Część 2


Opowiadanie Filipa Blake’a

(list nadesłany wraz z manuskryptem)

Szanowny Panie Poirot! Dotrzymując obietnicy, przesyłam panu w załączeniu opis wypadków związanych ze śmiercią Amyasa Crale ’a. Podkreślam, ze po upływie tak długiego czasu moje wspomnienia mogą być niezupełnie dokładne, choć starałem się opisać wszystko możliwie jak najwierniej.

Z poważaniem Filip Blake

Wspomnienia o wypadkach poprzedzających zabójstwo Amyasa Crale’a w dniu. września 19.

Moja przyjaźń ze zmarłym datowała się od wczesnego dzieciństwa. Domy nasze sąsiadowały ze sobą na wsi, a rodziny były bardzo zaprzyjaźnione. Amyas Crale był o dwa lata starszy ode mnie. Jako chłopcy bawiliśmy się razem podczas wakacji i świąt, chociaż nie byliśmy w tej samej szkole.

Ze względu na długoletnią znajomość ze zmarłym wydaje mi się, że jestem szczególnie powołany do zobrazowania jego charakteru i światopoglądu. I zaznaczam od razu: dla każdego, kto dobrze znal Amyasa Crale’a, myśl, że Amyas mógł popełnić samobójstwo, jest po prostu śmieszna. Crale w żadnym wypadku nie odebrałby sobie życia, zbyt je bowiem kochał! Twierdzenie obrony podczas procesu, że Crale’a dręczyły wyrzuty sumienia ze w przystępie rozpaczy zażył truciznę — jest szczytem niedorzeczności dla każdego, kto znał tego człowieka. Crale nie odznaczał się zbyt wrażliwym sumieniem, a już na pewno nie był przeczulony. Co więcej, on i jego żona żyli ze sobą źle i wątpię, aby miał jakieś skrupuły, jeżeli chodziło o zerwanie tak dla niego niefortunnych więzów małżeńskich. Na pewno zabezpieczyłby materialnie żonę i dziecko, i to bardzo hojnie. Amyas w ogóle był człowiekiem hojnym, dobrym i budził powszechną sympatię. Był nie tylko wielkim artystą, ale również człowiekiem, którego uwielbiali jego przyjaciele. O ile wiem, nie miał żadnych wrogów.

Karolinę Crale znałem również od wielu lat. Poznałem ją jeszcze przed jej ślubem, kiedy zaczęła odwiedzać Alderbury. Była wówczas niezrównoważoną nerwowo dziewczyną, miewała nagłe wybuchy niepohamowanego gniewu. Bez wątpienia dość powabna, lecz nieszczęśliwe usposobienie utrudniało jej współżycie z ludźmi. Zakochała się w Amyasie od pierwszego niemal wejrzenia i nie ukrywała wcale swych uczuć. On natomiast, moim zdaniem, nie był w niej specjalnie zakochany. Spotykali się jednak często. Jak już wspomniałem, Karolina była ładna, no i zaręczyli się w końcu. Najbliżsi przyjaciele Amyasa spoglądali niechętnym okiem na te projekty małżeńskie, zdawali sobie bowiem sprawę, że Karolina jest dla Amyasa zupełnie nieodpowiednią żoną. W wyniku tego w pierwszych latach po ślubie Amyasa stosunki między jego żoną a jego przyjaciółmi były dość naprężone, on jednak pozostawał nadal lojalnym przyjacielem i nie miał zamiaru porzucać starych druhów na żądanie żony. Po upływie kilku lat między mną a nim powróciła dawna zażyłość i bywałem częstym gościem w Alderbury. Mogę jeszcze dodać, że byłem chrzestnym ojcem ich córeczki, Karli. Jest to, sądzę, dowodem, że Amyas uważał mnie za swego najlepszego przyjaciela, i to mnie upoważnia do przemawiania w imieniu człowieka, który nie może już sam się bronić.

Przechodzę teraz do konkretnego opisu faktów, o który mnie proszono. Przyjechałem do Alderbury (jak to sprawdziłem w starym notatniku) na pięć dni przed tragedią, to znaczy trzynastego września. Wyczułem od razu, że sytuacja jest dość napięta. W Alderbury bawiła także panna Elza Greer, której portret Amyas wówczas malował.

Widziałem wtedy pannę Greer po raz pierwszy, ale o jej istnieniu wiedziałem już od pewnego czasu. Miesiąc przedtem Amyas opowiadał mi o niej z zachwytem. Poznał, jak twierdził, cudowną dziewczynę. Mówił o niej z takim zapałem, że powiedziałem żartobliwie: „Uważaj, stary, bo znowu stracisz głowę”, na co mi odpowiedział, że dureń ze mnie. Robi portret dziewczyny, ale osobiście wcale się nią nie interesuje. „Opowiadaj babci! — odrzekłem. — Nie pierwszy już raz słyszę to od ciebie”. „Ale tym razem to zupełnie co innego” — odpowiedział mi na to, a ja dość cynicznie zauważyłem: „Zawsze tak mówisz!” Na twarzy Amyasa odbiła się nagle troska i niepokój. Powiedział do mnie: „Nic nie rozumiesz. To młodziutka dziewczyna, dziecko prawie”. Dodał jeszcze, że Elza ma bardzo nowoczesne zapatrywania i jest całkowicie pozbawiona przesądów. „Jest uczciwa i naturalna, a do tego nie wie, co to strach”.

Pomyślałem sobie, nie mówiąc tego głośno, że tym razem Amyas wpadł na dobre. Kilka tygodni potem doszły moich uszu uwagi innych osób. Mówiono, że „ta mała Greer jest zakochana do szaleństwa”. Ktoś inny dodał, że to już przesada ze strony Amyasa, bo dziewczyna jest bardzo młodziutka, na co jeszcze inny posiedział ironicznie, że Elza Greer potrafi sobie doskonale dać radę. Dalsze uwagi dotyczyły faktu, że dziewczyna ma forsy jak lodu i zawsze zdobywa to, co zechce, oraz że „to ona właśnie jest stroną atakującą”. Padło pytanie, co też sądzi o tym wszystkim żona Crale’a — i znacząca odpowiedź, że musi chyba już być przyzwyczajona do podobnych rzeczy. Ktoś inny dorzucił, że podobno Karolina jest piekielnie zazdrosna i tak zatruwa mężowi życie, że każdemu na jego miejscu należałoby wybaczyć jakiś odskok.

Wspominam o tym wszystkim, ponieważ chcę dać pełny obraz sytuacji przed moim przyjazdem.

Bardzo chciałem zobaczyć na własne oczy tę dziewczynę. Była bardzo ładna i pociągająca. Muszę też przyznać, że ze złośliwą uciechą zauważyłem, iż Karolina jest mocno przygnębiona.

Amyas Crale również nie był tak wesół jak zazwyczaj. Ktoś, kto nie znał go tak dobrze, nie zauważyłby żadnej zmiany w jego zachowaniu, ale ja spostrzegłem od razu liczne oznaki niepokoju wewnętrznego. Byt roztargniony, zamyślał się często i wpadał w gniew o byle drobiazg.

Kiedy malował, zawsze miewał humory, tym razem jednak praca nie była wyłączną przyczyną. Ucieszył się na mój widok i skoro tylko znaleźliśmy się sam na sam, powiedział: „Chwała Bogu, że jesteś, Fil. Jak się mieszka z czterema babami, można dostać bzika. One mnie w końcu doprowadzą do domu wariatów”.

Atmosfera była rzeczywiście dość przykra. Jak wspomniałem, Karolina najwyraźniej brała sobie to wszystko do serca. W pozornie uprzejmy, poprawny sposób traktowała Elzę tak pogardliwie, że trudno to sobie wprost wyobrazić. Nie padło przy tym żadne obraźliwe słowo. Elza z kolei zachowywała się wobec Karoliny z jawną bezczelnością. Była górą i wiedziała o tym — a że nie otrzymała dobrego wychowania, zachowywała się wręcz wulgarnie. W rezultacie, kiedy Amyas nie malował, spędzał cały prawie czas na kłótniach z małą Angelą. Żyli zazwyczaj w wielkiej przyjaźni, chociaż ustawicznie sobie dokuczali i sprzeczali się ze sobą. Tym razem jednak Amyas był wciąż podminowany, mówił rzeczy ostre i przykre, toteż oboje wybuchali naprawdę, ilekroć się zetknęli. Czwartą kobietą była guwernantka, „skwaszona stara panna”, jak się o niej wyrażał Amyas. „Nienawidzi mnie śmiertelnie — powiedział. — Siedzi z zaciśniętymi wargami i wciąż ma mi wszystko za złe”.

W rozmowie ze mną dodał jeszcze:

— Pal diabli wszystkie baby! Jeżeli człowiek chce mieć spokój, powinien się trzymać z dala od kobiet!

— Nie powinieneś był się żenić — powiedziałem. — Mężczyzna twojego pokroju powinien się wystrzegać więzów małżeńskich.

Odpowiedział, że dzisiaj już za późno o tym mówić, dodał, że Karolina bez wątpienia pozbyłaby się go z radością. To była pierwsza oznaka, że coś niezwykłego wisi w powietrzu.

— Co się tu dzieje? — zapytałem. — Czy ta sprawa z piękną Elzą jest aż tak poważna?

— Jest śliczna, prawda? — jęknął Amyas. — Czasem myśle, że byłoby lepiej, gdybym jej nigdy nie spotkał.

— No, no, stary, musisz się wziąć w garść! — powiedziałem. — Nie dasz się chyba znów opętać jakiejś babie.

Amyas spojrzał na mnie i roześmiał się.

— Dobrze ci tak mówić — powiedział — ale ja nie potrafię się obejść bez kobiet, no, po prostu nie potrafię! A gdybym nawet chciał, to one mi na to nie pozwolą!

Wzruszył ramionami, uśmiechnął się do mnie szeroko powiedział:

— No, jakoś to będzie, mam nadzieję! Ale musisz przyznać, że obraz jest dobry, co?

Miał na myśli portret, do którego mu pozowała Elza, i chociaż nie znalem się właściwie na

malarstwie, to jednak nawet ja się orientowałem, że będzie to dzieło wyjątkowe.

Kiedy Amyas malował, stawał się zupełnie innym człowiekiem. Mógł mruczeć, stękać, marszczyć brwi, kląć w najwymyślniejszy sposób — czasem nawet ciskał ze złością pędzle — w gruncie rzeczy jednak był niesłychanie szczęśliwy.

Dopiero gdy wracał do domu na posiłki, wroga atmosfera panująca między obydwiema kobietami przytłaczała jego również. Ten nastrój doprowadził wreszcie w dniu siedemnastego września do wybuchu. Lunch był bardzo przykry. Elza była szczególnie — doprawdy trudno to określić innym słowem — bezczelna! Z rozmysłem i bez przerwy ignorowała w rozmowie Karolinę, zwracając się wyłącznie do Amyasa, jak gdyby prócz nich dwojga nikogo nie było przy stole. Karolina rozmawiała z nami lekko i wesoło, ukrywając zręcznie zatrute żądła w pozornie niewinnych uwagach. Nie posiadała owej wzgardliwej uczciwości, jaką miała Elza. Operowała półsłówkami — dawała raczej do zrozumienia, niż mówiła.

Kryzys nastąpił po lunchu, kiedy dopijaliśmy kawę w salonie. Rzuciłem jakąś uwagę o politurowanej rzeźbionej w brzozie główce — bardzo ciekawym obiekcie, a Karolina powiedziała:

— To dzieło młodego norweskiego rzeźbiarza. Oboje z Amyasem jesteśmy wielbicielami jego talentu. Mamy zamiar odwiedzić go na przyszły rok.

To spokojne stwierdzenie posiadania dotknęło do żywego Elzę, która nigdy zresztą nie pomijała okazji do podjęcia rękawicy. Po krótkim milczeniu odezwała się tym swoim dźwięcznym, może trochę afektowanym głosem:

— Ten pokój byłby zupełnie przyjemny, gdyby go odpowiednio urządzić. Za dużo tu mebli. Kiedy ja tu będę mieszkała, wyrzucę te wszystkie graty i zostawię tylko kilka wartościowych sztuk. Zawieszę firanki miedzianego koloru, żeby zachodzące słońce przenikało przez nie, wpadając w to okno. — Potem zwróciła się ku mnie i dodała: — Nie uważa pan, że to będzie ślicznie?

Nie zdążyłem odpowiedzieć, bo usłyszałem głos Karoliny, delikatny, aksamitny, kryjący w sobie jednak coś niebezpiecznego. Zapytała:

— Czy masz zamiar kupić ten dom, Elzo?

— Nie będę musiała go kupować.

— Co przez to rozumiesz?

Głos Karoliny stracił już całą swą miękkość. Był twardy, metaliczny. Elza roześmiała się.

— Po co to całe udawanie? — powiedziała. — No, no, Karolino, wiesz doskonale, co mam na myśli.

— Nie mam pojęcia.

— I po co ta strusia polityka? Na nic się nie zda udawanie, że nic nie wiesz i nie widzisz, co się dzieje. Amyas i ja kochamy się, a to jest jego dom, nie twój! Jak się pobierzemy, ja tu będę z nim mieszkać!

— Zdaje mi się, że oszalałaś — rzekła Karolina.

— Bynajmniej, moja droga, i doskonale wiesz, że nie. Będzie to znacznie prostsze, jeżeli będziemy z sobą szczere. Kochamy się z Amyasem, chyba sama to widzisz. Mamy więc jedno tylko wyjście: musisz wrócić mu wolność!

— Nie wierzę ani słowu z tego, co mówisz — odparła Karolina. Powiedziała to jednak bez przekonania — widocznie strzał Elzy był celny.

W tej chwili do pokoju wszedł Amyas Crale. Elza zawołała ze śmiechem:

— Jeżeli mi nie wierzysz, to zapytaj jego!

— Dobrze! — odrzekła Karolina. Nie wahała się ani chwili. Powiedziała: — Amyasie, Elza mówi, że chcesz się z nią ożenić. Czy to prawda?

Biedny Amyas! Żal mi go było. Człowiek czuje się jak dureń, kiedy się go wciąga gwałtem w taką scenę. Zaczerwienił się jak burak i zaczął kląć. Zwrócił się do Elzy i spytał, czemu, do wszystkich diabłów, nie trzyma języka za zębami!

— A więc to prawda? — spytała Karolina.

Amyas nic na to nie odpowiedział, stał tylko, przesuwając palec koło szyi, jakby miał za ciasny kołnierzyk. Robił ten ruch jeszcze jako mały chłopiec, ilekroć znalazł się w kłopotliwej sytuacji. Wreszcie oświadczył, siląc się na ton władczy i pełen godności, co się jednak biedakowi nie bardzo udało:

— Nie życzę sobie o tym mówić.

— Ale my chcemy to wyjaśnić — rzekła Karolina.

Tu znów wtrąciła się Elza:

— Moim zdaniem, uczciwość nakazuje, żeby Karolina dowiedziała się o wszystkim.

Wówczas Karolina spytała bardzo cicho:

— Czy to prawda, Amyasie?

Amyas miał minę mocno zawstydzoną. Mężczyźni zawsze czują wstyd, kiedy kobiety przyprą ich do muru.

— Proszę cię, odpowiedz! — powiedziała znów Karolina. — Muszę wiedzieć!

Podniósł wtedy głowę jak byk na arenie i warknął:

— Tak, to prawda, ale nie chcę teraz o tym mówić. Odwrócił się na pięcie i wyszedł z pokoju. Wyszedłem za nim, nie chcąc zostać sam z kobietami. Dopędziłem go na tarasie. Klął okropnie. Nigdy w życiu jeszcze nie słyszałem, żeby mężczyzna klął z taką pasją. A potem krzyknął:

— Dlaczego nie trzymała języka za zębami? Dlaczego, u diabła, musiała paplać? Teraz wszystko jest na nic! A ja muszę skończyć ten obraz, słyszysz, Fil? Muszę! To najlepsza rzecz, jaką zrobiłem w życiu. A dwie głupie baby chcą mi wszystko popsuć!

Po chwili uspokoił się trochę i powiedział, że kobiety nie mają poczucia proporcji.

Nie mogłem się powstrzymać od uśmiechu.

— Tam do licha, mój stary — powiedziałem — sam sobie nawarzyłeś piwa!

— Myślisz, że tego nie wiem? — jęknął. I dodał po chwili: — Ale przyznasz chyba, Fil, że trudno mieć pretensję do mężczyzny, że stracił dla niej głowę. Nawet Karolina powinna to zrozumieć.

Spytałem, co będzie, jeżeli Karolina się uprze i nie zechce mu dać rozwodu. Amyas jednak tak się już pogrążył w rozmyślaniach, że musiałem powtórzyć pytanie. Odpowiedział wówczas roztargnionym tonem:

— Karolina nigdy nie będzie się mścić. Ty nic nie rozumiesz, bracie!

— Macie przecież dziecko — przypomniałem.

Ujął mnie wówczas za ramię mówiąc:

— Fil, drogi chłopcze, wiem, że mi dobrze życzysz, ale nie kracz tu nade mną. Dam sobie radę. Przekonasz się, że wszystko się dobrze skończy, zobaczysz!

Był w tym cały Amyas. Zawsze pełen niczym nie uzasadnionego optymizmu. Powiedział wesoło:

— Pal licho tę całą bandę!

Nie wiem, czy rozmawialiśmy dłużej na ten temat, bo za chwilę na taras wyszła Karolina. Miała na głowie oryginalny ciemnobrązowy kapelusz z dużym rondem, dość ładny.

Powiedziała najnormalniejszym, codziennym głosem:

— Zdejmij tę poplamioną farbami marynarkę, Amyasie. Nie pamiętasz, że idziemy na herbatę do Mereditha?

Spojrzał na nią ze zdumieniem i bąknął, zacinając się lekko:

— O, zapomniałem. Naturalnie, idziemy!

— Więc postaraj się doprowadzić do przyzwoitszego wyglądu, żeby cię nie brano za brudasa!

Mówiła tonem najzupełniej swobodnym, nie patrzyła jednak na niego. Podeszła do klombu dalii i zaczęła zrywać zbyt rozwinięte kwiaty.

Amyas odwrócił się powoli i wszedł do domu. Karolina zaczęła ze mną rozmowę. Mówiła dużo o tym, czy obecna piękna pogoda długo się utrzyma i czy w pobliżu są teraz makrele, bo jeśli tak, to może Amyas i ja razem z Angelą mielibyśmy chęć pójść na ryby. Muszę przyznać, że mi zaimponowała! Sądzę jednak, że to jeszcze jeden dowód, co to była za kobieta! Miała niezwykle silną wolę i panowała nad sobą całkowicie. Nie wiem, czy wtedy już postanowiła go zabić, ale wcale by mnie to nie zdziwiło. A potrafiła opracować plan działania na chłodno, dokładnie, nie dopuszczając, aby choć cień uczucia zamącił jasność jej myśli.

Karolina Crale była kobietą bardzo niebezpieczną. Powinienem był już wtedy zrozumieć, że nie podda się bez walki. Ale sądziłem jak idiota, że postanowiła pogodzić się z losem albo też myśli, że jeśli będzie się zachowywać, jak gdyby nic nie zaszło, Amyas zmieni może zamiary.

Po chwili reszta towarzystwa również wyszła na taras. Elza miała minę wyzywającą i zwycięską zarazem. Karolina nie zwracała na nią uwagi. Sytuację uratowała Angela. Wyszła na taras, kłócąc się z panną Williams, że za nic nie zmieni spódnicy. Mówiła, że ta, którą ma na sobie, jest zupełnie dobra — w każdym razie nie warto wkładać lepszej dla kochanego starego Mereditha, który i tak nigdy nic nie dostrzega.

Wyruszyliśmy nareszcie. Karolina szła z Angelą, ja z Amyasem. Elza szła sama, uśmiechając się do własnych myśli.

Nie zachwycałem się nią specjalnie. Jak na mój gust była zbyt gwałtowna — muszę jednak przyznać, że wyglądała tego popołudnia nieprawdopodobnie pięknie. Kobiety zwykłe tak wyglądają, kiedy osiągają to, czego chcą.

Nie mogę sobie dokładnie przypomnieć wszystkiego, co się wydarzyło tego popołudnia. Wszystko jest jakby zamglone. Pamiętam tylko, że Merry wyszedł na nasze spotkanie i że obeszliśmy najpierw ogród. Przypominam sobie długą dyskusję z Angelą na temat zaprawiania terierów do łowienia szczurów. Mała zjadła nieprawdopodobną ilość jabłek i usiłowała mnie również do tego namówić.

Kiedy wróciliśmy do domu, pito już herbatę pod wysokim cedrem. Merry miał zmartwioną minę. Przypuszczam, że Karolina albo Amyas musieli coś mu powiedzieć. Patrzył niepewnie na Karolinę, potem znów gapił się na Elzę. Chłop był szczerze zmartwiony. Karolinie, oczywiście, przyjemnie było mieć stale w odwodzie Mereditha, oddanego, platonicznego przyjaciela, który nigdy nie posunie się za daleko. Taka to już była osoba.

Po herbacie Meredith zamienił ze mną w pośpiechu kilka słów.

— Słuchaj, Fil, Amyas nie może tego zrobić! — powiedział.

— Możesz być pewien, że zrobi.

— Nie może porzucić żony i dziecka i odejść z tą dziewczyną. Jest od niej o tyle starszy. Przecież ona ma najwyżej osiemnaście lat!

Odpowiedziałem mu, że panna Greer ma już skończone dwadzieścia i jest na wskroś nowoczesną panną.

— W każdym razie nie jest jeszcze pełnoletnia. Z pewnością nie wie, co robi.

Poczciwy stary Meredith, zawsze taki sam, rycerz bez skazy.

— Nie martw się, stary — uspokoiłem go. — Wie dobrze, co robi, i ma z tego dużo przyjemności.

Nic więcej nie zdążyliśmy sobie powiedzieć. Pomyślałem sobie, że Merry’ego zaniepokoiła pewnie wiadomość, że Karolina będzie wolna. Po rozwodzie będzie się zapewne spodziewała propozycji małżeńskiej od swego wiernego Filona. Podejrzewałem jednak, że beznadziejna miłość bardziej mu odpowiada. Przyznam się, że ta strona sprawy mocno mnie ubawiła.

Rzecz dziwna, ale niewiele pamiętam z naszej wizyty w cuchnącym laboratorium Mereditha. Lubił zawsze popisywać się przed gośćmi swoimi ziołami, które mnie osobiście bardzo nudziły. Musiałem znajdować się w pokoju razem ze wszystkimi podczas odczytu Mereditha o właściwościach cykuty, ale zupełnie tego nie pamiętam. Nie widziałem też, jak Karolina ukradła truciznę. Jak już wspomniałem, Karolina była bardzo zręczna i przebiegła. Pamiętam natomiast, jak Meredith czytał na głos fragment Platona, opisujący śmierć Sokratesa. Było to przeraźliwie nudne. Klasycy zawsze mnie okropnie nudzili.

Mało już pamiętam z tego dnia. Między Amyasem a Angelą wybuchła wielka kłótnia, którą zresztą wszyscyśmy powitali z radością, gdyż uniknęło się w ten sposób innych nieporozumień. Angela pobiegła do swego pokoju w ataku furii. Oświadczyła Amyasowi: a) że się na nim zemści, b) chciałaby, żeby zdechł, c) chciałaby, żeby umarł na trąd, bo to się mu należy, d) chciałaby, żeby mu się kiełbasa przykleiła do nosa jak w jednej z bajek i nie dała się oderwać. Po jej odejściu wybuchnęliśmy wszyscy śmiechem, tak śmieszna była cała ta mieszanina.

