MNIEJSZE ZŁO

I

Jak zwykle, pierwsze zwróciły na niego uwagę koty i dzieci. Pręgowaty kocur, śpiący na nagrzanym słońcem sągu drewna, drgnął, uniósł okrągłą głowę, położył uszy, parsknął i czmychnął w pokrzywy. Trzyletni Dragomir, syn rybaka Trigli, który na progu chałupy robił co mógł, aby jeszcze bardziej upaprać upapraną koszulinę, rozwrzeszczał się, wlepiając załzawione oczy w przejeżdżającego obok jeźdźca.

Wiedźmin jechał powoli, nie starając się wyprzedzać wozu z sianem tarasującego uliczkę. Za nim, wyciągając szyję, co chwila mocno napinając postronek, uwiązany do łęku siodła, truchtał objuczony osioł. Oprócz zwykłych juków długouch taszczył na grzbiecie spory kształt owinięty w derkę. Szarobiały bok osła pokrywały czarne smugi zakrzepłej krwi.

Wóz skręcił wreszcie w boczną uliczkę prowadzącą do spichlerza i przystani, z której wiało bryzą, smołą i wolim moczem. Geralt przyspieszył. Nie zareagował na zduszony krzyk handlarki warzyw, wpatrzonej w kościstą, szponiastą łapę wystającą spod derki, podrygującą w rytmie truchtu osła. Nie obejrzał się na rosnący tłumek ludzi idący za nim, falujący w podnieceniu.

Przed domem wójta, jak zwykle, pełno było wozów. Ge-rałt zeskoczył z siodła, poprawił miecz na plecach, przerzucił uzdę przez drewnianą barierkę. "Rum podążający za nim utworzył półkole wokół osła.

Krzyki wójta słychać było już przed wejściem.

— Nie wolno, mówię! Nie wolno, psiamać! Nie rozumiesz po ludzku, łachudro?

Geralt wszedł. Przed wójtem, małym i pękatym, poczerwieniałym z gniewu, stał wieśniak trzymając za szyję szamoczącą się gęś.

— Czego… Na wszystkich bogów! To ty, Geralt? Czy mnie wzrok nie myli? — I znowu, zwracając się do chłopa: — Zabieraj to, chamie! Ogłuchłeś?

— Mówili — bełkotał wieśniak, zezując na gęś — ze trzeba dać cosik wielmożnemu, bo inakszy…

— Kto mówił? - wrzasnął wójt. - Kto? Ze ja niby co, łapówki biorę? Nie pozwalam, powiadam! Won, powiadam! Witaj, Geralt.

— Witaj, Caldemeyn.

Wójt, ściskając dłoń wiedźmina, klepnął go w ramię drugą ręką.

— Nie było cię tu chyba ze dwa lata, Geralt. Co? Że też ty nigdzie nie zagrzejesz miejsca. Skąd przybywasz? A, psia rzyć, co za różnica skąd. Hej, przynieś tam który piwa! Siadaj, Geralt, siadaj. U nas zamieszanie, bo jutro jarmark. Co tam u ciebie, opowiadaj!

— Potem. Najpierw wyjdźmy.

Na zewnątrz tłumek był już ze dwa razy większy, ale wolna przestrzeń wokół osła nie zmniejszyła się. Geralt odrzucił derkę. Tłum ochnął i cofnął się. Caldemeyn szeroko otworzył usta.

— Na wszystkich bogów, Geralt! Co to jest?

— Kikimora. Nie ma za nią jakiejś nagrody, panie wójcie? Caldemeyn przestąpił z nogi na nogę, patrząc na pają-kowaty, obciągnięty zeschłą czarną skórą kształt, na szkliste oko z pionową źrenicą, na igłowate kły w zakrwawionej paszczy.

— Gdzie… Skąd to…

— Na grobli, ze cztery mile przed miasteczkiem. Na mokradłach. Caldemeyn, tam musieli ginąć ludzie. Dzieci.

— Ano, zgadza się. Ale nikt… Kto mógł przypuścić… Hej, ludkowie, do domów, do roboty! To nie widowisko! Zakryj to, Geralt. Muchy się zlatują.

W izbie wójt bez słowa chwycił garniec piwa i wypił do dna, nie odejmując od ust. Westchnął ciężko, pociągnął nosem.

— Nagrody nie ma — powiedział ponuro. - Nikt nawet nie przypuszczał, że coś takiego siedzi w słonych bagnach. Fakt, kilka osób przepadło w tamtej okolicy, ale… Mało kto łaził po tej grobli. A ty skąd się tam wziąłeś? Dlaczego nie jechałeś głównym traktem?

— Na głównych traktach trudno o zarobek dla mnie, Caldemeyn.

— Zapomniałem — wójt stłumił beknięcie, wydymając policzki. - A taka to była spokojna okolica. Nawet skrzaty z rzadka jeno szczały tu babom do mleka. I masz, pod samym bokiem jakaś kociozmora. Wypada, że muszę ci podziękować. Bo zapłacić, to ja ci za nią nie zapłacę. Nie mam funduszy.

— Pech. Przydałoby mi się trochę grosza, aby przezimować — wiedźmin łyknął z garnca, otarł usta z piany. - Wybieram się do Yspaden, ale nie wiem, czy zdążę, nim śniegi zawalą drogi. Mogę utknąć w którymś z grodków wzdłuż Lutońskiego traktu.

— Długo zabawisz w Blaviken?

— Krótko. Nie mam czasu się zabawiać. Idzie zima.

— Gdzie się zatrzymasz? Może u mnie? Wolna izba jest na stryszku, po co masz się dać obedrzeć przez karczmarzy, tych złodziei. Pogadamy, opowiesz, co w szerokim świecie słychać.

— Chętnie. Ale co na to twoja Libusze? Ostatnim razem dało się zauważyć, że nie przepada za mną.

— W moim domu baby nie mają głosu. Ale, między nami, nie rób przy niej tego, co ostatnim razem, podczas kolacji.

— Idzie ci o to, że rzuciłem widelcem w szczura?

— Nie. Idzie mi o to, że trafiłeś, chociaż było ciemno.

— Myślałem, że to będzie zabawne.

— Było. Ale nie rób tego przy Libusze. Słuchaj, a ta… jak jej tam… Kiki…

— Kikimora.

— Potrzebna ci do czegoś?

— Ciekawe, do czego? Jeśli nie ma nagrody, możesz ją kazać wrzucić do gnojówki.

— Pomysł nie jest zły. Hej tam, Karelka, Borg, Nosikamyk! Jest tam który?

Wszedł strażnik miejski z partyzaną na ramieniu, z hukiem zawadzając ostrzem o ościeżnicę.

— Nosikamyk — rzekł Caldemeyn. - Weź kogoś do pomocy, zabierz sprzed chałupy osła razem z tym świństwem zapakowanym w derkę, wyprowadź za chlewiki i utop w gnojówce. Zrozumiałeś?

— Wedle rozkazu. Ale… Panie wójcie…

— Czego?

— Może nim topić to ohydztwo…

— No?

— Pokazaćby Mistrzowi Irionowi. A nuż mu się do czegoś przygodzi.

Caldemeyn pacnął się w czoło otwartą dłonią.

— Niegłupiś, Nosikamyk. Słuchaj, Geralt, może nasz miejscowy czarodziej odpali ci coś za tę padlinę. Rybacy znoszą mu różne dziworyby, ośmionogi, klabatry czy ker-guleny, niejeden na tym zarobił. Chodź, przejdziemy się do wieży.

— Dorobiliście się czarodzieja? Na stałe czy dorywczo?

— Na stałe. Mistrz Irion. Mieszka w Blaviken od roku. Możny mag, Geralt, z samego wyglądu poznasz.

— Wątpię, czy możny mag zapłaci za kikimorę — skrzywił się Geralt. - O ile wiem, nie jest potrzebna do produkcji żadnych eliksirów. Zapewne wasz Irion tylko mi na-urąga. My, wiedźmini, nie kochamy się z czarodziejami.

— Nigdy nie słyszałem, żeby Mistrz Irion komuś urągał. Czy zapłaci, nie przysięgnę, ale spróbować nie zawadzi. Na bagnach może być więcej takich kikimorów, i co wtedy? Niech czarodziej obejrzy stwora i w razie czego rzuci jakieś czary na bagniska albo co.

Wiedźmin pomyślał przez chwilę.

— Punkt dla ciebie, Caldemeyn. Cóż, zaryzykujemy spotkanie z Mistrzem Irionem. Idziemy?

— Idziemy. Nosikamyk, odgoń te dzieciaki i bierz kła-poucha na postronek. Gdzie moja czapka?

II

Wieża, zbudowana z gładko ociosanych bloków granitu, zwieńczona zębatymi blankami, przedstawiała się imponująco, górując nad potłuczonymi dachówkami domostw i wklęśniętymi strzechami chałup.

— Odnowił, widzę — rzekł Geralt. - Czarami czy zapędził was do roboty?

— Czarami, głównie.

— Jaki on jest, ten wasz Irion?

— Porządny. Ludziom pomaga. Ale odludek, mruk. Z wieży prawie nie wychodzi.

Na drzwiach zdobnych rozetą intarsjowaną jasnym drewnem wisiała ogromna kołatka w kształcie płaskiego, wyłupiastookiego łba ryby trzymającej mosiężne kółko w zębatej paszczęce. Caldemeyn, obeznany widać z działaniem mechanizmu, zbliżył się, odchrząknął i wyrecytował:

— Pozdrawia wójt Caldemeyn ze sprawą do Mistrza Iriona. Z nim pozdrawia wiedźmin Geralt z Rivii, takoż ze sprawą.

Przez dłuższą chwilę nic się nie działo, wreszcie rybi łeb poruszył zębatą żuchwą, tchnął obłoczkiem pary.

— Mistrz Irion nie przyjmuje. Odejdźcie, dobrzy ludzie. Caldemeyn podreptał w miejscu, spojrzał na Geralta.

Wiedźmin wzruszył ramionami. Nosikamyk, skupiony i poważny, dłubał w nosie.

— Mistrz Irion nie przyjmuje — powtórzyła metalicznie kołatka. - Odejdźcie, dobrzy…

— Nie jestem dobrym człowiekiem — przerwał głośno Geralt. - Jestem wiedźminem. To, na ośle, to jest kikimo-ra, którą zabiłem bardzo blisko miasteczka. Obowiązkiem każdego czarodzieja rezydenta jest dbać o bezpieczeństwo w okolicy. Mistrz Irion nie musi zaszczycać mnie rozmową, nie musi mnie przyjmować, jeśli taka jego wola. Ale kikimorę niech sobie obejrzy i wyciągnie wnioski. Nosikamyk, odtrocz kikimorę i zwal ją tutaj, pod same drzwi.

— Geralt — rzekł cicho wójt. - Ty odjedziesz, a ja tu będę musiał…

— Idziemy, Caldemeyn. Nosikamyk, wyjmij palec z nosa i zrób, co kazałem.

— Zaraz — powiedziała kołatka zupełnie innym głosem. - Geralt, to naprawdę ty? Wiedźmin zaklął cicho.

— Tracę cierpliwość. Tak, to naprawdę ja. I co z tego, ze to naprawdę ja?

— Podejdź blisko do drzwi — rzekła kołatka, pykając obłoczkiem pary. - Sam. Wpuszczę cię.

— Co z kikimorą?

