— Słyszałeś kiedy o miasteczku zwanym Skąpy Cullot?

— To chyba jakieś dziesięć mil stąd.

— Jeden z sąsiadów Pana Farmera właśnie go zawiadomił, że złapali tam wilka.

— Zabili go?

— Nie, nie, nie, ale łowcy wilków… Łowcy wilków są w tej okolicy, rozumiesz, z powodu owiec w górach i… i najpierw muszą przeszkolić psy… pamiętaj, że ofiecałeś zafrać kurczaki!


* * *

Dokładnie o jedenastej ktoś zastukał głośno do drzwi lorda Vetinariego. Patrycjusz spojrzał na nie, marszcząc czoło. — Wejść! — zawołał po chwili. Fred Colon wszedł z niejaką trudnością. Vetinari obserwował go przez chwilę, ale w końcu litość zwyciężyła.

— Panie pełniący obowiązki kapitana, nie ma potrzeby przez cały czas zachowywać postawy na baczność — powiedział. — Wolno panu się schylać w zakresie pozwalającym na skuteczną manipulację klamką.

— Tak jest, sir!

Vetinari odruchowo zasłonił dłonią ucho.

— Może pan usiąść.

— Tak jest, sir!

— Może pan też mówić ciszej.

— Tak jest, sir!

Vetinari wycofał się za swoje biurko.

— Pozwolę sobie wyrazić uznanie dla połysku pańskiego pancerza, panie pełniący obowiązki…

— Napluć i wypolerować, sir! Nic tego nie zastąpi, sir! — Pot ściekał Colonowi po twarzy.

— Rozumiem. Najwyraźniej zakupuje pan dodatkowe zapasy śliny. A teraz spójrzmy… — Vetinari wyjął arkusz papieru z jednego z niewielkich leżących przed nim stosików. — Otóż panie pełnią…

— Sir!

— Zaznaczę od razu, że mam tu kolejną skargę na przesadnie entuzjastyczne zakładanie klamer. Jestem pewien, że wie pan, o czym mówię…

— Powodował istotne zatory drogowe, sir!

— Istotnie. Znany jest z tego. Ale jest to przecież gmach opery. — Sir!

— Właściciel uważa, że wielkie żółte klamry na każdym rogu źle wpływają na to, co można by nazwać stylem budynku. I oczywiście nie pozwalają, żeby gdzieś odjechał.

— Sir!

— Wydaje mi się, że w tym przypadku wskazana jest szczególna rozwaga, panie pełniący obowiązki kapitana.

— Musieliśmy dać przykład innym, sir!

— Tak… — Patrycjusz wziął inną kartkę, trzymając ją delikatnie między kciukiem i palcem wskazującym, jakby była to rzecz rzadka i niezwykła. — Ci inni to… Zaraz, powinienem pamiętać, pewne rzeczy tkwią w umyśle… A tak… Trzy inne budynki, sześć fontann, trzy pomniki i szubienica przy ulicy Żadnejtakiej. Aha, i jeszcze mój pałac.

— Całkowicie rozumiem, że zaparkował pan służbowo, sir!

Lord Vetinari umilkł. Rozmowa z Frederickiem Colonem okazała się trudna. Codziennie miewał kontakty z ludźmi, którzy traktowali konwersację jak skomplikowaną grę; z Colonem musiał stale dostrajać swój umysł w obawie, że przestrzeli.

— Muszę przyznać, że obserwuję przebieg ostatnich etapów pańskiej kariery z pewną, wciąż rosnącą fascynacją. Co skłania mnie do spytania, dlaczego, jak się wydaje, straż ma w tej chwili dwudziestu funkcjonariuszy?

— Sir?

— Jestem pewien, że całkiem niedawno było ich około sześćdziesięciu.

Colon otarł twarz.

— Odrąbujemy martwe konary, sir! Dzięki temu straż staje się bardziej ruchliwa i elastyczna, sir!

— Rozumiem. Liczba wykroczeń dyscyplinarnych, jakie zarzucił pan swoim ludziom… — lord Vetinari podniósł o wiele grubszy dokument — …wydaje się nieco przesadna. Widzę tu nie mniej niż sto siedemdziesiąt trzy zarzuty wytrzeszczania oczu, uszu i nozdrzy, na przykład.

— Sir!

— Wytrzeszczanie nozdrzy?

— Sir!

— Aha. Widzę też, tak, jeden zarzut „odpadnięcia ręki w sposób niesubordynowany”, postawiony funkcjonariuszowi Shoe. Komendant Vimes w swoich raportach zawsze przedstawiał go jako wzorowego strażnika.

— Podejrzany typ, wasza lordowska mość. Tym martwym nie można ufać!

— Ani też, jak widzę, większości żywych.

— Sir! — Colon pochylił się, wykrzywiając twarz w upiornym grymasie konspiracyjnego porozumienia. — Tak między nami, sir, komendant Vimes był dla nich o wiele za miękki. Za dużo uchodziło im płazem. Żaden cukier nie jest bezpieczny, sir!

Vetinari zmrużył powieki, ale teleskopy na planecie Colon były o wiele za prymitywne, by wykryć jego nastrój.

— Rzeczywiście, przypominam sobie, że komendant wymieniał kilku funkcjonariuszy, których punktualność, zachowanie oraz ogólna bezużyteczność stanowiły straszny przykład dla reszty ludzi.

— O to mi właśnie chodzi — odparł tryumfalnie Colon. — Jedno zgniłe jabłko może zepsuć całą beczkę.

— Mam wrażenie, że został już tylko koszyk. Może kobiałka…

— Proszę się nie martwić, wasza lordowska mość. Pozmieniam te układy i szybko ich rozruszam.

— Jestem przekonany, że potrafi mnie pan zadziwić jeszcze bardziej. — Vetinari oparł się wygodnie. — Z całą pewnością będę pana obserwował jako kogoś, komu warto się przyjrzeć. A teraz, panie pełniący obowiązki kapitana, czy ma pan jeszcze jakieś sprawy, o których warto wspomnieć?

— Wszędzie cisza i spokój, sir!

— Chciałbym, żeby tak było — zapewnił Vetinari. — Zastanawiałem się tylko, czy dzieje się cokolwiek w związku z obywatelem tego miasta… — Zerknął na kartkę. — Sonkym.

Niewiele brakło, by kapitan Colon połknął własny język.

— Drobna sprawa, sir — wykrztusił.

— A zatem Sonky żyje?

— Ehm… znaleziony martwy, sir!

— Zamordowany?

— Sir!

— Coś takiego… Wielu ludzi nie uznałoby tego za drobną sprawę. Sonky, na przykład.

— No więc, sir, nie każdy pochwala to, co on robi, sir!

— Czy obaj mamy na myśli Wallace’a Sonky’ego? Wytwórcę produktów gumowych?

— Sir!

— Kalosze i rękawiczki nie wydają mi się szczególnie kontrowersyjne, panie pełniący obowiązki kapitana.

— Chodzi o te, no… te inne rzeczy, sir! — Colon zakaszlał nerwowo. — On produkuje gumowe pokrowce, sir!

— Ach, środki zapobiegawcze.

— Wielu ludzi nie zgadza się na takie rzeczy, sir.

— Tak słyszałem.

Colon znowu wyprostował się na baczność.

— To nie jest naturalne, moim zdaniem, sir. Nie popieram rzeczy nienaturalnych.

Vetinari wydawał się szczerze zdumiony.

— Chce pan powiedzieć, że jada pan mięso na surowo i śpi na drzewie?

— Sir?

— Nic, nic. Ktoś w Uberwaldzie interesował się nim ostatnio, a teraz Sonky nie żyje. Oczywiście nawet mi przez myśl nie przeszło, by dyktować straży, co ma robić. — Obserwował Colona uważnie, by sprawdzić, czy dotarł do niego sens. — Powiedziałem, że panu pozostawiam decyzje, co objąć śledztwem w tym zaaferowanym mieście.

Colon znalazł się zagubiony w obcym kraju, bez mapy.

— Dziękuję, sir! — rzucił tylko. Vetinari westchnął.

— A teraz, panie pełniący obowiązki kapitana, z pewnością wiele spraw wymaga pańskiej uwagi.

— Sir, planuję…

— To znaczy, proszę nie pozwolić mi dłużej się zatrzymywać.

— Ależ to drobiazg, sir, mam mnóstwo czasu…

— Do widzenia, pełniący obowiązki kapitana Colon.

Na zewnątrz, w przedpokoju, Colon stał nieruchomo, aż jego serce zwolniło z głośnego wycia do cichego warkotu.

Ogólnie rzecz biorąc, spotkanie poszło dobrze. Bardzo dobrze. Zadziwiająco dobrze, właściwie. Praktycznie rzecz biorąc, jego lordowska mość obdarzył go całkowitym zaufaniem. Powiedział, że warto mu się przyglądać.

Zastanowił się, dlaczego przez tyle lat tak się bał awansu na oficera. Po prawdzie nie ma w tym nic trudnego, kiedy już człowiek chwyci byka w zęby. Gdyby tylko zaczął parę lat wcześniej… Oczywiście, nie da słowa powiedzieć na pana Vimesa, który naprawdę powinien na siebie uważać w tych niebezpiecznych obcych stronach… No ale Fred Colon był już sierżantem, kiedy Sam Vimes był kompletnym żółtodziobem, nie? Tylko wrodzona skromność kazała mu przez te lata trzymać się w drugim szeregu. Kiedy Sam Vimes wróci, a Patrycjusz rzuci jakieś dobre słowo, Freda Colona z pewnością czeka awans.

Tylko do stopnia pełnego kapitana, oczywiście, myślał, stąpając dumnie po schodach — bardzo ostrożnie, gdyż dumne stąpanie jest praktycznie niemożliwe, jeśli się schodzi w dół. Nie chciałby wyższej rangi od kapitana Marchewy. To byłoby… niewłaściwe.

Ten fakt demonstruje, że choćby ktoś był całkiem obłąkany władzą, zawsze pozostaje w nim jakiś szczątkowy instynkt samozachowawczy.


* * *

Najpierw odebrał kurczaki, myślał Gaspode, przeciskając się między nogami ludzi. Niesamowite. Nie zatrzymali się jednak, żeby je zjeść. Gaspode został wciśnięty do sakwy przy siodle i naprawdę nie chciałby drugi raz przeżyć takich dziesięciu mil, zwłaszcza tak blisko zapachu pieczonego kurczęcia.

Wyglądało na to, że odbywa się tu targ; szczucie wilka pozostawiono na koniec, jako coś w rodzaju ceremonii zamknięcia. Ustawiono płoty w nierówny krąg. Mężczyźni trzymali za obroże psy-wielkie, ciężkie, nieprzyjazne z wyglądu psy, już teraz oszalałe z podniecenia i rozjuszonej głupoty.

Przy płotach stała klatka. Gaspode przecisnął się do niej i przez drewniane pręty spojrzał na stos szarego futra w cieniu.

— Wygląda na to, że jesteś w ciężkim położeniu, kolego — powiedział.

Wbrew legendom — a istnieje wiele legend o wilkach, choć zwykle są to legendy o tym, co myślą o wilkach ludzie — schwytany wilk częściej będzie piszczał i skomlał, niż szalał ze złości. Ten jednak musiał uznać, że nie ma nic do stracenia. Przy prętach kłapnęła pokryta drobinkami piany paszcza.

— No więc gdzie reszta twojego stada? — zapytał Gaspode.

— Nie ma stada, maluchu!

— Aha. Samotny wilk, tak?

Najgorszy rodzaj, pomyślał Gaspode. Pieczony kurczak nie jest tego wart, uznał. A głośno warknął:

— Widziałeś w okolicy jakieś inne wilki?

Tak!

— Dobrze. A chcesz wydostać się stąd żywy?

— Zabiję ich wszystkich!

— Pewnie, pewnie, ale widzisz, ich jest dużo. Nie masz szans. Rozerwą cię na strzępy. Psy są o wiele paskudniejsze od wilków.

Wilcze ślepia zmrużyły się w mroku.

— Czemu mi to mówisz, psie?

— Bo przyszedłem, żeby ci pomóc, rozumiesz. Rób, co ci powiem, a za pół godziny będziesz wolny. W przeciwnym razie jutro staniesz się dywanikiem u kogoś na podłodze. Twój wybór. Oczywiście, może z ciebie nie zostać tyle, żeby starczyło na dywanik.

Przez chwilę wilk nasłuchiwał szczekania psów. Trudno było żywić złudzenia co do ich zamiarów.

— Co masz na myśli? — zapytał.

Kilka minut później tłum rozstąpił się wolno, gdy kapitan Marchewa podprowadził swojego konia do zagrody. Gwar ucichł. Miecz na koniu zawsze budzi szacunek, a jeździec zwykle jest tylko nieistotnym dodatkiem, jednak w tym przypadku było inaczej. Służba w straży dała końcową rzeźbę i połysk mięśniom Marchewy.

Był też ten lekki uśmieszek. Należał do odmiany, przed którą człowiek się cofa.

— Dzień dobry. Kto tu dowodzi? — zapytał.

Nastąpił moment porównywania statusu, po czym jakiś człowiek ostrożnie uniósł rękę.

— Jestem wiceburmistrzem, wasza miłość — powiedział.

— A co to za wydarzenie?

— Zaraz będziemy szczuć wilka, wasza miłość.

— Naprawdę? Sam jestem właścicielem wilczarza o niezwykłej sile i wytrzymałości. Mogę wypróbować go przeciw tej bestii?

Wśród gapiów rozległ się lekki szum, jednak ogólnie wyrażana teza brzmiała „dlaczego by nie?”. Zresztą był przecież ten uśmieszek…

— Proszę bardzo, wasza miłość — odparł wiceburmistrz.

Marchewa wsadził do ust dwa palce i gwizdnął. Ludzie z miasteczka patrzyli zdumieni, jak Gaspode wyszedł spomiędzy lasu nóg i usiadł. Po chwili wybuchły śmiechy.

Zanikły wkrótce, ponieważ lekki uśmieszek nie zanikł.

— Jakiś problem? — spytał Marchewa.

— Powyrywa mu wszystkie łapy!

— I co? Tak wam zależy na tym wilku?

Znowu wybuchł śmiech. Wiceburmistrz miał uczucie, że ktoś tu z niego kpi.

— Pański pies — mruknął, wzruszając ramionami.

Mały pies szczeknął.

— A żeby walka była ciekawsza, postawię funt steku — dodał Marchewa.

Pies szczeknął znowu.

— Dwa funty steku — poprawił się Marchewa.

— Myślę, że i tak będzie ciekawie, bez żadnych dodatkowych zakładów — odpowiedział wiceburmistrz. Uśmieszek zaczynał działać mu na nerwy. — No dobra, chłopcy, wprowadźcie wilka!

Śliniąc się i warcząc, potwór został wciągnięty w krąg płotów.

— Nie, nie przywiązujcie go — zaprotestował Marchewa, kiedy jeden z mężczyzn zaczął wiązać postronek do słupa.

— Ucieknie, jak go nie przywiążemy.

— Wierzcie mi, nie będzie miał żadnej szansy.

Spojrzeli na ten uśmieszek, ściągnęli wilkowi kaganiec i odskoczyli w bezpieczne miejsca.

— Teraz, na wypadek gdybyś się rozmyślił w kwestii naszej umowy — zwrócił się Gaspode do wilka — sugeruję, żebyś się przyjrzał twarzy tego gościa na koniu.

Wilk zerknął w górę. I zobaczył uśmiech rosomaka twarzy jeźdźca.

Gaspode szczeknął. Wilk zaskowyczał i przewrócił się na grzbiet.

Tłum czekał. Dopiero po chwili…

— To już wszystko?

— Tak, zwykle tak właśnie się to odbywa — zapewnił Marchewa. — Widzicie, to bardzo szczególne szczeknięcie. Cała krew ofiary zastyga natychmiast z czystej zgrozy.

— Nawet nie poszarpał ścierwa.

— A jaki miałoby to sens? — spytał Marchewa. Zsiadł z konia, przecisnął się do kręgu, podniósł ciało wilka i przerzucił je przez siodło.

— On stęknął! Słyszałem… — zaczął ktoś.

— To prawdopodobnie powietrze wypychane z trupa — wyjaśnił Marchewa.

Uśmieszek wciąż nie znikał, a w tej chwili sugerował bardzo subtelnie, że jego właściciel słyszał ostatni dech setek trupów.

— Tak, ma rację — odezwał się czyjś głos pośród gapiów. — Wszyscy o tym wiedzą. A teraz może kawał steku dla dzielnego pieska?

Ludzie rozejrzeli się, szukając tego, który to powiedział. Nikt nie spojrzał w dół, bo przecież psy nie umieją mówić.

— Możemy zapomnieć o steku — rzucił Marchewa, wskakując na siodło.

— Nie, riiemożemy… nie możesz — odparł głos. — Umowa to umowa. Kto tu ryzykował życie, chciałfym spytać…

— Chodź, Gaspode.

Skomląc i burcząc, mały pies wybiegł z tłumu i powlókł się za koniem.

Dotarli już do granicy rynku, kiedy ktoś z ludzi zapytał:

— Co się tu stało, u demona?

Czar prysnął. Ale wtedy koń i pies biegli już bardzo szybko.


* * *

Vimes nienawidził i pogardzał przywilejami klasowymi. Trzeba jednak przyznać, że dzięki nim mógł przynajmniej nienawidzić ich i pogardzać w komfortowych warunkach. Wilikins docierał do zajazdu godzinę przed karetą Vimesa i z arogancją, jakiej sam Vimes nigdy nie ośmielał się okazywać, zaj-mował kilka pokoi i wprowadzał do kuchni osobistego kucharza Vimesa. Vimes poskarżył się na to Inigowi.

— Bo przecież wasza łaskawość podróżuje nie jako osoba, ale jako Ankh-Morpork. Kiedy ludzie patrzą na ciebie, panie, widzą miasto, mhm, mhm.

— Naprawdę? To powinienem przestać się myć?

— Bardzo dobry żart, mhm, mhm. Ale widzisz, panie, ty i miasto stanowicie jedno. Jeśli ciebie ktoś obrazi, Ankh-Morpork zostaje obrażone. Jeśli się zaprzyjaźnisz, to Ankh-Morpork nawiązuje przyjaźń.

— Naprawdę? A co się dzieje, kiedy idę do toalety?

— To już twoja sprawa, panie. Mhm, mhm.

Następnego ranka przy śniadaniu Vimes ściął czubek jajka na miękko, myśląc: to Ankh-Morpork ścina czubek jajka na miękko. Jeśli powycinam z grzanki żołnierzyków, to pewnie znajdziemy się w stanie wojny.

Kapral Tyłeczek weszła, starannie zamknęła za sobą drzwi i zasalutowała.

— Przyszła odpowiedź na pańską wiadomość, sir — oznajmiła, wręczając Vimesowi kawałek papieru. — Od sierżanta Wręcemocnego. Odszyfrowałam ją. Ehm… Znaleziono Kajzerkę z muzeum, sir.

— No to wyskoczyły nowe fakty — westchnął Vimes. — A już się martwiłem.

— I jeszcze… funkcjonariusz Shoe jest zaniepokojony, sir. Trochę trudno zrozumieć, o co mu dokładnie chodzi, ale chyba podejrzewa, że ktoś zrobił z niej kopię.

— Podróbka podróbki? Jaki to ma sens?

— Naprawdę nie wiem, sir. Pańska druga… hipoteza jest poprawna.

Vimes zerknął na papier.

— Aha… Dziękuję, Cudo. Za chwilę schodzimy.

— Podśpiewujesz, Sam — zauważyła Sybil po chwili. — To znaczy, że komuś przydarzy się coś okropnego.

— Wspaniała rzecz, ta technika. — Vimes posmarował grzankę masłem. — Widzę, że ma swoje zastosowania.

— A kiedy uśmiechasz się tak jakby promiennie, to znaczy, że ktoś próbuje pogrywać z tobą w kulki i nie zauważył, że zaliczyłeś trafienie.

— Naprawdę nie wiem, o czym mówisz, moja droga. Po prostu górskie powietrze bardzo mi odpowiada.

Lady Sybil odstawiła filiżankę.

— Sam…

— Tak, kochanie?

— Może to nie jest najlepszy moment, żeby o tym wspominać, ale mówiłam ci, że odwiedziłam panią Content… No więc ona uważa…

Ktoś znowu zapukał do drzwi. Lady Sybil westchnęła. Tym razem do pokoju wszedł Inigo.

— Powinniśmyjuż wyruszać, wasza łaskawość. Jeśli ci to nie przeszkadza, chciałbym być w Slake przed obiadem, a do zmroku pokonać przełęcz pod Wilinusem, mhm, mhm.

— Musimy się tak spieszyć? — westchnęła Sybil.

— Przełęcz jest… odrobinę niebezpieczna — odparł Inigo. — Nieco bezprawna. Mhm, mhm.

— Tylko nieco? — zdziwił się Vim.es.

— Po prostu będę spokojniejszy, wasza łaskawość, kiedy już ją przekroczymy. Byłoby lepiej, gdyby drugi powóz jechał zaraz za nami, a twoi ludzie, panie, zachowali czujność.

— Uczą was taktyki, Inigo, w gabinecie politycznym lorda Vetinariego?

— To zwykły^ rozsądek, mhm, mhm, panie.

— Dlaczego nie zaczekać do jutra przed drogą na przełęcz?

— Z całym szacunkiem, wasza łaskawość, sugeruję, by jednak nie. Przede wszystkim pogoda się pogarsza. Poza tym jestem pewien, że ktoś nas obserwuje.

Musimy pokazać, że na sztandarze Ankh-Morpork nie ma miejsca na żółty. Mhm, mhm.

— Ależ jest — zaprotestował Vimes. — Na sowie i na obrożach hipopotamów.

— Chodziło mi o to — rzekł Inigo — że barwy Ankh-Morpork nie spływają.

— Dopiero od czasu, kiedy uzyskaliśmy nowe barwniki… Dobrze już, dobrze. Wiem, co pan ma na myśli. Ale proszę posłuchać, nie mam zamiaru narażać służących na żadne niebezpieczeństwo. W tej sprawie nie będzie dyskusji, rozumie pan? Mogą zostać tutaj i jutro pojechać dalej dyliżansem pocztowym. Nikt już nie napada na dyliżanse pocztowe.

— Proponuję, panie, aby lady Sybil także tu została. Mhm.

— Wykluczone! — oznajmiła Sybil. — Nie chcę nawet o tym słyszeć. Jeśli droga nie jest zbyt niebezpieczna dla Sama, to nie jest zbyt niebezpieczna dla mnie.

— Na pańskim miejscu bym się z nią nie spierał, Inigo — poradził Vimes. — Naprawdę.


* * *

Wilk nie był zachwycony faktem, że przywiązali go do drzewa, ale — jak stwierdził Gaspode — nikomu nie można ufać. Zatrzymali się w lesie, jakieś pięć mil od miasteczka. Tylko na krótko, uprzedził Marchewa. Niektórzy z obecnych na targu wyglądali na takich, którzy wysoko sobie cenią swój brak poczucia humoru. Gaspode szczekał i warczał przez chwilę.

— Musisz zrozumieć — powiedział w końcu — że ten koleś jest personalnie non gratis w miejscowej wilczej społeczności, jako że to trochę, cha, cha, taki samotny wilk.

— Tak? — Marchewa wyjmował z juków pieczone kurczaki. Gaspode wpatrywał się w nie łakomie.

— Ale słyszy wycie po nocach.

— Aha. Czyli wilki się porozumiewają?

— Zasadniczo takie wilcze wycie to inny sposóf ofsikiwania drzewa, żefy zaznaczyć, że to twoje drzewo, ale zawsze znajdzie się tam trochę plotek. Coś dziwnego dzieje się w Uferwaldzie. Nie wie co. — Gaspode zniżył głos. — Tak między nami, to ten wilk stal daleko za drzwiami, kiedy rozdawali mózgi. Gdyry wilki fyły ludźmi, on fyłiy jak Paskudny Stary Ron.

— Jak ma na imię? — spytał po namyśle Marchewa. Gaspode rzucił mu Spojrzenie. Kogo obchodzi, jak się nazywają wilki?

— Imiona wilków są trudne — odparł. — Fardziej jak opisy, rozumiesz. One nie nazywają się jakoś w stylu Pan Pieszczoch albo Fonzo.

— Tak, wiem. Czyli jak ma na imię?

— Znaczy, chcesz wiedzieć, jakie jest jego imię?

— Tak, Gaspode.

— Czyli, krótko mówiąc, to imię tego wilka chcesz poznać?

— Zgadza się.

Gaspode poruszył się z zakłopotaniem.

— Dupek — powiedział.

— Och… — Ku szczeremu zdumieniu psa Marchewa się zarumienił.

— To właściwie streszczenie, ale dość wierny przekład. Nie wspominałfym o tym, ale sam pytałeś.

Gaspode zamilkł i skomlał przez chwilę, próbując dać do zrozumienia, że z powodu braku kurcząt traci głos.

— Ehm… W nocnym wyciu fyło sporo o Angui — podjął, gdy Marchewa wyraźnie nie zrozumiał aluzji. — One, no… uważają, że Angua to złe wieści.

— Czemu? W końcu jest tylko wędrownym wilkiem.

— Wilki nie cierpią wilkołaków.

— Co? To przecież niemożliwe! Kiedy przybiera wilczą postać, jest jak każdy wilk!

— I co? Kiedy przyfiera ludzką postać, jest jak każdy człowiek. Co to ma do rzeczy? Ludzie nie lufią wilkołaków. Wilki nie lufią wilkołaków. Ludzie nie lufią wilków, które potrafią myśleć jak ludzie, i ludzie nie lufią ludzi, którzy potrafią działać jak wilki. Co dowodzi, że ludzie wszędzie są tacy sami — stwierdził Gaspode. Przemyślał ostatnie zdanie i dodał: — Nawet jeśli są wilkami.

— Nie przyszło mi to do głowy.

— I nieprawidłowo pachnie. Wilki są fardzo wyczulone na takie rzeczy.

— Opowiedz mi więcej o tym wyciu.

— Och, jest podofne do tych sekarowych cosiów. Wieści rozchodzą się na setki mil.

— Czy wycie wspominało coś o jej… towarzyszu?

— Nie. Jeśli chcesz, spytam Du…

— Wolałbym jakieś inne imię, jeśli nie masz nic przeciw temu — przerwał mu Marchewa. — Takie słowa nie są za mądre.

Gaspode przewrócił oczami.

— W tym słowie nie ma nic złego wśród nas, gatunków nożnie uprzywilejowanych — zapewnił. — Jesteśmy fardzo zorientowani na zapachy. — Westchnął. — A co powiesz na Tyłek? W takim sensie, że to wędrowny rofotnik, który stuka do tylnych drzwi, niezależny dusiciel kur za kurnikiem, który potem ucieka tyłami?

