Po wszystkim, co się wydarzyło, ten fakt dziwnie go ucieszył. To tak jakby wzniosło się teraz specjalne ludzkie wycie. Już nie błąkał się samotny i zagubiony. Błąkał się na końcu bardzo długiej liny. A to wielka różnica.
To był niewielki publiczny lokal nad sklepem w Bzyku. A że należał do wszystkich, wyglądał, jakby nie należał do nikogo. Kurz zbijał się w kątach, a krzesła — w tej chwili stojące w kręgu — dobrano tak, by dało sieje równo ustawiać jedno na drugim, a nie tak by można na nich wygodnie siedzieć.
Lady Margolotta uśmiechnęła się do zebranych wampirów. Lubiła te spotkania.
Reszta grupy składała się z bardzo różnych osobników. Lady Margolotta zastanawiała się, jakie mogą mieć motywacje. Ale może przynajmniej dzielili z nią jedno przekonanie: że to, jaki jesteś stworzony, nie jest tym samym, jaki być powinieneś albo jaki możesz się stać…
Cała sztuka polegała na tym, żeby zaczynać od drobnostek. Wysysać, ale nie wbijać na pal. Małe kroki. A potem człowiek odkrywa, że tak naprawdę zależy mu na władzy, a istnieją grzeczniejsze sposoby jej zdobywania. Jeszcze później człowiek zdaje sobie sprawę, że władza to tylko świecidełko. Każdy bandzior ma władzę. Prawdziwe trofeum to kontrola. Lord Vetinari wiedział… Kiedy na wadze spoczną wielkie ciężary, trzeba odkryć, gdzie przyłożyć kciuk.
A kontrola zawsze zaczyna się od siebie.
Lady Margolotta wstała. Zwrócili ku niej swe nieco zakłopotane, ale przyjazne twarze.
— Nazyvam się, w skróconej formie, lady Margolotta Amaya Katerina Assumpta Crassina von Ubervald i jestem vampirem.,.
Odpowiedzieli chórem:
— Vitaj, lady Margolotto Amayo Katerino Assumpto Crassino von Ubervald!
— To już trwa prawie cztery lata — mówiła lady Margolotta. — I ciągle nie myślę o vięcej niż jednej nocy naraz. Jedna szyja to za-vsze o jedną za dużo. Jednakże… są pevne rekompensaty…
Przy bramie Bzyku nie było strażników, ale kiedy sanie zwolniły i stanęły przed ambasadą, czekała tam już grupa krasnoludów. Wilki w zaprzęgu szarpnęły się nerwowo i zaskomlały do Angui.
— Muszę je wypuścić — oznajmiła, wysiadając. — Dociągnęły nas aż tutaj tylko dlatego, że się mnie boją.
Vimes nie był zdziwiony. W tej chwili każdy bałby się Angui… Mimo to oddział krasnoludów maszerował już do sań.
Potrzebują kilku sekund, żeby się zorientować w sytuacji, myślał Vimes. Mamy tu strażników z górnego miasta, Igora i wilkołaka. Będą zaskoczone, choć podejrzliwe. To powinno dać cienką szczelinę, którą zdołam poszerzyć.
I chociaż sam przed sobą wstydził się to przyznać, arogancki drań zawsze ma pewną przewagę.
Spojrzał na dowódcę krasnoludów.
— Jak się nazywasz? — zapytał groźnie. — Jesteś are…
— Wiesz, że ukradziono Kajzerkę? — Jesteś… Co?!
Vimes sięgnął za siebie i zdjął z sań worek.
— Dajcie tu pochodnie! — krzyknął. Tonem mówił wyraźnie, że nie ma najmniejszych wątpliwości, iż ten rozkaz zostanie wykonany — i został wykonany.
Mam dwadzieścia sekund, pomyślał Vimes. Potem czar się rozwieje.
— Spójrzcie na to — rzekł, wyjmując kamień.
Kilka krasnoludów padło na kolana. Szmer zataczał coraz szersze kręgi. Następne wycie, następna pogłoska… W swym obecnym stanie Vimes już widział — przekrwionymi oczyma duszy — wieże wśród nocy, stukające i tykające, przekazujące do Genoi dokładnie taką wiadomość, jaką wysłano z Ankh-Morpork.
— Chcę odnieść to królowi — oznajmił w zapadłej nagle ciszy.
— My odniesiemy… — zaczął krasnolud i zrobił krok do przodu. Vimes odsunął się na bok.
— Cześć, chłopaki — powiedział Detrytus, podnosząc się na saniach.
Udręczone jęki, jakie wydawały straszliwie naprężone ramiona kuszy, brzmiały niby skowyt jakiegoś cierpiącego metalowego zwierzęcia. Krasnolud znalazł się o dwa kroki od kilkudziesięciu grotów.
— Z drugiej strony jednak — rzekł Vimes — możemy kontynuować naszą rozmowę. Wyglądasz mi na krasnoluda, który lubi sobie pogadać.
Krasnolud kiwnął głową.
— Przede wszystkim czy jest jakiś powód, by dwóch poszkodowanych, których mam na saniach, nie mogło być przeniesionych do ambasady, zanim tu umrą od ran?
Kusza w rękach Detrytusa drgnęła. Krasnolud kiwnął głową.
— Można ich wnieść do środka i opatrzyć? — upewnił się Vimes. Krasnolud kiwnął głową po raz kolejny, wciąż patrząc na wiązkę strzał grubszą niż jego głowa.
— Znakomicie. Widzisz, jak świetnie nam się układa, kiedy tak sobie rozmawiamy? A teraz sugeruję, żebyście mnie aresztowali.
— Chcesz, żebym cię aresztował?
— Tak. I lady Sybil. Oddajemy się pod twoją osobistą jurysdykcję.
— Tak jest — zgodziła się Sybil. — Żądam aresztowania.
Wyprostowała się i rozprzestrzeniła; słuszne oburzenie promieniowało z niej jak ciepło z ogniska, aż krasnoludy odstępowały przed tym, co wyraźnie było ściśniętym łonem.
— A że aresztowanie ambasadora z pewnością wywoła… trudności w stosunkach z Ankh-Morpork — ciągnął Vimes — stanowczo sugeruję, żebyście odprowadzili nas bezpośrednio do króla.
Szczęśliwym zrządzeniem losu wieża wystrzeliła następną flarę. Przez chwilę śnieg rozjaśnił się zielonym blaskiem.
— Co to znaczy? — zapytał dowódca krasnoludów.
— To znaczy, że Ankh-Morpork wie, co się dzieje — odparł Vimes, modląc się, by rzeczywiście wiedziało. — A nie przypuszczam, żebyś chciał być tym, który rozpocznie wojnę.
Krasnolud powiedział coś do krasnoluda stojącego obok. Trzeci krasnolud przyłączył się do dyskusji. Vimes nie nadążał za szybką wymianą zdań.
— To go trochę przerasta — szepnęła ukryta za nim Cudo. — Nie chce, żeby cokolwiek przydarzyło się Kajzerce.
— To dobrze.
Krasnolud zwrócił się do Vimesa.
— Co z trollem?
— Och, Detrytus zostanie w ambasadzie.
To sprawiło, że ton rozmów stał się nieco lżejszy, choć dyskusja nadal miała ciężki przebieg.
— Co się teraz dzieje? — szepnął Vimes.
— Nie ma precedensu dla czegoś takiego — wymruczała Cudo. — Teoretycznie jest pan skrytobójcą, ale wrócił pan, chce się spotkać z królem i ma pan Kajzerkę…
— Nie ma precedensu? — oburzyła się Sybil. — jest jak szlag, proszę wybaczyć mój klatchiański…
Nabrała tchu i zaczęła śpiewać.