— Pal ją licho. Chcę z tobą rozmawiać, Geralt. Tylko z tobą. Wybaczcie, wójcie.

— Co mi tam, Mistrzu Irionie — machnął ręką Caldemeyn. - Bywaj, Geralt. Zobaczymy się później. Nosikamyk! Potwora do gnojówki!

— Wedle rozkazu.

Wiedźmin podszedł do intarsjowanych drzwi, które uchyliły się bardzo niewiele, tyle, by mógł się przecisnąć, po czym natychmiast zatrzasnęły się, pozostawiając go w zupełnym mroku.

— Hej! — zawołał, nie kryjąc złości.

— Już — odpowiedział głos, dziwnie znajomy. Wrażenie było tak niespodziewane, że wiedźmin zatoczył się i wyciągnął rękę, szukając oparcia. Nie znalazł.

Sad kwitł biało i różowo, pachniał deszczem. Niebo przecinał wielobarwny łuk tęczy, spinający korony drzew z dalekim, błękitnym łańcuchem górskim. Domek pośród sadu, maleńki i skromny, tonął w malwach. Geralt spojrzał pod nogi i stwierdził, że stoi po kolana w macierzance.

— No, chodźże, Geralt — odezwał się głos. - Jestem przed domem.

Wszedł w sad pomiędzy drzewa. Dostrzegł po lewej ruch, obejrzał się. Jasnowłosa dziewczyna, zupełnie naga, szła wzdłuż rzędu krzewów, niosąc koszyk pełen jabłek. Wiedźmin solennie sobie obiecał nie dziwić się więcej.

— Nareszcie. Witaj, wiedźminie.

— Stregobor! — zdziwił się Geralt. Wiedźmin spotykał w życiu złodziei wyglądających jak rajcy miejscy, rajców wyglądających jak proszalne dziady, nierządnice wyglądające jak królewny, królewny wyglądające jak cielne krowy i królów wyglądających jak złodzieje. A Stregobor zawsze wyglądał tak, jak wedle wszystkich prawideł i wyobrażeń winien wyglądać czarodziej. Był wysoki, chudy, zgarbiony, miał wielkie, siwe, krzaczaste brwi i długi, zakrzywiony nos. Na dobitkę nosił czarną powłóczystą szatę z nieprawdopodobnie szerokimi rękawami, a w ręku dzierżył długaśny posoch z kryształową gałką. Żaden ze znanych Geraltowi czarodziejów nie wyglądał tak jak Stregobor. Co dziwniejsze, Stregobor faktycznie był czarodziejem.

Siedli na ganku otoczonym malwami w wiklinowych fotelach, przy stoliku z blatem z białego marmuru. Naga blondynka z koszem jabłek zbliżyła się, uśmiechnęła, obróciła i wróciła do sadu, kołysząc biodrami.

— To też iluzja? — spytał Geralt, patrząc na kołysanie.

— Też. Jak wszystko tutaj. Ale to jest, mój kochany, iluzja pierwszej klasy. Kwiaty pachną, jabłka możesz jeść, pszczoła może cię użądlić, a ją — czarodziej wskazał na blondynkę — możesz…

— Może później.

— Słusznie. Co tu robisz, Geralt? Nadal trudnisz się —. zabijaniem za pieniądze przedstawicieli ginących gatunków? Ile dostałeś za kikimorę? Pewnie nic, inaczej nie przyszedłbyś tutaj. I pomyśleć, że są ludzie nie wierzący w przeznaczenie. Chyba że wiedziałeś o mnie. Wiedziałeś?

— Nie wiedziałem. To ostatnie miejsce, w którym mogłem się ciebie spodziewać. O ile mnie pamięć nie myli, dawniej mieszkałeś w Kovirze, w podobnej wieży.

— Wiele się zmieniło od tamtych czasów.

— Chociażby twoje miano. Podobno jesteś teraz Mistrzem Irionem.

— Tak nazywał się twórca tej wieży, zmarło mu się coś ze dwieście lat temu. Uznałem, że należy jakoś go uczcić, zajmując jego siedlisko. Robię tu za rezydenta. Większość mieszkańców utrzymuje się z morza, a jak wiesz, moja specjalność, poza iluzjami, to pogoda. Czasem sztorm uciszę, czasem wywołam, czasem zachodnim wiatrem przygnam bliżej brzegów ławice witlinków i dorszy. Można żyć. To znaczy — dodał ponuro — można było żyć.

— Dlaczego "można było"? Skąd zmiana imienia?

— Przeznaczenie ma wiele twarzy. Moje jest piękne z wierzchu i obrzydliwe wewnątrz. Wyciągnęło ku mnie swoje krwawe szpony…

— Nic się nie zmieniłeś, Stregobor — skrzywił się Geralt. - Bredzisz, robiąc przy tym mądre i znaczące miny. Nie możesz mówić normalnie?

— Mogę — westchnął czarnoksiężnik. - Jeśli cię to ma uszczęśliwić, to mogę. Dotarłem aż tutaj, kryjąc się i uciekając przed potworną istotą, która chce mnie zamordować. Ucieczka nie zdała się na nic, odnalazła mnie. Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa spróbuje mnie zabić jutro, najdalej pojutrze.

— Aha — rzekł beznamiętnie wiedźmin. - Teraz rozumiem.

— Jak mi się zdaje, grożąca mi śmierć nie robi na tobie większego wrażenia?

— Stregobor — powiedział Geralt. - Taki jest świat. Wiele się widzi podróżując. Dwóch chłopów zabija się o miedzę pośrodku pola, które jutro stratują konie drużyn dwóch komesów chcących się nawzajem wymordować. Wzdłuż dróg na drzewach dyndają wisielcy, w lasach zbójcy podrzynają gardła kupcom. W miastach co krok potykasz się o trupy w rynsztokach. W pałacach dźgają się sztyletami, a na ucztach co i rusz ktoś wali się pod stół, siny od trucizny. Przyzwyczaiłem się. Dlaczego więc ma robić na mnie wrażenie grożąca śmierć, i to w dodatku grożąca tobie?

— W dodatku grożąca mnie — powtórzył z przekąsem Stregobor. - A ja miałem cię za przyjaciela. Liczyłem na twoją pomoc.

— Nasze ostatnie spotkanie — rzekł Geralt — miało miejsce na dworze króla Idiego w Kovirze. Przyszedłem po zapłatę za zabicie amfisbeny, która terroryzowała okolicę. Wówczas ty i twój konfrater Zavist na wyprzódki nazywaliście mnie szarlatanem, bezmyślną maszyną do mordowania i, jeżeli dobrze pamiętam, ścierwojadem. W rezultacie Idi nie dość, że nie zapłacił mi ani szeląga, to jeszcze dał dwanaście godzin na opuszczenie Koviru, a że miał popsutą klepsydrę, ledwo zdążyłem. A teraz, powiadasz, liczysz na moją pomoc. Powiadasz, ściga cię potwór. Czego się boisz, Stregobor? Jeśli cię dopadnie, powiedz mu, że ty lubisz potwory, chronisz je i dbasz, by żaden wiedźmin ścierwojad nie zakłócał im spokoju. Zaiste, jeśli potwór cię wypatroszy i pożre, okaże się strasznym niewdzięcznikiem.

Czarodziej milczał odwróciwszy głowę. Geralt zaśmiał się.

— Nie nadymaj się jak żaba, magiku. Mów, co ci grozi. Zobaczymy, co się da zrobić.

— Słyszałeś o Przekleństwie Czarnego Słońca?

— A jakże, słyszałem. Tyle że pod nazwą Mania Obłąkanego Eltibalda. Tak wszakże nazywał się mag, który rozpętał hecę, w wyniku której zamordowano lub uwięziono w wieżach kilkadziesiąt dziewcząt z wielkich rodów, nawet królewskich. Miały być jakoby opętane przez demony, przeklęte, skażone przez Czarne Słońce, bo tak w waszym nadętym żargonie nazwaliście najzwyklejsze w świecie zaćmienie.

— Eltłbald, który wcale nie był obłąkany, odcyfrował napisy na menhirach Dauków, na płytach nagrobnych w nekropoliach Wożgorów, zbadał legendy i podania boboła-ków. Wszystkie mówiły o zaćmieniu w sposób pozostawiający mało wątpliwości. Czarne Słońce miało zwiastować rychły powrót Lilit, czczonej wciąż na Wschodzie pod imieniem Niya, i zagładę rasy ludzkiej. Drogę dla Lilit miało utorować "sześćdziesiąt niewiast w koronach złotych, które krwią wypełnią doliny rzek".

— Brednia — powiedział wiedźmin. - A w dodatku nie do rymu. Wszystkie przyzwoite przepowiednie są do rymu. Wiadomo powszechnie, o co wówczas szło Eltibaldowi i Radzie Czarodziejów. Wykorzystaliście majaczenia szaleńca, aby umocnić waszą władzę. By rozbić sojusze, popsuć koligacje, zamieszać w dynastiach, słowem, mocniej potargać za sznurki umocowane do kukiełek w koronach. A ty mi tu prawisz o przepowiedniach, których powstydziłby się dziad na jarmarku.

— Można mieć zastrzeżenia do teorii Eltibalda, do interpretacji przepowiedni. Ale nie sposób podważyć faktu wystąpienia potwornej mutacji wśród dziewcząt urodzonych krótko po zaćmieniu.

— Cóż sprawia, że nie można tego podważyć? Słyszałem coś zupełnie przeciwnego.

— Byłem przy sekcji jednej z nich — powiedział czarodziej. - Geralt, to, co znaleźliśmy wewnątrz czaszki i rdzenia, nie dawało się jednoznacznie określić. Jakaś czerwona gąbka. Wewnętrzne organy przemieszane, niektórych w ogóle brak. Wszystko pokryte ruchliwymi rzęskami, sinoróżowymi strzępkami. Serce o sześciu komorach. Dwie praktycznie w atrofii, ale jednak. Co ty na to?

— Widziałem ludzi mających zamiast rąk orle szpony, ludzi z wilczymi kłami. Ludzi o dodatkowych stawach, dodatkowych organach i dodatkowych zmysłach. Wszystko to były efekty waszego babrania się w magii.

— Widziałeś różne mutacje, powiadasz — uniósł głowę czarnoksiężnik. - A ile z nich zatłukłeś za pieniądze, zgodnie ze swoim wiedźmińskim powołaniem? Co? Bo można mieć wilcze kły i poprzestawać na szczerzeniu ich do dziewek w oberży, a można mieć jednocześnie wilczą naturę i atakować dzieci. A tak właśnie było w przypadku dziewczynek urodzonych po zaćmieniu, u których stwierdzono wręcz niepoczytalną skłonność do okrucieństwa, agresji, gwałtownych wybuchów gniewu, a także wybujały temperament.

— U każdej baby można stwierdzić coś takiego — zadrwił Geralt. - Co ty mi tu pleciesz? Pytasz, ile mutantów zabiłem, dlaczego nie ciekawi cię, ile z nich odczarowałem, wyzwoliłem od klątwy? Ja, pogardzany przez was wiedźmin. A co uczyniliście wy, potężni czarnoksiężnicy?

— Zastosowano wyższą magię. Naszą, jak również kapłańską, w różnych świątyniach. Wszystkie próby zakończyły się śmiercią dziewczynek.

— To świadczy źle o was, nie o dziewczynkach. A więc mamy już pierwsze trupy. Rozumiem, że tylko te sekcjonowano?

