ZIARNO PRAWDY

I

Czarne punkciki na jasnym, poznaczonym pasmami mgły tle nieba, poruszając się przyciągnęły uwagę wiedź-mina. Było ich wiele. Ptaki krążyły, zataczając wolne, spokojne kręgi, potem raptownie zniżały lot i zaraz znów wzlatywały w górę, bijąc skrzydłami.

Wiedźmin obserwował ptaki przez dłuższy czas, oceniał odległość i przypuszczalny czas, potrzebny na jej pokonanie, z poprawką na rzeźbę terenu, gęstwę lasu, na głębokość i przebieg jaru, który podejrzewał na trasie. Wreszcie odrzucił płaszcz, o dwie dziurki skrócił pas, na ukos przecinający pierś. Głowica i rękojeść miecza przerzuconego przez plecy wyjrzały znad prawego barku.

— Nadłożymy trochę drogi, Płotka — powiedział. - Zjedziemy z traktu. Ptaszyska, jak mi się zdaje, nie krążą tam bez przyczyny.

Klacz, rzecz jasna, nie odpowiedziała, ale ruszyła z miejsca, posłuszna głosowi, do którego przywykła.

— Kto wie, może to jest padły łoś — mówił Geralt. - Ale może to nie łoś. Kto wie?

Jar był rzeczywiście tam, gdzie się go spodziewał — w pewnym momencie wiedźmin z góry spojrzał na korony drzew, ciasno wypełniające rozpadlinę. Zbocza wąwozu były jednak łagodne, a dno suche, bez tarniny, bez gnijących pni. Pokonał jar łatwo. Po drugiej stronie był brzozowy zagajnik, za nim duża polana, wrzosowisko i wiatrołom, wyciągający w górę macki poplątanych gałęzi i korzeni.

Ptaki, spłoszone pojawieniem się jeźdźca, wzbiły się wyżej, zakrakały dziko, ostro, chrapliwie.

Geralt od razu zobaczył pierwsze zwłoki — biel baraniego kożuszka i matowy błękit sukni wyraźnie odcinały się od pożółkłych kęp turzycy. Drugiego trupa nie widział, ale wiedział, gdzie leży — położenie zwłok zdradzała pozycja trzech wilków, które patrzyły na jeźdźca spokojnie, przysiadłszy na zadach. Klacz wiedźmina parsknęła. Wilki, jak na komendę, bezszelestnie, nie spiesząc się potruchtały w las, co jakiś czas odwracając w stronę przybysza trójkątne głowy. Geralt zeskoczył z konia.

Kobieta w kożuszku i błękitnej sukni nie miała twarzy, gardła i większej części lewego uda. Wiedźmin minął ją, nie schylając się.

Mężczyzna leżał twarzą ku ziemi. Geralt nie odwracał ciała, widząc, że i tu wilki i ptaki nie próżnowały. Nie było zresztą potrzeby dokładniejszego oglądania zwłok — ramiona i plecy wełnianego kubraka pokrywał czarny, rozgałęziony deseń zaschniętej krwi. Było oczywiste, ze mężczyzna zginął od ciosu w kark, zaś wilki zmasakrowały ciało dopiero później.

Na szerokim pasie, obok krótkiego korda w drewnianej pochwie, mężczyzna nosił skórzaną sakwę. Wiedźmin zerwał ją, wyrzucił kolejno w trawę krzesiwo, kawałek kredy, wosk do pieczętowania, garść srebrnych monet, składany nożyk do golenia w kościanej oprawie, królicze ucho, trzy klucze na kółku, amulet z fallicznym symbolem. Dwa listy, pisane na płótnie, zawiłgły od deszczu i rosy, runy rozlały się, zamazały. Trzeci, na pergaminie, był również zniszczony wilgocią, ale czytelny. Był to list kredytowy, wystawiony przez krasnoludzki bank w Murivel na kupca o nazwisku Rulle Asper lub Aspen. Suma akredytywy była niewielka.

Schyliwszy się Geralt uniósł prawą rękę mężczyzny. Tak jak się spodziewał, miedziany pierścień, wrzynający się w opuchły i zsiniały palec, nosił znak cechu płatnerzy — stylizowany hełm z przyłbicą, dwa skrzyżowane miecze i runę A wyrytą pod nimi.

Wiedźmin wrócił do trupa kobiety. Kiedy odwracał ciało, coś ukłuło go w palec. Była to róża przypięta do sukni. Kwiat zwiądł, ale nie stracił koloru — płatki były ciemnoniebieskie, prawie granatowe. Geralt po raz pierwszy w życiu widział taką różę. Odwrócił ciało zupełnie i drgnął.

Na odsłoniętym, zdeformowanym karku kobiety wyraźnie widać było ślady zębów. Nie wilczych.

Wiedźmin cofnął się ostrożnie do konia. Nie spuszczając wzroku ze skraju lasu, wspiął się na siodło. Dwukrotnie okrążył polanę, pochylony, bacznie lustrował ziemię, rozglądając się.

— Tak, Płotka — powiedział cicho, wstrzymując konia. - Sprawa jasna, choć nie do końca. Płatnerz i kobieta przyjechali konno, od strony tamtego lasu. Byli ponad wszelką wątpliwość w drodze z Murivel do domu, bo nikt nie wozi ze sobą długo nie zrealizowanych akredytyw. Dlaczego jechali tędy, a nie traktem, nie wiadomo. Ale jechali przez wrzosowisko, bok w bok. I wówczas, nie wiem dlaczego, oboje zsiedli lub spadli z koni. Płatnerz zginął natychmiast. Kobieta biegła, potem upadła i również zginęła, a to coś, co nie zostawiło śladów, ciągnęło ją po ziemi, trzymając zębami za kark. To się wydarzyło dwa lub trzy dni temu. Konie rozbiegły się, nie będziemy ich szukać.

Klacz, rzecz jasna, nie odpowiedziała, prychała niespokojnie, reagując na znany sobie ton głosu.

— To coś, co zabiło oboje — ciągnął Geralt, patrząc na skraj lasu — nie było ani wilkołakiem, ani leszym. Ani jeden, ani drugi nie zostawiliby tyle dla padlinożerców. Gdyby tu były bagna, powiedziałbym, że to kikimora albo wipper. Ale tu nie ma bagien.

Schyliwszy się, wiedźmin odwinął nieco derkę przykrywającą bok konia, odsłaniając przytroczony do juków drugi miecz z błyszczącym," ozdobnym jelcem i czarną karbowaną rękojeścią.

— Tak, Płotka. Nadłożymy drogi. Trzeba sprawdzić, czemu płatnerz i kobieta jechali przez bór, a nie traktem. Jeżeli będziemy obojętnie omijać takie wydarzenia, nie zarobimy nawet na owies dla ciebie, prawda, Płotka?

Klacz posłusznie ruszyła do przodu, poprzez wiatrołom, ostrożnie przestępując wykroty.

— Chociaż to nie wilkołak, nie będziemy ryzykować — ciągnął wiedźmin, wyjmując z torby u siodła zasuszony bukiecik tojadu i wieszając go przy munsztuku. Klacz 'parsknęła. Geralt rozsznurował nieco kaftan pod szyją, wydobył na zewnątrz medalion z wyszczerzoną wilczą paszczą. Medalion, zawieszony na srebrnym łańcuszku, podrygiwał w rytm chodu konia, jak rtęć rozbłyskując w promieniach słońca.

II

Czerwone dachówki stożkowatego dachu wieży dostrzegł po raz pierwszy ze szczytu wzniesienia, na które wspiął się, ścinając łuk zakrętu niewyraźnej ścieżki. Zbocze, porośnięte leszczyną, zatarasowane zeschłymi gałęziami, usłane grubym dywanem żółtych liści, nie było zbyt bezpieczne dla zjazdu. Wiedźmin wycofał się, ostrożnie zjechał po pochyłości, wrócił na ścieżkę. Jechał powoli, co jakiś czas wstrzymywał konia, zwisając z kulbaki wypatrywał śladów.

Klacz targnęła łbem, zarżała dziko, zatupała, zatańczyła na ścieżce, wzbijając kurzawę zeschłych liści. Geralt, oplatając szyję konia lewym ramieniem, dłonią prawej ręki, złożywszy palce w Znak Aksji, wodził nad łbem wierzchowca, szepcząc zaklęcie.

— Aż tak źle? — mruczał, rozglądając się dookoła, nie zdejmując Znaku. - Aż tak? Spokojnie, Płotka, spokojnie.

Czar szybko podziałał, ale szturchnięta piętą klacz ruszyła z ociąganiem, tępo, nienaturalnie, tracąc elastyczny rytm chodu. Wiedźmin zwinnie zeskoczył na ziemię, poszedł dalej pieszo, ciągnąc konia za uzdę. Zobaczył mur.