— Och… — szepnęła zaszokowana Cudo.
— Co? — zdziwił się Vimes.
Krasnoludy wpatrywały się w lady Sybil, która stopniowo przechodziła na pełny głos operowy. Jak na amatorski sopran miała godną podziwu emisję i skalę, może odrobinę niepewny dla sceny profesjonalnej, ale z takimi właśnie koloraturami, jakie robiły wrażenie na krasnoludach.
Śnieg zsuwał się z dachów. Wibrowały sople. Wielkie nieba, pomyślał Vimes. Gdyby dać jej gorset z kolcami i skrzydlaty hełm, mogłaby przeprowadzać martwych wojowników z pola bitwy…
— To aria Okupu Żelaznego Młota — wyjaśniła Cudo. — Każdy krasnolud ją zna! Eee… Trudno przetłumaczyć, ale… „Przybywam, by wykupić moją miłość, przynoszę dar wielce bogaty, nikt prócz króla nie ma teraz nade mną władzy, zagradzanie mi drogi jest wbrew wszystkim prawom tego świata, wartość prawdy większa jest niż złota”… Hm, od zawsze trwają dyskusje nad tą ostatnią linijką, sir, ale uznaje się, że jest do przyjęcia, jeżeli chodzi o rzeczywiście wielką prawdę…
Vimes przyjrzał się krasnoludom. Słuchały zafascynowane, a dwa czy trzy poruszały ustami, bezgłośnie powtarzając słowa.
— To podziała? — szepnął.
— Trudno wymyślić poważniejszy precedens, sir. Wie pan, to przecież pieśń nad pieśniami! Najwyższe wezwanie! Jest praktycznie wbudowane w prawo krasnoludów. Nie mogą odmówić. To jakby… jakby nie byli krasnoludami, sir.
Któryś ze słuchaczy wyjął chustkę z drobniutkiej kolczugi i z wilgotnym brzękiem wytarł nos. Kilku innym łzy ciekły po policzkach. Kiedy przebrzmiała ostatnia nuta, przez moment trwała cisza, a potem zahuczał grom uderzanych toporami tarcz.
— Wszystko w porządku — rzuciła Cudo. — Biją brawo! Trochę zdyszana po tym wysiłku Sybil obejrzała się na męża. Jaśniała w blasku pochodni.
— Jak myślisz, dobrze było? — spytała.
— Sądząc po tych dźwiękach, zostałaś właśnie honorowym krasnoludem. — Vimes podał jej ramię. — Pójdziemy?
Krasnoludy wcisnęły się z nimi do windy. W dole gwar rozmów ucichł nagle, kiedy Vimes przestąpił próg i wzniósł Kajzerkę nad głową. A potem cała góra zadygotała od krzyków radości.
Przecież nawet jej nie widzą, myślał Vimes. Dla większości z nich to tylko malutki biały punkt. I to właśnie rozumieli spiskowcy… Nie trzeba czegoś kraść, by żądać za to okupu.
— Macie ich aresztować!
Dee przeciskał się naprzód, a za nim kolejni strażnicy.
— Znowu? — zapytał Vimes. Trzymał kamień w górze.
— Próbowałeś zamordować króla! Uciekłeś z celi!
— To zarzut, dla którego chętnie poznałbym więcej dowodów — odpowiedział tak spokojnie, jak tylko potrafił. Kajzerka była ciężka. — Nie możesz wciąż trzymać ludzi w ciemnościach, Dee.
— Z całą pewnością nie zobaczysz króla!
— W takim razie rzucę Kajzerkę!
— Proszę bardzo! To nie ma…
Vimes usłyszał syknięcia stojących za nim krasnoludów.
— To nie ma czego? — zapytał cicho. — Nie ma znaczenia? Przecież to Kajzerka!
Jeden z krasnoludów, które przyprowadziły ich tu z ambasady, krzyknął coś głośno. Kilku innych go poparło.
— Precedens przemawia za panem — przetłumaczyła Cudo.
— Mówią, że zawsze mogą pana zabić po rozmowie z królem.
— Nie całkiem na to liczyłem, ale musi wystarczyć. — Vimes spojrzał na Dee. — Mówiłeś, że chcesz, abym ją znalazł. Prawda? Znalazłem, a teraz chyba powinienem ją zwrócić prawowitemu właścicielowi…
— Ty… Król jest… Możesz ją oddać mnie! — Dee wyprostował się na wysokość piersi Vimesa.
— Wykluczone! — oburzyła się lady Sybil. — Kiedy Żelazny Młot przyniósł Kajzerkę Krwawemu Toporowi, czy przekazałby ją Slogramowi?
Zabrzmiały chóralne przeczenia.
— Oczywiście nie — przyznał Dee. — Slogram był zdra… — Urwał.
— Myślę — powiedział Vimes — że chyba jednak powinniśmy zobaczyć się z królem. Jak sądzisz?
— Nie możesz tego żądać!
Vimes wskazał zbity tłum za swymi plecami.
— Naprawdę bardzo się zdziwisz, jak trudno ci będzie wytłumaczyć to im wszystkim.
Na spotkanie z królem czekali pół godziny. Trzeba było go zbudzić. Musiał się ubrać. Królowie się nie spieszą. Tymczasem Vimes i Sybil siedzieli w przedpokoju na zbyt małych krzesłach, otoczeni przez krasnoludy, które same nie były pewne, czy stanowią straż więźniów, czy honorową eskortę. Inne Wieści ich wyprzedziły. Kiedy przybyli diuk z diuszesą, krasnoludy dumnie wyległy z dolnego miasta. Teraz szły ze wszystkich stron. Vimesa i Sybil prowadzono korytarzem, a przez cały czas, gdy przechodzili, ręce patrzących wysuwały się, by dotknąć Kajzerki.
Krasnoludy co chwilę zaglądały przez drzwi; Vimes słyszał podekscytowany gwar. Nie marnowały czasu na przyglądanie się jemu. Ich spojrzenia zawsze padały na Kajzerkę, którą trzymał na kolanach. Było jasne, że większość nigdy jej nie widziała.
Biedne głuptasy, myślał. To jest to, w co wszyscy wierzycie, ale zanim dzień dobiegnie końca, dowiecie się, że to tylko marna podróbka. Zobaczycie, że to fałszerstwo. I to właściwie kończy sprawę dla waszego małego świata… Starałem się rozwiązać zagadkę przestępstwa, a w efekcie popełnię jeszcze większe. Będę miał szczęście, jeśli wyjdę stąd żywy, nie? Drzwi się otworzyły. Dwa osobniki, których Vimes określał w myślach jako „ciężkie” krasnoludy, przeszły przez nie i obrzuciły obecnych oficjalnym, profesjonalnym wzrokiem. Mówił wyraźnie: dla waszej wygody i spokoju postanowiliśmy nie zabijać was jeszcze w tej chwili.
Potem wkroczył król, zacierając dłonie.
— Ach, wasza ekscelencja — powiedział, wymawiając to słowo raczej jak stwierdzenie faktu niż powitanie. — Widzę, że ma pan coś, co należy do nas.
Dee wystąpił przed zebrany u drzwi tłum.
— Muszę przedstawić poważne oskarżenie, sire! — oznajmił.
— Doprawdy? Zaprowadźcie tych ludzi do komory prawa. Pod strażą, naturalnie.
I król odszedł. Vimes zerknął na Sybil i wzruszył ramionami. Podążyli za władcą, pozostawiając za sobą gwar głównej jaskini.