— Nie tylko. Nie patrz tak na mnie, wiesz dobrze, że były i dalsze trupy. Początkowo postanowiono eliminować wszystkie. Usunęliśmy kilka… naście. Wszystkie sekcjonowano. Jedną wiwisekcjonowano.

— I wy, sukinsyny, ośmielacie się krytykować wiedźminów? Ech, Stregobor, przyjdzie dzień, kiedy ludzie zmądrzeją i dobiorą się wam do skóry.

— Nie sądzę, żeby prędko przyszedł taki dzień — rzekł cierpko czarodziej. - Nie zapominaj, że działaliśmy właśnie w obronie ludzi. Mutantki utopiłyby we krwi całe krainy.

— Tak twierdzicie wy, magicy, zadarłszy nosy do góry, ponad wasz nimb nieomylności. Jeśli już o tym mowa, nie będziesz chyba twierdził, że w waszym polowaniu na rzekome mutantki nie pomyliliście się ani razu?

— Niech ci będzie — rzekł Stregobor po dłuższej chwili milczenia. - Będę szczery, chociaż nie powinienem, we własnym interesie. Pomyliliśmy się, i to więcej niż jeden raz. Ich selekcja była nader trudna. Dlatego też zaprzestaliśmy je… usuwać, zaczęliśmy izolować.

— Wasze słynne wieże — parsknął wiedźmin.

— Nasze wieże. To był jednak kolejny błąd. Nie docenialiśmy ich i sporo nam uciekło. Wśród królewiczów, zwłaszcza tych młodszych, co to niewiele mieli do roboty, a jeszcze mniej do stracenia, zapanowała jakaś obłąkańcza moda na uwalnianie więzionych ślicznotek. Większość, na szczęście, poskręcała karki.

— O ile wiem, uwięzione w wieżach szybko marły. Mówiono, że bez waszej pomocy się nie obeszło.

— Kłamstwo. Rzeczywiście jednak szybko popadały w apatię, odmawiały jedzenia… Co ciekawe, krótko przed śmiercią zdradzały dar jasnowidzenia. Kolejny dowód mutacji.

— Co dowód, to mniej przekonywający. Nie masz ich więcej?

— Mam. Silvena, pani na Naroku, do której nigdy nie udało się nam nawet zbliżyć, bo przejęła władzę bardzo szybko. Teraz dzieją się w tym kraju okropne rzeczy. Fial-ka, córka Eyermira, uciekła z wieży za pomocą sznura uplecionego z warkoczy i obecnie terroryzuje Północny Velhad. Bernikę z Talgaru uwolnił idiota królewicz. Teraz oślepiony siedzi w lochu, a najczęściej zauważalnym elementem krajobrazu w Talgarze jest szubienica. Są i inne przykłady.

— Pewno że są — rzekł wiedźmin. - W Jamurlaku, na przykład, panuje staruszek Abrad, ma skrofuły, nie ma ani jednego zęba, urodził się chyba ze sto lat przed tym zaćmieniem, a nie uśnie, jeśli kogoś nie zakatują w jego przytomności. Wyrżnął wszystkich krewnych i wyludnił połowę kraju w niepoczytalnych, jak to określiłeś, napadach gniewu. Są i ślady wybujałego temperamentu, podobno w młodości przezywano go nawet Abrad Zadrzykiecka. Ech, Stregobor, byłoby pięknie, gdyby okrucieństwa władców można było wytłumaczyć mutacją lub klątwą.

— Posłuchaj, Geralt…

— Ani myślę. Nie przekonasz mnie do swoich racji, ani tym bardziej do tego, że Eltibald nie był zbrodniczym wariatem. Wróćmy do potwora, który jakoby ci zagraża. Po wstępie, jaki zrobiłeś, bądź świadom, że historia mi się nie podoba. Ale wysłucham cię do końca.

— Nie przeszkadzając złośliwymi uwagami?

— Tego nie mogę obiecać.

— Cóż — Stregobor wsunął dłonie w rękawy szaty — tym dłużej to będzie trwało. A zatem, historia zaczęła się w Creyden, małym księstewku na północy. Żoną Fredefal-ka, księcia Creyden, była Aridea, mądra, wykształcona kobieta. Miała w rodzie wielu wybitnych adeptów kunsztu czarnoksięskiego i zapewne w drodze dziedzictwa przejęła dość rzadki i potężny artefakt, Zwierciadło Nehaleni. Jak wiesz, Zwierciadła Nehaleni służyły głównie prorokom i wyroczniom, bo bezbłędnie, choć zawile, przepowiadają przyszłość. Aridea dość często zwracała się do Zwierciadła…

— Ze zwyczajowym pytaniem, jak sądzę — przerwał Geralt. — "Kto jest najpiękniejszy na świecie?" Jak wiem, wszystkie Zwierciadła Nehaleni dzielą się na uprzejme i na rozbite.

— Mylisz się. Arideę bardziej interesowały losy kraju. A na jej pytania Zwierciadło przepowiedziało paskudną śmierć jej samej i całego mnóstwa ludzi z ręki bądź z winy córki Fredefalka z pierwszego małżeństwa. Aridea postarała się, aby wiadomość o tym dotarła do Rady, a Rada wysłała do Creyden mnie. Nie muszę dodawać, że pierworodna Fredefalka urodziła się krótko po zaćmieniu. Obserwowałem małą dyskretnie krótki czas. W tym to czasie zdążyła zamęczyć kanarka i dwa szczeniaki, a także trzonkiem grzebienia wyłupiła oko służebnicy. Przeprowadziłem kilka testów za pomocą zaklęć, większość potwierdziła, że mała była mutantem. Poszedłem z tym do Aridei, bo Fredefalk świata poza córką nie widział. Aridea, jak mówiłem, była niegłupią kobietą…

— Jasne — przerwał znowu Geralt — i zapewne nie przepadała za pasierbicą. Wolała, by tron dziedziczyły jej własne dzieci. Dalszego ciągu się domyślam. Że też nie znalazł się tam wówczas ktoś, kto ukręciłby jej szyję. I tobie przy okazji też.

Stregobor westchnął, uniósł oczy ku niebu, na którym tęcza wciąż mieniła się wielobarwnie i malowniczo.

— Ja byłeiri za tym, by ją tylko izolować, ale księżna zadecydowała inaczej. Posłała małą do lasu z wynajętym zbirem, łowczym. Znaleźliśmy go później w zaroślach. Nie miał na sobie spodni, nietrudno było więc odtworzyć przebieg wypadków. Wbiła mu szpilkę od broszki w mózg, przez ucho, zapewne wtedy, gdy uwagę miał zaprzątniętą zupełnie czymś innym.

— Jeżeli sądzisz, że mi go żal — mruknął Geralt — to jesteś w błędzie.

— Urządziliśmy obławę — ciągnął Stregobor — ale po małej ślad zaginął. Ja zaś musiałem w pośpiechu opuścić Creyden, bo Fredefalk zaczął coś podejrzewać. Dopiero po czterech latach otrzymałem wieści od Aridei. Wytropiła małą, żyła w Mahakamie z siedmioma gnomami, których przekonała, że bardziej opłaca się łupić kupców na drogach niż zapylać sobie płuca w kopalni. Powszechnie nazywano ją Dzierzbą, bo pojmanych żywcem lubiła nabijać na zaostrzone kołki. Aridea kilkakrotnie wynajmowała morderców, ale żaden nie wrócił. Potem zaś trudno było znaleźć chętnych, mała była już dość sławna. Mieczem nauczyła się robić tak, że mało który mężczyzna mógł stawić jej czoło. Wezwany, przybyłem potajemnie do Creyden, po to tylko, by się dowiedzieć, że ktoś otruł Arideę. Powszechnie uważano, że to sam Fredefalk, który upatrzył sobie młodszy i jędrniejszy mezalians, ale ja sądzę, że to Renfri.

— Renfri?

— Tak się nazywała. Mówiłem, otruła Arideę. Książę Fredefalk krótko po tym zginął w dziwnym wypadku na łowach, a najstarszy syn Aridei przepadł bez wieści. To też musiała być robota małej. Mówię: "małej", a miała już wtedy siedemnaście lat. I była nieźle wyrośnięta.

— W tym czasie — podjął czarodziej po chwili przerwy — ona i jej gnomy były już postrachem całego Mahakamu. Tyle że pewnego dnia o coś tam się pokłócili, nie wiem, o podział łupów czy kolejność nocy w tygodniu, dość, że porznęli się nożami. Siódemka gnomów nie przeżyła nożowej rozprawy. Przeżyła tylko Dzierzba. Ona jedna. Ale wówczas ja już byłem w okolicy. Spotkaliśmy się oko w oko: w mig poznała mnie i zorientowała się co do roli, jaką odegrałem wtedy w Creyden. Mówię ci, Geralt, ledwo zdążyłem wypowiedzieć zaklęcie, a ręce trzęsły mi się jak nie wiem, gdy ta dzika kocica leciała na mnie z mieczem. Zapakowałem ją w zgrabną bryłę kryształu górskiego, sześć łokci na dziewięć. Gdy zapadła w letarg, wrzuciłem bryłę do gnomowej kopalni i zawaliłem szyb.

— Partacka robota — skomentował Geralt. - To było do odczarowania. Nie mogłeś jej spalić na żużel? Przecież znacie tyle sympatycznych zaklęć.

— Nie ja. Nie moja specjalność. Ale masz rację, spartaczyłem. Odnalazł ją jakiś idiota królewicz, wydał mnóstwo pieniędzy na kontrzaklęcie, odczarował i tryumfalnie zawiózł do domu, do jakiegoś zapadłego królestwa na wschodzie. Jego ojciec, stary rozbójnik, okazał więcej rozsądku. Spuścił synowi lanie, a Dzierzbę postanowił wypytać o skarby, jakie zagrabiła wraz z gnomami i przemyślnie ukryła. Jego błąd polegał na tym, że kiedy nagą rozciągnięto na katowskiej ławie, asystował mu starszy syn. Jakoś tak wyszło, że nazajutrz tenże najstarszy syn, już sierota i pozbawiony rodzeństwa, panował w owym królestwie, a Dzierzba objęła urząd pierwszej faworyty.

— Znaczy się, jest niebrzydka.

— Kwestia gustu. Faworytą długo nie była, do pierwszego przewrotu pałacowego, szumnie mówiąc, bo tamtejszy pałac bardziej przypominał oborę. Wnet okazało się, że nie zapomniała o mnie. W Kovirze dokonała na mnie trzech skrytobójczych zamachów. Postanowiłem nie ryzykować i przeczekać w Pontarze. Znalazła mnie znowu. Tym razem uciekłem do Angrenu, ale i tam mnie odnalazła. Nie wiem, jak to robi, ślady zacieram dobrze. To musi być cecha jej mutacji.

— Co cię powstrzymało przed ponownym zaklęciem jej w kryształ? Wyrzuty sumienia?

— Nie. Nie miałem takowych. Okazało się jednak, że uodporniła się na magię.

— To nie jest możliwe.

— Jest. Wystarczy mieć odpowiedni artefakt albo aurę. Względnie znowu to może być związane z jej mutacją, która postępuje. Uciekłem z Angrenu i ukryłem się tutaj, na Łukomorzu, w Blayiken. Miałem spokój przez rok, ale znowu mnie wytropiła.

— Skąd wiesz? Jest już w miasteczku?

