nie robić…
Bibliotekarz pobieżnie obejrzał pedały. Potem jedną ręką odepchnął Marchewę, a drugą zdjął z haka okulary ochronne Leonarda. Objął stopami pedały. Pchnął dźwignię uruchamiającą rumpel księcia Harana i gdzieś w głębi, pod jego stopami, coś głośno brzęknęło.
Statek zadygotał, a biblio tekarz rozprostował palce, przebierał nimi przez chwilę, po czym chwycił dwie największe dźwignie.
Marchewa i Rin cewind rzucili się do foteli.
Bramy Dunmanifestin rozwarły się, na pozór same z siebie. Srebrna Orda wkroczyła do wnętrza. Trzymali się blisko siebie i rozglą dali podejrzliwie.
— Lepiej zrób sobie zakładki dla nas w swoim notesie, mały — szepnął Cohen. — Nie tego się spodziewałem.
— Nie rozumiem — odpowiedział minstrel.
— Powinny się tu odbywać hulanki w wiel kiej hali — wyjaśnił Mały Willie. — A są … sklepy. I każdy bóg ma inny rozmiar.
— Bogowie mogą być każdej wielkości — stwierdził Cohen, gdy zobaczył zbliżającą się grupę bóstw.
— Może lepiej… wpadniem tu innym razem? — zaproponował Caleb.
Wrota zatrzasnęły się za nimi.
— Nie — rzekł Cohen.
Nagle otoczył ich tłum.
— Jesteście pewnie nowymi bogami — zagrzmiał głos z nieba. — Witajcie w Dun manifestin. Chodźcie z nami.
— O, bóg ryb — odezwał się jakiś bóg, zrównując się z Cohe nem. — I jak tam ryby, wasza potężność?
— Eee… Co? Aha… Są, no… mokre. Ciągle bardzo mokre.
— A rzeczy ? — Bogini zwróciła się do Hamisha. — Jak tam rzeczy?
— Ciągle se leżą dookoła.
— Czy jesteś wszechmocny?
— Tak, skarbie, ale biere na to pigułki.
— A ty jesteś muzą przekleństw? — zapytał inny bóg Truckle'a.
— Prawda jak demony — odparł desperacko Truckle.
Cohen uniósł wzrok i zoba czył Offlera, boga krokodyla. Nietrudno było go rozpoznać, zresztą Cohen widywał go już wiele razy. Jego posągi w świą tyniach na całym świecie całkiem udatnie oddawały podobieństwo. Była to może właściwa chwila na refleksję, że tak wiele z owych świątyń znacznie zubożało wskutek działań Cohena. Cohen jednak nie tracił czasu na refleksje, gdyż nie zwykł się nimi zajmować.
Wydawało mu się za to, że Orda jest gdzieś zaganiana.
— Dokąd idziemy, przyjacielu? — zapytał.
— Fofaczeć na gfę, fasza fybość — wyjaśnił Offler.
— A tak, Tę, którą wy… my, bogowie, rozgrywamy na… śmiertelnikami.
— W samej rzeczy — przyznał inny bóg. — A obec nie odkryliśmy grupę śmiertelników rzeczywiście atakujących Dunmanifestin.
— A to demony, nie? — Cohen uprzejmie pokiwał głową. — Niech posmakują gorącego gromu, oto moja rada. To jedyna zrozumiała dla nich mowa.
— Głównie dlatego, że innej nie używacie — mruknął pod nosem minstrel, obserwując spod oka zebrane wokół planszy bóstwa.
— Owszem, też uznaliśmy, że to dobry pomysł — przyznał bóg. — A przy okazji, jestem Los.
— Och, jesteś Losem? — zdziwił się Cohen, kiedy dotarli już do planszy. — Zawsze chciałem cię poznać. Myślałem, że będziesz ślepy.
— Nie.
— A co byś powiedział, gdyby ktoś wetknął ci palce w oczy ?
— Słucham?
— To taki mały żarcik.
— Cha, cha — powiedział Los. — Zastanawiam się, rybny boże, czy jesteś dobrym graczem.
— Nigdy nie byłem hazardzistą — wyjaśnił Cohen, kiedy pojedyncza kostka pojawiła się między palcami Losu. — Kufel to dobra gra.
— Może zainteresowałaby cię niewielka próba?
Tłum ucichł. Minstrel spojrzał w bez denne oczy boga i zrozu miał, że kiedy gra się z Lo sem, kostka zawsze jest obciążona.
Dałoby się usłyszeć przelot jaskółki.
— Owszem — zgodził się Cohen. — Czemu nie?
Los rzucił kostkę na planszę.
— Sześć — powiedział, wciąż patrząc w oczy Cohenowi.
— Zgadza się. Znaczy, ja też muszę rzucić szóstkę?
— Ależ nie — uśmiechnął się Los. — Jesteś przecież bogiem. A bo gowie grają, żeby wygrać. Ty, o po tężny, musisz wyrzucić siódemkę.
— Siódemkę? — powtórzył minstrel.
— Nie rozumiem, czemu miałoby to sprawić kłopot komuś, kto ma prawo tu przebywać.
Cohen obracał kostkę w pal cach. Miała regulaminowe sześć ścianek.
— Ja natomiast widzę, że to może być pewien kłopot — stwierdził. — Ale jedynie dla śmiertelników, ma się rozumieć. — Raz czy dwa podrzucił kostkę w po wietrze. — Siedem?
— Siedem — potwierdził Los.
— Zawęźlony problem.
Minstrel patrzył na niego, czując, jak dreszcz przebiega mu po plecach.
— Zapamiętasz, co powiedziałem, mały? — upewnił się Cohen.
„Latawiec” skręcił w wy sokiej chmurze.
— Uuk! — zawołał zachwycony bibliotekarz.
— Pilotuje lepiej niż Leonard! — pochwalił Rincewind.
— Pewnie przychodzi mu to… łatwiej — szepnął Marchewa. — No wiesz… Jest w końcu naturalnie atawistyczny.
— Naprawdę? Zawsze uważałem go za kogoś naturalnie dobrodusznego. No, chyba że ktoś go nazwie małpiszonem, oczywiście.
„Latawiec” zakręcił znowu, sunąc po niebie niczym wahadło.
— Uuk!
— Jeśli wyjrzycie przez okno po lewej stronie, możecie zobaczyć praktycznie wszystko — przetłumaczył Rincewind.
— Uuk!
— A je śli wyjrzycie przez okno na prawej burcie, zobaczycie… na bogów!
Po prawej stronie wznosiła się Góra. Na szczycie, migocząc w blasku słońca, wyrastał dom bogów. A nad nim, ledwie widoczny nawet w kry stalicznie czystym powietrzu, wirował połyskliwy lej pola magicznego Dysku, uziemiającego się w samym środku świata.
— Czy… jesteś człowiekiem bardzo religijnym? — zapytał Rincewind. Chmury przemykały za oknem.
— Wierzę, że wszystkie religie odzwierciedlają pewien aspekt prawdy ostatecznej. Owszem — potwierdził Marchewa.
— Niezła gadka — pochwalił go mag. — Może uda ci się ją sprzedać.
— A ty ? — zainteresował się Marchewa.
— No… Słyszałeś o takiej religii, która uznaje kręcenie się w kółko za formę modlitwy?