Po raz kolejny Vimes znalazł się w pomieszczeniu, gdzie było za wiele półek i za mało świec. Król usiadł.
— Czy Kajzerka jest ciężka, wasza ekscelencjo?
— Tak!
— Ciąży na niej historia, rozumie pan. Proszę położyć ją na stole, ale z najwyższą ostrożnością. I jeszcze… Dee?
— Ta… rzecz! — Dee wskazał kamień palcem. — Ta rzecz jest, oszustwem, kopią! Fałszerstwem! Wykonanym w Ankh-Morpork! Elementem spisku, w który… jestem pewien, że potrafimy tego dowieść… zamieszany jest milord Vimes! To nie jest Kajzerka!
Król przysunął światło trochę bliżej i przyjrzał się jej krytycznie ze wszystkich stron.
— Wiele razy oglądałem już Kajzerkę — powiedział w końcu. — I muszę przyznać, że wydaje mi się rzeczą prawdziwą i całą rzeczą.
— Sire, żądam… to znaczy, doradzam zażądanie dokładnego badania, sire!
— Tak? — odparł łagodnie król. — No cóż, nie jestem ekspertem, niestety. Ale mamy szczęście, prawda, że Albrecht Albrechtson przybył tutaj na koronację. Cały stan krasnoludzi wie, jak sądzę, że to on jest najwyższym autorytetem w sprawie Kajzerki i jej historii. Przywołajcie go. Podejrzewam, że jest niedaleko. Wydaje mi się wręcz, że chyba wszyscy czekają teraz po drugiej stronie tych drzwi.
— W samej rzeczy, sire. — Kiedy Dee mijał Vimesa, wyraz tryumfu na jego twarzy wydawał się niemal obsceniczny.
— Obawiam się, kochanie, że będzie potrzebna następna pieśń, żeby nas stąd wydostać — wymruczał Vimes.
— Niestety, pamiętam tylko tę jedną, Sam. Reszta była głównie o złocie.
Dee powrócił z Albrechtem i orszakiem starszych, dostojnych krasnoludów.
— Witaj, Albrechcie — rzekł król. — Czy widzisz tę rzecz na stole? Padła sugestia, że nie jest to rzecz prawdziwa i cała rzecz. Chcielibyśmy poznać twoją opinię, jeśli można. — Król skinął Vimesowi głową. — Mój przyjaciel zna morporski, wasza ekscelencjo. Po prostu woli nie zanieczyszczać powietrza, używając go. Taki ma styl.
Albrecht popatrzył wrogo na Vimesa, po czym zbliżył się do stołu. Przyjrzał się Kajzerce z różnych kątów. Przysunął świece i pochylił się, by z bliska zbadać skórkę. Wyjął nóż zza pasa, postukał w nią i w straszliwym skupieniu wysłuchał uzyskanego dźwięku. Przewrócił Kajzerkę dołem do góry. Powąchał. Cofnął się i wykrzywił ponuro twarz.
— H’gradz? — zapytał.
Krasnoludy poszeptały między sobą, a potem kolejno skinęły głowami.
Ku przerażeniu Vimesa Albrecht odłupał z Kajzerki maleńki kawałek i włożył go do ust.
Gips, myślał Vimes. Świeży gips z Ankh-Morpork. A Dee wyłga się ze wszystkiego…
Albrecht wypluł odłamek na dłoń i przez chwilę wpatrywał się W sklepienie, przeżuwając…
Potem on i król wymienili długie, pełne zadumy spojrzenia.
— P’agka — oświadczył w końcu Albrecht. — Ap’akaga ad… Znowu zabrzmiały szepty, a Vimes usłyszał, jak Cudo tłumaczy:
— To rzecz i cała…
— Tak, tak… — powiedział.
I pomyślał: Na bogów, jesteśmy dobrzy. Ankh-Morpork, jestem z ciebie dumny. Kiedy popełniamy fałszerstwo, jest lepsze od oryginału.
Chyba że… chyba że coś mi umknęło…
— Dziękuję wam, panowie — rzekł król.
Skinął ręką. Krasnoludy wyszły rzędem, niechętnie, raz po raz oglądając się na Vimesa.
— Dee, przynieś z komnaty mój topór, dobrze? — polecił król. — Osobiście, jeśli można. Nie chciałbym, żeby ktoś inny go dotykał. Wasza ekscelencjo, pan i pańska dama zostaniecie tutaj. Wasz… krasnolud musi jednak wyjść. Przy drzwiach mają stanąć straże. Dee?
Kosztowacz Idei trwał w bezruchu. — Dee!
— Co… Tak, sire?
— Rób, co ci poleciłem.
— Sire, przodek tego człowieka zabił kiedyś króla!
— Ośmielę się zatem przypuszczać, że pozbyli się z systemu tych odruchów! A teraz rób, co mówię!
Krasnolud wyszedł czym prędzej, tylko w progu jaskini raz jeszcze spojrzał gniewnie na Vimesa. Król siadł wygodniej.
— Proszę usiąść, wasza dyżurność. Pańska dama także. — Oparł łokieć na poręczy krzesła i wsunął dłoń pod brodę. — A teraz, panie Vimes, niech mi pan powie prawdę. Niech mi pan powie wszystko. Wyjawi tę prawdę, która jest cenniejsza niż niewielkie ilości złota.
— Nie jestem już pewien, czyją znam.
— Aha. Dobry początek. Niech więc pan opowie, co podejrzewa.
— Sire, mógłbym przysiąc, że ten kamień jest fałszywy jak cynowy dolar.
— Ach, doprawdy?
— Prawdziwa Kajzerka nie została skradziona. Zniszczono ją. Sądzę, że ktoś ją rozbił, rozkruszył i zmieszał z piaskiem w tamtej grocie. Rozumiesz, sire, kiedy ludzie zobaczą, że coś zniknęło, a potem ktoś się zjawi z czymś, co wygląda całkiem podobnie, pomyślą: „To musi być to, musi, bo nie ma tego tam, gdzie myśleliśmy, że będzie”. Ludzie już tacy są. Coś znika, coś podobnego zjawia się gdzie indziej, więc uważają, że musiało jakoś przenieść się z jednego miejsca do drugiego. — Vimes roztarł grzbiet nosa. — Przepraszam, niewiele spałem…
— Dobrze pan sobie radzi jak na lunatyka.
— Sądzę, że ten… złodziej współpracował z wilkołakami. To one kryły się za sprawą „Synów Agiego Młotokrada”. Chcieli szantażem zmusić waszą wysokość do zrzeczenia się tronu. No, ale to już wiesz, sire. Żeby utrzymać Uberwald w ciemnościach. Gdybyś się nie wycofał, wybuchłaby wojna. A gdybyś się wycofał, Albrecht dostałby fałszywą Kajzerkę.
— Co jeszcze wydaje się panu, że wie?
— No, kopię wykonano w Ankh-Morpork. Dobrze nam to wychodzi. Sądzę, że wykonawcę ktoś kazał zabić. Niczego się nie dowiem, dopóki tam nie wrócę. Ale się dowiem.
— A zatem naprawdę doskonale to wychodzi w waszym mieście, skoro zdołaliście oszukać Abrechta. Jak to możliwe, pańskim zdaniem?
— Chce pan znać prawdę, sire? — Jak najbardziej.
— Czy jest wykluczone, by Albrecht był zamieszany? Trzeba odkryć, gdzie są pieniądze, jak mawiał mój dawny sierżant.
— Aha. Kto to powiedział: „Gdzie są policjanci, tam się odkrywa przestępstwa”?