Zaraz potem Karolina też udała się na spoczynek. Znikła także ze swoją uczennicą panna Williams. Amyas Elza poszli do ogrodu. Było zupełnie jasne, że moje towarzystwo jest niepożądane — poszedłem więc samotnie na spacer, bo noc była bardzo piękna.

Nazajutrz zszedłem na dół dość późno. W jadalni nie było nikogo. Śmieszne, jak człowiek pamięta drobne, nieważne rzeczy — ja na przykład pamiętam doskonale smak nereczek i bekonu, które wtedy podano na śniadanie. Znakomite!

Po śniadaniu trochę się wałęsałem, szukając reszty towarzystwa. Wyszedłem do ogrodu, ale nie zobaczyłem nikogo, wypaliłem papierosa, wreszcie spotkałem pannę Williams szukającą Angeli, która jak zwykle uciekła, zamiast reperować podartą sukienkę. Wróciłem następnie do holu i stwierdziłem, że Amyas i Karolina odbywają w bibliotece zasadniczą rozmowę. Mówili bardzo głośno usłyszałem, jak ona powiedziała:

— Ty i twoje baby! Zabiłabym cię!. I kiedyś cię zabiję!

Amyas odpowiedział na to:

— Nie bądź głupia, Karolino. A ona;

— Nie żartuję, Amyasie!

Nie chcąc dłużej podsłuchiwać, wyszedłem znowu na powietrze. Poszedłem tarasem w przeciwną stronę natknąłem się na Elzę. Siedziała na ławce tuż pod oknem biblioteki, które było otwarte. Przypuszczam, że musiała słyszeć wszystko, co tam mówiono. Na mój widok wstała najspokojniej i podeszła do mnie. Uśmiechała się. Ujęła mnie pod rękę i rzekła:

— Co za piękny poranek!

Dla niej był to istotnie piękny poranek. Okrutna z niej była dziewczyna. Albo nie, może tylko uczciwa i pozbawiona wyobraźni. Nie widziała nic poza jedynym celem, do którego dążyła. Jakieś pięć minut staliśmy, rozmawiając na tarasie, gdy drzwi biblioteki otworzyły się i wyszedł z nich Amyas, czerwony jak burak. Bezceremonialnie schwycił Elzę za ramię i powiedział:

— Chodźmy! Już czas na pozowanie. Chcę jak najprędzej dokończyć portret.

— Świetnie — odpowiedziała. — Pójdę tylko na górę po sweter. Jest dość chłodny wiatr.

Z tymi słowy weszła do domu.

Byłem ciekaw, czy Amyas mi coś powie, ale jęknął tylko:

— Ach, te baby!

— Uszy do góry, chłopie! — powiedziałem.

Potem już żaden z nas nie przemówił słowa, dopóki Elza znowu nie ukazała się na tarasie.

Poszli razem w kierunku „Baterii”, ja zaś wróciłem do domu. W holu zobaczyłem Karolinę — przypuszczam, że mnie nawet nie zauważyła. Bywała czasem tak roztargniona, wyglądała jak nieobecna, jakby zatopiona sama w sobie. Szepnęła coś, ale nie do mnie, do siebie. Usłyszałem tylko te słowa:

— To zbyt okrutne!

Tak powiedziała. Przeszła potem obok mnie i zaczęła wchodzić schodami na górę, wciąż mnie nie widząc, niby ktoś zapatrzony w jakąś wizję. Przypuszczam (chociaż nie mam na to żadnego dowodu), że poszła na górę po truciznę. Wtedy właśnie postanowiła zrobić to, co zrobiła.

W tej samej chwili zadzwonił telefon. W innych domach zaczekałbym, aż telefon odbierze ktoś ze służby, w Alderbury jednak byłem tak zadomowiony, że czułem się członkiem rodziny. Podniosłem słuchawkę.

Usłyszałem głos brata. Meredith był ogromnie wzburzony. Powiedział, że był przed chwilą w laboratorium stwierdził, że butelka z cykutą jest do połowy pusta. Nie chcę jeszcze raz rozwodzić się nad tym, co — jak teraz wiem — powinienem był wówczas zrobić. Wiadomość ta tak mnie oszołomiła, że w najlepszy sposób straciłem głowę. Meredith aż dygotał po tamtej stronie drutu. Usłyszałem kroki na schodach, powiedziałem mu więc tylko, żeby czym prędzej przyszedł.

Wyszedłem na jego spotkanie. Na wypadek, jeżeli się pan nie orientuje w topografii, powiem, że z jednej posiadłości do drugiej było najłatwiej dostać się łodzią przez małą zatoczkę. Zszedłem ścieżką w dół do niewielkiej przystani. Aby tam dojść, musiałem przejść pod murami „Baterii”. Słyszałem głosy Amyasa i Elzy. Brzmiały bardzo wesoło i beztrosko. Amyas powiedział, że jest okropny upał (istotnie, jak na wrzesień, dzień był bardzo gorący). Elza odrzekła, że gdy tak siedzi na balustradzie, czuje zimny wiatr od morza. A potem dodała:

— Strasznie ścierpłam od tego pozowania. Nie pozwoliłbyś mi, kochanie, na chwileczkę odpoczynku? — Na co Amyas zawołał:

— Za nic w świecie! Wytrzymaj trochę. Przecież z ciebie silna dziewczyna. A powiadam ci, że idzie mi świetnie!

Elza powiedziała na to śmiejąc się:

— Ty brutalu!

Potem już nie słyszałem nie więcej, bo byłem za daleko.

Meredith właśnie nadpływał z przeciwnego brzegu — zaczekałem więc na niego. Przywiązał łódkę i wszedł po schodach na górę. Był bardzo blady i zatroskany.

— Jesteś mądrzejszy ode mnie, Filipie — powiedział. — Poradź mi, co mam robić. To bardzo niebezpieczna trucizna.

— Czy jesteś tego pewien? — zapytałem, bo trzeba panu wiedzieć, że Meredith był zawsze dość roztargniony. Może dlatego nie potraktowałem sprawy tak poważnie, jak powinienem. Odpowiedział mi, że jest całkiem pewien. Wczoraj po południu butelka była pełna.

— I nie masz pojęcia, kto ją mógł zwędzić?

Odpowiedział, że nie ma absolutnie pojęcia, i spytał, co ja o tym myślę. Czyżby ktoś ze służby? Odpowiedziałem, że to możliwe, chociaż moim zdaniem mało prawdopodobne. Drzwi są przecież zawsze zamknięte na klucz, prawda? Powiedział, że zawsze zamyka drzwi, a potem zaczął coś pleść o tym, że jedno z okien było na parę cali uchylone. Ktoś mógł się tamtędy przedostać.

— Jakiś przygodny złodziej? — zapytałem sceptycznie. — Mnie się zdaje, Merry, że mogą tu wchodzić w grę bardzo nieprzyjemne możliwości.

Spytał wtedy, co mam właściwie na myśli. Ja zaś odpowiedziałem, że jeśli naprawdę jest pewien, że mu skradziono tę truciznę, to prawdopodobnie zabrała ją Karolina, żeby otruć Elzę. Albo odwrotnie, Elza, żeby pozbyć się Karoliny i utorować drogę prawdziwej miłości.

Meredith obruszył się na to. Powiedział, że to bzdurne, melodramatyczne pomysły, zupełnie nieprawdopodobne. Ja zaś odpowiedziałem mu:

— No, ale trucizna znikła. W jaki sposób możesz ten fakt wytłumaczyć?

Rzecz prosta nie potrafił na to odpowiedzieć. W gruncie rzeczy na pewno myślał to samo, co ja, ale nie chciał się do tego przyznać. Zapytał znowu:

— Co teraz zrobimy?

Ja zaś, skończony dureń, odpowiedziałem:

— Musimy się nad tym dobrze zastanowić. Albo powiesz o kradzieży otwarcie wobec wszystkich, albo może lepiej pogadasz o tym sam na sam z Karoliną. Jeżeli dojdziesz do przekonania, że nic z tym nie ma wspólnego, zastosuj taką samą taktykę wobec Elzy.

Meredith odpowiedział:

— Co? Taka dziewczyna! Nie, absolutnie nie mogła tego zrobić!

Odparłem, że wcale nie byłbym taki pewien. Rozmawiając szliśmy pod górę wąską ścieżką w stronę domu. Po tej ostatniej mojej uwadze obaj jakiś czas nie zamieniliśmy słowa. Znowu znaleźliśmy się pod „Baterią” i wtedy usłyszałem głos Karoliny.

W pierwszej chwili myślałem, że odbywa się tam kłótnia we troje, ale po chwili przekonałem się, że tematem rozmowy jest Angela. Karolina protestowała przeciwko czemuś. „Nie wolno tak z dziewczyną postępować” — mówiła, na co Amyas odpowiedział coś z irytacją. Furtka ogrodu otworzyła się właśnie, kiedy znaleźliśmy się przy niej. Amyas speszył się trochę, widząc nas. Karolina wychodziła z ogrodu. Powiedziała:

— Jak się masz Meredith! Dyskutowaliśmy nad sprawą wysłania Angeli do szkoły. Nie jestem wcale pewna, czy to będzie dla niej dobre — a Amyas odpowiedział:

— Nie rób tyle histerii z powodu tej dziewczyny! Nic jej się nie stanie. Przynajmniej się jej pozbędziemy! W tej właśnie chwili Elza nadbiegła dróżką od strony domu. W ręku trzymała czerwony sweter. Amyas mruknął:

— Chodź wreszcie i upozuj się. Nie chcę tracić czasu!

Odszedł do sztalug. Zauważyłem, że się lekko zatacza i podejrzewałem, że musiał trochę pić. Gotów go byłem usprawiedliwić, biorąc pod uwagę wszystkie te przykre sceny i awantury.

— Piwo jest zupełnie ciepłe — burknął. — Dlaczego nie można tu trzymać trochę lodu? Na co Karolina Crale odpowiedziała:

— Zaraz ci przyślę trochę piwa prosto z lodówki.

Amyas mruknął:

— Dziękuję!

Karolina zamknęła furtkę „Baterii” i udała się razem z nami pod górę do domu. Usiedliśmy obaj na tarasie, a ona weszła do wewnątrz. Po jakichś pięciu minutach na taras wyszła Angela, niosąc tacę, na której stały dwie butelki piwa i kilka szklanek. Dzień był upalny, powitaliśmy więc ten poczęstunek z przyjemnością. Podczas gdy pociągaliśmy piwo, przeszła obok nas Karolina. Trzymała w ręku inną butelkę piwa. Powiedziała, że zaniesie ją sama do ogrodu. Meredith ofiarował się, że ją wyręczy, ale oświadczyła stanowczo, że pójdzie sama. Byłem wówczas taki głupi i myślałem, że to wszystko po prostu z zazdrości: nie może znieść myśli, że Amyas i Elza są tam w ogrodzie sami. Zazdrość również zaprowadziła ją tam przedtem pod pretekstem narady w sprawie wyjazdu Angeli. Szła na dół krętą ścieżką, a ja i Meredith odprowadzaliśmy ją spojrzeniem. Nie zdecydowaliśmy jeszcze, co mamy robić dalej, gdy tymczasem zjawiła się Angela, wołając, żebym poszedł się z nią kąpać. Nie było sposobu zostać sam na sam z Meredithem, powiedziałem mu więc tylko:

— Po lunchu — na co on skinął głową.

Poszedłem więc kąpać się z Angelą. Popływaliśmy jakiś czas, potem położyliśmy się na skalach, żeby się opalać. Angela była trochę milcząca, co mi bardzo odpowiadało. Postanowiłem, że zaraz po lunchu wezmę Karolinę na bok i oskarżę ją bez ogródek o kradzież trucizny. Nie było sensu powierzać sprawy Meredithowi, miał za słaby charakter. Nie, zaatakuję ją znienacka. Będzie musiała oddać truciznę, a jeżeli nawet nie odda, to nie ośmieli się jej użyć. Im dłużej się zastanawiałem, tym większego nabierałem przekonania, że to ona. Elza była zbyt rozsądna i trzeźwa, żeby ryzykować coś podobnego. Miała głowę na karku i bałaby się o własną skórę. Karolina była typem zupełnie odmiennym. Niezrównoważona, porywcza i zdecydowanie nerwowa. Ale ciągle nie mogłem wyzbyć się wątpliwości, czy Meredith się nie pomylił. A może ktoś ze służby kręcił się po pokoju i rozlał płyn, a potem bał się do tego przyznać. Widzi pan, trucizna trąci takim melodramatem, że trudno w coś podobnego uwierzyć.

Tak długo jednak, póki nie nastąpi tragedia.

Spojrzawszy na zegarek, stwierdziłem, że jest już bardzo późno, więc oboje z Angelą puściliśmy się niemal pędem, żeby zdążyć na lunch. Wszyscy siedzieli już przy stole, oprócz Amyasa, który został w ogrodzie i malował. Zdarzało mu się to bardzo często i pomyślałem sobie, że nie przychodząc dzisiaj do stołu, postąpił bardzo taktownie.

Przy lunchu nastrój nie był specjalnie przyjemny.

Do kawy zasiedliśmy na tarasie. Szkoda, że nie mogę sobie lepiej przypomnieć, jak wtedy wyglądała i co mówiła Karolina. W każdym razie zupełnie nie robiła wrażenia podnieconej. Była spokojna i może trochę smutna. Cóż za diabeł wcielony był z tej kobiety!

Bo otruć z zimną krwią człowieka to diabelski czyn! Gdyby miała pod ręką rewolwer i gdyby chwyciła go by zabić Amyasa, byłoby to jeszcze zrozumiałe. Ale to zimne, uplanowane, mściwe otrucie. I taka była przy tym spokojna i opanowana!

W pewnej chwili wstała i powiedziała, że sama zaniesie mu kawę. A przecież wiedziała, wtedy już musiała wiedzieć na pewno, że Amyas nie żyje. Razem z nią poszła panna Williams, nie pamiętam już, czy to się stało na propozycję Karoliny, czy nie, ale raczej tak.

Odeszły więc razem. Wkrótce potem Meredith tez gdzieś znikł. Właśnie szukałem jakiejś wymówki, by za nim pójść, gdy zobaczyłem, że biegnie z powrotem pod górę. Twarz miał szarą i ledwie zdołał wyjąkać:

— Trzeba wezwać doktora. prędko. Amyas.

Zerwałem się z krzesła.

— Co się stało? Zachorował? Umiera?

Meredith odpowiedział:

— Zdaje się, że już nie żyje.

Na moment zapomnieliśmy o Elzie. Ale ona krzyknęła przeraźliwie:

— Nie żyje?! Nie żyje?!. — A potem zaraz wybiegła. Nigdy nie przypuszczałem, że ktoś mógłby tak szybko biec. jak sarna, jak ranione zwierzę. Albo może jak mściwa Furia.

Meredith zawołał ku mnie gorączkowo:

— Biegnij za nią! Ja będę telefonował! Idź zaraz za nią! Nie wiadomo co może zrobić!

Pobiegłem więc za nią i dobrze zrobiłem, bo mogła była zabić Karolinę. Nigdy w życiu nie widziałem takiej rozpaczy ani tak gwałtownej nienawiści. Cały pokost wychowania i kultury znikł w jednej chwili. Nie darmo jej ojciec i babka byli młynarzami. W jednej chwili stała się pierwotną kobietą, której zabrano kochanka. Gdyby mogła, wpiłaby się pazurami w twarz Karoliny, wyrywała jej włosy, zepchnęła ją w przepaść. Nie wiem. dlaczego była przekonana, że Karolina go zasztyletowała. Oczywiście nie miała racji. Przytrzymałem ją, a potem wkroczyła panna Williams. Muszę przyznać, że zachowała się wspaniale. Uspokoiła Elzę w ciągu jednej minuty, powiedziała jej po prostu, że ma być cicho, bo nikt nie myśli znosić tych krzyków i awantur. To była herod-baba! Ale dopięła swego. Elza uspokoiła się, stała tylko zdyszana i drżąca.

Jeżeli chodzi o Karolinę, to moim zdaniem spadła z niej maska. Stała zupełnie spokojnie. Mogło się zdawać, że jest oszołomiona. Ale tak nie było, zdradził ją wyraz oczu. Były badawcze, całkowicie przytomne i badawcze. Przypuszczam, że zaczynał ją ogarniać strach.

Podszedłem do niej i powiedziałem tak cicho, że żadna z pozostałych dwóch kobiet nie mogła chyba tego słyszeć:

— Zbrodniarko! Zabiłaś mojego najlepszego przyjaciela.

Drgnęła i zrobiła krok w tył.

— Nie, nie! To on sam.

Spojrzałem jej prosto w oczy i powiedziałem:

— Możesz opowiedzieć tę historyjkę policji.

Tak też zrobiła — i nikt jej nie uwierzył.

Opowiadanie Mereditha Blake’a

Szanowny Panie!

Zgodnie z przyrzeczeniem, podaję panu na piśmie sprawozdanie z wydarzeń, do których doszło przed szesnastu laty, tak jak je najlepiej pamiętam. Przede wszystkim chciałbym zaznaczyć, iż przemyślałem dokładnie wszystko, o czym mówiliśmy podczas naszego spotkania. Po dłuższym zastanowieniu jestem jeszcze głębiej przekonany niż poprzednio, iż jest w najwyższym stopniu nieprawdopodobne, aby to Karolina Crale otruła swego męża. Zawsze wydawało mi się to nieprawdopodobne, lecz z jednej strony brak jakiegokolwiek innego wytłumaczenia, a z drugiej jej własne zachowanie sprawiło, że niby owca przyłączyłem się do większości i zacząłem twierdzić wraz z tłumem, że jeżeli to nie ona zrobiła, jakież inne można znaleźć wytłumaczenie?

Od chwili naszego spotkania zastanawiałem się bardzo wnikliwie nad możliwością alternatywy, wysuwaną zresztą przez obronę podczas procesu — to znaczy nad możliwością, że Amyas Crale popełnił samobójstwo. Aczkolwiek, sądząc z tego, co wiedziałem o Amyasie, tego rodzaju hipoteza wydawała mi się wówczas wręcz fantastyczna — obecnie zmieniłem zdanie. Zatem w pierwszym rzędzie okoliczność, i to bardzo znamienna, że wierzyła w to sama Karolina. Jeżeli obecnie przyjmiemy, że ta czarująca i łagodna kobieta była skazana niesłusznie, to jej tak często powtarzane twierdzenie musi mieć ogromną wagę. Znała Amyasa lepiej niż my wszyscy, jeżeli więc ona dopuszczała możliwość samobójstwa, to samobójstwo musiało być możliwe wbrew sceptycznej opinii jego przyjaciół.

Wysunąłbym w związku z tym teorię, że w Amyasie Crale’u drzemały jednak jakieś podświadome wyrzuty sumienia, a nawet rozpacz z powodu ekscesów, do jakich doprowadzał go bujny temperament, i że tylko jego żona zdawała sobie z tego sprawę. Hipoteza taka jest, jak sądzę, zupełnie możliwa. Tę stronę charakteru mógł okazywać wyłącznie żonie. Pozostaje ona wprawdzie w sprzeczności ze wszystkimi jego wypowiedziami, które kiedykolwiek słyszałem, ale wiadomo przecież, iż większość ludzi posiada pewne ukryte i na pozór sprzeczne z ich charakterem cechy, które, gdy się ujawnią, wprawiają w zdumienie nawet osoby dobrze tych ludzi znające. Bywa, na przykład, że człowiek poważny, surowych zasad, prowadzi po kryjomu drugie, rozwiązłe życie. Prostacki groszorób zdradza niekiedy upodobanie do jakiejś wyszukanej gałęzi sztuki. Ludzie twardzi i bezlitośni kryją czasem w sobie nie znane nikomu skarby uczucia i dobroci. I przeciwnie: ludzie hojni i jowialni okazują się w pewnych wypadkach skąpcami i okrutnikami.

Jest więc rzeczą możliwą, że Amyas Crale miał ukrytą skłonność do samooskarżeń — im bardziej puszczał wodze egoizmowi, im głośniej wołał, że ma prawo robić, co mu się podoba, tym bardziej dręczyły go utajone wyrzuty sumienia. Wydaje się to na pozór niewiarygodne, lecz obecnie sądzę, że tak właśnie być musiało. A, powtarzam raz jeszcze, Karolina obstawała wytrwale przy tym zdaniu. Powtarzam — to bardzo znamienne!

A teraz zbadajmy fakty, a raczej wspomnienie o faktach w świetle tego mojego nowego nastawienia.

Mogę tutaj chyba śmiało włączyć rozmowę, którą miałem z Karoliną na kilka tygodni przed tragedią. Było to podczas pierwszej wizyty Elzy Greer w Alderbury.

Jak już panu nadmieniłem, Karolina wiedziała o moim głębokim uczuciu miłości i przyjaźni dla niej. Byłem zatem osobą, której mogła najbardziej zaufać. W owym czasie nie sprawiała wrażenia zbyt szczęśliwej. Zdziwiłem się jednak bardzo, kiedy zapytała mnie pewnego dnia, czy moim zdaniem Amyas kocha naprawdę tę dziewczynę, którą tu sprowadził.

— Ta kobieta interesuje go przede wszystkim jako model. Znam przecież Amyasa — odpowiedziałem.

Potrząsnęła głową.

— Nie, Amyas jest w niej zakochany — rzekła.

— No, może troszeczkę.

— Myślę, że nawet bardzo.

— Przyznaję, że jest nieprzeciętnie urodziwa — odparłem — a wiemy oboje, jak czuły jest na to Amyas. Ale wiesz już chyba, że on kocha naprawdę jedną tylko kobietę, a tą kobietą jesteś ty. Owszem, miewa różne miłostki, ale to nigdy nie trwa długo. Jesteś dla niego jedyną kobietą na świecie i chociaż zachowuje się okropnie, nie wpływa to w gruncie rzeczy na jego uczucia dla ciebie.

— Tak zawsze sądziłam.

— Wierz mi. Karo, tak jest naprawdę.

— Tym razem jednak boję się, Merry. Ta dziewczyna jest tak strasznie, przeraźliwie szczera. Jest taka młoda, tak głęboko wszystko odczuwa. Czuję, że tym razem to sprawa poważna.

— Ale sam fakt, że jest, jak powiadasz, taka młoda i szczera, będzie ją chronił. Amyas na ogół nie ma skrupułów, jeśli chodzi o kobiety, ale z tą dziewczyną będzie co innego.

— Tak, tego się właśnie boję, że to będzie zupełnie co innego. — Po chwili dodała: — Mam już trzydzieści cztery lata, wiesz, Merry. Jesteśmy dziesięć lat po ślubie. Jeżeli idzie o urodę, nie mogę się równać z Elzą i zdaję sobie z tego dobrze sprawę.

— Ale przecież wiesz, Karolino, musisz wiedzieć, że Amyas jest ogromnie do ciebie przywiązany.

— Czy z mężczyznami cokolwiek wiadomo? — oparła, a potem roześmiała się smutno i powiedziała:

— Jestem kobietą zupełnie pierwotną, Merry. Chętnie bym chwyciła siekierę i zarąbała tę dziewczynę!

Odpowiedziałem, że to dziecko najprawdopodobniej nie zdaje sobie sprawy z tego, co robi. Podziwia i wielbi Amyasa jako artystę i zapewne nie orientuje się zupełnie, że Amyas się w niej zakochał.

Karolina powiedziała tylko:

— Kochany Merry! — i zaczęła rozmowę na temat ogrodu. Miałem nadzieję, że nie będzie sobie już więcej zaprzątała głowy całą historią.

Wkrótce potem Elza wyjechała do Londynu. Amyasa również nie było przez kilka tygodni. Zapomniałem jakoś o całej tej sprawie, gdy raptem dowiedziałem się, że Elza wróciła do Alderbury, żeby Amyas mógł skończyć portret.