— Tak. Widziałem ją w krysztale — czarodziej uniósł różdżkę. - Nie jest sama, prowadzi bandę, to znak, że szykuje coś poważnego. Geralt, ja nie mam już dokąd uciekać, nie znam miejsca, gdzie mógłbym się ukryć. Tak. To, że ty przybyłeś tutaj właśnie w tym momencie, nie może być przypadkiem. To przeznaczenie.

Wiedźmin uniósł brwi.

— Co masz na myśli?

— To chyba oczywiste. Zabijesz ją.

— Nie jestem najemnym zbirem, Stregobor.

— Zbirem nie jesteś, zgoda.

— Za pieniądze zabijam potwory. Bestie zagrażające ludziom. Straszydła wywoływane czarami i zaklęciami takich jak ty. Nie ludzi.

— Ona nie jest człowiekiem. Jest właśnie potworem, mutantem, urzeklętym odmieńcem. Przywnozłeś tu kikimorę. Dzierzba jest gorsza od kikimory. Kikimora zabija z głodu, a Dzierzba dla przyjemności. Zabij ją, a ja zapłacę ci każdą sumę, jakiej zażądasz. W granicach rozsądku, rozumie się.

— Już ci mówiłem, historię o mutacji i przekleństwie Lilit uważam za brednie. Dziewczyna ma powody do porachunków z tobą, ja się do tego mieszał nie będę. Zwróć się do wójta, do straży miejskiej. Jesteś miejscowym czarodziejem, chroni cię miejscowe prawo.

— Napluć mi na prawo, na wójta i na jego pomoc! — wybuchnął Stregobor. - Nie potrzebuję obrony, chcę, byś ją zabił! Do tej wieży nie wejdzie nikt, jestem tu zupełnie bezpieczny. Ale co mi z tego, nie mam zamiaru siedzieć tu do końca swoich dni. Dzierzba nie zrezygnuje, póki żyje, wiem to. Mam siedzieć w tej wieży i czekać na śmierć?

— One siedziały. Wiesz co, magiku? Trzeba było zostawić polowanie na dziewczęta innym, potężniejszym czarodziejom, trzeba było przewidzieć konsekwencje.

— Proszę cię, Geralt.

— Nie, Stregobor.

Czarnoksiężnik milczał. Nieprawdziwe słońce na nieprawdziwym niebie nie przesunęło się w kierunku zenitu, ale wiedźmin wiedział, że w Blaviken już zmierzcha. Poczuł głód.

— Geralt — powiedział Stregobor — kiedy słuchaliśmy Eltibalda, wielu z nas miało wątpliwości. Ale postanowiliśmy wybrać mniejsze zło. Teraz ja ciebie proszę o podobny wybór.

— Zło to zło, Stregoborze — rzekł poważnie wiedźmin wstając. - Mniejsze, większe, średnie, wszystko jedno, proporcje są umowne a granice zatarte. Nie jestem świątobliwym pustelnikiem, nie samo dobro czyniłem w życiu. Ale jeżeli mam wybierać pomiędzy jednym złem a drugim, to wolę nie wybierać wcale. Czas na mnie. Zobaczy- my się jutro.

— Może — powiedział czarodziej. - Jeżeli zdążysz.

III

W "Złotym Dworze", reprezentacyjnym zajeździe miasteczka, było ludno i gwarno. Goście, miejscowi i przyjezdni, zajęci byli w większości czynnościami typowymi dla nacji lub profesji. Poważni kupcy kłócili się z krasno-ludami o ceny towarów i oprocentowanie kredytu. Mniej poważni kupcy szczypali w tyłki dziewczęta roznoszące piwo i kapustę z grochem. Lokalni przygłupkowie udawali dobrze poinformowanych. Dziewki starały się podobać mającym pieniądze, równocześnie zniechęcając nie mających. Woźnice i rybacy pili tak, jak gdyby od jutra miano wydać zakaz uprawy chmielu. Żeglarze śpiewali piosenkę sławiącą morskie fale, odwagę kapitanów i wdzięki syren, te ostatnie malowniczo i w szczegółach.

— Wytęż pamięć, Setniku — rzekł Caldemeyn do karczmarza, przechylając się przez kontuar, by być słyszanym poprzez harmider. - Sześciu chłopa i dziewucha, czarno odziani w skórę nabijaną srebrem, novigradzką modą. Widziałem ich na rogatkach. Zatrzymali się u ciebie czy "Pod Tuńczykiem"?

Karczmarz zmarszczył wypukłe czoło, wycierając kufel w pasiasty fartuch.

— Tu, wójcie — powiedział wreszcie. - Prawili, że na jarmark przyjechali, a wszyscy przy mieczach, nawet dziewka. Czarno, jak rzekliście, odziani.

— Ano — kiwnął głową wójt. - Gdzie oni teraz? Tu ich nie widzę.

— We mniejszym alkierzu. Złotem płacili.

— Pójdę sam — powiedział Geralt. - Nie ma co robić z tego sprawy urzędowej, przynajmniej na razie, wobec nich wszystkich. Przyprowadzę ją tutaj.

— Może i dobrze. Ale uważaj, nie chcę tu awantury.

— Będę uważał.

Piosenka żeglarzy, sądząc po rosnącym nasyceniu plugawymi słowami, zmierzała do wielkiego finału. Geralt uchylił kotarę zasłaniającą wejście do alkierza, sztywną i lepką od brudu.

Przy stole w alkierzu siedziało sześciu mężczyzn. Tej, której się spodziewał, nie było wśród nich.

— Czego? — wrzasnął ten, który dostrzegł go pierwszy,

łysawy, z twarzą zniekształconą blizną biegnącą przez lewą brew, nasadę nosa i prawy policzek.

— Chcę się widzieć z Dzierzbą.

Od stołu wstały dwie jednakowe postacie o identycznych nieruchomych twarzach, jasnych zmierzwionych włosach sięgających ramion, w identycznych obcisłych strojach z czarnej skóry lśniących od srebrnych ozdób. Jednakowymi ruchami bliźniacy podnieśli z ławy jednakowe miecze.

— Spokój, Vyr. Siadaj, Nimir — powiedział człowiek z blizną, opierając łokcie na stole. - Z kim, mówisz, chcesz się widzieć, bracie? Kto to jest Dzierzba?

— Wiesz dobrze, o kogo mi chodzi.

— Co to za jeden? — spytał półnagi osiłek, spocony, przepasany na krzyż pasami, z kolczastymi ochraniaczami na przedramionach. - Znasz go, Nohorn?

— Nie znam — powiedział człowiek z blizną.

— To jakiś albinos — zachichotał szczupły ciemnowłosy mężczyzna siedzący obok Nohoma. Delikatne rysy, wielkie czarne oczy i szpiczaste zakończone uszy nieomylnie zdradzały półkrwi elfa. - Albinos, mutant, wybryk natury. Że też takim pozwala się wchodzić do szynków między porządnych ludzi.

— Ja go już gdzieś widziałem — powiedział krępy, ogorzały typ z włosami zaplecionymi w warkocz, mierząc Ge- raita złym spojrzeniem zmrużonych oczu.

— Nieważne, gdzie go widziałeś, Tavik — powiedział

Nohorn. - Słuchaj no, bracie. Civril przed chwilą strasznie cię obraził. Nie wyzwiesz go? Taki nudny wieczór.

— Nie — rzekł spokojnie wiedźmin.

— A mnie, jeśli wyleję ci na łeb tę rybią polewkę, wyzwiesz? — zarechotał goły do pasa.

— Spokój, Piętnastka — rzekł Nohorn. - Powiedział, że nie, to nie. Na razie. No, bracie, mów, co masz do powiedzenia i wynoś się. Masz okazję sam się wynieść. Nie skorzystasz, to wyniesie cię obsługa.

— Tobie nie mam nic do powiedzenia. Chcę się widzieć z Dzierzbą. Z Renfri.

— Słyszeliście, chłopcy? — Nohom rozejrzał się po komr panach. - On chce się widzieć z Renfri. A w jakimże to celu, bracie, można wiedzieć?

— Nie można.

Nohorn podniósł głowę i popatrzył na bliźniaków, ci zaś postąpili krok do przodu, brzęcząc srebrnymi klamerkami wysokich butów.

— Wiem — powiedział nagle ten z. warkoczem. - Już wiem, gdzie go widziałem!

— Co tam mamlesz, Tavik?

— Przed domem wójta. Przywiózł jakiegoś smoka na handel, takie skrzyżowanie pająka z krokodylem. Ludzie gadali, że to wiedźmin.

— Co to takiego jest, wiedźmin? — spytał ten goły, Piętnastka. - Hę? Civril?

— Najemny czarownik — powiedział półelf. - Kuglarz za garść srebrników. Mówiłem, wybryk natury. Obraza praw ludzkich i boskich. Takich powinno się palić.

— Nie lubimy czarowników — zazgrzytał Tavik, nie odrywając od Geralta zmrużonych ślepi. - Coś mi się zdaje, Civril, że będziemy mieli w tej dziurze więcej roboty, niż myśleliśmy. Tu ich jest więcej niż jeden, a wiadomo, że oni trzymają się razem.

— Ciągnie swój do swego — uśmiechnął się złośliwie mieszaniec. - Że też ziemia nosi takich jak ty. Kto was płodzi, dziwolągi?

— Więcej tolerancji, jeśli łaska — rzekł spokojnie Geralt. - Twoja matka, jak widzę, musiała dostatecznie często chodzić sama po lesie, byś miał powody zastanawiać się nad własnym pochodzeniem.

— Możliwe — odpowiedział półelf, nie przestając się uśmiechać. - Ale ja przynajmniej znałem moją matkę. Ty jako wiedźmin nie możesz tego powiedzieć o sobie.

Geralt pobladł lekko i zacisnął wargi. Nohorn, którego uwadze to nie uszło, zaśmiał się gromko.

— No, bracie, takiej obrazy nie możesz puścić płazem. To, co masz na grzbiecie, wygląda na miecz. Więc jak? Wyjdziecie z Civrilem na dwór? Wieczór taki nudny. Wiedźmin nie zareagował.

— Zasrany tchórz — parsknął Tavik.

— Co on mówił o matce Civrila? — ciągnął 'monotonnie Nohorn, opierając podbródek na splecionych dłoniach. - Coś strasznie obrzydliwego, jak zrozumiałem. Że się puszczała, czy jakoś tak. Hej, Piętnastka, czy wypada słuchać, jak jakiś przybłęda obraża matkę kompana? Matka, taka jej mać, to świętość!

Piętnastka wstał ochoczo, odpiął miecz, cisnął na stół. Wypiął pierś, poprawił najeżone srebrnymi ćwiekami ochraniacze na przedramionach, splunął i postąpił krok do przodu.

— Jeżeli masz jakieś wątpliwości — powiedział Nohom — to Piętnastka właśnie wyzywa cię do walki na pięści. Mówiłem, że cię stąd wyniosą. Zróbcie miejsce.

Piętnastka zbliżył się, unosząc pięści. Geralt położył dłoń na rękojeści miecza.

— Uważaj — powiedział. - Jeszcze krok, a będziesz szukał swojej ręki na podłodze.

Nohorn i Tavik zerwali się, łapiąc za miecze. Milczący bliźniacy dobyli swoich jednakowymi ruchami. Piętnastka cofnął się. Nie poruszył się jedynie Civril.

