Dziennik

Mój Nickolasku.

Pamiętam wszystko, jakby to było wczoraj. Matt i ja jechaliśmy drogą do Edgartown do Vineyard Haven moim starym niebieskim dżipem. Zabraliśmy Gusa.

– Nie możesz jechać szybciej? – spytał Matt, bębniąc palcami w deskę rozdzielczą. – To ja już szybciej chodzę.

Przyznaję, że jeżdżę dość wolno i ostrożnie. Matt trafił na moją pierwszą słabość.

– Dostałam nagrodę za ostrożne prowadzenie na kursie prawa jazdy. Powiesiłam ten dyplom pod dyplomem z medycyny.

Matt roześmiał się i wzniósł oczy do nieba.

Jechaliśmy do domu jego matki. Uznał, że warto, bym ją wreszcie poznała.

Ciekawe dlaczego?

– Ooo, jest mama!

Kiedy podjechaliśmy, siedziała na dachu i naprawiała starą antenę telewizyjną. Wysiedliśmy, Matt zawołał do niej z dołu.

– Mamo, to jest Suzanne, a to Gus. Suzanne, to moja mama, Jean. Nauczyła mnie majsterkowania.

Jego mama była wysoka, szczupła, siwowłosa.

– Bardzo miło cię poznać, Suzanne! – zawołała z góry. – Rozgośćcie się na werandzie, zaraz schodzę.

Matt i ja zajęliśmy miejsca przy drewnianym stole. Gus wolał ogród przed domem. Dom przypominał starą kanciastą puszkę na sól z widokiem od północy na port. Po stronie południowej ciągnęły się łany kukurydzy i gęste lasy.

– Piękna okolica. Tu się wychowałeś? – spytałam.

– Nie. Urodziłem się w Edgartown. Ten dom mama kupiła kilka lat po śmierci taty.

– Och, tak mi przykro, Matt.

Wzruszył ramionami.

– Chyba i to nas jeszcze łączy.

– To dlaczego mi nie powiedziałeś?

Uśmiechnął się.

– Chyba nie lubię mówić o smutnych rzeczach. Teraz ty poznałaś moją słabość. Po co roztrząsać dawne smutki?

Jean wyrosła jak spod ziemi z mrożoną herbatą i tacą pełną ciasteczek z czekoladą.

– Suzanne, obiecuję, że nie będę ci robiła żadnego przesłuchania. Obie jesteśmy na to za dorosłe – rzekła, puszczając do mnie oko. – Ale Matt powiedział mi, że jesteś lekarką. Ciekawi mnie twoja praca. Bo przecież ojciec Matta też był lekarzem.

Spojrzałam na niego. Także o tym mi nie napomknął.

– Niewiele przecież pamiętam. Umarł, kiedy miałem osiem lat – usprawiedliwił się.

– Matthew jest już taki skryty. Bardzo przeżył śmierć ojca. Chyba nie chce wprawiać innych w zakłopotanie swoimi przeżyciami.

I mrugnęła do Matta, a on do niej. Bardzo mnie ujęła łącząca ich bliskość.

– Wobec tego opowiedz mi coś o sobie, Jean.

– A co chciałabyś wiedzieć?

Okazało się, że Jean jest miejscową artystką, malarką. Oprowadziła mnie po domu, pokazała prace. Naprawdę miała talent. Mogłaby sprzedawać swoje płótna w nowojorskich galeriach.

Roześmiała się na moje komplementy i powiedziała:

– Kiedyś widziałam taki rysunek. Para stoi przed obrazem Jacksona Pollocka. Pod spodem tabliczka z ceną milion dolarów. Mężczyzna zwraca się do kobiety: „Przynajmniej cena jest zrozumiała”.

Umiała podejść z poczuciem humoru do własnej pracy, zresztą do wszystkiego. Matt sporo po niej odziedziczył.