— Oczywiście. Pędzący Wirownicy z Kla tchu.
— Moja jest podobna, tylko że poruszamy się raczej po liniach prostych. Tak. Szybkość jest sakramentem.
— Wierzysz, że daje ci jakiś rodzaj wiecznego życia?
— Nie wiecznego jako takiego. Raczej… No, po prostu życia. Daje życie. To znaczy — wyjaśnił Rincewind — więcej życia niż człowiek by miał, gdyby nie biegł bardzo szybko po linii prostej. Chociaż zakręty też są dopuszczalne w nie równym terenie.
Marchewa westchnął ciężko.
— Tak naprawdę to jesteś tchórzem, co?
— Owszem, ale nigdy nie mogłem zrozumieć, co w tym złego. Trzeba mieć charakter, żeby uciekać. Wielu byłoby równie tchórzliwych jak ja, gdyby tylko wystarczyło im odwagi.
Znowu wyjrzeli przez okno. Góra zbliżyła się wyraźnie.
— Zgodnie z opisem misji… — Marchewa przerzucił plik pospiesznie zapisanych kartek z in formacjami naukowymi, które Myślak wcisnął mu w rękę tuż przed startem — …pewna liczba ludzi wkroczyła w prze szłości do Dunmanifestin i wróciła żywa.
— To, że wrócili żywi, per se nie jest specjalnie pocieszające — stwierdził mag. — Ale czy mieli ręce i nogi ? Zdrowe umysły? Wszystkie pomniejsze dodatki?
— W więk szości były to postacie mityczne — odparł niepewnie Marchewa.
— Przedtem czy potem?
— Bogowie tradycyjnie łaskawym okiem patrzą na odwagę i zu chwałość.
— Dobrze. Możesz wejść pierwszy.
— Uuk — wtrącił bibliotekarz.
— Mówi, że niedługo będziemy lądować. Czy powinniśmy zająć jakąś szczególną pozycję?
— Uuk! — Zdawało się, że bibliotekarz walczy z dźwi gniami.
— Co to znaczy? Czemu mamy się położyć na plecach z rę kami skrzyżowanymi na piersi?
— Iik!
— Nie patrzyłeś, co robi Leonard, kiedy lądował na księżycu?
— Uuk!
— A to było całkiem dobre lądowanie — uznał Rincewind. — Co tam, głupio wyszło z tym końcem świata, ale takie rzeczy się przecież zdarzają, nie?
MASZ OCHOTĘ NA FISTASZKA? NIESTETY, TROCHĘ TRUDNO OTWORZYĆ TOREBKĘ.
Widmowe krzesło zawisło w po wietrzu obok Rincewinda. Fioletowe lśnienie na granicy pola widzenia zdradziło mu, że znalazł się nagle we własnej, osobistej czasoprzestrzeni.
— Czyli się rozbijemy? — zapytał.
MOŻLIWE. ZASADA NIEOZNACZONOŚCI BARDZO UTRUDNIA MI PRACĘ. MOŻE COŚ DO CZYTANIA?
„Latawiec” zatoczył łuk i poszy bował w stronę chmur otaczających Cori Celesti. Bibliotekarz przyjrzał się niepewnie dźwigniom, ugryzł jedną czy dwie, pociągnął za uchwyt rumpla księcia Harana, po czym odbiegł na tył kabiny i scho wał się pod kocem.
— Wylądujemy na śnieżnym polu — stwierdził Marchewa, zajmując fotel pilota. — Leonard zaprojektował statek do lądowania na śniegu, prawda? W końcu …
„Latawiec” nie tyle wylądował, ile raczej musnął śnieg. Wyskoczył w po wietrze, poszybował kawałek dalej i znów dotknął gruntu. Po jeszcze kilku podskokach kil sunął już równo i gładko.
— Znakomicie! — zawołał Marchewa. — Jak przechadzka w parku !
— Chcesz powiedzieć, że zaraz jacyś ludzie nas napadną, ukradną nam wszystkie pieniądze i będą kopać mocno po żebrach? — upewnił się Rincewind. — Całkiem możliwe. Suniemy prosto na miasto.
Spojrzeli przed siebie. Wrota Dunmanifestin zbliżały się szybko. „Latawiec” podskoczył na zaspie i szybo wał dalej.
— To nie jest odpowiednia pora na panikę — oświadczył stanowczo Rincewind.
„Latawiec” uderzył o śnieg, odbił się w powie trze i wleciał we wrota bogów.
Do połowy we wrota bogów.
— Czyli rzucam siódemkę i wy grywam — powtórzył Cohen. — Chodzi o to, że pokazuje się siedem, i je stem wygrany. Tak?
— Tak, oczywiście — zapewnił go Los.
— Jak dla mnie, brzmi to jak szansa jedna na milion.
Rzucił kostkę wysoko w powie trze. Wznosiła się coraz wolniej, wirując w tempie lodowca, z dźwię kiem niczym świst skrzydeł wiatraka.
Dotarła do szczytu łuku i zaczęła opadać.
Cohen wpatrywał się w nią całkowicie nieruchomo. Aż nagle jego miecz wyskoczył z po chwy i wykre ślił złożoną krzywą. Coś trzasnęło, błysnęło w po wietrzu zielenią i…
…dwie połówki sześcianu z kości słoniowej potoczyły się po stole.
Jedna wylądowała, pokazując sześć oczek. Druga jedno.
Jeden czy dwóch bogów, ku zdumieniu minstrela, zaczęło klaskać.
— Chyba zawarliśmy umowę? — spytał Cohen, nie chowając miecza.
— Doprawdy? A sły szałeś może takie powiedzenie: Nie można oszukać Losu? — spytał Los.
Wściekły Hamish uniósł się w fotelu.
— A ty żeś słyszał powiedzenie: Czy twoja matka umie cerować? — ryknął.
Jak jeden mąż, czy jeden bóg, Srebrna Orda uformowała szyk, dobywając broni.
— Żadnych walk! — krzyknął Ślepy Io. — To reguła! Mamy przecież świat, w któ rym możemy walczyć!
— To nie było oszustwo! — warknął Cohen. — Zostawianie różnych zwojów, żeby zwabić bohaterów w śmier telną pułapkę, to jest dopiero oszustwo!
— Ale czym byliby bohaterowie bez tajemniczych map? — spytał Io.
— Wielu z nich byłoby jeszcze żywymi ludźmi. A nie pionkami w jakiejś paskudnej grze!
— Przeciąłeś kostkę na pół — przypomniał Los.
— Pokaż, gdzie w re gułach jest napisane, że nie wolno! A może w ogóle pokażesz mi reguły, co? — Cohen aż podskakiwał z wście kłości. — Pokaż wszystkie zasady! No jak, panie Losie? Może jeszcze raz spróbujemy? Podwójna stawka? Wszystko albo nic?
— Fusisz fszyznać, że to fył ładny rzut — stwierdził Offler. Kilkoro pomniejszych bóstw kiwnęło głowami.
— Co? Pozwolicie im przeciwstawiać się nam? — protestował Los.
— Przeciwstawiać się tobie, panie — odezwał się nowy głos. — Uważam, że wygrali. On rzeczywiście oszukał Los. Jeśli ktoś oszuka Los, nie wierzę, by gdziekolwiek było powiedziane, że późniejsza opinia Losu ma znaczenie.