Zwrócił się do wilka i przemówił po psiemu:

— Posłuchaj, Tyłek, ten człowiek jest obłąkany, a wierz mi, potrafię rozpoznać ludzkich szaleńców. Wewnętrznie ma pianę na pysku i jeśli nie będziesz grał z nami uczciwie, zedrze z ciebie skórę i przybije ją do drzewa. Rozumiesz?

— Co mu tłumaczysz? — zainteresował się Marchewa.

— Przekonuję, że jesteśmy przyjaciółmi — odparł Gaspode. A do skulonego wilka warknął: — Po prawdzie pewnie i tak to zrobi, ale spróbuję z nim pogadać. Twoja jedyna szansa to powiedzieć nam wszystko, co wiesz…

— Nic nie wiem — zaskomlał wilk. — Ona była z wielkim basiorem z Uberwaldu, z klanu, który pachnie tak!

Gaspode pociągnął nosem.

— Zawędrował daleko od domu…

— To wilk-złe-wieści!

— Powiedz mu, że za wszystkie kłopoty dostanie pieczonego kurczaka — wtrącił Marchewa.

Gaspode westchnął. Ciężkie jest życie tłumacza.

— No dobra — warknął. — Przekonam go, żeby cię odwiązał. Ale nie będzie to łatwe, zaznaczam. Jakby dawał ci kurczaka, to nie bierz, bo będzie zatruty. To człowiek, nie?

Marchewa spoglądał za uciekającym wilkiem.

— Dziwne — mruknął. — Można by przypuszczać, że jest głodny. Prawda?

Gaspode uniósł głowę znad kurczaka.

— To wilk, nie? — wymamrotał niewyraźnie.

Tej nocy, kiedy usłyszeli wycie wilków w dalekich górach, Gaspode rozróżnił w nim jeden samotny głos.


* * *

Linia wież sunęła wraz z nimi w góry, choć Vimes zauważył pewne różnice konstrukcyjne. Na równinach w dole wieże były mniej więcej wysoką drewnianą kratownicą z jakimś barakiem u dołu. Tutaj, choć wyglądały podobnie, były wyraźnie rozwiązaniem tymczasowym. Tuż obok ludzie pracowali nad solidnymi kamiennymi podstawami… Fortyfikacje, uświadomił sobie, co oznaczało, że znalazł się rzeczywiście poza granicami obowiązywania prawa.

Naturalnie, znalazł się poza granicami obowiązywania jego prawa w chwili, gdy opuścił Ankh-Morpork, ale prawo działało wszędzie tam, gdzie można je było zaprowadzić. W dzisiejszych czasach odznaka Straży Miejskiej na całych równinach wzbudzała co najmniej szacunek, jeśli już nie skłaniała do pełnej współpracy. Tutaj, wyżej, była tylko nieładną broszką.

Slake okazało się otoczonym kamiennym murem zajazdem dla dyliżansów i praktycznie niczym więcej. W oknach, jak spostrzegł Vimes, tkwiły bardzo ciężkie okiennice. Zauważył też dziwny żelazny ruszt nad paleniskiem — dopiero po chwili zrozumiał, co to takiego: rodzaj kraty, którą można zablokować komin. Budowla miała najwyraźniej wytrzymać oblężenie, w którym uczestniczyli wrogowie potrafiący latać.

Kiedy wyszli i ruszyli do powozów, padał deszcz ze śniegiem.

— Zbliża się burza, mmf, mmhm — oznajmił Inigo. — Musimy się spieszyć.

— Dlaczego? — zdziwiła się Sybił.

— Prawdopodobnie na kilka dni zablokuje przełęcz, wasza łaskawość. Jeśli będziemy czekać, możemy nawet spóźnić się na koronację. A także, hm, można się spodziewać niewielkiej aktywności bandytów.

— Niewielkiej aktywności? — powtórzył Vimes.

— Tak jest, panie.

— To znaczy, że wstają rano, a potem postanawiają wrócić do łóżek? Czy też kradną tylko tyle, żeby im wystarczyło na kubek kawy?

— Bardzo zabawne, panie. Znani są z tego, że biorą zakładników…

— Bandyci mnie nie przestraszą — oznajmiła Sybil. — Jeśli wolno… — zaczął Inigo.

— Panie Skimmer — rzekła lady Sybil, prostując się na pełną szerokość. — Przecież już panu powiedziałam, co zamierzamy uczynić. Proszę tego dopilnować. W konsulacie jest służba, prawda?

— Jeden służący, o ile wiem.

— W takim razie będziemy sobie jakoś radzić. Prawda, Sam?

— Oczywiście, kochanie.

Zanim odjechali, padał już gęsty śnieg — wielkimi, puszystymi płatkami, które opadały z cichym sykiem, zagłuszając wszelkie inne dźwięki. Vimes nawet by nie wiedział, że dotarli już do przełęczy, gdyby woźnica się nie zatrzymał.

— Powóz z pańskimi… ludźmi powinien jechać pierwszy — rzekł Inigo, kiedy stali w śniegu obok parujących koni. — My powinniśmy trzymać się blisko nich. Ja pojadę obok woźnicy, na wszelki wypadek.

— Żeby, gdyby ktoś nas zaatakował, mógł mu pan przekazać skrócone podsumowanie sytuacji politycznej? — spytał Vimes. — Nie. Pan pojedzie z lady Sybil, a ja na koźle. Muszę chronić osoby cywilne, prawda?

— Wasza łaskawość, ja…

— Jednakże pańska propozycja została w pełni doceniona — dokończył Vimes. — Proszę do środka. Skimmer otworzył usta, by zaprotestować. Vimes uniósł brew i Skimmer zrezygnował.

— No dobrze, wasza łaskawość, ale to bardzo…

— Brawo.

— Chciałbym jednak zdjąć z dachu moją skórzaną teczkę.

— Ależ oczywiście. Analiza faktów pozwoli panu nie myśleć o głupstwach.

Vimes przeszedł naprzód, do drugiego powozu i wsunął głowę do wnętrza.

— Wpadniemy w zasadzkę, moi drodzy — oznajmił.

— To ciekawe — uznał Detrytus. Stęknął cicho, napierając na kołowrót swojej kuszy.

— Nie wydaje mi się, żeby chcieli nas pozabijać — ciągnął Vimes.

— To znaczy, że nie mamy próbować pozabijać ich?

— Pozostawiam to twojej ocenie.


* * *

Detrytus spojrzał wzdłuż grubej wiązki strzał. To był jego własny pomysł. Ponieważ ta wielka kusza potrafiła wysłać żelazny bełt przez bramę obleganego miasta, uznał, że stratą energii byłoby użycie tej broni przeciwko pojedynczej osobie. Przerobił ją więc tak, by wysyłała wiązkę kilkudziesięciu strzał równocześnie. Sznurki trzymające je razem powinny w teorii pękać od przyspieszenia. Tak robiły. Często także strzała rozpadała się w powietrzu, nie mogąc wytrzymać straszliwego naprężenia.

Nazywał ją Piecmakerem i wypróbował tylko raz, na strzelnicy. Vimes widział, jak zniknęła tarcza. Podobnie jak tarcze po obu jej stronach, ziemny nasyp za nimi, a opadająca chmura piór była wszystkim, co pozostało z dwóch mew, które w niewłaściwym czasie znalazły się w niewłaściwym miejscu. W tym przypadku to niewłaściwe miejsce znajdowało się bezpośrednio nad Detrytusem.

Teraz żaden strażnik nie chciał wychodzić z trollem na patrol, chyba że mógł się trzymać przynajmniej sto kroków za jego plecami. Ale test przyniósł pożądane rezultaty, ponieważ w Ankh-Morpork ktoś zawsze widział wszystko i wieści o tarczach szybko się rozeszły. W tej chwili sama informacja, że Detrytus jest w drodze, oczyszczała ulicę szybciej niż dowolna broń.

— Mam dużo oceny — powiedział.

— Tylko uważaj z tą zabawką — ostrzegł Vimes. — Nic chcemy przecież, żeby ktoś został ranny.

Cały konwój ruszył dalej przez wirujące chmury śniegu. Vimes usadowił się wygodnie wśród bagażu, zapalił cygaro, a później, kiedy był już pewien, że turkot powozu stłumi inne dźwięki, sięgnął pod derkę i wyjął tanią, odrapaną skórzaną teczkę Iniga.

Z kieszeni wyjął niedużą rolkę czarnego materiału i rozwinął ją na kolanie. Skomplikowane małe wytrychy błysnęły przelotnie w świetle latarni karety.

Dobry glina musi umieć myśleć jak przestępca. Vimes był bardzo dobrym gliną.

Był także gliną bardzo żywym i zamierzał taki pozostać. Dlatego właśnie, kiedy już cicho szczęknął zamek teczki, ułożył ją na rozkołysanym dachu, z wiekiem otwierającym się od niego, po czym odchylił się i ostrożnie uniósł wieko nogą.

Wysunęło się długie ostrze, które nieodwracalnie zakłóciłoby trawienie przypadkowego złodzieja. Ktoś najwyraźniej spodziewał się w tej podróży fatalnej ochrony hotelowej.

Vimes starannie wsunął ostrze do sprężynowej pochwy, zbadał zawartość teczki i uśmiechnął się bez radości. Po czym ostrożnie wyjął coś, co lśniło srebrzystym blaskiem starannie zaprojektowanego, przepięknie wykonanego i bardzo zwartego zła.

Pomyślał przy tym, że czasami miło by było mylić się co do ludzi.


* * *

Gaspode wiedział, że podchodzili już pod góry… Miejsca, gdzie mogli kupić żywność, trafiały się coraz rzadziej. Nieważne jak uprzejmie pukałby Marchewa do drzwi jakiejś odosobnionej farmy, w końcu i tak musiał rozmawiać z ludźmi chowającymi się pod łóżkiem. Tutejsi mieszkańcy nie byli przyzwyczajeni do wizji muskularnych mężczyzn z mieczami, którzy naprawdę chcą coś kupić.

W końcu szybciej było po prostu wejść do środka, przejrzeć zawartość spiżarni i zostawić pieniądze na stole, żeby mieszkańcy znaleźli je, kiedy już wyjdą z piwnicy.

Minęły dwa dni od ostatniego domku, gdzie znaleźli tak niewiele, że Marchewa — ku rozczarowaniu Gaspode’a — ograniczył się do zostawienia pieniędzy.

Las gęstniał. Olchy ustąpiły miejsca sosnom. Co noc padał śnieg. Gwiazdy wyglądały jak kropki szronu. I coraz zimniejsze i surowsze, wznoszące się wraz z zachodem słońca, rozbrzmiewało wycie.

Słyszeli je ze wszystkich stron: głośne, żałosne zawodzenie wśród zamarzniętych drzew.

— Są już tak flisko, że je czuję — oświadczył Gaspode. — Fiegną za nami od kilku dni.

— Nie ma żadnego potwierdzonego przypadku wilka, atakującego dorosłego człowieka bez prowokacji — odparł Marchewa.

Obaj kulili się pod jego płaszczem. Gaspode odpowiedział po chwili:

— I to dofrze, tak? — odpowiedział Gaspode po chwili.

— O co ci chodzi?

— My, psy, mamy tylko małe móżdżki, ale wydaje mi się, że powiedziałeś właśnie „żaden nieprowokujący dorosły człowiek nie przeżył, żefy o tym opowiedzieć”, prawda? Taki wilk musi tylko zadfać, żefy zafijać ludzi na osofności, gdzie nikt go nie zofaczy. Tak?

Coraz więcej śniegu osiadało na płaszczu. Był duży i ciężki, przetrwał niejedną długą noc w ankhmorporskim deszczu. Przed nimi migotało i syczało małe ognisko.

— Wolałbym, żebyś tego nie mówił, Gaspode.

Opadały wielkie, ciężkie płatki śniegu. Zima szybko schodziła z gór.

— Wolałfyś, żefym tego nie powiedział?

— Ale… nie. Jestem pewien, że nie ma się czego obawiać. Śnieżna czapa niemal całkowicie przykrywała płaszcz.

— Nie powinieneś wymieniać konia na te śniegowe futy w ostatnim domu — stwierdził Gaspode.

— Biedak był już ledwie żywy. Poza tym trudno to uznać za wymianę. Ci ludzie nie chcieli wyjść z komina. Powiedzieli tylko, żebym sobie zabrał, na co mam ochotę.

— Powiedzieli, że możemy zafrać wszystko, fyle oszczędzić im życie.

— Właśnie. Sam nie wiem, czemu, przecież się do nich uśmiechnąłem. Zabrzmiało psie westchnienie.

— Kłopot polega na tym, rozumiesz, że mógłfyś mnie wieźć na koniu, ale tutaj mamy głęfoki śnieg, a ja jestem tylko małym pieskiem. Moje proflemy leżą fliżej ziemi… Mam nadzieję, że nie muszę dokładniej tłumaczyć.

— Mam w plecaku trochę zapasowych rzeczy. Mógłbym ci zrobić… płaszcz…

— Płaszcz nie załatwi sprawy.

Znowu rozległo się wycie, tym razem o wiele bliżej.

Śnieg spadał szybciej. Syk ognia zmienił się w skwierczenie. Po chwili płomienie zgasły.

Gaspode nie radził sobie w śniegu. Nie był to rodzaj opadu, z jakim normalnie się spotykał. W mieście zawsze znalazł się jakiś ciepły kąt, jeśli się wiedziało,[gdzie szukać. Zresztą śnieg pozostawał śniegiem najwyżej godzinę czy dwie, po czym zmieniał się w brązową maź, która była wdeptywana w zwykłe błoto na ulicach.

Ulice… Gaspode naprawdę tęsknił za ulicami. Na ulicach potrafił być inteligentny. Tutaj był durniem w bagnie.

— Ogień zgasł — zauważył. Marchewa nie odpowiadał.

— Mówiłem, że ogień zgasł…

Tym razem odpowiedzią było chrapnięcie.

— Słuchaj, nie wolno ci zasypiać — skomlał Gaspode. — Nie teraz! Zamarzniemy na śmierć!

Następny głos w nocnym wyciu sprawiał wrażenie, jakby dobiegał zza ledwie kilku drzew. Gaspode w nieskończonej zasłonie śniegu chyba dostrzegał jakieś ciemne kształty.

— …Jeśli fędziemy mieli szczęście — wymamrotał.

Polizał Marchewę po twarzy — posunięcie sprawiające zwykle, że lizany z miotłą w ręku gonił Gaspode’a ulicą. Tutaj jedynym rezultatem okazało się tylko kolejne chrapnięcie.

Myśli Gaspode’a pędziły jak oszalałe.

Oczywiście był psem, a psy i wilki… no, są tym samym, nie? Wszyscy to wiedzą. Nooo, odezwał się zdradziecki głos w jego mózgu, może więc to nie Marchewa i Gaspode mają kłopoty, ale sam Marchewa? Tak jest, bracia! Razem ruszymy na dzikie łowy w blasku księżyca! Ale najpierw zjedzmy tę małpę!

Jednak od strony ogona…

Chorował na stwardnienie łapy, rozmiękczenie łapy, lizawy język, skrofuły i parchy oraz coś dziwnego na karku, gdzie nie potrafił dosięgnąć. Jakoś nie mógł sobie wyobrazić, że wilki mówią „Hej, on jest jednym z nas!”.

Poza tym, choć żebrał, walczył, oszukiwał i kradł, nigdy jeszcze nie był Niedobrym Psem.

Aby zaakceptować tę tezę, niezbędna była pewna wprawa w dyskusjach religijnych, jako że spora liczba kiełbasek i porcji mięsa zniknęła ze straganów rzeźników w smudze szarości, pozostawiającej unoszący się w powietrzu zapach dywanika z ubikacji. Mimo to w głębi serca Gaspode był pewien, że nigdy nie przekroczył granicy bycia zwykłym Niegrzecznym Chłopczykiem. Nigdy nie ukąsił ręki, która go karmiła[13]. Nigdy nie zrobił Tego na dywanie. Nigdy nie uchylał się od Obowiązku. Strasznie go to męczyło, ale co robić. Pies ma swoją godność.

Zaskomlał, kiedy ze wszystkich stron zbliżył się pierścień ciemnych kształtów.

Błyszczały ślepia.

Zaskomlał znowu, a potem warknął, kiedy otoczyła go niewidzialna, zębata śmierć.

Najwyraźniej nie zrobiło to wrażenia na nikim, nie wyłączając Gaspode’a.

Nerwowo zamerdał ogonem.

— Tylko przechodziliśmy — oświadczył uprzejmie, choć zduszonym głosem. — Nikomu nie sprawimy kłopotów.

Miał silne wrażenie, że mrok za płatkami śniegu staje się coraz bardziej zatłoczony.

— Jak tam, byliście już na wakacjach?

To także nie wydawało się dobrze przyjęte.

No cóż, w takim razie to już to. Słynna Ostatnia Obrona, Wierny Pies Broni Swego Pana. Jaki Dobry Pies! Szkoda, że nie zostanie nikt, żeby o tym opowiedzieć.

— Mój! Mój! — szczeknął i warcząc, skoczył ku najbliższej sylwetce. Wielka łapa strzepnęła go na ziemię i przycisnęła rozciągniętego do śniegu.

Spojrzał w górę, ponad długim pyskiem i białymi kłami, prosto w oczy, które wydawały się znajome.

— Hmój! — warknął wilk. To była Angua.


* * *

Powozy zwolniły do tempa spacerowego; jechały drogą pełną dziur pod świeżym śniegiem, a każda była niczym łamiąca koła pułapka w ciemności.

Vimes pokiwał głową, gdy zobaczył ognie mrugające kilka mil w głębi przełęczy. Po obu stronach drogi dawne lawiny usypały wysokie rumowiska, które porastał las.

Zeskoczył cicho z tyłu powozu i zniknął w mroku.

Pierwsza kareta zatrzymała się przed pniem zwalonym w poprzek drogi. Nastąpiło jakieś poruszenie, po czym woźnica zsunął się w błoto, i zaraz puścił biegiem przełęczą w drogę powrotną.

Spomiędzy drzew wysunęły się jakieś postacie. Jedna z nich przystanęła obok drzwiczek pierwszej karety i sprawdziła klamkę.

Świat na chwilę wstrzymał oddech. Postacie musiały to wyczuć, gdyż mężczyzna odskakiwał już na bok, gdy całe drzwiczki i rama wokół nich wypadły na zewnątrz w chmurze odłamków. Vimes zauważył kiedyś ważną cechę ogniska: tylko idiota staje między nim a trollem trzymającym kuszę o naciągu 2000 funtów. To nie piekło wybuchło na ziemi. To był tylko Detrytus. Ale z odległości kilku stóp trudno było dostrzec różnicę.

Kolejna postać sięgnęła do drzwiczek drugiego powozu, zanim ukryty w ciemnościach Vimes strzelił i z głuchym stuknięciem trafił ją w ramię. Potem przez okno wyskoczył Inigo, wylądował na ziemi, przetoczył się z całkiem nieurzędniczą gracją, stanął przed jednym z bandytów i z szerokiego zamachu uderzył go kantem dłoni w szyję. Vimes widywał już tę sztuczkę. Zwykle tylko irytowała ludzi, czasami skutkowała kończącym walkę ciosem.

Nigdy jeszcze nie widział, by w ten sposób ktoś strącił człowiekowi głowę.

— Wszyscy stać!

Sybil została wypchnięta z karety. Za nią wysiadł mężczyzna z kuszą w ręku.

— Wasza łaskawość Vimesie! — zawołał. Słowa odbiły się echem od urwisk. — Wiem, że tam jesteś! Tutaj jest twoja dama! A nas jest wielu! Wychodź, wasza łaskawość Vimesie!

Płatki śniegu syczały, opadając w płomienie.

Coś zaszeptało w powietrzu, a potem zabrzmiało kolejne uderzenie stali o mięso. Jedna z zakapturzonych postaci upadła, chwytając się za nogę.

Inigo wstał powoli. Człowiek z kuszą zdawał się tego nie zauważać.

— To jak w szachach, wasza łaskawość Vimesie! Rozbroiliśmy trolla i krasnoluda! A ja mam królową! Jeśli nawet mnie trafisz, czy masz pewność, że nie starczy mi czasu na strzał?

Ognie płonęły wśród poskręcanych drzew przy drodze. Minęło kilka sekund.

Stuk lądującej w kręgu światła kuszy Vimesa zabrzmiał bardzo głośno.

— Słuszna decyzja, wasza łaskawość Vimesie! A teraz ty sam, jeśli można prosić.

Inigo dostrzegł sylwetkę, która pojawiła się na granicy światła. Trzymała obie ręce w górze.

— Dobrze się czujesz, Sybil? — zapytał Vimes.

— Trochę mi zimno, Sam.

— Nic ci nie zrobili?

— Nic, Sam.

— Trzymaj ręce tak, żebym je widział, wasza łaskawość Vimesie!

— A ty masz zamiar mi obiecać, że puścisz ją wolno? — zapytał Vimes.

Płomyk zamigotał koło jego twarzy — jasna plama w ciemności — kiedy zapalał cygaro.

— Cóż, wasza łaskawość Vimesie, czemu miałbym to robić? Ale jestem pewien, że Ankh-Morpork dużo za was zapłaci!

— Aha. Tak myślałem. — Vimes zgasił zapałkę. Koniec cygara rozżarzył się na moment. — Sybil…

— Słucham, Sam?

— Uchyl się.

Nastąpiła sekunda wypełniona nabieraniem tchu. A potem lady Sybil zanurkowała przed siebie. Dłoń Vimesa wysunęła się łukiem zza pleców, zabrzmiał jedwabisty dźwięk i głowa mężczyzny odskoczyła do tyłu.

Inigo skoczył naprzód, pochwycił jego upuszczoną kuszę i prostując się, strzelił. Kolejny napastnik zatoczył się do tyłu.

Vimes wyczuwał zamieszanie przy drodze. Pochwycił Sybil i pomógł jej wsiąść do powozu. Inigo zniknął, ale wrzask w ciemności nie kojarzył się Vimesowi z nikim znajomym.

A potem… tylko syk śniegu w ogniu.

— Oni… oni chyba odeszli, sir — odezwał się głos Cudo.

— Nie tak prędko jak my zaraz odejdziemy. Detrytus? — Sir?

— Nic ci nie jest?

— Czuję się bardzo taktownie, sir.

— Wy dwoje weźmiecie tamten powóz. Ja wezmę ten i wynosimy się stąd czym prędzej.

— Gdzie jest pan Skimmer? — zapytała Sybil. Wśród drzew rozległ się kolejny krzyk.

— Zapomnij o nim.

— Ale on…

— Zapomnij!

Śnieg padał coraz gęściej, kiedyjechali dalej przełęczą. Hamował koła, a Vimes widział przed sobą tylko ciemniejsze sylwetki koni na tle bieli. Potem chrmury rozstąpiły się na chwilę, a on natychmiast tego pożałował, poieważ odkrył, że ciemność po lewej stronie to już nie skały, ale głęboka przepaść.

Na szczycie przełęczy w śniegu jaśniały okna gospody. Vimes wprowadził karetę na dziedziniec.

— Detrytus! — Sir?

— Ja przypilnuję tyłów. Ty się upewnij, że to miejsce jest bezpieczne.

— Taj es t.

Troll zeskoczył na ziemię, wsuwając do Piecmakera nową wiązkę strzał. Vimes w ostatniej chwili odgadł jego zamiary.

— Po prostu zastukajcie, sierżancie. — Już się robi, sir.

Troll zapukał i wszedł. Gwar głosów ucichł nagle. Vimes usłyszał przez drzwi:

— Diuk Ankh-Morpork wchodzi. Komuś się to nie podoba? Wystarczy powiedzieć słowo.

A w tle cicho, śpiewnie brzęczał napięty Piecmaker. Vimes pomógł Sybil wysiąść z powozu. — Jak się czujesz? — zapytał. Uśmiechnęła się blado.

— Obawiam się, że ten strój musi iść do czyszczenia… Uśmiechnęła się szerzej, kiedy zobaczyła jego minę.

— Wiedziałam, że coś wymyślisz, Sam. Działałeś na zimno i powoli, a to zawsze oznacza, że niedługo zdarzy się coś strasznego. Nic bałam się.

— Naprawdę? Boja myślałem, że się zes… zesztywnieję ze strachu.

— Ale co się stało z panem Skimmerem? Pamiętam, że przeszukiwał swoją teczkę i przeklinał.

— Podejrzewam, że Inigo Skimmer jest cały i zdrowy — odparł ponuro Vimes. — A to więcej, niż można powiedzieć o innych w jego pobliżu.

W głównej sali zajazdu panowała cisza. Mężczyzna i kobieta, prawdopodobnie oberżysta i jego żona, stali nieruchomo za barem. Kilkunastu gości ustawiło się pod ścianami, trzymając ręce w górze. Z kilku przewróconych kufli ściekało piwo.

— Wszystko normalnie. Spokój — zameldował Detrytus. Vimes uświadomił sobie, że wszyscy gapią się na niego. Spojrzał w dół: koszulę miał rozdartą, ubranie pokryte błotem i krwią, ociekał topniejącym śniegiem. W prawej ręce wciąż trzymał zapomnianą kuszę.

— Drobne kłopoty na trasie — wyjaśnił. — Wiecie, jak to jest. Nikt się nie ruszył.

— Na bogów, Detrytus, odłóż to diabelstwo, ale już!

— Się robi, sir.

Troll opuścił kuszę. Dwadzieścia osób znowu zaczęło oddychać.

Chuda kobieta wyszła zza baru, skinęła Vimesowi głową, ostrożnie wyjęła mu z palców dłoń lady Sybil i wskazała szerokie drewniane schody. Ponure spojrzenie, jakie rzuciła Vimesowi, trochę go zdziwiło.

Dopiero wtedy zauważył, że Sybil drży cała. Łzy ściekały jej po twarzy.

— No bo, ehm, moja żona doznała wstrząsu — powiedział słabym głosem. — Kapralu Tyłeczek! — wrzasnął zaraz, by ukryć zmieszanie.

Cudo stanęła w progu.

— Idź z lady Sy…

Urwał, słysząc coraz głośniejsze szepty. Jedna czy dwie osoby pokazywały Cudo palcami. Ktoś się roześmiał. Cudo stanęła ze spuszczoną głową.

— Co jest? — syknął Vimes.

— No… To ja, sir. Krasnoludzia moda z Ankh-Morpork jeszcze się tu nie przyjęła — wyjaśniła Cudo.

— Spódnica?

— Tak, sir.

Vimes przyjrzał się twarzom gości. Wydawali się raczej zaszokowani niż poirytowani, chociaż w kącie dostrzegł dwa krasnoludy, które wyraźnie nie były zachwycone.

— Idź z lady Sybil — powtórzył.

