Katie powoli podniosła oczy, spojrzała na sufit w łazience, po czym je zamknęła. Z gardła wyrwał jej się cichy jęk. Łzy spod powiek ciekły i potoczyły się po policzkach. Pierś jej zafalowała, a ból dźgnął ją w płuca niczym rozpalony pogrzebacz. O Boże, jak mogłeś do czegoś takiego dopuścić?
W końcu otworzyła oczy. Ledwo cokolwiek widziała przez łzy. Na ostatniej stronie znalazła kopertę przyklejona taśmą do dziennika.
Widniało na niej jedno słowo: „Katie”.
Otarła łzy obiema rękami. Zaczerpnęła głęboko tchu. Jeszcze raz. Otworzyła czystą zwykłą kopertę zaadresowaną do siebie. W środku list napisany odręcznie przez Matta. Ręce jej drżały. I znów puściły łzy.
Katie, najdroższa Katie.
Teraz rozumiesz, czego nie potrafiłem Ci przez tyle miesięcy powiedzieć.
Znasz moją tajemnicę. Chciałem Ci ją wyznać niemal pierwszego dnia.
Chociaż tak długo obchodziłem żałobę, nie znalazłem pociechy.
Dlatego ukrywałem przed Tobą swoja przeszłość. Właśnie przed Tobą.
Zacytuję ci wiersz o miejscowych kutrach rybackich i ich załogach wyryty w kontuarze
baru w „Tawernie Portowej” na Vineyard.
„Gdy wytęsknione łodzie
Wracają puste lub toną w głębi hen,
To oczy tracą najpierw – łzy, a potem sen”.
Zobaczyłem te słowa pewnego wieczoru w „Tawernie”, kiedy już nie mogłem ani
płakać, ani spać, i omal mnie nie zdruzgotała zawarta w nich okrutna prawda.
Matt
To było wszystko, co napisał, ale Katie nie mogło wystarczyć.
Musiała odszukać Matta.
ZAWSZE była typem wojowniczki. Swego czasu przezwyciężyła wszelkie obawy i przyjechała do Nowego Jorku. Zawsze znajdowała odwagę do realizacji swoich zamiarów.
Nazajutrz z samego rana poleciała do Bostonu. Z lotniska Logan specjalnym samochodem dojechała do portu Żeglugi Śródlądowej w Woods Hole. Kupiła bilet, wsiadła na dwupokładowy prom na Martha`s Vineyard.
Musiała porozmawiać z Mattem. Nie mogła go zostawić bez informacji. Matt musi się dowiedzieć o dziecku.
Przez całe trzy kwadranse na pokładzie myślała o Suzanne i o jej przyjeździe na wyspę. I przypomniały jej się ostatnie słowa Suzanne do Nickolasa: „Kocham cię, maleńki. Do zobaczenia rano. Nie mogę się doczekać”.
Zdała sobie sprawę, że tym razem wbrew rutynie nie wzięła w podróż maszynopisu do czytania. Ale praca to przecież gumowa piłka.
Matt natomiast jest szklaną kulą. Został draśnięty, naznaczony, boleśnie pokiereszowany, jednak być może nie rozbity. A może tak.
Nie dowie się, dopóki go nie odnajdzie.
Kiedy prom zbliżał się do wybrzeży Martha`s Vineyard, Katie nie mogła oderwać oczu od starej przystani Oak Bluffs. Stał tam szary drewniany piętrowy budynek, szalowany drewnem, który wyglądał, jakby miał ze sto lat. Z jednej strony ciągnęła się plaża, z drugiej niewielkie miasteczko Oak Bluffs.
Powiodła wzrokiem w poszukiwaniu Matta. Nigdzie go nie było. Ale przecież nie mógł czekać na nią. Nie wiedział, że przyjedzie. Zresztą gdyby wiedział, mógłby nie przyjść.