Pomiędzy murem a lasem nie było odstępu, wyraźnej przerwy. Młode drzewka i krzaki jałowców mieszały liście z bluszczem i dzikim winem, uczepionym kamiennej ściany. Geralt zadarł głowę. W tym samym momencie poczuł, jak do karku drażniąc, podnosząc włosy, przysysa się i porusza pełznąc niewidzialne miękkie stworzonko. Wiedział, co to jest.

Ktoś patrzył.

Odwrócił się wolno, płynnie. Płotka parsknęła, mięśnie na jej szyi zadrgały, poruszyły się pod skórą.

Na zboczu wzniesienia, z którego przed chwilą zjechał, stała nieruchomo dziewczyna wsparta jedną ręką o pień olchy. Jej biała powłóczysta suknia kontrastowała z połyskliwą czernią długich rozczochranych włosów spadających na ramiona. Geraltowi wydało się, że się uśmiecha, ale nie był pewien — była za daleko.

— Witaj — rzekł, unosząc dłoń w przyjaznym geście. Zrobił krok w stronę dziewczyny. Ta, lekko obracając głowę, śledziła jego poruszenia. Twarz miała bladą, oczy czarne i ogromne. Uśmiech — o ile to był uśmiech — znikł z jej twarzy jak starty ścierką. Geralt zrobił jeszcze jeden krok. Liście zaszeleściły. Dziewczyna zbiegła po zboczu jak sama, przemknęła pomiędzy krzakami leszczyny, była już tylko białą smugą, gdy znikła w głębi lasu. Długa suknia zdawała się zupełnie nie ograniczać swobody jej ruchów.

Klacz wiedźmina zarżała jękliwie, podrywając w górę łeb. Geralt, wciąż patrząc w kierunku lasu, odruchowo uspokoił ją Znakiem. Ciągnąc konia za uzdę, poszedł dalej powoli wzdłuż muru, tonąc po pas wśród łopianów.

Brama, solidna, okuta żelazem, osadzona na przerdzewiałych zawiasach, opatrzona była wielką mosiężną kołatką. Po chwili wahania Geralt wyciągnął rękę i dotknął zaśniedziałego kółka. Odskoczył natychmiast, bo w tej samej chwili brama rozwarła się, skrzypiąc, chrzęszcząc, rozgarniając na boki kępki trawy, kamyki i gałązki. Za bramą nie było nikogo — wiedźmin widział tylko pusty dziedziniec, zaniedbany, zarośnięty pokrzywą. Wszedł ciągnąc konia za sobą. Oszołomiona Znakiem klacz nie opierała się, ale nogi stawiała sztywno i niepewnie.

Dziedziniec z trzech stron okolony był murem i resztkami drewnianych rusztowań, czwartą stanowiła fasada pałacyku, pstrokata ospą poodpadanego tynku, brudnymi zaciekami, girlandami bluszczu. Okiennice, z których oblazła farba, były zamknięte. Drzwi również.

Geralt przerzucił wodze Płotki przez słupek przy bramie i poszedł wolno w stronę pałacyku żwirową alejką, wiodącą obok niskiej cembrowiny niedużej fontanny pełnej liści i śmiecia. W środku fontanny, na fantazyjnym cokole, prężył się delfin wykuty z białego kamienia, wyginając w górę obtłuczony ogon Obok fontanny, na czymś, co bardzo dawno temu było klombem, rósł krzak róży. Niczym oprócz koloru kwiatów krzak ten nie różnił się od innych krzaków róży, jakie przychodziło oglądać Geraltowi. Kwiaty stanowiły wyjątek — miały kolor indyga, z lekkim odcieniem purpury na końcach niektórych płatków. Wiedźmin dotknął jednego, zbliżył twarz, powąchał. Kwiaty miały typowy dla róż zapach, ale nieco bardziej intensywny.

Drzwi pałacyku — i równocześnie wszystkie okiennice — otwarły się z trzaskiem. Geralt raptownie uniósł głowę., Alejką, zgrzytając żwirem, pędził prosto na niego potwór.

Prawa ręka wiedźmina błyskawicznie pomknęła do góry ponad prawe ramię, w tym samym momencie lewa targnęła mocno za pas na piersi, przez co rękojeść miecza sama wskoczyła do dłoni. Brzeszczot, z sykiem wyskakując z pochwy, opisał krótkie świetliste półkole i zamarł, wymierzony ostrzem w kierunku szarżującej bestii. Potwór na widok miecza wyhamował, zatrzymał się. Żwir prysnął na wszystkie strony. Wiedźmin ani drgnął.

Stwór był człekokształtny, ubrany w podniszczone, ale dobrego gatunku odzienie, nie pozbawione gustownych, choć całkowicie niefunkcjonalnych ozdób. Człekokształtność sięgała jednak nie wyżej niż przybrudzona kryza kaftana — nad nią wznosił się bowiem olbrzymi, kosmaty jak u niedźwiedzia łeb z ogromnymi uszami, parą dzikich ślepi i przerażającą paszczą pełną krzywych kłów, w której, niby płomień, migotał czerwony ozór.

— Precz stąd, człeku śmiertelny! — ryknął potwór, machając łapami, ale nie ruszając się z miejsca. - Bo pożrę cię! Na sztuki rozedrę!

Wiedźmin nie poruszył się, nie opuścił miecza.

— Głuchy jesteś? Precz stąd! — wrzasnęło stworzenie, po czym wydało z siebie odgłos będący czymś pośrednim pomiędzy kwikiem wieprza a rykiem jelenia samca. Okiennice we wszystkich oknach zakłapały i załomotały, strząsając gruz i tynk z parapetów. Ani wiedźmin, ani potwór nie poruszyli się.

— Umykaj, pókiś cały! — zaryczał stwór, ale jak gdyby mniej pewnie. - Bo jak nie, to…

— To co? — przerwał Geralt.

Potwór zasapał gwałtownie, przekrzywił potworną głowę.

— Patrzcie go, jaki śmiały — rzekł spokojnie, szczerząc kły, łypiąc na Geralta przekrwionym ślepiem. - Opuść to żelazo, jeśli łaska. Może nie dotarło do ciebie, że znajdujesz się na podwórzu mojego własnego domu? A może tam, skąd pochodzisz, jest zwyczaj wygrażania gospodarzowi mieczem na jego własnym podwórzu?

— Jest — potwierdził Geralt. - Ale tylko względem gospodarzy, którzy witają gości rykiem i zapowiedzią rozrywania na sztuki.

— A, zaraza — podniecił się potwór. - Jeszcze mnie będzie obrażał, przybłęda. Gość się znalazł! Pcha się na podwórze, niszczy cudze kwiaty, panoszy się i myśli, że zaraz wyniosą chleb i sól. Tfu!

Stwór splunął, sapnął i zamknął paszczę. Dolne kły pozostały na wierzchu, nadając mu wygląd odyńca.

— I co? — rzekł wiedźmin po chwili, opuszczając miecz;, - Będziemy tak stać?

— A co proponujesz? Położyć się? - prychnął potwór. - Schowaj to żelazo, mówię.

Wiedźmin zręcznie wsunął broń do pochwy na plecach, nie opuszczając ręki pogładził głowicę sterczącą powyżej ramienia.

— Wolałbym — powiedział — żebyś nie wykonywał zbyt gwałtownych ruchów. Ten miecz zawsze da się wyjąć, i to prędzej, niż myślisz.

— Widziałem — charknął potwór. - Gdyby nie to, już dawno byłbyś za bramą, ze śladem mojego obcasa na rzyci. Czego tu chcesz? Skąd się tu wziąłeś?

— Zabłądziłem — skłamał wiedźmin.

— Zabłądziłeś — powtórzył potwór, wykrzywiając paszczę w groźnym grymasie. - No to się wybłądź. Za bramę, znaczy się. Nastaw lewe ucho ku słońcu i tak trzymaj, a wnet wrócisz na trakt. No, na co czekasz?

— Woda tu jest? — spytał spokojnie Geralt. - Koń jest spragniony. I ja również, jeśli ci to specjalnie nie wadzi. Potwór przestąpił z nogi na nogę, podrapał się w ucho.

— Słuchaj no, ty — rzekł. - Czy ty się mnie naprawdę nie boisz?

— A powinienem?

Potwór rozejrzał się, chrząknął, zamaszyście podciągnął bufiaste spodnie.

— A, zaraza, co mi tam. Gość w dom. Niecodziennie trafia się ktoś, kto na mój widok nie ucieka lub nie mdleje. No, dobra. Jeśliś strudzony, ale uczciwy wędrowiec, zapraszam cię do środka. Jeśliś jednak zbój albo złodziej, ostrzegam: ten dom wykonuje moje rozkazy. Wewnątrz tych murów rządzę ja!

Uniósł kosmatą łapę. Wszystkie okiennice ponownie zaklekotały o mur, a w kamiennej gardzieli delfina coś głucho zaburczało.

— Zapraszam — powtórzył.

Geralt nie poruszył się, patrząc na niego badawczo.

— Mieszkasz sam?