— No… ja, sire, ale…
— A więc zbadajmy to. Dee powinien mieć dość czasu do namysłu. O…
Drzwi się otworzyły. Wszedł Kosztowacz Idei, niosąc krasnoludzi topór. Był to topór górniczy, z iglicą po jednej stronie, by odłupywać próbki skały, i właściwym szerokim ostrzem po drugiej — gdyby ktokolwiek chciał w tym przeszkodzić.
— Wezwij strażników, Dee — polecił król. — I młodego krasnoluda jego ekscelencji. Takie wydarzenia muszą mieć świadków.
A niech mnie, pomyślał Vimes, obserwując twarz Dee, kiedy przybyli wezwani. Musi być jakiś podręcznik… Każdy glina wie, jak to działa. Dajesz im poznać, że wiesz, że zrobili coś złego, ale nie mówisz, co to takiego, a już na pewno nie mówisz, ile wiesz, nie pozwalasz się im uspokoić, odzywasz się tylko spokojnie i…
— Połóż ręce na Kajzerce, Dee. Dee odwrócił się nerwowo.
— Sire?
— Połóż ręce na Kajzerce. Wykonaj rozkaz. Natychmiast. …pokazujesz im tę groźbę, ale nigdy o niej nie wspominasz, o nie, bo nie możesz im zrobić nic, czego już im nie robi ich wyobraźnia. I tak trzymasz, dopóki się nie złamią albo — w przypadku mojej dawnej nauczycielki — dopóki nie poczują, że mają mokro w butach. I to nawet nie zostawia śladów.
— Powiedz mi o śmierci Długopalcego, kapitana świec — polecił król, kiedy Dee, z wyrazem tępego lęku na twarzy, dotknął Kajzerki.
Słowa popłynęły strumieniem.
— Przecież już mówiłem, sire…
— Jeśli nie będziesz trzymał dłoni przyciśniętych do Kajzerki, Dee, postaram się, żeby umocować je tam na stałe. Powiedz mi jeszcze raz.
— Ja… On… odebrał sobie życie, sire. Ze wstydu.
Król sięgnął po topór i odwrócił go tak, że długi kolec sterczał na zewnątrz.
— Powiedz jeszcze raz.
Vimes słyszał teraz oddech Dee, szybki i urywany.
— Odebrał sobie życie, sire! Król uśmiechnął się do Vimesa.
— To taki stary przesąd, wasza ekscelencjo: skoro Kajzerka zawiera ziarno prawdy, rozgrzeje się do czerwoności, jeśli ktokolwiek, kto jej dotyka, zacznie kłamać. Oczywiście nie sądzę, by w naszych trochę nowocześniejszych czasach jeszcze ktoś w to wierzył.
Zwrócił się do Dee.
— Powiedz jeszcze raz — szepnął.
Kiedy topór lekko się poruszał, na ostrzu błyskały odbite płomienie świec.
— Odebrał sobie życie! On sam!
— O tak. Powiedziałeś. Dziękuję — rzekł król. — A czy przypominasz sobie, Dee, kiedy Slogram wysłał do Żelaznego Młota fałszywą wieść o śmierci Krwawego Topora w bitwie, przez co Żelazny Młot w rozpaczy odebrał sobie życie, czyja była wina?
— Slograma, sire — odparł natychmiast Dee.
Vimes podejrzewał, że odpowiedź pochodzi z dawnych, wrytych w pamięć lekcji.
— Tak. — Król pozwolił, by słowo to zawisło na chwilę w powietrzu. — A kto wydał rozkaz, by zabić rzemieślnika w Ankh-Morpork?
— Sire?
— Kto wydał rozkaz, by zabić rzemieślnika w Ankh-Morpork?
Ton głosu się nie zmienił, był wciąż tak samo śpiewny i spokojny. Brzmiał, jakby król zamierzał powtarzać to pytanie w nieskończoność.
— Nic nie wiem o…
— Straże! Przyciśnijcie mu mocno dłonie do Kajzerki. Podeszli. Każdy chwycił go za jedną rękę. — Jeszcze raz, Dee. Kto wydał rozkaz?
Dee wił się, jakby ręce mu płonęły.
— Ja-ja…
Vimes widział, jak bieleje skóra na dłoniach Dee, kiedy usiłował oderwać je od kamienia.
Ale przecież kamień jest fałszywy! Mógłbym przysiąc, że zniszczył ten prawdziwy, więc on wie, że to kopia. Zwyczajny kawał gipsu, pewnie jeszcze trochę wilgotny w środku! Vimes starał się myśleć. Oryginalna Kajzerka była w grocie, tak? Tak? A jeśli nie tam, to gdzie? Wilkołaki wierzyły, że dają mu podróbkę, a przecież potem cały czas miał ją na oku.
Poprzez mgłę zmęczenia usiłował myśleć logicznie.
Rozważał kiedyś pomysł, że oryginalna Kajzerka to ta w Muzeum Chleba Krasnoludów. To byłby niezły sposób na zapewnienie jej bezpieczeństwa. Nikt przecież nie kradłby czegoś, o czym wiadomo, że jest kopią. Cała ta sprawa to Piąty Elefant — nic nie jest tym, czym się wydaje. Wszystko skrywa mgła.
Która jest prawdziwa?
— Kto wydał rozkaz, Dee? — powtórzył król.
— Nie ja! Ja tylko powiedziałem, że muszą podjąć wszelkie niezbędne kroki, aby zachować tajemnicę!
— Komu to powiedziałeś?
— Mogę podać nazwiska!
— Później rzeczywiście podasz. Obiecuję ci to, chłopaczku. A wilkołaki?
— Baronowa to zaproponowała! Naprawdę!
— Uberwald dla wilkołaków. Ach tak… „radość poprzez siłę”. Przypuszczam, że bardzo wiele ci obiecały. Możesz teraz zdjąć ręce z Kajzerki. Nie chcę dręczyć cię dłużej. Ale dlaczego? Moi poprzednicy wyrażali się o tobie jak najlepiej, byłeś krasnoludem znaczącym i wpływowym… A potem zgodziłeś się, by być pionkiem w grze wilkołaków. Dlaczego?
— Dlaczego mamy pozwalać, by uszło im to bezkarnie? — warknął Dee. Głos łamał mu się z napięcia.
Król spojrzał na Vimesa.
— No tak. Przypuszczam, że wilkołaki pożałują… — zaczął.
— Nie one! To te… w Ankh-Morpork! Noszą makijaż i sukienki, i… i zachowują się obrzydliwie! — Dee wyciągnął palec w stronę Cudo. — Ha’ak! jak możesz choćby na to patrzeć? Pozwalasz… jej… — Vimes rzadko kiedy słyszał słowo tak ociekające jadem. — …jej paradować tutaj! I tak się dzieje wszędzie, bo ludzie nie są stanowczy, nie są posłuszni, pozwalają, by ginęły dawne zwyczaje! Zewsząd do-cierają raporty! One niszczą wszystko co krasnoludzie, niszczą swoimi… miękkimi ubraniami, swoimi farbkami, swoimi… ohydnymi postępkami! Jak możesz być królem i na to pozwalać? Wszędzie tak postępują, a ty nie robisz nic! Dlaczego wolno im tak postępować? — Dee szlochał. — A mnie nie…
Vimes zauważył ze zdumieniem, że Cudo ma łzy w oczach.
— Rozumiem — rzekł król. — No cóż, przypuszczam, że to wiele tłumaczy. — Skinął na strażników. — Wyprowadźcie… ją. Pewne sprawy muszą zaczekać dzień czy dwa.
Cudo zasalutowała nagle.
— Proszę o zgodę na towarzyszenie jej, sire!
— Ale po co, młoda… młody krasnoludzie?