Zapadł wieczór, zostaliśmy na kolacji. Znalazł się nawet czas na obejrzenie bezcennego starego albumu z fotografiami Matta z wczesnego dzieciństwa.

Był uroczym bobasem. Miał takie same jaśniutkie włosy jak ty, Nick, i podobnie czupurną minę.

– Nie ma tu nagiej pupy na niedźwiedziej skórze? – spytałam przekornie Jean, przeglądając zdjęcia.

Roześmiała się.

– Z pewnością się znajdzie. Matt ma zgrabny tyłek. Jeżeli jeszcze nie widziałaś, to się upomnij.

Parsknęłam śmiechem. Niezła z niej była numerantka.

Około jedenastej zebraliśmy się do odjazdu. Jean uściskała mnie. I szepnęła na ucho:

– Matt nigdy mi tu nikogo nie przywiózł. Nie wiem, co o nim myślisz, ale ty musiałaś mu się bardzo spodobać. Nie skrzywdź go, proszę, Suzanne. To wrażliwy chłopak, a przy tym złote serce.

– Ej! – zawołał Matt od samochodu. – Wy dwie tam! Przestańcie!

– Za późno – odparła jego matka. – Co się stało, to się nie odstanie. Musiałam wywlec całą prawdę. Teraz Suzanne wie wystarczająco dużo, żeby porzucić cię jak kiepski nałóg.


I W ISTOCIE, co się miało stać, to się chyba stało – przynajmniej jeśli chodzi o mnie. Zakochiwałam się w Matthew Harrisonie. Nie mogłam uwierzyć, ale może już się zakochałam.

„Gorący Blaszany Dach” to zwariowany klub nocny w Edgartown. W piątek wieczorem wybrałam się tam z Mattem, żeby pojeść ostryg i posłuchać bluesa. Wtedy zresztą wszędzie bym z nim poszła.

– Zatańczysz coś wolnego? – spytał Matt, kiedy już najedliśmy się ostryg i popiliśmy zimnym piwem.

– Coś ty! Żartujesz chyba. Nikt nie tańczy. To w ogóle chyba nie jest taneczny lokal.

– Suzanne, to mój ulubiony kawałek. Mogę cię prosić do tańca?

Zareagowałam tak, jak rzadko reaguję. Zarumieniłam się.

– Proszę cię – szepnął mi Matt do ucha. – Nikt nie powie innym lekarzom w szpitalu.

– No dobrze. Ale tylko jeden taniec.

Zaczęliśmy dreptać w kółko w naszym kąciku. Wszystkie oczy zwróciły się w naszą stronę.

– Nie przeszkadza ci to? – upewnił się Matt.

– Wiesz, że nie? Wręcz rozpiera mnie radość. A co to za kawałek? Podobno twój ulubiony.

– Nie mam pojęcia. Szukałem pretekstu, żeby potrzymać cię w objęciach.

I z tymi słowy Matt przyciągnął mnie do siebie. Cóż to było za uczucie! Może zabrzmi to staromodnie, ale nie skłamię, gdy powiem, że czułam się szczęśliwa.

– Chciałbym cię o coś spytać – szepnął. – Co na razie myślisz o nas?

Pocałowałam go.

– Wszystko mi się podoba.

Uśmiechnął się.

– Mnie też.

– To dobrze.

– Mieszkałem kiedyś z dziewczyną przez trzy lata – powiedział. – Poznaliśmy się na studiach, w Brown. Ale Vineyard jej nie odpowiadało, a mnie tak.

– Ja też. Cztery lata. Z lekarzem – wyznałam.

Matt przytulił mnie i znów lekko pocałował w usta.

– Suzanne, wrócisz dziś ze mną do domu? – spytał. Chciałbym jeszcze z tobą potańczyć.

Zgodziłam się.

Puściłam oko. Matt twierdzi, że to słynne mrugnięcie Suzanne. Ha, ha. Wtedy po raz pierwszy tak mrugnęłam. Od razu mu się to spodobało.


