Także i w Norwegii ten czas obfitował w wydarzenia.
Villemo ubrała się w swój „chłopski strój”, jak go nazywała: białą bluzkę z szerokimi rękawami i czerwoną sukienkę z obcisłym stanikiem. Jej ubiór niewiele miał wspólnego z prawdziwym ludowym przyodziewkiem, ale był według niej najstosowniejszy na wielkie jesienne święto na Grastensholm. Właściwie uroczystość powinna była odbyć się w dniu świętego Michała, dwudziestego dziewiątego września. Należało do tradycji, że tego dnia wyprawiano wielką ucztę dla służby z okazji zakończenia zbiorów. Tego roku jednak akurat w tym czasie zmarł stary, wierny służący i obchody święta przełożono na początek grudnia. O tak późnej porze roku uroczystość musiała odbyć się pod dachem, wobec czego Irmelin i Niklas otworzyli rzadko używane podwoje do wielkiej sali na Grastensholm.
Zaproszono wszystkich komorników należących do dworu, a pozostali mieszkańcy wioski przybyli ot, tak sobie. Co prawda nie było dla nich miejsca za stołem, ale później mogli uczestniczyć w tańcach.
W Elistrand przygotowywano się do wyjścia, ale Dominik i Villemo spowodowali niewielkie opóźnienie, bo właśnie nadeszła odpowiedź Tristana na zaproszenie do Norwegii.
Villemo była taka zła, że parskała wściekle niby kotka.
– Cóż za głupcy! Czy nie rozumieją, jakie to ważne?
– Cicho, cicho – uspokajał ją Dominik. Ubrany był w białą koszulę z szerokimi rękawami i zamszową kamizelkę. U szyi miał koronkowy żabot, na głowie trójgraniasty kapelusz. – Jeśli najbliższy przyjaciel stoi w obliczu śmierci, to jest poważny argument. Księżna, pisze Tristan? Doprawdy, w wysokich kręgach obraca się nasz krewniak!
– Sam jest arystokratą – odparła Villemo. – To tylko babcia Cecylia była tam jak wrona pośród pawi. Ale cóż za wspaniała wrona! Och, ale jestem zła! Nie martwi mnie tak bardzo, że Lena z rodziną odmówiła przyjazdu, z nimi nie utrzymywaliśmy tak bliskich kontaktów. Ale Tristan jest jednym z nas!
– Bez wątpienia.
Weszła Gabriella.
– Bardzo niepokojące wieści – oznajmiła głęboko poruszona.
– Że nie przyjeżdżają?
– Kto?
– Zaraz, zaraz, o czym my właściwie mówimy?
– W kuchni mówią…
– Ależ, mamo! Naprawdę słuchasz tego, co plotą w kuchni?
– Owszem, tym razem tak. Powiadają, że ktoś nie potrafił utrzymać języka za zębami, jeśli chodzi o Ulvhedin-na.
Villemo zaklęła szpetnie.
– Moje dziecko, gdzieś ty się tego nauczyła? Ale co teraz zrobimy? Ktoś w sąsiedniej parafii zagroził, że doniesie wójtowi o obecności Ulvhedina. A stamtąd niedaleka już droga do asesora.
– Przecież asesor jest naszym przyjacielem!
– Nie obciąża się przyjaciela prośbą o wstawiennictwo za wielokrotnym mordercą.
– Nie nazywaj tak Ulvhedina. To przeszłość! Wydarzenia z tamtych, złych lat, kiedy ciążyło na nim przekleństwo Ludzi Lodu. Teraz jest całkiem uzdrowiony.
– No cóż… – mruknął Dominik pod nosem.
– Prawie. Bardzo się zmienił na korzyść – poprawiła Villemo zaczepnym tonem.
– Dobrze, już dobrze. Ale nie oczekiwałaś chyba, że będziemy go ukrywać przez całą wieczność? – zapytał Dominik.