Wiadomość ta zaniepokoiła mnie trochę, ale Karolina przy następnym spotkaniu unikała tego tematu. Zachowywała się całkiem normalnie, wcale nie była zmartwiona ani przygnębiona. Sądziłem więc, że wszystko jest w porządku.

Dlatego właśnie takim wielkim wstrząsem była dla mnie wiadomość, jak daleko już sprawy zaszły.

Wspomniałem panu o mojej rozmowie z Crale’em i z Elzą. Nie miałem natomiast sposobności porozmawiania z Karoliną. Raz tylko zamieniliśmy kilka słów, które już panu powtarzałem. Widzę teraz przed sobą jej twarz, szeroko rozwarte ciemne oczy i wyraz powściąganego wzburzenia. Słyszę jeszcze jej głos:

— Wszystko skończone.

Nie potrafię panu opisać bezgranicznej rozpaczy zawartej w tych słowach. Była to prawda. Wraz z odejściem Amyasa wszystko musiało się dla niej skończyć. Dlatego właśnie jestem przekonany, że wzięła ode mnie cykutę. To było jakieś wyjście. Wyjście, które podsunął jej mój idiotyczny wykład na temat właściwości tego środka. A fragment z Fedona, odczytany przeze mnie, zawiera opis pięknej śmierci. Oto, co obecnie przypuszczam. Karolina wzięła cykutę, postanowiła bowiem odebrać sobie życie, kiedy Amyas ją opuści. Amyas widział może, jak ją brała albo odkrył później, że Karolina ma tę truciznę.

Odkrycie to wywarło na nim straszliwe wrażenie. Teraz dopiero zrozumiał, do czego doprowadził ją swoim postępowaniem. Ale mimo przerażenia i wyrzutów sumienia nie był w stanie wyrzec się Elzy. Mogę to nawet zrozumieć. Każdy, kto się w niej zakochał, nie potrafiłby się chyba od niej oderwać.

Amyas nie wyobrażał sobie życia bez Elzy, a jednocześnie rozumiał, że Karolina nie potrafi żyć bez niego. Widział więc tylko jedno wyjście: samemu zażyć cykutę.

Sposób, w jaki to zrobił, doskonale go charakteryzuje. Sztuka była dla niego czymś najdroższym w życiu. Postanowił umrzeć dosłownie z pędzlem w ręku, a ostatnim przedmiotem na który padną jego oczy, będzie dziewczyna, którą kochał tak namiętnie. Być może myślał poza tym, że jego śmierć będzie dla niej również najlepszym wyjściem.

Przyznaję jednak, że ta moja teoria nie tłumaczy pewnych faktów. Dlaczego na przykład znaleziono na pustej butelce po cykucie tylko odciski palców Karoliny? Prawdopodobnie po wylaniu trucizny przez Amyasa wszystkie odciski palców zamazały się lub wytarły o płótno, pod którym butelka leżała, i że po jego śmierci Karolina wyjęła butelkę, żeby się przekonać, czy nikt jej nie ruszał. Czy ta teoria nie wydaje się panu prawdopodobna i słuszna? Jeżeli natomiast chodzi o odciski palców na butelce od piwa, to świadkowie obrony byli zdania, że po zażyciu trucizny dłoń ludzka mogła wykręcić się pod wpływem skurczu i chwycić butelkę w sposób nienaturalny.

I jeszcze jedno pozostaje do wyjaśnienia: zachowanie się Karoliny przez cały czas procesu. Zdaje mi się jednak, ze domyślam się już teraz jego przyczyny. To przecież Karolina wzięła truciznę z mojego laboratorium. To jej samobójczy zamiar zmusił męża, aby odebrał sobie życie zamiast niej. Całkiem więc uzasadnione może być twierdzenie, że w przystępie skruchy poczuła się odpowiedzialna za jego śmierć — że wmówiła w siebie, iż jest winna zabójstwa, chociaż nie takiego, o jakie ją oskarżano.

Przypuszczam, że wszystko się mogło właśnie w ten sposób odbyć. A jeżeli tak jest istotnie, to chyba łatwo będzie panu wytłumaczyć to wszystko małej Karli. Może wyjść za mąż za swojego ukochanego, przekonana, że jedyną winą ze strony jej matki była chęć (nic ponadto) odebrania sobie życia.

Wszystko to razem nie jest, niestety, tym, o co pan mnie prosił, a mianowicie sprawozdaniem z wydarzeń tak, jak się one rysują w mej pamięci. Pragnę teraz naprawić ten błąd. Opowiadałem już panu obszernie o tym, co się działo w przededniu śmierci Amyasa — przejdźmy teraz do samego dnia tragedii.

Spałem bardzo źle. Myśl o fatalnym powikłaniu w życiu moich przyjaciół spędzała mi sen z powiek. Po długich bezowocnych rozmyślaniach, w jaki sposób mógłbym odwrócić katastrofę, zapadłem w głęboki sen dopiero o godzinie szóstej nad ranem. Nawet podanie rannej herbaty nie zdołało mnie wyrwać ze snu. Aż wreszcie około wpół do dziesiątej obudziłem się z ciężką głową, niewypoczęty. Wkrótce potem zdawało mi się, że słyszę jakiś ruch w pokoju na dole, który służył mi za laboratorium.

Musiał to być zapewne kot, bo okno było nie domknięte, jak je przez zaniedbanie zostawiono poprzedniego dnia. Szpara była dość duża, aby kot mógł się przez nią przecisnąć. Wspominam o tym tylko dlatego, żeby wytłumaczyć, dlaczego udałem się do laboratorium.

Ubrałem się, zszedłem na dół i oglądając półki, spostrzegłem, że butelka zawierająca preparat cykuty jest trochę wysunięta z szeregu. Przyjrzawszy się uważniej, stwierdziłem, że jej zawartość znacznie się zmniejszyła. Poprzedniego dnia butelka była prawie pełna, obecnie zaś — niemal pusta.

Zamknąłem szczelnie okno i wyszedłem z pokoju, przekręcając klucz w drzwiach. Byłem zdumiony i zaniepokojony, a w takich wypadkach, muszę niestety wyznać, moje procesy myślowe ulegają znacznemu zwolnieniu.

W pierwszej chwili byłem tylko zaniepokojony, potem obawy moje zaczęły wzrastać, aż wreszcie ogarnął mnie wielki strach. Przepytałem całą służbę, wszyscy jednak kategorycznie twierdzili, że w ogóle nie wchodzili do laboratorium. Pomyślawszy jeszcze trochę, zdecydowałem się zatelefonować do brata z prośbą o radę.

Filip był bystrzejszy ode mnie. Zrozumiał powagę mojego odkrycia i nalegał, żebym natychmiast się z nim zobaczył i naradził.

Wyszedłem i spotkałem na drodze pannę Williams, która przeprawiła się tutaj z przeciwległego brzegu w poszukiwaniu swej krnąbrnej uczennicy. Zapewniłem ją, że nie widziałem Angeli i że wcale tu nie była. Panna Williams zorientowała się zapewne, że stało się coś przykrego, bo spojrzała na mnie badawczo. Nie miałem jednak zamiaru wtajemniczać jej w to, co zaszło, posiedziałem więc tylko, żeby poszukała w sadzie — Angela miała tam ulubioną jabłoń — sam zaś szybko zszedłem na brzeg i przeprawiłem się na drugą stronę, do Alderbury.

Tam już czekał na mnie brat.

Poszliśmy razem tą ścieżką, którą już szliśmy kiedyś z panem. Orientuje się pan, że przechodząc obok ogrodu, musi się słyszeć wszystko, co się tam mówi. Poza stwierdzeniem jednak, że Amyas i Karolina kłócą się o coś, nie zwróciłem uwagi na ich słowa. Twierdzę z całą stanowczością, że z ust Karoliny nie padły żadne pogróżki. Tematem rozmowy była Angela, a Karolina, jak sądzę, prosiła o odroczenie terminu jej wyjazdu do szkoły. Amyas jednak był nieugięty. Krzyczał gniewnie, że postanowienia zapadło i on każe jej pakować manatki.

W momencie kiedy znaleźliśmy się na wprost ogrodu, furtka się otworzyła i wyszła z niej Karolina. Minę miała nieco stroskaną. Uśmiechnęła się do mnie z wyrazem roztargnienia i powiedziała, że oboje z Amyasem rozbawiali o Angeli. W tej chwili nadeszła Elza, a że Amyas najwyraźniej chciał zabrać się czym prędzej do pracy, poszliśmy dalej ścieżką pod górę, żeby mu nie przeszkadzać.

Filip robił sobie potem gorzkie wyrzuty, że nie rozpoczęliśmy natychmiast jakichś kroków zapobiegawczych. Ja jednak się z nim nie zgadzam. Nie mieliśmy najmniejszych podstaw, do przypuszczeń, że ktoś planuje zabójstwo. Co więcej, jestem teraz przekonany, że nikt zabójstwa nie planował. Jasne dla mnie było, że musimy coś przedsięwziąć, utrzymuję jednak nadal, że mieliśmy słuszność, chcąc przedtem wszystko szczegółowo przedyskutować. Trzeba było znaleźć właściwe wyjście — a poza tym zastanawiałem się kilkakrotnie, czy się mimo wszystko nie omyliłem. Czy istotnie poprzedniego dnia butelka była pełna? Nie należę do ludzi, którzy (jak mój brat Filip) są zawsze pewni swego. Pamięć lubi czasem płatać figle. Jak często, na przykład, jest się święcie przekonanym, że położyło się gdzieś jakąś rzecz, a potem okazuje się, że położyło się ją zupełnie gdzie indziej. Im usilniej starałem się sobie przypomnieć, w jakim stanie znajdowała się butelka poprzedniego dnia — tym mniej byłem pewien i tym więcej miałem wątpliwości. Irytowało to bardzo Filipa, który zaczął już tracić cierpliwość.

Nie mogliśmy dyskutować dłużej na ten temat i na mocy milczącego porozumienia odłożyliśmy sprawę na później, po lunchu. (Muszę tu wtrącić, że mogłem zawsze wpaść do Alderbury na lunch, ilekroć miałem na to ochotę.)

Nieco później Karolina i Angela przyniosły nam piwo. Zapytałem Angelę, czemu uciekła, i powiedziałem, że panna Williams jest na nią bardzo zła, na co mi odpowiedziała, że poszła się kąpać, dodając, że zupełnie nie rozumie, po co ma reperować tę starą zniszczoną sukienkę, kiedy przecież i tak, jadąc do szkoły, dostanie wszystko nowe. Ponieważ nie wyglądało na to, aby się nadarzyła sposobność dalszej rozmowy sam na sam z Filipem, a nadto chciałem jeszcze sam o wszystkim pomyśleć — powędrowałem sobie ścieżką w dół, w kierunku „Baterii”. Tuż nad „Baterią”, jak już panu wówczas pokazywałem, jest mała polanka wśród drzew, na której stała niegdyś stara ławka. Usiadłem na niej. Paliłem papierosa i rozmyślałem, przyglądając się jednocześnie Elzie pozującej Amyasowi.

Zawsze będę ją miał taką przed oczyma: zastygłą w pozie, w żółtej bluzeczce i ciemnogranatowych spodniach, ; zarzuconym luźno na ramiona czerwonym swetrem.

Twarz jej jaśniała życiem, zdrowiem i jakimś wewnętrznym blaskiem. Wesołym głosem snuła plany na przyszłość.

Może się zdawać, że podsłuchiwałem, ale wcale tak nie było. Elza widziała mnie doskonale — zarówno ona, jak i Amyas, wiedzieli o mojej obecności. Skinęła mi ręką, skarżąc się, że Amyas zachowuje się dziś jak niedźwiedź i nie pozwala jej ani chwili odpocząć, chociaż cała już ścierpła i zdrętwiała od pozowania. Amyas burknął, że on z pewnością jeszcze bardziej ścierpł od niej. Wszystkie mięśnie mu zesztywniały, to chyba reumatyzm. Elza odpowiedziała mu na to drwiąco: „Biedny staruszek”! Odparł na to, że ona bierze sobie zgrzybianego inwalidę.

Byłem zgorszony tą wesołą gadaniną o wspólnej przyszłości, boć zadawali przecież Karolinie tyle bólu. A mimo to nie mogłem potępiać Elzy. Była taka młoda, taka ufna, taka zakochana. W gruncie rzeczy nie zdawała sobie sprawy z tego, co robi, nie rozumiała, co to jest cierpienie. Zakładała po prostu z naiwną ufnością dziecka, że Karolinie „nic się nie stanie”, że się szybko pocieszy. Była zaślepiona, nie widziała nic poza sobą i Amyasem, poza ich wspólnym szczęściem. Już raz mi wytknęła moje staroświeckie poglądy. Ale czyż można spodziewać się litości po promiennej młodzieży? Uczucie to znane jest tylko ludziom starszym, bardziej doświadczonym.

Rzecz prosta, nie mówili wiele. Malarze nie lubią rozmawiać przy pracy. Elza odzywała się do niego mniej więcej co dziesięć minut, on zaś mruczał coś w odpowiedzi. W pewnej chwili Elza powiedziała:

— Masz chyba rację co do Hiszpanii: to będzie pierwszy kraj, do którego pojedziemy. I musisz mnie zaprowadzić na walkę byków. To musi być cudowne. Ale ja wolałabym, żeby to byk zabijał toreadora, a nie odwrotnie. Rozumiem, co czuły rzymskie kobiety, patrząc na umierających gladiatorów. Ludzie warci są niewiele, ale zwierzęta są wspaniałe!

Sama Elza podobna była do zwierzęcia — młoda, prymitywna, nie znająca jeszcze smutnych doświadczeń człowieka dojrzałego ani jego wątpliwej mądrości. Moim zdaniem Elza nie zaczęła jeszcze myśleć — ona tylko czuła. Była jednak przy tym pełna życia, może w największym stopniu ze znanych mi osób.

Ostatni raz wtedy była taka promienna i pewna siebie, jak gdyby cały świat do niej należał. To się nazywa, zdaje się, euforia, nieprawdaż? Rozległ się gong wzywający na lunch, wstałem więc i ruszyłem ścieżką w dół, a przy furtce przyłączyła się do mnie Elza. Po wyjściu z zacienionej polanki oślepiło mnie jaskrawe światło — prawie nic przed sobą nie widziałem. Amyas siedział rozparty na ławce, z rozrzuconymi ramionami. Wpatrywał się w obraz — często widziałem go w tej pozie. Skąd mogłem wiedzieć, że trucizna zaczęła wtedy już działać? Że gdy siedział na ławce, ogarniał go już bezwład?

Tak nie znosił chorób, choroby tak go zawsze irytowały! Nigdy się nie przyznawał, że jest chory. Myślał pewnie, że dostał porażenia słonecznego — objawy są bardzo podobne, ale nie poskarżyłby się za nic.

— Nie chcę iść na lunch — powiedziała Elza.

Pomyślałem sobie, że mądrze robi, a na głos zawołałem:

— A więc do zobaczenia!

Oderwał oczy od portretu i spojrzał na mnie. Wyraz ich był dziwny. Jakby niechętny. Gniewne, wrogie spojrzenie.

Nie zrozumiałem go oczywiście. Jeżeli przy malowaniu coś mu się nie udawało, często miał taki morderczy wyraz twarzy. Myślałem więc, że tak jest i teraz. Wydał przy tym jakiś pomruk. Ani ja, ani Elza nie widzieliśmy w jego zachowaniu nic niezwykłego. Ot, po prostu humory artysty.

Zostawiliśmy go więc samego i poszliśmy do domu śmiejąc się i rozmawiając. Gdyby to biedne dziecko wtedy wiedziało, że już go nie zobaczy żywego. No, ale chwała Bogu, nie wiedziała, mogła choć przez krótki czas jeszcze być szczęśliwa.

Karolina zachowywała się przy lunchu zupełnie normalnie. Była może tylko trochę zamyślona, ale nic poza tym. A czyż to nie dowód, że nie miała z tym nic wspólnego? Nie mogła przecież tak świetnie udawać.

Potem ona i guwernantka znalazły go w ogrodzie. Gdy panna Williams biegła do domu, spotkałem ją. Prosiła, żebym zatelefonował po doktora, a sama wróciła do Karoliny.

Biedne dziecko. myślę tu o Elzie. Była to prawdziwie dziecięca, niepohamowana rozpacz. Dzieci nie wierzą, że życie może tak okrutnie z nimi postąpić. Karolina była zupełnie spokojna. Tak, pamiętam, zupełnie spokojna. Rzecz prosta, potrafiła lepiej nad sobą panować niż Elza. Nie znać też było po niej skruchy, przynajmniej wtedy nie było jeszcze znać. Powielała jedynie, że on sam się musiał otruć. A myśmy nie mogli w to uwierzyć. Elza z pasją cisnęła jej w twarz oskarżenie. Karolina być może zdawała sobie już sprawę, że podejrzenie padnie na nią. Tak, to zupełnie tłumaczyłoby jej zachowanie.

Filip był przekonany, że to ona popełniła tę zbrodnię.

Guwernantka okazała się wielce pomocna. Przede wszystkim zdołała poskromić Elzę. Kazała się jej położyć i wziąć jakieś uspokajające krople. A kiedy przybyła policja, zajęła się Angelą. Tak, ta kobieta była mocna jak skała!

Potem już wszystko stało się zupełnym koszmarem. Policja rewidowała cały dom i zasypywała wszystkich pytaniami, roje reporterów snuły się dookoła domu: trzaskano aparatami fotograficznymi i domagano się wywiadów z każdym członkiem rodziny.

Istny koszmar.

Jeszcze teraz po upływie tylu lat, wszystko to wydaje mi się koszmarem.

Daj Boże — kiedy opowie już pan małej Karli, jak to wszystko było naprawdę — byśmy mogli zapomnieć o całej tej sprawie i nigdy już do niej nie wracać!

Chociaż to na pozór zupełnie nieprawdopodobne, Amyas musiał jednak popełnić samobójstwo!

Opowiadanie lady Dittisham

Spisałam tu całą historię mojej znajomości z Amyasem Crale’em aż do chwili jego tragicznej śmierci.

Po raz pierwszy ujrzałam go na przyjęciu w pewnej pracowni malarskiej. Pamiętam, że stał wtedy przy oknie, zobaczyłam go wchodząc. Spytałam, kto to, a ktoś opowiedział: „To Crale, ten malarz”. Powiedziałam od razu, że chciałabym go poznać. Rozmawialiśmy wtedy z sobą jakieś dziesięć minut. Gdy ktoś wywiera na drugiej osobie takie wrażenie, jakie Amyas wywarł na mnie — to daremne są próby opisania tego. Jeżeli więc powiem, że przy Amyasie Crale’u wszyscy pozostali ludzie zbledli i rozpłynęli się we mgle, to może w słabym stopniu oddam to wrażenie.

Natychmiast po tym spotkaniu postarałam się obejrzeć tyle jego obrazów, ile tylko było możliwe. Właśnie na Bond Street odbywała się jego wystawa. Jeden obraz był w Manchesterze, jeden w Leeds, dwa w galeriach londyńskich. Obejrzałam je wszystkie. Potem znów się spotkaliśmy i powiedziałam mu:

— Widziałam wszystkie pana obrazy. Moim zdaniem a cudowne!

Spojrzał na mnie ubawiony.

— Któż to panią upoważnił do wydawania ocen? — zapytał. — Nie sądzę, żeby pani znała się choć trochę na malarstwie.

— Może się nie znam, ale i tak są wspaniałe.

Uśmiechnął się szeroko i powiedział:

— Niechże pani nie będzie afektowanym głuptaskiem!

— Wcale nie jestem. Chcę, żeby mnie pan malował

— Jeżeli pani ma choć odrobinę oleju w głowie, powinna się pani zorientować, że nie robię portretów ładnych kobiet.

— To niekoniecznie musi być portret. A poza tym nie jestem ładną kobietą.

Spojrzał na mnie, jak gdyby widział mnie po raz pierwszy, i powiedział:

— Tak, może to prawda.

— Więc będzie mnie pan malował?

Przyglądał mi się uważnie z głową przechyloną na bok, potem powiedział:

— Dziwne z pani stworzenie.

— Jestem bogata, proszę pana. Mogę panu dobrze zapłacić.

— Dlaczego tak pani zależy na tym, żebym panią malował?

— Bo. bo chcę!

— I to ma być wystarczający powód?

— Tak. Zawsze zdobywam to, czego chcę.

— Jakżeż pani jest młoda, drogie dziecko!

— No więc, czy będzie mnie pan malował?

Amyas wziął mnie za ramiona, odwrócił do światła i dokładnie mnie obejrzał. Potem cofnął się o kilka kroków, ja zaś stałam nieruchomo, czekając, co powie.

— Miałem kiedyś ochotę namalować stado niewiarygodnie kolorowych australijskich papużek, siadających na katedrze świętego Pawła. Gdybym namalował panią na tle tradycyjnego krajobrazu, uzyskałbym zupełnie taki sam efekt.

— Więc będzie mnie pan malował?

— Pani jest jednym z najśliczniejszych, najwulgarniejszych, najjaskrawszych zlepków egzotycznych barw, jakie kiedykolwiek widziałem. Będę panią malował!

— W takim razie załatwione! — powiedziałam.

— Ale muszę panią ostrzec, panno Elzo! Jeżeli będę panią malował, to przypuszczalnie zacznę się do pani zalecać.

— Liczę na to.

Powiedziałam to cicho i spokojnie. Słyszałam, jak odetchnął szybko, i dostrzegłam wyraz, który błysnął w jego oczach.

Widzi pan, jak nagłe było to wszystko.

W dwa czy trzy dni później spotkaliśmy się znowu. Powiedział mi wtedy, że chciałby, żebym pojechała do jego domu w Devonshire, bo tam będzie najodpowiedniejsze tło do obrazu. Dodał przy tym:

— Musi pani wiedzieć, że jestem żonaty. I bardzo kocham żonę.

Powiedziałam, że jeżeli ją kocha, to musi być bardzo miła. Odparł, że istotnie jest ogromnie miła.

— Więcej nawet — dodał. — Jest urocza i uwielbiam ją. Możesz to sobie powtarzać codziennie przed zaśnięciem, moja mała!

Odpowiedziałam, że doskonale wszystko rozumiem.

W tydzień później zaczął obraz. Karolina Crale przywitała mnie bardzo życzliwie. Czułam, że nie lubi mnie specjalnie, ale i dlaczegóż by miała mnie lubić? Amyas był bardzo ostrożny. Nigdy nie powiedział słowa, którego by nie mogła usłyszeć jego żona — ja zaś zachowywałam się względem niego uprzejmie oficjalnie. W głębi duszy jednak czuliśmy zupełnie co innego.

Po dziesięciu dniach powiedział mi, że mam wracać do Londynu.

— Ale przecież obraz nie jest jeszcze skończony — odpowiedziałam.

— Ledwie go zacząłem. Prawdę mówiąc, chodzi o to, że nie mogę cię malować, Elzo.

— Dlaczego?

— Wiesz dobrze, dlaczego. I dlatego właśnie musisz wyjechać. Nie mogę myśleć o obrazie, nie mogę myśleć o niczym, myślę tylko o tobie.

Byliśmy wtedy w ogrodzie „Baterii”. Był upalny słoneczny dzień. Wokoło świergotały ptaki i brzęczały pszczoły. Świat powinien był wydawać mi się w takim dniu szczęśliwy i spokojny. Było jednak inaczej. Nastrój miał w sobie coś z tragedii. Jak gdyby odbijało się już w nim to, co miało się stać.

Chociaż wiedziałam, że mój wyjazd do Londynu na nic się nie zda, odpowiedziałam jednak:

— Doskonale. Wyjadę, jeśli każesz.