Kiedy ruszyła w stronę postoju taksówek, zobaczyła „Tawernę Portową”. Serce jej drgnęło. Czyżby to jakiś znak? Zamiast szukać taksówki, skierowała kroki do baru.
Tam właśnie Matt przeczytał wersy wyryte na kontuarze, które przepisał jej w liście wklejonym do dziennika.
W środku panował półmrok, dym wisiał w powietrzu, ale dało się wytrzymać. Ze starej szafy grającej, tkniętego zębem czasu wellingtona, dobiegały dźwięki piosenki Bruce`a Springsteena. Przy barze stało kilkunastu gości, pozostali siedzieli w wysłużonych drewnianych ławach. Większość podniosła na nią wzrok. Katie wiedziała, że ma włosy w nieładzie, że źle wygląda, że to nie jej dzień.
– Przychodzę w dobrych zamiarach – odezwała się z uśmiechem.
Miała jednak straszną tremę. Zdecydowała się przyjechać na Martha`s Vineyard już o trzeciej nad ranem. Bo musiała się jeszcze raz zobaczyć z Mattem. Tak bardzo pragnęła znaleźć się w jego objęciach, uścisnąć go, nawet gdyby tylko na tym miało się skończyć. Potrzebowała jego ramion.
Powiodła wzrokiem po twarzach jakby wprost z „Gniewu oceanu”. Serce jej załopotało. Matta nie było. Chwała Bogu, że nie przesiaduje tu przez cały czas.
Poszła odszukać wiersz wyryty na kontuarze. Chwilę jej to zabrało. Wreszcie znalazła go w drugim końcu baru, obok tarczy do strzałek i automatu telefonicznego. Przeczytała jeszcze raz.
„Gdy wytęsknione łodzie
Wracają puste lub toną w głębi hen,
To oczy tracą najpierw – łzy, a potem sen”.
– Mógłbym w czymś pani pomóc? Czy panią interesuje tylko poezja?
Podniosła wzrok na dźwięk męskiego głosu. Zobaczyła barmana, dobrze po trzydziestce, ruda broda, szorstka przystojność. Może też były marynarz we własnej osobie.
– Szukam znajomego. Chyba tutaj zagląda – wybąkała.
– No, to ma dobry gust do knajp. A nosi jakieś nazwisko?
Usiłowała zapanować nad drżeniem w głosie.
– Matt Harrison.
Barman pokiwał głową, zmrużył ciemnobrązowe oczy.
– – Matt wpada tu czasem na obiad. Maluje domy na wyspie. To pani znajomy?
– Pisze również książki – dodała Katie, jakby na swoją obronę. – Wiersze.
Barman wzruszył ramionami i nadal przyglądał jej się dość podejrzliwie.
– Ja tam nic nie wiem. Zresztą nie ma go tu dzisiaj. Jak pani sama widzi. – W końcu rudy brodacz uśmiechnął się do niej. – To co pani podać? Patrząc na panią, obstawiałbym dietetyczną colę.
– Nie, dziękuję. Mam jego adres. Nie wie pan przypadkiem, jak tam dotrzeć? Jestem jego znajomą, redaktorką.
Barman zastanowił się chwilę, po czym wydarł kartkę z bloczka zamówień.
– Przyjechała pani samochodem? – zapytał, spisując wskazówki.
– Chyba wezmę taksówkę.
– No, to taryfiarz będzie wiedział – uciął barman. – Wszyscy tu znają Matta Harrisona.
KATIE wsiadła do toczonej rdzą niebieskiej taksówki na przystani portowej. Nagle ogarnęło ją zmęczenie. Zwróciła się do kierowcy:
– Poproszę na cmentarz Abel`s Hill. Zna go pan?
Taksówkarz ruszył bez słowa. Domyśliła się, że zna wyspę jak własną kieszeń. Z całą pewnością nie chciała go urazić.
Cmentarz znajdował się dwadzieścia minut dogi od przystani, malowniczy zakątek, stary i zabytkowy, podobnie jak wszystkie domy mijane po drodze.