— A co cię obchodzi, z kim mieszkam? — rzekł gniewnie stwór, rozwierając paszczę, po czym zarechotał głośno. - Aha, rozumiem. Pewnie idzie ci o to, czy mam czterdziestu pachołków dorównujących mi urodą. Nie mam. No to jak, zaraza, korzystasz z zaproszenia danego ze szczerego serca? Jeśli nie, to brama jest tam, dokładnie za twoim tyłkiem!

Geralt skłonił się sztywno.

— Zaproszenie przyjmuję — rzekł formalnie. - Prawu gościny nie uchybię.

— Dom mój twoim domem — odrzekł stwór, również formalnie, choć niedbale. - Tędy, gościu. A konia daj tu, ku studni.

Pałacyk również od wewnątrz prosił się o gruntowny remont, było tu jednakowoż w miarę czysto i porządnie, Meble wyszły zapewne spod ręki dobrych rzemieślników, nawet jeżeli stało się to bardzo dawno temu. W powietrzu wisiał ostry zapach kurzu. Było ciemno.

Światło! — warknął potwór, a łuczywo zatknięte w żelazny uchwyt natychmiast buchnęło płomieniem i kopciem.

— Nieźle — rzekł wiedźmin. Potwór zarechotał.

— Tylko tyle? Zaiste, widzę, że byle czym cię nie zadziwić. Mówiłem ci, ten dom wykonuje moje rozkazy. Tędy, proszę. Uważaj, schody są strome. Światło!

Na schodach potwór odwrócił się.

— A cóż to dynda ci na szyi, gościu! Co to takiego?

— Zobacz.

Stwór ujął medalion w łapę, podniósł do oczu, napinając lekko łańcuszek na szyi Geralta.

— Nieładny wyraz twarzy ma to zwierzę. Co to takiego?

— Znak cechowy.

— Aha, zapewne trudnisz się wyrobem kagańców. Tędy, proszę. Światło!

Środek dużej komnaty, całkowicie pozbawionej okien, zajmował ogromny, dębowy stół, zupełnie pusty, jeżeli nie liczyć wielkiego lichtarza z pozieleniałego mosiądzu pokrytego festonami zastygłego wosku. Na kolejną komendę potwora świece zapaliły się, zamigotały, rozjaśniając nieco wnętrze.

Jedna ze ścian komnaty obwieszona była bronią — wisiały tu kompozycje z okrągłych tarcz, skrzyżowanych partyzan, rohatyn i gizarm, ciężkich koncerzy i toporów. Połowę przyległej ściany zajmowało palenisko olbrzymiego komina, nad którym widniały rzędy łuszczących się i oblazłych portretów. Ściana na wprost wejścia zapełniona była trofeami łowieckimi — łopaty łosi i rosochate rogi jeleni rzucały długie cienie na wyszczerzone łby dzików, niedźwiedzi i rysi, na zmierzwione i postrzępione skrzydła wypchanych orłów i jastrzębi. Centralne, honorowe miejsce zajmował pobrązowiały, zniszczony, roniący pakuły łeb skalnego smoka. Geralt podszedł bliżej.

— Upolował go mój dziadunio — powiedział potwór, ciskając w czeluść paleniska ogromną kłodę. - To był chyba ostatni w okolicy, który dał się upolować. Siadaj, gościu. Głodny jesteś, jak mniemam?

— Nie zaprzeczę, gospodarzu.

Potwór usiadł przy stole, opuścił głowę, splótł na brzuchu kosmate łapy, przez chwilę coś mamrotał, kręcąc młynka olbrzymimi kciukami, po czym ryknął z cicha, waląc łapą o stół. Półmiski i talerze brzęknęły cynowo i srebrnie, puchary zadzwoniły kryształowo. Zapachniało pieczystym, czosnkiem, majerankiem, gałką muszkatołową. Geralt nie okazał zdziwienia.

— Tak — zatarł łapy potwór. - To lepsze od służby, nie? Częstuj się, gościu. Tu jest pularda, tu szynka z dzika, tu pasztet z… Nie wiem z czego. Z czegoś. Tutaj mamy jarząbki. Nie, zaraza, to kuropatwy. Pomyliłem zaklęcia. Jedz, jedz. To porządne, prawdziwe jedzenie, nie obawiaj się.

— Nie obawiam się. - Geralt rozerwał pulardę na dwie części.

— Zapomniałem — parsknął potwór — żeś nie z tych strachliwych. Zwać cię, na ten przykład, jak?

— Geralt. A ciebie, gospodarzu?

— Nivellen. Ale w okolicy mówią na mnie Wyrod albo Kłykacz. I straszą mną dzieci. - Potwór wlał sobie do gardła zawartość ogromnego pucharu, po czym zatopił paluchy w pasztecie, wyrywając z misy około połowy za jednym zamachem.

— Straszą dzieci — powtórzył Geralt z pełnymi ustami. - Pewnie bezpodstawnie?

— Najzupełniej. Twoje zdrowie, Geralt!

— I twoje, Nivellen.

— Jak to wino? Zauważyłeś, że to z winogron, a nie z jabłek? Ale jeśli ci nie smakuje, wyczaruję inne.

— Dziękuję, to jest niezłe. Zdolności magiczne masz wrodzone?

— Nie. Mam je od czasu, kiedy mi to wyrosło. Morda, znaczy. Sam nie wiem, skąd to się wzięło, ale dom spełnia, czego sobie zażyczę. Nic wielkiego, umiem wyczarować żarcie, picie, odzienie, czystą pościel, gorącą wodę, mydło. Byle baba to potrafi i bez czarów. Otwieram i zamykam okna i drzwi. Zapalam ogień. Nic wielkiego.

— Zawsze coś. A tę… jak mówisz, mordę, masz od dawna?

— Od dwunastu lat.

— Jak to się stało?

— A co cię to obchodzi? Nalej sobie jeszcze.

— Z chęcią. Nic mnie to nie obchodzi, pytam przez ciekawość.

— Powód zrozumiały i do przyjęcia — zaśmiał się gromko potwór. - Ale ja go nie przyjmę. Nic ci do tego, i już. Żeby jednak choć częściowo zaspokoić twoją ciekawość, pokażę ci, jak wyglądałem przedtem. Popatrz no tam, na portrety. Pierwszy, licząc od kominka, to mój tatunio. Drugi, jedna zaraza wie kto. A trzeci, to ja. Widzisz?

Spod kurzu i pajęczyn, z portretu spoglądał wodnistym spojrzeniem nijaki grubasek o nalanej, smutnej i pryszczatej twarzy. Geralt, któremu nieobce były skłonności do schlebiania klientom, rozpowszechnione wśród portrecistów, ze smutkiem pokiwał głową.

— Widzisz? — powtórzył Nivellen, szczerząc kły.

— Widzę.

— Kto ty jesteś?

— Nie rozumiem.

— Nie rozumiesz? — potwór uniósł głowę, ślepia zalśniły mu jak u kota. - Mój portret, gościu, wisi poza zasięgiem światła świec. Ja go widzę, ale ja nie jestem człowiekiem. Przynajmniej nie w tej chwili. Człowiek, żeby obejrzeć portret, wstałby, podszedłby bliżej, zapewne musiałby także wziąć świecznik. Ty tego nie zrobiłeś. Wniosek jest prosty. Ale ja pytam bez ogródek: jesteś człowiekiem?

Geralt nie spuścił wzroku.

— Jeśli tak stawiasz sprawę — odpowiedział po chwili milczenia — to niezupełnie.

— Aha. Nie będzie chyba nietaktem, jeżeli spytam, kim w takim razie jesteś?

— Wiedźminem.

— Aha — powtórzył Nivellen po chwili. - Jeżeli dobrze pamiętam, wiedźmini w ciekawy sposób zarabiają na życie. Zabijają za opłatą różne potwory.

— Dobrze pamiętasz.

Znowu zapadła cisza. Płomyki świec tętniły, biły w górę cienkimi wąsami ognia, lśniły w rżniętym krysztale pucharów, w kaskadach wosku ściekającego po lichtarzu.

Nivellen siedział nieruchomo, poruszając lekko olbrzymimi uszami.

— Załóżmy — powiedział wreszcie — że zdążysz wyciągnąć miecz, nim do ciebie doskoczę. Załóżmy, że zdążysz mnie nawet ciąć. Przy mojej wadze mnie to nie zatrzyma, zwalę cię z nóg samym impetem. A potem, to już zdecydują zęby. Jak myślisz, wiedźminie, kto z nas dwu ma większe szansę, jeżeli dojdzie do przegryzania gardzieli?

Geralt, przytrzymując kciukiem cynowy kołpaczek karafy, nalał sobie wina, wypił łyk, odchylił się na oparcie krzesła. Patrzył na potwora uśmiechając się, a był to uśmiech wyjątkowo paskudny.

— Taaak — rzekł przeciągle Nivellen, dłubiąc pazurem w kąciku paszczy. - Trzeba przyznać, że umiesz odpowiedzieć na pytanie, nie używając wielu słów. Ciekawe, jak sobie poradzisz z następnym, które ci zadam. Kto d za mnie zapłacił?