Pani z gracją przeszła przez tłum. Bogowie rozstępowali się, by zejść jej z drogi. Potrafili rozpoznać legendę w sta dium narodzin, kiedy działy się na ich oczach.
— A kim ty jesteś?! — wrzasnął Cohen, wciąż czerwony ze złości.
— Ja?
Pani rozłożyła ręce. W obu rękach trzymała po kostce do gry, ukazujące pojedynczą kropkę. Poruszyła dłońmi; obie kostki zderzyły się w powie trzu, wydłużyły, splotły, zmieniły się w wi jącego węża i… zniknęły.
— Jestem szansą jedną na milion — powiedziała.
— Tak? — Na Cohenie wywarło to mniejsze wrażenie, niż zdaniem minstrela powinno. — A kim są wszystkie pozostałe szanse?
— Jestem nimi także.
Cohen parsknął.
— W ta kim razie nie jesteś damą — uznał.
— Eee… Tak naprawdę… — zaczął minstrel.
— Aha, nie to miałem powiedzieć, co? — rzekł Cohen. — Powinienem zawołać: Och, jasna pani, padam do nóg, co? No to nic z tego. Mówi się, że mężnym szczęście sprzyja, ale za wielu widziałem mężnych, którzy ruszali do bitwy i już z niej nie wracali. Do demonów z tym … A temu co się stało?
Minstrel wpatrywał się w boga na obrzeżu tłumu.
— To ty, prawda? — warknął groźnie. — Ty jesteś Nuggan, prawda?
Niewysoki bóg cofnął się o krok. Popełnił jednak błąd i spró bował reagować z wyż szością.
— Zamilcz, śmiertelniku!
— Ty kompletny… kompletny… Piętnaście lat! Piętnaście lat, zanim skosztowałem czosnku! A kapłani zaganiali nas o świcie za miasto i kazali skakać po pieczarkach! Czy ty w ogóle wiesz, ile w naszym miasteczku kosztowała mała tabliczka czekolady? I co robili z ludźmi, u któ rych ją znaleźli?
Minstrel przecisnął się przez szereg ordyńców i ruszył na wystraszonego boga, wznosząc lutnię niczym maczugę.
— Porażę cię błyskawicą! — pisnął Nuggan, zasłaniając się rękami.
— Nie możesz! Nie tutaj! Takie rzeczy wolno wam robić tylko na świecie! Tutaj stać was tylko na blef i ilu zje! I stra szenie! Po to właśnie są modlitwy: zastraszeni ludzie usiłują zaprzyjaźnić się z drę czycielem! Tyle zbudowanych świątyń… A ty jesteś nikim, tylko małym…
Cohen delikatnie chwycił go za ramię.
— Frokuły — mruknął Offler do Sweevo, boga ciętego drewna. — Nie fożna się fofylić frzy frokułach.
— Ja zakazuję praktykowania panupinitoplastii — odparł Sweevo.
— Fo to jeft?
— Nie mam pojęcia, ale oni trochę się boją.
— Pozwólcie tylko jeden raz mu przyłożyć! — krzyczał minstrel.
— Posłuchaj mnie, synu. Posłuchaj. — Cohen z tru dem go powstrzymywał. — Masz ważniejsze rzeczy do zrobienia z tą lirą niż rozbijanie jej na czyjejś głowie, prawda? Kilka niedługich wersów… Zadziwiające, jak potrafią utkwić w pa mięci. Słuchaj, no słuchaj, rozumiesz, co do ciebie mówię? Mam miecz, i to bardzo porządny miecz, ale jedyne, czego potrafię nim dokonać, to zachować kogoś przy życiu. Słuchajże… Pieśń potrafi zachować człowieka w pa mięci na wieczność. Uczynić go nieśmiertelnym. Dobrego albo złego.
Minstrel uspokoił się trochę, ale tylko trochę. Nuggan ukrył się za grupą innych bogów.
— Zaczeka, aż przekroczę wrota… — burknął minstrel.
— Będzie miał inne zajęcia. Truckle, wciśnij ten zapalnik.
— Ach, wasze słynne fajerwerki… — zaśmiał się Ślepy Io. — Przecież, mój drogi śmiertelniku, ogień nie może zaszkodzić bogom…
— Chwileczkę — odparł Cohen. — To zależy, prawda? Bo za parę minut szczyt tej góry będzie wyglądał jak wulkan. Wszyscy na świecie to zobaczą. Zastanawiam się, czy potem będą jeszcze wierzyć w bogów.
— Ha! — prychnął wzgardliwie Los, ale kilka co inteligentniejszych bóstw zaczęło się zastanawiać.
— Zresztą — ciągnął Cohen — nie ma znaczenia, czy ktoś zabije bogów. Ważne, że ktoś się starał. Następnym razem ktoś się postara bardziej.
— Za parę minut zdarzy się tylko tyle, że zginiecie — oświadczył Los.
Jednak co bystrzejsze bóstwa wycofywały się dyskretnie.
— A co mamy do stracenia? — zapytał Mały Willie. — I tak przecież umrzemy. Jesteśmy gotowi na śmierć.
— Zawsze bylim gotowi na śmierć — wtrącił Caleb Rozpruwacz. — Właśnie dlatego żyliśmy tak długo.
— Ale… czemu się irytujecie? — zdziwił się Ślepy Io. — Macie za sobą długie, pełne przygód życie, a wielki cykl natury…
— Wielki cykl natury może se zjeść moją opaskę! — przerwał mu Wściekły Hamish.
— A nie ma wielu takich, co by chcieli tego spróbować — zaznaczył Cohen. — Nie jestem dobry w ga daniu, ale… Myślę, że robimy to, bo mamy umrzeć, rozumiecie? I dlatego że jakiś gość dotarł kiedyś na sam kraj świata, zobaczył wszystkie te inne światy i zalał się łzami, bo miał tylko jedno życie. Tyle wszechświata, a tak mało czasu. To nie jest uczciwe…
Ale bogowie, zamiast słuchać, oglądali się nerwowo.
Skrzydła połamały się i odpa dły. Kadłub runął na bruk i sunął dalej.
— Teraz jest odpowiednia pora na panikę — stwierdził Rincewind.
Rozbity „Latawiec” ślizgał się po kamieniach, w co raz silniejszym zapachu palonego drewna.
Blada dłoń sięgnęła spoza pleców Rincewinda.
— Sugeruję — powiedział Leonard — żeby się czegoś złapać.
Pociągnął niewielki lewarek podpisany „Celumah”.
„Latawiec” wreszcie się zatrzymał. I to w bardzo dynamicznym stylu.
Bogowie patrzyli.
W boku dziwnego drewnianego ptaka otworzył się właz. Klapa spadła i odto czyła się kawałek.
Bogowie zobaczyli, że z wnę trza wychodzi jakaś postać. Człowiek ów przypominałby bohatera, tyle że był o wiele za czysty.
Rozejrzał się, zdjął hełm i zasa lutował.
— Dzień dobry, o wszechmocni — powiedział. — Przepraszam za najście, ale to nie potrwa długo. Niech wolno mi będzie skorzystać z okazji i w imieniu wszystkich ludzi na Dysku zapewnić, że wykonujecie tu wspaniałą robotę.