– Nie zabawię długo – powiedziała taksówkarzowi, wysiadając z tylnego siedzenia. – Proszę poczekać.
– Zaczekam, ale z włączonym taksometrem.
– Oczywiście, rozumiem – zgodziła się. – Jestem z Nowego Jorku. Przywykłam.
Taksówka czekała, a ona wolno i z namaszczeniem przechadzała się wzdłuż rzędów grobów na Abel`s Hill, sprawdzając wszystkie nagrobki, szczególnie te nowsze.
Aż ją coś ściskało w środku. Szukając tego grobu, czuła się niemal jak intruz.
Wreszcie znalazła. Zobaczyła litery wyryte na kamiennej płycie na zboczu wzgórza: SUZANNE BEDFORD HARRISON.
Znów serce jej się ścisnęło, poczuła zawrót głowy. Pochyliła się, przyklękła.
– Musiałam tu przyjść, Suzanne – szepnęła. – Jestem Katie Wilkinson. Czuję się, jakbym cię dobrze znała.
Przebiegła wzrokiem napis: LEKARZ WIEJSKI, UKOCHANA ŻONA MATTHEW, NAJLEPSZA MATKA NICKOLASA.
Wzruszona odmówiła modlitwę, którą nauczył ją ojciec, kiedy miała kilka lat.
Podeszła do mniejszego nagrobka obok. Aż jej dech zaparło.
NICKOLAS HARRISON, NIEODŻAŁOWANY CHŁOPIEC, NAJUKOCHAŃSZY SYN SUZANNE I MATTHEW.
– Witaj, kochanie. Witaj, Nickolasie. Jestem Katie.
I rozszlochała się bez pamięci. Całe jej ciało rozkołysało się jak wierzba płacząca podczas wichury. Tak opłakiwała biednego małego Nickolasa. Nie mogła ogarnąć rozumem, jak Matt mógł przeżyć coś takiego.
Wyobraziła go sobie w pokoju dziecinnym, jak puszcza w kółko melodię z pozytywki, usiłując przypomnieć sobie chwile przeżyte z synkiem, usiłując przywołać na powrót Nickolasa. Na obu grobach rosły kwiaty – stokrotki i mieczyki. Ktoś tu niedawno był, może nawet dzisiaj. I wtedy jej uwagę przykuło co innego, data wyryta na obu nagrobkach.
18 LIPCA 1999
Mróz przeszedł ją po krzyżu. Dwa lata później, dokładnie 18 lipca, zaplanowała dla Matta przyjęcie u siebie na tarasie w Nowym Jorku, tego wieczoru, kiedy wręczyła mu pierwszy egzemplarz zbiorku jego wierszy. Nic dziwnego, że uciekł. Gdzie on teraz się podziewa?
Katie musiała go zobaczyć, choćby tylko jeszcze raz.
DWADZIEŚCIA minut później rozklekotana taksówka dotelepała się z cmentarza do starego domku rybackiego, w którym Katie rozpoznała natychmiast dom Suzanne.
Teraz był pomalowany na biało. Drzwi przypominające wrota do stodoły i obramowania były szare. Od frontu ogród pełen hortensji, azalii i lilii.
Od razu pojęła, dlaczego Suzanne tak go kochała. Bo to był prawdziwy dom.
Wychyliła się z taksówki. Bryza znad oceanu rozwiewała jej włosy. Muskała delikatnie po twarzy i po nagich nogach. Serce znów zaczęło walić jak oszalałe.
– Mam poczekać? – zapytał taksówkarz.
Katie zagryzła górną wargę. Spojrzała na zegarek. 15.28.
– Nie, dziękuję. Tym razem może potrwać dłużej.
Zapłaciła, wysiadła.
Serce podchodziło jej do gardła, kiedy stąpała żwirową ścieżką w stronę domu. Nigdzie nie widziała Matta. Ani samochodu. Może za domem.