— Nikt. Jestem tu przypadkiem.

— Nie łżesz aby?

— Nie mam we zwyczaju łgać.

— A co masz we zwyczaju? Opowiadano mi o wiedźminach. Zapamiętałem, że wiedźmini porywają maleńkie dzieci, które potem karmią magicznymi ziołami. Te, które to przeżyją, same zostają wiedźminami, czarownikami o nieludzkich zdolnościach. Szkoli się je w zabijaniu, wykorzenia wszelkie ludzkie uczucia i odruchy. Czyni się z nich potwory, które mają zabijać inne potwory. Słyszałem, jak mówiono, że najwyższy czas, by ktoś zaczął polować na wiedźminów. Bo potworów jest coraz mniej, a wiedźminów coraz więcej. Zjedz kuropatwę, zanim zupełnie ostygnie.

Nivellen wziął z półmiska kuropatwę, całą włożył do paszczy i schrupał jak sucharek, trzeszcząc miażdżonymi w zębach kostkami.

— Dlaczego nic nie mówisz? — spytał niewyraźnie, przełykając. - Co z tego, co o was mówią, jest prawdą?

— Prawie nic.

— A co jest kłamstwem?

— To, że potworów jest coraz mniej.

— Fakt. Jest ich niemało — wyszczerzył kły Nivellen. -Jeden właśnie siedzi przed tobą i zastanawia się, czy dobrze zrobił zapraszając cię. Od razu nie spodobał mi się twój znak cechowy, gościu.

— Ty nie jesteś żadnym potworem, Nivellen — rzekł sucho wiedźmin.

— A, zaraza, to coś nowego. Więc, według ciebie, czym ja jestem? Kisielem z żurawiny? Kluczem dzikich gęsi odlatujących na południe w smutny, listopadowy poranek? Nie? Więc może cnotą utraconą u źródła przez cycatą córkę młynarza? No, Geralt, powiedz mi, czym jestem. Nie widzisz, że aż się trzęsę z ciekawości?

— Nie jesteś potworem. W przeciwnym razie nie mógłbyś dotykać tej srebrnej tacy. A już w żadnym wypadku nie wziąłbyś do ręki mojego medalionu.

— Ha! — ryknął Nivellen tak, że płomyki świec przybrały na moment pozycję horyzontalną. - Dziś jest najwyraźniej dzień wyjawiania wielkich, strasznych tajemnic! Zaraz się dowiem, że te uszy wyrosły mi, bo jako dziecko nie lubiłem owsianki na mleku!

— Nie, Nivellen — powiedział spokojnie Geralt. - To się stało na skutek rzuconego uroku. Jestem pewien, że wiesz, kto rzucił ten urok.

— A jeżeli wiem, to co?

— Urok można odczynić. W wielu wypadkach.

— Ty, jako wiedźmin, oczywiście umiesz odczyniać uroki. W wielu wypadkach?

— Umiem. Chcesz, żebym spróbował?

— Nie. Nie chcę.

Potwór otworzył paszczę i wywiesił czerwony ozór, długi na dwie piędzi.

— Zatkało cię, co?

— Zatkało — przyznał Geralt.

Potwór zachichotał, rozparł się w fotelu.

— Wiedziałem, że cię zatka — powiedział. - Nalej sobie jeszcze, usiądź wygodnie. Opowiem ci całą historię. Wiedźmin czy nie wiedźmin, dobrze patrzy ci z oczu, a ja mam ochotę pogadać. Nalej sobie.

— Nie ma już czego.

— A, zaraza — potwór chrząknął, po czym ponownie łupnął łapą w stół. Obok dwóch pustych karafek pojawił się, nie wiedzieć skąd, spory gliniany gąsiorek w wiklinowym koszyku. Nivellen zdarł zębami woskową pieczęć.

— Jak zapewne zauważyłeś — zaczął, nalewając — okolica jest dość odludna. Do najbliższych osiedli ludzkich jest kawał drogi. Bo widzisz, mój tatunio, a i mój dziadunio, swojego czasu nie dawali zbytnich powodów do miłości ani sąsiadom, ani kupcom, którzy wędrowali traktem. Każdy, kto się tu zawieruszył, tracił w najlepszym wypadku swój majątek, jeśli tatunio wypatrzył go z wieży. A parę bliższych osad spaliło się, bo tatunio uznał, że danina płacona jest opieszale. Mało kto lubił mojego tatunia. Oprócz mnie, naturalnie. Strasznie płakałem, gdy pewnego razu przywieziono na wozie to, co zostało z mojego tatunia po ciosie dwuręcznym mieczem. Dziadunio podówczas nie zajmował się aktywnym rozbojem, bo od dnia, w którym dostał po czerepie żelaznym morgensternem, jąkał się okropnie, ślinił i rzadko kiedy zdążył w porę do wygódki. Padło na to, że jako spadkobierca, ja muszę przewodzić drużynie.

Młody wówczas byłem — ciągnął Nivellen — istny mlekosys, więc chłopcy z drużyny migiem owinęli mnie sobie dookoła palca. Dowodziłem nimi, jak się domyślasz, w takim stopniu, w jakim tłusty prosiak może przewodzić wilczej hordzie. Wnet zaczęliśmy robić rzeczy, na które tatunio, gdyby żył, nigdy by nie zezwolił. Oszczędzę ci szczegółów, przejdę od razu do rzeczy. Pewnego dnia wypuściliśmy się aż do Gelibolu, pod Mirt, i obrabowaliśmy świątynię. Na domiar złego, była tam również młoda kapłanka.

— Co to była za świątynia, Nivellen?

— Jedna zaraza wie, Geralt. Ale musiała to być niedobra świątynia. Na ołtarzu, pamiętam, leżały czaszki i gnaty, palił się zielony ogień. Śmierdziało jak nieszczęście. Ale do rzeczy. Chłopcy obezwładnili kapłankę i odarli z przyodziewy, po czym powiedzieli, że muszę zmężnieć. No i zmężniałem, durny smark. W trakcie mężnienia kapłanka napluła mi w gębę i coś wywrzeszczała.

— Co?

- Że jestem potwór w ludzkiej skórze, że będę potworem w potwornej, coś o miłości, o krwi, nie pamiętam. Sztylecik, taki mały, miała chyba ukryty we włosach. Zabiła się, a wtedy… Wialiśmy stamtąd, Geralt, mówię ci, mało nie zajeździliśmy koni. To była niedobra świątynia.

— Mów dalej.

— Dalej było tak, jak powiedziała kapłanka. Za parę dni budzę się rano, a służba, co mnie który zobaczy, we wrzask i w nogi. Ja do lustra… Widzisz, Geralt, spanikowałem, dostałem jakiegoś ataku, pamiętam to jak przez mgłę. Mówiąc krótko, padły trupy. Kilka. Używałem, co mi wpadło w ręce, a nagle zrobiłem się bardzo silny. A dom pomagał jak mógł: trzaskały drzwi, latały w powietrzu sprzęty, buchał ogień. Kto zdążył, uciekł w popłochu, ciotunia, kuzynka, chłopcy z drużyny, co ja mówię, uciekły nawet psy, wyjąc i kuląc ogony. Uciekła moja kotka Żarłoczka. Ze strachu szlag trafił nawet papugę ciotuni. Wnet zostałem sam, rycząc, wyjąc, szalejąc, tłukąc co popadło, głównie zwierciadła.

Nivellen przerwał, westchnął, pociągnął nosem.

— Kiedy atak minął — podjął po chwili — było już za późno na cokolwiek. Byłem sam. Nikomu już nie mogłem wyjaśnić, że zmienił mi się tylko i wyłącznie wygląd, że choć w strasznej postaci, jestem tylko głupim wyrostkiem, szlochającym w pustym zamku nad ciałami służących. Potem przyszedł potworny strach: wrócą i zatłuką, zanim zdążę wytłumaczyć. Ale nikt nie wrócił.

Potwór zamilkł na chwilę, otarł nos rękawem.