Ruszył w stronę Ordy. Wyminął zdumionych bogów i za trzymał się przed Cohenem. — Cohen Barbarzyńca?
— A co ci do tego?
— Jestem kapitan Marchewa ze straży miejskiej Ankh-Morpork. Niniejszym aresztuję pana pod zarzutem spisku w celu zniszczenia świata. Nie musi pan niczego mówić…
— Nie mam zamiaru niczego mówić — przerwał mu Cohen, wznosząc miecz. — Mam zamiar zwyczajnie odrąbać ci tę pieprzoną głowę…
— Czekaj, czekaj! — zawołał nerwowo Mały Willie. — Czy wiesz, kim jesteśmy?
— Sądzę, że tak. Pan jest Małym Williem, znanym też jako Szalony Bill, Wilhelm Rębacz, Wielki…
— I za mierzasz nas aresztować? Mówiłeś, że jesteś jakimś tam strażnikiem?
— Tak jest w istocie, proszę pana.
— Swego czasu zabiliśmy chyba setki strażników.
— Przykro mi to słyszeć.
— A ile ci płacą? — zainteresował się Caleb.
— Czterdzieści trzy dolary miesięcznie, panie Rozpruwacz. Plus wydatki.
Orda wybuchnęła śmiechem. Po chwili Marchewa dobył miecza.
— Będę nalegał, proszę pana. To, co planujecie, doprowadzi do końca świata.
— Tylko tego kawałka, chłopcze — odparł Cohen. — A te raz wracaj do domu i…
— Jestem cierpliwy, proszę pana, z sza cunku dla pańskich siwych włosów…
Odpowiedział mu kolejny wybuch śmiechu. Ktoś musiał walnąć Hamisha w plecy.
— Chwileczkę, chłopcy — odezwała się pani McGarry. — Czy myśmy dobrze to sobie przemyśleli? Popatrzcie uważnie.
Popatrzyli uważnie.
— I co ? — zapytał Cohen.
— Jesteśmy ja i ty, Cohen — mówiła Vena — i Truc kle, i Mały Willie, I Ha mish, i Caleb, i min strel.
— No? Co z tego ?
— To siedmioro. Nas siedmioro na niego jednego. Siedmiu na jednego. W do datku on wierzy, że ratuje świat. I wie, kim jesteśmy, ale nadal chce z nami walczyć…
— Myślisz, że jest bohaterem? — zarechotał Wściekły Hamish. — Ha! Jaki bohater pracuje za czterdzieści trzy dolce miesięcznie? Plus wydatki?
Ale jego śmiech brzmiał samotnie w nagłej ciszy. Orda potrafiła przeliczać specyficzną matematykę bohaterstwa.
Liczył się Kodeks. Żyli według Kodeksu. Kodeks był ważny. Bez Kodeksu człowiek nie był bohaterem. Był zbójem w przepa sce biodrowej.
A Kodeks stwierdzał wyraźnie: jeden śmiałek przeciwko siedmiu… zwycięża. Wiedzieli, że to prawda. Im większa przewaga wroga, tym większe zwycięstwo. Tak mówi Kodeks.
Zapomnij o Kodek sie, zlekceważ Kodeks, złam Kodeks… a Kodeks cię dopadnie.
Przyjrzeli się mieczowi kapitana Marchewy. Był krótki, ostry i zwy czajny. Nie miał żadnych run na klindze. Żaden mistyczny blask nie migotał wokół ostrza.
Jeśli człowiek wierzył w Ko deks, fakt ten budził niepokój. Zwykły solidny miecz w rę kach śmiałka rozetnie miecz magiczny jak bryłę łoju.
Nie była to przerażająca myśl, ale myśl.
— Zabawna historia — odezwał się Cohen. — Słyszałem kiedyś, że w Ankh -Morpork pracuje strażnik, który naprawdę jest dziedzicem tronu, ale nikomu o tym nie mówi, bo lubi być strażnikiem…
O bogowie, pomyślała Orda. Król w prze braniu… To kodeksowy przypadek, nie ma co.
Marchewa spojrzał Cohenowi prosto w oczy.
— Nigdy o nim nie słyszałem — powiedział.
— Żeby ginąć za czterdzieści trzy dolary miesięcznie — mówił Cohen, nie odwracając wzroku — człowiek musi być bardzo, ale to bardzo głupi albo bardzo, ale to bardzo odważny…
— A jaka to różnica? — wtrącił Rincewind podchodząc bliżej. — Słuchajcie, nie chciałbym zakłócać tego dramatycznego momentu i w ogóle, ale on nie żartuje. Jeśli ten… ta beczka tutaj wybuchnie, zniszczy cały Dysk. Ona… otworzy tak jakby dziurę i przez nią spłynie cała magia…
— Rincewind? — zdziwił się Cohen. — Co ty tu robisz, stary szczurze?
— Próbuję ocalić świat. — Mag przewrócił oczami. — Znowu.
Cohen zawahał się nieco, ale bohaterowie nie ustępują tak łatwo, nawet przed Kodeksem.
— Naprawdę wszystko się rozleci?
— Tak!
— Nie taki znowu piękny ten świat — mruknął Cohen. — Już nie.
— A co ze wszystkimi małymi, puszystymi kotkami… — zaczął Rincewind.
— Szczeniaczkami — szepnął Marchewa.
— No… co z nimi ?
— Nic takiego.
— Ale wszyscy umrą — zaznaczył Marchewa.
Cohen wzruszył kościstymi ramionami.
— Każdy umiera, prędzej czy później. Tak nam mówili.
— Nie pozostanie nikt, kto by pamiętał — powiedział minstrel, jakby mówił do siebie. — Jeśli nikt nie zostanie żywy, nikt nie będzie pamiętał. Nikt nie będzie wspominał, kim byliście ani czegoście dokonali — mówił dalej do ordy. — Nie będzie już niczego. Żadnych pieśni. Żadnych wspomnień.
Cohen westchnął.
— No dobrze. Przypuśćmy, że nie…
— Cohenie… — odezwał się dziwnie zatroskany Trackie. — Wiesz, parę minut temu, kiedy kazałeś wcisnąć ten zapalnik…
— Tak?
— Chodziło ci o to, że nie powinienem?
Beczułka skwierczała.
— Wcisnąłeś?
— No tak. Sam mówiłeś…
— Możemy to zatrzymać?
— Nie — stwierdził Rincewind.
— Możemy przed tym uciec?
— Tylko jeśli znajdziesz sposób, żeby bardzo, bardzo szybko przebiec dziesięć mil.
— Podejdźcie no tu, chłopaki. Nie ty, mały, to mieczowa robota…
Bohaterowie się naradzali, zbici w ciasną gromadkę. Nie trwało to długo.
— W po rządku. — Cohen wyprostował się. — Zapisałeś nasze imiona jak trzeba, panie bardzie?
— Oczywiście…
— No to idziemy, chłopcy!
Wrzucili beczkę z po wrotem na wózek inwalidzki Hamisha. Truckle obejrzał się jeszcze, kiedy go popchnęli.
— Słuchaj no, bardzie! Na pewno zanotowałeś ten kawałek, kiedy ja…?
— Wychodzimy! — krzyknął Cohen, chwytając go za ramię. — Do zobaczenia, pani McGarry!