— Słusznie.

Wyjechałam więc i nie pisałam do niego. Wytrzymał dziesięć dni, a potem przyjechał. Był tak wymizerowany i zgnębiony, że się przeraziłam.

— Ostrzegałem cię, Elzo — powiedział. — Nie mów, że cię nie ostrzegałem.

— Czekałam na ciebie — powiedziałam. — Wiedziałam, że przyj edziesz.

Jęknął z rozpaczą:

— Są rzeczy silniejsze od człowieka. Pragnę cię tak, że nie mogę jeść ani spać, ani znaleźć chwili wypoczynku.

Odpowiedziałam, że znam to, bo ze mną jest tak samo od pierwszej chwili, kiedy go ujrzałam. To po prostu fatum i nie ma co z nim walczyć.

— Tyś nie walczyła zbyt silnie, Elzo? Odparłam, że nie walczyłam wcale. Powiedział, że chciałby, abym nie była taka młoda, ale oświadczyłam, że to nie ma nic do rzeczy. Mogę chyba śmiało powiedzieć, że przez kilka następnych tygodni byliśmy nieopisanie szczęśliwi. Ale słowo „szczęście” może nie jest właściwym określeniem. To było uczucie głębsze, a jednocześnie jakby groźne.

Byliśmy stworzeni dla siebie, odnaleźliśmy się i oboje wiedzieliśmy, że musimy zostać ze sobą na zawsze.

Ale zdarzyło się coś jeszcze. Amyasa zaczęła prześladować myśl o nie dokończonym obrazie. Powiedział raz do mnie:

— Ciekawe. Przedtem nie mogłem cię malować. Ty sama mi w tym przeszkadzałaś. A teraz chcę cię namalować, Elzo, i czuję, że to będzie mój najlepszy obraz. Palą mnie wprost i pieką palce, żeby schwycić za pędzel i patrzeć, jak siedzisz na tym starym parapecie. Konwencjonalny błękit morza, czcigodne angielskie drzewa. A ty. ty na tym tle, niby przeszywający, triumfalny wrzask! I muszę cię w ten sposób namalować! A póki będę pracował, nie zniosę, żeby mi przeszkadzano i zawracano mi głowę. Kiedy obraz będzie skończony, powiem Karolinie prawdę i rozwijamy tę całą gmatwaninę.

— Czy Karolina będzie robić trudności z rozwodem? — zapytałam.

Odpowiedział, że nie przypuszcza, ale z kobietami nigdy nic nie wiadomo. Ja ze swej strony stwierdziłam, ze będzie mi przykro, jeśli ją to zmartwi, ale trudno, takie rzeczy się zdarzają.

— Bardzo to logiczne i rozsądne, Elzo — zauważył. — Ale Karolina jednak nie jest i nigdy nie była rozsądna, i już na pewno nie będzie rozsądna w tym wypadku. Bo uważasz, ona mnie kocha.

Odparłam, że to rozumiem, ale jeżeli go kocha, to jego szczęście będzie dla niej sprawą najważniejszą i w każdym razie nie będzie go chciała zatrzymać przy sobie siłą.

— Życie nie da się rządzić mądrymi książkowymi maksymami — rzekł Amyas. — Nie zapominaj, że natura jest drapieżna, ma zęby i pazury.

— Jesteśmy chyba ludźmi cywilizowanymi — powiedziałam, ale Amyas wybuchnął śmiechem.

— „Cywilizowanymi”! Bzdury! Karolina z pewnością będzie cierpieć. Nie rozumiesz, co to jest cierpienie?

— To jej nic nie mów.

— Nie, tego się nie uniknie. Musisz być moja, Elzo. Jawnie, wobec całego świata.

— A jeżeli ona nie zechce ci dać rozwodu?

— Tego się nie boję.

— A więc czego?

— Sam nie wiem — odpowiedział z wolna.

Widzi pan, Amyas znał Karolinę. Ja jej nie znałam.

Gdybym choć podejrzewała.

Pojechaliśmy znowu do Alderbury. Tym razem sytuacja była bardzo trudna, Karolina nabrała podejrzeń. Bardzo mi się to nie podobało, wcale a wcale mi się to nie podobało. Nigdy nie znosiłam kłamstwa i zatajania. Uważałam, że powinniśmy jej o wszystkim powiedzieć, Amyas jednak nie chciał o tym słyszeć.

Najdziwniejsze było to, że go cała ta sprawa w gruncie rzeczy nic nie obchodziła. Był do Karoliny bardzo przywiązany, nie chciał jej sprawiać bólu, a przecież nic sobie z tego nie robił, czy postępuje uczciwie, czy nieuczciwie. Malował z jakimś zapamiętaniem i nic poza tym dla niego nie istniało. Nigdy dotychczas nie widziałam go w chwili natchnienia i dopiero teraz pojęłam, co to za wielki talent. Był tak pochłonięty robotą, że nie liczył się nawet z elementarnymi zasadami przyzwoitości. Dla niego stan taki był rzeczą zupełnie naturalną, dla mnie jednak sprawy wyglądały inaczej. Znalazłam się w okropnej sytuacji. Karolinę gniewała moja obecność, czemu się trudno zresztą dziwić. Żeby wyjaśnić sytuację, pozostawało jedno tylko wyjście: powiedzieć ej uczciwie prawdę.

Amyas jednak powtarzał wciąż wymówkę, że dopóki nie skończy obrazu, nie chce żadnych dramatów i scen. Ja natomiast twierdziłam, że przypuszczalnie żadnych scen nie będzie. Karolina jest na to zbyt dumna i ma zbyt wiele godności.

— Chcę być uczciwa — nalegałam. — Musimy być uczciwi.

— Pal licho uczciwość — odpowiadał zirytowany. — Widzisz przecież, u diabła, że maluję!

Rozumiałam jego stanowisko, ale on nie chciał zrozumieć mojego.

Wreszcie nie wytrzymałam. Karolina zaczęła opowiadać coś o projektach, które oboje z Amyasem mają na przyszłą jesień. Mówiła o tym z całą ufnością. Poczułam nagle, że to, co robimy, jest ohydne, nie powinniśmy pozwolić jej się łudzić — a poza tym byłam może zła, bo doprawdy traktowała mnie w sposób bardzo przykry, a zarazem tak subtelny, że trudno było jej zarzucić coś konkretnego.

Palnęłam jej więc prawdę w oczy. Do dziś sądzę, ze miałam do pewnego stopnia słuszność — chociaż nie zrobiłabym tego oczywiście, gdybym choć przez sekundę mogła przewidzieć, co z tego wyniknie.

Bomba pękła. Amyas był na mnie wściekły, musiał jednak przyznać, że powiedziałam prawdę.

Zachowanie się Karoliny było dla mnie zagadką. Poszliśmy wszyscy na herbatę do Mereditha Blake’a i Karolina panowała nad sobą wspaniale. Śmiała się i rozmawiała. W swojej głupocie sądziłam, że pogodziła się z losem i już się nie przejmuje. Krępujące było to, że nie mogłam wyjechać z Alderbury, bo Amyas wpadłby w furię, gdybym o tym choć wspomniała. Myślałam, że może Karolina wyjedzie, ułatwiłoby to nam wszystkim sytuację.

Nie widziałam, jak wzięła cykutę. Chcę być zupełnie szczera, powiem więc, że być może wzięła ją z myślą o samobójstwie, jak to potem twierdziła.

Ale w głębi serca nie wierzę w to. Moim zdaniem należała ona do owych piekielnie zazdrosnych kobiet, które nie oddadzą niczego, co, jak sądzą, jest ich własnością. Moim zdaniem gotowa była raczej go zabić, aniżeli pozwolić mu odejść raz na zawsze z inną kobietą. Mam wrażenie, że już wtedy postanowiła, że go zabije. Wykład Mereditha o własnościach cykuty podsunął jej tylko sposób wykonania powziętego już postanowienia. Była mściwa i zawzięta z natury. Amyas wiedział od początku, że jest niebezpieczna. Ja nie miałam o tym pojęcia.

Nazajutrz rano miała ostateczną rozmowę z Amyasem. Słyszałam prawie wszystko z tarasu. Amyas był wspaniały. Niesłychanie cierpliwy i spokojny. Zaklinał ją, żeby była rozsądna, zapewniał, że jest ogromnie przywiązany do niej i do dziecka, i to się nigdy nie zmieni. Zrobi wszystko, żeby im zapewnić przyszłość. Potem powiedział trochę już twardziej:

— Zrozumże wreszcie! Postanowiłem ożenić się z Elzą i nic mnie od tego nie powstrzyma. Zawsze mówiliśmy, że zostawiamy sobie zupełną swobodę. Przecież takie rzeczy się zdarzają.

— Rób, jak chcesz. Ja cię ostrzegłam — powiedziała cicho Karolina, ale w głosie jej zabrzmiała jakaś dziwna nuta.

— Co chcesz przez to powiedzieć, Karolino?

— Należysz do mnie i nie pozwolę ci odejść. Raczej cię zabiję, niż cię oddam tej dziewczynie.

W tej chwili na taras wszedł Filip Blake. Wstałam więc i podeszłam do niego. Nie chciałam, żeby słyszał, co tamci mówią.

Po chwili zjawił się Amyas i powiedział, że czas wracać do roboty. Poszliśmy więc razem do „Baterii”. Amyas mówił niewiele. Powiedział mi tylko, że Karolina robi trudności, ale, na litość boską, nie mówmy o tym. Musi się skupić do pracy. Jeszcze dzień, powiedział, i obraz będzie skończony.

— I to będzie moja najlepsza rzecz — dodał. — Chociażby miała być opłacona krwią i łzami.

Trochę później poszłam do domu po sweter, bo wiał chłodny wiatr. Po powrocie zastałam w ogrodzie Karolinę. Przypuszczam, że chciała jeszcze po raz ostami zaapelować do jego uczuć. Oprócz niej byli tam Filip i Meredith Blake.

Wtedy właśnie Amyas powiedział, że chce mu się pić, a piwo w szopie jest za ciepłe. Karolina obiecała, że zaraz przyśle mu z domu zmrożone piwo. Powiedziała to tonem zupełnie naturalnym, niemal przyjaznym. Ta kobieta była wyborną aktorką. Przecież wiedziała już wtedy, co zamierza zrobić.

Po jakichś dziesięciu minutach przyniosła piwo. Amyas pogrążony był w pracy. Nalała piwa do szklanki i postawiła ją przy nim. Żadne z nas nie patrzyło na nią. Amyas był całkowicie zaabsorbowany malowaniem, ja zaś nie mogłam zmienić pozy. Amyas jak zwykle wypił piwo duszkiem. Potem skrzywił się i powiedział, że piwo ma wstrętny smak, ale przynajmniej jest zimne.

Ale nawet kiedy to powiedział, nie zrodziło się we mnie żadne podejrzenie. Roześmiałam się tylko i powiedziałam:

— Aha. wątróbka!

Karolina odeszła, gdy zobaczyła, że wypił piwo.

Mniej więcej w czterdzieści minut później Amyas zaczął się skarżyć na bóle i sztywność kończyn. Wyraził przypuszczenie, że to reumatyzm. Amyas zawsze niechętnie przyznawał się do wszelkich dolegliwości i nie znosił, żeby się przy nim krzątano. Zakończył więc lekkim tonem:

— To pewno starość. Wzięłaś sobie zgrzybiałego starucha, Elzo.

Odpowiedziałam równie lekko, zauważyłam jednak, że nogi ma sztywne, porusza się dziwnie i skrzywił się kilka razy. Ani na chwilę nie przyszło mi do głowy, że to może nie być reumatyzm. Wysunął ławkę, usiadł na niej i tylko co pewien czas dotykał pędzlem płótna tu i ówdzie. Zachowywał się tak niekiedy podczas pracy. Siedział bez ruchu, przenosząc wzrok ze mnie na płótno. Potrafił tak siedzieć choćby pół godziny, nie widziałam więc w tym nic szczególnego.

Usłyszeliśmy gong wzywający na obiad, ale Amyas oświadczył, że nie pójdzie. Zostanie tutaj i nie chce nic jeść. To mu się też nieraz zdarzało, a poza tym wolał nie jeść, niż znaleźć się znów twarzą w twarz z Karoliną.

Mówił jakoś dziwnie bełkotliwie. Ale i to mu się zdarzało, kiedy praca nie szła mu tak, jak sobie życzył.

Tymczasem przyszedł po mnie Meredith Blake. Powiedział coś do Amyasa, ale ten tylko odburknął niewyraźnie.

Poszliśmy więc razem do domu, zostawiając Amyasa w ogrodzie. Zostawiliśmy go tam na samotną śmierć. Mało stykałam się dotąd z chorobami — niewiele się na nich znałam. Sądziłam, że Amyas jest po prostu w złym humorze, jak to się zdarza artystom. Gdybym wiedziała. gdybym sobie zdawała sprawę. może szybka pomoc lekarska zdołałaby go jeszcze uratować. O Boże! Czemuż. ale nie warto teraz o tym myśleć. Byłam ślepa. Ślepa, tępa kretynka!

Niewiele już zostało do powiedzenia!

Po lunchu Karolina i guwernantka poszły do ogrodu. Meredith poszedł za nimi. Po chwili jak szalony przybiegł z powrotem i powiedział, że Amyas nie żyje.

Wtedy zrozumiałam! To znaczy, zrozumiałam, że to dzieło Karoliny. Ale wciąż jeszcze nie myślałam o truciźnie. Myślałam raczej, że poszła tam i zastrzeliła go albo zasztyletowała.

Chciałam się na nią rzucić. zabić ją.

Jak mogła to zrobić! Jak mogła? Był taki pełen życia energii. Zniszczyć to, sprawić, żeby stał się zimny i bezwładny! Żeby tylko nie odszedł do mnie!

Straszna kobieta.

Straszna, okrutna, mściwa kobieta.

Nienawidzę jej. Wciąż jeszcze jej nienawidzę.

I nawet jej nie powiesili.

Powinni byli ją powiesić.

Ale nawet taka kara była dla niej za lekka.

Nienawidzę jej. nienawidzę. nienawidzę.

Opowiadanie Cecylii Williams

Szanowny Panie!

Przesyłam panu opis tych wypadków z września 19.... których sama byłam świadkiem.

Opisałam wszystko najzupełniej szczerze, nic nie zatajając. Może pan to pokazać Karli Crale. Będzie to może dla niej bolesne, ale zawsze byłam zwolenniczką prawdy. Wszelkie półśrodki przynoszą tylko szkodę. Człowiek musi odważnie patrzeć prawdzie w oczy. Bez takiej odwagi życie nie ma dla niego wartości. Najwięcej krzywdy w życiu robią nam ludzie, którzy chronią nas przed rzeczywistością.

Z wyrazami poważania Cecylia Williams

Nazywam się Cecylia Williams. W r. 19. pani Crale zaangażowała mnie jako guwernantkę do swej przyrodniej siostry, Angeli Warren. Miałam wówczas czterdzieści osiem lat.

Przystąpiłam do pełnienia obowiązków w Alderbury, bardzo pięknej posiadłości ziemskiej w południowym Devonie, należącej od wielu pokoleń do rodziny Crale’ów. Wiedziałam, że pan Crale jest znanym malarzem, ale nie widziałam go nigdy do chwili, kiedy zamieszkałam w Alderbury.

Domownikami byli państwo Crale’owie, Angela Warren (wówczas piętnastoletnia dziewczynka) oraz troje służących, zatrudnionych tam już od wielu lat.

Moja uczennica okazała się bardzo interesującym i obiecującym dzieckiem. Była wybitnie uzdolniona i nauczanie jej stanowiło prawdziwą przyjemność. Była Wprawdzie dość dzika i niesforna, wynikało to jednak równie z jej żywego usposobienia, a zawsze lubiłam żywe uczennice. Nadmiar żywości zazwyczaj można skierować na tory pożytecznej pracy i samodoskonalenia. Angela na ogół dość łatwo poddawała się dyscyplinie. Była nieco rozpieszczona. Winę za to ponosiła przede wszystkim pani Crale, która okazywała jej zbyt wielką pobłażliwość. Pan Crale był czynnikiem, że tak powiem, dezorganizującym. Jednego dnia pozwalał dziewczynce na wszystko, innego znów traktował ją z nadmierną surowością. Można by go określić jako człowieka kierującego się nastrojami — prawdopodobnie z powodu tak zwanego artystycznego temperamentu.

Ja osobiście nigdy nie mogłam zrozumieć, dlaczego posiadanie zdolności artystycznych ma zwalniać człowieka od trzymania się w karbach. Zresztą obrazy pana Crale’a nie były specjalnie w moim guście. Rysunek wydawał mi się wadliwy, kolory przesadzone, ale oczywiście nie czułam się powołana do wydawania opinii w tych sprawach.

Wkrótce przywiązałam się głęboko do pani Crale. Podziwiałam jej charakter i męstwo, z którym stawiała czoło trudnościom swego życia. Pan Crale nie był specjalnie wzorowym małżonkiem i sądzę, że jego postępowanie przysparzało jej licznych cierpień. Kobieta o silniejszym charakterze dawno by już opuściła takiego męża, ale pani Crale nie myślała nawet nigdy o takim kroku. Tolerowała zdrady i wybaczała mu je — aczkolwiek nie w pokorze i milczeniu. Protestowała, i to bardzo gwałtownie.

Mówiono w sądzie, że żyli ze sobą jak pies z kotem. Nie użyłabym takiego określenia: pani Crale miała zbyt wiele godności osobistej, aby można było w ten sposób o niej powiedzieć. Kłócili się jednak nieraz. W tych warunkach zresztą było to moim zdaniem zupełnie naturalne.

Przebywałam już od dwóch lat w domu państwa Crale’ów, kiedy na horyzoncie zjawiła się panna Elza Greer. Przyjechała do Alderbury w lecie 19. Pani Crale nie znała jej przedtem. Była przyjaciółką pana Crale’a i, jak mówiono, zjechała do Alderbury po to, żeby pozować mu do portretu. Od razu rzucało się w oczy, że Crale jest zakochany w dziewczynie, ona zaś nie robi nic, żeby go zniechęcić. Zachowywała się moim zdaniem okropnie, była niesłychanie arogancka w stosunku do pani Crale i jawnie flirtowała z jej mężem.

Pani Crale, rzecz prosta, nie rozmawiała o tym ze mną, ale doskonale się orientowałam, że jest zaniepokojona i zmartwiona, toteż robiłam wszystko, co mogłam, żeby ją rozerwać i jej ulżyć. Panna Greer codziennie pozowała panu Crale’owi, zauważyłam jednak, że portret nie postępuje naprzód tak, jak powinien. Widocznie mieli sobie moc do powiedzenia.

Uczennica moja, dzięki Bogu, nie bardzo się orientowała w całej sytuacji. Chociaż doskonale rozwinięta umysłowo, Angela była pod pewnymi względami jeszcze zupełnie dziecinna. Nie interesowała się wcale nieodpowiednią dla niej lekturą ani nie zdradzała niezdrowej ciekawości, jaką można często zaobserwować u dziewcząt w jej wieku.

Nie widziała wskutek tego nic zdrożnego w przyjaźni pana Crale’a z panną Greer. Nie lubiła jednak panny Greer i uważała, że jest głupia. Miała zresztą zupełną słuszność, bo chociaż — o ile mi wiadomo — panna Greer otrzymała staranne wykształcenie, nie zaglądała nigdy do książek i zdradzała zupełny brak orientacji w literaturze. Co więcej, nie potrafiłaby prowadzić rozmowy na żaden intelektualny temat.

Zainteresowanie jej ograniczało się wyłącznie do własnej powierzchowności, strojów i mężczyzn.

Angela zapewne nie domyślała się wcale, że jej siostra czuje się nieszczęśliwa. W owym okresie nie była zbyt spostrzegawcza. Spędzała większość czasu na takich dzikich rozrywkach jak wdrapywanie się na drzewa albo wariacka jazda na rowerze. Ale była poza tym namiętną wielbicielką książek i zdradzała doskonały smak literacki.

Pani Crale zawsze starannie ukrywała przed Angela swoje zmartwienia i w obecności siostry zmuszała się do wesołości i pogody.

Panna Greer wróciła do Londynu, z czego wszyscy byliśmy bardzo zadowoleni. Służba nie lubiła jej tak samo jak ja. Należała do osób, które sprawiają mnóstwo kłopotu, a potem zapominają nawet za to podziękować.

Wkrótce potem pan Crale wyjechał również i wiedziałam doskonale, że pojechał za nią. Strasznie mi było żal pani Crale, bo odczuwała to wszystko bardzo dotkliwie. Byłam bardzo rozgoryczona na pana Crale’a. Mężczyzna, który ma czarującą, pełną wdzięku, inteligentną żonę, nie powinien jej w ten sposób traktować. Zresztą zarówno ona, jak i ja, miałyśmy nadzieję, że ten romans wkrótce się skończy. Oczywiście nie rozmawiałyśmy o tym ze sobą, ale pani Crale wiedziała doskonale, co czuję i myślę.

Niestety, po kilku tygodniach oboje wrócili, z wyjaśnieniem, że ma się znów rozpocząć pozowanie.

Pan Crale malował teraz z całkowitym zapamiętaniem. Zdawałoby się, że nie tyle go interesuje sama dziewczyna, ile jej portret. Mimo to doskonale rozumiałam, że to nie jest zwykła miłostka z rzędu tych, których świadkami byłyśmy już kilka razy. Dziewczyna mocno wpiła w niego szpony i wiedziała, do czego dąży. Był jak wosk w jej ręku.

Kryzys nastąpił w przeddzień śmierci pana Crale’a, a mianowicie siedemnastego września. Przez ostatnie kilka dni panna Greer zachowywała się szczególnie zuchwale. Była już pewna swego i chciała pokazać, jak ważną jest osobą. Pani Crale natomiast postępowała jak prawdziwa dama. Była lodowato uprzejma, dając jednak wyraźnie do zrozumienia, co sądzi o pannie Greer.

Owego dnia, siedemnastego września, kiedy siedzieliśmy wszyscy po lunchu w saloniku, panna Greer wystąpiła ze zdumiewającym oświadczeniem na temat tego, jak zamierza przemeblować pokój, gdy zamieszka na stale w Alderbury.

Pani Crale oczywiście nie mogła pominąć tych słów milczeniem. Na jej pytanie panna Greer miała czelność oznajmić w obecności nas wszystkich, że wychodzi za mąż za pana Crale’a. Wyjawiła zamiar poślubienia człowieka żonatego i powiedziała to jego własnej żonie!

Byłam bardzo, bardzo zła na pana Crale’a. Jak mógł pozwolić, żeby taka dziewczyna obrażała jego żonę w jej własnym domu! Jeżeli miał zamiar uciec z nią, powinien był z nią wyjechać, zamiast przywozić ją do domu i pokrywać jej zuchwalstwo. Można sobie wyobrazić, co musiała odczuwać pani Crale, mimo to jednak nie opuściła jej zwykła godność. W tej chwili do pokoju wszedł jej mąż, natychmiast więc zwróciła się do niego o potwierdzenie słów Elzy.

Rzecz jasna, pan Crale rozzłościł się na pannę Greer za to lekkomyślne forsowanie wydarzeń. Pomijając już inne względy, stawiało go to w niekorzystnym świetle, a mężczyźni bardzo tego nie lubią. To rani ich próżność.

Ten olbrzymi mężczyzna stał na środku pokoju z miną tak zakłopotaną i głupią jak przyłapany na psocie uczniak. Żona jego bez wątpienia panowała nad sytuacją. Wyjąkał w końcu, że owszem, to prawda, ale nie chciał, żeby w ten sposób o tym się dowiedziała.