— Myślę, że potrzebuje kogoś, z kim mogłaby porozmawiać. Wiem, że ja bym potrzebowała, sire.
— Naprawdę? Widzę, że twój komendant nie zgłasza sprzeciwu. Idź zatem.
Król oparł się na krześle, kiedy strażnicy wyprowadzali więźnia i jego nowego adwokata.
— A więc, wasza ekscelencjo?
— To jest prawdziwa Kajzerka?
— Nie jest pan pewien?
— Dee był!
— Dee znalazł się… w trudnym stanie umysłu. — Król popatrzył w sufit. — Myślę, że powiem panu, wasza ekscelencjo, ponieważ naprawdę nie chciałbym, aby przez resztę swego czasu tutaj zadawał pan niemądre pytania. Tak, to jest prawdziwa Kajzerka.
— Ale jak…
— Chwileczkę. Tak samo prawdziwa jak tamta, owszem, rozbita w grocie na pył przez Dee… w ataku szaleństwa — ciągnął król. — Tak samo jak… niech pomyślę…, pięć wcześniejszych. Wciąż nietkniętych przez czas po tysiącu pięciuset latach, Jacyż romantycy z tych krasnoludów! Nawet najlepszy chleb krasnoludów kruszy się po kilku wiekach.
— Fałszywe? — zdumiał się Vimes. — Wszystkie fałszywe? Nagle król pochwycił swój górniczy topór.
— To, milordzie, jest topór mojego rodu. Posiadamy go od prawie dziewięciuset lat. Oczywiście czasem potrzebował nowego ostrza. Czasami wymagał innego drzewca, innych deseni na metalu, odnowienia ornamentacji… Ale czy wciąż nie jest to ten sam dziewięćsetletni rodowy topór? A ponieważ z latami zmieniał się delikatnie, wie pan, wciąż jest to całkiem dobry topór. Całkiem dobry. Czy powie mi pan, że to też podróbka?
Vimes przypomniał sobie twarz Albrechta.
— On wiedział.
— O tak. Pewna liczba… starszych krasnoludów wie. Wiedza przekazywana jest w rodzinach. Pierwsza Kajzerka rozkruszyła się po trzystu latach, kiedy ówczesny król jej dotknął. Mój przodek, widzi pan, był wtedy strażnikiem i świadkiem tego zdarzenia. Zyskał przyspieszony awans, można powiedzieć. Jestem pewien, że mnie pan rozumie. Potem byliśmy już lepiej przygotowani. I tak za jakieś pięćdziesiąt lat zaczęlibyśmy szykować następną. Cieszę się, że powstała w wielkim krasnoludzim mieście Ankh-Morpork i wcale bym się nie zdziwił, gdyby okazała się doskonałą kontynuatorką. Proszę spojrzeć, nawet żyłki są tam, gdzie trzeba.
— Przecież Albrecht mógł pana zdradzić!
— Co zdradzić? Nie jest królem, ale bardzo bym się zdziwił, gdyby ktoś z jego rodu nie zasiadł kiedyś na tronie, gdy nadejdzie czas. Jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz, jak mawiają Igory.
Król pochylił się do Vimesa.
— Pracował pan w błędnym mniemaniu, jak podejrzewam, że skoro Albrecht nie lubi Ankh-Morpork i ma… staroświeckie poglądy, to jest złym krasnoludem. Ale znamy się od dwustu lat. Jest uczciwy i honorowy… bardziej ode mnie, jak uważam. Pięćset lat temu byłby znakomitym królem. Dziś może już nie. Może… ha… toporowi moich przodków przyda się nowa rękojeść. Ale teraz ja jestem królem, a on akceptuje to całym sercem, ponieważ gdyby nie, uznałby, że nie jest krasnoludem. Rozumie pan? Oczywiście będzie teraz mi się sprzeciwiał na każdym kroku. Być dolnym królem to nie jest łatwa praca. Ale, że użyję jednej z waszych metafor, wszyscy siedzimy w jednej łodzi. Pewnie, możemy próbować wypchnąć się nawzajem za burtę, jednak tylko szaleniec, jak Dee, wybija dziurę w dnie.
— Kapral Tyłeczek sądziła, że wybuchnie wojna… — oświadczył słabym głosem Vimes.
— Zawsze znajdą się jakieś gorące głowy. Ale chociaż spieramy się, kto steruje łodzią, nikt nie przeczy temu, że to ważna podróż. Widzę, że jest pan zmęczony. Niech pańska opiekuńcza dama odprowadzi pana do domu. Ale na pożegnanie… Co to takiego, wasza ekscelencjo, czego pragnie Ankh-Morpork?
— Ankh-Morpork chce znać nazwiska morderców — wymamrotał Vimes.
— Nie, tego chce komendant Vimes. Czego chce Ankh-Morpork? Złota? Zwykle chodzi o złoto. A może żelaza? Zużywacie dużo żelaza.
Vimes zamrugał. Poddał się w końcu. W jego mózgu nic już nie pozostało. Nie był nawet pewien, czy potrafi wstać. Przypomniał sobie jedno słowo.
— Tłuszczu — oznajmił tępo.
— Aha. Piąty Elefant. Jest pan pewien? Mamy teraz sporo dobrego żelaza. Żelazo czyni silnym. Tłuszcz czyni jedynie śliskim.
— Tłuszcz — powtórzył Vimes, czując, jak ogarnia go ciemność. — Mnóstwo tłuszczu.
— No cóż, naturalnie. Cena wynosi dziesięć ankhmorporskich centów za baryłkę, jednakże, wasza ekscelencjo, ponieważ dobrze się poznaliśmy, skłonny byłbym może…
— Pięć centów za baryłkę pierwszej klasy wysoko przetopionego, trzy centy za klasę drugą, dziesięć centów za baryłkę ciężkiego łoju dostarczoną bezpiecznie do Ankh-Morpork — powiedziała Sybil. — I wszystko z pokładów Siodła Schmaltzbergu, mierzone w skali Staloskórki. Mam pewne wątpliwości co do długoterminowej jakości szybów Wielkiego Kła.
Vimes usiłował skupić wzrok na żonie. Wydawała się nagle bardzo odległa, nie wiedzieć czemu.
— Co?
— Wiesz, trochę poczytałam, kiedy siedziałam w ambasadzie. Te notesy. Przepraszam.
— Chce nas pani puścić z torbami, madame? — Król uniósł ręce.
— Możemy być elastyczni w kwestii dostaw — odparła lady Sybil.
— Klatch zapłaci co najmniej dziewięć za pierwszą klasę.
— Ale klatchiański ambasador nie siedzi tutaj… Król się uśmiechnął.
— Ani nie ma takiej żony, pani, na swoje nieszczęście. Sześć, pięć i piętnaście.
— Sześć z obniżką do pięciu po dwudziestu tysiącach, trzy i pół równo dla klasy drugiej. Możemy dać trzynaście za łój.
— Do przyjęcia, ale niech pani da czternaście za biały łój, a ja zgodzę się na siedem za twardy łój z nowych pokładów, które właśnie otwieramy. Dają całkiem przyzwoite świece, pani wie.
— Sześć, obawiam się. Nie zbadaliście jeszcze pełnych zasobów tych złóż i wydaje mi się, że w niższych warstwach można rozsądnie oczekiwać wysokich poziomów zanieczyszczeń i SCK. Poza tym sądzę, że wasze prognozy dotyczące ich zawartości grzeszą nadmiernym optymizmem.
— Co to jest SCK? — wymamrotał Vimes.
— Spalone chrupiące kawałki — wyjaśniła Sybil. — Głównie niewiarygodnie wielkie i pradawne zwierzęta wysmażone na skwarki.