Skinęła głową i odsu nęła się z drogi.
— Wiecie, jak to jest — powiedziała smutnie. — Prawnuki w dro dze i w ogóle …
Wózek toczył się już szybko.
— Niech dadzą któremuś imię po mnie! — krzyknął Cohen i wsko czył na pokład.
— Co oni robią? — zdziwił się Rincewind, gdy wózek pędził ulicą w stronę bramy.
— Nigdy nie zdążą zjechać z góry ! — stwierdził Marchewa i ruszył biegiem.
Wózek przemknął pod łukiem na końcu ulicy i zadud nił na oblodzonych kamieniach.
Biegli za nim. Rincewind zdążył jeszcze zobaczyć, jak podskakuje na kamieniu i wy latuje w dzie sięć mil pustego miejsca. Zdawało mu się, że słyszy jeszcze ostatnie słowa, gdy zaczął się upadek:
— Czy nie powinniśmy czegoś zawołaaaaa…
Potem wózek, postacie ludzi i beczka stawały się coraz mniejsze i mniej sze, aż wtopiły się w za mglony pejzaż śniegu i ostrych, drapieżnych skał.
Po chwili Rincewind kątem oka zauważył Leonarda. Wynalazca trzymał się za nadgarstek, jakby badał sobie puls, i liczył pod nosem.
— Dziesięć mil… hmm… uwzględniając opór powietrza… Powiedzmy trzy minuty plus… Tak, tak… Rzeczywiście… Powinniśmy odwrócić wzrok mniej więcej… tak… teraz. Tak, to rozsądny po…
Nawet za zamkniętymi powiekami świat poczerwieniał.
Kiedy Rincewind podczołgał się do krawędzi, zobaczył niewielki, daleki krążek złowrogiej czerni i czer wieni.
Kilka sekund później grom wstrząsnął zboczami Cori Celesti, strącając lawiny. I on także zamarł.
— Myślisz, że przeżyli? — zapytał Marchewa, spoglądając w dół poprzez chmurę uniesionego śniegu.
— Co? — nie zrozumiał Rincewind.
— Jeśli nie ocaleli, to nie będzie porządna opowieść.
— Opamiętaj się! Kapitanie! Spadli z wy sokości dziesięciu mil w cen trum eksplozji, która właśnie zmieniła górę w kotlinę.
— Mogli wylądować w bar dzo głębokim śniegu na jakiejś półce.
— A może akurat przelatywało stado bardzo wielkich i mięk kich ptaków?
Marchewa przygryzł wargę.
— Z drugiej strony… Oddać życie, żeby ocalić wszystkich ludzi na świecie… To też jest dobre zakończenie.
— Przecież to oni chcieli ten świat zniszczyć!
— Mimo to bardzo odważnie się zachowali.
— Może i tak. W pew nym sensie.
Marchewa smętnie potrząsnął głową.
— Powinniśmy chyba zejść na dół i spraw dzić.
— To przecież wielki, wrzący krater roztopionej skały! — nie wytrzymał Rincewind. — Potrzebny byłby cud.
— Zawsze jest nadzieja.
— I co ? Zawsze też są podatki. To żadna różnica.
Marchewa westchnął i wypro stował się.
— Chciałbym, żebyś nie miał racji.
— Chciałbyś? Daj spokój, lepiej wracajmy. Nasze kłopoty jeszcze się chyba nie skończyły.
Za nimi Vena głośno wytarła nos, po czym wcisnęła chusteczkę pod pancerny napierśnik. Czas już, pomyślała, podążyć za zapachem koni.
Szczątki „Latawca” stały się obiektem intensywnego, choć ostrożnego zainteresowania klas boskich. Bóstwa nie były pewne, co to takiego, wiedziały jednak, że tego nie aprobują.
— Mam wrażenie — oświadczył Ślepy Io — że gdybyśmy chcieli, by ludzie latali, dalibyśmy im skrzydła.
— Fozwalafy na fiotły i la fające fyfany — przypomniał Offler.
— Ale one są magiczne. Magia… religia… Istnieje między nimi pewien związek. A tu mamy próbę podkopania naturalnego porządku. Właściwie każdy może sobie fruwać dookoła na jednej z tych rzeczy. Ludzie mogliby spoglądać z góry na swoich bogów!
Io zadrżał. Spojrzał z góry na Leonarda z Qu irmu.
— Dlaczego to zbudowałeś? — zapytał.
— Daliście mi skrzydła, kiedy pokazaliście mi ptaki — odparł Leonard. — Zrobiłem tylko to, co zobaczyłem.
Pozostali bogowie milczeli. Jak wielu ludzi zawodowo religijnych — a jako bogowie byli naprawdę profesjonalistami — czuli się niepewnie w obec ności zjawisk prawdziwie duchowych.
— Nikt z nas nie rozpoznaje w tobie wyznawcy — stwierdził Io. — Czy jesteś ateistą?
— Mogę chyba powiedzieć, że stanowczo wierzę w bo gów — zapewnił Leonard, rozglądając się wokół siebie. Ta wypowiedź zadowoliła chyba wszystkich. Oprócz Losu.
— I to już wszystko? — zapytał.
Leonard zastanowił się.
— Sądzę, że wierzę też w ukryte geometrie, w ko lory na krawędzi światła i w cu downość wszystkiego.
— Czyli nie jesteś człowiekiem religijnym? — upewnił się Ślepy Io.
— Jestem malarzem.
— To znaczy „nie”, prawda? Chcę mieć pewność.
— Eee… nie rozumiem pytania w ta kiej formie, w ja kiej je zadałeś.
— A my chyba nie rozumiemy odpowiedzi — mruknął Los. — W ta kiej formie, w ja kiej ich udzielasz.
— Ale jesteśmy ci chyba coś winni… — przyznał Io. — Niech nikt nie mówi, że bogowie są niesprawiedliwi.
— Nie pozwolimy, by ktoś mówił, że bogowie są niesprawiedliwi — zapewnił Los. — Proponuję…
— Będziesz ty wreszcie cicho! — zirytował się Io. — Załatwimy to po staremu. Dziękuję za sugestie. — Zwrócił się do podróżników i wska zał palcem Leonarda. — Twoja kara będzie taka: pomalujesz sklepienie świątyni Pomniejszych Bóstw w Ankh -Morpork. Całe. Wnętrze jest w fatal nym stanie.
— To nieuczciwe — zaprotestował Marchewa. — Nie jest już młody, a wiel kiemu Angelino Tweebsly dwadzieścia lat zajęło malowanie tego sklepienia.
— A zatem będzie miał czym się zająć. I dobrze, niech myśli o czymś pożytecznym — stwierdził Los. — Nie będzie miał czasu na głupstwa. To właściwa kara dla tych, którzy uzurpują sobie moc boską! Dla bezczynnych rąk też znajdziemy zajęcie.
— Hm… — mruczał Leonard. — Trzeba będzie sporo rusztowań…
— Ogrofne ilości — zgodził się z satys fakcją Offler.
— A co do natury obrazu… Chciałbym namalować…
— Cały świat — zdecydował Los. — Nic mniej.