DOM Matta był w stylu wiktoriańskim, pokryty piernikową dachówką tworzącą zarazem okap. Kratki i rośliny wiszące wyglądały jak świeżo zdjęte z wyrafinowanego tortu weselnego.

Zaprosił mnie do siebie po raz pierwszy. Raptem ogarnęła mnie trema. Zaschło mi w ustach. Nigdy nie zbliżyłam się di nikogo po odejściu Michaela, a jego akurat nie wspominałam najlepiej. Po wejściu natychmiast zauważyłam bibliotekę liczącą tysiące książek. Wodziłam oczami po półkach: Scott Fitzgerald, John Cheever, Virginia Woolf. Cała ściana wyłącznie z tomami poezji: W.H. Auden, Wallace Stevens, Sylvia Plath. Stał tam antyczny globus, stara angielska łódź płaskodenna, wielki sosnowy stół zasłany gazetami i stosami zapisanych papierów.

– Cudowny ten pokój. Mogę się rozejrzeć? – spytałam.

– Ja też go lubię. Jasne, że możesz.

Zainteresowała mnie też pierwsza strona na jednym z licznych stosów. Widniał na niej napis: „Pieśni malarza pokojowego. Wiersze – Matthew Harrison”.

Czyżby Matt był poetą? Słowem się nie zająknął. Chyba nie lubi zbytnio mówić o sobie? Jakie jeszcze tajemnice trzyma w zanadrzu?

– No dobrze, przyznam się – powiedział cicho. – Gryzmolę od czasu do czasu. Połknąłem bakcyla w wieku szesnastu lat. A od ukończenia studiów w Brown usiłuję coś z tym zrobić. Mam dyplom magistra filologii angielskiej i malarza pokojowego. Oj, wygłupiam się. Suzanne, pisałaś kiedyś?

– Nie – odparłam. – Ale zawsze chciałam prowadzić pamiętnik.


NA POŁUDNIU Francji podobno któraś noc nosi miano nocy spadających gwiazd. W tę jedną noc gwiazdy leją się dosłownie jak śmietana z dzbanka. Z nami też było podobnie. Zobaczyłam tyle gwiazd, że poczułam się jak w niebie.

– Mam pomysł – zaproponował Matt. – Przejdźmy się nad morze.

– Zauważyłam, że miewasz sporo pomysłów.

– Może odzywa się ten poeta we mnie.

Wziął stary koc, odtwarzacz CD i butelkę szampana. Ruszyliśmy krętą ścieżką przez wysokie trawy, aż znalazł spłachetek piasku, na którym dało się rozłożyć koc.

Otworzył szampana, który iskrzył się i migotał na tle atramentowej nocy. Nacisnął guzik odtwarzacza i w rozgwieżdżone niebo popłynęły dźwięki muzyki Debussy`ego.

Zatańczyliśmy znowu. Wirowaliśmy w kółko zgodnie z rytmem oceanu, wzbijając tumany piasku, zostawiając szalone ślady. Bębniłam mu palcami po plecach, po szyi. Przeczesywałam włosy.

– Nie wiedziałam, że umiesz tańczyć walca – dziwiłam się.

– Sam nie wiedziałem – odpowiadał ze śmiechem.

Wróciliśmy z plaży późno, ale nigdy nie byłam bardziej rozbudzona. Wszystko zdarzyło się tak nieoczekiwanie. Ale jeśli nie teraz, to nigdy. Jakby tysiąc lat upłynęło od mojego zawału serca na bostońskich błoniach.

Matt wziął mnie za rękę i zaprowadził do swojego pokoju. Miałam ochotę, a jednocześnie się bałam. Nie robiłam tego od dawna.

Milczeliśmy oboje. Wtem aż rozwarłam usta ze zdumienia. Przerobił całe poddasze na olbrzymią sypialnię ze świetlikami, które jakby wsysały do środka nocne niebo. Powiedział, że może z łóżka liczyć spadające gwiazdy.