— Co tu się wyrabia, psiakrew? Na chwilę nie można was samych zostawić?

Geralt odwrócił się bardzo wolno i spojrzał w oczy koloru morskiej wody.

Prawie dorównywała mu wzrostem. Włosy koloru słomy nosiła nierówno obcięte, nieco poniżej uszu. Stała opierając się jedną ręką o drzwi, w obcisłym aksamitnym kaftaniku ściągniętym ozdobnym pasem. Jej spódnica była nierówna, asymetryczna — z lewej strony sięgała łydki, z prawej odsłaniała mocne udo ponad cholewą wysokiego buta z łosiowej skóry. U lewego boku miała miecz, u prawego sztylet z wielkim rubinem w głowicy.

— Zaniemówiliście?

— To wiedźmin — bąknął Nohom.

— No to co?

— Chciał rozmawiać z tobą.

— No to co?

— To czarownik! — zahuczał Piętnastka.

— Nie lubimy czarowników — warknął Tavik.

— Spokojnie, chłopcy — powiedziała dziewczyna. - Chce ze mną porozmawiać, to nie zbrodnia. Wy bawcie się dalej. I bez awantur. Jutro jest dzień targowy. Nie chcecie chyba, żeby wasze wybryki zakłóciły jarmark, tak ważne wydarzenie w życiu tego miłego miasteczka?

W ciszy, jaka zapadła, rozległ się cichy, paskudny chichot. Civril, wciąż rozwalony niedbale na ławie, śmiał się.

— Niech cię, Renfri — wykrztusił mieszaniec. - Ważne… wydarzenie!

— Zamknij się, Civril. Natychmiast.

Civril przestał się śmiać. Natychmiast. Geralt nie zdziwił się. W głosie Renfri zadźwięczało coś bardzo dziwnego. Coś, co kojarzyło się z czerwonym odblaskiem pożaru na klingach, wyciem mordowanych, rżeniem koni i zapachem krwi. Inni również musieli mieć podobne skojarzenia, bo bladość pokryła nawet ogorzałą gębę Tavika.

— No, białowłosy — przerwała ciszę Renfri. - Wyjdźmy do większej izby, dołączmy do wójta, z którym tu przyszedłeś. On pewnie także chce ze mną rozmawiać.

Caldemeyn, czekający przy kontuarze, na ich widok przerwał cichą rozmowę z karczmarzem, wyprostował się, splótł ręce na piersi.

— Słuchajcie, pani — rzekł twardo, nie tracąc czasu na wymianę zdawkowych grzeczności. - Wiem od tego tu wiedźmina z Rivii, co was sprowadza do Blaviken. Podobno żywicie urazę do naszego czarodzieja.

— Może. I co z tego? — spytała cicho Renfri, również niezbyt grzecznym tonem.

— A to, że do takich uraz sądy grodzkie albo kasztelańskie są. Kto urazę u nas na Łukomorzu żelazem chce mścić, za zwykłego zbója bywa uważany. A to jeszcze, że albo wczesnym rankiem wyniesiecie się z Blaviken razem ze swoją czarną kompanią, albo was wsadzę do jamy, prę… Jak to się nazywa, Geralt?

— Prewencyjnie.

— Właśnie. Pojęliście, panienko? Renfri sięgnęła do sakiewki przy pasie, wydobyła kilkakrotnie złożony pergamin.

— Przeczytajcie to sobie, wójcie, jeśliście gramotni. I więcej nie mówcie do mnie: "panienko".

Caldemeyn wziął pergamin, czytał długo, potem bez słowa podał go Geraltowi.

— "Do moich komesów, wasali i poddanych wolnych — przeczytał wiedźmin na głos. - Wszem i wobec oznajmiam, jako Renfri, księżniczka creydeńska, w naszej pozostaje służbie i miłą jest nam, tegdy gniew nasz ściągnie na siebie, kto by jej wstrenty czynił. Audoen, król…" "Wstręty" pisze się inaczej. Ale pieczęć wygląda na autentyczną.

— Bo jest autentyczna — powiedziała Renfri, wyrywając mu pergamin. - Postawił ją Audoen, wasz miłościwy pan. Dlatego nie radzę robić mi wstrętów. Niezależnie od tego, jak się to pisze, skutek może być dla was opłakany. Nie będziecie mnie, mości wójcie, wsadzać do jamy. Ani mówić do mnie: «panienko». Żadnego prawa nie naruszyłam. Na razie.

— Jeśli je naruszysz choćby na piędź — Caldemeyn wyglądał, jakby chciał splunąć — wsadzę cię do lochu razem z tym pergaminem. Klnę się na wszystkich bogów, panienko. Chodź, Geralt.

— Z tobą, wiedźminie — Renfri dotknęła ramienia Ge-raita — jeszcze słowo.

— Nie spóźnij się na kolację — rzucił wójt przez ramię — bo Libusze będzie wściekła.

— Nie spóźnię się.

Geralt oparł się o kontuar. Bawiąc się medalionem z paszczą wilka zawieszonym na szyi, patrzył w niebiesko-zielone oczy dziewczyny.

— Słyszałam o tobie — powiedziała. - Jesteś Geralt z Rivii, białowłosy wiedźmin. Stregobor to twój przyjaciel?

— Nie.

— To upraszcza sprawę.

— Nie zanadto. Nie mam zamiaru spokojnie się przyglądać.

Oczy Renfri zwęziły się.

— Stregobor jutro umrze — rzekła cicho, odgarniając z czoła nierówno obcięte włosy. - Byłoby mniejszym złem, gdyby umarł tylko on.

— Jeśli, a właściwie zanim Stregobor umrze, umrze jeszcze kilka osób. Nie widzę innej możliwości.

— Kilka, wiedźminie, to skromnie powiedziane.

- Żeby mnie nastraszyć, trzeba czegoś więcej niż słowa, Dzierzbo.

— Nie nazywaj mnie Dzierzbą. Nie lubię tego. Rzecz w tym, że ja widzę inne możliwości. Warto by to obgadać, ale cóż, Libusze czeka. Ładna chociaż ta Libusze?

— To wszystko, co miałaś mi do powiedzenia?

— Nie. Ale teraz już idź. Libusze czeka.

IV

Ktoś był w jego izdebce na stryszku. Geralt wiedział o tym, zanim jeszcze zbliżył się do drzwi, poznał to po ledwie wyczuwalnej wibracji medalionu. Zdmuchnął kaganek, którym przyświecał sobie na schodach. Wyjął sztylet z cholewy, wetknął go z tyłu za pas. Nacisnął klamkę. W izbie było ciemno. Nie dla wiedźmina.

Przekroczył próg rozmyślnie wolno, ospale, powoli zamknął za sobą drzwi. W następnej sekundzie skoczył z potężnego odbicia długim szczupakiem, zwalił się na człowieka siedzącego na jego łóżku, przygniótł go do pościeli, lewe przedramię wraził mu pod brodę, sięgnął po sztylet. Nie wydobył go. Coś było nie tak.

— Początek całkiem niezły — odezwała się stłumionym głosem, leżąc pod nim bez ruchu. - Liczyłam się z tym, ale nie sądziłam, że tak prędko będziemy oboje w łóżku. Zabierz rękę z mojego gardła, jeśli łaska.

— To ty — To ja. Słuchaj, są dwie możliwości. Pierwsza: zejdziesz ze mnie i porozmawiamy. Druga: zostaniemy w tej pozycji, ale chciałabym zdjąć przynajmniej buty.

Wiedźmin wybrał pierwszą możliwość. Dziewczyna westchnęła, wstała, poprawiła włosy i spódnicę.

— Zapal świecę — powiedziała. - Ja nie widzę po ciemku jak ty, a lubię widzieć swojego rozmówcę.

Podeszła do stołu, wysoka, szczupła, zwinna, usiadła, wyciągając przed siebie nogi w wysokich butach. Nie miała żadnej widocznej broni.

— Masz tu coś do picia?

— Nie.

— W takim razie dobrze, że przyniosłam — zaśmiała się, stawiając na stole podróżny bukłaczek i dwa skórzane kubki.,

— Jest prawie północ — rzekł Geralt zimno. - Może przejdziemy do rzeczy?

— Zaraz. Masz, pij. Twoje zdrowie, Geralt.

— Nawzajem, Dzierzbo.

— Nazywam się Renfri, psiakrew — poderwała głowę. - Pozwalam ci pomijać książęcy tytuł, ale przestań nazywać mnie Dzierzbą!

— Ciszej, obudzisz cały dom. Czy dowiem się nareszcie, w jakim celu wkradłaś się tu przez okno?

— Jakiś ty niedomyślny, wiedźminie. Chcę ocalić Blavi-ken przed rzezią. Żeby to z tobą omówić, łaziłam po dachach jak kocica w marcu. Doceń to.

— Doceniam — powiedział Geralt. - Tyle że nie wiem, co może dać taka rozmowa. Sytuacja jest jasna. Stregobor siedzi w czarodziejskiej wieży, żeby go dostać, musiałabyś go tam oblegać. Jeżeli to zrobisz, nie pomoże ci twój list żelazny. Audoen nie będzie cię chronił, jeśli otwarcie złamiesz prawo. Wójt, straż, całe Blaviken wystąpi przeciwko tobie.

— Całe Blaviken, jeśli wystąpi przeciwko mnie, to będzie strasznie żałować — Renfri uśmiechnęła się, ukazując drapieżne białe zęby. - Przyjrzałeś się moim chłopcom? Zaręczam ci, znają się na swoim rzemiośle. Czy wyobrażasz sobie, co się stanie, jeśli dojdzie do walki między nimi a tymi ciołkami ze straży, którzy co krok potykają się

o własne halabardy?

— A czy ty, Renfri, wyobrażasz sobie, że ja będę stał i przyglądał się spokojnie takiej walce? Jak widzisz, mieszkam u wójta. W potrzebie wypadnie mi stanąć u jego boku.

— I nie wątpię — Renfri spoważniała — że staniesz. Tyle że pewnie sam, bo reszta pochowa się po piwnicach. Nie ma na świecie wojownika, który dałby radę siódemce z mieczami. Tego żaden człowiek nie dokona. Ale, białowłosy, przestańmy straszyć się nawzajem. Mówiłam: rzezi i rozlewowi krwi można zapobiec. Konkretnie, są dwie osoby, które mogą temu zapobiec.

— Zamieniam się w słuch.

— Jedna — powiedziała Renfri — to sam Stregobor. Dobrowolnie wyjdzie ze swojej wieży, ja zabiorę go gdzieś na pustkowie, a Blaviken znów pogrąży się w błogiej apatii i rychło zapomni o całej sprawie.

— Stregobor może i sprawia wrażenie pomylonego, ale nie do tego stopnia.

— Kto wie, wiedźminie, kto wie. Istnieją argumenty, których nie można odeprzeć, istnieją propozycje nie do odrzucenia. Do takich należy, na przykład, tridamskie ultimatum. Postawię czarownikowi tridamskie ultimatum.

— Na czym takie ultimatum polega?

— Moja słodka tajemnica.

— Niech ci będzie. Wątpię jednak w jego skuteczność. Stregoborowi, kiedy mówi o tobie, dzwonią zęby. Ultimatum, które skłoniłoby go do dobrowolnego oddania się w twoje śliczne rączki, musiałoby być naprawdę nieliche. Przejdźmy więc raczej do drugiej osoby mogącej zapobiec rzezi w Blaviken. Spróbuję zgadnąć, kto to taki.