— To chyba nie jest dobry po… — zaczęła Cudo.

— Niech to bogowie! — krzyknął Vimes, nie mogąc się powstrzymać. Wszyscy zamilkli. Obszarpany, zakrwawiony szaleniec z kuszą potrafi przykuć uwagę publiczności.

Zadrżał. Miał ochotę zwalić się do łóżka, ale przedtem miał ochotę na drinka. A nie mógł wypić. Nauczył się tego już dawno: jeden drink to o jeden za dużo.

— No dobrze. Powiedz, o co chodzi.

— Wszystkie krasnoludy są mężczyznami, sir — wyjaśniła Cudo. — Znaczy… tradycyjnie. Tak wszyscy tutaj myślą.

— No to… stań za drzwiami albo… albo zamknij oczy czy co. Dobrze?

Vimes ujął żonę pod brodę.

— Dobrze się czujesz, kochanie?

— Przepraszam, Sam, że cię zawiodłam — szepnęła. — To było takie okropne…

Vimes, stworzony przez naturę jako jeden z tych mężczyzn, którzy nie są zdolni do pocałowania publicznie własnej żony, poklepał ją bezradnie po ramieniu. Myślała, że to ona go zawiodła. To było nie do zniesienia.

— Zaraz będziesz… To znaczy Cudo zajmie się… Aja… załatwię sprawy i zaraz będę przy tobie — obiecał. — Przypuszczam, że dostaniemy dobrą sypialnię.

Skinęła głową, wciąż nie podnosząc głowy.

— No… idę zaczerpnąć świeżego powietrza — rzekł i wyszedł na zewnątrz.

Śnieg na chwilę przestał padać. Chmury częściowo przesłoniły księżyc, powietrze pachniało mrozem.

Jakaś postać zeskoczyła z dachu i zdumiała się, gdy Vimes odwrócił się błyskawicznie i przycisnął ją do ściany.

Poprzez czerwoną mgłę Vimes rozpoznał oświetloną księżycem twarz Iniga Skimmera.

— Może byś… — zaczął.

— Proszę spojrzeć w dół, wasza łaskawość — przerwał mu Skimmer. — Mhm, mhm.

Vimes zdał sobie sprawę z delikatnego kłucia ostrza noża nabrzuchu.

— Spójrz jeszcze niżej — powiedział. Inigo spojrzał. I przełknął ślinę. Vimes także miał nóż.

— Więc naprawdę nie jest pan dżentelmenem — stwierdził Skimmer.

— Wystarczy, że zrobisz jeden nagły ruch, a też nie będziesz — odparł Vimes. — Jak się zdaje, osiągnęliśmy coś, co sierżant Colon uparcie nazywa „padem”.

— Zapewniam, że pana nie zabiję — oświadczył Inigo.

— To wiem — odparł Vimes. — Ale czy spróbujesz?

— Nie. Jestem tu, aby pana chronić, mhm, mhm.

— Vetinari cię przysłał, co?

— Wie pan, że nigdy nie zdradzamy tożsamości…

— To prawda. Bardzo jesteście honorowi… — Vimes wypluł niemal to słowo. — Pod tym względem.

Obaj rozluźnili się nieco.

— Zostawił mnie pan samego, otoczonego przez wrogów — powiedział Inigo, ale bez specjalnych pretensji.

— Czemu mam się przejmować losem bandy zbójów? — odparł Vimes. — Jesteś skrytobójcą.

— Jak pan to odkrył? Mrnf?

— Gliniarz patrzy, jak ludzie chodzą. Klatchianie mówią, że noga jest drugą twarzą człowieka. Wiedziałeś o tym? A ten twój urzędniczy krok „taki jestem nieszkodliwy”, był za dobry, żeby w niego uwierzyć.

— Chce pan powiedzieć, że tylko na podstawie mojego sposobu chodzenia…

— Nie. Nie złapałeś pomarańczy.

— Niech pan da spokój…

— Naprawdę. Ludzie albo łapią, albo się uchylają. Ty widziałeś, że to nie zagrożenie. A kiedy wziąłem cię za ramię, wyczułem metal pod ubraniem. Potem wysłałem tylko sekara z twoim rysopisem.

Puścił Iniga i ruszył do karety, odsłaniając plecy. Wyjął coś ze skrzyni, odwrócił się i pomachał.

— Wiem, że to twoje — powiedział. — Przeszukałem twój bagaż. Jeśli kiedykolwiek złapię kogoś z czymś takim w Ankh-Morpork, zmienię jego życie w koszmar, jak to tylko glina potrafi. Czy to jasne?

— Jeśli złapie pan kogoś z czymś takim w Ankh-Morpork, wasza łaskawość, i tak będzie miał szczęście, że Gildia Skrytobójców nie dorwała go pierwsza, mmf. Są na naszej liście sprzętu zakazanego w mieście. Ale teraz znaleźliśmy się bardzo daleko od Ankh-Morpork. Mmf, mmf.

Vimes przez chwilę obracał przedmiot w dłoniach. Wyglądał mniej więcej jak młotek z długą rączką, a może dziwnie skonstruowana luneta. Zasadniczo jednak był sprężyną. Tym w końcu jest przecież kusza.

— Paskudnie się je ładuje — powiedział. — Myślałem, że przepukliny dostanę, kiedy próbowałem napiąć to o skałę. Daje tylko jeden strzał.

— Ale to strzał, którego nikt się nie spodziewa, mhm, mhm.

Vimes przytaknął. Coś takiego można by ukryć nawet w nogawce spodni. Jednak myśl o tej energii zmagazynowanej tak blisko wymagałaby nerwów ze stali. I innych części ze stali również, jeśli się chwilę zastanowić.

— To nie jest broń. To służy do zabijania ludzi — zauważył. — Jak większość broni — odparł Inigo.

— Nie, wcale nie. Broń służy do tego, żeby nie trzeba było zabijać ludzi. Jest… żeby ją mieć. Żeby ją widzieli. Dla ostrzeżenia. Ale nie to. To służy do ukrycia gdzieś, a potem wyjęcia i zabijania ludzi w ciemności. A gdzie jest ta druga rzecz?

— Wasza łaskawość…?

— Nóż naręczny. Nie próbuj mnie oszukiwać.

Inigo wzruszył ramionami. Wskutek tego ruchu coś srebrzystego wystrzeliło mu z rękawa; była to starannie ukształtowana klinga, wyściełana z jednej strony i ustawiająca się wzdłuż kantu dłoni. Coś szczęknęło pod marynarką.

— Wielcy bogowie… — westchnął Vimes. — Czy ty wiesz, człowieku, ile razy już ktoś próbował mnie zamordować?

— Tak, wasza łaskawość. Dziewięć razy. Gildia ustaliła honorarium za pana na sześćset tysięcy dolarów. Ostatnim razem, kiedy złożono nam propozycję, nie zgłosił się żaden z naszych członków. Mhm, mhm.

— Ha!

— A przy okazji… i całkiem nieoficjalnie, ma się rozumieć, bylibyśmy wdzięczni za informację co do położenia ciała szacownego Eustace’a Bassingly-Gore’a, mhm, mhm.

Vimes poskrobał się po nosie.

— To był ten, który próbował zatruć mój krem do golenia?

— Tak, wasza łaskawość.

— No cóż, jeśli jego ciało nie było wyjątkowo sprawnym pływakiem, to wciąż znajduje się na statku płynącym do Ghatu szlakiem wokół Przylądka Terroru. Zapłaciłem kapitanowi tysiąc dolarów, żeby nie zdejmował mu łańcuchów przed Zambingo. To zagwarantuje mu przyjemny spacer do domu przez dżungle Klatchu i jestem przekonany, że znajomość rzadkich trucizn bardzo mu się tam przyda, choć może nie aż tak bardzo, jak wiedza o odtrutkach.

— Tysiąc dolarów!

— Miał przy sobie tysiąc dwieście dolarów. Resztę wpłaciłem jako darowiznę dla Słonecznego Schroniska dla Chorych Smoków. Przy okazji, mam pokwitowanie. Wiem, że wy tam bardzo dbacie o pokwitowania.

— Ukradł pan jego pieniądze? Mhm, mhm.

Vimes odetchnął głęboko. Jego głos, kiedy już zabrzmiał, był całkowicie, absolutnie spokojny.

— Nie miałem ochoty tracić własnych. A on właśnie próbował mnie zabić. Pomyśl o tym jak o inwestycji w jego zdrowie. Oczywiście jeśli w odpowiednim czasie zechce się ze mną spotkać, dopilnuję, żeby dostał, co mu się należy.

— Jestem… zdumiony, wasza łaskawość. Mhm, mhm. Bassingly-Gore był wyjątkowo kompetentnym szermierzem.

— Naprawdę? Zwykle nie czekam, żeby przekonać się o takich rzeczach.

Inigo rzucił mu ten swój wąski uśmieszek.

— A dwa miesiące temu sir Richarda Liddeleya znaleziono przywiązanego do fontanny na placu Sator, pomalowanego na różowo i z flagą wetkniętą w…

— Byłem w wielkodusznym nastroju — odparł Vimes. — Przykro mi, nie bawię się w wasze gry.

— Skrytobójstwo nie jest grą, wasza łaskawość.

— Chodzi mi o sposób, w jaki wy gracie.

— Muszą obowiązywać jakieś reguły. Inaczej zapanowałaby anarchia. Mhm, mhm. Pan ma swój kodeks, a my swój.

— I wysłali cię tutaj, żebyś mnie ochraniał?

— Mam też inne umiejętności, ale… tak.

— A czemu sądzisz, że będziesz mi potrzebny?

— No cóż, wasza łaskawość, oni tu nie uznają żadnych reguł.

— Przez większą część swojego życia mam do czynienia z ludźmi, którzy nie uznają żadnych reguł.

— Tak, oczywiście. Ale kiedy ich pan zabija, nie wstają z martwych.

— Nigdy nikogo nie zabiłem! — oburzył się Vimes.

— Strzelił pan temu bandycie w krtań.

— Celowałem w ramię.

— Rzeczywiście, trochę znosi w lewo — przyznał Inigo. — Chciał pan powiedzieć, że nigdy nie próbował pan nikogo zabić. Ja natomiast owszem. A tutaj wahanie może nie być dopuszczalną opcją. Mmf.

— Nie wahałem się! Inigo westchnął.

— W gildii, wasza łaskawość, unikamy… teatralności.

— Teatralności?

— Ta zabawa z cygarem…

— Chodzi ci o ten moment, kiedy zamknąłem oczy, a oni musieli patrzeć na płomień w ciemności?

— Ach… — Inigo zawahał się. — Ale mogli pana wtedy zastrzelić.

— Nie. Nie stanowiłem zagrożenia. No i słyszałeś jego głos. Ja często takie słyszę. Taki człowiek nie zastrzeli nikogo za szybko, żeby sobie nie psuć zabaw)’. Mogę założyć, że nie masz na mnie kontraktu?

— To prawda.

— I możesz to przysiąc?

— Na mój honor skrytobójcy.

— No tak — mruknął Vimes. — W tym miejscu pojawia się pewien kłopot. Poza tym, nie wiem, jak to ująć, Inigo, ale nie zachowujesz się jak typowy skrytobójca. Lord taki, sir owaki… Gildia to szkoła dla dżentelmenów, ale ty… a bogowie świadkami, że nie chcę cię tym urazić… właściwie nim nie jesteś.

Inigo musnął palcem czoło.

— Stypendysta, drogi panie.

Na bogów, to się zgadza, pomyślał Vimes. Takich przeciętnych zabójców amatorów można znaleźć na każdej ulicy. Zwykle to pomyleńcy, pijacy albo jakaś biedna kobieta, która miała ciężki dzień, a mąż podniósł na nią rękę o jeden raz za wiele i nagle dwadzieścia lat frustracji musiało się uwolnić. Zabicie kogoś obcego bez złości czy satysfakcji innej niż duma fachowca z dobrze wykonanej pracy to umiejętność tak rzadka, że armie poświęcają długie miesiące, by wpoić ją młodym żołnierzom. Ludzie zwykle cofną się przed zamordowaniem kogoś, komu nie zostali przedstawieni.

Gildia musiała mieć jednego czy dwóch ludzi takich jak Inigo. Czy jakiś filozoficzny drań nie stwierdził kiedyś, że rządy potrzebują też rzeźników, nie tylko pasterzy? Vimes wskazał małą kuszę.

— No dobrze, zabierz to — powiedział. — Ale możesz wszystkim przekazać, że jeśli kiedykolwiek zobaczę coś takiego na ulicy, wepchnę właścicielowi tam, gdzie słońce nie dochodzi.

— Ach… To takie zabawnie nazwane miejsce w Lancre, prawda? Jakieś pięćdziesiąt mil stąd, o ile pamiętam, Mhm, mhm.

— Możesz być pewien, że potrafię znaleźć skrót.


* * *

Gaspode raz jeszcze dmuchnął Marchewie w ucho. — Pora się ofudzić — zawarczał.

Marchewa otworzył oczy, zamrugał, by strącić śnieg z rzęs, po czym spróbował się ruszyć.

— Leż spokojnie, dofra? — poradził mu Gaspode. — Jeśli ma ci to pomóc, myśl o nich jako o fardzo ciężkiej pierzynie.

Marchewa szarpnął się słabo. Leżące na nim wilki zmieniły nieco pozycje.

— Ogrzewają cię — tłumaczył Gaspode, uśmiechając się nerwowo. — Wilcza kołdra, rozumiesz? Oczywiście, przez jakiś czas fędziesz trochę cuchnął, ale lepiej się drapać, niż nie żyć.

Pracowicie zaczął drapać się w ucho tylną łapą. Jeden z wilków warknął na niego.

— Przepraszam. Zaraz fędzie żarcie. — Jedzenie? — wymruczał Marchewa.

W polu jego widzenia pojawiła się Angua ubrana w skórzaną koszulę i nogawice. Stanęła i spojrzała na niego z góry, opierając ręce na biodrach. Ku zdumieniu Gaspode’a Marchewa zdołał trochę się unieść na łokciach, zrzucając kilka wilków.

— Ty nas tropiłaś? — zapytał.

— Nie, to one — odparła Angua. — Uważały, że jesteś kompletnym durniem. Słyszałam to z wyciem. I miały rację. Od trzech dni nic nie jadłeś! A tutaj zima nie rzuca kilku aluzji przez miesiąc, ale pojawia się w ciągu jednej nocy! Dlaczego byłeś taki głupi?

Gaspode rozejrzał się po polance. Angua ponownie rozpaliła ognisko. Gaspode nigdy by nie uwierzył, gdyby nie widział tego na własne oczy, ale prawdziwe wilki ściągały dla niej prawdziwe drewno.

Później jeden pojawił się z małym jelonkiem, tłustym jeszcze po jesieni. Teraz Gaspode ślinił się, czując zapach pieczystego.

Coś bardzo ludzkiego i skomplikowanego zachodziło pomiędzy Marchewą i Anguą. Brzmiało to jak kłótnia, ale nie pachniało kłótnią. Poza tym ostatnie wydarzenia nabrały dla Gaspode’a oczywistego sensu. Samica uciekała, a samiec ją ścigał. Tak to się działo. Zwykle było to około dwudziestu samców w dowolnych rozmiarach, ale oczywiście — Gaspode był skłonny to przyznać — u ludzi sprawy wyglądają trochę inaczej. Całkiem niedługo Marchewa zauważy tego wielkiego samca siedzącego przy ogniu. A wtedy poleci sierść. Ludzie…

Gaspode nie był pewien własnego pochodzenia. Miał w sobie trochę teriera, szczyptę spaniela, prawdopodobnie czyjąś nogę i bardzo dużo kundla. Ale przyjmował jako element wiary, że w każdym psie tkwi odrobina wilka i ta jego odrobina pilnie starała się przekazać wiadomość, że wilk przy ogniu należy do takich, na które nawet nie patrzy się wprost. Nie chodzi o to, że był w widoczny sposób zły. Nie musiał. Nawet siedząc nieruchomo, emanował aurę kompetentnej siły. Gaspode był jeśli nie zwycięzcą, to w każdym razie ocalałym z licznych ulicznych starć. Jako taki nie stanąłby przeciw temu wilkowi, choćby miał za sobą wsparcie kilku lwów człowieka z toporem.

Dlatego przysunął się teraz do wilczycy, która z wyższością wpatrywała się w płomienie.

— Hej, suczko…

— O tzo chodzi?

Gaspode przemyśla! swoją strategię.

— Cześć, lisiczko… ehm… wilcza pani — spróbował.

Pewne obniżenie temperatury sugerowało, że to podejście również nie było udane.

— Witam, panienko — rzucił z nadzieją.

Pysk skierował się w jego stronę. Zmrużyła oczy.

— Tzojest s tobą?

Lód osypywał się z każdej sylaby.

— Gaspode, tak mam na imię — szczeknął Gaspode z obłąkańczą wesołością. — Jestem psem. To taki rodzaj wilka, mniej więcej. No to jak się nazywasz?

— Ić sopie.

— Nie chciałem urazić, ale słyszałem, że wilki łączą się na całe życie?

— I tzo?

— Też bym tak chciał.

Gaspode zamarł, kiedy wilcze szczęki kłapnęły o cal od jego nosa.

— Tam, skat pochocę, sjatamy takich jak ty — oświadczyła.

— Rozumiem, całkowicie rozumiem — mruczał Gaspode, wycofując się ostrożnie. — Co jest? Próbujesz zachowywać się przyjaźnie, a oni tak cię traktują…

Bliżej ogniska ludzie też komplikowali sobie życie. Gaspode przekradł się do tyłu i położył.

— Mogłaś mi powiedzieć — mówił Marchewa.

— To by za długo trwało. Zawsze chcesz wszystko zrozumieć. Zresztą to nie twoja sprawa. Chodzi o rodzinę.

Marchewa skinął w stronę wilka.

— To jakiś krewniak? — zapytał.

— Nie. To… przyjaciel.

Gaspode zastrzygł uszami. Uups, pomyślał.

— Jest bardzo duży jak na wilka — zauważył Marchewa, jakby rejestrował nową informację.

— Jest bardzo dużym wilkiem. — Angua wzruszyła ramionami.

— Jeszcze jeden wilkołak?

— Nie.

— Zwykły wilk?

— Tak — odparła sarkastycznie. — Zwykły…

— A na imię ma…?

— Nie będzie protestował przeciwko nazywaniu go Gavinem.

— Gavin?

— Kiedyś zjadł kogoś imieniem Gavin. — Jak to? Całego?

— Oczywiście, że nie. Tylko tyle, by mieć pewność, że nie będzie już zastawiał sideł na wilki. — Angua uśmiechnęła się. — Gavin jest dość niezwykły.

Marchewa spojrzał na wilka i uśmiechnął się. Podniósł kawałek drewna i rzucił lekko w jego stronę. Wilk złapał drewno w powietrzu, jak pies.

— Jestem pewien, że się zaprzyjaźnimy — powiedział Marchewa.

Angua westchnęła.

— Czekaj…

Gaspode, ukryty obserwator, patrzył, jak Gavin, nie odwracając wzroku od Marchewy, bardzo powoli rozgryzł drewno na połowy.

— Marchewa… — odezwała się słodko Angua. — Nie rób tego więcej. Gavin nie należy nawet do tego samego klanu co te wilki, a przejął stado i nikt nawet nie pisnął. On nie jest psem, Marchewa. Jest zabójcą. Och, nie patrz tak. Nie chodzi mi o to, że napada na zabłąkane dzieci albo pożera jakąś babcię. Ale jeśli uzna, że człowiek powinien zginąć, to ten człowiek jest martwy. Zawsze, ale to zawsze będzie walczył. Pod tym względem jest bardzo nieskomplikowany.

— To stary przyjaciel? — zapytał Marchewa. — Tak.

— Przyjaciel…

— Tak. — Angua przewróciła oczami. I zaczęła opowiadać, śpiewnie, choć z sarkazmem. — Pewnego dnia byłam w lesie i wpadłam do starego wilczego dołu ukrytego pod śniegiem. Jakieś wilki mnie znalazły i pewnie by zabiły, ale zjawił się Gavin i je odstraszył. Nie pytaj dlaczego. Ludzie robią czasem takie rzeczy. Wilki też. Koniec historii.

— Gaspode twierdzi, że wilki i wilkołaki nie żyją w zgodzie — tłumaczył cierpliwie Marchewa.

— Ma rację. Gdyby nie było tu Gavina, rozszarpałyby mnie na strzępy. Mogę wyglądać jak wilk, ale nie jestem wilkiem. Jestem wilkołakiem! Nie jestem też człowiekiem. Jestem wilkołakiem! Rozumiesz? Słyszałeś, jakie ludzie rzucają czasem uwagi? No więc wilki nie rzucają uwag, tylko rzucają się do gardła. Mają doskonale rozwinięty zmysł węchu. Nie da się go oszukać. Mogę udawać człowie-ka, ale nie mogę udawać wilka.

— Nigdy w ten sposób o tym nie myślałem. No wiesz, uznawałem po prostu, że wilki i wilkołaki…

— Tak już jest — westchnęła Angua.

— Mówiłaś, że to sprawa rodzinna — powiedział Marchewa, jakby w myślach odkreślał kolejne punkty.

— Chodzi mi o to, że to osobiste. Gavin dotarł do samego Ankh-Morpork, żeby mnie ostrzec. Sypiał nawet za dnia na wozach z drewnem, żeby cały czas posuwać się naprzód. Wiesz, jakiego to wymaga opanowania? Ta sprawa nie ma nic wspólnego ze Strażą Miejską. Nic wspólnego z tobą.

Marchewa się rozejrzał. Znowu padał śnieg, który zmieniał się w deszcz nad ogniskiem.

— Ale teraz tu jestem.

— Odejdź. Proszę. Sama to załatwię.

— I wtedy wrócisz do Ankh-Morpork? Potem?

— Ja… — Zawahała się.

— Myślę, że jednak zostanę — uznał Marchewa.

— Przecież miasto cię potrzebuje! Wiesz dobrze. Vimes na tobie…

— Złożyłem rezygnację.

Przez moment Gaspode miał wrażenie, że słyszy każdy spadający na ziemię płatek śniegu.

— Nie mówisz poważnie…

— Owszem.

— A co na to Kamienna Gęba?

— No… nic. Wyjechał wcześniej do Uberwaldu.

— Vimes jedzie do Uberwaldu?

— Tak. Na koronację.

— Dał się w to wmieszać? — spytała Angua.

— Wmieszać w co?

— Och, moja rodzina zachowuje się… głupio. Nie jestem całkiem pewna, czy wiem o wszystkim, ale kiedy wilkołaki zaczynają sprawiać kłopoty, zawsze na tym cierpią prawdziwe wilki. Ludzie zabijają wszystko, co ma futro. — Przez chwilę Angua wpatrywała się w ogień, po czym spytała z wymuszoną wesołością: — No więc kto teraz dowodzi?

— Nie wiem. Fred Colon jest najstarszy stażem.

— No tak. To jego koszmar. — Zawahała się. — Naprawdę odszedłeś?

— Tak.

— Aha.

Gaspode znowu słuchał płatków śniegu.

— Cóż, sami teraz daleko nie zajdziecie. — Angua wstała. — Odpocznij jeszcze przez godzinę. Potem ruszamy przez gęsty las. Tam nie ma tyle śniegu. Został jeszcze spory teren do pokonania. Mam nadzieję, że nadążycie.


* * *

Następnego ranka przy śniadaniu Vimes zauważył, że inni goście starają się od niego odsuwać, wręcz trzymają się pod ścianami.

— Ci, którzy wyszli na poszukiwania, wrócili koło północy, sir — powiedziała cicho Cudo.

— Złapali kogoś?

— No… w pewnym sensie, sir. Znaleźli siedem ciał.

— Siedem?

— Sądzą, że niektórzy mogli się wymknąć ścieżką między skałami. — Ale siedem? Detrytus załatwił jednego i… ja jednego, paru było rannych, a Inigo dorwał… jednego… — Vimes zamilkł.

Spojrzał na Iniga Skimmera, który siedział po drugiej stronie sali, przy zatłoczonym wspólnym stole. Miejsca obok Vimesa i lady Sybil były puste; Sybil tłumaczyła to szacunkiem. Mały człowieczek jadł zupę we własnym małym, uporządkowanym świecie, pomiędzy machającymi rękami i natrętnymi łokciami. Wsunął sobie nawet serwetkę pod brodę.

— Byli… bardzo martwi, sir — szepnęła Cudo.

— To było… interesujące — oświadczyła Sybil, delikatnie ocierając wargi serwetką. — Nigdy jeszcze nie jadłam na śniadanie zupy z kiełbasą. Jak się nazywa, Cudo?

— Fettsuppe, pani — odparła Cudo. — To znaczy „tłusta zupa”. Jesteśmy już blisko pokładów tłuszczowych Schmaltzbergu i… no, jest pożywna i chroni przed zimnem.

— To ciekawe.

Lady Sybil zerknęła na męża. Nie odrywał wzroku od Iniga. Drzwi się otworzyły i schylając się nisko, wszedł Detrytus. Otrzepał śnieg z rąk.

— Nie jest tak źle — oświadczył. — Mówią, że warto by było ruszyć wcześnie, sir.

— Na pewno — zgodził się Vimes.

Nie chcą, pomyślał, żeby ktoś taki jak ja kręcił się w pobliżu. Trudno przewidzieć, kto zginie następny.

Kilka twarzy, które mgliście pamiętał z wczorajszej nocy, teraz było nieobecnych. Zapewne jacyś podróżni wyruszyli jeszcze wcześniej, co oznaczało, że wieści prawdopodobnie go wyprzedzą. Wtoczył się do środka, cały we krwi i w błocie, z kuszą w ręku, i wiecie co, kiedy poszli tam sprawdzić, znaleźli siedmiu zabitych. Zanim taka historia pokona dziesięć mil, dołożą mu jeszcze topór, a zabitych będzie trzydziestu. I pies.

Znakomicie rozpoczął swoją dyplomatyczną karierę, nie ma co…

Kiedy podeszli do karety, zauważył małą strzałkę wbitą w słupek drzwi. Była metalowa, z metalowymi piórami. Budziła wrażenie szybkość i, jakby przy dotknięciu miała sparzyć palec.

Przeszedł na tył powozu. W drewnie tkwiła kolejna, o wiele większa strzała.

— Próbowali was jeszcze dopaść na podjeździe — odezwał się za nim Inigo.

— Zabiłeś ich.

— Niektórzy uciekli.

— Jestem zaskoczony.

— Mam tylko dwie ręce, wasza łaskawość.

Vimes obejrzał się na szyld gospody. Na desce wymalowano nierówno czerwoną głowę razem z kłami i trąbą.