– Nadzieję można mieć zawsze. Czy nie rozumiecie, że to ja jestem za niego odpowiedzialna, to ja zrobiłam z niego człowieka? A jeśli koniecznie musicie być tacy dokładni, to mam zrobić z niego człowieka. I jestem na dobrej drodze, czyż nie tak?
– Oczywiście – zgodziła się Gabriella. – Ale musisz przyznać, że wielką pomocą służy ci Elisa i ich mały synek. I my wszyscy.
– Racja. Elisa jest nieoceniona. Ile prawdy tkwi w tych plotkach, mamo?
– Nie wiem. Ale kiedy asesor dowie się, że trzymamy tu Ulvhedina, zrobi się gorąco. Już dawno powinniśmy oddać go w ręce władz. Za jego głowę wyznaczona jest wysoka nagroda. Nie ma żadnych wątpliwości, od razu pójdzie pod topór.
– Ależ oni nie mogą go zabrać! Nie teraz! Elisa zapłacze się z żalu!
– To prawda – powiedziała Gabriella ze smutkiem. – Nikt z naszej rodziny nie chciałby stracić Ulvhedina teraz, kiedy stał się jednym z nas. – Wyprostowała się. – Ale musimy spieszyć na Grastensholm. Co pisze Tristan?
– Nie przyjedzie – w głosie Villemo brzmiał gniew.
– Powinien tu przybyć.
– Ma istotny powód – wtrącił Dominik. – Niemniej szkoda, że zwlekaliśmy tak długo właśnie z powodu jego i Leny.
– Nie mam nic przeciwko temu, byście zostali u mnie – z uśmiechem powiedziała Gabriella. – Ale domyślam się, że tęsknicie za domem.
– Nasz syn pewnie już nas nie pozna – mruknęła Villemo.
– Nie ma obawy – zapewniła córkę Gabriella. – O, teraz naprawdę ładnie wyglądasz, Villemo. Nie za strojnie jak na wiejską zabawę, a jednocześnie dystyngowanie. Ty, Dominiku, zawsze jesteś elegancki, bez względu na to, w co się ubierzesz.
– A ja nie? – obruszyła się Villemo.
– Ty, moja droga, masz w sobie odrobinę słynnego nieokrzesania Ludzi Lodu, pociąg do prostactwa, który czasami uwidaczniał się w charakterze Sol, a także mojej matki Cecylii. Ale dzisiaj wyglądasz ładnie. Chodźcie, musimy się pospieszyć!
W Akershus we wspaniałym dworze asesor siedział przy masywnym biurku. Z niechęcią spoglądał na wójta.
– Chcecie powiedzieć, że Potwór znajduje się u moich przyjaciół na Grastensholm? To bez sensu, nie wierzę!
– Mimo wszystko tak właśnie mówią we wsi.
– Nie przypuszczałem, że ta bestia jeszcze żyje – wolno powiedział asesor. Był to szlachetnie urodzony, dystyngowany mężczyzna o srebrzystobiałych włosach i młodzieńczych rysach. Nigdy nie chciał ukrywać swoich pięknych włosów pod peruką.
– Czy mam go pojmać, panie?
Gorliwość wójta przyprawiła asesora o dreszcz. Nie lubił swego srogiego urzędnika.
– Pojmać go? Sądziłem, że to niemożliwe. Czy pewien kapitan Dristig nie stracił życia, usiłując go schwytać?
– Powiadają, że bestia jest teraz łagodna – powiedział wójt uniżenie i patrząc inkwizytorskim okiem na swego zwierzchnika dodał: – Nie powinniśmy chyba zaniedbywać naszych obowiązków?
– Oczywiście! On jest wyjęty spod prawa, czyż nie?
– Tak, od dawna.
– I tego, kto go pojma, oczekuje zapłata?
Wójt nie mógł nie zauważyć przejrzystej aluzji.
– O tym nie myślałem – skłamał jednym tchem. – Ale być może tak właśnie jest.