Nie widziałam nigdy w życiu spojrzenia takiej pogardy, jak to, które mu rzuciła pani Crale. Wyszła z pokoju z wysoko podniesioną głową. Była piękna, znacznie piękniejsza od tej wyzywającej dziewczyny — i chód miała królewski.

Pragnęłam z całego serca, żeby Amyasa Crale’a spotkała kara za jego okrucieństwo i za upokorzenie, które zadał tej szlachetnej, od tak dawna już udręczonej kobiecie. Po pierwsze chciałam wyrazić pani Crale swoje uczucia, ale powstrzymała mnie, mówiąc:

— Musimy się zachowywać, jakby nic nie zaszło. Tak będzie najlepiej. Idziemy wszyscy na herbatę do Mereditha Blake’a.

Powiedziałam tylko:

— Pani jest wspaniała, pani Crale.

— Pani nie wie. — rzekła, a potem, wychodząc już z pokoju, wróciła i ucałowała mnie. — Jest pani dla mnie wielką pomocą — szepnęła.

Poszła następnie do swego pokoju i zdaje się, że płakała. Zobaczyłam ją dopiero, kiedy już całe towarzystwo wyruszało z domu. Miała na sobie kapelusz z dużym rondem, który ocieniał jej twarz i który nosiła bardzo rzadko.

Pan Crale był zakłopotany, ale starał się nie dać tego po sobie poznać. Pan Filip Blake usiłował zachowywać się tak jak zwykle. Panna Greer natomiast wyglądała jak kot, któremu udało się wylizać śmietankę z dzbanka. Miało się wrażenie, że mruczy wprost z zadowolenia.

Wszyscy wyszli i wrócili około szóstej. Tego wieczora nie widziałam już pani Crale w cztery oczy. Przy obiedzie była bardzo spokojna i opanowana i wcześnie udała się na spoczynek. Wątpię, czy ktokolwiek prócz mnie zdawał sobie sprawę, jak bardzo cierpiała.

Wieczorem dalej ciągnęła się kłótnia między panem Crale’em a Angelą. Znowu wypłynęła stara sprawa szkoły. Pan Crale był podrażniony i zdenerwowany do ostateczności, ona zaś bardziej dokuczliwa niż zwykle. Sprawę tę już przecież rozstrzygnięto, zakupiono ekwipunek i nie miało sensu wszczynanie dyskusji na nowo. Angela jednak uznała za stosowne wystąpić z pretensjami. Wyczuwała zapewne napiętą atmosferę i ulegała jej działaniu, podobnie jak wszyscy inni. Byłam niestety zbyt pogrążona we własnych myślach, toteż nie postarałam się jej poskromić, jakby należało. Skończyło się na tym, że Angela rzuciła w pana Crale’a przyciskiem do papierów i wybiegła z pokoju.

Wyszłam natychmiast za nią i powiedziałam ostro, że robi mi wstyd swoim dziecinnym zachowaniem. Była jednak wciąż bardzo wzburzona, uznałam więc, że najlepiej będzie zostawić ją samą.

Wahałam się chwilę, czy nie wejść do pokoju pani Crale, ale doszłam do wniosku, że może jej to nie być miłe. Nieraz tego żałowałam, bo trzeba było przezwyciężyć skrupuły i porozmawiać z nią szczerze. Może wszystko byłoby inaczej. Pani Crale przecież nie miała nikogo, komu mogłaby się zwierzyć. Podziwiałam hart ducha i opanowanie, ale muszę z żalem przyznać, że czasami może ono zaprowadzić za daleko. Lepiej jest dać upust uczuciom.

Idąc do swego pokoju, spotkałam pana Crale’a. Powiedział mi dobranoc, ale mu nie odpowiedziałam.

Nazajutrz, pamiętam, była piękna pogoda. Kiedy się obudziłam, zdawało mi się, że wśród takiej ciszy i spokoju nawet mężczyzna musi odzyskać rozsądek.

Zanim zeszłam na śniadanie, wstąpiłam po Angelę, lecz już jej nie zastałam. Podniosłam rozdartą spódnicę, którą zostawiła na podłodze, zabrałam ją z sobą, żeby po śniadaniu kazać ją dziewczynce zreperować. Okazało się jednak, że Angela wzięła z kuchni chleb z marmoladą i gdzieś wyszła. Po śniadaniu wyruszyłam jej szukać. Wspominam o tym żeby wytłumaczyć, czemu nie mogłam być tego ranka dłużej z panią Crale. Uważałam jednak, że moim obowiązkiem jest znaleźć Angelę. Zawsze była bardzo nieposłuszna i uparta, jeżeli chodziło o reperację ubrania, a nie miałam zamiaru tolerować nieposłuszeństwa.

Ponieważ zauważyłam brak jej kostiumu kąpielowego, poszłam poszukać jej na plaży. Nie było jej ani w wodzie, ani na skałach, pomyślałam więc, że poszła może do pana Mereditha Blake’a. Byli z sobą w wielkiej przyjaźni. Przeprawiłam się łódką na drugą stronę i podjęłam znów poszukiwania. Ponieważ nigdzie jej nie było, wróciłam do domu. Zastałam panią Crale, pana Mereditha Blake’a i pana Filipa Blake’a na tarasie.

Ranek był upalny i duszny. Pani Crale zaproponowała wobec tego zimne piwo.

Jeszcze w epoce wiktoriańskiej zbudowano przy domu małą oranżerię, ale pani Crale nie lubiła jej i nigdy nie hodowała tam roślin. Oranżerię przerobiono na coś w rodzaju baru, gdzie stały na półkach różne butelki ginu, wermutu, lemoniady, imbirówki itd. Była tam też mała lodówka napełniana codziennie lodem, w której zawsze przechowywano kilka butelek piwa i imbirówki.

Pani Crale udała się tam po piwo, ja poszłam z nią. Angela stała przy lodówce, wyjmując właśnie butelkę piwa.

Pani Crale weszła przede mną.

— Wezmę butelkę piwa i zaniosę Amyasowi — powiedziała.

Trudno już dzisiaj ustalić, czy powinnam była już wtedy powziąć jakieś podejrzenie. Mówiła zupełnie normalnym głosem. Muszę jednak wyznać, że w owej chwili moja uwaga była skupiona nie na niej, lecz na Angeli. Angela stała przy lodówce i stwierdziłam z radością, że się zaczerwieniła i była mocno zakłopotana.

Dałam jej dość surową reprymendę, którą ku mojemu zdziwieniu przyjęła bardzo potulnie. Spytałam, gdzie była, na co mi odpowiedziała, że chodziła się kąpać.

— Nie widziałam cię na plaży — zauważyłam. Angela roześmiała się. Zapytałam wówczas, gdzie podziała swój sweterek, na co usłyszałam odpowiedź, że musiała go zostawić na plaży.

Wspominam o tych szczegółach dla wyjaśnienia, czemu pozwoliłam, aby pani Crale sama zaniosła piwo do ogrodu.

Reszta tego poranka zatarła mi się zupełnie w pamięci. Angela przyniosła swoje przybory do szycia i zreperowała spódnicę bez dalszych protestów. Ja, zdaje się, naprawiałam jakąś bieliznę domową. Pan Crale nie przyszedł na lunch. Byłam zadowolona, że posiada choć tyle przyzwoitości.

Po lunchu pani Crale oświadczyła, że idzie do ogrodu. Chciałam zabrać z plaży sweterek Angeli, poszłyśmy więc razem. Pani Crale weszła do ogrodu, ja schodziłam dalej, gdy nagle zatrzymał mnie jej krzyk. Jak już panu podczas pańskiej wizyty powiedziałam, poleciła mi zatelefonować po doktora. Po drodze spotkałam pana Mereditha Blake’a, któremu przekazałam polecenie, sama zaś wróciłam do pani Crale.

Oto moje zeznania, tak jak je złożyłam na śledztwie, a potem w sądzie.

Teraz jednak opiszę panu coś, o czym nigdy dotychczas nikomu nie mówiłam. Nie zadano mi nigdy takiego pytania, na które musiałabym udzielić kłamliwej odpowiedzi. Ale zawiniłam o tyle, że przemilczałam pewne fakty, choć wcale tego nie żałuję. Postąpiłabym dziś tak samo. Zdaję sobie jasno sprawę, że ujawniając je obecnie, mogę się narazić na potępienie opinii publicznej, nie sądzę jednak, aby po tak długim czasie ktokolwiek miał brać tę sprawę zbyt poważnie, zwłaszcza że i bez moich zeznań na Karolinę Crale zapadł wyrok skazujący.

Oto, co zaszło:

Jak już powiedziałam, spotkałam na ścieżce pana Mereditha Blake’a i czym prędzej zbiegłam znowu do ogrodu. Byłam w miękkich sandałach, a zawsze miałam lekki chód. Podeszłam do otwartych drzwi „Baterii” i ujrzałam, że pani Crale wyciera starannie chusteczką butelkę od piwa. Następnie ujęła rękę zmarłego męża i zacisnęła jego palce wokół butelki. Widać było, że nasłuchuje z napięciem, czy ktoś nie nadchodzi. Strach malujący się na jej twarzy zdradził mi prawdę.

Zrozumiałam wtedy ponad wszelką wątpliwość, że Karolina Crale sama otruła męża. Jeżeli chodzi o mnie, nie potępiam jej za to. Doprowadził ją do ostatecznych granic wytrzymałości ludzkiej i sam ściągnął na siebie karę.

Nigdy nie wspomniałam o tym incydencie pani Crale i ona do końca nie wiedziała, że to widziałam.

Nigdy bym też tego nie wspomniała, jest jednak osoba, która moim zdaniem ma prawo o tym się dowiedzieć.

Córka Karoliny Crale nie powinna opierać swego życia na kłamstwie. Choćby poznanie prawdy miało być dla niej bardzo bolesne, prawda jest najważniejsza.

Proszę jej powiedzieć ode mnie, że nikt nie ma prawa sądzić jej matki. Doprowadzono ją do granic tego, co może znieść kochająca kobieta. Córka powinna to zrozumieć i wybaczyć.

Opowiadanie Angeli Warren

Szanowny Panie!

Dotrzymując przyrzeczenia, spisałam wszystko, co sobie przypominam ze strasznej historii, która się wydarzyła przed szesnastoma laty. Ale dopiero gdy zaczęłam pisać, zdałam sobie sprawę, jak niewiele pamiętam. Z okresu poprzedzającego tragedię mało mogę sobie przypomnieć.

Pamiętam jak przez mgłę letnie dni i poszczególne wypadki, ale nie mogę nawet stwierdzić na pewno, którego lata się wydarzyły. Śmierć Amyasa była dla mnie po prostu piorunem z jasnego nieba. Spadła bez ostrzeżenia i nie pamiętam wydarzeń, które do niej doprowadziły.

Starałam się uprzytomnić sobie, czy można się było tego spodziewać, czy nie. Czyżby wszystkie piętnastoletnie dziewczęta były tak ślepe, głuche i tępe, jak ja? Możliwe, że tak. Orientowałam się dość bystro, w jakim nastroju jest dana osoba, ale nie troszczyłam się nigdy o to, co powoduje taki czy inny nastrój.

Ponadto w tym właśnie okresie zaczęłam nagle odkrywać magię słów. Rzeczy przeczytane, urywki poezji, dramatów Szekspira, wszystko to brzmiało mi ustawicznie w uszach. Pamiętam jeszcze, że idąc ścieżką przez ogród warzywny, powtarzałam sobie w upojeniu:

...podszkliwem toni zielonej, przejrzystej...

Słowa te były tak piękne, że musiałam powtarzać je bez końca.

A prócz tych wszystkich nowych odkryć i wrażeń było jeszcze tyle rzeczy, za którymi przepadałam, odkąd sięgam pamięcią. Pływanie, wspinanie się na drzewa, zajadanie owoców wprost z drzewa, płatanie figlów chłopcom stajennym albo karmienie koni.

Karolina i Amyas reprezentowali dla mnie ustalony porządek rzeczy, którego nigdy nie podawałam w wątpliwość. Byli centralnymi postaciami mojego świata, ale nie myślałam wcale o nich czy o ich sprawach, nie zastanawiałam się, co myślą lub czują.

Nie zwróciłam też specjalnej uwagi na przyjazd Elzy Greer. Uważałam, że jest głupia i nie wydała mi się nawet ładna. Traktowałam ją jako bogatą, lecz nieprzyjemną osobę, którą Amyas maluje.

Pierwszym sygnałem, że coś wisi w powietrzu, było to, co usłyszałam przypadkiem z tarasu, dokąd uciekłam kiedyś po lunchu. Elza mówiła, że wychodzi z mąż za Amyasa! Wydało mi się to śmieszne. Pamiętam, że zahaczyłam o to Amyasa. Było to w ogrodzie w Handcross.

— Dlaczego Elza mówi, że wychodzi za ciebie za mąż? — zapytałam. — Przecież to niemożliwe. Nie można mieć dwóch żon. To jest bigamia i za to się idzie do więzienia.

Amyas strasznie się rozzłościł i zapytał:

— Gdzieś o tym, u diabla, słyszała?

Odpowiedziałam, że słyszałam przez otwarte okno biblioteki.

Rozzłościł się jeszcze bardziej i powiedział, że już najwyższy czas, żebym wyjechała do szkoły i oduczyła się podsłuchiwania.

Do dziś pamiętam, jaka byłam o to na niego rozżalona. Bo to było takie niesprawiedliwe. Absolutnie i całkowicie niesprawiedliwe.

Wyjąkałam z gniewem, że wcale nie podsłuchiwałam. W każdym razie, po co Elza wygaduje takie głupstwa?

Amyas oświadczył, że to tylko żart. Powinno mi to było wystarczyć — i prawie wystarczyło, ale niezupełnie.

Kiedy wracałyśmy z Elzą, odezwałam się do niej:

— Pytałam Amyasa, co pani miała na myśli, mówiąc, że wychodzi za niego za mąż, a on powiedział, że to był żart.

Powiedziałam tak, żeby jej dokuczyć, ale ona uśmiechnęła się tylko.

Nie podobał mi się jej uśmiech. Poszłam na górę do pokoju Karoliny. Przebierała się właśnie do obiadu. Zapytałam ją wprost, czy to możliwe, żeby Amyas ożenił się z Elzą. Pamiętam, co mi odpowiedziała, jak gdyby to było dzisiaj. Musiała mówić z wielkim naciskiem.

— Amyas ożeni się z Elzą tylko po mojej śmierci — rzekła.

To mnie zupełnie uspokoiło. Zdawało mi się, że śmierć jest oddalona od nas o całe wieki. Mimo to byłam wciąż wściekła na Amyasa o to, co powiedział po południu, i zaczepiałam go bez przerwy podczas obiadu. Pokłóciliśmy się w końcu tak, że wypadłam z pokoju, położyłam się do łóżka i płakałam jak bóbr, dopóki nie zasnęłam.

Niewiele przypominam sobie z popołudnia spędzonego u Mereditha Blake’a, chociaż pamiętam, że czytał nam głośno wyjątki z Fedona opisujące śmierć Sokratesa. Nigdy dotąd tego nie słyszałam i zdawało mi się, że to najpiękniejsza rzecz na świecie. To, owszem, pamiętam, ale nie przypominam sobie, kiedy to było. Gdy teraz sięgam pamięcią w te czasy, mogłoby się to zdarzyć któregokolwiek dnia owego lata.

Nie pamiętam także, co się działo nazajutrz, chociaż długo o tym myślałam. Mam wrażenie, że się kąpałam i że kazano mi coś reperować.

Ale wszystko to jest bardzo mgliste aż do chwili, kiedy Meredith przybiegł zdyszany z dziwnie poszarzałą twarzą. Pamiętam, że filiżanka od kawy spadła na ziemię i stłukła się. Elzą ją upuściła. Potem przypominam sobie, jak pobiegła, popędziła jak szalona ścieżką w dół i jaki miała okropny wyraz twarzy.

Powtarzałam sobie ciągle: „Amyas nie żyje”, ale to mi się po prostu nie mieściło w głowie.

Potem pamiętam, że przyszedł doktor Faussett i że miał bardzo poważną minę. Panna Williams krzątała się przy Karolinie. Obijałam się po domu jak błędna owca, plącząc się wszystkim pod nogami. Czułam się okropnie, jakby mi się zbierało na mdłości. Nie puszczono mnie do ogrodu i nie mogłam zobaczyć Amyasa. Ale wkrótce nadeszła policja. Policjanci zapisywali coś w notesach, a w końcu przynieśli jego ciało na noszach przykrytych kocem.

Potem panna Williams zabrała mnie do pokoju Karoliny. Karolina leżała na kanapie. Była bardzo blada, wyglądała na ciężko chorą. Ucałowała mnie i powiedziała, że chciałaby, żebym wyjechała jak najprędzej, i że to wszystko jest okropne, ale powinnam się starać o tym nie myśleć. Miałam pojechać do lady Tressillian, gdzie była już mała Karla, ponieważ w naszym domu miało pozostać możliwie jak najmniej osób.

Przytuliłam się do Karoliny i powiedziałam, że nie chcę wyjeżdżać, że chcę z nią zostać. Tłumaczyła mi, że wie o tym, ale będzie dla mnie lepiej, jeżeli wyjadę, a poza tym oszczędzę jej w ten sposób wielu zmartwień. Tutaj wtrąciła się panna Williams:

— Najlepiej pomożesz siostrze, Angelo, jeżeli usłuchasz jej bez oporu i łez.

Powiedziałam więc, że zrobię, cokolwiek Karolina sobie życzy, a ona powiedziała na to:

„Jesteś bardzo kochana, Angelo”. Uściskała mnie i zapewniła, iż nie mam się czym martwić i powinnam o tym wszystkim jak najmniej mówić i myśleć.

Musiałam zejść na rozmowę z inspektorem policji. Był dla mnie bardzo uprzejmy, pytał, kiedy widziałam ostatni raz Amyasa i zadawał mi wiele innych pytań, które mi się wtedy wydały bezprzedmiotowe, ale których cel, oczywiście, dzisiaj rozumiem. Przekonał się, że nie potrafię dodać nic takiego, czego by już nie słyszał od innych. Oświadczył więc pannie Williams, że nie ma żadnych zastrzeżeń co do mojego wyjazdu do Ferrilby Grange, domu lady Tressillian.

Pojechałam więc tam i lady Tressillian była dla mnie bardzo dobra. Ale rzecz prosta dowiedziałam się wkrótce prawdy, Karolinę natychmiast niemal aresztowano. Byłam tak tym przerażona i wstrząśnięta, że się rozchorowałam.

Potem dowiedziałam się, że Karolina ogromnie się o mnie martwiła. To na jej naleganie wysłano mnie z Anglii, zanim się jeszcze rozpoczął proces. Ale już panu zresztą to wszystko mówiłam.

Jak pan widzi, niewiele, niestety, mam do opisania. Od czasu naszej rozmowy usilnie starałam się odświeżyć te moje skąpe wspomnienia, dokładałam wysiłków, żeby uprzytomnić sobie wyraz twarzy lub reakcję tej czy innej osoby. Nie przypominam sobie nic, co by nasuwało przypuszczenie o czyjejś winie. Furia Elzy, szara zatroskana twarz Mereditha, gniew i wściekłość Filipa — wszystko wydaje mi się zupełnie naturalne! Sądzę jednak, że któreś z nich mogło przecież udawać.

Wiem tylko jedno: Karolina tego nie zrobiła. Jestem o tym najgłębiej przekonana i nigdy nie zmienię zdania, lecz nie jestem w stanie przytoczyć na to żadnego dowodu, prócz dokładnej znajomości jej charakteru.

CZĘŚĆ 3

Rozdział pierwszy Wnioski

Karla Lemarchant podniosła oczy, w których malowało się zmęczenie i ból. Gestem pełnym znużenia odsunęła włosy z czoła.

— Wszystko to jest tak zawiłe — rzekła. Ręką dotknęła zwoju manuskryptów. — Punkt widzenia jest za każdym razem inny. Każda z tych osób widzi moją matkę inaczej. Fakty jednak pozostają te same. Jeżeli chodzi o fakty, wszyscy są zgodni.

— Czy po przeczytaniu tych sprawozdań czuje pani zniechęcenie? — zapytał Poirot.

— Chyba tak. A pan nie?

— Nie. Moim zdaniem to bardzo cenne dokumenty i zawierają moc informacji.

Poirot powiedział to powoli i jakby z ociąganiem.

— Bodajbym ich nigdy nie czytała.

— Ach, więc tak na panią podziałały?

— Wszyscy myślą, że to ona zrobiła — rzekła z goryczą Karla. — Wszyscy, z wyjątkiem jednej cioci Angeli. A jej zdanie nie gra tu żadnej roli, bo pozbawione jest wszelkich podstaw. Należy po prostu do osób lojalnych, które trwają przy kimś w doli i niedoli. Powtarza po prostu: „Karolina nie mogła tego zrobić!”

— Tak interpretuje pani jej słowa?

— A jak inaczej mogłabym je interpretować? Sama się zorientowałam, że jeśli moja matka nie popełniła zbrodni, to musiała ją popełnić jedna z pozostałych pięciu osób. Stworzyłam sobie nawet kilka teorii co do pobudek.

— Ach, to ciekawe! Niech mi pani o nich opowie.

— O, to byty tylko teorie. Weźmy na przykład Filipa Blake’a. Jest maklerem giełdowym, był najlepszym przyjacielem mojego ojca. Ojciec pewnie mu ufał, a artyści są zwykle niedbali w sprawach pieniężnych. Być może Filip Blake znalazł się w trudnościach i użył pieniędzy ojca. Może skłonił ojca do podpisania jakiegoś dokumentu, a potem wszystko miało wyjść na jaw i tylko śmierć mojego ojca mogła go uratować. To pierwsza koncepcja.

— Wcale nieźle pomyślane. Cóż dalej?

— Następnie Elza. Filip Blake twierdzi, że była zbyt trzeźwa i rozważna, żeby się uciekać do trucizny, ale ja wcale tego nie jestem pewna. Przypuśćmy, że moja matka poszła do niej i powiedziała, że nie da rozwodu, że nic nie zdoła jej do tego skłonić. Może pan mówić, co pan chce, ale moim zdaniem Elza była w głębi duszy mieszczką i chciała wyjść za mąż według wszelkich prawideł. W takim wypadku Elza była całkowicie zdolna do tego, żeby skraść truciznę. Miała owego popołudnia doskonałą sposobność. Pragnęła pozbyć się mojej matki. Uważam, że to by zupełnie leżało w charakterze Elzy. A potem, być może, na skutek jakiegoś przypadku zamiast Karoliny wypił truciznę Amyas.

— I to znowu wcale nieźle wykoncypowane. No, a co dalej?

— No więc. przypuszczam, że może. Meredith — rzekła z wolna Karolina.

— Ach, Meredith Blake?

— Tak. Widzi pan, dla mnie Meredith to typ potencjalnego mordercy. Człowiek powolny, lękliwy, z którego inni się podśmiewali, i w głębi duszy może czuł o to urazę. A potem mój ojciec ożenił się z kobietą, którą on chciał poślubić. Ojciec osiągnął w życiu powodzenie i był bogaty. I to przecież Meredith preparował te wszystkie trucizny! Może świadomość, że będzie kiedyś mógł kogoś otruć, sprawiała mu przyjemność. Chcąc odwrócić od siebie podejrzenia, postarał się rozgłosić, że mu tę truciznę skradziono. Ale najprawdopodobniej to on sam ją zabrał. Dopuszczam nawet myśl, że chciał, żeby Karolinę powieszono, bo go przed laty odrzuciła. Wie pan, to, co on opisuje w swoim sprawozdaniu, wydaje mi się trochę podejrzane. to, że ludzie robią często rzeczy niezgodne z ich charakterem. Bo jeżeli miał siebie samego na myśli?