— Nie chcę wracać do tamtych pierwszych miesięcy, Geralt, jeszcze dziś mnie trzęsie, gdy wspominam. Przejdę do rzeczy. Długo, bardzo długo siedziałem w zamku jak mysz pod miotłą, nie wystawiając nosa na zewnątrz. Jeśli się ktoś pojawił, rzadko to się zdarzało, nie wychodziłem, ot, kazałem domowi trzasnąć ze dwa razy okiennicą albo ryknąłem sobie przez gargulec od rynny, i to zwykle wystarczało, by gość wzbił za sobą potężną chmurę kurzu. Tak było aż do dnia, w którym, bladym świtem, wyglądam przez okno i co widzę? Jakiś grubas ścina róże z krzewu ciotuni. A trzeba ci wiedzieć, że to nie byle co, ale niebieskie róże z Nazairu, sadzonki przywiózł jeszcze dziadunio. Złość mnie porwała, wyskoczyłem na dwór. Gruby, gdy odzyskał głos, który utracił był na mój widok, wykwiczał, że chciał jeno kilka kwiatów dla córeczki, żebym go oszczędził, życiem darował i zdrowiem. Jużem się sposobił, by wykopać go za główną bramę, kiedy coś mnie oświeciło, przypomniałem sobie bajki, które opowiadała mi niegdyś Lenka, moja niania, stara prukwa. Zaraza, pomyślałem, podobno ładne dziewuszki zamieniają żaby w królewiczów, czy też odwrotnie, więc może… Może jest w tym gadaniu ziarno prawdy, jakaś szansa… Podskoczyłem na dwa sążnie, zaryczałem tak, ze dzikie wino oberwało się z muru i wrzasnąłem: "Córka albo życie!", nic lepszego nie przyszło mi do głowy. Kupiec, bo to był kupiec, uderzył w płacz, po czym wyznał mi, że córeczka ma osiem lat. Co, śmiejesz się?

— Nie.

— Bo ja nie wiedziałem, śmiać się czy płakać nad swoim zasranym losem. Żal mi się zrobiło kupczyny, patrzeć me mogłem, jak się trzęsie, zaprosiłem do środka, ugościłem, na odjezdnym nasypałem złota i kamyków do worka. Trzeba ci wiedzieć, ze w podziemiu zostało sporo dobra, jeszcze z tatuniowych czasów, nie bardzo wiedziałem, co z tym począć, mogłem sobie pozwolić na gest. Kupiec promieniał, dziękował, aż się cały opluł. Musiał się gdzieś pochwalić swoją przygodą, bo nie minęły dwa miesiące, a przybył tu drugi kupiec. Miał ze sobą przygotowany spory worek. I córkę. Też sporą.

Nivellen wyciągnął nogi pod stołem, przeciągnął się, aż fotel zatrzeszczał.

— Dogadałem się z kupcem raz dwa — ciągnął. - Ustaliliśmy, że zostawi mi ją na rok. Musiałem mu pomóc załadować wór na muła, sam by nie udźwignął.

— A dziewczyna?

— Przez jakiś czas dostawała konwulsji na mój widok, była przekonana, że ją jednak zjem. Ale po miesiącu jadaliśmy już przy jednym stole, gawędziliśmy i chodziliśmy na długie spacery. Ale chociaż była miła i nad podziw rozgarnięta, język mi się plątał, kiedy z nią rozmawiałem. Widzisz, Geralt, zawsze byłem nieśmiały wobec dziewcząt, zawsze wystawiałem się na pośmiewisko, nawet wobec dziewuch z obory, tych z gnojem na łydkach, które — chłopcy z drużyny obracali jak chcieli, na wszystkie strony. Nawet te się ze mnie nabijały. Co dopiero, myślałem, z taką mordą. Nie przemogłem się nawet, by jej cokolwiek napomknąć o przyczynie, dla której tak drogo zapłaciłem za rok jej życia. Rok ciągnął się jak smród za pospolitym ruszeniem, aż wreszcie kupiec zjawił się i zabrał ją. Ja zaś, zrezygnowany, zamknąłem się w domu i przez kilka miesięcy nie reagowałem na żadnych gości z córkami, jacy się tu pojawiali. Ale po roku spędzonym w towarzystwie zrozumiałem, jak ciężko jest, kiedy nie ma do kogo otworzyć gęby. - Potwór wydał z siebie odgłos, który miał być westchnieniem, a zabrzmiał jak czkawka.

— Następna — powiedział po chwili — nazywała się Fenne. Była mała, bystra i ćwierkotliwa, istny mysikrólik. Wcale się mnie nie bała. Któregoś dnia, była akuratnie rocznica moich postrzyżyn, opiliśmy się oboje miodu i… hę, hę. Zaraz po itym wyskoczyłem z łoza i do lustra. Przyznam, byłem zawiedziony i zgnębiony. Morda została, jak była, może z odrobinę głupszym wyrazem. A mówią, że w bajkach jest mądrość ludu! Gówno warta taka mądrość, Geralt. No, ale Fenne rychło postarała się, żebym zapomniał o zmartwieniach. To była wesoła dziewczyna, mówię ci. Wiesz, co wymyśliła? Straszyliśmy we dwójkę niepożądanych gości. Wyobraź sobie: wchodzi taki na podwórko, rozgląda się, aż tu z rykiem wypadam na niego ja, na czworakach, a Fenne, całkiem goła, siedzi mi na grzbiecie i trąbi na myśliwskim rogu dziadunia!

Nivellen zatrząsł się od śmiechu, błyskając bielą kłów.

— Fenne — kontynuował — była u mnie pełny rok, potem wróciła do rodziny, z wielkim posagiem. Sposobiła się wyjść za mąż za pewnego właściciela szynku, wdowca.

— Opowiadaj dalej, Nivellen. To zajmujące.

— Powiadasz? — rzekł potwór, drapiąc się z chrzęstem pomiędzy uszami. - No, dobrze. Następna, Primula, była córką zubożałego rycerza. Rycerz, gdy tu przybył, miał wychudłego konia, zardzewiały kirys i nieprawdopodobne długi. Paskudny był, mówię ci, Geralt, jak kupa obornika, i rozsiewał dookoła podobną woń. Primula, rękę bym sobie dał uciąć, musiała być poczęta, gdy on był na wojnie, bo była całkiem ładniutka. I w niej nie wzbudzałem strachu, nie dziwota zresztą, bo w porównaniu z jej rodzicem mogłem się wydawać wcale nadobny. Miała, jak się okazało, nielichy temperament, a i ja, nabrawszy wiary w siebie, nie zasypiałem gruszek w popiele. Już po dwóch tygodniach byłem z Primula w bardzo bliskich stosunkach, podczas których lubiła targać mnie za uszy i wykrzykiwać: "Zagryź mnie, zwierzu!", "Rozszarp mnie, bestio!" i temu podobne idiotyzmy. Ja w przerwach biegałem do lustra, ale wystaw sobie, Geralt, spoglądałem w nie z rosnącym niepokojem. Coraz mniej tęskniłem do powrotu do tamtej, mniej wydolnej postaci. Widzisz, Geralt, przedtem byłem rozlazły, zrobiłem się chłop na schwał. Przedtem cięgiem chorowałem, kasłałem i leciało mi z nosa, teraz nic się mnie nie imało. A zęby? Nie uwierzyłbyś, jakie ja miałem popsute zęby! A teraz? Mogę przegryźć nogę od krzesła. Chcesz, żebym przegryzł nogę od krzesła?"

— Nie. Nie chcę.

— Może to i dobrze — rozdziawił paszczę potwór. - Panienki bawiło, jak się popisywałem i w domu zostało strasznie mało całych krzeseł. - Nivellen ziewnął, przy czym jęzor zwinął mu się w trąbkę.

— Zmęczyło mnie to gadanie, Geralt. Krótko: potem były jeszcze dwie, Ilka i Venimira. Wszystko odbywało się tak samo, aż do znudzenia. Najpierw mieszanina strachu i rezerwy, potem nić sympatii, wzmacniana drobnymi, acz kosztownymi upominkami, potem "Gryź mnie, zjedz mnie całą", potem powrót taty, czułe pożegnanie i coraz bardziej zauważalny ubytek w skarbcu. Postanowiłem robić dłuższe przerwy na samotność. Oczywiście, w to, że dziewiczy całus odmieni moją postać, już dawno przestałem wierzyć. I pogodziłem się z tym. Co więcej, doszedłem do wniosku, że dobrze jeat, jak jest, i żadnych zmian nie trzeba.

- Żadnych, Nivellen?

— A żebyś wiedział. Mówiłem ci, końskie zdrowie związane z tą postacią, to raz. Dwa: moja inność działa na dziewczęta jak afrodyzjak. Nie śmiej się! Jestem więcej niż pewien, że jako człowiek musiałbym się zdrowo nabiegać, by móc dobrać się do takiej, dla przykładu, Venimiry, która była wielce urodziwą panną. Widzi mi się, że na takiego, jak na tym portrecie, nawet by nie spojrzała. I po trzecie: bezpieczeństwo. Tatunio miał wrogów, paru przeżyło. Ci, których posłała do ziemi drużyna pod moim żałosnym dowództwem, mieli krewnych. W piwnicach jest złoto. Gdyby nie postrach, jaki wzbudzam, ktoś by po nie przyszedł. Choćby wieśniacy z widłami.

— Wyglądasz na zupełnie pewnego — rzekł Geralt, bawiąc się pustym pucharem — że w obecnej postaci nikomu się nie naraziłeś. Żadnemu ojcu, żadnej córce. Żadnemu krewnemu lub narzeczonemu córki. Co, Nivellen?