Asesor zdjął z nosa okulary w rogowych oprawkach i westchnął.
Grastensholm? Cóż, na Boga, robi tam Potwór. I dlaczego Ludzie Lodu nigdy mi o nim nie wspominali? Przecież wiedzą, że go ścigam…
Poczuł się nagle urażony, że zataili coś przed nim, i machnął ręką w stronę wójta.
– No cóż, zbadajcie, jak się sprawy mają! I jeśli tam jest, to zabierzcie go! Przyprowadźcie do mnie żywego, ale zakutego w żelazo! Nie chcę rozlewu krwi w mojej obecności.
– Tak będzie, panie.
Wójt opuszczał dwór asesora bardzo zadowolony z siebie. Wraz z upływem miesięcy nagroda za głowę Potwora stawała się coraz większa. Wójt dokładnie znał jej obecną wysokość. Mógłby sobie kupić za nią dwór…
Nad Grastensholm zapadał pochmurny wieczór. W wielkiej sali od dawna trwały już tańce, było gorąco. W powietrzu unosił się zapach potu zmieszany z wonią odświętnych ubrań chłopów, charakterystyczną dla większości strychów, i ostrym odorem obory. Ale co to komu szkodziło? Zabawa i tak była wspaniała.
Nowe tańce, modne na królewskich dworach Europy, nie dotarły do Grastensholm i wiele lat jeszcze miało upłynąć, zanim w końcu i tu stały się popularne. Teraz w wielkiej sali tańczono przy wtórze ballad jedynie stare ludowe tańce oraz prostsze z figurami.
Villemo i Dominik uczestniczyli w zabawie z ochotą, choć cokolwiek zawstydzeni społeczną przepaścią, jaka dzieliła ich od gromady. Może przez to zachowywali się z przesadną swobodą, ale bawili się świetnie. Po drugiej stronie sali widzieli Ulvhedina z Elisą.
Dziewczyna trzymała na ręku Jona, widać nic a nic nie obchodziło ją, że półroczne niemowlę powinno już spać o tej porze. Dzieci zresztą była tu cała gromada, tłoczyły się pod ścianami, mając nadzieję, że rodzice zapomną o nich choć przez chwilę. Ten dzień był jednym z najważniejszych dni w roku.
Zobaczyli, jak Ulvhedin pochyla się i poprawia kocyk, którym przykryte były nóżki Jona. Jakaż ogromna różnica między dzikim stworem, którego ujrzeliśmy wtedy na Noreflell, pomyślała Villemo zdumiona swoim odkryciem, jakby dopiero teraz dostrzegła zmiany, które w nim zaszły. W dużej mierze były jej dziełem! To przekonanie napełniało ją wielką dumą.
Między nią a Ulvhedinem zapanowało swoiste porozumienie. Żadne z nich w obecności drugiego nie przyznałoby, że tak naprawdę połączyła ich dozgonna przyjaźń. Ich rozmowy były pełne szyderstw, uwielbiali przerzucać się zjadliwymi, nieprzyjemnymi uwagami i żadne nie zamierzało poddać się w nieustannie prowadzonej walce o dominację.
Chwilami jednak rozbawieni spotykali się wzrokiem i czuli gdzieś w głębi duszy, jak doskonale się rozumieją i jak dobrze czują się razem. Obydwoje byli szczęśliwi w małżeństwie, obywało się więc bez erotycznych napięć. Połączyła ich, jakże rzadka, przyjaźń na całe życie.
Ale przyznać się do niej otwarcie? Za nic w świecie! Ma się przecież swoją dumę! Obawiali się też, że takie wyznanie położyłoby kres ciętej wymianie zdań, którą obydwoje tak lubili. Nie chcieli, by zakończyły się ich słowne utarczki.