— To oberża Pod Piątym Elefantem — wyjaśnił Inigo. — Wasza łaskawość zostawił za sobą prawo, kiedy minęliśmy Lancre. Tutaj są obyczaje. Zatrzymasz to, co zdołasz. Twoje jest to, o co walczysz. Przetrwa najsilniejszy.

— W Ankh-Morpork też często rządzi bezprawie, panie Skimmer.

— Ankh-Morpork ma wiele praw. Tylko ludzie ich nie przestrzegają. A to, wasza łaskawość, całkiem inna miska tłuszczu. Mhm, mmf.

Ruszyli w konwoju. Detrytus usiadł na dachu pierwszego powozu, któremu brakowało drzwiczek i większej części burty. Otaczał ich krajobraz biały i równy — gładki obszar pokryty śniegiem.

Po chwili minęli wieżę sekarową. Ślady ognia z boku kamiennej podstawy sugerowały, że ktoś uznał, iż brak wieści to dobre wieści. Ale przesłony semaforów stukały i połyskiwały w słońcu.

— Cały świat patrzy — mruknął Vimes.

— Ale nigdy się nie przejmował — odparł Skimmer. — Aż do teraz. A teraz chce zedrzeć czubek tej krainy i zabrać to, co pod spodem, mmf, mmhm.

Aha, pomyślał Vimes, nasz morderczy urzędnik ma więcej niż jedną emocję.

— Ankh-Morpork zawsze próbowało utrzymywać dobre stosunki z innymi krajami — oświadczyła Sybil. — No, w każdym razie ostatnio.

— Nie wydaje mi się, żebyśmy tak naprawdę próbowali, moja droga — sprzeciwił się Vimes. — Po prostu odkryliśmy, że… Dlaczego stajemy? — Zsunął szybę okna. — Co się dzieje, sierżancie?

— Czekam na te krasnoludy, sir! — zawołał troll.

Kilkaset krasnoludów czwórkami truchtało ku nim po białej równinie. Była w nich, jak zauważył Vimes, jakaś determinacja.

— Detrytus!

— Tak, sir?

— Postaraj się nie wyglądać zbyt trollowato, dobrze?

— Staram się jak demony, sir!

Kolumna zrównała się z nimi, zanim ktoś rzucił komendę i krasnoludy się zatrzymały. Jeden odłączył się od pozostałych i podszedł do karety.

Ta grdzk? — huknął.

— Czy wasza łaskawość życzy sobie, żebym się tym zajął? — spytał Inigo.

— To ja jestem tym piekielnym ambasadorem. — Vimes wysiadł z powozu. — Dzień dobry, krasnoludzie [sugerujące złoczyńcę], jestem Nadzorca Vimes z Warty.

Lady Sybil usłyszała cichy jęk Skimmera.

Kr z? Gr’dazakyad?

— Zaraz, chwileczkę, to znam.,. Jestem pewien, że jesteś krasnoludem bez przekonań. Wstrząśnijmy nasz interes, krasnoludzie [sugerujące złoczyńcę].

— Tak, to mniej więcej załatwi sprawę, moim zdaniem — uznał Inigo. — Mmf, mmhm.

Główny krasnolud poczerwieniał na tych regionach twarzy, które były widoczne pod zarostem. Reszta oddziału przyglądała się karecie ze wzmożonym zainteresowaniem.

Dowódca odetchnął głęboko.

D’kraha ?

Z powozu wyskoczyła Cudo. Jej skórzana spódnica trzepotała na wietrze.

Jak jeden krasnolud, cała kolumna odwróciła głowy w jej stronę. Przywódca wytrzeszczył oczy.

B’dan ? K’raa! D’kraga „ha’ak ”!

Vimes dostrzegł wyraz, jaki pojawił się na małej, okrągłej twarzy Cudo. Nad nimi stuknęło głośno, kiedy Detrytus oparł naładowanego Piecmakera o krawędź dachu.

— Znam to słowo, co on je do niej powiedział — oznajmił światu. — Ono nie jest dobre, to słowo. Nie chcę znowu tego słowa słyszeć.

— Wszystko to bardzo przyjemne, mmf, mmhm — rzekł Inigo, wysiadając. — A teraz jeśli wszyscy trochę się odprężą, może uda nam się ujść stąd z życiem, mmf.

Vimes wyciągnął rękę i ostrożnie odepchnął koniec kuszy De-trytusa w mniej groźnym kierunku. Inigo Skimmer mówił bardzo szybko w czymś, co Vimesowi wydawało się perfekcyjnym krasnoludzim, chociaż był pewien, że od czasu do czasu słyszy też pojedyncze „mmf. Inigo otworzył skórzaną teczkę i wyjął kilka dokumen-tów zaopatrzonych w wielkie woskowe pieczęcie. Zostały zbadane z wyraźną podejrzliwością. Krasnolud wskazał na Cudo i Detrytusa. Inigo niecierpliwie machnął ręką, co stanowi uniwersalny sygnał pominięcia czegoś, co nie jest warte uwagi. Przestudiowano kolejne dokumenty.

W końcu, uniwersalną mową ciała wyrażając „Mógłbym wam zrobić coś złego, ale w tej chwili za dużo z tym kłopotów”, krasnolud skinął do Iniga ręką, a Vimesowi rzucił spojrzenie sugerujące, że wbrew wszelkim fizycznym dowodom jest niższy od niego. Po czym odmaszerował do swojego oddziału.

Padł krótki rozkaz. Krasnoludy ruszyły dalej, opuszczając trakt i zmierzając w stronę lasu.

— No, ta sprawa wydaje się załatwiona — stwierdził Inigo, wracając do karety. — Panna Tyłeczek była nieco drażliwą kwestią, ale krasnolud czuje respekt dla bardzo skomplikowanych dokumentów. Coś się dzieje. Nie powiedział co. Chciał przeszukać powóz.

— Do demona z tym. Po co?

— Kto wie? Przekonałem go, że mamy immunitet dyplomatyczny.

— A co mu powiedziałeś o mnie?

— Próbowałem mu wmówić, że jest wasza łaskawość przeklętym idiotą. Mmf, mmhm.

— Doprawdy? — Vimes słyszał, jak lady Sybil stara się stłumić śmiech.

— To było niezbędne, proszę mi wierzyć. Uliczny krasnoludzi to nie jest dobry pomysł. Ale kiedy podkreśliłem, że wasza łaskawość jest arystokratą, on…

— Nie jestem żadnym… No, w każdym razie naprawdę nie…

— Owszem, wasza łaskawość. Ale jeśli zechcesz wysłuchać mojej rady, to duża część dyplomacji polega na udawaniu kogoś o wiele głupszego, niż się jest. Wasza łaskawość dobrze zaczął. A teraz lepiej ruszajmy, mmhm.

— Cieszę się, Inigo, że nie jesteś już taki uniżony — rzekł Vimes, kiedy jechali już dalej.

— Po prostu lepiej już poznałem waszą łaskawość.


* * *

Gaspode miał dość chaotyczne wspomnienia z pozostałej części nocy. Stado sunęło szybko i wkrótce zauważył, że większość wilków biegnie przed Marchewą, by udeptywać śnieg.

Dla Gaspode’a nie był dostatecznie udeptany. W końcu któryś z wilków złapał go za skórę na karku i poniósł w pysku, wygłaszając stłumione komentarze na temat paskudnego smaku.

Po jakimś czasie śnieg przestał padać, a zza chmur wysunął się skrawek księżyca.

Wszędzie wokół, blisko i daleko, słychać było wycie. Od czasu do czasu stado zatrzymywało się na polance czy na pokrytym świeżą bielą szczycie wzgórza, by się włączyć do chóru.

Gaspode podkuśtykał do Angui. Wokół słyszał przeciągłe głosy.

— Po co to? — zapytał.

— Polityka — wyjaśniła. — Negocjacje. Przechodzimy przez cudze terytoria.

Gaspode zerknął na Gavina. Wilk nie przyłączył się do wycia, ale usiadł nieco na uboczu, po królewsku dzieląc swą uwagę między Marchewę i stado.

— On musi pytać o zgodę? — zdziwił się.

— Musi się upewnić, że mnie przepuszczą.

— Aha. To dla niego kłopot?

— Nie taki, przez który nie mógłby się przegryźć.

— Rozumiem. Ehm… Czy wycie wspomina też o mnie?

— Mały, okropny, cuchnący pies.

— Tak, zgadza się.

Po kilku minutach ruszyli dalej po długim, ośnieżonym zboczu, w blasku księżyca, ku ścianie lasu. Gaspode zauważył cienie sunące szybko w ich stronę po śnieżnej płaszczyźnie. Przez chwilę otaczały go dwa stada, stare i nowe, a potem ich oryginalna eskorta się wycofała.

Czyli mamy teraz nową kompanię honorową, pomyślał, biegnąc między ścianami niewyraźnych szarych łap. Wilki, których jeszcze nie poznaliśmy. Mam tylko nadzieję, że wycie dodało „nie jest smaczny”.

Nagle Marchewa runął w śnieg i chwila minęła, nim uniósł głowę. Wilki krążyły niepewnie wokół niego, oglądając się na Gavina. Gaspode dogonił Marchewę, skacząc niezgrabnie po śniegu.

— Dofrze się czujesz?

— Trudno… biec…

— Nie chciałfym, no wiesz, martwić cię alfo co — pisnął Gaspode. — Ale prawdę mówiąc, nie jesteśmy tu wśród przyjaciół. Rozumiesz, co mam na myśli? Nasz Gavin nigdzie nie dostałfy nagrody dla wilka z najfardziej merdającym ogonem.

— Kiedy on ostatni raz spał? — spytała Angua, przeciskając się między wilkami.

— Właściwie to nie wiem. Ostatnie parę dni podróżowaliśmy dość szyfko.

— Bez snu, bez jedzenia, bez odpowiedniego ubrania — warknęła. — Idiota!

Wśród wilków otaczających Gavina rozległy się skowyty i warknięcia. Gaspode usiadł przy głowie Marchewy i patrzył, jak Angua… dyskutuje.

Nie znał czystego wilczego, poza tym gesty i mowa ciała odgrywały tu dużo większą rolę niż w psim. Ale nie musiał być wybitnie inteligentny, by zrozumieć, że sprawy nie układają się dobrze. W atmosferze wyraźnie dawało się wyczuć Atmosferę. I Gaspode domyślał się, że gdyby sytuacja pogorszyła się szybko, pewien mały pies miałby szansę przetrwania jak czekoladowy czajnik na bardzo gorącym piecu.

Skowyty i warknięcia trwały dość długo. Jeden z wilków — Gaspode nazwał go w myślach Niezdarą — nie był zadowolony. Wyglądało, jakby pewna grupa innych się z nim zgadzała. Jeden wyszczerzył nawet zęby na Anguę.

Wtedy wstał Gavin. Strzepnął śnieg z futra, rozejrzał się obojętnie i podszedł do Niezdary.

Gaspode czuł, że cała sierść na jego ciele staje dęba.

Inne wilki cofnęły się i przysiadły. Gavin nie zwracał na nie uwagi. Kiedy znalazł się o kilka stóp od Niezdary, przechylił głowę na bok.

— Hrurrrm? — powiedział.

Był to niemal przyjemny dźwięk. Ale w głębi, w kościach Gaspode’a, rozbudził rezonans echa mówiącego: W tym miejscu możemy wybrać jedno z dwóch rozwiązań. Jedno jest łatwe i jest ono bardzo łatwe.

Nigdy się nie dowiesz, jakie jest to trudne.

Niezdara przez moment utrzymywał kontakt wzrokowy, po czym spuścił pysk.

Gavin zawarczał coś. Pół tuzina wilków pod przewodnictwem Angui pobiegło do lasu.

Wróciły po dwudziestu minutach. Angua znów była człowiekiem — a przynajmniej, poprawił się Gaspode, miała ludzką postać. Natomiast wilki były zaprzężone do dużych psich sań.

— Wypożyczyliśmy je od pewnego człowieka z wioski za wzgórzem — wyjaśniła, kiedy sanie zahamowały obok Marchewy.

— Miło z jego strony — stwierdził Gaspode, postanawiając nie drążyć dalej tego tematu. — Ale muszę wyznać, że zaskoczył mnie widok wilków w uprzęży.

— No, to było to łatwe rozwiązanie — odparła Angua. Dziwne, dumał Gaspode, leżąc na saniach obok drzemiącego Marchewy. Tak go to interesowało, kiedy Tyłek opowiadał o wyciu i jak można w ten sposób przesyłać wiadomości aż do gór. Gdybym byt podejrzliwym psem, zastanawiałbym się, czy wiedział, że ona wróci po niego, jeśli naprawdę będzie miał kłopoty, jeśli postawi wszystko na jedną kartę…

Wysunął głowę spod koca. Śnieg sypnął mu w oczy. Obok sań, ledwie kilka stóp od Marchewy, lśniąc srebrzyście w świetle księżyca, biegł Gavin.

To właśnie ja, pomyślał Gaspode, tkwiący między wilkami i ludźmi. Psie życie…


* * *

To jest życie, myślał pełniący obowiązki kapitana Colon. Papiery nie przychodziły już prawie wcale, a z wielkim wysiłkiem udało mu się nadrobić zaległości. Było też o wiele ciszej.

Kiedy Vimes tu siedział — a Fred Colon odkrył nagle, że wymawia w myślach słowo „Vimes”, nie poprzedzając go przedrostkiem „pan” — w głównej sali panował taki hałas i ruch, że człowiek ledwie słyszał własne słowa. Bardzo nieefektywne, nie da się ukryć. Jak w takich warunkach pracować?

Znowu przeliczył kostki cukru. Dwadzieścia dziewięć. Ale dwie wrzucił sobie do herbaty, czyli się zgadza. Surowość dawała efekty.

Podszedł do drzwi i uchylił je odrobinę, żeby zajrzeć do biura. Zadziwiające, jak łatwo dawali się czasem w ten sposób przyłapać.

Spokój. I porządek. Wszystkie biurka puste. O wiele lepiej to wygląda niż ten bałagan, który tu mieli przedtem.

Wrócił do biurka i policzył kostki cukru. Było dwadzieścia siedem.

Aha! Ktoś usiłował doprowadzić go do obłędu. Ale tę grę mogą prowadzić obie strony.

Znowu przeliczył. Było dwadzieścia sześć. Ktoś zapukał do drzwi.

Co spowodowało, że kostki cukru odskoczyły do środka, a Colon podskoczył z tryumfalną złośliwością.

— Aha! Chcieliście się tu włamać, co? Och…

Przyczyną tego „och” był pukający — funkcjonariusz Dorfl, golem. Był wyższy niż futryna i tak silny, że mógłby trolla rozedrzeć na kawałki, czego jednak nigdy nie robił, gdyż był również osobnikiem głęboko moralnym. Jednak nawet Colon nie miał ochoty na kłótnię z kimś, kto ma płomienne czerwone otwory zamiast oczu. Zwykłe golemy nie mogły krzywdzić ludzi, ponieważ miały w głowach magiczne słowa, które im tego zabraniały. Dorfl nie miał takich słów, ale nie krzywdził ludzi, ponieważ uznał, że nie byłoby j to moralne. Co pozostawiało niepokojącą możliwość, że przy dostatecznej prowokacji może przemyśleć tę kwestię ponownie.

Obok golema stanął funkcjonariusz Shoe i zasalutował sprężyście.

— Przyszliśmy po listę wypłat, sir — oznajmił.

— Co takiego?

— Listę wypłat, sir. Za ten miesiąc, sir. Potem zaniesiemy ją do pałacu Patrycjusza i przyniesiemy wypłaty, sir.

— Nic o tym nie wiem!

— Położyłem ją wczoraj na pańskim biurku, sir. Podpisaną przez lorda Vetinariego, sir.

Colon nie zdołał ukryć błysku przerażenia w oczach. Czarny popiół wysypywał się już z kominka.

Shoe podążył wzrokiem za jego spojrzeniem.

— Nic takiego nie widziałem — zapewnił Colon. Kolory spłynęły z jego twarzy jak z wyssanego loda.

— Ja widziałem z całą pewnością, sir — odparł funkcjonariusz Shoe. — Nie mógłbym zapomnieć o czymś takim. Pamiętam dokładnie, jak powiedziałem do funkcjonariusza Wizytuja: „Kocioł, zaniosę teraz…”.

— Widzicie chyba, że jestem zajęty! — przerwał mu Colon. — Niech się tym zajmie któryś z sierżantów!

— Nie pozostał już żaden sierżant oprócz sierżanta Flinta, sir! A on przez cały czas tylko chodzi i pyta wszystkich, co powinien robić. Zresztą listę musi podpisać oficer.

Colon wstał, opierając pięści o blat.

— Aha, a więc „muszę”, tak?! — wrzasnął. — Co za bezczelność, nie ma co! „Muszę”? Większość z was ma szczęście, że w ogóle znalazła jakąś pracę! Banda zombi, wariatów, ozdób trawnikowych i kamulców! Potąd mam was wszystkich!

Shoe odsunął się poza zasięg śliny.

— W tej sytuacji obawiam się, że muszę zgłosić tę sprawę w Gildii Strażników, sir — poinformował.

— Gildia Strażników? Ha! A od kiedy niby istnieje Gildia Strażników?

— Nie wiem. A która godzina? — zapytał kapral Nobbs, wsuwając się do gabinetu. — Chyba już co najmniej parę godzin. Witam, kapitanie.

— Co ty tu robisz, Nobby?

— Dla pana jestem panem Nobbsem, kapitanie. A skoro już pan pyta, to także przewodniczącym Gildii Strażników.

— Nie ma czegoś takiego!

— Jest, zgodnie z prawem, kapitanie. Zarejestrowana w pałacu i w ogóle. Zadziwiające, jak ludzie chętnie się zapisywali. — Wyją! brudny notes. — Chciałem omówić kilka spraw, jeśli ma pan chwilę, kapitanie. Właściwie to mówię „kilka”, ale…

— Nie będę tego znosił! — ryknął fioletowy na twarzy Colon. — To zdrada stanu! Jesteście wszyscy zwolnieni! Wszyscy…

— Wszyscy przystąpiliśmy do strajku — przerwał mu spokojnie Nobby.

— Nie możecie strajkować, kiedy akurat wyrzucam was z pracy!

— Komitet strajkowy zbiera się w tylnej sali Pod Kubłem na Bły-skotnej.

— Tam chodzę się napić! Zabraniam wam strajkować w moim pubie!

— Tam nas pan znajdzie, jeśli zechce pan omówić nasze warunki. Chodźmy, bracia. Teraz oficjalnie weszliśmy w spór zbiorowy.

Wymaszerowali.

— I nie próbujcie tu wracać! — krzyknął za nimi Colon.


* * *

Bzyk nie był tym, czego Vimes się spodziewał. Właściwie trudno byłoby mu określić, czego tak naprawdę się spodziewał, ale to nie było to. Miasteczko zajmowało wąską dolinę, którą płynęła kręta spieniona rzeka. Miało mury. Nie takie, jak mury w Ankh-Morpork, które najpierw stały się barierą dla rozbudowy, a potem źródłem cegieł i kamienia dla niej. Mury tutaj miały stronę wewnętrzną i zewnętrzną. Na szczytach wzgórz, stały zamki. W tej krainie zamki wyrastały na większości wzgórz.

I była brama przegradzająca drogę.

Detrytus stuknął w ścianę powozu. Vimes wysunął głowę.

— Jakieś typy na drodze — poinformował troll. — Mają halibuty. Vimes spojrzał przez okienko. Na drodze stało sześciu gwardzistów i rzeczywiście mieli halabardy.

— O co im chodzi?

— Jak przypuszczam, ci również będą chcieli obejrzeć nasze dokumenty i przeszukać powozy — odparł Inigo.

— Papiery to nie problem. — Vimes wysiadł z karety. — Ale nikt nie będzie grzebał.w naszym bagażu. Znam tę sztuczkę. Oni niczego nie szukają, chcą tylko nam pokazać, kto tu rządzi. Chodź ze mną, będziesz tłumaczył. — Po czym dodał: — Nie martw się, będę dyplomatyczny.

Ludzie blokujący przejazd mieli hełmy i ściskali broń, ale ich uniformy nie stosowały się do ogólnej uniformalności. Żaden strażnik, uznał Vimes, nie powinien się ubierać na czerwono, niebiesko i żółto. Ludzie widzieliby, że nadchodzi. Lubił mundury, w których można się przyczaić.

Wyjął odznakę, podniósł ją i ruszył przed siebie z ujmującym uśmiechem.

— Proszę im powtórzyć, panie Skimmer. — Vimes podniósł głos. — Dzień dobry, kolego oficerze, jak widzicie, jestem komendant Vi…

Ostrze przesunęło się naprzód. Gdyby się nie zatrzymał, wszedłby prosto na nie.

Inigo stanął przed nim, z już otwartą teczką, z dłonią ściskającą kilka imponujących arkuszy papieru, z ustami układającymi odpowiednie zdania. Strażnik wziął jeden z dokumentów i przyjrzał mu się uważnie.

— To zaplanowana obraza — oświadczył Inigo, któremu udało się mówić samym kącikiem ust, cały czas z uśmiechem. — Ktoś chce sprawdzić, jak zareagujesz, panie, mmf, mmhm.

— Ci tutaj?

— Nie. Jesteśmy obserwowani. Strażnik oddał dokument. Nastąpiła krótka wymiana zdań.

— Kapitan strażników twierdzi, że wystąpiły szczególne okoliczności i musi przeszukać powozy — wyjaśnił Inigo.

— Nie — rzekł Vimes, obserwując bladą twarz kapitana. — Wiem, kiedy ludzie chcą pogrywać ze mną w kulki, bo sam to robiłem. — Wskazał drzwiczki karety. — Widzisz to? Powiedz mu, że to herb Ankh-Morpork. A to jest powóz Ankh-Morpork, własność Ankh-Morpork. Jeśli spróbują go dotknąć, będzie to uznane za akt wojny przeciwko Ankh-Morpork. Powtórz mu to.

Widział, jak słuchając tłumaczenia, kapitan strażników nerwowo oblizuje wargi. Biedaczysko, myślał. Nie prosił o coś takiego. Spodziewał się pewnie spokojnej służby przy bramie. Ale ktoś wydał mu kilka rozkazów…

— Mówi, że bardzo mu przykro — powiedział Inigo. — Ale takie otrzymał instrukcje i doskonale rozumie, że wasza łaskawość zechce złożyć skargę na najwyższym szczeblu, mmf, mmhm.

Strażnik nacisnął klamkę drzwiczek powozu. Vimes zatrzasnął je.

— Powiedz mu, że wpjna zacznie się tutaj — polecił. — A potem sięgnie wyżej.

— Wasza łaskawość!

Strażnicy patrzeli na Detrytusa. Trudno jest nonszalancko trzymać Piecmakera, a on nawet się nie starał.

Vimes patrzył kapitanowi straży prosto w oczy. Jeśli ten człowiek miał choć trochę rozsądku, zdawał sobie sprawę, że kiedy Detrytus wystrzeli, pozabija ich wszystkich, a powóz pchnie ze sporą prędkością do tyłu.

Proszę, modlił się, niech ma dość rozumu, by wiedzieć, kiedy zrezygnować…

Z tyłu słyszał, jak strażnicy szepczą coś do siebie. Pochwycił słowo „Wilinus”.

Kapitan odstąpił i zasalutował.

— Przeprasza za wszelkie niedogodności i liczy, że spodoba nam się w jego pięknym mieście — powiedział Inigo. — W szczególności ma nadzieję, że wasza łaskawość odwiedzi Muzeum Czekolady przy placu Księcia Vodorny’ego, gdzie pracuje jego siostra.

Vimes także zasalutował.

— Przekaż mu, że jest oficerem o pięknej przyszłości — rzekł.

— Przyszłości, która, mam nadzieję, obejmuje też otwarcie tej przeklętej bramy.

Kapitan skinął swoim ludziom, nim Inigo dotarł do połowy tłumaczenia. Aha…

— I spytaj, jak się nazywa.

Kapitan był dostatecznie inteligentny, by nie odpowiadać, póki nie usłyszy przetłumaczonego pytania.

— Kapitan Tantony — odpowiedział Inigo.

— Zapamiętam to. Aha, i powiedz jeszcze, że mucha usiadła mu na nosie.

Tantony spisał się znakomicie — ledwie poruszył oczami. Vimes uśmiechnął się.

Co do samego miasteczka… było po prostu miasteczkiem. Budynki miały dachy bardziej strome niż w Ankh-Morpork, jakiemuś maniakowi z frezarką pozwolono bawić się drewnianymi elementami architektury, widziało się też więcej farby niż w domu.

Co zresztą o niczym nie świadczyło. Niejeden bogacz się wzbogacił, mówiąc metaforycznie, nie malując swego domu.

Powozy turkotały po kamieniach bruku. Kamieniach nie takich, jak należy, oczywiście. Vimes znał się na tym.

Po chwili znów się zatrzymali. Vimes wysunął głowę przez okienko.

Tym razem zastąpiło im drogę dwóch bardziej obszarpanych strażników.

— Aha, tych poznaję — stwierdził ponuro Vimes. — Widzę, że tym razem spotkaliśmy właśnie Colonesque’a i Nobbskiego.

Wysiadł i podszedł do nich.

— Słucham.

Grubszy strażnik zawahał się, po czym wyciągnął rękę.

— Pach pot — powiedział.

— Inigo? — rzucił Vimes, nie oglądając się nawet.

— Aha — rzekł Inigo po chwili cichej dyskusji. — Tym razem problemem wydaje się sierżant Detrytus. Jak się okazuje, żadnym trollom nie wolno przebywać w tej części miasta za dnia, bez dokumentu podpisanego przez ich… właściciela. Hm… Jedyne trolle żyjące w Bzyku to jeńcy wojenni. Muszą nosić dokument pozwala-jący na identyfikację.

— Detrytus jest obywatelem Ankh-Morpork i moim sierżantem. — Jednakże jest też trollem. Może dla dobra stosunków dyplomatycznych mógłby wasza łaskawość napisać krótki…

— Czy ja potrzebuję z pach potu?

— Paszportu… Nie, wasza łaskawość.

— Więc on też nie potrzebuje.

— Mimo to, wasza łaskawość…

— Nie ma żadnych mimo to.

— Uważam jednak za warte rozważenia…

— Nie będzie żadnego rozważenia.

Jeszcze kilku strażników nadeszło z okolicy. Vimes był świadom wpatrzonych w siebie oczu.

— Mogą go usunąć siłą — zauważył Inigo.

— No, to byłby eksperyment, którego nie chciałbym przegapić.

— Mnie nie przeszkadza, co bym zawrócił, jak… — zadudnił Detrytus.

— Zamknijcie się, sierżancie. Jesteście wolnym trollem. To rozkaz.

Vimes pozwolił sobie raz jeszcze zbadać wzrokiem rosnący, milczący tłum. I dostrzegł lęk w oczach ludzi z halabardami. Nie chcieli tego robić, tak samo jak wcześniej kapitan.