— Daj spokój, Geralt — obruszył się potwór. - O czym ty mówisz? Ojcowie nie posiadali się z radości, mówiłem ci, byłem hojny ponad wyobrażenie. A córki? Nie widziałeś ich, jak tu przybywały, w zgrzebnych sukienczynach, z łapkami wyługowanymi od prania, przygarbione od dźwigania cebrów. Primula jeszcze po dwóch tygodniach u mnie miała na plecach i udach ślady rzemienia, którym łoił ją jej rycerski tatuś. A u mnie chodziły jak księżniczki, do ręki brały wyłącznie wachlarz, nawet nie wiedziały, gdzie tu jest kuchnia. Stroiłem je i obwieszałem świecidełkami. Wyczarowywałem na zawołanie gorącą wodę do blaszanej wanny, którą tatunio zrabował jeszcze dla mamy w Assengardzie. Wyobrażasz sobie? Blaszana wanna! Rzadko który komes, co ja mówię, rzadko który władyka ma u siebie blaszaną wannę. Dla nich to był dom z bajki, Geralt. A co się tyczy łoża, to… Zaraza, cnota jest w dzisiejszych czasach rzadsza niż skalny smok. Żadnej nie przymuszałem, Geralt.

— Ale podejrzewałeś, że ktoś mi za ciebie zapłacił. Kto mógł zapłacić?

- Łajdak, który zapragnął reszty mojej piwnicy, a nie miał więcej córek — rzekł dobitnie Nivellen. - Chciwość ludzka nie zna granic.

— I nikt inny?

— I nikt inny.

Milczeli obaj, wpatrując się w mrugające nerwowo płomyki świec.

— Nivellen — rzekł nagle wiedźmin. - Jesteś teraz sam?

— Wiedźminie — odpowiedział potwór po chwili zwłoki — myślę sobie, że zasadniczo powinienem zwymyślać cię teraz nieprzyzwoitymi słowy, wziąć za kark i zrzucić ze schodów. Wiesz, za co? Za traktowanie mnie jak półgłówka. Od samego początku widzę, jak nastawiasz ucha, jak zerkasz na drzwi. Dobrze wiesz, że nie mieszkam sam. Mam rację?

— Masz. Przepraszam.

— Zaraza z twoimi przeprosinami. Widziałeś ją?

— Tak. W lesie, koło bramy. Czy to jest powód, dla którego kupcy z córkami od pewnego czasu odjeżdżają stąd z niczym?

— A więc i o tym wiedziałeś? Tak, to jest ten powód.

— Pozwolisz, że zapytam…

— Nie. Nie pozwolę. Znowu milczenie.

— Cóż, twoja wola — rzekł wreszcie wiedźmin, wstając.

— Dzięki za gościnę, gospodarzu. Czas mi w drogę.

— Słusznie — Nivellen wstał również. - Z pewnych względów nie mogę zaoferować ci noclegu w zamku, a do nocowania w tych lasach nie zachęcam. Od czasu gdy okolica wyludniła się, w nocy jest tutaj niedobrze. Powinieneś wrócić na trakt przed zmierzchem.

— Będę miał to na uwadze, Nivellen. Jesteś pewien, że nie potrzebujesz mojej pomocy? Potwór spojrzał na niego z ukosa.

— A jesteś pewien, że mógłbyś mi pomóc? Dałbyś radę zdjąć to ze mnie?

— Nie tylko o taką pomoc mi chodziło.

— Nie odpowiedziałeś, na moje pytanie. Chociaż… Chyba odpowiedziałeś. Nie.dałbyś. Geralt spojrzał mu prosto w oczy.

— Mieliście wtedy pecha — powiedział. - Ze wszystkich świątyń w Gelibolu i Dolinie Nimnar wybraliście akurat chram Coram Agh Tera, Lwiogłowego Pająka. Żeby zdjąć przekleństwo rzucone przez kapłankę Coram Agh Tera, trzeba wiedzy i zdolności, których ja nie posiadam.

— A kto je posiada?

— Jednak cię to interesuje? Mówiłeś, że dobrze jest, jak jest.

— Jak jest, tak. Ale nie jak może być. Obawiam się…

— Czego się obawiasz?

Potwór zatrzymał się w drzwiach komnaty, odwrócił.

— Dosyć mam twoich pytań, wiedźminie, które ciągle zadajesz, zamiast odpowiadać na moje. Widocznie trzeba cię odpowiednio pytać. Słuchaj, od pewnego czasu mam paskudne sny. Może słowo «potworne» byłoby trafniejsze. Czy słusznie się obawiam? Krótko, proszę.

— Czy po takim śnie, po obudzeniu, nigdy nie miałeś zabłoconych nóg? Igliwia w pościeli!. - Nie.

— A czy…

— Nie. Krótko, proszę.

— Słusznie się obawiasz.

— Czy można temu zaradzić? Krótko, proszę.

— Nie.

— Nareszcie. Chodźmy, odprowadzę cię.

Na podwórzu, gdy Geralt poprawiał juki, Nivellen pogładził klacz po nozdrzach, poklepał po szyi. Płotka, rada pieszczocie, pochyliła łeb.

— Lubią mnie zwierzaki — pochwalił się potwór. - I ja też je lubię. Moja kotka Żarłoczka, chociaż uciekła z początku, wróciła potem do mnie. Przez długi czas była to jedyna żywa istota, jaka towarzyszyła mi w niedoli. Vereena też…

Urwał, wykrzywił paszczę. Geralt uśmiechnął się.

— Też lubi koty?

— Ptaki — wyszczerzył zęby Nivellen. - Wydałem się, zaraza. A, co mi tam. To nie jest kolejna kupiecka córka, Geralt, ani kolejna próba szukania ziarna prawdy w starych bajędach. To coś poważnego. Kochamy się. Jeśli się zaśmiejesz, strzelę cię w pysk.

Geralt nie zaśmiał się.

— Twoja Vereena — powiedział — to prawdopodobnie rusałka. Wiesz o tym?

— Podejrzewam. Szczupła. Czarna. Mówi rzadko, w języku, którego nie znam. Nie je ludzkiego jadła. Na całe dni znika w lesie, potem wraca. To typowe?

— Mniej więcej — wiedźmin dociągnął popręg. - Pewnie myślisz, że nie wróciłaby, gdybyś stał się człowiekiem?

— Jestem tego pewien. Wiesz, jak rusałki boją się ludzi. Mało kto widział rusałkę z bliska. A ja i Vereena… Ech, zaraza. Bywaj, Geralt.

— Bywaj, Nivellen.

Wiedźmin szturchnął piętą bok klaczy, ruszył ku bramie. Potwór człapał u jego boku.

— Geralt?

— Słucham cię.

— Nie jestem taki głupi, jak myślisz. Przyjechałeś tu śladem jednego z kupców, którzy tu ostatnio byli. Coś się któremuś stało?

— Tak.

— Ostatni był u mnie trzy dni temu. Z córką, nie najładniejszą zresztą. Kazałem domowi zamknąć wszystkie drzwi i okiennice, nie dałem znaku życia. Pokręcili się po dziedzińcu i odjechali. Dziewczyna zerwała jedną różę z krzewu ciotuni i przypięła sobie do sukni. Szukaj ich gdzie indziej. Ale uważaj, to paskudna okolicą. Mówiłem ci, nocą w lesie nie jest najbezpieczniej. Słyszy się i widzi nieładne rzeczy.

— Dzięki, Nivellen. Będę pamiętał o tobie. Kto wie, może znajdę kogoś, kto…

— Może. A może nie. To mój problem, Geralt, moje życie i moja kara. Nauczyłem się to znosić, przyzwyczaiłem się. Jak się pogorszy, też się przyzwyczaję. A jak się bardzo pogorszy, nie szukaj nikogo, przyjedź tu sam i skończ sprawę. Po wiedźmińsku. Bywaj, Geralt.

Nivellen odwrócił się i raźno pomaszerował w stronę pałacyku. Nie obejrzał się już ani razu.

III

Okolica była odludna, dzika, złowrogo nieprzyjazna. Geralt nie wrócił na trakt przed zmierzchem, nie chciał nadkładać drogi, pojechał na skróty, przez bór. Noc spędził na łysym szczycie-wysokiego wzgórza, z mieczem na kolanach, przy maleńkim ognisku, w które co jakiś czas wrzucał pęczki tojadu. W środku nocy dostrzegł daleko w dolinie blask ognia, usłyszał obłąkańcze wycia i śpiewy, a także coś, co mogło być tylko krzykiem torturowanej kobiety. Ruszył tam, ledwie zaświtało, ale odnalazł jedynie wydeptaną polanę i zwęglone kości w ciepłym jeszcze popiele. Coś, co siedziało w koronie olbrzymiego dębu, wrzeszczało i syczało. Mógł to być leszy, ale mógł też to być i zwykły żbik. Wiedźmin nie zatrzymał się, by sprawdzić.

IV

Około południa, gdy poił Płotkę u źródełka, klacz zarżała przenikliwie, cofnęła się, szczerząc żółte zęby i gryząc munsztuk. Geralt odruchowo uspokoił ją Znakiem i wówczas dostrzegł regularny krąg uformowany przez wystające z mchu czapeczki czerwonawych grzybków.