Młodzi, prowadzeni przez przewodnika chóru, ruszyli do tańca przy wtórze najstarszej ballady znanej w Norwegii, ba, w całej Europie, pieśni o Rolandzie. Dominik i Villemo, spoceni i zdyszani, zadowolili się patrzeniem na roztańczony, przytupujący korowód i słuchaniem prastarego tekstu pieśni w języku, jakiego nikt już dziś nie używał.
Sześciu cnych rycerzy do domu wraca Wiozą srebro i złoto Sześć lat długich niedole cierpieli I walczyli z ochotą
Przy drzwiach powstało dziwne zamieszanie. Ktoś wszedł. To, co mówił, najwyraźniej wzburzyło ludzi.
Zaraz jednak taneczny korowód znów ruszył, przesłaniając widok.
Pieśniarz zaintonował kolejną zwrotkę, po sali dudnił refren. Słowa ballady opowiadały już o bitwie pod Roncesvalles, po norwesku zmienionego na Ronsarvollen, bitwy, w której Roland, paladyn Karola Wielkiego, stał się bohaterem na całą wieczność.
Dzielnie walczyli pod Ronsarvollen I rycerze, i sługi Słońca nie stało, by ziemię oświetlić w zasłonie z ludzkiej krwi
Villemo zgubiła wątek ballady. Jej uwaga skupiała się na nowo przybyłych, usiłujących przecisnąć się przez tłum na sali. Z daleka dostrzegła, że wpatrzeni są w ich niewielką grupkę: w nią samą, Dominika i Gabriellę.
– Nas szukają – mruknęła do Dominika. – Jakoś dziwnie ściska mnie w dołku.
– To prawda – odparł Dominik. – I nie wróży nic dobrego.
Dzielnie walczyli pod Ronsarvollen męstwa nie brakło nikomu Ciął Durendal pogańskie łby na podobieństwo gromu
Dwaj przybysze zdołali się przedrzeć przez roztańczoną gromadę. Villemo poznała ich. To ludzie ze Svartskogen, którzy właściwie powinni brać udział w zabawie.
– Chodźcie – powiedziała Gabriella. – Wyjdziemy im na spotkanie.
Mężczyźni powitali ich, wyraźnie podnieceni i przejęci.
– Przybywamy z polowania w sąsiedniej parafii – powiedział jeden z nich. – Usłyszeliśmy nowinę!
– Mówcie!
– W drodze do was jest wójt wraz ze swymi ludźmi. Chce pojmać Ulvhedina. Udało nam się ich ominąć i wyprzedzić.
– To dobrze – powiedziała Gabriella. – Idźcie do kuchni, powiedzcie, że ja was przysyłam. Dobrze was ugoszczą. Zajmiemy się Ulvhedinem. Jak daleko są?
– Dotarli już na wzgórze.
– Nie mamy czasu do stracenia. Chodźcie, dzieci!
Nie potrafiła przyjąć do wiadomości, że Villemo i Dominikowi minął już czwarty krzyżyk.
Przeciskali się przez tłum ku Ulvhedinowi i Elisie.
– Co zrobimy, mamo? – zastanawiała się Villemo.
– Jeszcze nie wiem. Muszę pomyśleć. Trzeba go ukryć, ale gdzie?
– To tylko chwilowo oddali katastrofę. Prędzej czy później go odnajdą.
Wtedy właśnie Villemo przyszedł do głowy pomysł.
– A może by tak pojechać do Danii?
Przystanęli.
– Dlaczego nie? – powiedział Dominik. – Pojedziemy tam z nim. Jeszcze dziś wieczorem.
– On nie może opuścić parafii Grastensholm – zaprotestowała Gabriella. – Natychmiast zostanie rozpoznany. Tylko tu ma jakieś szanse, pozyskał szacunek.
– Można spróbować ukryć go przed ludźmi. Czy pojedziesz z nami, mamo?
Gabriella westchnęła.