– Pewnej nocy doliczyłem się szesnastu. To mój rekord.

Podszedł do mnie wolno, lecz zdecydowanie. Przyciągnął do siebie jak magnes. Czułam, jak rozpina mi guziki bluzki na plecach. Przejechał mi palcami po krzyżu, bardzo delikatnie. Zsunął bluzkę. Sfrunęła na podłogę niczym puch dmuchawca na wietrze.

Stałam tak blisko Matta i czułam się tak blisko, że ledwie oddychałam. Ogarnęła mnie jakaś lekkość, oszołomienie, magia.

Zsunął mi ręce na biodra. Następnie położył mnie na łóżku. Wpatrywałam się w niego w cieniu księżyca. Był piękny. Nie mogłam się nadziwić swojemu szczęściu.

Otulił mnie swoim ciałem jak kołdrą w chłodną noc. Nic więcej nie powiem, nic więcej nie napiszę.


Kochany Nicku.

Mam nadzieję, że kiedy dorośniesz, zdobędziesz wszystko, a zwłaszcza miłość. Jeśli dobrze trafisz, miłość da ci tyle radości, ile nie da absolutnie nic innego. Wierz mi, bo sama jestem zakochana, mówię z własnego doświadczenia.

My to zawsze coś dużo więcej niż ja.

Nigdy nie słuchaj nikogo, kto by ci wmawiał, że jest inaczej. I nigdy, przenigdy, Nick, nie stań się cynikiem!

Patrzę na twoje małe rączki. Liczę palce nóg i przesuwam niczym koraliki w liczydle. Całuję cię w brzuszek, aż zanosisz się śmiechem. Taki jesteś niewinny. I taki bądź, kiedy przyjdzie czas na miłość.

Nie mogę się na ciebie napatrzeć. Masz zgrabny nosek i usta. Niezrównane oczy i uśmiech. Już widzę, jak kształtuje ci się charakter. O czym teraz myślisz? O zabawce nad głową? O pozytywce? Tata twierdzi, że pewnie myślisz o dziewczynach, narzędziach i szybkich samochodach. „Wierz mi, Suzanne, to prawdziwy facet.”

Ma rację, i to pewnie naturalne. Ale wiesz, co najbardziej lubisz? Misie. Tak rozkosznie bawisz się zawsze misiami.

Tym, czego tata i ja najbardziej pragniemy dla ciebie, jest miłość, to, żeby cię zawsze otaczała. Miłość to dar. Jeżeli zdołam, postaram się ciebie nauczyć, jak ją sobie zaskarbić. Bo życie bez miłości, to życie bez łaski, która jest w życiu najważniejsza.

My to coś dużo więcej niż ja.

Jeśli chcesz dowodu, spójrz na nas.


– SUZANNE, co się z tobą dzieje? Mów mi natychmiast – poprosiła moja przyjaciółka, Melanie Bone. – Należą mi się najświeższe wieści.

Miała rację. Nie mówiłam jej o przebiegu związku z Mattem, ale mógł to wyczytać z mojej twarzy. Szłyśmy plażą w pobliżu naszych domów, dzieci z Gusem biegły przed nami.

– Bystra jesteś – pochwaliłam ją. – I wścibska.

– Tyle sama wiem, a teraz powiedz mi to, czego nie wiem. No, proszę. Zaczynaj.

Nie mogłam się dłużej opierać.

– Mel, zakochałam się. Zakochałam się do szaleństwa w Matcie Harrisonie.

Melanie aż zapiszczała i podskoczyła kilka razy na piasku. Taka z niej fajna babka, a przy tym wspaniała przyjaciółka.

– To cudownie, Suzanne! Wiedziałam, że jest świetnym malarzem, ale nie wiedziałam o pozostałych talentach.