— Naprawdę? — zdziwił się Ślepy Io. — Myślałem, że może jakiś niebieskie tło w ład nym odcieniu i kilka gwiazd…
— Cały świat… — powtórzył Leonard, wpatrzony w jakąś osobistą wizję. — Ze słoniami, smokami, wirem chmur, rozległymi puszczami, i prądy na morzu, ptaki, i szero kie żółte sawanny, fronty burzowe i szczyty gór?
— No… tak — potwierdził Ślepy Io. — I bez pomocy — wtrącił Los.
— Nafet frzy rusztofaniu.
— To potworne — uznał Marchewa.
— A je śli malowidło nie zostanie ukończone w ciągu dwudziestu lat… — mówił Io.
— Dziesięciu lat — poprawił go Los.
— …dziesięciu lat, niebiański ogień zrówna z zie mią miasto Ankh-Morpork!
— Hmm… tak, dobry pomysł. — Leonard wciąż wpatrywał się w pustkę. — Niektóre ptaki muszą być całkiem małe…
— Jest w szoku — uznał Rincewind.
Kapitan Marchewa zamilkł z wście kłości, tak jak niebo cichnie tuż przed burzą.
— Powiedz — zwrócił się do niego Ślepy Io — czy istnieje bóg policjantów?
— Nie, proszę pana — odparł Marchewa. — Wobec każdego, kto nazwałby się bogiem policjantów, gliniarze byliby zbyt podejrzliwi, żeby w niego wierzyć.
— Ale jesteś człowiekiem bogobojnym?
— To, czego się o bogach dowiedziałem, bez wątpienia budzi śmiertelne przerażenie. A mój komendant zawsze powtarza, kiedy patrolujemy miasto, że jeśli człowiek popatrzy na stan ludzkości, zmuszony jest uznać realność bogów.
Bogowie uśmiechnęli się z apro batą dla tego dosłownego cytatu. Bogowie rzadko stykają się z ironią.
— Doskonale — uznał Ślepy Io. — Czy masz jakieś żądanie?
— Słucham?
— Czy chciałbyś czegoś od bogów?
— Słucham?
— Każdy pragnie czegoś od bogów.
— Nie, proszę pana. Chcę ofiarować wam wyjątkową sposobność.
— Ty nam coś dasz?
— Tak, proszę pana. Niezwykłą sposobność okazania sprawiedliwości i miło sierdzia. To, o co proszę, przyjmę jako łaskę.
Zapadła cisza. Wreszcie odezwał się Ślepy Io.
— Chodzi ci o taki drewniany obiekt z uchwytem, czasem rzeźbiony dla ozdoby? — Przerwał. — Czy może o taką bryczkę?
— Nie, to by była kolaska. Chodzi o łaskę, proszę pana. Spełnienie prośby.
— Ach, łaska… Mówisz jakoś przez zęby. No dobrze, o co chodzi?
— Proszę pozwolić, by „Latawiec” został naprawiony, abyśmy mogli wrócić do domu…
— Niemożliwe! — zawołał Los.
— Jak dla mnie, brzmi to rozsądnie. — Ślepy Io rzucił mu gniewne spojrzenie swych licznych oczu. — Ale musi to być jego ostatni lot.
— To będzie ostatni lot „Latawca”, prawda? — spytał Marchewa Leonarda.
— Hm… tak, oczywiście. Widzę, że wiele elementów zaprojektowałem błędnie. Następny umff…
— Co się dzieje? — zapytał podejrzliwie Los.
— Gdzie? — zdziwił się Rincewind.
— Dlaczego zatkałeś mu dłonią usta?
— Ja?
— Ciągle to robisz!
— To nerwy — wyjaśnił mag, puszczając Leonarda. — Jestem trochę roztrzęsiony. — I ty też chcesz jakiejś łaski?
— Co? Właściwie, kiedy miałem sześć lat, rzeczywiście była taka dziewczyna, duża i niedo bra… ze szpilką. Nie chcę o tym mówić. Ale skoro już… właściwie wolałbym balon. Wielki i nie bieski. — Spojrzał na wpatrzonych w niego bogów. — I na prawdę nie rozumiem, czemu wszyscy tak mi się przyglądają.
— Uuk — powiedział bibliotekarz.
— Czy wasz zwierzak też chciałby balon? — upewnił się Ślepy Io. — Mamy tu boga małpiszonów, więc gdyby miał ochotę na jakieś mango albo co…
Temperatura opadła nagle, choć wyraźnie.
— Właściwie — rzekł pospiesznie Rincewind — mówi, że chciałby trzy tysiące kart katalogowych, nową pieczęć i pięć garnców tuszu.
— Iik! — dodał z naci skiem bibliotekarz.
— No dobrze. I jesz cze czerwony balon, jeśli to nie problem.
Naprawa „Latawca” okazała się dość prosta. Co prawda bogowie z zasady nie czują się pewnie w kwe stiach mechaniki, jednak każdy panteon w dowol nym miejscu uniwersum uznaje za konieczne, by mieć w swych szeregach jakieś pomniejsze bóstwo — Wulkana, Wielanda, Dennisa czy Hefajstosa — które wie, jak co do czego dopasować. Większość dużych organizacji, ku swej rozpaczy i mimo kosztów, musi posiadać kogoś takiego.
Złowrogi Harry wynurzył głowę z za spy, gwałtownie chwytając oddech. I na tychmiast silna dłoń wepchnęła go z po wrotem.
— Czyli umowa stoi? — upewnił się minstrel, który klęczał mu na plecach, trzymając za włosy.
Złowrogi Harry wynurzył się znowu.
— Stoi! — zawołał, wypluwając śnieg.
— A je śli potem mi powiesz, że nie powinienem ci wierzyć, bo przecież wszyscy wiedzą, że nie można ufać władcom ciemności, uduszę cię struną lutni.
— Nie masz krzty szacunku!
— Co z tego ? Jesteś przecież złym, zdradzieckim władcą ciemności, prawda? — Minstrel wepchnął mu głowę z po wrotem w śnieg.
— Niby tak… Oczywiście… Jasne. Ale szacunek nic nie kosz mmm m m mm.
— Pomożesz mi dotrzeć na dół, a ja umieszczę cię w sa dze jako najbardziej złowrogiego, zdeprawowanego i nie sprawiedliwego złego władcę, jaki kiedykolwiek istniał. Zrozumiano?
Głowa pojawiła się znowu, rzężąc.
— Dobrze już, dobrze. Tylko musisz obiecać…
— Ale gdybyś mnie zdradził, to pamiętaj, że ja nie znam Kodeksu. Nie muszę pozwalać, by władca ciemności się wymknął.
Schodzili w mil czeniu oraz — w przy padku Harry'ego — głównie z za mkniętymi oczami.
Trochę z boku i da leko w dole wzgórze, które teraz było doliną, wciąż dymiło i bul gotało.
— Nigdy nie znajdziemy ciał — stwierdził minstrel, kiedy szukali ścieżki.
— Nie. A nie znajdziemy dlatego, że oni wcale nie zginęli, rozumiesz? Na pewno wymyślili w ostat niej chwili jakiś plan. Mogę się założyć.
— Harry…
— Mów mi: Złowrogi, mój mały.
— Wiesz, Złowrogi, oni ostatnie chwile spędzili, spadając z góry w dzie sięciomilową przepaść.