— Zdumiewa mnie pani, lady Sybil — powiedział król. — Nie sądziłem, że zna się pani na wydobyciu tłuszczu.
— Przygotowywanie śniadań dla Sama to edukacja sama w sobie, wasza wysokość.
— No cóż, czy zwykły król może się sprzeciwić? Niech będzie sześć. Cena pozostanie niezmieniona przez dwa lata… — Król zauważył, że Sybil otwiera usta. — Dobrze, dobrze. Przez trzy. Nie jestem królem nierozsądnym.
— Ceny na nabrzeżu?
— Jak mógłbym odmówić?
— Zatem zgoda.
— Dokumenty trafią do pani zaraz rankiem. A teraz naprawdę musimy pójść każdy swoją drogą. Widzę, że jego ekscelencja ma za sobą ciężki dzień. Ankh-Morpork będzie pływało w tłuszczu. Nie wyobrażam sobie nawet, co będziecie z nim robić.
— Światło — powiedział Vimes.
I kiedy w końcu ogarnęła go ciemność, padł łagodnie w rozwarte ramiona snu.
Sam Vimes obudził się, czując zapach gorącego tłuszczu. Otaczała go miękkość. Praktycznie go więziła.
Przez chwilę sądził, że to śnieg, tyle że śnieg zwykle nie jest taki ciepły. W końcu zidentyfikował ją jako godną obłoku miękkość materaca na ambasadorskim łożu.
Pozwolił, by jego uwaga powróciła do zapachu tłuszczu. Były w nim… podteksty. W szczególności wyraźna składowa spalenizny. Ponieważ zakres gastronomicznych rozkoszy Sama Vimesa obejmował pasmo od „dobrze wysmażonego” do „skarmelizowanego”, było to bardzo obiecujące.
Zmienił pozycję i natychmiast tego pożałował. Każdy mięsień w ciele jęknął protestująco. Sam Vimes położył się więc nieruchomo i czekał, aż wygaśnie ogień w jego grzbiecie.
W głowie układały mu się powoli strzępy i okruchy minionych dwóch dni. Raz czy dwa razy się skrzywił. Czy naprawdę przebił lód w taki sposób? Czy rzeczywiście stanął do walki z wilkołakiem, chociaż zwierz był tak silny, że mógłby zgiąć miecz w obręcz? Czy Sybil wytargowała od króla mnóstwo tłuszczu? I…
Tak czy inaczej leżał teraz w miłym, ciepłym łóżku, a sądząc po zapachu, zbliżało się już śniadanie.
Kolejny element wspomnień wpłynął na swoje miejsce. Vimes stęknął i z trudem zsunął nogi z łóżka. Nie, Wolfgang nie mógł tego przeżyć, niemożliwe.
Nagi powlókł się do łazienki i pokręcił wielkimi kurkami. Chlusnęła ciepła, cuchnąca woda.
Po chwili leżał już w wannie. Było mu trochę za gorąco, ale pamiętał śniegi… Być może od tej chwili już żadna kąpiel nie będzie dostatecznie gorąca.
Spłukał z siebie część bólu.
Ktoś zapukał do drzwi.
— To ja, Sam!
— Sybil?
Weszła, niosąc dwa ogromne ręczniki i świeże ubranie.
— Dobrze cię widzieć znowu na nogach. Igor smaży kiełbaski. Nie podoba mu się to. Uważa, że należy je gotować. Szykuje też opadek, plamiak fikkuński i cierpiący pudding. Nie chciałam, rozumiesz, żeby jedzenie trafiło na śmietnik. Chyba nie mam ochoty zostawać tu do końca uroczystości.
— Wiem, o co ci chodzi. Jak się czuje Marchewa?
— Powiedział, że nie chce kiełbasek.
— Co? Jest zdro… Może chodzić?
— A przynajmniej siedzieć. Igor to cudotwórca. Angua twierdzi, że to było brzydkie złamanie, ale on użył jakiejś aparatury, która… No, w każdym razie Marchewa nie ma już nawet temblaka.
— Przydatny człowiek. Warto takiego mieć pod ręką — uznał Vimes, wciągając cywilizowane spodnie.
— Angua mówi, że ma w piwnicy lodownię, a w niej zamrożone słoje z… z… Powiedzmy tyle, że proponował dla ciebie na śniadanie wątróbkę z cebulką, ale powiedziałam: nie.
— Lubię wątróbkę z cebulką — oświadczył Vimes. Pomyślał chwilę. — W każdym razie lubiłem do teraz.
— Wydaje mi się, że król też chce, byśmy wyjechali. Bardzo uprzejmie. Wielu pełnych szacunku krasnoludów zjawiło się tu z dokumentami zaraz rano.
Vimes ponuro kiwnął głową. To miało sens. Gdyby on był królem, też by wolał, żeby Vimes jak najszybciej się wyniósł. Tutaj proszę, podziękowania i wyrazy wdzięczności, śliczna umowa handlowa, bardzo nam przykro, że musi pan jechać, proszę nas znowu odwiedzić, byle nie za szybko…
Na śniadanie dostał wszystko, o czym marzył. Potem poszedł odwiedzić inwalidę.
Marchewa był blady, miał podkrążone oczy, ale się uśmiechał. Siedział w łóżku i pił fettsuppe.
— Dzień dobry, panie Vimes! Rozumiem, że wygraliśmy?
— Angua ci nie mówiła?
— Lady Sybil powiedziała, że pobiegła gdzieś z wilkami, kiedy spałem.
Jak najlepiej potrafił, Vimes streścił wydarzenia zeszłej nocy.
— Gavin był szlachetnym zwierzęciem — rzekł po chwili Marchewa. — Przykro mi, że nie żyje. Na pewno byśmy się zaprzyjaźnili.
Każde słowo powiedziałeś całkiem szczerze, myślał Vimes. Wiem, że tak. Ale wszystko ułożyło się dla ciebie całkiem dobrze, co? Jak zawsze. Gdyby zdarzyło się odwrotnie, gdyby Gavin pierwszy zaatakował Wolfa, wiem, że to ty byś spadł z tym draniem do rzeki. Ale nie spadłeś… Gdybyś był kostką, zawsze wypadałyby na tobie same szóstki.
Ale kostki nie rzucają się same. Gdyby nie przeczyłoby to wszystkiemu, co chciałby, aby było prawdziwe dla świata, Vimes mógłby niemal uwierzyć w kierujące ludzkimi losami przeznaczenie. I niech bogowie mają w opiece innych, którzy są w pobliżu, kiedy to wielkie przeznaczenie działa w świecie i owija wokół siebie każdego nieszczęśnika…
Głośno powiedział:
— Ten biedny Gaspode też poleciał.
— Jak? Co tam robił?
— No, można powiedzieć, że zyskał pełną uwagę naszego chłopaczka. Prawdziwy uliczny wojownik.
— Biedak. W głębi serca był dobrym psem.
I znowu słowa te wydałyby się błahe i niewłaściwe u kogokolwiek innego, ale zyskały znaczenie poprzez sposób, w jaki Marchewa je wypowiedział.
— Co z Tantonym? — zainteresował się Vimes.
— Lady Sybil mówiła, że poszedł sobie dziś rano.
— Wielkie nieba! Przecież Wolfgang grał w kółko i krzyżyk na jego piersi!
— Igor świetnie sobie radzi z igłą, sir.
Po chwili zamyślony Sam Vimes wyszedł na dziedziniec. Igor ładował już bagaże do powozów.
— Eee… Którym jesteś? — zapytał Vimes.
— Igorem, jafhie panie.