– Wiedziałaś, że jest poetą? I to bardzo dobrym.

– Nie. Chyba żartujesz – zdziwiła się.

– I świetnym tancerzem.

– To mnie akurat nie dziwi. Tak zwinnie chodzi po dachach. No wiec, jak to się stało? Jak doszło od bielenia twojego domu do waszej miłości?

Roześmiałam się jak podlotek.

– Pewnego wieczoru pogadaliśmy sobie trochę dłużej w barku z hamburgerami.

Melanie uniosła brwi.

– No dobrze, pogadaliście sobie w barku z hamburgerami…

– Posłuchaj, Mel; z Mattem mogę rozmawiać dosłownie o wszystkim. Z nikim wcześniej się tak nie czułam. Jest żarliwy, intrygujący. A przy tym skromny. Chyba nawet za bardzo.

Wtem Melanie chwyciła mnie wpół.

– Suzanne, to jest to! Ja to czuję. Wspaniale. Moje gratulacje. Wpadłaś po uszy.

Roześmiałyśmy się jak para szalonych piętnastolatek i zawróciłyśmy. Potem gadałyśmy u niej w domu non stop o wszystkim, od pierwszych randek po pierwsze ciąże. Melanie wyznała, że rozważa piąte dziecko, co zwaliło mnie z nóg.

Nickolas, ja też wtedy snułam marzenia o dziecku. Wiedziałam, że z powodu zawału byłaby to ciąża wysokiego ryzyka, ale nie przejmowałabym się tym. Może po prostu wierzyłam, że któregoś dnia musisz się zjawić. Miałam łut nadziei. Albo przeczuwałam, co musi przynieść miłość dwojga ludzi.

Ciebie – przyniosła ciebie.


NICKOLAS, złe rzeczy też się zdarzają. Czasem nie wiadomo zupełnie dlaczego.

Zza zakrętu wypadła czerwona półciężarówka, jechała prawie setką, ale wszystko rozegrało się jak na zwolnionym filmie. Gus przebiegał przez ulicę w kierunku plaży, gdzie lubił ganiać z falami i szczekać na mewy. Źle wyliczył.

Wszystko odbyło się na moich oczach. Otworzyłam usta, żeby krzyknąć, go ostrzec, ale chyba i tak już było za późno.

Półciężarówka wyprysnęła zza ślepego zakrętu jak maźnięcie. Niemal czułam smród palonych gum. I widziałam, jak lewy przedni zderzak rąbnął Gusa. Zabrakło sekundy, a umknąłby spod tego bezlitosnego żelastwa. Gdyby kierowca jechał dziesięć kilometrów na godzinę wolniej zdążyłby Gusa wyminąć.

– Niee! – zawyłam.

Już było po wszystkim. Gus leżał jak stłamszona szmata na poboczu. Rozdzierający widok. A kilka sekund wcześniej tak beztrosko biegał.

Półciężarówka zatrzymała się, wysiadło dwóch niedogolonych mężczyzn po dwadzieścia kilka lat.

– O rany, przepraszam. Nie zauważyłem go – wybąknął kierowca.

Nie miałam czasu myśleć, kłócić się, krzyczeć. Chciałam tylko zorganizować pomoc.

Rzuciłam kierowcy moje kluczyki.

– Z tyłu mojego dżipa – krzyknęłam, podnosząc ostrożnie Gusa.

Był ciężki, bezwładny, ale wciąż oddychał, wciąż był Gusem.

Położyłam go z tyłu dżipa. Jego kochane, znajome oczy teraz patrzyły na mnie jak zza mgły. Skamlał żałośnie.

– – Gus, nie umieraj – błagałam szeptem. – Trzymaj się, chłopcze – mówiłam przez zęby, wyjeżdżając z podjazdu. – Nie odchodź.

Zadzwoniłam z komórki do Matta, spotkaliśmy się u weterynarza. Doktor Pugatch natychmiast przyjęła Gusa.