— Prawdziwa historyczka robi się z ciebie, Płotka — powiedział. - To przecież zwyczajne czarcie koło. Po co te sceny?

Klacz prychnęła, odwracając ku niemu łeb. Wiedźmin potarł czoło, zmarszczył się, zamyślił. Potem jednym skokiem znalazł się w siodle, zawrócił konia, ruszając szybko z powrotem, po własnych śladach.

— "Lubią mnie zwierzaki" — mruknął. - Przepraszam cię, koniku. Wychodzi na to, że masz więcej rozumu niż ja.

V

Klacz tuliła uszy, parskała, rwała podkowami ziemię, nie chciała iść. Geralt nie uspokajał jej Znakiem — zeskoczył z kulbaki, przerzucił wodze przez łeb konia. Na plecach nie miał już swego starego miecza w pochwie z jaszczurczej skóry — jego miejsce zajmowała teraz błyszcząca, piękna broń z krzyżowym jelcem i smukłą, dobrze wyważoną rękojeścią, zakończoną kulistą głowicą z białego metalu.

Tym razem brama nie otwarła się przed nim. Była otwarta, tak jak ją zostawił wyjeżdżając.

Usłyszał śpiew. Nie rozumiał słów, nie mógł nawet zidentyfikować języka, z którego pochodziły. Nie było to potrzebne — wiedźmin znał, czuł i rozumiał samą naturę, istotę tego śpiewu, cichego, przenikliwego, rozlewającego się po żyłach falą mdlącej, obezwładniającej grozy.

Śpiew urwał się gwałtownie i wtedy ją zobaczył.

Przylgnęła do grzbietu delfina w wyschniętej fontannie, obejmując omszały kamień drobnymi rękami, tak białymi, że wydawały się przezroczyste. Spod burzy splątanych czarnych włosów błyszczały wlepione w niego ogromne, szeroko rozwarte oczy koloru antracytów.

Geralt zbliżył się powoli miękkim, elastycznym krokiem, idąc półkolem od strony muru, obok krzewu niebieskich róż. Stworzenie przyklejone do grzbietu delfina obracało za nim maleńką twarzyczkę o wyrazie nieopisanej tęsknoty, pełną uroku, który sprawiał, że wciąż słyszało się pieśń — choć maleńkie, blade usteczka były zaciśnięte i nie dobywał się zza nich najmniejszy nawet dźwięk.

Wiedźmin zatrzymał się w odległości dziesięciu kroków. Miecz, powolutku dobywany z czarnej emaliowanej pochwy, rozjarzył się i zalśnił nad jego głową.

— To srebro — powiedział. - Ta klinga jest srebrna. Blada twarzyczka nie drgnęła, antracytowe oczy nie zmieniły wyrazu.

— Tak bardzo przypominasz rusałkę — ciągnął spokojnie wiedźmin — że mogłabyś zwieść każdego. Tym bardziej że rzadki z ciebie ptaszek, czarnowłosa. Ale konie nigdy się nie mylą. Rozpoznają takie jak ty instynktownie i bezbłędnie. Kim jesteś? Myślę, że mulą albo alpem. Zwyczajny wampir nie wyszedłby na słońce.

Kąciki bladych usteczek drgnęły i lekko uniosły się.

— Przyciągnął cię Nivellan w swojej postaci, prawda? Sny, o których wspominał, wywoływałaś ty. Domyślam się, co to były za sny, i współczuję mu.

Stworzenie nie poruszyło się.

— Lubisz ptaki — ciągnął wiedźmin. - Ale nie przeszkadza ci to przegryzać karków ludziom obojga płci, co? Zaiste, ty i Nivellen! Piękna by była z was para, potwór i wampirzyca, władcy leśnego zamku. Zapanowalibyście w mig nad całą okolicą. Ty, wiecznie spragniona krwi, i on, twój obrońca, morderca na zawołanie, ślepe narzędzie. Ale wpierw, musiał stać się prawdziwym potworem, nie człowiekiem w potwornej masce.

Wielkie czarne oczy zwęziły się.

— Co z nim, czarnowłosa? Śpiewałaś, a więc piłaś krew. Sięgnęłaś po ostateczny środek, czyli że nie udało ci się zniewolić jego umysłu. Mam słuszność?

Czarna główka kiwnęła leciutko, prawie niedostrzegalnie, a kąciki ust uniosły się jeszcze wyżej. Maleńka twarzyczka nabrała upiornego wyrazu.

— Teraz zapewne uważasz się za panią tego zamku? Kiwnięcie, tym razem wyraźniejsze.

— Jesteś mulą?

Powolny, przeczący ruch głowy. Syk, który się rozległ, mógł pochodzić tylko z bladych, koszmarnie uśmiechniętych ust, choć wiedźmin nie dostrzegł, by się poruszyły.

— Alp?

Zaprzeczenie.

Wiedźmin cofnął się, mocniej ścisnął rękojeść miecza.

— To znaczy, że jesteś…

Kąciki ust zaczęły unosić się wyżej, coraz wyżej, wargi rozwarły się…

— Bruxa! — krzyknął wiedźmin rzucając się ku fontannie. Zza bladych warg błysnęły białe kończyste kły. Wampirzyca poderwała się, wygięła grzbiet jak lampart i wrzasnęła.

Fala dźwięku uderzyła w wiedźmina jak taran, pozbawiając oddechu, miażdżąc żebra, przeszywając uszy i mózg cierniami bólu. Lecąc do tyłu, zdążył jeszcze skrzyżować przeguby obu rąk w Znak Heliotropu. Czar w znacznej mierze zamortyzował impet, z jakim wyrżnął plecami o mur, ale i tak pociemniało mu w oczach, a reszta powietrza wyrwała się z płuc wraz z jękiem.

Na grzbiecie delfina, w kamiennym kręgu wyschniętej fontanny, w miejscu gdzie jeszcze przed chwilą siedziała filigranowa dziewczyna w białej sukni, rozpłaszczał połyskliwe cielsko ogromny czarny nietoperz, rozwierając długą, wąską paszczękę, przepełnioną rzędami igłokształtnej bieli. Błoniaste skrzydła rozwinęły się, załopotały bezgłośnie i stwór runął na wiedźmina jak bełt wystrzelony z. kuszy. Geralt, czując w ustach żelazisty posmak krwi, krzyknął zaklęcie, wyrzucając przed siebie dłoń z palcami rozwartymi w Znak Quen. Nietoperz, sycząc, skręcił gwałtownie, chichocząc wzbił się w powietrze i natychmiast spikował pionowo w dół, wprost na kark wiedźmina. Geralt odskoczył w bok, ciął, nie trafiając. Nietoperz płynnie, z gracją, kurcząc jedno skrzydło zawrócił, okrążył go i znów zaatakował, rozwierając bezoki, zębaty pysk. Geralt czekał, wyciągając w stronę stwora trzymany oburącz miecz. W ostatniej chwili skoczył — nie w bok, lecz do przodu, tnąc na odlew, aż zawyło powietrze. Nie trafił. Było to tak nieoczekiwane, że wypadł z rytmu, o ułamek sekundy spóźnił się z unikiem. Poczuł, jak szpony bestii rozrywają mu policzek, a aksamitnie wilgotne skrzydło chlaszcze po karku. Zwinął się w miejscu, przeniósł ciężar ciała na prawą nogę i ciął ostrym zamachem w tył, ponownie chybiając fantastycznie zwrotnego stwora.

Nietoperz zamachał skrzydłami, wzbił się, poszybował w stronę fontanny. W momencie gdy zakrzywione pazury zazgrzytały o kamień cembrowiny, potworny, ośliniony pysk już rozmazywał się, metamorfował, znikał, choć zjawiające się w jego miejscu blade usteczka nadal nie kryły morderczych kłów.

Brusa zawyła przeszywająco, modulując głos w makabryczny zaśpiew, wytrzeszczyła na wiedźmina przepełnione nienawiścią oczy i wrzasnęła znowu.

Uderzenie fali było tak potężne, że przełamało Znak. W oczach Geralta zawirowały czarne i czerwone kręgi, w skroniach i ciemieniu załomotało. Poprzez ból świdrujący uszy zaczął słyszeć głosy, — zawodzenia i jęki, dźwięki fletu i oboju, szum wichru. Skóra na jego twarzy martwiała i ziębła. Upadł na jedno kolano, potrząsnął głową.

Czarny nietoperz bezszelestnie płynął ku niemu, w locie rozwierając zębate szczęki. Geralt, choć oszołomiony falą wrzasku — zareagował instynktownie. Poderwał się z ziemi, błyskawicznie dopasowując tempo ruchów do prędkości lotu potwora wykonał trzy kroki w przód, unik i półobrót, a po nich szybki jak myśl, oburęczny cios. Ostrze nie napotkało oporu. Prawie nie napotkało. Usłyszał wrzask, ale tym razem był to wrzask bólu, wywołanego dotknięciem srebra.