— Coś ci powiem, Inigo — rzekł. — Wyjaśnij tym strażnikom, że ambasador Ankh-Morpork wyraża uznanie dla ich pilności, gratuluje elegancji mundurów i dopilnuje, żeby ich instrukcje były od tej chwili przestrzegane. To powinno załatwić sprawę, prawda?

— Z pewnością, wasza łaskawość.

— A teraz zawróć powóz, Detrytus. Wsiadasz, Inigo? Wyraz twarzy Iniga zmienił się gwałtownie.

— Jakieś dziesięć mil stąd mijaliśmy gospodę — ciągnął Vimes.

— Powinniśmy dotrzeć do niej przed zmrokiem. Jak myślisz?

— Ale nie możesz odjechać, wasza łaskawość! Vimes odwrócił się bardzo powoli.

— Zechce pan powtórzyć, panie Skimmer?

— To znaczy…

— Odjeżdżamy, panie Skimmer. Oczywiście co pan zrobi, zależy tylko od pana.

Wsiadł do karety. Siedząca naprzeciw Sybil uniosła zaciśniętą pięść.

— Brawo!

— Przepraszam cię, kochanie — rzekł, kiedy już zawrócili. — Ta gospoda nie wyglądała na najlepszą.

— Dobrze im tak, tym małym dręczycielom — oświadczyła Sybil.

— Pokazałeś im.

Vimes obejrzał się. Za głowami tłumu dostrzegł czarny powóz z ciemnymi szybami. W półmroku wewnątrz rozpoznał jakąś postać. Pechowi strażnicy spoglądali w tamtą stronę, jakby czekając na instrukcje. Postać powoli machnęła dłonią w rękawiczce.

Zaczął liczyć bezgłośnie. Po jedenastu sekundach Inigo podbiegł do jadącej karety i wskoczył na stopień.

— Wasza łaskawość, okazuje się, że strażnicy działali samowolnie i zostaną ukarani…

— Nie, wcale nie. Obserwowałem ich. Dostali taki rozkaz.

— Mimo to dyplomatycznie będzie uznać to wyjaśnienie…

— Żeby tych biedaków powiesili za kciuki? Nic z tego. Wrócisz i powtórzysz temu, kto wydaje polecenia, że wszyscy nasi ludzie mogą chodzić w tym mieście, gdzie zechcą, rozumiesz, niezależnie od tego, jaki mają kształt.

— Nie sądzę, panie, żebyśmy rzeczywiście mogli tego żądać…

— Ci chłopcy mieli broń od naszego Burleigha Wręcemocnego, panie Skimmer. Tak samo jak tamci przy bramie. Handel, panie Skimmer. Czyż nie jest częścią tego, o co chodzi w dyplomacji? Niech pan wraca i porozmawia z osobą, która czeka w czarnym powozie. Ale potem niech pan lepiej spróbuje pożyczyć od nich konia, bo pewnie do tego czasu odjedziemy już spory kawałek.

— Mógłby pan może zaczekać…

— Nawet o tym nie myślę.

Rzeczywiście, powóz był już poza bramą miasta, kiedy Skimmer znów ich dogonił.

— Nie będzie najmniejszych problemów ze spełnienia wszystkich pańskich żądań — wysapał i przez moment zdawało się, że na jego twarzy pojawił się cień podziwu.

— Brawo. Proszę powiedzieć Detrytusowi, żeby znowu zawrócił.

— Uśmiechasz się, Sam — zauważyła Sybil, kiedy wrócił na siedzenie.

— Pomyślałem sobie, że mogłoby mi się spodobać życie dyplomaty.

— Jest jeszcze coś — odezwał się Inigo, wskakując do powozu. — Znajduje się tu pewien… historyczny zabytek, będący własnością krasnoludów, i chodzą słuchy…

— Jak dawno ukradziono Kajzerkę z Kamienia?

Inigo znieruchomiał z otwartymi ustami. Po chwili zamknął je i zmrużył oczy.

— Jak się o tym dowiedziałeś, wasza łaskawość? Mmf?

— Wywnioskowałem ze swędzenia kciuków — odparł Vimes ze starannie obojętną miną. — Jeśli chodzi o swędzenie, mam bardzo niezwykłe kciuki.

— Doprawdy?

— O tak.


* * *

Życie płciowe psów jest o wiele prostsze niż ludzi, uznał Gaspode. To coś, czym będzie mógł się cieszyć, jeśli kiedykolwiek uda mu sieje mieć.

Na pewno nie zacznie się tutaj, to oczywiste. Wilczyce kłapały na niego zębami, kiedy podchodził za blisko, i nie były to tylko ostrzeżenia. Musiał bardzo uważać, jak stawia łapy.

Najdziwniejsze w ludzkim seksie było to, jak trwał, choćby ludzie byli całkowicie ubrani i siedzieli po przeciwnych stronach ogniska. Tkwił w tym wszystkim, co mówili i czego nie mówili, jak patrzyli na siebie i jak odwracali wzrok.

W nocy znów nastąpiła wymiana stada. Góry były wyższe, śnieg bardziej zmrożony. Większość wilków siedziała w pewnej odległości od ogniska, które rozpalił Marchewa — akurat w takiej odległości, by zaznaczyć, że są dumnymi, dzikimi stworzeniami, które nie potrzebują takich rzeczy, a jednocześnie tak blisko, by skorzystać z jego dobrodziejstw. I był jeszcze Gavin — siedział trochę z boku i spoglądał to na jedno, to na drugie.

— Lud Gavina nienawidzi mojej rodziny — tłumaczyła Angua. — Mówiłam ci, wilki zawsze cierpią, kiedy wilkołaki stają się zbyt silne. Wilkołaki lepiej potrafią wymykać się myśliwym. Dlatego wilki bardziej lubią wampiry. Wampiry zostawiają je w spokoju. Wilkołaki czasem polują na wilki.

— Jestem zaskoczony — przyznał Marchewa. Angua wzruszyła ramionami.

— Dlaczego? Polują też na ludzi, prawda? My nie jesteśmy mili, Marchewa. Jesteśmy raczej straszni. Ale mój brat Wolfgang to typ szczególny. Ojciec się go boi, i matka też, tylko nie chce tego przyznać. Ale uważa, że uczyni nasz klan potężnym, więc mu się nie sprzeciwia. Wypędził mojego brata i zabił moją siostrę.

— Jak…?

— On twierdzi, że to był wypadek. Biedna mała Elsa. Była yennorkiem, tak samo jak Andriej. Wiesz, to taki wilkołak, który się nie przemienia. Na pewno ci opowiadałam. W naszej rodzinie niekiedy rodzą się tacy. Wolfgang i ja byliśmy jedynymi klasycznymi bimorfami z całego miotu. Elsa przez cały czas wyglądała jak człowiek, nawet podczas pełni. Andriej zawsze był wilkiem.

— Chcesz powiedzieć, że miałaś ludzką siostrę i wilczego brata?

— Nie, Marchewa. Oboje byli wilkołakami. Ale, no… ten mały… przełącznik wewnątrz nich nie działał. Zawsze pozostawali w tym samym kształcie. Za dawnych dni klan szybko by zabił yennorków, a Wolfgang jest tradycjonalistą, jeśli chodzi o okrucieństwo. Twierdzi, że zanieczyszczają krew. Bo widzisz, taki yennork odchodzi w świat, jest człowiekiem albo wilkiem, ale wciąż nosi w sobie krew wilkołaka; potem znajduje kogoś, ma dzieci… albo szczeniaki… no, właśnie stąd się biorą bajkowe potwory. Ludzie mający w sobie trochę wilka i wilki nadmiernie skłonne do przemocy, co jest przecież takie ludzkie. — Westchnęła i zerknęła przelotnie na Gavina. — Ale Elsa była taka niewinna… Andriej wolał nie czekać, aż jego spotka ten sam los. Jest teraz psem pasterskim w Borogravii. Słyszałam, że dobrze sobie radzi. Wygrywa konkursy — dodała z goryczą.

Pogrzebała w ogniu.

— Wolfganga trzeba powstrzymać. On coś knuje razem z niektórymi krasnoludami. Gavin mówi, że spotykają się w lesie.

— Wydaje się bardzo dobrze poinformowany jak na wilka — zauważył Marchewa.

Angua niemal na niego warknęła.

— On nie jest głupi. Potrafi zrozumieć ponad osiemset słów. Wielu ludzi zna mniej! I ma węch prawie tak dobry jak mój! Wilki widzą wszystko. Wilkołaki działają teraz otwarcie. Ścigają ludzi… nazywamy to Grą. A wina spada na wilki. Wygląda na to, że naruszają ugodę. Spotykają się w głębokim lesie, gdzie myślą, że nikt ich nie zobaczy. Pewne krasnoludy wymyśliły jakiś paskudny plan, sądząc z opisu, i zwróciły się do Wolfganga o pomoc. To jak prosić sępa, żeby ci oczyścił zęby.

— Co możesz zrobić? Jeśli nawet rodzice nie potrafią go uspokoić…

— Biliśmy się ze sobą, kiedy byliśmy młodsi. Nazywał to przewracankami. Ale potrafiłam odesłać go z podkulonym ogonem. Wolfgang nienawidzi myśli, że ktokolwiek mógłby go pokonać, więc nic sądzę, żeby się ucieszył z mojego powrotu. Ma plany. Ta część Uberwaldu zawsze… jak by to określić… funkcjonowała, bo nikt nie był zbyt silny. Ale jeśli krasnoludy zaczną się kłócić między sobą, Wolfgang spróbuje to wykorzystać, ze swoimi głupimi mundurami i swoją głupią flagą.

— Chyba nie chciałbym patrzeć, jak musisz walczyć.

— To możesz odwrócić głowę! Nie prosiłam, żebyś za mną jechał! Myślisz, że jestem z tego dumna? Mam brata, który jest psem pasterskim!

— Ale championem! — odparł z powagą Marchewa. Gaspode zauważył wyraz twarzy Angui. Takiego nigdy nie widuje się u psa.

— Mówisz poważnie — stwierdziła po chwili. — Naprawdę mówisz poważnie, co? A gdybyś go poznał, nie czułbyś się zakłopotany. Dla ciebie każdy jest osobą. Przez siedem nocy w miesiącu muszę spać w koszu, ale tobie to też nie przeszkadza. Prawda?

— Nie. Wiesz, że nie.

— A powinno! Nie pytaj dlaczego, ale powinno! Jesteś taki… nieświadomie uprzejmy w tej kwestii. Tylko że wcześniej czy później dziewczyna może mieć dosyć uprzejmości!

— Nie staram się być uprzejmy…

— Wiem, wiem. Chciałabym tylko, żebyś… och, sama nie wiem… ponarzekał czasami. Nie, może nie narzekał, ale westchnął czy coś…

— Dlaczego?

— Bo… bo wtedy czułabym się lepiej! Trudno to wytłumaczyć. Pewnie chodzi o jakieś wilkołacze reakcje.

— Przepraszam.

— I nie przepraszaj bez przerwy!

Gaspode zwinął się w kłębek tak blisko ognia, że zaczął parować. Psy mają o wiele łatwiej, uznał.


* * *

Budynek, który miał służyć jako ambasada, stał z dala od głównego traktu przy małej, spokojnej uliczce. Z turkotem przejechali pod łukiem bramy na nieduży dziedziniec na tyłach. Były tam stajnie. Całość przypominała Vimesowi spory zajazd.

— Na razie to właściwie tylko konsulat — oświadczył Inigo, przerzucając papiery. — Powinniśmy tu spotkać… aha, tak: Wando Sleeps. Przebywa tu od kilku lat, mhm.

Za powozami zamknęły się skrzydła bramy. Szczęknęły zasuwane ciężkie sztaby. Vimes wytrzeszczył oczy na osobnika, który pokuśtykał do drzwiczek karety.

— Widać po nim — zapytał.

— Nie, nie wydaje mi się, żeby to był…

— Dobry wieczór jafnie panom, jafnie pani — odezwała się postać. — Witam w Ankh-Morpork. Jeftem Igor.

— Igor jaki? — spytał Inigo.

— Po proftu Igor — odparł spokojnie Igor, rozkładając stopień. — Jeftem tu człowiekiem do fyftkiego.

— Naprawdę? — Vimes patrzył na niego jak zahipnotyzowany.

— Miałeś jakiś straszny wypadek? — — pytała lady Sybil.

— Rzeczywifcie, dzif rano wylałem fobie herbatę na kofulę — wyjaśnił Igor. — Miło, że jafnie pani zauważyła.

— Gdzie jest pan Sleeps? — chciał wiedzieć Inigo.

— Obawiam fię, że pan Fleepf zniknął gdzief. Miałem nadzieję, że pańftwo będą wiedzieli, co fię z nim ftało.

— My? — zdziwił się Inigo. — Mmhm, mmf. Zakładaliśmy, że jest tutaj!

— Wyjechał dofć pofpiesznie dwa tygodnie temu. Nie zwierzył mi fię, dokąd fię udaje. Profę do frodka, ja fię zajmę bagażami.

Vimes uniósł wzrok. Trochę padał śnieg, było jednak dostatecznie widno, by zobaczyć w górze, ponad całym dziedzińcem, żelazną siatkę. Zaryglowana brama i mury dookoła — znaleźli się jakby w klatce.

— To tylko pozoftałofć po dawnych czafach — wyjaśnił uprzejmie Igor. — Nie ma fię czym przejmować.

— Piękna męska postać — powiedziała słabym głosem Sybil, kiedy weszli do wnętrza.

— Więcej niż jednego mężczyzny, sądząc z wyglądu.

— Sam!

— Przepraszam. Jestem pewien, że jego serce jest na właściwym miejscu.

— To dobrze.

— A w każdym razie czyjeś serce.

— Sam, doprawdy…

— Dobrze już, dobrze. Ale musisz przyznać, że wygląda trochę… dziwacznie.

— Nikt z nas nie może nic poradzić na to, jak został stworzony.

— On wygląda, jakby próbował. Wielkie nieba…

— O bogowie! — szepnęła lady Sybil.

Vimes nie miał nic przeciwko myślistwu, choćby dlatego, że Ankh-Morpork rzadko kiedy oferowało lepszą zwierzynę niż wielkie szczury żyjące nad brzegiem rzeki. Ale widok ścian nowej ambasady wystarczyłby, aby najbardziej entuzjastyczny myśliwy cofnął się z okrzykiem „Zaraz, chwileczkę!”.

Poprzedni lokator musiał być wielkim entuzjastą łowów, strzelectwa i wędkarstwa. Aby pokryć ściany trofeami, musiał zajmować się wszystkimi trzema równocześnie.

Na Vimesa spoglądały setki szklanych oczu, obscenicznie żywych w blasku ognia w wielkim kominku.

— Całkiem jak w gabinecie mojego dziadka — stwierdziła lady Sybil. — Była tam głowa jelenia, która zawsze śmiertelnie mnie przerażała.

— Tutaj jest chyba wszystko. No nie…

— O bogowie! — jęknęła lady Sybil.

Vimes rozejrzał się rozpaczliwie. Detrytus właśnie wchodził, taszcząc kilka kufrów.

— Stań przed nim — syknął Vimes.

— Nie jestem aż taka wysoka, Sam! Ani szeroka!

Troll popatrzył na nich, potem na trofea i uśmiechnął się. Tutaj jest zimniej, pomyślał Vimes. On szybciej kojarzy[14]. Nawet Nobby nie chce grać z nim w pokera zimą. Niech to!

— Coś się stało? — spytał Detrytus.

Vimes westchnął. To nie ma sensu, wcześniej czy później musi to zauważyć.

— Przykro mi z tego powodu, Detrytus — powiedział, odsuwając się na bok.

Detrytus spojrzał na straszne trofeum i kiwnął głową.

— Tak, za dawnych czasów dużo takich było — stwierdził obojętnie, stawiając kufry na podłodze. — Ale to nie są prawdziwe diamentowe zęby. Wyciągali je i wstawiali takie większe ze szkła.

— Nie przeszkadza ci? — zdumiała się lady Sybil. — Przecież to głowa trolla! Ktoś umocował głowę trolla na podstawce i powiesił na ścianie!

— Nie jest moja — odparł Detrytus.

— Ale to potworne!

Detrytus przez chwilę stał w zamyśleniu, po czym otworzył brudną drewnianą skrzynkę zawierającą wszystko, co uznał za warte zabrania.

— To w końcu stary kraj — powiedział. — No to jak macie czuć się lepiej…

Wyjął mniejsze pudełko i poszperał wśród drobiazgów wyglądających jak kawałki kamieni i szmatki, aż wreszcie znalazł coś żółto-brązowego i okrągłego, podobnego do płytkiej miseczki.

— Żem miał to wyrzucić, ale to jedyna pamiątka, jaką żem zachował po babci. Trzymała w tym rzeczy.

— To kawałek ludzkiej czaszki, tak? — zapytał w końcu Vimes.

— Tak.

— Czyjej?

— Ktoś pytał tamtego trolla o imię? — odrzekł Detrytus, a w jego głosie przez moment błysnęło kruche ostrze gniewu. — Za dawnych dni było inaczej. Teraz już nie obcinacie nam głów, a my nie robimy bębnów z waszej skóry. Wszystko jest poukładane. I tyle trza nam wiedzieć.

Znów chwycił kufry i ruszył za lady Sybil do schodów. Vimes raz jeszcze przyjrzał się głowie na ścianie. Zęby były dłuższe, o wiele dłuższe niż u prawdziwych trolli. Łowca musiałby być bardzo odważny i mieć bardzo dużo szczęścia, by zmierzyć się z walczącym trollem i przeżyć. O wiele łatwiej zatem zapolować na jakiegoś starca, a potem wymienić starte pieńki na błyszczące kły.

Bogowie, co my wyprawiamy…

— Igor? — rzucił, kiedy człowiek do wszystkiego przekuśtykał obok, zgięty pod ciężarem dwóch toreb.

— Tak, wafa ekfelencjo?

— Jestem ekscelencją? — zwrócił się Vimes do Iniga.

— Tak, wasza łaskawość.

— I nadal jeszcze moją łaskawością?

— Tak, wasza łaskawość. Jest pan jego łaskawością, jego ekscelencją diukiem Ankh, komendantem sir Samuelem Vimesem, wasza łaskawość.

— Zaraz, zaraz. Jego łaskawość kasuje sir’a. To wiem. To jak mieć asa w pokerze.

— Ściśle rzecz ujmując, to prawda, wasza łaskawość, ale tutaj tytuły są bardzo istotne, więc najlepiej grać pełną talią, mmf.

— Kiedyś w szkole byłem dyżurnym i odpowiadałem za tablicę — rzekł ostro Vimes. — Przez cały okres. To się przyda? Pani Venting mówiła, że nikt tak nie ściera tablicy jak ja.

— Użyteczny fakt, wasza łaskawość, który może okazać się przydatny w wypadku remisu, mmf, mmhm — przyznał Inigo ze starannie obojętną miną.

— My, Igory, zawfe wolelifmy „jafnie pana” — oświadczył Igor. — Co takiego fobie życzyłef, jafnie panie?

Vimes skinieniem wskazał głowy pokrywające wszystkie ściany.

— Chcę, żeby zdjąć wszystko jak najszybciej. Mogę to zrobić, prawda, panie Skimmer?

— Jest pan ambasadorem, sir. Mmf, mmhm.

— No to znikają stąd. Co do jednej.

Igor ze smutkiem przyjrzał się pachnącej kamforą kolekcji.

— Nawet ryba miecz?

— Nawet ryba miecz — odparł stanowczo Vimcs.

— Nawet fnieżne pantery?

— Tak, obie.

— Co z trollem?

— Zwłaszcza troll. Dopilnuj tego.

Można by powiedzieć, że Igor wyglądał, jakby świat właśnie zwalił mu się na głowę, gdyby nie fakt, że już wcześniej tak wyglądał.

— Co mam z nimi zrobić, jafnie panie?

— Zostawiam to tobie. Możesz je wrzucić do rzeki… Ale spytaj Detrytusa o trolla. Może zechce go pochować albo co… Jest jakaś kolacja?

— Jeft fieże walago[15], noggi[16], fclot[17], fińfkie mięfo i kiełbafki — odparł Igor, wciąż wyraźnie zdenerwowany trofeami. — Jutro zrobię zakupy, jak tylko jafnie pani da mi inftrukcje.

— Czy świńskie mięso to jest to samo co wieprzowina? — upewnił się Vimes.

Ludzie z obszarów dotkniętych suszą dobrze by zapłacili, żeby Igor znów wypowiedział te słowa.

— Tak — zapewnił Inigo.

— A co jest w kiełbaskach?

— Ee… Mięfo? — powiedział Igor. Wyglądał, jakby miał ochotę rzucić się do ucieczki.

— Dobrze. Wypróbujemy.

Vimes poszedł na górę i podążył za głosami rozmowy, aż dotarł do sypialni, gdzie Sybil rozkładała rzeczy na łóżku wielkości małego kraju. Pomagała jej Cudo.

Ściany pokrywały rzeźbione drewniane panele. Łóżko było z rzeźbionych drewnianych paneli. A obłąkany frezer tutaj również ciężko się napracował. Tylko podłoga nie była drewniana — była kamienna i zimna.

— Wygląda tu trochę jak wewnątrz zegara z kukułką, prawda? — odezwała się Sybil. — Cudo zgodziła się chwilowo zostać moją pokojówką.

Cudo zasalutowała.

— Czemu nie? — mruknął Vimes.

Po dniu takim jak ten pokojówka z długą, falującą brodą wydawała się całkiem zwyczajna.

— Ale podłogi są zimne — oznajmiła stanowczo Sybil. — Jutro pomierzę je i zamówię dywany. Wiem, że nie będziemy tu długo, ale powinniśmy coś zostawić naszym następcom.

— Tak, moja droga. To doskonały pomysł.

— Tam jest wejście do łazienki. — Sybil skinęła głową. — Najwyraźniej mają gdzieś niedaleko gorące źródła. Ciągną stamtąd wodę. Lepiej się poczujesz po kąpieli.

Dziesięć minut później Vimes z przyjemnością przyznał jej rację. Woda miała dziwny kolor i trochę pachniała czymś, co Vimes nazwałby uprzejmie zepsutymi jajkami, ale była przyjemna i gorąca, Czuł, jak z mięśni spływa napięcie.

Uciążliwy zapach używanej gotowanej fasoli chlupnął wokół niego, kiedy oparł się wygodnie. Na drugim końcu wielkiej wanny stuknął o boczną ścianę kawał pumeksu, którego używał, żeby zetrzeć zrogowaciałą skórę ze stóp. Vimes przyglądał mu się niewidzącym wzrokiem, porządkując myśli z całego dnia.

Sprawy zaczynały śmierdzieć, całkiem jak woda w kąpieli. Skradziono Kajzerkę z Kamienia, tak? To rzeczywiście dziwny zbieg okoliczności.

Strzelał na ślepo. Ale ostatnio szczęście raczej mu sprzyjało, jeśli chodzi o niewidoczne cele. Ktoś zwinął replikę Kajzerki, a teraz zniknęła ta prawdziwa, natomiast w Ankh-Morpork znaleziono ciało kogoś, kto potrafił robić gumowe formy. Nie trzeba mieć mózgu Detrytusa w zaspie, żeby dostrzec w tym jakiś związek.

Dręczyła go pewna myśl. Ktoś coś powiedział, a on wtedy uznał to za dziwaczne, ale potem zdarzyło się coś innego i wypadło mu to z pamięci. Coś o… o powitaniu w Bzyku. Tylko… No, w każdym razie tu dotarł. Nie ma wątpliwości.

Absolutne potwierdzenie tego faktu podano mu pół godziny później na kolację.

Vimes odciął kawałek kiełbaski i wytrzeszczył oczy.

— Co w nich jest? Co to za… różowa masa? — zapytał.

— Ehm… To mięso, wasza łaskawość — zapewnił go Inigo siedzący po drugiej stronie stołu.

— Ale gdzie jest tekstura? Gdzie są te białe kawałki, te żółte kawałki i te zielone kawałki, co to człowiek zawsze ma nadzieję, że to zioła?

— Tutejszy koneser, wasza łaskawość, nie uznałby ankhmorporskiej kiełbaski za kiełbaskę, mmf, mmhm.

— Naprawdę? To za co by ją uznał?

— Za bochen, wasza łaskawość. Albo może za kawałek pnia. Tutaj rzeźnik może trafić na szubienicę, jeśli kiełbaski nie są z czystego mięsa, w dodatku mięsa z nazwanego udomowionego zwierzęcia. Może powinienem też dodać, że przez „nazwane” rozumiem nie to, że wołano na nie Burek albo Mruczek, mmm, mmhm. Jeśli wasza łaskawość preferuje naturalne smaki Ankh-Morpork, jestem pewien, że Igor przygotuje kilka potraw z suchego chleba i trocin.

— Dziękuję za ten patriotyczny komentarz. Jednakże te są… no, całkiem niezłe. Po prostu mnie zaskoczyły, to wszystko. Nie!

Zakrył dłonią kubek, nie pozwalając, by Igor nalał mu piwa.

— Czy cof fię ftało, jafnie panie?

Poproszę o wodę. Nie chcę piwa.

— Jafnie pan nie pije… piwa?

— Nie. I jeśli można, chciałbym kubek bez twarzy. — Raz jeszcze obejrzał stein. — A dlaczego on ma pokrywkę? Boicie się, że deszcz napada do środka?

— Tego nigdy nie byłem pewien, wasza łaskawość — odparł Inigo, kiedy Igor poczłapał do drzwi. — Ale na podstawie obserwacji podejrzewam, że stein jest stosowany, by nie dopuścić do rozlania piwa przy wykorzystywaniu kufla jako instrumentu akompaniującego przy śpiewie, mmm, mhm.

— Ach, odwieczny problem żłopania — mruknął Vimes. — Bardzo sprytny pomysł.

Sybil poklepała go po kolanie.

— Nie jesteś już w Ankh-Morpork, kochanie — powiedziała.

— Teraz, kiedy zostaliśmy sami, wasza łaskawość… — Inigo pochylił się konspiracyjnie. — Naprawdę niepokoję się o Sleepsa. Pełniący obowiązki konsula, pamiętasz, panie? Wydaje się, że zniknął, mmm, mhm. A także część jego rzeczy osobistych.

— Wakacje?

— Nie w takiej chwili. W dodatku…

Usłyszeli stuk drewna o drewno i powrócił Igor, znacząco dźwigając drabinę. Inigo wyprostował się natychmiast. Vimes nie zdołał powstrzymać ziewnięcia.

— Porozmawiamy o tym rano — powiedział, kiedy drabina została pociągnięta do strasznych myśliwskich trofeów. — To był męczący dzień. Wiele się wydarzyło.