- Ćiekawam twej przenikliwości, białowłosy.

— To ty, Renfri. Ty sama. Wykażesz iście książęcą, co ja mówię, królewską wielkoduszność i poniechasz zemsty. Zgadłem?

Renfri odrzuciła głowę w tył i zaśmiała się gromko, w porę zakrywając usta dłonią. Potem spoważniała, utkwiła w wiedźminie błyszczące oczy.

— Geralt — powiedziała — ja byłam księżniczką, ale w Creyden. Miałam wszystko, o czym tylko zamarzyłam, nawet prosić nie potrzebowałam. Służbę na każde zawołanie, sukienki, buciki. Majtki z batystu. Klejnoty i błyskotki, bułanego kucyka, złote rybki w basenie. Lalki i dom dla nich, większy od tej twojej izby tutaj. I tak było aż do dnia, w którym twój Stregobor i ta kurwa Aridea rozkazali łowczemu zabrać mnie do lasu, zarżnąć i przynieść

sobie serce i wątrobę. Pięknie, nieprawdaż?

— Nie, raczej obrzydliwie. Cieszy mnie, że wówczas poradziłaś sobie z łowczym, Renfri.

— Gówno tam, poradziłam. Zlitował się i puścił mnie.

Ale przedtem zgwałcił, sukinsyn, obrabował z kolczyków i złotego diademiku.

Geralt spojrzał jej prosto w oczy, bawiąc się medalionem. Nie spuściła wzroku.

— I to był koniec księżniczki — ciągnęła. - Sukienka podarła się, batyst bezpowrotnie utracił biel. A potem był brud, głód, smród, kije i kopniaki. Oddawanie się byle łajzie za miskę zupy lub dach nad głową. Czy wiesz, jakie ja miałam włosy? Jak jedwab, a sięgały mi dobry łokieć poniżej tyłka. Kiedy złapałam wszy, obcięto mi je nożycami do strzyżenia owiec, przy samej skórze. Nigdy już nie odrosły mi porządnie.

Zamilkła na chwilę, odgarnęła z czoła nierówne kosmyki.

— Kradłam, by nie zdechnąć z głodu — podjęła. - Zabijałam, by mnie nie zabito. Siedziałam w lochach śmierdzących uryną, nie wiedząc, czy mnie nazajutrz powieszą, czy tylko wychłoszczą i wypędzą. A przez cały ten czas moja macocha i twój czarownik deptali mi po piętach, nasyłali morderców, próbowali otruć. Rzucali uroki. Okazać wielkoduszność? Wybaczyć mu po królewsku? Ja mu po królewsku urwę głowę, a może przedtem obie nogi, to się zobaczy.

— Aridea i Stregobor próbowali cię otruć?

— Owszem. Jabłkiem zaprawionym wyciągiem z po-krzyku. Uratował mnie pewien gnom. Dał mi emetyk, po którym myślałam, że wywrócę się na nice jak pończocha.

Ale przeżyłam.

— To był jeden z siedmiu gnomów?

Renfri, która właśnie nalewała, zamarła z bukłaczkiem nad kubkiem.

— Oho — rzekła. - Sporo o mnie wiesz. A co? Masz coś

przeciw gnomom? Albo innym humanoidom? Jeżeli chodzi o ścisłość, byli dla mnie lepsi od większości ludzi. Ale to cię nie powinno obchodzić. Mówiłam, Stregobor i Aridea szczuli mnie jak dzikie zwierzę, dopóki mogli. Później przestali móc, ja sama stałam się myśliwym. Aridea wyciągnęła kopyta we własnym łóżku, miała szczęście, że jej wcześniej nie dopadłam, miałam dla niej ułożony specjalny program. A teraz mam dla czarownika. Geralt, według ciebie, zasłużył na śmierć? Powiedz.

— Nie jestem sędzią. Jestem wiedźminem.

— Waśnie. Mówiłam, że są dwie osoby mogące zapobiec rozlewowi krwi w Blaviken. Drugą jesteś ty. Ciebie czarownik wpuści do wieży, a wtedy go zabijesz.

— Renfri — powiedział spokojnie Geralt. - Czy po drodze do mojej izdebki nie spadłaś przypadkiem z dachu na głowę?

— Jesteś wiedźminem czy nie, psiakrew? Mówią, że zabiłeś kikimorę, przywiozłeś ją na osiołku do wyceny. Strebobor jest gorszy niż kikimora, która jest bezrozumnym bydlęciem i zabija, bo taką ją bogowie stworzyli. Stregobor to okrutnik, maniak, potwór. Przywieź mi go na osiołku, a ja nie pożałuję złota.

— Nie jestem najemnym zbirem. Dzierzbo.

— Nie jesteś — zgodziła się z uśmiechem. Odchyliła się na oparcie zydla i skrzyżowała nogi na stole, nie czyniąc najmniejszego wysiłku, by przykryć uda spódnicą. - Jesteś wiedźmin, obrońca ludzi, których chronisz od Zła. A w tym przypadku Zło to żelazo i ogień, które zaczną tu hulać, gdy staniemy przeciw sobie. Nie wydaje ci się, że proponuję mniejsze zło, najlepsze rozwiązanie? Nawet dla tego sukinsyna Stregobora. Możesz go zabić miłosiernie, jednym pchnięciem, znienacka. Umrze, nie wiedząc, że umiera. A ja mu tego nie gwarantuję. Wręcz przeciwnie.

Geralt milczał. Renfri przeciągnęła się unosząc ręce do góry.

— Rozumiem twoje wahanie — powiedziała. - Ale odpowiedź muszę znać natychmiast.

— Czy wiesz, dlaczego Stregobor i księżna chcieli cię zabić, wtedy w Creyden, i później?

Renfri wyprostowała się gwałtownie, zdjęła nogi ze stołu.

— To chyba oczywiste — wybuchnęła. - Chcieli pozbyć się pierworodnej córki Fredefalka, bo byłam dziedziczką tronu. Dzieci Aridei były z morganatycznego związku i nie miały żadnych praw do…

— Renfri, nie o tym mówię.

Dziewczyna opuściła głowę, ale tylko na moment. Oczy jej rozbłysły.

— No, więc dobrze. Mam być jakoby przeklęta. Skażona w łonie matki. Mam być…

— Dokończ.

— Potworem.

— A jesteś?

Przez moment, bardzo krótki, wyglądała na bezbronną

i załamaną. I bardzo smutną.

— Nie wiem, Geralt — szepnęła, po czym rysy stwardniały jej znowu. - Bo i skąd mam, psiakrew, wiedzieć? Jak się skaleczę w palec, krwawię. Krwawię też co miesiąc. Jak się obeżrę, boli mnie brzuch, a jak opiję, głowa. Jak jestem wesoła, to śpiewam, a jak smutna, klnę. Jak kogoś nienawidzę, to zabijam, a jak… Ach, psiakrew, dość tego. Twoja odpowiedź wiedźminie.

— Moja odpowiedź brzmi: "Nie".

— Pamiętasz, co mówiłam? — spytała po chwili milczenia. - Są propozycje, których nie można odrzucić, skutki bywają straszne. Poważnie cię ostrzegam, moja właśnie do takich należała. Zastanów się dobrze.

— Zastanowiłem się dobrze. I potraktuj mnie poważnie, bo ja również poważnie cię ostrzegam.

Renfri milczała przez czas jakiś, bawiąc się sznurem pereł trzykrotnie okręconym wokół kształtnej szyi, figlarnie wpadającym pomiędzy dwie zgrabne półkule widoczne w rozcięciu kaftanika.

— Geralt — powiedziała. - Czy Stregobor prosił cię, abyś mnie zabił?

— Tak. Uważał, że to będzie mniejszym złem. -

— Czy mogę przyjąć, że mu odmówiłeś tak jak mnie?

— Możesz.

— Dlaczego?

— Bo nie wierzę w mniejsze zło. Renfri uśmiechnęła się lekko, po czym usta skrzywił jej grymas, bardzo nieładny w żółtym świetle świecy.

— Nie wierzysz, powiadasz. Widzisz, masz rację, ale tylko częściowo. Istnieje tylko Zło i Większe Zło, a za nimi oboma, w cieniu, stoi Bardzo Wielkie Zło. Bardzo Wielkie Zło, Geralt, to takie, którego nawet wyobrazić sobie nie możesz, choćbyś myślał, że nic już nie może cię zaskoczyć. I widzisz, Geralt, niekiedy bywa tak, że Bardzo Wielkie Zło chwyci cię za gardło i powie: "Wybieraj, bratku, albo ja, albo tamto, trochę mniejsze".

— Czy mogę wiedzieć, do czego zmierzasz?

— Do niczego. Wypiłam trochę i filozofuję, szukam prawd ogólnych. Właśnie jedną znalazłam: mniejsze zło istnieje, ale my nie możemy wybierać go sami. To Bardzo Wielkie Zło potrafi nas do takiego wyboru zmusić. Czy tego chcemy, czy nie.

— Najwyraźniej ja wypiłem za mało — wiedźmin uśmiechnął się cierpko. - A północ, jak to północ, minęła tymczasem. Przejdźmy do konkretów. Nie zabijesz Stregobora w Blaviken, nie pozwolę ci na to. Nie pozwolę, by doszło tu do walki i rzezi. Po raz drugi proponuję: zaniechaj zemsty. Zrezygnuj z zabicia go. W ten sposób udowodnisz jemu, i nie tylko jemu, że nie jesteś nieludzkim, krwiożerczym potworem, mutantem i odmieńcem. Udowodnisz mu, ze się mylił. Że wyrządził ci wielką krzywdę swoją pomyłką.

Renfri przez chwilę patrzyła na medalion wiedźmina kręcący się na łańcuszku obracanym w palcach.

— A jeśli ci powiem, wiedźminie, że nie potrafię wybaczać ani rezygnować z zemsty, będzie to równoznaczne z przyznaniem mu, i nie tylko jemu, racji, prawda? Udowodnię tym samym, że jednak jestem potworem, nieludzkim demonem przeklętym przez bogów? Posłuchaj, wiedźminie. Na samym początku mojej tułaczki przygarnął mnie pewien wolny kmieć. Spodobałam mu się. Ponieważ on jednak wcale mi się nie podobał, a wręcz przeciwnie, za każdym razem, kiedy chciał mnie mieć, prał mnie tak, że rano ledwo zwlekałam się z barłogu. Któregoś razu wstałam, gdy było jeszcze ciemno, i poderżnęłam kmieciowi gardło. Kosą. Nie miałam wtedy jeszcze takiej wprawy jak dzisiaj i nóż wydał mi się za mały. I widzisz, Geralt, słuchając, jak kmieć gulgocze i krztusi się, patrząc, jak wierzga nogami, poczułam, że ślady jego kija i pięści nie bolą już nic a nic, i że jest mi dobrze, tak dobrze, że aż… Odeszłam raźno pogwizdując, — zdrowa, wesoła i szczęśliwa. I później za każdym razem było tak samo. Gdyby było inaczej, któż by tracił czas na zemstę?

— Renfri — powiedział Geralt. - Niezależnie od twoich racji i motywów, nie odjedziesz stąd pogwizdując i nie będzie ci tak dobrze, że aż. Nie odjedziesz wesoła i szczęśliwa, ale odjedziesz żywa. Jutro wcześnie rano, tak jak nakazał wójt. Już ci to mówiłem, ale powtórzę. Nie zabijesz Stregobora w Blaviken.