Bruxa, wyjąc, metamorfowała na grzbiecie delfina. Na białej sukni, nieco powyżej lewej piersi, widać było czerwoną plamę pod draśnięciem, nie dłuższym niż mały palec. Wiedźmin zgrzytnął zębami — cięcie, które winno było rozpołowić bestię, okazało się zadrapaniem.

— Krzycz, wampirzyco — warknął, ocierając krew z policzka. - Wywrzeszcz się. Strać siły. A wtedy zetnę ci śliczną główkę!

Ty. Osłabniesz pierwszy. Czarownik. Zabiję. Usta bruxy nie poruszyły się, ale wiedźmin słyszał słowa wyraźnie, rozbrzmiewały w jego mózgu eksplodując, dzwoniąc głucho, z pogłosem, jak gdyby spod wody.

— Zobaczymy — wycedził, pochylony idąc w kierunku fontanny.

Zabiję. Zabiję. Zabiję.

— Zobaczymy.

— Vereena!

Nivellen, ze zwieszoną głową, oburącz uczepiony ościeżnicy, wytoczył się z drzwi pałacyku. Chwiejnym krokiem poszedł w stronę fontanny, niepewnie machając łapami. Kryzę kaftana plamiła krew.

— Vereena! — ryknął ponownie.

Bruxa szarpnęła głowę w jego kierunku. Geralt, wznosząc miecz do cięcia, skoczył ku niej, ale reakcje wampirzycy były znacznie szybsze. Ostry wrzask i kolejna fala zbiła wiedźmina z nóg. Runął na wznak, poszorował po żwirze alejki. Bruxa wygięła się, sprężyła do skoku, kły w jej ustach zabłysły jak zbójeckie puginały. Nivellen, rozczapierzając łapy jak niedźwiedź, spróbował ją chwycić, ale wrzasnęła mu prosto w paszczę, odrzucając kilka sążni do tyłu, na drewniane rusztowanie pod murem, które załamało się z przenikliwym trzaskiem, grzebiąc go pod stertą drewna.

Geralt już był na nogach, biegł półkolem okrążając dziedziniec, starając się odciągnąć uwagę bruxy od Nivellena. Wampirzyca, furkocząc białą suknią, mknęła wprost na niego, lekko jak motyl, ledwo dotykając ziemi. Nie wrzeszczała już, nie próbowała metamorfować. Wiedźmin wiedział, że jest zmęczona. Ale wiedział i to, że nawet zmęczona jest nadal śmiertelnie niebezpieczna. Za plecami Geralta Nivellen hurkotał wśród desek, ryczał.

Geralt odskoczył w lewo, otoczył się krótkim, dezorientującym młyńcem miecza. Bruxa sunęła ku niemu — biało-czama, rozwiana, straszna. Nie docenił jej — wrzasnęła w biegu. Nie zdążył złożyć Znaku, poleciał w tył, rąbnął plecami o mur, ból w kręgosłupie zapromieniował aż do czubków palców, sparaliżował ramiona, podciął kolana. Upadł na klęczki. Bruxa, wyjąc śpiewnie, skoczyła ku niemu.

— Vereena! — ryknął Nivellen.

Odwróciła się. I wtedy Nivellen z rozmachem wbił jej pomiędzy piersi złamany, ostry koniec trzymetrowej żerdzi. Nie krzyknęła. Westchnęła tylko. Wiedźmin, słysząc to westchnienie, zadygotał.

Stali — Nivellen, na szeroko rozstawionych nogach, dzierżył żerdź oburącz, blokując jej koniec pod pachą. Bruxa, jak biały motyl na szpilce, zawisła na drugim końcu drąga, również zaciskając na nim obie dłonie.

Wampirzyca westchnęła rozdzierająco i nagle naparła silnie na kół. Geralt zobaczył, jak na jej plecach, na białej sukni, wykwita czerwona plama, z której w gejzerze krwi wyłazi, ohydnie i nieprzyzwoicie, ułamany szpic. Nivellen wrzasnął, zrobił krok do tyłu, potem drugi, potem szybko zaczął się cofać, ale nie puszczał drąga, wlokąc za sobą przebitą bruxę. Jeszcze krok i wsparł się plecami o ścianę pałacyku. Koniec żerdzi, który trzymał pod pachą, zazgrzytał o mur.

Bruxa powoli, jak gdyby pieszczotliwie, przesunęła drobne dłonie wzdłuż drąga, wyciągnęła ramiona na całą długość, uchwyciła się mocno żerdzi i naparła na nią ponownie. Już przeszło metr skrwawionego drewna wystawał jej z pleców. Oczy miała szeroko otwarte, głowę odrzuconą do tyłu. Jej westchnienia stały się częstsze, rytmiczne, przechodząc w rzężenie.

Geralt wstał, ale zafascynowany obrazem nadal nie mógł zdobyć się na żadną akcję. Usłyszał słowa głucho rozbrzmiewające wewnątrz czaszki, jak pod sklepieniem zimnego i mokrego lochu.

Mój. Albo niczyj. Kocham cię. Kocham.

Kolejne straszne, rozedrgane, dławiące się krwią westchnienie. Bruxa szarpnęła się, przesunęła dalej wzdłuż żerdzi, wyciągnęła ręce. Nivellen zaryczał rozpaczliwie, nie puszczając drąga usiłował odsunąć wampirzycę jak najdalej od siebie. Nadaremnie. Przesunęła się jeszcze bardziej do przodu, chwyciła go za głowę. Zawył jeszcze przeraźliwiej, zaszamotał kosmatym łbem. Bruxa znów przesunęła się na żerdzi, przechyliła głowę ku gardłu Nivellena. Kły błysnęły oślepiającą bielą.

Geralt skoczył. Skoczył jak bezwolna, zwolniona sprężyna. Każdy ruch, każdy krok, jaki należało teraz wykonać, był jego naturą, był wyuczony, nieunikniony, automatyczny i śmiertelnie pewny. Trzy szybkie kroki. Trzeci, jak setki takich kroków przedtem, kończy się na lewą nogę mocnym, zdecydowanym stąpnięciem. Skręt tułowia, ostre, zamaszyste cięcie. Zobaczył jej oczy. Nic już nie mogło się zmienić. Usłyszał głos. Nic. Krzyknął, by zagłuszyć słowo, które powtarzała. Nic nie mogło. Ciął.

Uderzył pewnie, jak setki razy przedtem, środkiem brzeszczotu, i natychmiast, kontynuując rytm ruchu, zrobił czwarty krok i półobrót. Klinga, pod koniec półobrotu już wolna, sunęła za nim błyszcząc, wlokąc za sobą wachlarzyk czerwonych kropelek. Kruczoczarne włosy zafalowały rozwiewając się, płynęły w powietrzu, płynęły, płynęły, płynęły..

Głowa upadła na żwir.

Potworów jest coraz mniej?

A ja? Czym ja jestem?

Kto krzyczy? Ptaki?

Kobieta w kożuszku i błękitnej sukni? -

Róża z Nazairu?

Jak cicho!

Jak pusto. Jaka pustka.

We mnie.

Nivellen, zwinięty w kłębek, wstrząsany kurczami i dreszczem, leżał pod murem pałacyku w pokrzywach, obejmując głowę ramionami.

— Wstań — powiedział wiedźmin.

Młody, przystojny, potężnie zbudowany mężczyzna o bladej cerze, leżący pod murem, uniósł głowę, rozejrzał się dookoła. Wzrok miał błędny. Przetarł oczy knykciami. Spojrzał na swoje dłonie. Obmacał twarz. Jęknął cicho, włożył palec do ust, długo wodził nim po dziąsłach. Znowu złapał się za twarz i znów jęknął, dotykając czterech krwawych, napuchłych pręg na policzku. Zaszlochał, potem zaśmiał się.

— Geralt! Jak to? Jak to się… Geralt!

— Wstań, Nivellen. Wstań i chodź. W jukach mam lekarstwa, są potrzebne nam obu.

— Ja już nie mam… Nie mam? Geralt? Jak to? Wiedźmin pomógł mu wstać, starając się nie patrzeć na drobne, tak białe, że aż przezroczyste ręce, zaciśnięte na żerdzi utkwionej pomiędzy małymi piersiami, oblepionymi mokrą czerwoną tkaniną. Nivellen jęknął znowu.

— Vereena…

— Nie patrz. Chodźmy.

Poszli poprzez dziedziniec, obok krzaku niebieskich "róż, podtrzymując jeden drugiego. Nivellen bezustannie obmacywał sobie twarz wolną ręką.

— Nie do wiary, Geralt. Po tylu latach? Jak to możliwe?

— W każdej baśni jest ziarno prawdy — rzekł cicho wiedźmin. - Miłość i krew. Obie mają potężną moc. Magowie i uczeni łamią sobie nad tym głowy od lat, ale nie doszli do niczego, poza tym, że…

- Że co, Geralt?

— Miłość musi być prawdziwa.

Загрузка...