– Ciężarówka jechała za szybko – pożaliłam się Mattowi. Wszystko stanęło mi przed oczami, widziałam najdrobniejsze szczegóły.

Matt wpadł w jeszcze większy gniew niż ja.

– To ten cholerny zakręt. Zawsze się martwię, kiedy z niego wyjeżdżasz. Muszę zrobić ci nowy podjazd z drugiej strony domu. Żebyś przy wyjeździe widziała szosę.

– To jest takie straszne. Gus był przy mnie, kiedy… – urwałam.

Jeszcze nie powiedziałam Mattowi o zawale. Gus wiedział, a Matt nie. Będę musiała mu wkrótce powiedzieć.

– Cii, Suzanne, już dobrze. Wszystko będzie dobrze.

Matt trzymał mnie w ramionach. Wtuliłam twarz w jego pierś i tak zastygłam.

Po dwóch godzinach pani weterynarz wyszła. Minęła dosłownie wieczność, zanim wykrztusiła słowo. Zrozumiałam, jak czują się moi pacjenci, kiedy brak mi słów.

– Suzanne, Matt… – odezwała się wreszcie. – Tak mi przykro. Gus nie przeżył.

Rozszlochałam się nieopanowanie. Gus był zawsze ze mną, dla mnie. Był mi wiernym towarzyszem, współlokatorem, powiernikiem. Przeżyliśmy razem czternaście lat.

Nickolas, złe rzeczy czasem się zdarzają. Zawsze o tym pamiętaj, ale pamiętaj też, że trzeba iść naprzód. Trzeba podnieść głowę, zapatrzyć się w coś pięknego i brnąć, do diabła, naprzód.


Nickolas.

Nazajutrz przyszedł do mnie niespodziewanie list.

Stałam na końcu podjazdu przed wysłużoną skrzynką pocztową, z której obłaziła biała farba. Otworzyłam delikatnie kopertę, wyjęłam list i trzymałam mocno, żeby nie wyrwał mi go wiatr znad oceanu. Nick, zamiast przytaczać go niedokładnie, po prostu go tu wkleję.

Droga Suzanne

Jesteś jak łuna goździków

w ciemnym pokoju.

Albo niespodziewany zapach sośniny

z dala od Maine.

Jesteś walentynką,

wystrzępioną, ukochaną, czytaną dziesiątki razy.

Jesteś słodyczką,

cynamonem

i wonnymi przyprawami z Indii,

które zginęły ze statku

należącego niegdyś do Marco Polo.

Jesteś zasuszoną różą,

pierścionkiem z perłą

i czerwoną buteleczką perfum

znalezioną nad Nilem.

Jesteś prastarą duszą ze starożytnego miasta,

sprzed tysiąca lat, sprzed wieków, sprzed tysiącleci.

Przybyłaś aż stamtąd,

żebym mógł cię pokochać.

I kocham.

Matt


Co mogłabym powiedzieć, Nickolasie, czego twój kochany, cudowny tata nie potrafi ująć lepiej? Jest tak znakomitym pisarzem, a nawet nie wiem, czy jest tego świadom.

Tak bardzo go kocham.


Nick, mój chłopcze.

Nazajutrz rano, około siódmej, zadzwoniłam do Matta. Wstałam po czwartej. Przepowiadałam sobie w głowie, co i jak mu powiem.

Nie było to łatwe. Coś mnie paraliżowało.

– Cześć, Matt. Mówi Suzanne. Mam nadzieję, że nie dzwonię za wcześnie? Wpadłbyś wieczorem?

Na więcej nie umiałam się zdobyć.

– Jasne. Właśnie miałem do ciebie dzwonić.

Przyjechał trochę po siódmej. Miał na sobie żółtą koszulę w kratę i granatowe spodnie, jak na niego dość eleganckie.

– Chciałabyś pójść na plażę, Suzanne? Obejrzeć ze mną zachód słońca?