Zapukała, poczekała, przestępując nerwowo z nogi na nogę, chwyciła za starą drewnianą kołatkę.
Nikt jednak nie otworzył.
Ani śladu żywej duszy. Postanowiła zaczekać na Matta. Niemal wyobrażała go sobie nadchodzącego: stare dżinsy, koszula khaki, buciory, promienny uśmiech.
Czy Matt uśmiechnąłby się na jej widok? Musiała z nim porozmawiać, coś z siebie wyrzucić. Teraz przyszła jej kolej. Na tyle przynajmniej zasłużyła. Chciała się z nim podzielić swoją tajemnicą.
Czekała tak w nieskończoność. Wreszcie usiadła na trawniku, masując sobie brzuch, wsłuchana w szum fal. Potem przeszła na drugą stronę Beach Road, tam gdzie czerwona ciężarówka potrąciła ongiś wiernego psa Suzanne, Gusa.
Usiadła na plaży, gdzie Matt i Suzanne tańczyli niegdyś w świetle księżyca. Miała ich przed oczyma. Ale po chwili wyobraziła sobie, że sama znów tańczy z Mattem.
Nie tańczył najlepiej, ale uwielbiała czuć na sobie jego silne ramiona. Niechętnie się do tego przyznawała, ale tak było. I zawsze będzie.
Doszła do wniosku, że rozwiązała dręczącą ją zagadkę. Matt nie mógł przeboleć Suzanne i Nickolasa, nie mógł się otrząsnąć z żałoby. Pewnie sądzi, że nigdy nie zdoła. Albo poraża go myśl, że znów mógłby kogoś stracić.
Nie sposób go za to winić. Katie po przeczytaniu dziennika zrozumiała, co przeszedł. Co gorsza, właśnie teraz pokochała Matta bardziej niż kiedykolwiek.
Gdy podniosła głowę, zobaczyła drobną brunetkę w jasnoniebieskiej sukience, idącą w jej stronę ulicą.
Katie zaczepiła ją.
– Domyślam się, że pani Melanie Bone, prawda?
Melanie uśmiechnęła się ciepło, serdecznie.
– A pani to na pewno Katie, redaktorka Matthew z Nowego Jorku. Opowiadał mi o pani. Że jest pani smukła, piękna i zwykle nosi włosy zaplecione w warkocz.
Katie najchętniej pociągnęłaby Melanie za język, co jeszcze Matt jej opowiadał, ale nie potrafiła.
– Wie pani, gdzie on teraz jest? – spytała tylko bezradnie.
Melanie skrzywiła się, potrząsnęła głową.
– Przykro mi, Katie. Nie ma go tu i nie wiem, gdzie może być. Wszyscy się o niego martwimy. Miałam nadzieję, że jest teraz z panią w Nowym Jorku.
– Nie – zaprzeczyła Katie. – Też go nie widziałam.
Późnym popołudniem Melanie podrzuciła Katie na przystań promową Oak Bluffs. Córeczki Mel jechały z tyłu wielkiego kombi. Były nie mniej urocze od matki. Od razu nawiązała się nić przyjaźni.
– Nie rezygnuj z Matta – poradziła Melanie, kiedy Katie już wchodziła na prom. – To wartościowy chłopak. Nikt nie przeżył tyle, co on. Ale on się otrząśnie. To naprawdę chłopak o gołębim sercu. I kocha cię.
Katie pokiwała głową, pomachała Melanie i dziewczynkom. Po czym opuściła wyspę Martha`s Vineyard tak jak przyjechała – sama.
MINĄŁ kolejny tydzień. Katie rzuciła się z zapamiętaniem w wir pracy, ale rozważała też powrót do domu, do Karoliny Północnej. Mogłaby tam urodzić dziecko, w otoczeniu kochających ludzi.
Tego ranka w poniedziałek, niedługo po przyjściu do pracy, usłyszała, że ktoś ją woła.