— Ma pani rację, przynajmniej pod tym względem, że nie należy wszystkiego brać bezkrytycznie. Ktoś mógł napisać coś celowo, żeby wprowadzić czytelnika w błąd.

— O, wiem. Pamiętam też i o tym.

— A czy ma pani jeszcze jakieś inne koncepcje?

— Zanim przeczytałam sprawozdanie, zastanawiałam się także nad panną Williams. W razie wyjazdu Angeli do szkoły musiała stracić posadę. Gdyby jednak Amyas zmarł nagle, Angela najprawdopodobniej zostałaby w domu. Oczywiście, zastrzegam, że tylko wówczas, gdyby tę śmierć uznano za naturalną, co mogłoby się łatwo zdarzyć, gdyby Meredith nie zauważył braku cykuty. Czytałam o działaniu tej trucizny i dowiedziałam się, że nie pozostawia ona wyraźnych śladów, dających się wykryć w razie sekcji. Można było podejrzewać udar słoneczny. Wiem, że groźba utraty posady nie jest wiarygodnym motywem zbrodni. Ale popełniano już zbrodnie dla bardzo błahych powodów. Niekiedy w grę wchodziły drobne kwoty pieniężne. A guwernantka w średnim wieku, może niezbyt wykwalifikowana, mogła się przestraszyć, bo nie widziała przed sobą żadnej przyszłości. Jak powiadam, taki był tok moich myśli przed przeczytaniem sprawozdań. Ale z tego opisu wylania się zupełnie inny obraz panny Williams. Nie sprawia też wcale wrażenia osoby o niedostatecznych kwalifikacjach.

— Bo też nią nie jest. To jeszcze dziś energiczna i inteligentna niewiasta.

— Wiem o tym. To się od razu czuje. A przy tym sprawia wrażenie osoby całkowicie godnej zaufania. I to mnie właściwie najbardziej zmartwiło. Ach, pan wie, pan rozumie. i nie bierze mi pan tego za złe, oczywiście? Przez cały czas podkreślał pan, że chodzi panu wyłącznie o wykrycie prawdy. Cóż, wykryliśmy ją chyba? Panna Williams ma słuszność. Trzeba przyjąć prawdę taką, jaka jest. Nie wolno budować życia na kłamstwie tylko dlatego, że chce się wierzyć w to, a nie w co innego. A więc dobrze. Potrafię pogodzić się z prawdą! Moja matka nie była niewinna. Napisała do mnie ten list w chwili słabości, kiedy się czuła nieszczęśliwa i chciała oszczędzić mi cierpienia. Nie osądzam jej. Może sama postąpiłabym podobnie. Nie mam pojęcia, co więzienie może zrobić z człowiekiem. I nie potępiam jej także. Jeżeli tak strasznie kochała mojego ojca, to nie mogła pewno nad sobą zapanować. Ale i ojca nie potępiam całkowicie. Rozumiem trochę jego stanowisko. Miał w sobie tyle życia, pragnął tylu rzeczy. Trudno, nie mógł nic na to poradzić — taki już był. A przy tym był wielkim malarzem. Moim zdaniem takiemu człowiekowi trzeba wiele wybaczyć.

Zwróciła zaróżowioną z podniecenia twarz ku Poirotowi i podniosła wyzywająco głowę.

— A więc. jest pani zadowolona?

— Zadowolona? — powtórzyła Karla Lemarchant, a głos jej załamał się lekko.

Poirot pochylił się ku niej i poklepał ją po ramieniu.

— Niech pani mnie posłucha — rzekł. — Rezygnuje pani z walki w chwili, kiedy warto ją kontynuować bardziej niż kiedykolwiek. W chwili, kiedy ja, Herkules Poirot, mam już dość dokładne pojęcie o tym, co zaszło w rzeczywistości.

— Panna Williams kochała moją matkę — powiedziała Karla — i widziała, widziała na własne oczy, jak matka zacierała ślady, pozorując samobójstwo. Jeżeli pan jej wierzy.

Herkules Poirot wstał.

— Mademoiselle — powiedział — właśnie twierdzenie panny Cecylii Williams, że widziała, jak matka pani sfałszowała odciski palców Amyasa Crale’a na butelce od piwa — na butelce — niech pani pamięta, jest głównym argumentem, który przekonuje mnie ostatecznie i niezbicie, że matka pani nie zabiła pani ojca.

Pokiwał głową i wyszedł, pozostawiając w pokoju osłupiałą Karlę.

Rozdział drugi Herkules Poirot zadaje pięć pytań

— No i cóż, panie Poirot?

W głosie Filipa Blake’a brzmiała irytacja.

— Muszę panu podziękować za tak wspaniały i przejrzysty opis tragedii państwa Crale’ów.

— Bardzo to uprzejmie z pańskiej strony — odpowiedział Blake zażenowany komplementem. — To doprawdy zdumiewające, ile szczegółów sobie przypomniałem, kiedy się zabrałem do pisania.

— Powtarzam, że pańskie sprawozdanie było niezwykle przejrzyste i dokładne. Niemniej jednak były w nim pewne luki, prawda?

— Luki? — Filip Blake zmarszczył czoło.

Głos Herkulesa Poirota nabrał twardszego brzmienia:

— Pańskie opowiadanie było, że tak powiem, niezupełnie szczere. Dowiedziałem się, na przykład, proszę pana, że przynajmniej jeden raz widziano, jak pani Crale wychodziła w nocy z pańskiego pokoju o godzinie dość niezwykłej.

Zapadło milczenie przerywane jedynie ciężkim oddechem Filipa Blake’a. Wreszcie spytał:

— Kto to panu powiedział?

— Mniejsza o to, kto mi powiedział. Najważniejsze jest, że wiem.

Znowu zapadło milczenie. Wreszcie Filip Blake zdecydował się i rzekł:

— Jak widać, wpadł pan przypadkowo na ślad ściśle osobistej sprawy. Przyznaję, że nie bardzo się to godzi z tym, co napisałem, ale tylko na pozór. Muszę teraz powiedzieć panu prawdę.

Otóż, proszę pana, czułem rzeczywiście niechęć do Karoliny Crale, ale równocześnie bardzo mnie ona pociągała. Być może ten drugi czynnik był źródłem pierwszego. Buntowałem się przeciwko władzy, jaką miała nade mną i rozpamiętując nieustannie jej najgorsze cechy, starałem się stłumić uczucie, które mnie ku niej popychało. Nigdy jej właściwie nie lubiłem — jeżeli pan to rozumie — zawsze jednak gotów byłem się w niej zakochać. Już jako chłopiec kochałem się w niej, ale nie zwracała na mnie uwagi. Trudno mi było to jej wybaczyć.

Moja szansa nadeszła, kiedy Amyas tak się zadurzył w Elzie Greer. Sam nie wiem, jak się to stało, ale wyznałem wtedy Karolinie, że ją kocham. Odpowiedziała z całym spokojem: „Tak, zawsze to tym wiedziałam!”

Bezczelna kobieta! Zdawałem sobie, oczywiście, sprawę, że mnie nie kocha, ale widziałem równocześnie, że jest zaniepokojona i rozgoryczona romansem Amyasa. To są momenty psychologiczne, kiedy kobietę bardzo łatwo zdobyć. Zgodziła się przyjść do mnie tejże nocy.

Blake urwał. Trudno mu było mówić dalej.

— Przyszła do mojego pokoju. A potem, kiedy ją miałem w ramionach, powiedziała z zimną krwią, że to wszystko na nic, że jak się okazuje, jest typem kobiety monogamicznej. Należy do Amyasa na śmierć i życie. Przyznała, że postąpiła ze mną bardzo brzydko, ale nic na to nie może poradzić. Prosiła, żebym jej przebaczył. I odeszła. Odeszła! I pan się dziwi, panie Poirot, że moja nienawiść do niej wzmogła się stokrotnie? Dziwi się pan, że nigdy jej tego nie wybaczyłem? Nie mogłem jej wybaczyć tej zniewagi, a także faktu, że zabiła przyjaciela, którego kochałem bardziej niż kogokolwiek innego na świecie. Nie chcę o tym mówić, słyszy pan? — zakończył Filip Blake, drżąc cały. — Oto moja odpowiedź! A teraz proszę już odejść. I niech pan mi nigdy już nie wspomina o tej sprawie!

— Chciałbym, aby mi pan powiedział, panie Blake, w jakiej kolejności goście opuszczali wtedy pańskie laboratorium?

— Ależ, drogi panie Poirot — zaprotestował Meredith. — Po szesnastu latach! Czy mogę pamiętać? Powiedziałem już panu, że Karolina wyszła ostatnia.

— Jest pan tego pewien?

— Tak jest. przynajmniej. tak mi się zdaje.

— Chodźmy tam teraz. Bo, widzi pan. Musimy tego być zupełnie pewni!

Wciąż protestując, Meredith Blake zaprowadził gościa do laboratorium. Otworzył drzwi z klucza i podniósł żaluzje.

— A więc, drogi przyjacielu — rzekł Poirot tonem nie znoszącym sprzeciwu — pokazywał pan gościom swoje najciekawsze preparaty ziołowe. Niech pan teraz zamknie oczy i myśli.

Meredith Blake usłuchał. Poirot wyjął z kieszeni chusteczkę i powiewał nią w powietrzu. Nozdrza Blake’a zadrgały lekko. Szepnął:

— Tak, tak. to dziwne, jak się człowiekowi raptem wszystko przypomina. Karolina, pamiętam, miała wtedy jasnokawową suknię, Fil miał znudzoną minę. Zawsze uważał, że moja mania zielarska jest idiotyczna.

— Niech pan się teraz skupi. Ma pan już wyjść z pokoju. Zamierza pan pójść do biblioteki, gdzie odczyta pan gościom ustęp o śmierci Sokratesa. Kto wychodzi z pokoju pierwszy? Czy pan?

— Tak. Elza i ja. Ona pierwsza przeszła przez drzwi, ja szedłem tuż za nią. Rozmawialiśmy. Zaczekałem, aż wszyscy wyjdą, żeby zamknąć drzwi na klucz. Filip. Tak, następny był Filip. I Angela. Wypytywała go o grę na giełdzie. Przeszli przez hol. Amyas tuż za nimi. Wciąż jeszcze czekałem — oczywiście, na Karolinę.

— Zatem jest pan pewien, że Karolina pozostała w tyle? Czy widział pan, co robiła?

Blake potrząsnął głową.

— Nie, stałem odwrócony plecami do drzwi. Rozmawiałem z Elzą. Zanudzałem ją pewnie, opowiadałem, że zgodnie z dawnymi zabobonami pewne zioła należy zbierać podczas pełni księżyca. Potem wyszła Karolina. dość pospiesznie, zdaje się. i zamknąłem drzwi na klucz.

Zamilkł i patrzył na Herkulesa Poirota, który chował chusteczkę do kieszeni. Meredith Blake skrzywił nos z wyrazem niesmaku i pomyślał: „Fe! ten facet się perfumuje!” Na głos powiedział:

— Jestem najzupełniej pewien kolejności. Była następująca:

Elza, ja, Filip, Angela i wreszcie Karolina. Czy to się panu na coś przyda?

— Wszystko się zgadza — odparł Poirot. — Proszę pana, chciałbym tu urządzić niewielkie zebranie. Sądzę, że nie nastręczy to zbytnich trudności.

— I cóż? — spytała Elza Dittisham z zaciekawieniem, jak dziecko.

— Chciałbym pani zadać pewne pytanie, madame.

— Słucham.

— Kiedy wszystko się skończyło — mam na myśli proces — czy Meredith Blake oświadczył się o pani rękę?

Elza spojrzała na gościa ze zdziwieniem. Twarz jej przybrała wyraz pogardliwy, niemal znudzony.

— Owszem. Czemu pan o to pyta?

— Czy oświadczyny te były dla pani niespodzianką?

— Czy ja wiem? Doprawdy, nie przypominam sobie.

— Co mu pani odpowiedziała?

Elza roześmiała się.

— Jak pan sądzi? Po Amyasie — Meredith? Byłoby to śmieszne! To było z jego strony bardzo głupie. Ale on zawsze był głupi.

Uśmiechnęła się nagle.

— Chciał, uważa pan, „bronić mnie, zaopiekować się mną”. Tak mi tłumaczył. Myślał, podobnie zresztą jak i wszyscy, że proces był dla mnie okropnym przejściem. A reporterzy! A te groźne wrzeszczące tłumy! A błoto, którym mnie obrzucano!

Zamyśliła się na chwilę, a potem rzekła:

— Poczciwy, stary Meredith! Cóż to za osioł! — i roześmiała się znowu.

Herkules Poirot znów czuł na sobie bystre, badawcze spojrzenie panny Williams, doznając po raz drugi wrażenia, że przeżyte lata topnieją i staje się znowu małym, zmieszanym i pokornym chłopcem.

Wyjaśnił, że chodzi mu o odpowiedź na pewne pytanie.

Panna Williams wyraziła gotowość wysłuchania tego pytania.

Poirot rzekł wolno, starannie dobierając słowa:

— Jako bardzo jeszcze małe dziecko Angela Warren odniosła ciężką ranę. W moich notatkach znalazłem o tym dwie wzmianki. W jednej mówi się, że Karolina Crale rzuciła w dziecko przyciskiem do papieru, w drugiej, że zaatakowała je żelaznym drążkiem. Która z tych wersji jest prawdziwa?

— Nigdy nie słyszałam o żelaznym drążku — odparła zdecydowanym tonem panna Williams. — Prawdziwa wersja jest ta o przycisku.

— Kto panią informował, jeśli wolno zapytać?

— Sama Angela. Opowiedziała mi o tym z własnej chęci wkrótce po moim przyjeździe do Alderbury. Dotknęła palcami policzka i powiedziała: „To zrobiła Karolina, kiedy jeszcze byłam mała. Rzuciła we mnie przyciskiem. Bardzo proszę, żeby pani o tym nie mówiła, bo ją to okropnie wytrąca z równowagi”.

— A czy sama pani Crale wspominała pani o tym kiedykolwiek? — Tylko aluzjami, zakładała bowiem, że znam tę historię. Przypominam sobie, jak raz powiedziała: „Pani uważa, że ja psuję Angelę, wiem o tym, ale widzi pani, mam wciąż uczucie, że nie mogę jej niczym wynagrodzić tej krzywdy”. Innym razem powiedziała: „Świadomość, że się okaleczyło innego człowieka, jest największym ciężarem, jaki można dźwigać w życiu”.

— Dziękuję pani, panno Williams. To wszystko, co chciałem wiedzieć.

— Nie rozumiem pana — rzekła ostro panna Williams. — Czy pokazał pan Karli moje sprawozdanie?

Poirot skinął potakująco.

— A mimo to wciąż jeszcze. — urwała w pół zdania.

— Proszę się chwilę zastanowić. Gdyby pani przechodziła koło sklepu z rybami i zobaczyła na wystawie dwanaście ryb, przypuszczałaby pani, że wszystkie są prawdziwe, nieprawdaż? A przecież jedna z nich mogłaby być tylko atrapą.

Panna Williams odpowiedziała z zapałem:

— To mało prawdopodobne i w ogóle.

— Ale niewykluczone. Raz jeden z moich przyjaciół umieścił na jakiejś wystawie sztuczną rybę (zajmował się wypychaniem zwierząt, proszę pani), żeby porównywano ją z prawdziwą. A gdyby pani zobaczyła w grudniu w jakimś salonie wazon cynii, byłaby pani przekonana, że kwiaty są sztuczne. A tymczasem mogłyby to być prawdziwe kwiaty, przesłane samolotem z Bagdadu.

— Co mają znaczyć te niedorzeczne zagadki? — zapytała panna Williams.

— Mają pani dowieść, że najlepiej się widzi oczyma myśli.

Zbliżając się do wielkiego domu przy Regent Park, Poirot zwolnił nieco kroku.

Po zastanowieniu doszedł do wniosku, że wcale nie chce zadawać Angeli Warren dalszych pytań. Jedyne pytanie, na które chciał mieć odpowiedź, mogło jeszcze poczekać.

W gruncie rzeczy sprowadziło go tu wyłącznie zamiłowanie do symetrii. Pięć osób, a więc powinno być pięć pytań. Tak będzie ładniej, to wyraźniej zaokrągli całe zagadnienie. E, co tam! Już sobie coś wymyśli.

Angela Warren powitała go niemal z ożywieniem. Zapytała od razu:

— Czy pan coś znalazł? Osiągnął pan jakieś wyniki?

Poirot powoli kiwnął głową, upodabniając się zupełnie do porcelanowego mandaryna.

— Zrobiłem wreszcie pewne postępy.

— Filip Blake? — rzekła z intonacją na pół pytającą, a na pół twierdzącą.

— Mademoiselle, nie chcę na razie nic jeszcze mówić. Czas jeszcze nie nadszedł. Chciałem tylko prosić panią o przybycie do Handcross Manor. Wszyscy inni już mi to przyrzekli.

— Co ma pan zamiar zrobić? — zapytała, marszcząc lekko brwi. — Zrekonstruować coś, co stało się szesnaście lat temu?

— Może tylko spojrzeć na to pod innym kątem. Przyjedzie pani?

— O, tak, przyjadę — odpowiedziała Angela powoli. — To bardzo ciekawe zobaczyć tych wszystkich ludzi po tak długim czasie. Być może będę patrzyła na nich pod innym kątem, jak to pan powiedział.

— I zabierze pani ze sobą list, który mi pani wówczas pokazała?

Angela zmarszczyła brwi.

— Ten list należy tylko do mnie. Panu wyjątkowo pokazałam go w słusznym i dobrym celu, ale bynajmniej nie pozwolę, żeby czytały go osoby obce i nieżyczliwe.

— Ale pani pozwoli, abym pokierował panią w tej sprawie.

— Stanowczo nie. Owszem, zabiorę ze sobą list, ale postąpię według własnego rozeznania, które, śmiem twierdzić, nie gorsze jest od pańskiego.

Poirot rozłożył ręce gestem rezygnacji. Wstając dodał jeszcze:

— Pozwoli pani zadać sobie jedno małe pytanie?

— A mianowicie?

— Na krótko przed tragedią czytała pani książkę Somerseta Maughama Księżyc i miedziak, prawda?

Angela spojrzała na niego zdumiona, a potem odpowiedziała:

— Zdaje mi się. ależ owszem. rzeczywiście tak było. Ale skąd pan o tym wie?

Patrzyła na niego z niekłamaną ciekawością.

— Chcę pani dowieść, że nawet w drobnych, mało znaczących sprawach jestem swego rodzaju czarodziejem. Wiem o pewnych rzeczach, o których mi nikt nie mówi.

Rozdział trzeci Rekonstrukcja

Popołudniowe słońce wpadało przez okna laboratorium w Handcross Manor. Wniesiono do pokoju kilka foteli i kanapkę. Meble te jednak może bardziej jeszcze podkreślały jego zaniedbanie.

Meredith Blake, nieco zakłopotany, szarpiąc wąsa, prowadził bezładną rozmowę z Karlą. W pewnej chwili powiedział:

— Moja droga, jesteś bardzo podobna do matki, a równocześnie zupełnie od niej różna.

— W czym jestem podobna, a w czym nie? — zapytała.

— Masz jej cerę, kolor włosów i ruchy. Ale jesteś. jakby to powiedzieć? Mocniej zarysowana.

Filip Blake z głęboką pionową zmarszczką na czole wyglądał przez okno, bębniąc niecierpliwie palcami po parapecie.

— Co za sens ma to wszystko? — rzucił w końcu. — Takie prześliczne sobotnie popołudnie.

Herkules Poirot wylał czym prędzej oliwę na wzburzone fale.

— Ach, bardzo przepraszam. wiem, to karygodne, że psuję panu partię golfa. Mais voyonss, panie Blake, to córka najlepszego pańskiego przyjaciela. Poświęci się pan dla niej, nieprawdaż?

W tej chwili kamerdyner zaanonsował:

— Panna Warren.

Meredith podszedł, aby ją powitać.

— To piękne z twojej strony, że znalazłaś czas, Angelo, wiem przecież, jaka jesteś zajęta.

Następnie podprowadził ją do okna.

— Halo, ciociu Angelo! — zawołała Karla. — Czytałam twój artykuł w „Timesie” dziś rano. To przyjemnie mieć taką sławną krewniaczkę.

Wskazała wysokiego młodzieńca o kwadratowej twarzy i spokojnych szarych oczach.

— Pozwól, to John Rattery. Mamy zamiar. mamy nadzieję się pobrać.

— O! — zawołała Angela Warren — nie wiedziałam.

Meredith poszedł tymczasem przywitać następnego gościa.

— Panno Williams, to już szmat czasu, jak się nie widzieliśmy.

Szczupła, drobna, lecz wciąż jeszcze nieugięta stara guwernantka weszła do pokoju. Oczy jej spoczęły badawczo na Herkulesie Poirot, aby się po chwili przenieść na wysoką postać w dobrze skrojonym sportowym kostiumie.

Angela Warren podeszła, aby się z nią przywitać i powiedziała z uśmiechem:

— Czuję się znowu jak pensjonarka.

— Jestem z ciebie bardzo dumna, moja droga — rzekła panna Williams. — Przynosisz mi zaszczyt. A to jest chyba Karla? Na pewno mnie nie pamięta. Była wtedy za mała.

— Co to wszystko ma znaczyć? — spytał rozdrażniony Filip Blake. — Nikt mi nic nie powiedział.

— Nazwałbym to — odpowiedział Herkules Poirot — wycieczką w przeszłość. Może byśmy usiedli? W ten sposób, kiedy ostatni gość przybędzie, będziemy już gotowi i przystąpimy wtedy do rzeczy, do wywoływania duchów.

— Co to za błazeństwo? — zawołał Filip Blake. — Nie ma pan chyba zamiaru urządzać tutaj seansu spirytystycznego?

8 fr. Tu: Ale przecież

— Nie, nie, nic podobnego. Przedyskutujemy sobie tylko pewne wydarzenia, do których doszło bardzo dawno temu. Przedyskutujemy je i, być może, jaśniej się zorientujemy w ich przebiegu. Co się zaś tyczy duchów, to nie zmaterializują się one, ale któż może zapewnić, że nie ma ich tutaj, w tym pokoju, chociaż ich nie widzimy? Kto może przysiąc, że Amyas i Karolina nas nie słuchają?

— Zupełny absurd. zaczął Filip Blake, lecz urwał, gdyż drzwi się otworzyły i kamerdyner zaanonsował lady Dittisham.

Elza Dittisham weszła do pokoju z owym właściwym sobie wyrazem twarzy — leciutko znudzonym i pogardliwym. Uśmiechnęła się niedbale do Mereditha, spojrzała chłodno na Angelę i Filipa i podeszła do krzesła stojącego nieco na uboczu pod oknem. Rozpięła pod szyją jasne kosztowne futro i odrzuciła je na ramiona. Przez chwilę rozglądała się po pokoju, potem zatrzymała wzrok na Karli, która odpłaciła jej uważnym spojrzeniem, taksującym tę kobietę, która wniosła taki zamęt w życie jej rodziców. Na jej młodej, skupionej twarzy nie znać było nienawiści, lecz jedynie zaciekawienie.

— Przepraszam, jeżeli się spóźniłam, panie Poirot — rzekła Elza.

— To bardzo ładnie, że pani przyjechała, madame.

Cecylia Williams prychnęła niechętnie, ale Elza wytrzymała jej wrogie spojrzenie z całkowitą obojętnością.

— Nigdy bym pani nie poznała, Angelo — powiedziała. — Ile to już lat? Szesnaście?

Herkules Poirot skorzystał z nadarzającej się okazji.