— Aha. No jasne. Powiedz, dobrze ci tutaj? Przydałby się nam w straży ktoś… ktoś o twoich talentach. Naprawdę.
Igor spojrzał na niego z dachu powozu.
— W Ankh-Morpork, jafnie panie? Cof podobnego… Każdy chce wyjechać do Ankh-Morpork. To bardzo kufąca propozycja. Ale znam foje obowiązki, wafa ekfelencjo. Mufę przygotować tu fyftko dla naftępnego ekfelencji.
— No ale…
— Jednakże fczęfliwie fię fkłada, mój foftrzeniec Igor fuka włafnie jakiejf pofady. Powinien dobrze fię urządzić w Ankh-Morpork. Jeft trochę za nowoczefny dla Uberwaldu, to na pewno.
— Porządny chłopak?
— Ma ferce na włafciwym miejfcu. Wiem to z całą pewnofcią, jafnie panie.
— No… dobrze. W takim razie go zawiadom. Odjeżdżamy, jak tylko będziemy gotowi.
— Będzie zachwycony, jafnie panie! Fłyfałem, że w Ankh-Morpork ciała leżą fobie na ulicy, tylko zbierać!
— Nie jest aż tak źle, Igorze.
— Trudno, nie można mieć fyftkiego. Zawiadomię go natychmiaft. Igor odszedł krokiem zbliżonym do przyspieszonego kuśtykania. Ciekawe, dlaczego oni wszyscy tak chodzą, zastanowił się Vimes.
Muszą mieć jedną nogę krótszą od drugiej. Albo to, albo całkiem nie umieją dobierać sobie butów.
Usiadł na schodkach prowadzących do budynku i sięgnął po cygaro. Czyli tak się to kończy… Znowu ta przeklęta polityka. Zawsze chodzi o przeklętą politykę albo przeklętą dyplomację. Obrzydliwe kłamstwa w eleganckich kostiumach. Kiedy człowiek schodzi z ulic, przestępcy zwyczajnie prześlizgują mu się między palcami. Król, lady Margolotta, Vetinari… oni zawsze szukają jakiegoś ogólnego obrazu. Vimes wiedział, że sam jest i zawsze będzie człowiekiem od małych obrazków. Dee jest użyteczna, więc pewnie dostanie, no, parę dni kruszenia chleba czy jakie tam kary tu przewidują za niegrzeczność. W końcu zniszczyła tylko fałszywy kamień, prawda?
Prawda?
Ale myślała, że popełnia o wiele cięższą zbrodnię. A to powinno coś znaczyć, przynajmniej w osobistej Vimesowej galerii małych obrazków.
Natomiast baronowa była winna jak wszystkie demony. Ginęli ludzie. Co do Wolfganga… cóż, pewni ludzie po prostu rodzą się winni. Po prostu. Cokolwiek zrobią, staje się przestępstwem właśnie dlatego, że oni to zrobili. Dmuchnął obłokiem dymu.
Takim ludziom nie powinno się pozwalać zwyczajnie umrzeć i zniknąć ze sprawy. Ale… on nie umarł.
Sybil mówiła, że wilki zbadały teren bardzo daleko w dół rzeki, na obu brzegach. Nie wywąchały go. Niżej była masa progów i następny wodospad. Nawet gdyby go to nie zabiło, pewnie żałowałby, że przeżył.
Jeśli popłynął z prądem. Ale w górze rzeki też nie było nic prócz spienionej wściekle wody, aż do miasteczka.
Nie, nie mógłby… Nikt nie zdoła popłynąć w górę wodospadu… Lekkie uczucie chłodu zrodziło się Vimesowi na karku. Ale… Przecież każdy rozsądny osobnik wyniósłby się z kraju, prawda? Szukały go wilki, Tan tony nie wspominał ciepło, a jeśli Vimes prawidłowo ocenił króla, to krasnoludy też mają dla niego jakąś niewielką mroczną zemstę…
Kłopot polega na tym, że jeśli w myślach naszkicować wizerunek rozsądnego osobnika i spróbować nałożyć go na wizerunek Wolfa, nie da się ich dopasować w żadnym miejscu.
Jest takie stare powiedzenie, że jak pies zawsze wraca do swoich wymiocin, tak dureń wraca do swego szaleństwa. To obejmowało Wolfa z obu stron.
Vimes wstał i odwrócił się czujnie. Nikogo nie zauważył. Z bramy prowadzącej na ulicę dobiegały zwyczajne odgłosy: śmiech przechodniów, brzęk uprzęży, szuranie łopaty odgarniającej śnieg, który spadł nocą.
Przeszedł ostrożnie do ambasady, cały czas opierając się plecami o ścianę, i bokiem dotarł do schodów — po drodze zaglądał we wszystkie drzwi. Przebiegł przez rozległy hol, zrobił przewrót przez ramię i stanął pod przeciwną ścianą.
— Coś się stało, sir? — spytała Cudo. Przyglądała mu się ze szczytu schodów.
— Ehm… Nie zauważyłaś czegoś dziwnego? — Vimes otrzepał się, trochę zażenowany. — I zdaję sobie sprawę, że mówię o budynku z Igorem wewnątrz.
— Może coś pan podpowie, sir?
— Wolfgang, do licha!
— Przecież on jest martwy, sir. Prawda?
— Nie dość martwy!
— No… to co mam robić?
— Gdzie jest Detrytus?
— Poleruje swój hełm, sir — odparła Cudo na granicy paniki.
— Po demona marnuje czas na coś takiego?
— No… no bo… za dziesięć minut mamy wyruszyć na koronację, sir. — Atak…
— Lady Sybil kazała mi pana znaleźć. Bardzo stanowczym tonem. W tej właśnie chwili w korytarzu rozległ się głos lady Sybil.
— Samie Vimes! Chodź tu natychmiast!
— O, takim, sir — dodała uprzejmie Cudo.
Vimes powlókł się do sypialni. Sybil miała na sobie kolejną błękitną suknię, diadem i stanowczy wyraz twarzy.
— To takie eleganckie przyjęcie? — zapytał niepewnie. — Pomyślałem, że gdybym włożył czystą koszulę…
— Twój oficjalny galowy mundur czeka w garderobie — poinformowała twardo Sybil.
— Wczoraj miałem naprawdę ciężki dzień…
— To będzie koronacja, Samuelu Vimes! Nie jakieś spotkanie w barze! Idź szybko i się przebierz. Uwzględniając… i nie chcę tego powtarzać dwa razy… hełm z pióropuszem.
— Ale nie czerwone rajtuzy — rzucił błagalnie Vimes, wiedząc, że to płonna nadzieja. — Proszę…
— Czerwone rajtuzy, Sam, są oczywiste.
— Marszczą się przy kolanach — zaprotestował, choć była to już tylko skarga pokonanego.
— Zadzwonię po Igora, żeby ci pomógł.
— Wiele musi się jeszcze zmienić, i to mocno, żebym nie potrafił sam włożyć własnych rajtuzów. Dziękuję uprzejmie.
Vimes ubierał się pospiesznie, nasłuchując… czegokolwiek. Może jakiegoś skrzypnięcia w niewłaściwym miejscu.
Przynajmniej był to mundur straży, nawet jeśli miał buty z klamrami. Należał do niego miecz. Kostium diukowski miecza nie przewidywał, co zawsze wydawało się Vimesowi zadziwiająco głupie. Człowiek zostaje diukiem za to, że dobrze walczy, a potem nie dają mu niczego, czym mógłby tę walkę prowadzić.
W sypialni brzęknęło szkło… i lady Sybil ze zdumieniem spojrzała na męża wpadającego z uniesionym mieczem.