– Ach, jakże pragnęłabym jeszcze raz ujrzeć Gabrielshus! Ale już za późno. Nie wytrzymam tak długiej podróży, zwłaszcza zimą. Cóż, jedźcie zatem do Danii. Tam nic mu nie grozi.
– A Elisa? I mały Jon? – zastanawiał się Dominik.
– Zostaną tutaj. Niemowlę na statku zimą, to niemożliwe!
– Elisie serce pęknie z żalu.
– On przecież wróci, kiedy wszystko się uspokoi. Albo ona pojedzie do niego z dzieckiem. Na wiosnę.
– Raczej to drugie – roztropnie zauważył Dominik. – Dni Ulvhedina w Norwegii są policzone.
Gabriella, Villemo i Dominik przecisnęli się wreszcie do Ulvhedina i Elisy i pospiesznie wyjaśnili im, co się stało. Jak było do przewidzenia, Elisa protestowała, ale Ulvhedin w mig zrozumiał powagę sytuacji.
– Przyjedziesz później, Eliso – powiedział łagodnym głosem, którym zwracał się tylko do niej i do dziecka. – I ty, i Jon. Wiesz przecież, że tego obawialiśmy się przez cały czas. A teraz, kiedy proponuje się nam rozwiązanie…
– Nigdy nie dostaniesz się na pokład żadnego statku – szlochała. – Złapią cię w drodze.
– Na pewno nie – orzekła Villemo, która zdążyła już wszystko obmyśleć. – Na litość boską, czy oni muszą śpiewać tak głośno? Nie można ich przekrzyczeć! Wiem, w jaki sposób przemycić cię do portu w Christianii, zaufaj mi! Nie kulejesz już, a wszystko inne da się ukryć.
Gabriella nie bardzo mogła pojąć, jak zamierzają ukryć człowieka mierzącego ponad siedem stóp wzrostu, ale pomysły córki dawno już przestały ją dziwić. I, jak zostało powiedziane, nie mieli czasu do stracenia.
Villemo pokiwała głową.
– Ha, a więc my pojedziemy do Danii, jeśli nasi duńscy krewniacy nie mogą przyjechać tutaj. Jak to było z Mahometem i górą?
– Nie przesadzaj z takimi porównaniami – powiedziała trzeźwo myśląca Gabriella.
Pospiesznie opuścili salę i wyszli do hallu, do którego przez otwarte drzwi wpadało chłodne powietrze.
Ulvhedin zwrócił się do tych, którzy mieli pozostać:
– Opiekujcie się moją rodziną, pani Gabriello! Pilnujcie, by nie stała się im żadna krzywda.
– Obiecuję, Ulvhedinie.
– Dziękuję! A ty, Eliso, zajmij się panią Gabriellą. Uprzyjemniaj jej życie na Elistrand.
– Wiesz dobrze, że tak będzie. Wszyscy razem będziemy czekać na dobre wieści od was.
Ulvhedin objął żonę i uścisnął ją delikatnie, by nie wyrządzić krzywdy chłopcu, który znalazł się między nimi. Przez moment stali w milczeniu, zasmuceni.
– Naprawdę trudnego męża sobie wybrałaś – mruknął.
– Należy pogodzić się ze wszystkimi wadami męża – załkała Elisa. – A poza tym uważam, że jesteś dobry. Najlepszy, jakiego znam. Nie odjeżdżaj, Ulvhedinie!
– Tak będzie najlepiej.
– Może i tak. Inaczej cię złapią.
– Uważaj na siebie, Eliso. I opiekuj się chłopcem!
– Obiecuję – szepnęła głosem tak zduszonym, że ledwie było ją słychać.
– Zobaczymy się na wiosnę.
Ulvhedin ucałował ciemną główkę syna. Niechętnie oderwał się od niej.
Cała trójka: Villemo, Dominik i Ulvhedin, szybko podeszła do wyjściowych drzwi. Z sali dochodziły ich dźwięki końcowej strofy pieśni. Ostatnie słowa brzmiały:
I pomarli poganie.