— Tak, szesnaście lat już upłynęło od wypadków, o których będziemy mówić. Ale proszę pozwolić, że przede wszystkim wyjaśnię, po co się tu zebraliśmy.

Opowiedział w kilku słowach, jak Karla zwróciła się do niego i jak podjął się proponowanego mu zadania. Następnie ciągnął szybko dalej, nie zwracając uwagi na coraz bardziej zagniewaną twarz Filipa i pełen niesmaku grymas Mereditha.

— Podjąłem się zadania i zabrałem się do pracy, aby wykryć prawdę.

Karla Lemarchant zagłębiona w staroświeckim fotelu słyszała słowa Poirota jakby z wielkiej odległości. Przysłoniwszy dłonią oczy, obserwowała ukradkiem pięć twarzy. Czy może sobie wyobrazić, że któraś z tych osób popełniła morderstwo? Egzotyczna Elza, popędliwy, zażywny Filip, kochany, dobry, miły pan Meredith Blake, ta herod-baba guwernantka albo zrównoważona, imponująca Angela Warren?

Czy gdyby wytężyła wszystkie siły duchowe, mogłaby wyobrazić sobie, jak jedna z tych osób kogoś zabija? Owszem, być może, ale nie byłoby to właściwie tego rodzaju morderstwo. Mogła sobie wyobrazić. Mogła sobie wyobrazić, jak Filip Blake dusi jakąś kobietę w ataku furii. Owszem, to mogła sobie wyobrazić. Mogła też sobie wyobrazić, jak Meredith Blake grozi rewolwerem włamywaczowi i rewolwer przypadkiem wypala. Mogła sobie wyobrazić, jak Angela Warren również strzela z rewolweru — chociaż wcale nie przypadkowo. Nie z pobudek osobistych, ale na przykład, gdyby zależały od tego losy ekspedycji! I jak Elza w jakimś fantastycznym pałacu, spoczywając na jedwabnym wezgłowiu, mówi niedbale: „Wyrzucić tego nędznika za balustradę!” Wszystko to były fantastyczne obrazy, ale nawet w najfantastyczniejszych rojeniach nie zdołałaby wyobrazić sobie, że panna Williams zabija kogokolwiek. I jeszcze jeden fantastyczny obraz: „Czy zdarzyło się pani kogoś zabić, panno Williams?” „Rozwiązuj zadanie, Karlo, i nie zadawaj niemądrych pytań. Bardzo brzydko jest kogoś zabijać”.

„Muszę chyba być chora — pomyślała Karla — dość tego. Słuchaj, słuchaj, idiotko, co mówi ten mały człowieczek, który twierdzi, że wszystko wie”.

Herkules Poirot mówił dalej:

— Na tym polegało moje zadanie: włączyć jak gdyby tylny bieg, „cofnąć czas” i wyjaśnić, co zaszło w rzeczywistości.

— Wszyscy wiemy, co zaszło — przerwał mu Filip Blake. — Jeżeli ktoś udaje, że jest inaczej, popełnia oszustwo. Tak, ordynarne oszustwo. Pod fałszywymi pozorami wyłudza pieniądze od tej dziewczyny.

Poirot nie dał się sprowokować. Powiedział:

— Pan twierdzi, że wszyscy wiemy, co zaszło. Ale mówi pan bez zastanowienia. Ogólnie przyjęta wersja pewnych wydarzeń niekoniecznie musi być prawdziwa. Sądząc z pozorów, na przykład, zdawałoby się, że nie lubił pan Karoliny Crale. I taka jest przyjęta wersja pańskiego do niej stosunku. Ale każdy, kto posiada elementarną znajomość psychologii, dostrzeże od razu, że rzecz miała się wręcz odwrotnie. Karolina Crale zawsze miała dla pana nieodparty urok. Gniewało to pana i starał się pan stłumić w sobie to uczucie, rozmyślając ustawicznie o jej wadach i wmawiając sobie niechęć do niej. Podobnie jak Meredith Blake od wielu lat uchodził za oddanego wielbiciela Karoliny Crale. W swoim opisie tragedii usiłuje narzucić nam wrażenie, że potępiał postępowanie Amyasa Crale’a wyłącznie przez wzgląd na nią. Gdy jednak zaczniemy czytać uważnie między wierszami, przekonamy się, że dawna miłość z biegiem lat wygasła i że jego uczucia i myśli zaprzątała w owym czasie młoda i piękna Elza Greer.

Meredith zaczął coś bełkotać, a lady Dittisham lekko się uśmiechnęła.

— Wspominam o tych rzeczach tylko dla ilustracji, aczkolwiek mają one swój związek z tym, co się stało. Rozpocząłem tedy wędrówkę w przeszłość, aby zebrać jak najwięcej wiadomości o tragedii. Odwiedziłem adwokata, który bronił Karolinę Crale, pomocnika prokuratora, starego radcę prawnego, który od lat znal dobrze rodzinę Crale’ów, urzędnika w biurze prawnym, który był obecny na procesie, inspektora policji, który prowadził dochodzenie, aż wreszcie dotarłem do pięciorga naocznych świadków, z których każdy odegrał w tej sprawie pewną rolę. I ze wszystkich tych rozmów stworzyłem sobie syntetyczny portret kobiety. Stwierdziłem też następujące fakty:

Karolina Crale nigdy nie twierdziła, że jest niewinna (z wyjątkiem owego jednego listu, pisanego do córki).

Karolina Crale nie zdradzała na ławie oskarżonych żadnego strachu. Sądząc z pozorów, wcale się nie interesowała wynikiem procesu i od początku przybrała postawę defetystyczną. W więzieniu była spokojna i pogodna. W liście pisanym do siostry bezpośrednio po zapadnięciu wyroku zapewniała o całkowitym pogodzeniu się z losem, który ją spotkał. I w opinii wszystkich osób, z którymi rozmawiałem (z jednym znamiennym wyjątkiem), Karolina Crale była winna.

Filip Blake skinął głową:

— Oczywiście, że była winna!

Herkules Poirot mówił dalej:

— Moim celem nie było jednak proste przyjęcie opinii innych osób. Miałem wyrobić sobie własny pogląd, przestudiować fakty i upewnić się, czy zgadzają się one ze stroną psychologiczną sprawy. W tym celu przejrzałem dokładnie akta policyjne i zdołałem nakłonić pięć osób, które były wówczas obecne, do opisania tragedii ze swego indywidualnego punktu widzenia. Sprawozdania te były niezmiernie cenne, zawierały bowiem pewne dane, których na próżno bym szukał w aktach policyjnych. Dane te dotyczą: a) pewnych rozmów i wypadków nie mających znaczenia z punktu widzenia policji; b) przypuszczeń wyżej wspomnianych osób na temat tego, co mogła myśleć i odczuwać Karolina Crale (czego podczas procesu sądowego nie wolno brać pod uwagę); c) pewnych faktów, rozmyślnie zatajonych przed policją.

Teraz już mogłem wyrobić sobie własne zdanie o sprawie. Nie ulega na pozór wątpliwości, że Karolina Crale miała dostateczne pobudki do popełnienia zbrodni. Kochała męża, ten oświadczył publicznie, że ma zamiar porzucić ją dla innej kobiety, a według jej własnych słów była z natury bardzo zazdrosna.

Przechodząc od pobudek do środków działania, należy nadmienić, że w jednej z szuflad jej biurka znaleziono butelkę od perfum ze śladami cykuty. Na butelce nie znaleziono innych odcisków palców prócz jej własnych. Zapytana przez policję zeznała, iż zabrała cykutę z pokoju, w którym się obecnie znajdujemy. Na pozostałej tutaj butelce cykuty również znaleziono odciski jej palców. Pytałem pana Mereditha Blake’a, w jakiej kolejności goście wychodzili z laboratorium owego popołudnia, wydawało mi się to bowiem niemożliwe, aby ktokolwiek mógł niepostrzeżenie odlać cykutę z butelki w obecności pięciu innych osób. Goście wychodzili w następującej kolejności: Elza Greer, Meredith Blake, Angela Warren i Filip Blake, Amyas Crale, a na końcu Karolina Crale. Ponadto Meredith Blake, czekając na Karolinę, stał obrócony plecami do drzwi, nie mógł więc widzieć, co ona robi. Miała więc sposobność ulania trucizny. Upewniłem się więc, że to ona wzięła cykutę, tym bardziej, iż otrzymałem pośrednie potwierdzenie tego przypuszczenia. Pan Meredith Blake powiedział mi przed paru dniami: „Pamiętam, że stałem tu przy oknie, wciągając w nozdrza zapach jaśminu, dolatujący przez otwarte okno”. Działo się to jednak we wrześniu i krzew jaśminu za oknem dawno już przekwitł. Jest to zwykły jaśmin, który kwitnie w czerwcu i w lipcu. Ale butelka od perfum, znaleziona w jej pokoju, a zawierająca resztki cykuty, zawierała pierwotnie perfumy o zapachu jaśminu. Upewniłem się zatem, że pani Crale postanowiła skraść cykutę i ukradkiem wylała za okno perfumy z buteleczki, którą miała w torebce. Sprawdziłem to jeszcze raz kilka dni temu, kiedy poprosiłem pana Blake’a, żeby zamknął oczy i postarał się przypomnieć sobie, w jakiej kolejności goście opuszczali pokój. Powiew perfum jaśminowych pobudził natychmiast jego pamięć — wszyscy jesteśmy bardziej wrażliwi na zapachy, niż się nam zdaje.

Zbliżamy się więc do owego fatalnego dnia. Jak dotychczas fakty nie ulegają dyskusji. Panna Greer oznajmiła nagle, że ona i pan Crale zamierzają się pobrać. Amyas Crale ten fakt potwierdza. Wiadomość ta wtrąca Karolinę Crale w otchłań rozpaczy. Każdy z tych faktów potwierdza zeznanie więcej niż jednego świadka.

Następnego dnia w bibliotece odbywa się gwałtowna scena między małżonkami. Pierwsze usłyszane słowa wypowiedziane były przez Karolinę Crale i brzmiały: „Ty i twoje baby!” — Powiedziała to z goryczą i dodała: „Któregoś dnia cię zabiję!” Filip Blake słyszał to z holu, panna Greer zaś z tarasu. Potem słyszała, jak pan Crale perswadował żonie, aby była rozsądna, na co pani Crale odpowiedziała: „Raczej cię zabiję, niż cię oddam tej dziewczynie”. Po chwili Amyas Crale wychodzi na taras i szorstkim tonem rozkazuje Elzie, żeby szła pozować. Ta przynosi sweter i idzie razem z nim.

Jak dotychczas nie widzę tutaj nic, co by się wydawało psychologicznie nieprawidłowe. Każdy zachowywał się tak, jak się można było po nim spodziewać. Teraz jednak dochodzimy do czegoś, co jest niedorzeczne. Meredith Blake stwierdza kradzież cykuty, telefonuje do brata. Spotykają się na przystani i idą ścieżką pod górę, przechodząc obok ogrodu, gdzie słyszą, jak Karolina Crale sprzecza się z mężem na temat wyjazdu Angeli do szkoły. Wydaje mi się to bardzo dziwne. Mąż i żona odbyli przed chwilą straszliwą scenę, zakończoną wyraźną pogróżką ze strony Karoliny, a jednak po upływie jakichś dwudziestu minut ona schodzi do ogrodu i rozpoczyna z nim najzwyczajniejszą drobną sprzeczkę domową.

Poirot zwrócił się do Mereditha Blake’a.

— W swoim opowiadaniu przytacza pan pewne słowa, wypowiedziane przez Crale’a. Mianowicie: „Sprawa załatwiona. Każę jej pakować manatki” — czy tak?

— Tak, coś w tym rodzaju — odpowiedział Meredith Blake.

— A czy pana wspomnienia są identyczne? — zwrócił się Poirot do Filipa Blake’a.

— Nie pamiętałem, dopóki pan o tym nie wspomniał — odpowiedział, marszcząc brwi. — Teraz jednak dokładnie sobie przypominam. Rzeczywiście była mowa o pakowaniu.

— I to mówił pan Crale, a nie pani Crale?

— To powiedział Amyas. Karolina powiedziała tylko, że nie wolno tak z dziewczyną postępować. Ale co to wszystko ma do rzeczy? Wszyscy wiemy, że za dwa czy trzy dni Angela miała wyjechać do szkoły.

— Pan nie dostrzega istoty moich obiekcji. Dlaczego to właśnie Amyas Crale miał dopilnować pakowania Angeli? Przecież to absurd! Była przecież pani Crale, była panna Williams, wreszcie pokojówka. Pakowanie to domena kobiet, nie mężczyzn.

— Ale co za różnica? To nie ma żadnego związku ze zbrodnią.

— Tak pan sądzi? Dla mnie był to pierwszy punkt, który mi dał do myślenia. A po nim natychmiast był drugi. Pani Crale, kobieta zrozpaczona, ze złamanym sercem, która na krótko przedtem groziła mężowi śmiercią i z całą pewnością planowała samobójstwo lub zabójstwo — teraz w najbardziej przyjacielski sposób proponuje, że przyniesie mężowi mrożone piwo.

— Nie ma w tym nic dziwnego, jeżeli planowała zabójstwo, zrozumiałe, że tak właśnie by postąpiła. Symulacja!

— Czyżby? Postanowiła otruć męża i przygotowała już truciznę. Mąż jej trzyma w ogrodzie zapas piwa. Gdyby miała choć szczyptę inteligencji, nalałaby trucizny do jednej z tamtych butelek, wyczekawszy aż nikogo nie będzie.

— Nie, nie mogła tego zrobić. Przecież każdy inny mógłby napić się tego piwa — zaoponował Meredith Blake.

— Owszem, Elza Greer. Chce pan we mnie wmówić, że Karolina Crale, postanowiwszy otruć męża, miałaby jednak skrupuły co do otrucia także i Elzy?

Ale nie będziemy się teraz o to spierać. Ograniczmy się do faktów. Karolina Crale mówi mężowi, że przyśle mu mrożone piwo z lodówki. Idzie do domu, bierze piwo z oranżerii, w której się je przechowuje, i zanosi do ogrodu. Nalewa piwa do szklanki, podaje mężowi żeby wypił. Amyas Crale wypija duszkiem i mówi: „Wszystko dzisiaj ma wstrętny smak”.

Pani Crale wraca do domu. Przy lunchu zachowuje się najzupełniej normalnie. Wspominają, że była jakby trochę roztargniona i zatroskana. Niewiele to nam daje, gdyż nie mamy kryteriów, jeśli chodzi o zachowanie się morderców. Istnieją zbrodniarze spokojni i zbrodniarze podnieceni.

Po lunchu znowu idzie do „Baterii”. Znajduje męża martwego i postępuje jak najbardziej naturalnie. Jest wstrząśnięta i wysyła guwernantkę po doktora. Ale teraz dochodzimy do faktu, o którym dotychczas nie było wiadomo.

— Czy pani pozwala? — Poirot spojrzał na pannę Williams.

Panna Williams pobladła.

— Nie zobowiązywałam pana do tajemnicy — rzekła.

Spokojnie, ale z odpowiednim naciskiem pan Poirot opowiedział, co widziała guwernantka.

Elza Dittisham poruszyła się na krześle. Spojrzała ze zdumieniem na drobną, ubogo ubraną kobietę, zagłębioną w wielkim fotelu.

— Pani naprawdę widziała, jak to zrobiła? — zapytała tonem niedowierzania.

— Ależ to wszystko najzupełniej wyjaśnia sprawę! — krzyknął Filip Blake, zrywając się na nogi. — Wyjaśnia definitywnie!

— Niekoniecznie — odparł Herkules Poirot, patrząc na niego łagodnie.

— Nie wierzę — rzekła ostro Angela Warren. W jej szybkim spojrzeniu skierowanym na małą guwernantkę zabłysła iskra wrogości.

Meredith Blake szarpał wąsa z wyrazem konsternacji. Jedynie panna Williams pozostała niewzruszona. Siedziała wyprostowana, z wypiekami na twarzy.

— Powiedziałam tylko to, co widziałam — rzekła.

— Mamy na to, co prawda, wyłącznie pani oświadczenie — rzekł wolno Poirot.

— Tak, tylko moje oświadczenie. — Jej nieustraszony wzrok skrzyżował się z jego spojrzeniem. — Nie jestem przyzwyczajona, panie Poirot, aby ktoś podawał w wątpliwość moje słowa.

Herkules Poirot pochylił głowę w ukłonie.

— Nie podaję w wątpliwość pani słów, panno Williams. To, co pani widziała, odbyło się właśnie tak, jak pani twierdzi. I właśnie dzięki temu, co pani widziała, zrozumiałem, że Karolina Crale nie mogła być winna.

John Rattery, wysoki młodzieniec, na którego twarzy zastygł wyraz powściąganego niepokoju, odezwał się po raz pierwszy:

— Bardzo bym się chciał dowiedzieć, na jakiej podstawie pan tak twierdzi, panie Poirot.

— Zaraz to wytłumaczę. Cóż widziała panna Williams? Widziała, że Karolina Crale bardzo starannie i z wielkim pośpiechem starła z butelki od piwa ślady palców, a następnie odcisnęła na tej butelce palce swego nieżyjącego męża. Proszę sobie dobrze uprzytomnić: na butelce. Ale cykuta była przecież w szklance, a nie w butelce. Policja nie wykryła śladów trucizny w butelce, nigdy jej tam bowiem nie było. Ale Karolina Crale o tym nie wiedziała. Ona, która rzekomo otruła swego męża, nie wiedziała, w jaki sposób został otruty. Była przekonana, że trucizna znajdowała się w butelce.

— Ale dlaczego. — zaczął Meredith.

— Tak jest, dlaczego — przerwał mu natychmiast Poirot. — Dlaczego Karolina Crale tak rozpaczliwie starała się podtrzymywać teorię samobójstwa? Odpowiedź na to jest — i musi być — bardzo prosta. Ponieważ wiedziała, kto otruł jej męża, i była gotowa na wszystko, gotowa była raczej znieść najgorsze, niż pozwolić, żeby na tę osobę padło podejrzenie.

Teraz już zbliżamy się do celu. Kto to mógł być? Czy broniła w ten sposób Filipa Blake’a? Albo Mereditha? A może Elzy Greer? Cecylii Williams? Nie. Jest tylko jedna osoba, którą starałaby się osłonić za wszelką cenę.

Poirot przerwał na chwilę.

— Panno Warren, jeżeli pani ma przy sobie ostatni list siostry, chciałbym odczytać go na głos.

— Nie — odpowiedziała stanowczo Angela Warren.

— Ależ, panno Warren.

Angela wstała. Głos jej był zimny jak stal.

— Doskonale rozumiem, co pan chce zasugerować. Twierdzi pan, że to ja zabiłam Amyasa i że moja siostra o tym wiedziała. Otóż stanowczo zaprzeczam temu oskarżeniu!

— Ten list. — zaczął Poirot.

— Ten list przeznaczony był wyłącznie dla mnie.

Poirot spojrzał na stojącą obok siebie parę młodych ludzi.

Karla Lemarchant odezwała się:

— Proszę, ciociu Angelo, zrób to, o co cię prosi pan Poirot!

— Doprawdy, Karlo! — odpowiedziała Angela Warren z goryczą. — Czy nie masz

poczucia przyzwoitości? To była twoja matka, a ty.

Głos Karli zabrzmiał dźwięcznie i dobitnie:

— Tak jest, to była moja matka. I dlatego mam prawo cię o to prosić. Mówię w jej imieniu i żądam, żeby przeczytano ten list.

Angela Warren wyjęła powoli list z torebki i wręczyła panu Poirotowi.

— Żałuję, że go panu pokazałam — rzekła z goryczą.

Odwróciła się plecami do reszty zebranych i patrzyła w okno.

Gdy Herkules Poirot czytał na glos list Karoliny Crale, w kątach pokoju gromadził się już

coraz głębszy cień. Karla poczuła nagle czyjąś obecność w pokoju, ktoś oblekał się w kształt, słuchał, oddychał, czekał.

„Ona tu jest — pomyślała Karla Lemarchant. — Moja matka jest tutaj. Karolina. Karolina Crale jest tutaj w tym pokoju”.

Herkules Poirot skończył czytanie.

— Wszyscy państwo zapewne przyznają, że ten list jest bardzo znamienny — rzekł. — Jest również bardzo piękny, ale przede wszystkim jest znamienny. Lecz opuszczono w nim jedną rzecz: nie zawiera on żadnego zapewnienia o niewinności.

— To było całkiem zbyteczne — rzuciła Angela Warren, nie odwracając głowy.

— Tak jest, proszę pani. To było zbyteczne. Karolina Crale nie potrzebowała zapewniać swej siostry, że jest niewinna, ponieważ przypuszczała, że siostra sama wie o tym, wie lepiej niż ktokolwiek inny. Karolinie Crale chodziło tylko o to, żeby uspokoić, pocieszyć siostrę i odwieść ją od zamiaru wyznania prawdy. Powtarza przecież ciągle: „wszystko w porządku, kochanie, wszystko w porządku”.

— Czyż pan tego nie rozumie? — odpowiedziała Angela Warren. — Karolina chciała, żebym była szczęśliwa, to wszystko.

— Tak, chciała, żeby pani była szczęśliwa. Jest to aż nazbyt jasne. I o to wyłącznie się troszczy. Ma przecież dziecko, ale nie myśli o nim, to przyjdzie później. Nie, myśl jej zaprząta wyłącznie siostra. Musi ją uspokoić, musi ją zachęcić do życia, do tego, by się czuła szczęśliwa i osiągnęła w życiu powodzenie. I aby ciężar przyjęcia ofiary nie był zbyt wielki, dodaje to pełne znaczenia zdanie: „Każdy musi płacić swoje długi”.

To jedno zdanie wszystko tłumaczy. Stosuje się ono wyraźnie do owego ciężaru, który Karolina dźwigała tak długo, odkąd w przystępie niepohamowanej wściekłości rzuciła przyciskiem w maleńką siostrę i oszpeciła ją na całe życie. Teraz nareszcie nadarza się sposobność spłaty tego długu. I jeżeli może to być jakąś pociechą, powiem państwu i głęboko w to wierzę, że przez spłatę tego długu Karolina osiągnęła taki spokój i pogodę ducha, jakiego nie zaznała nigdy w życiu. Dzięki przeświadczeniu, że spłaca dług, udręka procesu i wyroku nie mogła jej dotknąć. Określenie to wyda się dziwne w zastosowaniu do morderczyni, skazanej na dożywotnie więzienie, ale nic jej nie brakowało do szczęścia. Tak, była szczęśliwsza, aniżeli to sobie państwo wyobrażają i jak za chwilę państwu dowiodę. Proszę zwrócić uwagę, jak przy tym wyjaśnieniu wszystkie reakcje Karoliny stają się jasne i logiczne. Spójrzmy na ten łańcuch wydarzeń jej oczami. A więc na wstępie poprzedniego wieczora zdarza się coś, co przypomina jej boleśnie podobny wypadek z własnej nieopanowanej młodości. Angela rzuca przyciskiem w Amyasa Crale’a. To samo, pamiętajmy, zrobiła przed wielu laty Karolina. Angela krzyczy, że chciałaby, żeby Amyas nie żył. Nazajutrz Karolina wchodzi do oranżerii i widzi, że Angela majstruje coś przy butelkach z piwem. Przypomnijmy sobie słowa panny Williams: „Angela stała przy lodówce zaczerwieniona i mocno zakłopotana”. Panna Williams sądziła, że dziewczynka poczuwa się do winy, bo uciekała od guwernantki, lecz dla Karoliny zakłopotana mina Angeli, przyłapanej w pobliżu lodówki, znaczyła zupełnie co innego. Pamiętajmy, że już raz co najmniej Angeli zdarzyło się dla figlów wrzucić coś czy też wsypać do tego, co miał wypić Amyas. Podobna myśl mogła jej znów przyjść do głowy.