— No tak. Ale może tak jakby szybowali w powie trzu? A w dole są różne jeziorka… A może zauważyli, gdzie śnieg jest naprawdę bardzo głęboki?
Minstrel patrzył na bulgoczącą lawę.
— Naprawdę wierzysz, że przeżyli?
Na brudnej twarzy Harry'ego pojawił się cień desperacji.
— Jasne. Oczywiście. Całe to gadanie Cohena… to tylko takie tam gadanie. On nie jest z ta kich, co by ginęli przy byle okazji. Nie stary Cohen! Znaczy… nie on. Jest jedyny w swoim rodzaju.
Minstrel spoglądał na Krainy Osiowe przed sobą. Były tam jeziorka i były miejsca, gdzie leżał bardzo głęboki śnieg. Jednak Orda nie pochwalała chytrości. Jeśli potrzebowali chytrości, wynajmowali ją. Jeśli nie, po prostu atakowali. A nie można przecież zaatakować gruntu.
Wszystko się pomieszało, myślał. Całkiem jak mówił ten kapitan: bogowie, bohaterowie, szalone przygody… Ale kiedy odchodzi ostatni bohater, wszystko się kończy.
Nigdy nie przepadał za bohaterami, lecz uświadomił sobie, że ich potrzebuje. Powinni istnieć, jak lasy i góry. Można ich nigdy nie oglądać, ale wypełniali jakąś pustkę w umyśle. Pustkę w umyśle każdego człowieka.
— Na pewno nic im się nie stało — przekonywał idący z tyłu Złowrogi Harry. — Prawdopodobnie będą na nas czekać, kiedy już dojdziemy na dół.
— Co to takiego zwisa z tego głazu? — zdziwił się minstrel.
Kiedy wspięli się po śliskich kamieniach, odkryli, że to kawałek połamanego koła z wózka inwalidzkiego Wściekłego Hamisha.
— To nic nie znaczy — stwierdził Złowrogi Harry i z lek ceważeniem odrzucił znalezisko. — Chodź, musimy się pospieszyć. Nie chciałbyś spędzić nocy na tej górze.
— Nie. Masz rację. — Minstrel zdjął z pleców lutnię i zaczął ją stroić. — To nic nie znaczy.
Zanim odszedł, sięgnął jeszcze do podartych spodni i z kie szeni wyjął skórzany woreczek. Był pełen rubinów.
Wysypał je na śnieg, gdzie zalśniły czerwienią. I po szedł dalej.
Głęboki śnieg pokrywał ziemię. Tu i tam jakieś zagłębienie wskazywało, że został wypchnięty z wielką siłą przez spadające ciało, ale krawędzie tych śladów zmiękczył już i za okrąglił wiatr.
Siedem jeźdźczyń wylądowało delikatnie, a śnieg zachowywał się tak, że wprawdzie pojawiały się na nim odciski podków, ale nie dokładnie tam, gdzie wierzchowce stawiały kopyta, ani nie dokładnie w tym momencie. Wydawało się, że są jakoś nałożone na świat, jak gdyby zostały namalowane wcześniej, a arty ście brakło później czasu, żeby porządnie domalować po nich rzeczywistość.
Kobiety odczekały chwilę.
— Wiecie, to wściekle irytujące — oświadczyła Hilda (sopran). — Powinni tu być. Wiedzą chyba, że zginęli, prawda?
— Nie trafiłyśmy chyba w nie właściwe miejsce? — zaniepokoiła się Gertruda (mezzosopran).
— Drogie panie, zechcecie zsiąść z koni ?
Obejrzały się. Siódma Walkiria dobyła miecza i uśmie chała się do nich.
— Co za bezczelność! Nie jesteś Grimhildą!
— Nie, ale sądzę, że mogłabym was wszystkie pokonać — stwierdziła Vena, zrzucając hełm. — Wepchnęłam ją do wychodka jedną ręką. Będzie… będzie lepiej, jeśli po prostu zsiądziecie.
— Lepiej? Lepiej niż co? — złościła się Hilda.
Pani McGarry westchnęła.
— Niż to…
Śnieg eksplodował staruszkami.
— Dobry wieczór, panienko! — zawołał Cohen, chwytając wodze rumaka Hildy. — Masz zamiar zrobić grzecznie to, o co ona prosi, czy mam zwrócić się do mojego przyjaciela Truckle'a, żeby ci to przekazał? Tylko że on jest trochę, no… nieuprzejmy.
— He he he!
— Jak śmiecie… — zaczęła Walkiria.
— Jestem zwykle dość śmiały, panienko. A teraz zsiadaj, zanim cię zrzucę!
— Wypraszam sobie!
— Przepraszam! Mogę? Przepraszam! — zawołała Gertruda. — Czy jesteście martwi?
— Jesteśmy martwi, Willie? — zapytał Cohen.
— Powinniśmy chyba. Ale ja tam nie czuję się martwy.
— Żaden żem martwy! — ryknął Wściekły Hamish. — Przywalę każdemu, co powie, żem martwy!
— To propozycja nie do odrzucenia. — Cohen wskoczył na konia Hildy. — Wsiadać, chłopaki.
— Ale… jeśli można… — nie ustępowała Gertruda, należąca do osób dotkniętych śmiertelną uprzejmością. — Miałyśmy przecież zabrać was do wielkich Hal Poległych Bohaterów. Jest tam miód, pieczone świnie i walki między posiłkami! Akurat tego chcieliście! Wszystko już nakryte, czeka!
— Tak? Dzięki, ale nie pójdziemy — zdecydował Cohen.
— Przecież tam właśnie trafiają polegli bohaterowie!
— Niczego nie podpisywałem.
Cohen spojrzał w niebo. Słońce już zaszło i poja wiały się pierwsze gwiazdy. Każda z nich jest światem, tak?
— Dalej nie chce pani do nas dołączyć, pani McGarry?
— Jeszcze nie, chłopcy. — Vena uśmiechnęła się. — Chyba nie jestem całkiem gotowa. Przyjdzie czas.
— Mądre słowa. Mądre słowa. No to my już pojedziemy. Mamy dużo do zrobienia…
— Ale… — Pani McGarry rozejrzała się wokół siebie. Wiatr nawiał śniegu na… kształty. Tutaj z zaspy sterczała głownia miecza, gdzie indziej wystawał ledwie widoczny sandał.
— Jesteście martwi czy nie? — zapytała wprost.
Cohen także się rozejrzał.
— No, tak jak ja to widzę… Naszym zdaniem nie jesteśmy, więc czemu ma nas obchodzić, co sobie myślą inni? Nigdy się tym nie przejmowaliśmy. Gotów, Hamish? W ta kim razie za mną, chłopaki!
Vena patrzyła, jak Walkirie — kłócąc się między sobą — wloką się z po wrotem w stronę Góry. Potem czekała. Miała przeczucie, że wciąż jest na co.
Po chwili usłyszała rżenie kolejnego konia.
— Przyszedłeś zebrać plon? — zapytała.
JEST TO KWESTIA, W KTÓREJ WOLAŁBYM PANI NIE OŚWIECAĆ, odparł Śmierć.
— Ale jesteś tutaj — stwierdziła Vena, choć teraz czuła się już bardziej jak pani McGarry. Vena pewnie zabiłaby ze dwie z tych dziewczyn na koniach, by się upewnić, że pozostałe będą uważnie słuchać. Ale wszystkie wyglądały tak młodo…
JESTEM WSZĘDZIE, NATURALNIE.