— Oczywiście, wasza łaskawość.

Materac okazał się tak miękki, że Vimes zapadł się w niego nerwowo, z łękiem, że może zamknąć mu się nad głową. I dobrze, ponieważ poduszka była… No, każdy przecież wie, że poduszka to worek z piórami, prawda? A nie niedorosła kołdra, jak to coś…

— Złóż ją, Sam — odezwała się Sybil z głębin materaca. — Dobranoc.

— Dobranoc.

— Sam…?

Odpowiedziało jej chrapanie, Sybil westchnęła ciężko i odwróciła się.

Vimes budził się kilka razy, słysząc dobiegające z dołu stukania.

— Śnieżne pantery — wymruczał i znowu odpłynął w sen. Zabrzmiał głośniejszy trzask.

— Łoś — mruknęła lady Sybil. — Jeleń? — wymamrotał Vimes.

— Stanowczo łoś.

Jakiś czas później rozległ się zduszony krzyk, stuk oraz odgłos podobny do tego, jaki powstaje, kiedy dużą drewnianą linijkę przyłoży się do biurka i brzęknie.

— Ryba miecz — stwierdzili razem Sam i Sybil, po czym znowu usnęli.


* * *

— Powinien pan przedstawić listy uwierzytelniające władcom Bzyku — poinformował rankiem Inigo. Vimes wyglądał przez okno. Dwaj strażnicy w tęczowych mundurach stali na baczność przed ambasadą.

— Co oni tu robią? — zapytał.

— Pilnują — wyjaśnił Inigo.

— Pilnują kogo przed czym?

— Po prostu ogólnie pilnują, mmf. Uznano, jak przypuszczam, że strażnicy dopełniają wyglądu ważnych budynków.

— Co mówiłeś o tych listach uwierzytelniających?

— To po prostu oficjalne listy od lorda Vetinariego, potwierdzające pańskie mianowanie. Mmf, mmm… Obyczaje są tu dość skomplikowane, ale w tej chwili obowiązująca kolejność to dolny król, lady Margolotta i baron von Uberwald.

Każde z nich, naturalnie, będzie udawać, że nie odwiedził pan pozostałej dwójki. Nazywa się to ugodą. Dość niewygodny system, ale pozwala zachować pokój.

— Jeśli dobrze zrozumiałem twoje wykłady — rzucił Vimes, wciąż obserwując strażników — w czasach imperialnego Uberwaldu całym tym przedstawieniem rządziły wampiry, a wszyscy inni byli tylko przekąską.

— To dość uproszczone, ale zasadniczo słuszne podsumowanie — przyznał Inigo-, strzepując jakiś pyłek z ramienia Vimesa.

— A potem wszystko się rozleciało i krasnoludy zyskały na znaczeniu, ponieważ krasnoludy zamieszkują Uberwald od jednego końca do drugiego i wszystkie utrzymują kontakt.

— Ich system rzeczywiście może przetrwać polityczne zamieszania.

— A potem… Co to było? Edykt robaków?

— Edykt robacki, mmm. Wydano go po spotkaniu w miejscowości Rob, dość ważnym miasteczku leżącym w górze rzeki, znanym ze swoich zapiekanek z lnu. Wszyscy zawarli… ugodę. Nikt nie będzie prowadził wojny z nikim z pozostałych i wszyscy mogą żyć w pokoju. Nikomu nie wolno hodować czosnku ani wydobywać srebra. A wilkołaki i wampiry obiecały, że te rzeczy nie będą już potrzebne. Mmm, mmm.

— Wymagało sporego zaufania…

— Ale poskutkowało, jak można sądzić.

— A co o tym wszystkim myślą ludzie?

— No cóż, w historii Uberwaldu ludzie zawsze stanowili coś w rodzaju nieistotnego tła, wasza łaskawość.

— Dla nieumarłych to musi być dość nieciekawe.

— Och, ci inteligentni zdają sobie sprawę, że dawne czasy nie wrócą.

— No tak, ale to właśnie cała sztuka, prawda? Znaleźć tych inteligentnych. — Vimes włożył hełm. — A jakie są krasnoludy?

— Przyszły dolny król uważany jest za mądrego człowieka, wasza łaskawość. Mhm.

— A jakie ma poglądy na temat Ankh-Morpork?

— Może uznać Ankh-Morpork albo zostawić je w spokoju, wasza łaskawość. Ogólnie wydaje mi się, żę niespecjalnie nas lubi.

— Myślałem, że nie lubi nas Albrecht.

— Nie, wasza łaskawość. Albrecht to ten, który z radością zobaczyłby Ankh-Morpork wypalone do gołej ziemi. Rhys chciałby tylko, żebyśmy nie istnieli.

— Wydawało mi się, że należy do tych dobrych facetów…

— Wasza łaskawość, sam słyszałem, jak w drodze tutaj wasza łaskawość wygłasza pewne negatywne opinie na temat Ankh-Morpork, mhm, mhm.

— Tak, aleja tam mieszkam! Mnie wolno! To patriotyczne!

— Na całym świecie, wasza łaskawość, w niewyjaśniony sposób pojawiają się definicje, mmf, mmhm, „dobrego faceta”, z których nie wynika automatyczna sympatia dla Ankh-Morpork. Przekonasz się, jak sądzę. Rozmowy z pozostałą dwójką powinny być łatwiejsze. Możliwe, że to lady Margolotta próbowała wczoraj tej sztuczki ze strażnikami. W każdym razie ona kazała mi sprowadzić cię z powrotem. I zaprosiła waszą łaskawość na drinka.

— Hm…

— Jest wampirem, mmm, mmm.

— Co?

Inigo westchnął.

— Sądziłem, wasza łaskawość, że zrozumiałeś. Wampiry są po prostu częścią Uberwaldu. Tu jest ich miejsce i obawiam się, że musisz się z tym pogodzić. O ile się orientuję, obecnie… uzyskują krew w drodze obopólnej zgody. Na niektórych…

tytuł robi wrażenie, wasza łaskawość.

— Wielkie nieba!

— Istotnie. W każdym razie będziesz bezpieczny. Pamiętaj o swoim immunitecie dyplomatycznym, mmm, mhm.

— Nie zauważyłem, żeby poskutkował na przełęczy pod Wilinusem.

— Och, to byli zwykli bandyci.

— Doprawdy? A czy ten twój Sleeps się pojawił? Zgłosiłeś jego zaginięcie w straży?

— Tutaj nie mają straży w takim sensie, w jakim ty rozumiesz to określenie, wasza łaskawość. Widziałeś ich. Oni… pilnują bramy, wykonują polecenia władzy miejskiej, mhm, mhm, ale nie są przedstawicielami prawa. Jednakże poszukiwania trwają.

— Czy Sybil ma iść ze mną na te wizyty? — zapytał Vimes i pomyślał: jeszcze niedawno my też byliśmy takimi strażnikami…

— Zwykle na audiencję udaje się ambasador ze swoją eskortą.

— Ale Detrytus zostaje tutaj, żeby jej pilnować. Jasne? Dziś rano stwierdziła, że apartamenty byłyby o wiele bardziej przytulne z jakimś porządnym dywanem, a kiedy wejdzie w tryb taśmy mierniczej, nie da się jej powstrzymać. Zabiorę Cudo i jednego z chłopców spod bramy, żeby to odpowiednio wyglądało. Zakładam, że też pojedziesz z nami?

— Nie będę potrzebny, panie. Mmm. Nowy stangret zna drogę. Morporski jest w końcu językiem dyplomacji, a… ja muszę popytać tu i tam.

— Delikatnie?

— W samej rzeczy, wasza łaskawość.

— Jeśli go zabili, czy nie byłby to akt wojny?

— Tak i nie, wasza łaskawość.

— Co? Sleeps był naszym człowiekiem! Inigo był wyraźnie zakłopotany.

— To by zależało od… od tego, gdzie dokładnie był i co robił… Vimes spojrzał na niego tępo, aż nagle zaskoczył jakiś trybik i mózg zaczął działać.

— Szpiegował?

— Pozyskiwał informacje. Wszyscy to robią, mmm, mhm.

— Tak, ale jeśli jakiś dyplomata posunie się za daleko, odsyła się go do domu z ostrą notą. Prawda?

— Wokół Morza Okrągłego, wasza łaskawość, tak właśnie się dzieje. Tutaj mogą podchodzić do sprawy inaczej.

— Coś ostrzejszego od noty dyplomatycznej?

— Otóż to. Mmm.

Jednym ze strażników okazał się kapitan Tantony. Pojawiły się pewne trudności, ale w końcu przeważył argument, że skoro pilnuje Vimesa, równie dobrze może to robić w miejscu, gdzie Vimes się znajdzie. Tantony wyglądał na człowieka nieznośnie wręcz logicznego. Kiedy powóz toczył się przez miasto, stale rzucał Vimesowi zacie-kawione spojrzenia. Obok siedziała Cudo z nogami wiszącymi nad podłogą. Vimes zauważył — choć nie było to coś, co zwykle zauważał — że kształt jej półpancerza został subtelnie odmieniony, zapewne przez tego samego płatnerza, do którego chodziła Angua. Teraz sugerował, że pierś pod nim nie ma tego samego kształtu co pierś znajdująca się pod pancerzem — na przykład — kaprala Nobbsa, choć prawdopodobnie nikt nie miał piersi o takim kształcie jak kapral Nobbs.

Nosiła też swoje żelazne buty na wysokich obcasach.

— Wiesz, nie musisz ze mną jechać — powiedział.

— Owszem, muszę.

— Znaczy, możemy wrócić i zamiast ciebie zabrać Detrytusa. Chociaż podejrzewam, że jeśli wezmę trolla do kopalni krasnoludów, wybuchnie jeszcze większy skandal. To znaczy niż przy… eee…

— Dziewczynie — dokończyła Cudo.

— No… tak.

Vimes poczuł, że powóz zwalniał zatrzymuje się. choć nie opuścili jeszcze miasta. Wyjrzał. Przed nimi, za niewielkim skwerem, stało coś w rodzaju fortu, ale z bramą o wiele większą, niż można by oczekiwać dla budowli tych rozmiarów. Kiedy Vimes na nią patrzył, otworzyła się od środka.

Wewnątrz było zbocze. Fort w sobie mieścił jedynie szeroki, ukośny tunel.

— Krasnoludy żyją pod miastem? — zapytał.

Padające od wylotu światło przygasało stopniowo, zastępowane blaskiem rzadkich pochodni. Pokazywały jednak wyraźnie, że kareta toczy się wzdłuż długiego, bardzo długiego szeregu stojących powozów. W plamach światła widział konie i rozmawiających w grupach woźniców.

— Pod większą częścią Uberwaldu — odparła Cudo. — To pewnie najbliższy wjazd, sir. Za chwilę będziemy musieli się zatrzymać, bo konie nie lubią… Aha.

Kareta stanęła znowu, a stangret uderzył pięścią w burtę, informując, że to już koniec trasy. Rząd powozów skręcał do bocznego tunelu, oni jednak wysiedli w niedużej jaskini z wielkimi wrotami. Czekało tam dwóch krasnoludów. Mieli przytroczone na plecach topory, chociaż — według krasnoludzich norm — byli raczej „ubrani wizytowo” niż „ciężko uzbrojeni”. Ich zachowanie jednak było międzynarodowym językiem osobników pilnujących bram na całym świecie.

— Komendant Vimes, Stra… ambasador Ankh-Morpork — przedstawił się Vimes, podając im papiery.

Na krasnoludy przynajmniej nietrudno było patrzeć z góry.

Ku jego zaskoczeniu dokumenty zostały uważnie przeczytane. Jeden krasnolud zaglądał drugiemu przez ramię i wskazywał palcem co ciekawsze paragrafy. Potem starannie zbadały urzędową pieczęć.

Jeden z nich wskazał Cudo.

— Kra’k?

Moja oficjalna eskorta — wyjaśnił Vimes. — Wymieniona jako „towarzyszący personel” na stronie drugiej.

— Muszimy przehszukać powhóz — oznajmił strażnik.

— Nie. Immunitet dyplomatyczny. Wytłumacz im, Cudo. Przez chwilę słuchali szybkiego krasnoludziego Cudo. Po chwili drugi strażnik, którego mina sugerowała, że dręczy go jakaś myśl podskakująca nerwowo w mózgu i machająca rękami, szturchnął kolegę i odciągnął go na bok.

Nastąpiła lawina szeptów. Vimes nie rozumiał, ale pochwycił słowo „Wilinus”. A zaraz potem słowo hr’gmg, po krasnoludziemu „trzydzieści”.

— O bogowie — westchnął. — i pies?

— Zgadł pan, sir — pochwaliła go Cudo.

Pospiesznie oddano mu dokumenty. Vimes potrafił czytać mowę ciała, nawet jeśli była zapisana mniejszą niż zwykle czcionką — strażnicy uznali, że prawdopodobnie mają tu do czynienia z kosztownym problemem, więc chyba lepiej będzie pozostawić go do rozwiązania komuś, kto zarabia więcej pieniędzy niż oni. Jeden z nich pociągnął wiszący obok sznur dzwonka. Po dłuższej chwili drzwi rozsunęły się, odsłaniając nieduży pokój.

— Mamy wejść do środka, sir — powiedziała Cudo.

— Ale tam nie ma drugich drzwi!

— Wszystko w porządku, sir.

Vimes przestąpił próg. Krasnoludy zasunęły drzwi, pozostawiając ich samych w pomieszczeniu oświetlonym pojedynczą świecą.

— To coś w rodzaju poczekalni? — zapytał Vimes.

Gdzieś daleko zabrzmiało „klonk!”, podłoga zadygotała, a potem Vimes doznał nieprzyjemnego wrażenia ruchu.

— Pokój się przesuwa?

— Tak, sir. Pewnie kilkaset stóp w dół. Myślę, że robią to za pomocą przeciwwag.

Stali w milczeniu, niepewni, co powiedzieć, a ściany dookoła trzeszczały i stękały. Potem coś zgrzytnęło, doznali przelotnego uczucia zwiększonego ciężaru i pokój znieruchomiał.

— Dokądkolwiek idziemy, miej uszy otwarte — uprzedził Vimes.

— Coś się tu dzieje. Czuję to.

Drzwi się rozsunęły. Vimes spojrzał w nocne niebo głęboko pod ziemią. Gwiazdy były wszędzie wokół… i w dole…

— Chyba zjechaliśmy za daleko — powiedział.

A potem jego mózg zrozumiał, co widzą oczy. Ruchomy pokój dostarczył ich na skraj ogromnej jaskini. I teraz widział tysiące jasnych płomyków świec rozrzuconych na jej dnie i w galeriach. Teraz, kiedy uświadomił sobie ogrom tej komory, zauważył, że niektóre światełka się poruszają.

Powietrze wypełniał huczący dźwięk wywołany tysiącami głosów, po wielekroć odbijających się echem od ścian. Od czasu do czasu dał się rozróżnić krzyk czy śmiech, ale poza tym było to nieskończone morze dźwięku uderzające fałami o brzegi bębenków.

— Myślałem, że wasi ludzie żyją w małych kopalniach — powiedział.

— A ja myślałam, że ludzie żyją w małych domkach, sir — odparła Cudo, biorąc świecę ze stojaka obok drzwi. Zapaliła ją. — Potem zobaczyłam Ankh-Morpork.

Było coś rozpoznawalnego w ruchu światełek. Cała ich konstelacja przesuwała się w kierunku jednej z niewidocznych ścian, gdzie odbity blask niewyraźnie ukazywał wylot szerokiego tunelu. Przed nim stał rząd światełek. Wyglądało to jak tłum ludzi zdążający do czegoś, czego jeden szereg ludzi… pilnował.

— Ci tam na dole nie są zadowoleni — stwierdził Vimes. — Dla mnie wygląda to na rozgniewany tłum. Popatrz, można poznać po tym, jak się przesuwają.

— Komendant Vimes?

Odwrócił się. W półmroku dostrzegł kilku krasnoludów, każdy miał świecę umocowaną do hełmu. Przed nimi stał zapewne jeszcze jeden krasnolud.

Widywał takich w Ankh-Morpork, ale zawsze odchodzili gdzieś szybko. To był krasnolud głębokościowy…

Jego ubranie zrobione było z nachodzących na siebie skórzanych płyt. Zamiast małego, okrągłego, żelaznego hełmu — Vimes zawsze podejrzewał, że krasnoludy się w nich rodzą — miał spiczastą skórzaną czapkę ze skórzanymi klapkami dookoła. Ta z przodu była przywiązana w górze, pozwalając właścicielowi spoglądać na świat, a przynajmniej tę jego część, która leży pod ziemią. Całość sprawiała wrażenie ruchomego stożka.

— Eee… Tak, to ja.

— Witamy w Schmaltzbergu, wasza ekscelencjo. Jestem królewskim jar’ahk’haga, a w waszym języku nazwalibyście…

Wargi Vimesa poruszyły się szybko, gdy próbował tłumaczyć.

— Kosztowacz… idei?

— Ha! Rzeczywiście, można to tak określić. Nazywam się Dee. Zechcesz, panie, iść ze mną? To nie potrwa zbyt długo.

Krasnolud odszedł. Jeden z pozostałych szturchnął Vimesa bardzo delikatnie, sugerując, że powinien ruszyć za nim. Dźwięk z dołu stał się głośniejszy. Ktoś wrzeszczał.

— Jakieś kłopoty? — zapytał Vimes, doganiając maszerującego szybko Dee.

— Nie mamy żadnych kłopotów.

Aha, już mnie okłamał, pomyślał Vimes. Jesteśmy dyplomatyczni.

Szedł za krasnoludem przez kolejne jaskinie… albo tunele. Trudno powiedzieć, bo w ciemności Vimes mógł polegać tylko na wrażeniu przestrzeni wokół. Od czasu do czasu mijali oświetlone przejście do innej jaskini albo otwór tunelu. Przy każdym stało kilku strażników ze świecami na hełmach.

Dobrze nastrojony radar gliniarza alarmował bezustannie. Działo się coś niedobrego. Wyczuwał napięcie, stan dyskretnej paniki. Powietrze było od niej aż gęste. Czasami przez drogę przebiegały im krasnoludy z jakąś misją, skupione, nie zwracając na nich uwagi. Coś bardzo niedobrego… Ludzie nie wiedzieli, co robić, więc usiłowali robić wszystko. A pośrodku tego wszystkiego ważni urzędnicy musieli przerwać swoje działania, ponieważ jakiś idiota z dalekiego miasta chciał przekazać kawałek papieru.

W końcu w ciemności przed nimi otworzyły się drzwi. Prowadziły do sporej, mniej więcej owalnej komory, która — z regałami książek na ścianach i zarzuconymi papierami biurkami — sprawiała wrażenie gabinetu.

— Proszę usiąść, komendancie.

Zapłonęła zapałka. Potem zajaśniała świeca, zagubiona i samotna w mroku.

— Staramy się ciepło witać gości — oświadczył Dee, siadając za biurkiem. Ściągnął spiczastą czapkę i ku zdumieniu Vimesa założył przydymione okulary.

— Miał pan przedstawić dokumenty? Vimes podał mu.

— To stoi napisane Jego łaskawość” — zauważył krasnolud po krótkiej lekturze.

— Tak. To ja.

— A potem jeszcze „sir”.

— To też ja.

— I ekscelencja?

— Obawiam się, że też. — Vimes zmrużył oczy. — Przez jakiś czas byłem też dyżurnym odpowiedzialnym za tablicę.

Zza drzwi na drugim końcu pokoju dobiegł gniewny gwar.

— A co robi dyżurny odpowiedzialny za tablicę? — spytał Dee, podnosząc głos.

— Co? Eee… musiałem ścierać tablicę po lekcji. Krasnolud kiwnął głową. Gwar zza drzwi stał się głośniejszy, bardziej intensywny. Krasnoludzi doskonale się nadaje, żeby się w nim wściekać.

— Usuwać słowa nauk, kiedy zostały zapamiętane? — zapytał znowu Dee, który musiał krzyczeć, żeby go usłyszano.

— No… tak.

— Zadanie powierzane tylko tym, co godni są zaufania?

— Możliwe, owszem!

Dee złożył dokumenty i oddał je Vimesowi. Zerknął przelotnie na Cudo.

— Cóż, chyba wszystko w porządku. Napije się pan czegoś przed wyjściem?

— Słucham? Myślałem, że mam się przedstawić królowi. Przekleństwa zza drzwi groziły już, że przepalą drewno.

— Och, to nie będzie konieczne — zapewnił Dee. — W tej chwili nie należy zajmować mu czasu…

— …głupstwami? — dokończył Vimes. — Myślałem, że tak należy tę sprawę załatwić. Wydawało mi się też, że krasnoludy zawsze robią to, co należy.

— W tej chwili nie byłoby to… rozsądne. — Dee znów podniósł głos, przekrzykując hałas. — Jestem pewien, że pan rozumie.

— Załóżmy, że jestem bardzo głupi…

— Zapewniam waszą ekscelencję, że co ja zobaczę, król widzi, co ja usłyszę, król słyszy.

— W tej chwili to niewątpliwie prawda. Dee zabębnił palcami o biurko.

— Wasza ekscelencjo, spędziłem w waszym mieście czas ledwie wystarczający, by zyskać ogólne pojęcie o waszych zwyczajach, jednakże mógłbym odnieść wrażenie, że wasza ekscelencja kpi sobie ze mnie.

— Czy mogę mówić otwarcie?

— Z tego, co o panu słyszałem, wasza dyżurność, zwykle pan mówi.

— Znaleźliście już Kajzerkę z Kamienia?

Wyraz twarzy Dee zdradził Vimesowi, że zaliczył trafienie, I że prawie na pewno następną rzeczą, jaką powie krasnolud, będzie kolejne kłamstwo.

— Cóż za dziwaczna i fałszywa sugestia! Nie istnieje żadna możliwość, by Kajzerka została skradziona. Wydano stanowcze zapewnienie. Nie życzymy sobie słyszeć więcej tych kłamstw!

— Mówił pan, że… — spróbował Vimes.

Sądząc po odgłosach, za drzwiami wybuchła bójka.

— Wszyscy zobaczą Kajzerkę podczas koronacji! Ta sprawa nie należy do Ankh-Morpork ani nikogo innego! Protestuję przeciwko takiej ingerencji w nasze sprawy wewnętrzne!

— Ja tylko…

— I nie musimy pokazywać Kajzerki żadnemu wścibskiemu prowokatorowi! To nasz święty symbol i jest dobrze strzeżony!

Vimes milczał. Dee był lepszy od Załatwione Duncana.

— Każdy, kto opuszcza Grotę Kajzerki, jest pilnie obserwowany! Kajzerki nie da się stamtąd wynieść! Jest absolutnie bezpieczna! — Dee zaczął krzyczeć.

— Aha. Rozumiem — powiedział spokojnie Vimes.

— To dobrze.

— Czyli jeszcze jej nie znaleźliście.

Dee otworzył usta, zamknął je, a potem opadł na krzesło.

— Myślę, wasza łaskawość, że lepiej będzie…

Otworzyły się drzwi na drugim końcu pokoju. Następny krasnolud, stożkowaty w swym kostiumie, wkroczył stanowczo, rozejrzał się gniewnie, wrócił za drzwi, wykrzyknął jakieś końcowe uwagi do tego, kto stał za nimi, po czym ruszył w stronę wyjścia. Zatrzymał się, kiedy niemal wpadł na Vimesa.

Odchylił głowę, by mu się przyjrzeć. Nie było tam normalnej twarzy, jedynie sugestia gniewnego błysku oczu między skórzanymi klapkami.

— Arnak-Morporak? — Tak.

Vimes nie rozumiał słów, które padły potem, ale trudno było pomylić pogardliwy ton. Najważniejsze to wciąż się uśmiechać. Na tym polega dyplomacja.

— Cóż, bardzo dziękuję — rzekł. — Ze swojej strony chcę… Krasnolud stęknął gwałtownie — zobaczył Cudo.

— Ha’ak! — krzyknął.

Vimes usłyszał syknięcie. Przy drzwiach tłoczyły się inne krasnoludy. Potem obejrzał się na Cudo, która zamknęła oczy i drżała.

— Kim jest ten krasnolud? — zwrócił się do Dee.

— To Albrecht Albrechtson — wyjaśnił Kosztowacz Idei.

— Ten z drugiego miejsca?

— Tak — potwierdził chrapliwie Dee.

— No to możesz powiedzieć tej kreaturze, że jeśli znowu użyje tego słowa w obecności mojej albo kogokolwiek z mojego personelu, nastąpią, jak mawiamy my, dyplomaci… reperkusje. Zapakuj to w jakąś dyplomację i przekaż mu, dobrze?

Uszy Vimesa wychwyciły sugestię, że niektóre ze słuchających krasnoludów nie były językowymi ignorantami. Kilka z nich już maszerowało gniewnie ku niemu.

Dee wyrzucił z siebie strumień histerycznego krasnoludziego, a inne krasnoludy pochwyciły znieruchomiałego Albrechta i dyskretnie lecz stanowczo wyprowadziły go za drzwi. Wcześniej jednak któryś z nich szepnął coś Kosztowaczowi Idei.

— No… eee… król życzy sobie pana widzieć — wymamrotał Dee.

Vimes spojrzał na drzwi. Przechodziły nimi pospiesznie następne krasnoludy. Niektóre były ubrane w to, co uważał za „normalny” strój krasnoluda, inne w ciężkie czarne skóry klanów głębokościowych. Mijając go, wszystkie rzucały mu niechętne spojrzenia. A potem została tylko pusta podłoga, aż do drzwi.

— Pan też idzie? — zapytał.

— Nie, chyba że mnie wezwie — odparł Dee. — Życzę powodzenia, wasza dyżurność.

Za drzwiami była sala z pełnymi książek regałami ciągnącymi się w górę i w dal. Tu i tam świeca zaledwie zmieniała gęstość mroku. Jednak było ich wiele, znaczyły dystans. Vimes zastanowił się, jak wielkie jest to pomieszczenie.

— Jest tutaj zapisane każde małżeństwo, każde narodziny, każdy zgon, każda przeprowadzka krasnoluda z jednej kopalni do innej, sukcesja królów każdej kopalni, postępy każdego krasnoluda przez k’zakra, rejestry działek górniczych, historie sławnych toporów… i inne ważne sprawy — odezwał się głos za jego plecami. — A także, co może najważniejsze, w tej sali, wokół pana zapisana jest każda decyzja podjęta według prawa krasnoludów.

Vimes odwrócił się. Za nim stał krasnolud, niski nawet według krasnoludzich norm. Zdawało się, że czeka na odpowiedź.

— Ehm… każda decyzja? — O tak.

— Eee… A czy wszystkie były słuszne?

— Najważniejsze jest to, że wszystkie zostały podjęte. Dziękuję, młody… krasnoludzie, możesz się wyprostować.