Oczy Renfri błyszczały w świetle świecy, błyszczały perły w wycięciu kaftanika, błyszczał medalion z paszczą wilka, wirując na srebrnym łańcuszku.

- Żal mi ciebie — powiedziała nagle dziewczyna wolno, wpatrzona w migoczący krążek srebra. - Twierdzisz, że nie istnieje mniejsze zło. Stoisz na placu, na bruku zalanym krwią, sam, taki bardzo samotny, bo nie umiałeś dokonać wyboru. Nie umiałeś, ale dokonałeś. Nigdy nie będziesz wiedział, nigdy nie będziesz miał pewności, nigdy, słyszysz… A twoją zapłatą kamień, złe słowo. Żal mi ciebie.

— A ty? — spytał wiedźmin cicho, prawie szeptem.

— Ja też nie umiem wybierać.

— Kim jesteś?

— Jestem tym, czym jestem.

— Gdzie jesteś?

— Zimno… mi…

— Renfri! — Geralt ścisnął medalion w dłoni. Poderwała głowę jak zbudzona ze snu, mrugnęła' kilkakrotnie, zdziwiona. Przez moment, bardzo krótki, wyglądała na przestraszoną.

— Wygrałeś — powiedziała nagle ostro. - Wygrałeś, wiedźminie. Jutro rankiem wyjeżdżam z Blaviken i nigdy nie wrócę do tego parszywego miasteczka. Nigdy. Nalej, jeśli jeszcze coś zostało we flaszce.

Zwykły drwiący, figlarny uśmieszek wrócił na jej wargi, gdy odstawiała pusty kubek na stół.

— Geralt?

— Jestem.

— Ten cholerny dach jest stromy. Wolałabym wyjść o świcie. Po ciemku mogę spaść i potłuc się. Jestem księżniczką, mam delikatne ciało, wyczuwam ziarnko grochu przez siennik. O ile nie jest porządnie wypchany słomą, rzecz jasna. Co ty na to?

— Renfri — Geralt uśmiechnął się mimo woli. - Czy to, co mówisz, przystoi księżniczce?

— Co ty, psiakrew, możesz wiedzieć o księżniczkach? Ja byłam księżniczką i wiem, że cała przyjemność bycia takową to możność robienia, co się chce. Mam ci powiedzieć wprost, czego mi się chce, czy sam się domyślisz?

Geralt, wciąż uśmiechnięty, nie odpowiedział.

— Nie chcę nawet dopuścić do siebie myśli, że ci się nie podobam — skrzywiła się dziewczyna. - Wolę założyć, że masz stracha, by nie spotkał cię los wolnego kmiecia. Ech, białowłosy. Nie mam przy sobie niczego ostrego. Zresztą sprawdź sam.

Położyła mu nogi na kolanach.

- Ściągnij mi buty. Cholewa to najlepsze miejsce do ukrycia noża.

Bosa, wstała, szarpnęła klamrę pasa.

— Tutaj również niczego nie ukrywam. Ani tutaj, jak widzisz. Zgaś tę cholerną świecę.

Na zewnątrz w ciemnościach darł się kot.

— Renfri?

— Co?

— To batyst?

— Pewnie że tak, psiakrew. Jestem księżniczką czy nie?

V

— Tata — nudziła monotonnie Marilka. - Kiedy pójdziemy na jarmark? Na jarmark, tata!

— Cicho, Marilka — burknął Caldemeyn, wycierając talerz chlebem. - Więc jak mówisz, Geralt? Wynoszą się z miasteczka?

— Tak.

— No, nie myślałem, że tak gładko pójdzie. Z tym pergaminem opieczętowanym przez Audeona trzymali mnie za gardło. Robiłem dobrą minę, ale po prawdzie to guzik mógłbym im uczynić.

— Nawet jeśli otwarcie złamaliby prawo? Wszczęli gwałt, bijatykę?

— Nawet. Audoen, Geralt, to bardzo drażliwy król, posyła na szafot za byle co. Ja mam żonę, córkę, dobrze mi na moim urzędzie, nie muszę się głowić, skąd jutro wytrzasnę omastę do kaszy. Jednym słowem, dobrze się stało, że wyjeżdżają. A jak to się właściwie stało?

— Tata, ja chcę na jarmark!

— Libusze! Weź stąd Marilkę! Tak, Geralt, nie sądziłem. Wypytywałem Setnika, karczmarza ze "Złotego Dworu", o tę novigradzką kompanię. To nielicha zgraja. Niektórych rozpoznano.

— Aha?

— Ten ze szramą na gębie to Nohom, dawniej przyboczny Abergarda, z tak zwanej wolnej kompanii angreńskiej. Słyszałeś o wolnej kompanii? Jasne, kto nie słyszał. Ten byk, którego wołają Piętnastka, również. Nawet jeśli nie, to nie myślę, by jego przezwisko wzięło się od piętnastu dobrych uczynków, jakie w życiu zrobił. Ten czarniawy półelf to Civril, zbój i zawodowy morderca. Podobno miał coś wspólnego z masakrą w Tridam.

— Gdzie?

— W Tridam. Nie słyszałeś? Głośno było o tym trzy… Tak trzy lata temu, bo Marilka miała dwa latka. Baron z Tridam trzymał w lochu jakichś zbójców. Ich kamraci, wśród nich podobno ten mieszaniec Civril, opanowali prom na rzece pełen pielgrzymów, było to w czasie Święta Nis. Posłali do barona żądanie uwolnienia tamtych. Baron, ma się rozumieć, odmówił, a wtedy oni zaczęli mordować pątników, po kolei, jednego po drugim. Zanim baron zmiękł i zwolnił tamtych z lochu, spuścili z prądem ponad dziesięciu. Baronowi groziło potem wygnanie albo nawet i topór, jedni mieli mu za złe, że uległ, dopiero gdy aż tylu zabito, inni wszczęli rwetes, że bardzo wielkie zło uczynił, że prę… precedens to był albo jak, że trzeba było tamtych wystrzelać z kusz razem z zakładnikami albo szturmem brać na łodziach, nie popuścić ni na palec. Baron na sądzie prawił, że mniejsze zło wybrał, bo na promie było więcej jak ćwierć setki ludzi, baby, dzieciaki.

— Tridamskie ultimatum — szepnął wiedźmin. - Renfri…

— Co?

— Caldemeyn, jarmark.

— Co?

— Nie rozumiesz, Caldemeyn? Oszukała mnie. Nie wyjadą. Zmuszą Stregobora do wyjścia z wieży, tak jak zmusili barona z Tridam. Albo mnie zmuszą do… Nie rozumiesz? Zaczną mordować ludzi na jarmarku. Wasz rynek, w tych murach, to prawdziwa pułapka!

— Na wszystkich bogów, Geralt! Siadaj! Dokąd, Geralt? Marilka, przerażona krzykiem, zachlipała wtulona w kąt kuchni.

— Mówiłam ci! — krzyknęła Libusze, wyciągając rękę w kierunku wiedźmina. - Mówiłam! Samo zło przez niego!

— Cicho, babo! Geralt! Siadaj!

— Trzeba ich powstrzymać. Zaraz, zanim ludzie wejdą na rynek. Zwołaj strażników. Gdy będą wychodzili z zajazdu, za łby ich i w łyka.

— Geralt, bądź rozsądny. Tak nie wolno, nie możemy ich ruszyć, jeśli niczego nie przeskrobali. Będą się bronić, poleje się krew. To zawodowcy, wyrżną mi ludzi. Jeśli dojdzie do Audeona, zapłacę głową. Dobrze, zbiorę straż, pójdę na targ, tam będę miał na nich oko…

— To nic nie da, Caldemeyn. Jeśli tłum wejdzie już na plac, nie zapobiegniesz panice i rzezi. Ich trzeba unieszkodliwić zaraz, póki rynek jest pusty.

— To będzie bezprawie. Nie mogę na to zezwolić. Z tym półelfem i Tridam to może być plotka. Możesz się mylić, i co wtedy? Audoen pasy ze mnie będzie darł.

— Trzeba wybrać mniejsze zło!

— Geralt! Zabraniam ci! Jako wójt, zabraniam! Zostaw miecz! Stój!

Marilka krzyczała zakrywszy buzię rączkami.

VI

Civril, przysłaniając oczy dłonią, popatrzył na słońce wychodzące zza drzew. Na rynku zaczynało się ożywiać, turkotały wozy i wózki, pierwsi przekupnie już zapełniali stragany towarem. Stukał młotek, piał kogut, głośno wrzeszczały mewy.

— Piękny dzień się zapowiada — rzekł Piętnastka w zadumie. Civril popatrzył na niego koso, ale nic nie powiedział.

— Konie jak, Tavik? — spytał Nohorn, naciągając rękawice.

— Gotowe, osiodłane. Civril, wciąż ich mało na tym rynku.

— Będzie więcej.

— Wypadałoby coś zjeść.

— Później.

— Akurat. Będziesz miał później czas. I ochotę.

— Patrzcie — rzekł nagle Piętnastka. Wiedźmin nadchodził od strony głównej uliczki, wchodził między stragany, zmierzał prosto na nich.

— Aha — powiedział Civril. - Renfri miała rację. Daj mi kuszę, Nohorn.

Zgarbił się, napiął cięciwę, przydeptując stopą strze-miączko. Starannie ułożył bełt w rowku. Wiedźmin szedł. Civril uniósł kuszę.

— Ani kroku dalej, wiedźminie! Geralt zatrzymał się. Około czterdziestu kroków dzieliło go od grupy.

— Gdzie jest Renfri?

Mieszaniec wykrzywił swoją ładną twarz.

— Pod wieżą, składa czarownikowi pewną propozycję. Wiedziała, ze tu przyjdziesz. Poleciła mi przekazać ci dwie rzeczy.

— Mów.

— Pierwsza rzecz to posłanie, które brzmi: "Jestem tym, czym jestem. Wybieraj. Albo ja, albo tamto drugie, mniejsze". Masz jakoby wiedzieć, o co chodzi.

Wiedźmin kiwnął głową, potem uniósł rękę, chwytając rękojeść miecza sterczącą nad prawym barkiem. Klinga błysnęła, opisując łuk nad jego głową. Wolnym krokiem ruszył w kierunku grupy.

Civril zaśmiał się paskudnie, złowrogo.

— Więc jednak. Ona i to przewidziała, wiedźminie. A zatem zaraz otrzymasz drugą rzecz, którą poleciła ci przekazać. Prosto między oczy.

Wiedźmin szedł. Półelf uniósł kuszę do policzka. Zrobiło się bardzo cicho.

Szczęknęła cięciwa. Wiedźmin machnął mieczem, rozległ się przeciągły jęk uderzonego metalu, bełt wyleciał w górę koziołkując, sucho trzasnął o dach, zadudnił w rynnie. Wiedźmin szedł.

— Odbił… - stęknął Piętnastka. - Odbił w locie…

— W kupę — skomenderował Civril. Syknęły miecze dobywane z pochew, grupa zwarła się ramię do ramienia, najeżyła ostrzami.

Wiedźmin przyspieszył kroku, jego chód, zadziwiająco płynny i miękki, przeszedł w bieg — nie na wprost, na kolczastą od mieczów grupę, ale w bok, okrążając ją po zacieśniającej się spirali.