Pani McGarry spojrzała na niebo.
— Za dawnych dni — powiedziała — kiedy bohater był prawdziwie bohaterski, bogowie umieszczali go wśród gwiazd.
NIEBIOSA SIĘ ZMIENIAJĄ. TO, CO DZIŚ WYGLĄDA JAK POTĘŻNY ŁOWCA, ZA STO LAT MOŻE PRZYPOMINAĆ FILIŻANKĘ.
— Nie wydaje się to sprawiedliwe.
NIKT NIE OBIECYWAŁ, ŻE BĘDZIE. ALE ISTNIEJĄ PRZECIEŻ INNE GWIAZDY.
U podnóża Góry, w obo zie Veny, Harry rozpalił ogień, a min strel usiadł i brzdą kał na lutni.
— Chcę, żebyś tego posłuchał — odezwał się po chwili i zaczął grać.
Pieśń trwała, jak się zdawało Harry'emu, przez całe życie. Kiedy przebrzmiały ostatnie nuty, otarł łzę.
— Muszę nad tym jeszcze trochę popracować — oświadczył minstrel w zadu mie. — Ale chyba może być?
— Pytasz, czy może być? — zdziwił się Złowrogi Harry. — Czyli możesz ją zrobić jeszcze lepszą?
— Tak.
— No… to nie jest podobne do… do prawdziwej sagi — ocenił chrapliwym głosem Harry. — Ma melodię. Można ją nawet pogwizdywać. No, nucić. Znaczy, to nawet brzmi tak jak oni. Tak, jak by brzmieli, gdyby byli muzyką.
— To dobrze.
— Jest… cudowna.
— Dzięki. A jesz cze się poprawi, kiedy usłyszy ją więcej ludzi. To muzyka do słuchania przez ludzi.
— I jeszcze … W końcu nie znaleźliśmy żadnych ciał, prawda? — przypomniał bardzo mały władca ciemności. — Więc oni mogą jeszcze gdzieś żyć.
Minstrel zagrał na lutni kilka nut. Struny zamigotały.
— Gdzieś — zgodził się.
— A wiesz, mały, nie wiem nawet, jak masz na imię.
Minstrel zmarszczył czoło. Sam już właściwie nie był pewien. Nie wiedział, dokąd wyruszy ani co będzie robił, ale podejrzewał, że życie od tej chwili może się stać o wiele ciekawsze.
— Jestem po prostu pieśniarzem — wyjaśnił.
— Zagraj to jeszcze raz — poprosił Złowrogi Harry.
Rincewind zamrugał, wytrzeszczył oczy, po czym odwrócił się od okna.
— Właśnie wyprzedzili nas jacyś ludzie na koniach — oznajmił.
— Uuk — odparł bibliotekarz, co prawdopodobnie oznaczało: Niektórzy z nas mają odloty i bez «Latawca».
— Pomyślałem sobie, że wam powiem.
Krążąc w chmu rach spiralą, niczym pijany klaun, „Latawiec” wznosił się w ko lumnie gorącego powietrza z dale kiego krateru. Była to jedyna instrukcja, jakiej udzielił im Leonard. Potem usiadł w tyle kabiny tak cichutko, że Marchewa zaczął się poważnie o niego martwić.
— Siedzi tam i tylko powtarza szeptem „dziesięć lat” i „cały świat” — zameldował po powrocie. — Jest w strasz nym szoku. Cóż za przerażająca pokuta.
— Ale wygląda na zadowolonego — zauważył Rincewind. — I ciągle kreśli jakieś szkice. Przegląda też wszystkie obrazki, które robiłeś na księżycu.
— Biedny człowiek. Ta kara wpływa na jego umysł. — Marchewa pochylił się nieco. — Powinniśmy jak najszybciej dostarczyć go do domu. Jaki jest tradycyjny kierunek? Druga gwiazda na lewo i prosto aż do rana?
— Myślę, że jest to prawdopodobnie najgłupsza wskazówka astronawigacyjna, jaką kiedykolwiek przedstawiono — uznał Rincewind. — Będziemy się po prostu kierować na światła. Aha, i lepiej bądź ostrożny. Staraj się nie patrzeć z góry na bogów.
Marchewa skinął głową.
— Ale to trudne.
— Praktycznie niemożliwe — przyznał Rincewind.
W miejscu, którego nie ma na żadnej mapie, nieśmiertelny Mazda, dawca ognia, leżał na swej wiecznej skale.
Po pierwszych dziesięciu tysiącach lat pamięć płata figle, więc nie był całkiem pewny, co zaszło. Zjawili się tu jacyś staruszkowie na koniach, którzy zjechali z nieba. Rozrąbali jego łańcuchy, dali się napić, a po tem kolejno uścisnęli mu dłoń.
Później odjechali znowu, do gwiazd, tak szybko, jak wcześniej przybyli.
Mazda ułożył się we wgłębieniu kształtu swego ciała, jakie przez wieki wycisnął w kamie niu. Nie miał pojęcia, co to za ludzie, skąd się tu wzięli ani dlaczego wydawali się tacy zadowoleni. Pewien był tylko dwóch rzeczy.
Był pewien, że zbliża się już świt.
Był pewien, że w prawej dłoni ściska bardzo ostry miecz, który ci starcy mu podarowali.
Słyszał już, gdyż zaczynało się przejaśniać, uderzenia orlich skrzydeł.
Powinno być całkiem zabawnie.
W naturze rzeczy leży, że ci, którzy zbawiają świat przed pewnym zniszczeniem, nie otrzymują wielkich nagród. To dlatego, że pewne zniszczenie jednak nie miało miejsca i ludzie nie są przekonani, czy rzeczywiście było takie pewne, zatem stają się bardzo oszczędni, gdy chodzi o prze kazanie bohaterom czegokolwiek bardziej materialnego niż pochwały.
„Latawiec” wylądował dość twardo na falistej powierzchni rzeki Ankh. I jak się to często dzieje z le żącą bez dozoru własnością publiczną, szybko stał się własnością prywatną wielu, bardzo wielu osób.
Leonard rozpoczął pokutę za swą zuchwałość. Spotkało się to z po wszechną aprobatą miejskiego stanu kapłańskiego. Takie pokuty zachęcają do pobożności.
Vetinari zdziwił się więc, gdy odebrał pilną wiadomość już w trzy tygodnie po opisanych wydarzeniach. Ruszył natychmiast i wkrótce przeciskał się przez tłum przed Świątynią Bogów.
— Co się dzieje? — zapytał kapłanów zaglądających do środka przez uchylone drzwi.
— To jest… bluźnierstwo! — wyjaśnił mu Hughnon Ridcully.
— Dlaczego? Co takiego namalował?
— Nie chodzi o to, co namalował, panie. To, co namalował, jest… zadziwiające. Ale on już skończył!
Wysoko na Górze, gdy nadeszły zamiecie, wciąż coś lśniło krwiście pod śniegiem. Leżało tam przez całą zimę, a gdy dmuchnęły wiosenne wichury, rubiny zamigotały w słońcu.
Nikt już nie pamięta pieśniarza. Pieśń wciąż żyje.