Cudo stała zgięta w ukłonie.

— Przepraszam, czy ja też powinienem? — upewnił się Vimes. — Nie jest pan królem, prawda?

— Jeszcze nie.

— Ja… bardzo… bardzo przepraszam. Spodziewałem się kogoś bardziej… no…

— Proszę dokończyć.

— …kogoś… bardziej… królewskiego. Dolny król westchnął.

— Chodzi mi… Chodzi o to, że wygląda pan jak zwyczajny krasnolud — wyjaśnił Vimes słabym głosem.

Tym razem król się uśmiechnął. Był trochę niższy od przeciętnego krasnoluda i ubrany w typowy prawie-mundur ze skóry i ręcznie splatanej kolczugi. Wydawał się stary, ale krasnoludy wyglądają staro od piątego roku życia i wciąż wyglądają staro trzysta lat później. Mówił niemal śpiewnie, w kadencjach, które Vimesowi kojarzyły się z Llamedos. Gdyby poprosił go o keczup w delikatesach u Świdry, Vimes nie poświęciłby mu drugiego spojrzenia.

— Ta dyplomatyczna robota — odezwał się król. — Myśli pan, że zaczyna rozumieć, jak się to robi?

— Nie przychodzi mi to łatwo, muszę przyznać… ehm, wasza wysokość.

— Jak słyszałem, do niedawna był pan strażnikiem w Ankh-Morpork?

— No… tak.

— I ma pan sławnego przodka, o ile sobie przypominam, który był królobójcą?

Zaczyna się, pomyślał Vimes.

— Tak, Kamienna Gęba Vimes — odpowiedział tonem tak obojętnym, jak tylko potrafił. — Jednak zawsze uważałem, że to trochę niesprawiedliwe. To był tylko jeden król. Przecież nie traktował tego jak hobby…

— Ale nie lubi pan królów?

— Nie spotykam ich wielu, sir — odparł Vimes z nadzieją, że ujdzie to jako dyplomatyczna odpowiedź.

Zdawało się, że zadowoliła króla, który ruszył wzdłuż długiego stołu zasypanego zwojami papieru.

— Kiedyś odwiedziłem Ankh-Morpork, jeszcze jako młody krasnolud.

— Eee… Naprawdę?

— Ozdoba trawnikowa, tak za mną wołali. I jeszcze… jak to było… a tak: kurdupel. Niektóre dzieci rzucały we mnie kamieniami.

— Przykro mi.

— Spodziewam się, że powie mi pan teraz, iż takie rzeczy już się nie zdarzają.

— Nie zdarzają się tak często. Ale zawsze można trafić na idiotów, którzy nie idą z duchem czasu.

Król spojrzał na Vimesa przenikliwie.

— Rzeczywiście… Duch czasu… Ale teraz to zawsze jest czas Ankh-Morpork.

— Przepraszam?

— Kiedy ktoś mówi „Trzeba iść z duchem czasu”, naprawdę ma na myśli „Musisz to robić po mojemu”. A są tacy, którzy uważają, że Ankh-Morpork to… rodzaj wampira. Kąsa, a co ukąsi, zmienia w kopie samego siebie. Wysysa również. Wydaje się, że nasi najlepsi odchodzą do Ankh-Morpork, gdzie żyją w nędzy. Wypijacie nas do sucha.

Vimes nie wiedział, co odpowiedzieć. Było jasne, że ta mała postać przy długim stole jest o wiele mądrzejsza od niego, choć teraz i tak czuł się ciemny jak tania świeczka. Było też oczywiste, że król nie spał już od dłuższego czasu. Vimes zdecydował się na szczerość.

— Trudno mi na to odpowiedzieć, sir — rzekł, adaptując wariant podejścia „rozmowa z Vetinarim”. — Ale…

— Tak?

— Zastanowiłbym się… Rozumie wasza wysokość, gdybym był królem… Zastanowiłbym się, dlaczego ludzie wolą w Ankh-Morpork żyć w nędzy, niż zostawać w domu… sir.

— Aha. Teraz mi pan mówi, jak mam myśleć.

— Nie, sir. Tylko jak ja myślę. W całym Ankh-Morpork są bary dla krasnoludów, mają sprzęt górniczy wiszący na ścianach, a krasnoludy schodzą się tam co wieczór, żłopią piwo i śpiewają smętne pieśni o tym, jak by chcieli znowu być w górach i wydobywać złoto. Ale gdyby im powiedzieć: proszę bardzo, brama otwarta, wracajcie i przyślijcie nam kartkę, odpowiedzieliby: „No tak, bardzo bym chciał, ale właśnie otworzyliśmy nowy warsztat… Może pojadę do Uberwaldu w przyszłym roku”.

— Wracają w góry, żeby umrzeć — powiedział król.

— Ale żyją w Ankh-Morpork.

— Dlaczego tak jest, jak pan myśli?

— Trudno zgadnąć. Może dlatego że nikt im nie mówi jak.

— A teraz chcecie naszego złota i żelaza — westchnął król. — Czy niczego nie wolno nam już zachować?

— Tego też nie wiem, wasza wysokość. Nie szkoliłem się do tej pracy.

Król wymruczał coś pod nosem. Potem, już głośno, oznajmił:

— Nie mogę wam ofiarować żadnych przywilejów, wasza ekscelencjo. Rozumie pan, czasy są ciężkie.

— Ale mój prawdziwy zawód to odkrywanie różnych rzeczy — rzekł Vimes. — Gdybym mógł jakkolwiek pomóc w…

Król wcisnął mu dokumenty.

— Pańskie listy uwierzytelniające, ekscelencjo. Ich treść została zanotowana.

I tym mnie wyłączył, pomyślał Vimes.

— Chciałbym jednak spytać o pewną sprawę — ciągnął król.

— Słucham, sir.

— Naprawdę trzydziestu ludzi i pies?

— Nie. Tylko siedmiu. Ja zabiłem jednego, bo musiałem.

— A jak zginęli pozostali?

— Ehm… Ofiary okoliczności, wasza wysokość.

— No cóż… Pański sekret jest u mnie bezpieczny. Miłego dnia, panno Tyłeczek.

Cudo wyraźnie to wstrząsnęło. Król uśmiechnął się do niej.

— Ach, prawa obywatelskie, słynny wynalazek Ankh-Morpork. Tak przynajmniej mówią. Dziękuję, Dee, jego ekscelencja właśnie wychodził. Możesz wpuścić delegację z Miedzianki.

Wychodząc, Vimes minął czekającą w gabinecie kolejną grupę krasnoludów. Jeden czy dwóch skinęło mu głowami, kiedy przechodził.

— Mam nadzieję, że nie zmęczył pan jego wysokości — zwrócił się do niego Dee.

— Ktoś już to zrobił, sądząc po tym, jak wygląda.

— To bezsenne dni — zgodził się Kosztowacz Idei.

— Kajzerka już się znalazła? — zapytał niewinnie Vimes.

— Wasza ekscelencjo, jeśli nadal będzie pan prezentował taką postawę, wyślemy skargę do lorda Vetinariego.

— On tak na nie czeka… Tędy do wyjścia?

Nie padło więcej ani jedno słowo, dopóki Vimes z eskortą nie siedzieli już w powozie, a przed nimi otwierały się bramy do światła dnia.

Kątem oka dostrzegł, że Cudo drży cała.

— Przenikliwe jest to zimno, kiedy wyjdzie się z ciepłych tuneli… — zauważył.

Cudo uśmiechnęła się z ulgą.

— Rzeczywiście.

— Wydawał się przyzwoitym facetem — stwierdził Vimes. — Co on takiego wymruczał, kiedy powiedziałem, że nie szkoliłem się do tej pracy?

— Powiedział „A kto się szkolił”. Sir.

— Tak to zabrzmiało. Wszystkie te dyskusje… Czyli to nie jest tak, że siedzi sobie na tronie i mówi „Ty zrób to, ty zrób tamto”.

— Krasnoludy są raczej kłótliwe, sir. Oczywiście wielu będzie zaprzeczać, ale żaden z wielkich krasnoludzich klanów nie jest zadowolony z tego rozwiązania. Wie pan, jak to jest: ci z Miedzianki nie chcieli Albrechta, a Schmaltzbergianie by nie poparli nikogo o nazwisku Zoltson, krasnoludy z Ankh-Morpork podzieliły się na dwa obozy, a Rhys pochodzi z niewielkiego klanu wydobywającego węgiel niedaleko Llamedos. Klanu, który nie jest dostatecznie ważny, by stać po którejkolwiek stronie…

— Chcesz powiedzieć, że został królem nie dlatego, że wszyscy go lubili, tylko że nikt nie był mu bardzo niechętny?

— Zgadza się, sir.

Vimes obejrzał pogniecione listy uwierzytelniające, które król wcisnął mu w rękę. W świetle dziennym zauważył słabe litery w rogu.


PÓŁNOC, ZOBACZYSZ?


Nucąc pod nosem, oderwał kawałek papieru i zwinął go w kulkę.

— A teraz do tego przeklętego wampira — rzekł.

— Proszę się nie martwić, sir — odezwała się Cudo. — Co najgorszego może panu zrobić? Odgryźć głowę?

— Dziękuję za słowa pociechy, kapralu. Proszę mi wyjaśnić… Te kostiumy, które noszą niektóre krasnoludy… Wiem, że wkładają je na powierzchni, żeby nie zatruło ich brzydkie światło słońca, ale po co je noszą na dole?

— To tradycja, sir. Nosili takie, hm… No, myślę, że nazwałby pan ich stukmanami, sir.

— A co robili?

— Wie pan, co to jest metan, sir? Gaz kopalniany, który pojawia się czasem w tunelach. Wybucha.

Cudo opowiadała, a Vimes widział w myślach obrazy…

Górnicy wycofywali się z zagrożonego obszaru, jeśli mieli szczęście. Wchodził stukman, mając na sobie wiele warstw kolczugi i skóry. Niósł sakwę z wiklinowymi kulkami wypchanymi szmatami moczonymi w oleju. I długi drąg. I procę.

Głęboko w kopalni, całkiem sam, słyszał stukania. Słyszał Agiego Młotokrada i wszystkie inne rzeczy, które wydają dźwięki w dalekich tunelach.

Nie mógł używać światła, ponieważ światło oznaczało nagłą, nadchodzącą z hukiem śmierć. Posuwał się po omacku w absolutnej ciemności, głęboko pod powierzchnią.

Jest taki gatunek świerszcza, który żyje w kopalniach. Ćwierka głośno w obecności gazu kopalnianego. Stukman niósł ze sobą takiego w klatce umocowanej do hełmu.

Kiedy świerszcz zaśpiewał, stukman, jeśli cechowała go albo wielka pewność siebie, albo skłonności samobójcze, cofał się, zapalał pochodnię na końcu drąga i wysuwał przed sobą. Ostrożniejszy stukman cofał się dalej i z procy posyłał w niewidzialną śmierć kulę płonących gałganów. W obu przypadkach miał nadzieję, że gruby skórzany pancerz choć w części osłoni go przed wybuchem.

Początkowo ten niebezpieczny fach nie przechodził z pokolenia na pokolenie, bo kto by wyszedł za stukmana? Byli właściwie chodzącymi trupami. Ale czasami młody krasnolud chciał zostać jednym z nich; rodzina była dumna, żegnała go, a potem mówiła o nim, jakby już nie żył, ponieważ tak było łatwiej.

Czasami jednak stukman wracał. A ci, którzy przeżyli, potem przeżywali znowu, ponieważ przeżywanie to kwestia praktyki. I niekiedy opowiadali trochę o tym, co słyszeli samotni w głębokich kopalniach… pukania martwych krasnoludów próbujących wydostać się z powrotem na świat, daleki śmiech Agiego Młotokrada, bicie serca żółwia dźwigającego Dysk…

Stukmani zostawali królami.

Vimes słuchał tego z rozdziawionymi ustami. Zastanawiał się, dlaczego u demona krasnoludy twierdzą, że nie mają religii ani kapłanów. Bycie krasnoludem jest religią. Ludzie wchodzili w mrok dla dobra klanu, słyszeli głosy, doznawali przemiany i wracali, żeby o tym opowiedzieć…

A potem, pięćdziesiąt lat temu, jakiś krasnolud bawiący się majsterkowaniem w Ankh-Morpork odkrył, że jeśli umieścić w latarni zwykłą cienką siateczkę, płomień w obecności gazu pali się na niebiesko, ale nie wybucha. Było to odkrycie ogromnej wagi dla krasnoludzkości i jak często się zdarza przy takich odkryciach, niemal natychmiast doprowadziło do wojny.

— Później istniały dwie grupy krasnoludów — oświadczyła ze smutkiem Cudo. — Są Miedziankowcy, którzy wszyscy używają lamp i patentowego wybuchacza gazu, i Schmaltzbergianie, którzy trzymają się tradycyjnych metod. Oczywiście wszyscy jesteśmy krasnoludami — dodała szybko. — Ale stosunki są… dość napięte.

— Wyobrażam sobie.

— Nie, nie. Wszystkie krasnoludy uznają, że dolny król jest niezbędny. Tylko że…

— …nie całkiem rozumieją, dlaczego stukmani wciąż są tacy ważni?

— To bardzo smutne — westchnęła Cudo. — Mówiłam panu, że mój brat Chrapcio został stukmanem?

— Chyba nie.

— Zginął w wybuchu gdzieś pod Borogrovią. Ale robił to, o czym zawsze marzył. — I po chwili dodała: — To znaczy do chwili, kiedy dosięgła go fala wybuchu. Potem raczej nie.

Powóz wtaczał się już pod górę niedaleko miasta. Vimes spojrzał z góry na mały okrągły hełm obok niego. Zabawne, jak czasem może się wydawać, że zna się kogoś…

Koła zaturkotały po deskach zwodzonego mostu.

Jak na zamki, ten wyglądał, jakby mógł go zdobyć mały oddział niezbyt doświadczonych żołnierzy. Jego budowniczy nie myślał o fortyfikacjach. Wyraźnie dały się zauważyć wpływy baśni i może co bardziej ozdobnych tortów. Był to zamek do podziwiania. Jeśli chodzi o obronę, schowanie głowy pod koc mogłoby być nieco skuteczniejsze.

Kareta zatrzymała się na dziedzińcu. Ku zdumieniu Vimesa drzwiczki otworzyła znajoma postać w obszarpanym czarnym płaszczu.

— Igor?

— Tak, jastśnie panie?

— Co ty tu robisz, u demona?

— Eee… Otwieram te oto drzwiczki, jastśnie panie.

— Ale dlaczego nie jesteś…

Wtedy dopiero do Vimesa dotarło, że ten Igor jest inny. Miał oboje oczu tego samego koloru, a niektóre blizny w innych miejscach.

— Przepraszam — wymamrotał. — Zdawało mi się, że jesteś Igorem.

— Aha, jastśnie pani, chodzi o mojego kuzyna Igora — domyślił się Igor. — Pratsuje w ambastsadzie. Tso u niego stsłychać?

— No, wygląda… nieźle. Całkiem… nieźle. Tak.

— Nie wstpominał, jak stsobie radzi Igor, jastśnie panie? — zapytał Igor. Odchodził, utykając, tak szybko, że Vimes musiał podbiec, by dotrzymać mu kroku. — Nikt z nasts nie miał od niego wiestci, nawet Igor, chociaż zawstsze byli ze stsobą blistsko.

— Przepraszam, ale czy wszyscy twoi krewni mają na imię Igor?

— O tak, jastśnie panie. Dla uniknięcia zamiestszania.

— Naprawdę?

— Tak. Każdy, kto costś znaczy w Uberwaldzie, nie pomystślałby nawet, żeby zatrudnić innego stsługę niż Igora. Jestsestśmy na miejstscu, panie. Jastśnie pani oczekuje.

Przeszli pod wysokim sklepieniem, a Igor otworzył drzwi mające o wiele więcej ćwieków, niż wymagała powaga. Prowadziły do korytarza.

— Na pewno chcesz wejść? — zwrócił się Vimes do Cudo. — Ona jest wampirem.

— Wampiry mnie nie martwią, sir.

— Masz szczęście. — Vimes zerknął na milczącego Tan tony’ego. Kapitan wydawał się spięty. — Powiedz naszemu przyjacielowi, że nie będzie potrzebny i może na nas zaczekać przy powozie, szczęściarz jeden. — Po czym dodał: — Ale nie tłumacz tych ostatnich słów.

Igor otworzył wewnętrzne drzwi, kiedy Tantony niemal biegiem wypadał na zewnątrz.

— Jego łastskawostść jego ekstscelencja.

— Och, sir Samuel! — zawołała lady Margolotta. — Niechże pan vejdzie. Viem, że nie lubi pan być jego łaskavością. To męczące, pravda? Ale czasami niezbędne.

Nie tego się spodziewał. Wampiry nie powinny nosić pereł ani różowych swetrów. W świecie Vimesa nie nosiły też praktycznych butów na płaskim obcasie. I nie miały salonów, w którym każdy możliwy element umeblowania pokryty był perkalem.

Lady Margolotta wyglądała jak czyjaś matka, choć raczej matka kogoś, kto odebrał kosztowne wykształcenie i miał kucyka o imieniu Brykacz. Poruszała się jak ktoś przyzwyczajony do swego ciała, a jej wygląd opisywany był, jak słyszał czasem Vimes, jako „kobieta w pewnym wieku”. Nigdy się nie dowiedział, o jaki wiek konkretnie chodzi.

Ale… nie wszystko tu pasowało. Na różowym swetrze miała haftowane nietoperze, a wzory na meblach też się z nimi kojarzyły. Zwinięty na poduszce mały piesek z kokardą na szyi wyglądał raczej na szczura niż na psa — chociaż w tym przypadku trudno mieć pewność, bo psy tej natury wyglądają zwykle szczurowato. W każdym razie ogólny efekt był taki, jakby ktoś czytał nuty, ale nigdy nie słyszał muzyki.

Uświadomił sobie, że lady Margolotta uprzejmie czeka na jego reakcję, więc skłonił się sztywno.

— Och, proszę sobie darovać ceremonie — powiedziała. — Niech pan siada. — Otworzyła szafkę. — Ma pan ochotę na Byczą Krev?

— To ten drink z wódką? Bo…

— Nie — odparła cicho. — Obaviam się, że to ten drugi. Mamy ze sobą coś vspólnego, pravda? Żadne z nas nie pije… trunkóv. O ile viem, był pan alkoholikiem, sir Samuelu.

— Nie — odparł oszołomiony Vimes. — Byłem pijakiem. Trzeba być o wiele bogatszym niż ja, żeby zostać alkoholikiem.

— Dobrze poviedziane. Mam lemoniadę, jeśli pan zechce. A panna Tyłeczek? Nie mamy tu piva, co pevnie panią ucieszy.

Cudo zerknęła zdumiona na Vimesa.

— Ehm… Może odrobinę sherry?

— Oczyviście. Możesz nas zostavić, Igorze. Pravdzivy skarb — dodała, kiedy sługa wyszedł.

— Rzeczywiście wygląda, jakby właśnie został wykopany — zgodził się Vimes.

Całe spotkanie nie przebiegało według jego myślowego scenariusza.

— Oh, vszystkie Igory tak vyglądają. Jest v naszej rodzinie od ponad dvustu lat. No, przynajmniej viększa jego część.

— Naprawdę?

— Vszystkie Igory są niezvykle popularne vśród młodych dam. Uznałam, że lepiej nie zgadyvać czemu. — Lady Margolotta uśmiechnęła się promiennie. — Cóż, za pański tu pobyt, sir Samuelu.

— Dużo pani o mnie wie — zauważył niepewnie Vimes.

— Viększość z tego to dobre rzeczy, zapevniam. Chociaż ma pan skłonność do lekcevażenia papierkovej roboty, łatvo się pan irytuje, jest pan zbyt sentymentalny, żałuje pan, że nie uzyskał vykształcenia, ale nie ufa pan vykształceniu u innych, jest pan niezvykle dumny ze svojego miasta i obavia się pan, że zdradza svoją klasę. Moi… przyjaciele w Ankh-Morpork nie znaleźli na pański temat nic bardzo złego, a proszę mi vierzyć, są v tym napravdę dobrzy. No i nie znosi pan vampiróv.

— Ja…

— Och, to zrozumiałe. Ogólnie biorąc, jesteśmy strasznymi ludźmi.

— Ale pani…

— Staram się podchodzić do życia z lepszej strony. A przy okazji: co pan sądzi o królu?

— Jest bardzo… spokojny — stwierdził Vimes, dyplomata.

— Raczej przebiegły. Na pevno vięcej się doviedział o panu niż pan o nim. Jestem o tym przekonana. Może ciasteczko? Sama ich nie jadam, naturalnie, ale v miasteczku jest taki człoviek, który robi cudovne czekoladove. Igor?

— Tak, jastśnie pani — odezwał się Igor. Vimes rozpylił lemoniadę prawie na cały pokój.

— Przecież go tu nie było! — zawołał. — Widziałem, jak wychodzi! Słyszałem, jak zamyka drzwi!

— Igor ma dzivne metody. Podaj sir Samuelovi servetkę, Igorze.

— Mówiła pani, że król jest przebiegły — przypomniał Vimes, próbując wytrzeć lemoniadę ze spodni.

— Dopravdy? Nie, nie mogłabym chyba poviedzieć czegoś takiego. To byłoby niezbyt dyplomatyczne — odparła gładko lady Margolotta. — Oczyviście vszyscy popieramy dolnego króla, vybór krasnoludztva jako całości. Navet jeśli myśleli, że dostaną tradycjonalistę, a dostali nieviadomą.

— Czy powiedziała pani właśnie to ostatnie zdanie? — spytał Vimes, unosząc się na morzu dyplomacji mimo mokrych spodni.

— Absolutnie nie. Vie pan, że ich Kajzerka z Kamienia została skradziona?

— Mówią, że nie…

— Vierzy im pan?

— Nie.

— Bez niej nie może się odbyć koronacja. Viedział pan o tym?

— Będziemy musieli zaczekać, aż upieką następną?

— Nie. Nie będzie vięcej dolnych królóv — wyjaśniła lady Margolotta. — Pravovitych, rozumie pan. Kajzerka reprezentuje ciągłość od samego B’hriana Krvavego Topora. Móvią, że usiadł na niej, kiedy jeszcze była ciepła, i pozostavił odcisk.

— Chce pani powiedzieć, że władza przechodzi z tył… z siedzenia na siedzenie?

— Ludzie vierzą w korony, pravda?

— Tak, ale one przynajmniej tkwią na drugim końcu!

— No vięc trony. — Lady Margolotta westchnęła. — Ludzie taką vagę przyviązują do najdzivniejszych rzeczy. Korony. Relikvie. Czosnek. Zresztą natychmiast vybuchnie vojna domova o vładzę, a tę Albrecht z pevnością vygra. Po czym zablokuje vszelki handel z Ankh-Morpork. Vie pan o tym? On uvaża, że to złe miasto.

— Wiem, że to złe miasto — odparł Vimes. — A przecież tam mieszkam.

— Słyszałam, że ma plany, by vszystkie żyjące tam krasnoludy ogłosić d’hrarak — ciągnęła wampirzyca. Vimes usłyszał syknięcie Cudo. — To znaczy „niekrasnoludy”.

— To poważna decyzja z jego strony — mruknął Vimes. — Nie wydaje mi się, żeby nasi chłopcy bardzo się tym przejęli.

— Urn…, — powiedziała Cudo.

— Otóż to. Ta młoda dama vygląda na przejętą, a pan postąpiłby rozsądnie, gdyby jej posłuchał, sir Samuelu.

— Bardzo przepraszam — zirytował się Vimes. — Ale jaki pani ma w tym interes?

— Napravdę pan nic nie pije, sir Samuelu? — Nie.

— Navet jednego?

— Nie! — powtórzył Vimes już ostrzej. — Wiedziałaby pani o tym, gdyby wiedziała pani cokolwiek o…

— A jednak trzyma pan pół butelki w dolnej szufladzie biurka, jako coś v rodzaju permanentnego testu — powiedziała lady Margolotta. — A to, sir Samuelu, sugeruje kogoś, kto nosi vłosienicę pod ubraniem.

— Chcę wiedzieć, kto to powiedział!

Lady Margolotta westchnęła i Vimes miał wrażenie, że nie zaliczył kolejnej próby.

— Jestem bogata, sir Samuelu. Vampiry zvykle są bogate. Nie viedział pan? Lord Vetinari, jak słyszałam, vierzy, że informacja to pieniądz. Ale vszyscy viedzą, że pieniądze zavsze były informacją. Pieniądz nie musi móvić, vystarczy, że słucha.

Zamikła, jakby nagle postanowiła słuchać. Vimes poruszył się niespokojnie pod jej natrętnym spojrzeniem.

— Jak tam Havelock Vetinari? — spytała.

— Patrycjusz…? Och, świetnie.

— Musi być już dość stary.

— Nigdy nie byłem pewien, ile ma lat — przyznał Vimes. — Jest w moim wieku, jak przypuszczam.

Lady Margolotta wstała nagle.

— To była interesująca rozmova, sir Samuelu. Ufam, że lady Sybil czuje się dobrze?

— Eee… tak.

— Svietnie. Tak się cieszę. Spotkamy się znovu, z całą pevnością. Igor pana odprovadzi. Vyrazy szacunku dla barona, kiedy pan go zobaczy. Proszę pogłaskać go ode mnie po głovie.

— O co tu chodziło, Cudo? — zapytał Vimes, gdy kareta zaczęła zjazd po zboczu.

— W której części, sir?

— Praktycznie w każdej, prawdę mówiąc. Dlaczego krasnoludy w Ankh-Morpork mają się przejąć tym, że ktoś uważa je za niekra-snoludy? Wiedzą przecież, że naprawdę są krasnoludami.

— Nie byliby poddani krasnoludziemu prawu.

— Nie wiedziałem, że są.

— Znaczy, to jakby… Jak się prowadzi swoje życie, sir. Małżeństwa, pogrzeby, takie rzeczy. Małżeństwa nie będą legalne. Starych krasnoludów nie będzie wolno grzebać w domu. A to byłoby straszne. Każdy krasnolud marzy o tym, żeby na starość wrócić do domu i otworzyć małą kopalnię.

— Każdy? Nawet ci, którzy urodzili się w Ankh-Morpork?

— Dom może mieć różne znaczenia, sir — odparła Cudo. — Są też inne sprawy. Umowy stracą ważność. Krasnoludy lubią dobre, trwałe reguły, sir.

— Przecież w Ankh-Morpork też mamy prawa. Mniej więcej.

— Między sobą krasnoludy wolą używać własnych, sir. — Jestem pewien, że krasnoludom z Miedzianki to się nie spodoba.

— Nie, sir. Nastąpi rozłam. I kolejna wojna. — Cudo westchnęła.