Właśnie przelała herbatę z niebieskiego papierowego kubka do zabytkowej porcelanowej filiżanki, którą trzymała na biurku. Od rana czuła się nie najgorzej. A może po prostu przyzwyczaiła się do swojego stanu?
– Katie! Chodź szybko!
Trochę się zdenerwowała.
– Co takiego? Przecież idę. Nie poganiaj mnie tak.
Jej asystentka, Mary Jordan, stała przy przeszklonej ścianie wychodzącej na Wschodnią Pięćdziesiątą Trzecią Ulicę. Machała na Katie.
– Chodź tutaj!
Zaintrygowana, podeszła do okna, wyjrzała. I aż oblała się gorącą herbatą, omal nie wypuściła z rąk pamiątkowej filiżanki. Mary zgrabnie zdążyła ją złapać.
Ale Katie jak zahipnotyzowana minęła Mary, ruszyła korytarzem w stronę windy. Nogi miała jak z waty, w głowie jej się kręciło. Odgarniała nerwowo włosy z twarzy. Nie wiedziała, co zrobić z rękami.
Minęła właściciela wydawnictwa, który właśnie wjechał na piętro.
– Katie, musimy porozmawiać…
Ale ona machnęła ręką i pokręciła głową.
– Zaraz wracam, Larry – rzuciła w locie i wybiegła do windy, która ruszyła na dół.
Siedziba wydawnictwa mieściła się na najwyższej kondygnacji.
Powinnam wziąć się w garść, pomyślała. Ale nie było już na to czasu.
Winda wjeżdżała na parter, nie zatrzymując się po drodze.
Katie stanęła w holu, przywołała wewnętrzny spokój. Udało jej się uporządkować myśli. Raptem wszystko wydało się takie jasne i proste.
Pomyślała o Suzanne, o Nickolasie, o Matcie.
O lekcji pięciu piłek.
Wyszła na ulicę. Ciepłe promienie słońca ograły jej twarz.
Boże, daj mi siłę, żebym zdołała sprostać temu, co mnie czeka.
Zobaczyła Matta na Pięćdziesiątej Trzeciej Ulicy.
KLĘCZAŁ na chodniku, kilka metrów od Katie, przed jej budynkiem. Miał pochyloną głowę. Znalazł sobie miejsce na uboczu, w którym nie przeszkadzał przechodniom zbytnio. Nie mogła oderwać od niego oczu.
Oczywiście ściągał na siebie wzrok gapiów. Kto by przepuścił taką gratkę? Szukanie sensacji ulicznych urosło w Nowym Jorku do rangi sztuki.
Wyglądał wspaniale – opalony, szczupły, włosy nieco dłuższe niż zwykle, dżinsy, czysta, choć znoszona, mechata koszula. Zrozumiała, że nadal go kocha.
Klęczał przed jej budynkiem. Właściwie przed nią.
Tak jak Suzanne klęczała niegdyś na ganku, żeby prosić o wybaczenie, chociaż nie było nic do wybaczania.
Katie wydało się, że wie, co robić. Zdała się na intuicję, poszła za głosem serca.
Zaczerpnęła tchu, po czym uklękła naprzeciwko Matta, niemal go dotykając kolanami. Serce waliło jej jak oszalałe.
Na chodniku zrobił się mały zator. Z ust przechodniów zaczęły padać niemiłe uwagi na temat utraty cennych sekund w drodze do pracy, czy dokąd tam kto pędził rano.
Matt wyciągnął rękę. Katie zawahała się, po czym podała mu swoje długie, szczupłe dłonie.
Ależ stęskniła się za jego dotykiem. Boże, jak bardzo się stęskniła. Stęskniła za niejednym, ale chyba najbardziej za spokojem u boku Matta.
I teraz też, o dziwo, ogarnął ją nagły spokój. Co to znaczy? Co teraz? Po co on tu przyszedł? Żeby przeprosić, żeby jej wytłumaczyć? Ale co?