Tavik nie wytrzymał, rzucił się na spotkanie, skracając dystans. Za nim skoczyli bliźniacy.

— Nie rozbiegać się! - wrzasnął Civril kręcąc głową, tracąc wiedźmina z pola widzenia. Zaklął, odskoczył w bok widząc, że grupa rozpada się zupełnie, kręci między stragany w szaleńczym korowodzie.

Tavik był pierwszy. Jeszcze przed chwilą ścigał wiedźmina, teraz nagle dostrzegł, że ten mija go z lewej strony, biegnąc w przeciwnym kierunku. Zadrobił nogami, by wyhamować, ale wiedźmin przemknął obok, nim zdążył unieść miecz. Tavik poczuł silne uderzenie tuż ponad biodrem. Odkręcił się i stwierdził, ze pada. Już na kolanach, zdziwiony spojrzał na swoje biodro i zaczął krzyczeć.

Bliźniacy jednocześnie atakując pędzący na nich czarny, rozmazany kształt, wpadli na siebie, zderzyli się barkami, na moment tracąc rytm. Wystarczyło. Vyr, cięty przez całą szerokość piersi, zgiął się wpół, z opuszczoną głową zrobił jeszcze parę kroków i runął na stragan z warzywami. Nimir dostał w skroń, zawirował w miejscu i padł do rynsztoka, ciężko, bezwładnie.

Na rynku zakotłowało się od uciekających przekupniów, zahurkotały przewracane stragany, wzbił się kurz i krzyk. Tavik jeszcze raz spróbował unieść się na rozedrganych rękach, upadł.

— Z lewej, Piętnastka! — ryknął Nohom, biegnąc półkolem, by zajść wiedźmina z tyłu.

Piętnastka obrócił się szybko. Nie dość szybko. Dostał raz, przez brzuch, wytrzymał, złożył się do ciosu, wtedy dostał drugi raz, w bok szyi, tuż pod ucho. Wyprężony, postąpił cztery rozkołysane kroki i zwalił się na wózek pełen ryb. Wózek potoczył się. Piętnastka zsunął się na bruk srebrzący się od łusek.

Civril i Nohorn uderzyli jednocześnie z dwóch stron, elf zamaszystym cięciem z wysoka, Nohorn z przyklęku, nisko, płasko. Oba ciosy zostały sparowane, dwa metaliczne szczęknięcia zlały się w jedno. Civril odskoczył, potknął się, utrzymał na nogach, chwytając się drewnianej konstrukcji straganu. Nohom rzucił się i zasłonił go trzymanym pionowo mieczem. Odbił cios, tak silny, że rzuciło go w tył, musiał przyklęknąć Podrywając się, złożył paradę, za wolno. Dostał cięcie przez twarz, symetryczne do starej blizny.

Civril odbił się plecami od straganu, przeskoczył padającego Nohorna, zaatakował z półobrotu, oburącz, nie trafił, momentalnie odskoczył. Nie poczuł uderzenia, nogi ugięły się pod nim, dopiero gdy po odruchowej paradzie usiłował przejść od finty do kolejnego ataku. Miecz wypadł mu z ręki przeciętej po wewnętrznej stronie, powyżej łokcia. Upadł na klęczki, potrząsnął głową, chciał wstać, nie zdołał. Opuścił głowę na kolana, tak zamarł w czerwonej kałuży, wśród porozrzucanej kapusty, obwarzanków i ryb.

Na rynek weszła Renfri.

Nadchodziła wolno miękkim, kocim krokiem, wymijając wózki i stragany. Tłum, który w uliczkach i pod ścianami domów buczał jak rój szerszeni, ścichł. Geralt stał nieruchomo, z mieczem w opuszczonej ręce. Dziewczyna zbliżyła się na dziesięć kroków, zatrzymała. Zobaczył, że pod kaftanikiem ma kolczugę, krótką, ledwo zakrywającą

biodra.

— Dokonałeś wyboru — stwierdziła. - Jesteś pewien, że właściwego?

— Nie będzie tu drugiego Tridam — rzekł Geralt z wysiłkiem.

— Nie byłoby. Stregobor wyśmiał mnie. Powiedział, że mogę wymordować całe Blaviken i dorzucić kilka okolicznych wsi, a on i tak nie wyjdzie z wieży. I nikogo, wliczając w to ciebie, tam nie wpuści. Co tak patrzysz? Tak, oszukałam cię. Całe życie oszukiwałam, gdy było trzeba, dlaczego miałam robić wyjątek dla ciebie?

— Odejdź stąd, Renfri. Zaśmiała się.

— Nie, Geralt — wydobyła miecz, szybko i zwinnie.

— Renfri.

— Nie, Geralt. Ty dokonałeś wyboru. Kolej na mnie. Jednym ostrym ruchem zerwała spódnicę z bioder, zakręciła nią^w powietrzu, owijając materiał dookoła lewego przedramienia. Geralt cofnął się, uniósł dłoń, składając palce w Znak. Renfri zaśmiała się znowu, krótko, chrapliwie.

— Nic z tego, białowłosy. To się mnie nie ima. Tylko miecz.

— Renfri — powtórzył. - Odejdź. Jeśli skrzyżujemy ostrza, ja… już nie będę… mógł…

— Wiem — powiedziała. - Ale ja… Ja też nie mogę inaczej. Po prostu nie mogę. Jesteśmy tym, czym jesteśmy. Ty i ja.

Ruszyła na niego lekkim, rozkołysanym krokiem. W prawej ręce, wyprostowanej, wyciągniętej w bok, połyskiwał miecz, lewą wlokła spódnicę po ziemi. Geralt cofnął się o dwa kroki.

Skoczyła, machnęła lewą ręką, spódnica furknęła w powietrzu, w ślad za nią, przysłoniony, błysnął miecz w oszczędnym, krótkim cięciu. Geralt odskoczył, tkanina nawet go nie musnęła, a klinga Renfri ześliznęła się po ukośnej paradzie. Zripostował odruchowo środkiem brzeszczotu, związał obie klingi krótkim młyńcem, próbując wytrącić jej broń. To był błąd. Odbiła jego ostrze i od razu, z ugiętych kolan i rozkołysanych bioder cięła, mierząc w twarz. Ledwie zdołał sparować to uderzenie, odskoczył przed spadającą na niego materią spódnicy. Zawirował w piruecie, unikając migocącej w błyskawicznych cięciach klingi, znowu odskoczył. Wpadła na niego, cisnęła spódnicę prosto w oczy, cięła płasko, z bliska, z półobrotu. Umknął przed ciosem, obracając się tuż przy niej. Znała tę sztuczkę. Obróciła się wraz z nim i z bliska, tak że poczuł jej oddech, przejechała mu ostrzem przez pierś. Ból targnął nim, ale nie zakłócił rytmu. Obrócił się jeszcze raz, w przeciwną stronę, odbił klingę lecącą ku jego skroni, zrobił szybką fintę i zaatakował. Renfri odskoczyła; złożyła się do uderzenia z góry. Geralt, przyklękając w wypadzie, błyskawicznie ciął ją z dołu, samym końcem miecza, przez odsłonięte udo i pachwinę.

Nie krzyknęła. Padając na kolano i na bok puściła miecz, wpiła obie dłonie w przecięte udo. Spomiędzy palców krew zatętniła jasnym strumieniem na ozdobny pas, na łosiowe buty, na brudny bruk. Tłum wciśnięty w uliczki zafalował i zakrzyczał.

Geralt schował miecz.

— Nie odchodź… - jęknęła zwijając się w kłębek. Nie odpowiedział.

— Zimno… mi…

Nie odpowiedział. Renfri jęknęła znowu, kuląc się jeszcze bardziej. Krew wartkimi strumyczkami wypełniała jamki między kamieniami.

— Geralt… Obejmij mnie…

Nie odpowiedział.

Odwróciła głowę i znieruchomiała z policzkiem na bruku. Sztylet o bardzo wąskim ostrzu, do tej pory skrywany pod ciałem, wyśliznął się z jej martwiejących palców.

Po chwili będącej wiecznością wiedźmin uniósł głowę na odgłos stukającej o bruk różdżki Stregobora. Czarodziej zbliżał się pospiesznie, wymijając trupy.

— Ale jatki — zasapał. - Widziałem, Geralt, wszystko widziałem w krysztale…

Podszedł bliżej, pochylił się. W powłóczystej czarnej szacie, wsparty na posochu, wyglądał staro, bardzo staro.

— Wierzyć się nie chce — pokręcił głową. - Dzierzba, całkiem nieżywa.

Geralt nie odpowiedział.

— No, Geralt — czarodziej wyprostował się. - Idź po wózek. Weźmiemy ją do wieży. Trzeba zrobić sekcję.

Spojrzał na wiedźmina, nie doczekawszy się odpowiedzi schylił się nad ciałem.

Ktoś, kogo wiedźmin nie znał, sięgnął do rękojeści miecza, wydobył go bardzo szybko.

— Dotknij jej tylko, czarowniku — powiedział ktoś, kogo wiedźmin nie znał. - Tylko jej dotknij, a twoja głowa poleci na bruk.

— Co ty, Geralt, oszalałeś? Jesteś ranny, w szoku! Sekcja to jedyny sposób, żeby stwierdzić…

— Nie dotykaj jej!

Stregobor, widząc wznoszoną klingę, odskoczył, machnął laską.

— Dobrze! — krzyknął. - Jak chcesz! Ale nigdy nie będziesz wiedział! Nigdy nie będziesz miał pewności! Nigdy, słyszysz, wiedźminie?

— Precz.

— Jak chcesz — czarodziej odwrócił się, uderzył poso- chem o bruk. - Wracam do Koviru, nie zostanę ani dnia dłużej w tej dziurze. Chodź ze mną, nie zostawaj tu. Ci ludzie niczego nie wiedzą, widzieli tylko, jak zabijasz. A ty paskudnie zabijasz, Geralt. No, idziesz?

Geralt nie odpowiedział, nawet nie patrzył na niego. Schował miecz. Stregobor wzruszył ramionami, odszedł szparkim krokiem, rytmicznie postukując laską.

Z tłumu poleciał kamień, dźwięknął o bruk. Za nim drugi, przelatując tuż nad ramieniem Geralta. Wiedźmin, wyprostowany, uniósł obie dłonie, wykonał nimi szybki gest. Tłum zaszumiał, kamienie poleciały gęściej, ale Znak odpychał je na boki — mijały cel chroniony niewidzialnym obłym pancerzem.

— Dość!!! - ryknął Caldemeyn. - Koniec z tym, psiamać!

Tłum zahuczał jak fala przyboju, ale kamienie przestały lecieć. Wiedźmin stał nieruchomo. Wójt zbliżył się do niego.

— Czy to — rzekł wskazując szerokim gestem na rozrzucone po placyku nieruchome ciała — już wszystko? Tak wygląda mniejsze zło, które wybrałeś? Czy już załatwiłeś, co uważałeś za konieczne?

— Tak — odpowiedział Geralt z wysiłkiem, nie od razu.

— Twoja rana jest poważna?

— Nie.

— W takim razie zabieraj się stąd.

— Tak — powiedział wiedźmin. Stał jeszcze chwilę, unikając wzroku wójta. Potem odwrócił się wolno, bardzo wolno.

— Geralt.

Wiedźmin obejrzał się.

— Nie wracaj tu nigdy — powiedział Caldemeyn. - Nigdy.

Загрузка...