— Ale dlaczego ona ciągle mówiła o piciu?

— Nie wiem, sir.

— Nie lubię ich. Nigdy nie lubiłem i nigdy nie będę lubił.

— Tak jest, sir.

— Zauważyłaś tego szczura?

— Tak, sir.

— Mam wrażenie, że śmiała się ze mnie. Powóz znów wjechał na uliczki Bzyku. — Jak poważna ta wojna?

— Myślę, że gorsza od tej sprzed pięćdziesięciu lat — uznała Cudo.

— Nie przypominam sobie, żeby ludzie o niej wspominali.

— Większość ludzi nic o niej nie wie, sir. Toczyła się głównie pod ziemią. Podkopy pod chodnikami, kopanie tuneli inwazyjnych i tak dalej. Może parę domów zapadło się w tajemnicze dziury, a ludzie nie dostali węgla na czas, ale to wszystko.

— To znaczy, że krasnoludy starają się zawalić kopalnie innych krasnoludów?

— O tak.

— Myślałem, że jesteście wszyscy praworządni.

— Jesteśmy, sir. Tylko nie bardzo litościwi.

Na bogów, myślał Vimes, gdy kareta przetoczyła się przez most w centrum miasta. Nie przysłali mnie tu na koronację, tylko na wojnę, która się jeszcze nie zaczęła.

Spojrzał na Tantony’ego, który obserwował go z uwagą, ale szybko odwrócił wzrok.


* * *

Lady Margolotta spoglądała za powozem, póki nie dotarł do bram miasta. Stała nieco cofnięta od okna. Niebo było zachmurzone, ale trudno się pozbyć dawnych przyzwyczajeń i instynktów przetrwania.

— Ten człoviek ma v sobie tyle gnievu, Igorze.

— Tak, jastśnie pani.

— Widać, obvarovuje się murem cierplivości. Ciekawe, jak bardzo można go przycisnąć.

— Wyprowadziłem karawan, jastśnie pani.

— Czyżby już było tak późno? Lepiej ruszajmy v takim razie. Vszyscy czują się przygnębieni, jeśli nie zjaviam się na spotkaniu. Sam viesz.


* * *

Zamek po drugiej stronie doliny był bardziej surowy niż konfekcyjna budowla lady Margolotty. Mimo to jednak brama stała otworem i nie wyglądała, jakby często ją zamykano.

Główne drzwi były wysokie i sprawiały wrażenie ciężkich. Tylko jedno sugerowało, że nie zostały zamówione ze standardowego katalogu wyposażenia zamków — umieszczone w nich mniejsze wąskie drzwiczki, wysokie na kilka stóp.

— Po co to? — zdziwił się Vimes. — Nawet krasnolud rozbiłby sobie głowę.

— To chyba zależy, jaki kształt ma ktoś, kto tu wchodzi, sir — domyśliła się Cudo.

Drzwi otworzyły się, gdy tylko Vimes dotknął kołatki w kształcie wilczego łba. Ale tym razem był przygotowany.

— Dzień dobry, Igorze — powiedział.

— Dzień dobry, wastsza ekstscelencjo. — Igor skłonił się nisko.

— Igor i Igor przesyłają pozdrowienia, Igorze.

— Dziękuję, wastsza ekstscelencjo. Stskoro już ekstscełencja o tym wstspomniał, czy mógłbym włożyć do państskiej karety paczkę dla Igora?

— Chodzi ci o Igora z ambasady?

— O nim włastśnie mówię, wastsza ekstscelencjo — powiedział cierpliwie Igor. — Taka pomocna dłoń w potrzebie.

— Oczywiście, to żaden kłopot.

— Jests dobrze zapakowana, a na lodzie będzie stświeża i zdrowa. Prostsze tędy. Jastśnie pan zaraz będzie gotów. Dba o formę.

Utykając, Igor wprowadził ich do dużej sali, której jedna ściana składała się głównie z kominka, ukłonił się i zniknął.

— Czy on powiedział to, co myślę, że powiedział? — zapytał niepewnie Vimes. — O dłoni i lodzie?

— To nie jest tak, jak zabrzmiało, sir — odpowiedziała Cudo.

— Mam nadzieję. Na bogów, spójrz tylko na to!

Z krokwi zwisała wielka czerwona flaga. Pośrodku miała czarną wilczą głowę z pyskiem pełnym stylizowanych zygzaków błyskawic.

— To chyba ich nowy sztandar — uznała Cudo.

— Sądziłem, że mają tylko herb z dwugłowym nietoperzem.

— Może uznali, że pora na zmianę, sir.

— Ach, wasza ekscelencjo! Czy Sybil nie przyjechała z panem? Kobieta, która weszła, była Anguą, trochę tylko zaokrągloną przez lata. Miała na sobie długą zieloną suknię, bardzo staroświecką według standardów Ankh-Morpork, chociaż pewne style nigdy nie wychodzą z mody na odpowiedniej figurze. Odgarniała włosy, idąc w ich stronę.

— Ehm… Została dzisiaj w ambasadzie. Mieliśmy dość męczącą podróż. Mam zapewne przyjemność z baronową Serafine von Uberwald?

— A pan się nazywa Vimes. Sybil wciąż pisze o panu w listach.

Baron będzie za moment. Byliśmy na łowach i straciliśmy poczucie czasu.

— Przypuszczam, że czyszczenie koni zajmuje sporo pracy — stwierdził uprzejmie Vimes.

Uśmiech Serafine przez chwilę wyglądał dziwnie.

— A… tak — przyznała. — Czy Igor może podać panu coś do picia?

— Nie, dziękuję.

Usiadła na jednym z mocno wypchanych foteli i uśmiechnęła się promiennie.

— Spotkał pan już nowego króla, wasza ekscelencjo?

— Dziś rano.

— Ma jakieś problemy, jak sądzę.

— Dlaczego pani tak myśli? — spytał Vimes. Serafine wyglądała na zaskoczoną.

— Wydawało mi się, że wszyscy o tym wiedzą.

— No cóż, jestem tu może z pięć minut. Trudno mnie uznać za „wszystkich”.

Teraz, jak z satysfakcją zauważył, była naprawdę zakłopotana.

— My… słyszeliśmy tylko, że jest jakiś kłopot — powiedziała.

— Och, wie pani… Nowy król, organizacja koronacji… Problemy muszą się pojawić.

Więc to jest właśnie dyplomacja, pomyślał. Jak kłamstwo, tylko dla ludzi z wyższej klasy.

— Tak. Oczywiście.

— Angua dobrze sobie radzi — oznajmił.

— Na pewno się pan niczego nie napije? — spytała szybko Serafinę, wstając. — O, jest już mój mąż.

Baron wkroczył do sali jak trąba powietrzna, która porwała kilka psów. Skakały przed nim i tańczyły wokół.

— Witam! Witam! — zahuczał.

Vimes spojrzał na potężnego mężczyznę — nie grubego, nie wysokiego, po prostu zbudowanego może jedną dziesiątą powyżej skali. Nie tyle miał twarz z brodą, ile raczej brodę z niewielkim skrawkiem twarzy, widocznym w wąskiej szczelinie pomiędzy wąsem i brwiami. Zmierzał w stronę Vimesa w chmurze skaczących ciał, sierści i zapachu starych dywanów.

Vimes przygotował się na mocny uścisk dłoni, ale i tak się skrzywił, kiedy kości zgrzytnęły o siebie.

— Świetnie, że pan przyjechał, hej? Tyle o panu słyszałem!

Ale nie dość, pomyślał Vimes. Zastanawiał się, czy kiedykolwiek znowu będzie mógł używać dłoni. Wciąż tkwiła w uścisku. Psy przeniosły zainteresowanie na niego. Był obwąchiwany.

— Najgłębszy szacunek dla Ankh-Morpork, hej? — powiedział baron.

— Eee… dobrze — jęknął Vimes.

Krew dopływała mu tylko do nadgarstka.

— Siadaj pan! — szczeknął baron.

Vimes starał się unikać tego określenia, ale baron tak właśnie mówił: krótkimi, urywanymi zdaniami, a każde było jak okrzyk.

Został doprowadzony do fotela. Potem baron puścił jego dłoń, a sam rzucił się na dywan. Podniecone psy zwaliły się na niego.

Serafine wydała dźwięk mieszczący się gdzieś pomiędzy warknięciem a cichym „tsk!” małżeńskiej dezaprobaty. Baron posłusznie zepchnął z siebie psy i opadł na fotel.

— Musi pan przyjmować nas takich, jacy jesteśmy. — Serafine uśmiechnęła się samymi ustami. — Zawsze prowadziliśmy bardzo nieformalny dom.

— Bardzo miłe miejsce — zapewnił słabo Vimes, rozglądając się po wielkiej sali.

Myśliwskie trofea wisiały rzędami na ścianach, ale przynajmniej nie było żadnych głów trolli. Nie było też broni. Ani jednej włóczni, starego zardzewiałego miecza, nawet złamanego łuku, co właściwie należało uznać za łamanie prawa o zamkowych dekoracjach. Raz jeszcze popatrzył na ścianę, a potem na rzeźbę nad kominkiem. Po czym jego wzrok zsunął się w dół.

Jeden z psów — a Vimes w myślach musiał zaznaczyć, iż używa tego terminu wyłącznie dlatego, że znajdują się w budynku, a tam zwykle nie spotyka się wilków — go obserwował. Vimes nigdy jeszcze nie widział takiego szacującego spojrzenia w oczach zwierzęcia. Ten pies go oceniał.

Było coś znajomego w tych jasnych włosach tworzących grzywę. Właściwie całkiem przypominał Anguę, tyle że był mocniej zbudowany. Vimes dostrzegł jeszcze jedną różnicę, niewielką, lecz przerażająco istotną. Jak Angua, ten zwierz budził wrażenie zatrzymanego ruchu; gdy jednak Angua zawsze wyglądała jak gotowa do ucieczki, ten wyglądał jak gotów do ataku.

— Ambasada się panu spodobała? Należała kiedyś do nas, wie pan, zanim sprzedaliśmy posiadłość lordowi V… Ve…

— Vetinari — dokończył Vimes, z oporem odrywając wzrok od wilka.

— Oczywiście wasi ludzie wprowadzili znaczne zmiany — mówiła dalej.

— My też kilka — dodał Vimes, przypominając sobie plamy jaśniejszego drewna w miejscach po zdjętych trofeach. — Muszę przyznać, że wielkie wrażenie zrobiła na mnie łazienka. Ta kąp… Przepraszam?

Baron niemal zaskomlał. Serafine spojrzała na niego z niechęcią.

— Tak — rzekła ostrym tonem. — Domyślam się, że dokonano interesujących zmian.

— Jesteście państwo z pewnością szczęśliwi, mając tu gorące źródła — powiedział Vimes. To też jest dyplomacja, myślał, kiedy człowiek pozwala ustom paplać, a sam obserwuje oczy rozmówców. Całkiem jak praca gliny. — Sybil chciałaby pojechać do wód, do Bad Heisses Bad…

Za plecami usłyszał cichy warkot barona i zauważył wyraz irytacji na twarzy Serafine.

— Powiedziałem coś niewłaściwego? — zapytał niewinnie.

— Mój mąż ostatnio nie czuje się najlepiej — wyjaśniła baronowa tym szczególnym głosem żony, który oznacza „Myśli, że wszystko jest w porządku, ale jak zostaniemy sami…”.

— Tak mi przykro. W takim razie lepiej przedstawię listy uwierzytelniające.

Wstał i wyjął dokument. Serafine szybko wyciągnęła rękę i wzięła go od niego.

— Przeczytam — obiecała ze słodkim uśmiechem. — To oczywiście zwykła formalność. Wszyscy przecież słyszeli o komendancie Vimesie. Nie chciałabym pana urazić, naturalnie, ale byliśmy trochę zdziwieni, kiedy Patrycjusz…

— Lord Vetinari — podpowiedział usłużnie Vimes, trochę mocniej akcentując pierwszą sylabę. Jak na dany znak, za jego plecami zabrzmiał warkot.

— W samej rzeczy… powiadomił, że to pan przyjedzie. Spodziewaliśmy się raczej kogoś z bardziej… doświadczonych dyplomatów.

— Och, nie gorzej od innych potrafię częstować kanapkami z ogórkiem — zapewnił Vimes. — A jeśli ma pani chęć na małe złote czekoladowe kulki ułożone w stosik, jestem właściwym człowiekiem.

Rzuciła mu przeciągłe, chłodne spojrzenie.

— Proszę wybaczyć, wasza ekscelencjo — powiedziała. — Morporski nie jest moim pierwszym językiem i obawiam się, że mogliśmy nieświadomie wprowadzić się nawzajem w błąd. Jak rozumiem, w prawdziwym życiu jest pan policjantem?

— W prawdziwym życiu tak — przyznał Vimes.

— W Bzyku zawsze byliśmy przeciwni formacjom policyjnym. Uważamy, że naruszają swobodę jednostki.

— Cóż, istotnie wysuwa się ten argument. Oczywiście wszystko zależy od tego, czy ową jednostką jest pani, czy też ktoś wychodzący przez okno łazienki… — Vimes zauważył grymas baronowej — …z rodzinnymi srebrami w worku.

— Na szczęście bezpieczeństwo nigdy nie stanowiło dla nas problemu.

— To mnie nie dziwi… Oczywiście z powodu murów, bram i temu podobnych.

— Mam nadzieję, że wieczorem przyprowadzi pan Sybil na bankiet. Ale widzę, że pana zatrzymujemy, a z pewnością ma pan liczne obowiązki. Igor pana odprowadzi.

— Tak, jastśnie pani — odezwał się Igor za plecami Vimesa. Vimes czuł, jak za groblami jego umysłu wzbiera rzeka furii.

— Przekażę sierżant Angui, że pani o nią pytała — rzekł, wstając.

— Istotnie — zgodziła się Serafine.

— W tej chwili jednak marzę o odprężającej kąpieli — dodał i z satysfakcją patrzył, jak baron i jego żona drgnęli. — Zegnam państwa.

Cudo maszerowała obok niego korytarzem.

— Ani słowa, dopóki stąd nie wyjdziemy — syknął Vimes. — Sir?

— Bo chciałbym, żebyśmy stąd wyszli.

Kilka psów wybiegło za nimi na dwór. Nie warczały, nie obnażały zębów, ale zachowywały się bardziej celowo, niż Vimes zwykł oczekiwać po wąchaczach kroczy w ogólności.

— Włożyłem paczkę do karety, wastsza ekstscelencjo — poinformował Igor. Otworzył drzwiczki i dotknął palcem czoła.

— Nie zapomnę oddać jej Igorowi — obiecał Vimes.

— Ależ nie Igorowi. Ona jests dla Igora!

— Aha, racja.

Kiedy konie ruszyły, Vimes wyjrzał jeszcze przez okienko. Złocistogrzywy wilk wyszedł na schody i patrzył, jak odjeżdżają.

Kiedy kareta z turkotem wyjechała z zamku, wrócił na ławeczkę i zamknął oczy. Cudo miała dość rozsądku, by zachować milczenie.

— Żadnej broni na ścianach, zauważyłaś? — odezwał się po chwili. Oczy wciąż miał zamknięte, jakby oglądał obrazek wymalowany na wewnętrznej stronie powiek. — W większości zamków broń wisi wszędzie.

— Cóż, to przecież wilkołaki, sir.

— Czy Angua mówiła coś o swoich rodzicach?

— Nie, sir.

— Oni też nie chcieli o niej mówić, to oczywiste. — Vimes otworzył oczy. — Krasnoludy? — mruknął. — Zawsze dobrze sobie radziłem z krasnoludami. A wilkołaki? Nie, z wilkołakami też nie było żadnych problemów. Więc dlaczego jedyną osobą, która dziś rano nie próbowała mnie wykiwać, był krwiopijca i wampir?

— Nie wiem, sir.

— Duży mieli kominek.

— Wilkołaki lubią nocami sypiać przy ogniu, sir — wyjaśniła Cudo.

— Baronowi chyba faktycznie w fotelu nie było wygodnie. To zauważyłem. Ajakie to motto mieli wyrzeźbione nad tym wielkim kominkiem? Homini…

— Homo homini lupus, sir — stwierdziła Cudo. — To znaczy „Człowiek człowiekowi wilkiem”, sir.

— Ha… Dlaczego właściwie cię nie awansowałem, Cudo?

— Ponieważ łatwo się peszę, kiedy mam krzyczeć na ludzi, sir. Sir, zauważył pan coś dziwnego w tych trofeach, które wisiały na ścianie?

Vimes znowu przymknął oczy.

— Jeleń, niedźwiedzie,jakaś odmiana pumy… O co wam chodzi, kapralu?

— Czy zauważył pan coś zaraz pod nimi?

— Chwileczkę… Wydaje mi się, że tam było tylko puste miejsce.

— Tak jest, sir. Z wbitymi trzema haczykami. Dało się je zauważyć.

Vimes się zawahał.

— Chodzi ci — zaczął ostrożnie — o takie trzy haczyki, na których mogły wisieć trofea, dopóki nie zostały zdjęte?

— Właśnie taki rodzaj haczyków, sir. Tak. Tylko może głów jeszcze nie powieszono.

— Głów trolli?

— Kto to wie, sir.

Powóz wjechał na ulice miasteczka.

— Cudo, masz jeszcze tę kamizelkę ze srebrnej kolczugi, którą kiedyś nosiłaś?

— Nie, sir. Zrezygnowałam z niej, bo uznałam, że to nielojalne wobec Angui. A dlaczego pan pyta?

— Coś mi przyszło do głowy. Bogowie, czy to pod siedzeniem to paczka Igora?

— Chyba tak. Ale wie pan, sir, znam trochę Igorów. Jeśli to rzeczywiście dłoń, to poprzedniemu właścicielowi z pewnością nie była już potrzebna. Może mi pan wierzyć.

— Jak to? On odcina kawałki martwych ludzi?

— To chyba lepiej, niż gdyby odcinał kawałki żywych, sir.

— Wiesz, o co mi chodzi!

— Sir, jeśli któryś z Igorów panu pomógł, dobre maniery wymagają, by w testamencie zaznaczyć, że mogą sobie zabrać wszelkie… fragmenty, które mogłyby pomóc komuś innemu. Nigdy nie żądają pieniędzy. Ludzie noszą przy sobie nieduże karty. Igorzy są bardzo szanowani w Uberwaldzie. Niezastąpieni ze skalpelem i igłą. Właściwie to coś w rodzaju powołania.

— Ale przecież cali są pokryci szwami i bliznami!

— Nikomu nie zrobią nic, jeśli najpierw nie wypróbują tego na sobie.

Vimes postanowił przeanalizować całą grozę tej opowieści. Pozwalało mu to nie myśleć o brakujących trofeach.

— A czy są też jakieś… Igoriny? Igoretty?

— Cóż, każdy z Igorów uważany jest za cenną zdobycz dla młodej damy…

— Naprawdę?

— A ich córki są zwykle bardzo atrakcyjne.

— Oczy na tym samym poziomie i tak dalej?

— O tak.


* * *

Ale za bramą — kiedy wreszcie się uchyliła w odpowiedzi na niecierpliwe stukania — zobaczyli nie pokrzywione rysy Igora, tylko roboczy koniec kuszy Detrytusa, która była jednak minimalnie gorsza.

— To my, sierżancie — powiedział Vimes. Kusza cofnęła się, a brama stanęła otworem.

— Przepraszam, sir, ale pan mówił, że mam stać na warcie — wyjaśnił Detrytus.

— Nie ma potrzeby…

— Ktoś zranił Igora, sir.

W wielkiej kuchni siedział Igor z bandażem na głowie.

Wokół niego krzątała się lady Sybil.

— Zaczęłam go szukać parę godzin temu, a on leżał nieprzytomny na śniegu. — Pochyliła się do Sama. — Prawie nic sobie nie przypomina. Vimes usiadł.

— Pamiętasz, co robiłeś, przyjacielu? Igor rzucił mu mętne spojrzenie.

— No więc, jafnie panie, wyfedłem wyładować jedzenie z tego drugiego powozu, i włamie cof chwyciłem, kiedy nagle zgafło fiatło. Myflę fobie, że mufiałem fię pofliznąć.

— Albo ktoś cię uderzył?

Igor wzruszył ramionami. Przez krótką chwilę oba znalazły się na tym samym poziomie.

— W powozie nie było niczego, co warto by ukraść — wtrąciła lady Sybil.

— Nie, chyba że ktoś umierał bez sandwicza kostkowego. Coś zginęło?

— Żem wszystko porównał z listą, co mi ją dała jej łaskawość — oświadczył Detrytus, patrząc komendantowi w oczy. — Niczego nie brakowało, sir.

— Pójdę i sam to obejrzę.

Kiedy byli na zewnątrz, podszedł do powozu i zbadał śnieg dookoła. Tu i tam widoczne były kamienie bruku. Potem spojrzał na siatkę.

— No dobra, Detrytus — rzekł. — Gadaj.

— To takie przeczucie, sir — zahuczał troll. — Wiem, że „tępak” to moje drugie imię…

— Nie wiedziałem, że macie pierwsze imię, sierżancie.

— Ale nie myślę, coby to był jeden z tych przypadków, co się zdarzają przypadkiem.

— No ale mógł przecież spaść z wozu, kiedy wyładowywał rzeczy.

— A mogła to być wróżka Gliniany Dzwoneczek, sir.

Vimes był pod wrażeniem. Ze strony Detrytusa było to myślenie prawdziwie niskotemperaturowe.

— Wrota na ulicę są otwarte — ciągnął Detrytus. — Tak sobie myślę, że Igor wziął i zaskoczył kogoś, kto podkradał rzeczy.

— Sam mówiłeś, że nic nie zginęło.

— Może złodziej się wystraszył, sir.

— Kiedy zobaczył Igora? Tak, to możliwe…

Vimes popatrzył na worki i skrzynie. A potem popatrzył jeszcze raz. Rzeczy leżały rzucone byle jak — nie w taki sposób wypakowuje się ładunki, chyba że ktoś usiłuje znaleźć coś w wielkim pośpiechu. Ale kto zadawałby sobie tyle trudu, żeby ukraść trochę żywności?

— Niczego nie brakuje… — Potarł podbródek. — A kto pakował wóz, Detrytus?

— Nie wiem, sir. Pewno lady Sybil zwyczajnie wzięła i zamówiła to wszystko.

— No i trochę nam się spieszyło przy wyjeździe… — Vimes przerwał.

Lepiej zostawić to w tym miejscu. Miał pewien pomysł, ale gdzie dowody? Można stwierdzić, że nie zginęło nic, co powinno się tu znajdować. A zatem musieli zabrać coś, czego na wozie być nie powinno.

Nie. Na razie to tylko myśl do zapamiętania.

Wrócili do holu. Wzrok Vimesa padł na stos wizytówek na stoliku przy drzwiach.

— Było dużo gości — wyjaśnił Detrytus.

Vimes wziął garść wizytówek. Niektóre miały złocone brzegi.

— Ci dyplomaci to wszyscy chcą, żeby pan przyszedł na drinka i kukułki.

— Koktajle, jak przypuszczam. — Przeglądał kartoniki. — Hmm… Klatch… Muntab… Genoa… Lancre… Lancre? Przecież można splunąć nad całym tym królestwem! Mają tu ambasadę?

— Nie, sir, głównie to mają skrzynkę pocztową.

— Zmieścimy się w niej wszyscy?

— Wynajęli dom na koronację, sir. Vimes rzucił zaproszenia na stolik.

— Chyba tego nie zniosę — westchnął. — Ile można wypić soku owocowego i ilu wysłuchać marnych żartów? Gdzie jest najbliższa wieża sekarowa, Detrytus?

— Jakieś piętnaście mil stąd na Oś, sir.

— Chciałbym sprawdzić, co się dzieje w domu. Myślę, że po południu lady Sybil i ja wybierzemy się na miłą przejażdżkę po okolicy. To ją trochę rozerwie.

A potem, pomyślał, zaczekam na północ, zobaczysz? Jeszcze nie pora obiadu.


* * *

W rezultacie Vimes zabrał Igora jako stangreta i przewodnika oraz strażników: Tantony’ego i tego, o którym już zawsze miał myśleć jako o Colonesque. Skimmer wciąż nie wrócił z tej podejrzanej wyprawy, która zajmowała jego czas, a Vimes uznał, że prędzej go demony porwą, niż zostawi ambasadę niestrzeżoną.

Inne określenie dyplomaty, myślał, brzmi „szpieg”. Jedyna różnica, to że rząd gospodarza wie, z kim ma do czynienia i cała sztuka polega na tym, żeby ich przechytrzyć. Prawdopodobnie.

Słońce przygrzewało, wiatr był chłodny, a górskie powietrze stwarzało złudzenie, że można każdego szczytu dotknąć wyciągniętą ręką. Za miastem ośnieżone teraz winnice i farmy trzymały się zboczy, które w Ankh-Morpork nazwano by urwiskami; po chwili jednak ustąpiły miejsca sosnowym lasom. Tu i tam, na zakrętach drogi, w dole widać było rzekę.

Igor na koźle pojękiwał żałośnie.

— Zapewnił mnie, że u Igorów rany szybko się goją — powiedziała lady Sybil.

— Muszą.

— Pan Skimmer twierdzi, że to bardzo zdolni chirurdzy, Sam.

— Na pewno nie kosmetyczni. Kareta zwolniła.

— Często tu przyjeżdżasz, Igorze? — zapytał Vimes.

— Pan Fleepf pofyłał mnie raz na tydzień, żebym odebrał wia-domofci, jafnie panie.

— Chyba łatwiej byłoby postawić wieżę przekaźnikową w Bzyku.

— Rada miafta jeft temu ftanowczo przeciwna, jafnie panie.

— A ty?

— Jeftem bardzo nowoczefny w poglądach, jafnie panie.

Wieża wznosiła się już całkiem blisko. Pierwsze dwadzieścia stóp z wąskimi, zakratowanymi oknami zbudowano z kamienia. Na tym ułożono szeroką platformę, z której wyrastała wieża właściwa. Była to bardzo rozsądna konstrukcja. Atakującym uniemożliwiała wdarcie się do środka albo podłożenie ognia, wewnątrz znajdowało się dość miejsca na zapasy, żeby przetrzymać oblężenie, a przeciwnik musiał wiedzieć, że chłopcy w środku wezwą pomoc trzydzieści sekund po rozpoczęciu ataku. Kompania miała pieniądze. Pod tym względem przypominali agentów dyliżansów. Gdyby wieża przestała działać, ktoś by się zjawił i zaczął zadawać bardzo kosztowne pytania. Prawo tu nie obowiązywało; ludzie, którzy by przybyli, na pewno chcieliby przesłać światu wyraźną wiadomość, że nie wolno ruszać wież.

Загрузка...