Jakby mi czytał w myślach. Właśnie to chciałam zaproponować.

Kiedy tylko przemierzyliśmy uliczkę i nasze bose stopy dotknęły piasku, zapytałam:

– Możemy porozmawiać? Bo mam ci coś do powiedzenia.

Uśmiechnął się.

– Jasne, mów. Zawsze podobało mi się brzmienie twojego głosu.

Biedny Matt. Podejrzewałam, że nie spodoba mu się brzmienie tego, co mam mu do zakomunikowania.

– Od dawna zbierałam się, żeby ci to powiedzieć. I wciąż odkładałam. Teraz też zresztą nie wiem, od czego zacząć.

Wziął mnie za rękę, rozbujał delikatnie w rytm naszych kroków.

– Już zaczęłaś. Mów, proszę, Suzanne.

Ścisnęłam mu mocniej rękę.

– Oj, no dobrze. Matt, tuż zanim przyjechałam na Vineyard…

– Przeszłaś zawał serca – dokończył bardzo ciepło. – Omal nie umarłaś w parku miejskim, ale, chwała Bogu, nie umarłaś. A teraz jesteśmy razem i nikt nie jest szczęśliwszy od nas. W każdym razie ode mnie. Trzymam cię za rękę i patrzę w twoje piękne niebieskie oczy.

Stanęłam w pół kroku, spojrzałam na Matta z niedowierzaniem. Zachodzące słońce wisiało tuż nad jego ramieniem.

– Skąd wiesz? – wykrztusiłam.

– Słyszałem, jeszcze zanim podjąłem u ciebie pracę. To mała wyspa, Suzanne. Prawie się spodziewałem jakiejś babinki popychającej balkonik.

– Żebyś wiedział, że w Bostonie przez kilka dni używałam balkonika. Przeszłam operację. Skoro wiedziałeś, to dlaczego nie zająknąłeś się słowem?

– Nie uważałem, by to do mnie należało. Wiedziałem, że sama mi powiesz, jak do tego dojrzejesz. Przez ostanie kilka tygodni dużo myślałem nad tym, co cię w życiu spotkało. Nawet doszedłem do pewnego wniosku. Chcesz go usłyszeć?

Wzięłam Matta pod rękę.

– Jasne.

– Zawsze o tym myślę, kiedy jesteśmy razem. Co za szczęście, że Suzanne nie umarła w Bostonie, bo nie bylibyśmy teraz razem. A możemy podziwiać zachód słońca. Albo czy to nie szczęście, że siedzimy na werandzie i gramy w kierki lub słuchamy Mozarta? Wciąż myślę, jaka ta chwila jest niesamowita tylko dlatego, że tu jesteś, Suzanne.

Rozpłakałam się, a Matt wziął mnie w ramiona. Staliśmy tak przytuleni dłuższą chwilę, pośród pustej plaży, a ja marzyłam, żeby to trwało wiecznie.

– Suzanne? – szepnął, aż poczułam jego ciepły oddech na szyi.

– Jestem – odszepnęłam. – Nigdzie się nie wybieram.

– To dobrze. Bo chcę, żebyś zawsze tu była. Uwielbiam trzymać cię w ramionach. I też chciałbym ci coś powiedzieć. Bardzo cię kocham. Wszystko w tobie cenię. Tęsknię za tobą, kiedy się rozstajemy nawet na kilka godzin. Od dawna cię szukałem, tyle że nie zdawałem sobie z tego sprawy. Suzanne, wyjdziesz za mnie?

Dałam krok do tyłu i spojrzałam w oczy temu skarbowi, który w końcu znalazłam, albo może to on znalazł mnie? Wciąż się uśmiechałam, a w środku czułam niewyobrażalne ciepło.

– Kocham cię, Matt. Też cię tak długo szukałam. Tak, wyjdę za ciebie.

Загрузка...