Karolina bierze butelkę, którą jej podaje Angela, i schodzi do ogrodu. Tam nalewa z niej piwa do szklanki i podaje Amyasowi, który po wypiciu krzywi się i wypowiada jakże znaczące słowa: „Wszystko ma dzisiaj wstrętny smak”. Karolina nic jeszcze na razie nie podejrzewa. Po lunchu jednak idzie do ogrodu i zastaje męża bez życia. Nie ma wątpliwości, że go otruto. Ona tego nie zrobiła, któż więc inny? I raptem wszystko jej się nagle przypomina: pogróżki Angeli, jej zakłopotana twarz pochylona nad butelką z piwem, gdy Karolina weszła nagle do oranżerii z panną Williams. Winna, winna, winna! Czemu dziewczynka to zrobiła? Przez zemstę, nie chcąc może zabić Amyasa, lecz przyprawić go tylko o mdłości lub wymioty? A może zrobiła to ze względu na Karolinę? Czyżby wiedziała o tym, że Amyas chce porzucić jej siostrę i miała do niego o to żal? Karolina pamięta, nazbyt dobrze pamięta, jaka była porywcza i gwałtowna w wieku Angeli. I ma jedną tylko myśl: jak ma osłonić Angelę? Angela miała w ręku butelkę, będą więc na niej odciski jej palców. Szybko zatem wyciera butelkę. Jak wpoić wszystkim przekonanie, że Amyas popełnił samobójstwo? Jeżeli będą na butelce tylko odciski palców Amyasa. Usiłuje tedy zacisnąć palce zmarłego wokół butelki — spieszy się — nasłuchuje, czy ktoś nie nadchodzi.

Skoro raz przyjmiemy takie założenie, wszystko się zaczyna zgadzać. Ustawiczny niepokój Karoliny o Angelę, nalegania, aby dziewczynkę usunąć z Alderbury i trzymać z dala od tego, co się tam dzieje. Obawa, aby policja nie przesłuchiwała jej zbyt szczegółowo. I wreszcie rozpaczliwe nakazy, żeby Angelę wysłano z Anglii, nim się zacznie proces. Karolina lęka się bowiem stale, że Angela może się załamać i wyznać prawdę.

Rozdział czwarty Prawda

Angela Warren odwróciła się powoli od okna. Twardym, wzgardliwym spojrzeniem przesunęła po zwróconych ku niej twarzach. Powiedziała:

— Wszyscy jesteście ślepi! Wszyscy! Czy nie rozumiecie, że gdybym to zrobiła, byłabym się przyznała? Nie pozwoliłabym nigdy, żeby Karolina cierpiała za moje winy!

— Ale pani coś tam robiła z piwem? — spytał Poirot.

— Ja? Z piwem?

Poirot zwrócił się do Mereditha Blake’a.

— Proszę pana, w swoim sprawozdaniu wspomina pan, że w dzień zbrodni słyszał pan jakieś szmery w tym pokoju, który znajduje się pod pańską sypialnią.

— Tak, ale to był tylko kot — potwierdził pan Blake.

— Skąd pan wie, że to kot?

— Nie. nie pamiętam. Ale to był kot. Jestem zupełnie pewien, że to był kot. Okno było tyle tylko uchylone, że kot mógł się przedostać przez otwór.

— Ale nie tylko kot. Ramę łatwo można było podnieść.

Podniesiono ją może i ktoś mógł wejść i wyjść.

— Tak, ale ja wiem, że to był kot.

— Czy pan go widział?

— Nnnie. nie widziałem — odrzekł wolno Blake. Zastanawiał się chwilę, marszcząc brwi. — A jednak wiem.

— Powiem panu zaraz, skąd pan wie. Tymczasem chcę zwrócić pańską uwagę na taką hipotezę. Ktoś mógł tego rana dostać się do laboratorium, wziąć coś z półki i znowu wyjść tak, że go pan nie widział. Otóż jeżeli osoba ta przybyła z Alderbury, to nie mógł to być ani Filip Blake, ani Elza Greer, ani Amyas Crale, ani Karolina Crale. Wiemy dobrze, co tych czworo robiło tego ranka. Pozostaje tylko Angela Warren i panna Williams. Panna Williams była tu, bo sam pan pamięta, że ją pan spotkał, wychodząc z domu. Powiedziała panu, że szuka swej uczennicy. Angela wyszła wcześniej do kąpieli, ale panna Williams nie znalazła jej ani w wodzie, ani na skałach. Mogła bez trudu przepłynąć na tę stronę, jak zresztą przepłynęła potem tego samego rana podczas kąpieli w towarzystwie pana Filipa Blake’a; przypuszczam więc, że przepłynęła zatokę, weszła do laboratorium przez okno i zabrała coś z półki.

— Nie zrobiłam nic podobnego — zaprotestowała Angela Warren — przynajmniej nic.

— O! — Poirot wydał okrzyk triumfu. — Przypomniała pani sobie! Opowiadała mi przecież pani, że chcąc spłatać figla Amyasowi, ukradła pani coś, co pani nazwała „kocimi kroplami” — tak pani to wtedy nazwała.

— Waleriana! Oczywiście Waleriana! — zawołał Meredith Blake.

— Otóż to. To właśnie upewniło pana, że w laboratorium był kot. Ma pan bardzo wrażliwe powonienie.

Poczuł pan lekki, nieprzyjemny zapach waleriany, może nawet całkiem podświadomie. I to od razu nasunęło panu skojarzenie: „kot”. Koty uwielbiają walerianę i pójdą za nią na koniec świata. Waleriana ma specjalnie nieprzyjemny smak i to pańskie opowiadanie poprzedniego dnia o jej właściwościach podsunęło psotnej pannie Angeli nowy pomysł. Postanowiła, że naleje szwagrowi waleriany do piwa, wiedziała bowiem, że pije zawsze piwo duszkiem.

— Czy to było rzeczywiście tego dnia? — zdziwiła się Angela. — Doskonale pamiętam, jak ją ukradłam. Przypominam sobie też, jak wyjęłam już butelkę piwa, ale Karolina weszła niespodzianie i omal nie złapała mnie na gorącym uczynku. Oczywiście, że sobie przypominam. Nigdy jednak nie kojarzyłam sobie tego z tym właśnie dniem.

— Oczywiście, że nie, ponieważ w pani mózgu nie było takiego skojarzenia. Te dwa wypadki nie miały dla pani żadnego związku. Pierwszy był jeszcze jednym psikusem, drugi straszliwą tragedią, która spadła nagle jak piorun i usunęła w pani pamięci wszystko inne na drugi plan. Ale ja zapamiętałem sobie, gdy pani o tym mówiła: „ukradłam.” i tak dalej, żeby „wlać Amyasowi do piwa”. Ale pani nie wspomniała, że pani w końcu wlała tę walerianę.

— Nie wspomniałam, bo nie zrobiłam tego. Karolina weszła właśnie w chwili, kiedy otwierałam butelkę. Och! — krzyknęła. — I Karolina pomyślała. pomyślała, że to ja!.

Angela umilkła i rozejrzała się dokoła. Po chwili powiedziała swoim normalnym chłodnym tonem:

— Wy wszyscy też pewnie tak myślicie. — Po pauzie ciągnęła dalej: — Nie otrułam Amyasa Crale’a ani na skutek złośliwego figla, ani żadnym innym sposobem. Gdyby tak było, nic na świecie nie zmusiłoby mnie do zachowania milczenia.

— Rzecz prosta, że nie, moja droga — oznajmiła dobitnie panna Williams. Spojrzała na Herkulesa Poirota. — Tylko głupiec może tak myśleć.

— Nie jestem głupcem i tak nie myślę — rzekł łagodnie Poirot. — Dobrze wiem, kto zabił Amyasa Crale’a.

Milczał chwilę.

— Istnieje zawsze niebezpieczeństwo, że uzna się za dowiedziony jakiś fakt, który wcale dowiedziony nie jest. Weźmy, na przykład, sytuację w Alderbury. Odwieczna sytuacja, zaiste. Dwie kobiety i jeden mężczyzna. Uznaliśmy za pewnik, że Amyas Crale postanowił porzucić żonę dla tej drugiej. Ale ja twierdzę, że Amyas Crale nie miał wcale takiego zamiaru. I przedtem nieraz tracił głowę dla kobiet. Pochłaniały go przez pewien czas, ale to rychło mijało. Zresztą kobiety, w których się dotychczas kochał, miały zazwyczaj pewne doświadczenie życiowe i nie spodziewały się po Amyasie zbyt wiele. Tym razem jednak było inaczej. Widzą państwo, to w ogóle nie była kobieta, to była młodziutka dziewczyna, a ze słów Karoliny Crale wiemy, że była przerażająco szczera. W słowach była bardzo nowoczesna i wyzywająca, ale w miłości nieopisanie jednokierunkowa. Ponieważ sama żywiła głęboką, nieposkromioną namiętność do Amyasa Crale’a, przypuszczała, że on żywi taką samą namiętność do niej. Nie ulegało dla niej wątpliwości, że to namiętność na całe życie. Nie pytając go nawet, była pewna, że porzuci dla niej żonę.

Zapytają państwo, dlaczego Amyas nie wyprowadzał jej z błędu. Odpowiem na to: obraz. Chciał skończyć obraz.

Niektórym wyda się to niewiarygodne. Ale nie tym, co znają artystów. A w zasadzie przyjęliśmy już to wytłumaczenie. Rozmowa Crale’a z Meredithem Blake’em staje się dla nas w tym świetle bardziej zrozumiała. Crale jest zakłopotany, klepie pana Blake’a po ramieniu i zapewnia go optymistycznie, że wszystko się ułoży. Dla Amyasa Crale’a bowiem wszystko jest bardzo proste. Maluje obraz, dokuczają mu trochę te dwie, jak mówi, zazdrosne histeryczne baby — żadnej jednak nie pozwoli przeszkodzić sobie w tym, co jest dla niego najważniejszą sprawą w życiu.

Gdyby powiedział Elzie prawdę, musiałby przerwać pracę nad obrazem. Być może w pierwszym porywie namiętności mówił o rozejściu się z Karoliną. Mężczyźni często mówią podobne rzeczy, kiedy są zakochani. Może tylko nie wyprowadził jej z błędu. Obojętne mu było, co Elza myśli. Niech sobie myśli, co chce. Gotów jest na wszystko, byleby zatrzymać ją jeszcze na dzień lub dwa.

Potem powie jej prawdę — że wszystko między nimi skończone. Nigdy nie miał nadmiernych skrupułów.

Na początku, o ile się orientuję, dokładał pewnych wysiłków, żeby nie uwikłać się w romans z Elzą. Ostrzegł ją, jakim jest człowiekiem, ona jednak zlekceważyła ostrzeżenie. Pędziła ślepo ku swemu przeznaczeniu. A dla takiego mężczyzny jak Crale kobiety były łatwą zdobyczą, niewiele sobie z nich robił. Gdyby go wówczas zapytano, odpowiedziałby beztrosko, że Elza jest młoda i szybko się pocieszy. Taki był tok myśli Amyasa Crale’a.

Jego żona była jedyną kobietą, którą naprawdę kochał. Nie martwił się o nią zbytnio. Karolina musi tylko wytrzymać jeszcze kilka dni. Wściekły był na Elzę, że nagadała Karolinie głupstw, ale wciąż jeszcze wierzył optymistycznie, że „wszystko się ułoży”. Karolina mu przebaczy, jak już przebaczała tyle razy przedtem, a Elza będzie musiała po prostu pogodzić się z losem. Tak jasno przedstawiały się problemy życiowe oczom takiego człowieka jak Amyas Crale.

Przypuszczam jednak, że ostatniego wieczora szczerze się zaniepokoił. I to o Karolinę, nie o Elzę. Być może poszedł do jej pokoju, a ona nie chciała z nim rozmawiać. W każdym razie po niespokojnie spędzonej nocy wziął ją po śniadaniu na bok i wyłożył jej całą prawdę. Owszem, był zakochany w Elzie, ale to już minęło. Musi tylko skończyć obraz, a potem nigdy jej więcej nie zobaczy.

I właśnie w odpowiedzi na to Karolina Crale zawołała: „Ty i twoje baby!” To zdanie, jak państwo widzą, postawiło Elzę w szeregu wszystkich innych kobiet, których rola już się skończyła. A potem dodała gwałtownie: „Przyjdzie taki dzień, że cię zabiję!”

Była rozgniewana, oburzała ją jego gruboskórność i okrucieństwo w stosunku do tej dziewczyny. Kiedy Filip Blake zobaczył ją w holu i słyszał, jak mówiła do siebie: „To zbyt okrutne!”, miała na myśli Elzę.

Co się zaś tyczy Crale’a, to wyszedł on z biblioteki, zastał Elzę w towarzystwie Filipa Blake’a i szorstkim tonem kazał jej iść do pozowania. Nie wiedział jednak, że Elza siedziała przedtem na tarasie tuż pod otwartym oknem biblioteki i słyszała całą rozmowę. Jej sprawozdanie z tej rozmowy było nieprawdziwe, a proszę pamiętać, że polegano wyłącznie na jej świadectwie.

Proszę sobie wyobrazić, jakim okropnym wstrząsem musiała być dla niej tak brutalnie wypowiedziana prawda!

Meredith Blake opowiedział nam, że podczas gdy poprzedniego popołudnia czekał, aż Karolina Crale opuści laboratorium, stal w drzwiach obrócony plecami i rozmawiał z Elza Greer. To znaczy innymi słowy, że ona stała twarzą do niego i zaglądając mu przez ramię, mogła widzieć, co robi Karolina. I że właśnie ona była jedyną osobą, która mogła to widzieć.

Widziała, że Karolina wzięła truciznę. Nie powiedziała o tym nikomu, przypomniała sobie jednak o tym, siedząc pod oknem biblioteki.

Kiedy Amyas Crale wyszedł na taras, oświadczyła, że chce wziąć sweter, lecz udała się do pokoju Karoliny Crale, by poszukać owej trucizny. Kobiety orientują się, gdzie inna kobieta może coś schować. Znalazła ją, a nie chcąc pozostawić odcisków swoich palców ani zatrzeć innych, wciągnęła płyn pipetką do napełniania wiecznych piór. Potem znów zeszła na dół i poszła z Crale’em do ogrodu. I tutaj, niewątpliwie, nalała mu do szklanki piwa, które on, swoim zwyczajem, wypił jednym haustem.

Tymczasem Karolina Crale była poważnie zaniepokojona. Kiedy ujrzała, że Elza idzie w stronę domu (tym razem rzeczywiście po sweter), poszła do ogrodu i zaatakowała męża. To, co robi, jest haniebne! Ona na to nie pozwoli! Nie wolno traktować dziewczyny z takim okrucieństwem. Amyas, zirytowany, że mu przerywają pracę, oświadcza, że sprawa jest już załatwiona i natychmiast po skończeniu obrazu każe się dziewczynie pakować: „Sprawa załatwiona, każę jej pakować manatki, powiadam ci!”

Słyszą naraz kroki obu panów Blake. Karolina wychodzi więc nieco zmieszana, bąka coś o Angeli i o szkole, i że ma mnóstwo roboty. Przez naturalne skojarzenie obaj bracia są pewni, że rozmowa słyszana przez nich stosuje się do Angeli i „każę jej pakować manatki” zamienia się w ich relacji w: „dopilnuję, żeby spakowała rzeczy”.

Tymczasem Elza ze swetrem w ręce schodzi ścieżką, spokojna i uśmiechnięta i przybiera pozę na balustradzie.

Bez wątpienia liczy na to, że podejrzenia padną na Karolinę i że butelka po cykucie zostanie znaleziona w jej pokoju. Ale postępowanie Karoliny jest dla niej jeszcze korzystniejsze, niż się spodziewała. Karolina przynosi zamrożone piwo i nalewa je mężowi.

Amyas wypija, krzywi się i powiada: „Wszystko ma dzisiaj wstrętny smak”.

Czy państwo nie widzą, jak znacząca jest ta uwaga? Wszystko ma ohydny smak? A więc było już coś przed tym piwem, co miało przykry smak, który został mu w ustach. I jeszcze jedno: Filip Blake wspomina, że Crale zataczał się lekko, i zastanawia się, czy nie był pijany. Ale ta niepewność ruchów była pierwszym objawem działania cykuty i oznacza, że zaaplikowano mu cykutę na pewien czas przedtem, zanim Karolina przyniosła mrożone piwo.

Elza Greer siedziała więc na szarym murze w ustalonej pozie, a chcąc powstrzymać Amyasa od podejrzeń aż do chwili, kiedy będzie już za późno na ratunek, rozmawiała z nim wesoło i swobodnie. W pewnej chwili zobaczyła w górze na ławce Mereditha i pozdrowiła go ręką, po czym grała swą rolę jeszcze gorliwiej ze względu na świadka.

Amyas Crale, człowiek nie znoszący chorób i nie poddający się im, malował uparcie dalej, dopóki ręce nie odmówiły mu posłuszeństwa, a język nie zesztywniał. Wówczas rozparł się bezsilnie na ławce, chociaż jego umysł wciąż jeszcze jasno pracował.

Rozległ się gong na lunch i Meredith wstał z ławki. żeby zejść do ogrodu. Przypuszczam, że w tej krótkiej właśnie chwili Elza zsunęła się z muru, podbiegła do stołu i wlała kilka ostatnich kropel trucizny do szklanki z której Amyas wypił ostatnią, nieszkodliwą zupełnie porcję piwa. Pipetki pozbyła się w drodze do domu, rozdeptując ją na miazgę. Potem spotkała się przy furtce z Meredithem. Wyszedłszy z głębokiego cienia na mocne słońce, Meredith nie widział zbyt dobrze. Dostrzegł tylko, że przyjaciel siedzi rozparty na ławce, jak to mu się często zdarzało, i zauważył, jak jego oczy odwróciły się od obrazu z wyrazem jakby niechęci.

Co Amyas już wiedział, czego się domyślał? Co rozumiał swym przytomnym jeszcze mózgiem? Tego nie wiemy, ale rękę i oczy miał niezawodne.

Herkules Poirot wskazał ręką obraz wiszący na ścianie.

— Powinienem był to poznać od razu, kiedy pierwszy raz ujrzałem ten obraz. Bo jest to obraz niezwykły. To portret morderczyni, malowany przez jej ofiarę. To portret dziewczyny, która patrzy na to, jak umiera jej kochanek.

Epilog


W ciszy, która zapadła, ciszy pełnej grozy i napięcia, słońce zaczęło powoli chować się za horyzont, a ostatnie jego promienie znikły z okna, przez które oświetlały dotychczas ciemną głowę i jasne futro siedzącej tam kobiety.

Elza Dittisham poruszyła się i przemówiła:

— Wyprowadź ich, Meredith. Zostaw mnie samą z panem Poirotem.

Siedziała bez ruchu, dopóki drzwi nie zamknęły się za ostatnim wychodzącym. Wówczas rzekła:

— Pan jest bardzo mądry, co?

Poirot nie odpowiedział.

— Czego pan się teraz po mnie spodziewa? Wyznania?

Poirot nie odpowiedział.

— Bo tego się pan nie doczeka — rzekła Elza. — I do niczego się nie przyznam. Ale to, co mówimy tutaj we dwoje, nie liczy się, bo będzie to tylko sprawa pańskiego słowa przeciwko mojemu.

— Tak jest.

— Chcę wiedzieć, co pan zamierza teraz zrobić?

— Uczynię wszystko, co jest w mojej mocy, aby władze ułaskawiły pośmiertnie Karolinę Crale.

— Cóż za absurd! — roześmiała się Elza. — Otrzymać ułaskawienie za coś, czego się nie popełniło. No, a co będzie ze mną?

— Przedłożę moje wnioski właściwym czynnikom. Jeśli zdecydują, że istnieje możliwość wszczęcia postępowania przeciwko pani, mogą je wszcząć. Moim zdaniem jednak brak tu dostatecznych dowodów winy. Istnieją tylko poszlaki, a nie fakty. Co więcej, nikt nie będzie się kwapił z wszczynaniem postępowania przeciwko osobie zajmującej taką pozycję jak pani, jeżeli nie będzie po temu dostatecznego uzasadnienia.

— To mi jest zupełnie obojętne — odpowiedziała Elza. — Gdybym stanęła przed trybunałem, walcząc o życie, mogłoby w tym być coś. coś żywego, podniecającego. Sprawiłoby mi to może przyjemność.

— Ale nie pani małżonkowi.

— Sądzi pan, że obchodzi mnie choć trochę, co może odczuwać mój mąż?

— Nie. Wątpię, czy panią kiedykolwiek w życiu obchodziło, co czuje ktoś inny. Gdyby było inaczej, byłaby pani może szczęśliwsza.

— Dlaczego pan się nade mną lituje? — zapytała ostro.

— Bo, drogie dziecko, pani musi się jeszcze w życiu nauczyć tylu rzeczy!

— Czego mianowicie?

— Wszystkich tych uczuć, których doznają ludzie dorośli: litości, współczucia, zrozumienia. Jedyne uczucia, które pani zna i w ogóle znała w życiu, to miłość i nienawiść.

— Widziałam, jak Karolina wzięła cykutę — rzekła Elza. — Myślałam, że chce popełnić samobójstwo. To by uprościło sytuację. Ale potem, nazajutrz, dowiedziałam się prawdy. Powiedział jej, że dba o mnie tyle, co o zeszłoroczny śnieg, że owszem, był we mnie zakochany, ale to wszystko już minęło. Kiedy skończy obraz, każe mi zaraz pakować manatki. Powiedział, że ona nie ma się o co martwić. A ona. ona mnie żałowała. Czy pan może pojąć, co to było dla mnie? Znalazłam truciznę i dałam mu, potem siedziałam, patrząc, jak umiera. Nigdy nie czułam się bardziej żywotna, bardziej triumfująca, bardziej pełna władzy. Patrzyłam, jak umiera.

Podniosła ręce gestem rozpaczy.

— Nie rozumiałam, że zabijam siebie, nie jego. Potem widziałam, jak ona wpadła w pułapkę, ale i to na nic się nie zdało. Nie mogłam jej zranić: jej to było obojętne. Wymykała się rzeczywistości. Była wciąż jakby nieobecna. Oboje — Amyas i ona, wymknęli się, uciekli dokądś, gdzie nie mogłam ich dosięgnąć. Ale oni nie umarli. to ja umarłam.

Elza Dittisham wstała i skierowała się ku drzwiom. Jeszcze raz powiedziała:

— To ja umarłam.

W holu minęła dwoje młodych ludzi, których wspólne życie ledwie się rozpoczynało.

Szofer otworzył przed nią drzwiczki samochodu. Lady Dittisham usiadła, a szofer otulił jej kolana futrzaną derką.

Nazwa pliku: Christie Agatha - Pięć Małych Świnek

Katalog: E:\Literatura 01\Christie Agatha\Christie Agatha - Pięć Małych

Świnek

Szablon: C:\Documents and Settings\Zygmunt\Dane

aplikacji\Microsoft\Szablony\Normal.dot Tytuł: Pięć małych świnek

Temat:

Autor: Agatha Christie

Słowa kluczowe:

Komentarze:

Data utworzenia: 2002-11-20 18:53:00

Numer edycji: 8

Ostatnio zapisany: 2008-07-03 00:20:00

Ostatnio zapisany przez: Zygmunt

Całkowity czas edycji: 225 minut

Ostatnio drukowany: 2008-07-03 00:22:00 Po ostatnim całkowitym wydruku Liczba stron: 124

Liczba wyrazów: 53 554 (około)

Liczba znaków: 321 325 (około)

Загрузка...