W końcu Matt podniósł głowę i spojrzał na nią. Stęskniła się też za jego piwnymi, przejrzystymi oczami, bardziej niż sądziła. Za silnymi kośćmi policzkowymi, bruzdami na czole, pięknie zarysowanymi wargami.
A kiedy się odezwał… Boże, jakżeż jej brakowało tego głosu.
– Uwielbiam patrzeć w twoje oczy, Katie, bo bije z nich taka uczciwość. Uwielbiam twoje przeciąganie zgłosek. Doceniam twoją wyjątkowość. Uwielbiam z tobą być. Nigdy mi się nie nudzisz. Od początku napawam się każdą spędzoną z tobą chwilą. Jesteś wspaniałą redaktorką. Masz nie gorszą smykałkę do stolarki. Mimo wysokiego wzrostu jesteś olśniewająca.
Katie się uśmiechnęła. Cos podobnego! Oboje klęczeli w sercu miasta. Na pewno nikt nie rozumiał, o co w tym wszystkim chodzi. Zresztą i oni chyba nie do końca rozumieli.
– Witaj, przybyszu – odezwała się wreszcie. – Szukałam cię. Byłam na Vineyard. W końcu tam dotarłam.
Teraz Matt się uśmiechnął.
– Tak. Słyszałem. Od Melanie i dzieci. Wszyscy zgodnie uznali, że jesteś olśniewająca.
– I co jeszcze? – spytała Katie.
Chciała wyciągnąć od niego jak najwięcej. Boże, tak się ucieszyła na jego widok. Nigdy nie przypuszczała, że widok Matta sprawi jej aż tyle radości.
– Co jeszcze? Klęczę przed tobą, bo chciałbym cały ci się oddać, Katie. Teraz mam pewność. Wreszcie jestem gotów. Jeżeli mnie zechcesz, jestem twój. Chciałbym być z tobą. Chciałbym mieć z tobą dzieci. Kocham cię. Już nigdy nie opuszczę. Obiecuję, Katie. Obiecuję całym sercem.
I w końcu się pocałowali.
W PAŹDZIERNIKU na cudownym wybrzeżu Karoliny Północnej Katie Wilkinson i Matt Harrison wzięli ślub w kaplicy Kitty Hawk.
Ich rodziny od początku znalazły wspólny język. Z Nowego Jorku zjechali się przyjaciele Katie, którzy potem spędzili jeszcze kilka dni nad oceanem i spiekli się oczywiście na raka. Jej znajomi z Karoliny Północnej, rzecz jasna, kryli się w cieniu werand i drzew. Obie grupy osiągnęły pełne porozumienie co do drinków z miętą.
Po szczupłej Katie niewiele było widać. Zaledwie kilkoro gości wiedziało, że spodziewa się dziecka. Matt na wieść o jej ciąży przytulił ją, wycałował i powiedział, że jest najszczęśliwszym mężczyzną pod słońcem.
– A ja najszczęśliwszą kobietą – szepnęła Katie. – Czyli jest nas troje.
Ślub i wesele odbyły się bez szumnych ceremonii, ale w atmosferze piękna wynikającego z prostoty, pod bezchmurnym niebem, przy temperaturze dwudziestu kilku stopni. Katie wyglądała jak biały anioł ze skrzydłami. Wysoka. Olśniewająca. Zaślubiny od początku do końca bezpretensjonalne. Stoły ozdobiono fotografiami rodzinnymi. Druhny niosły bladoróżowe hortensje.
Kiedy młodzi składali sobie nawzajem przyrzeczenia, Katie przemknęło przez myśl: rodzina, zdrowie, przyjaciele, uczciwość, cenne szklane kule.
Teraz w pełni to zrozumiała.
I tak miała zamiar przeżyć do końca życie, z Mattem i ich wspólnym dzieckiem.
Prawda, jakie to szczęście?