— Upadł mi korek z butelki perfum, Sam! Co się z tobą dzieje? Nawet Angua uważa, że Wolfgang jest pewnie wiele mil stąd i w stanie, który nie pozwoli mu na sprawianie kłopotów. Czemu jesteś taki nerwowy?
Vimes odłożył miecz i spróbował się trochę uspokoić.
— Bo to typowy kumpel flaszki, kochanie. Znam takie typy. Normalny człowiek, kiedy porządnie oberwie, odczołguje się na bok. A przynajmniej ma dość rozsądku, żeby nie wstawać. Ale czasami trafiasz na takiego, który nie umie odpuścić. Słabeusze po sto dziesięć funtów, którzy usiłują z byka załatwić Detrytusa. Zawzięci mali dranie z wagi koguciej, którzy rozbijają butelkę o bar i próbują atakować pięciu strażników jednocześnie. Wiesz, o co mi chodzi? To idioci, którzy walczą dalej, chociaż już dawno powinni przestać. Jedyny sposób, żeby ich powstrzymać, to ich wyeliminować.
— Chyba znam ten typ, rzeczywiście — przyznała lady Sybil z ironią, którą Sam Vimes dostrzegł dopiero kilka dni później.
Zdjęła jakąś nitkę z jego płaszcza.
— On tu wróci… Czuję to w wodzie — wymamrotał.
— Sam? — Tak?
— Czy mógłbyś poświęcić mi kilka minut? Wolfgang to problem Angui, nie twój. Naprawdę chciałabym chwilę spokojnie z tobą porozmawiać, kiedy akurat nie gonisz za wilkołakami.
Powiedziała to tak, jakby chodziło o drobną skazę charakteru, na przykład skłonność zostawiania butów w miejscu, gdzie ktoś może się o nie potknąć.
— Wiesz, to one mnie goniły — zauważył.
— Ale stale jacyś ludzie bywają mordowani albo ciebie próbują zamordować…
— Nie proszę ich o to, kochanie.
— Sam, będę miała dziecko.
Vimes miał głowę pełną wilkołaków, a jego obwody mężowskie włączyły się automatycznie, gotowe odpowiedzieć: „Oczywiście, moja droga” albo „Wybierz kolor, jaki ci odpowiada”, albo „Sprowadzę kogoś, kto to naprawi”. Na szczęście mózg posiadał własny instynkt samozachowawczy, a że nie chciał znaleźć się w czaszce rozbitej nocną lampką, wypisał słowa Sybil białymi, ognistymi literami po wewnętrznej stronie oczu. A potem się schował. Dzięki temu odpowiedzią było słabe:
— Co? Jak?
— W zwykły sposób, mam nadzieję. Vimes usiadł ciężko na łóżku.
— Ale… nie w tej chwili?
— Bardzo bym się zdziwiła. Ale pani Content twierdzi, że nie ma wątpliwości, a jest akuszerką od pięćdziesięciu lat.
— Aha… — Jeszcze kilka funkcji mózgowych pojawiło się z powrotem. — Dobrze. To… dobrze.
— Pewnie trzeba trochę czasu, żeby to do ciebie dotarło.
— Tak. — Rozjarzył się kolejny neuron. — Ale… wszystko będzie dobrze, prawda?
— O co ci chodzi?
— No, nie jesteś już… nie jesteś taka… jak…
— Sam, moja rodzina była hodowana dla hodowli. To taka arystokratyczna tradycja. Oczywiście, że wszystko będzie dobrze.
— Aha. Świetnie… Vimes siedział i patrzył w pustkę. Miał wrażenie, że głowa stała się ogromnym morzem, które właśnie rozstąpiło się przed prorokiem. Tam, gdzie powinna występować jakaś aktywność, pozostał tylko nagi piasek i z rzadka trzepocząca ryba. Ale potężne i strome fale wznosiły się po obu stronach, a już za chwilę runą w dół i powódź zaleje miasta oddalone nawet o setki mil. Znowu brzęknęło szkło. Na dole.
— Pewnie Igor coś upuścił — powiedziała Sybil, widząc jego minę. — To wszystko. Może przewrócił kieliszek…
Rozległ się warkot, a potem krzyk, gwałtownie urwany. Vimes poderwał się na nogi.
— Zarygluj za mną drzwi i przysuń do nich łóżko! — zawołał. W progu zatrzymał się na moment. — Tylko się za bardzo nie wysilaj! — dodał i pobiegł schodami w dół.
Wolfgang szedł ostrożnie przez hol.
Tym razem wyglądał inaczej. Wilcze uszy sterczały z głowy, która wciąż zachowała ludzki kształt. Włosy porastały ją niczym grzywa. Kępki sierści sterczały na skórze, w większości poplamione krwią. Reszta… reszta nie mogła się zdecydować, czym właściwie jest. Jedna z rąk usiłowała stać się łapą.
Vimes sięgnął po miecz i przypomniał sobie, że zostawił go na łóżku. Przeszukał kieszenie. Wiedział, że ta druga rzecz powinna tam być, pamiętał, że brał ją ze stolika…
Place objęły odznakę straży. Wysunął ją przed siebie.
— Stać! W imieniu prawa!
Wolfgang obejrzał się. Jedno oko błysnęło mu żółto.
— Witaj, Cywilizowany — warknął. — Czekasz na mnie, co? Skręcił w korytarz prowadzący do pokoju, gdzie leżał Marchewa. Vimes pobiegł za nim, zobaczył, jak palce ze szponami zaciskają się na drzwiach i wyrywają je z futryny.
Marchewa sięgał po miecz…
A potem Wolfgang poleciał do tyłu, uderzony całym ciężarem Angui. Wylądowali w holu — wirująca kula sierści, pazurów i zębów.
Kiedy wilkołak walczy z wilkołakiem, oba kształty mają pewne zalety. Toczy się nieustająca walka, by zyskać pozycję, w której ręce pokonują pazury. A ciało ma własne reakcje, co jest atrybutem niebezpiecznym, jeśli pozostawionym bez kontroli. Koci instynkt każe skakać na wszystko, co się rusza, a to nierozsądne, gdy tym, co się rusza, jest płonący lont. Umysł walczy z własnym ciałem o kontrolę i z tym drugim o przetrwanie. Jeśli zmieszać to wszystko razem, odgłosy sugerują, że to cztery stworzenia biją się, splątane w wirującą kulę wściekłości. I że każde z nich sprowadziło paru kolegów. A żaden nie jest podobny do innych.
Jakiś cień sprawił, że Vimes odwrócił się błyskawicznie. Detrytus w błyszczącym pancerzu mierzył nad balustradą z piecmakera.
— Sierżancie! Nie! Traficie też Anguę!
— Żaden kłopot, sir — uspokoił go troll. — To ich nie zabije, więc musimy tylko, znaczy, wybrać te kawałki, co są Wolfgangiem, a potem przywalić mu po łbie, kiedy już zbierze się do kupy…
— Jeśli strzelicie tutaj, to jego kawałki zmieszają się z naszymi kawałkami, a nie będą to duże kawałki! Odłóżcie natychmiast tę machinę!
Wolfgang nie potrafił zapanować nad swoją formą, Vimes widział to wyraźnie. Nie umiał stać się w pełni wilkiem ani w pełni człowiekiem. Angua wykorzystywała to. Uchylała się, omijała… gryzła.
Ale nawet jeśli zdoła go powstrzymać, nie zdoła wyeliminować.
— Panie Vimes! — Cudo machała gorączkowo z korytarza prowadzącego do kuchni.
— Powinien pan zejść tu natychmiast!
Była blada. Vimes szturchnął Detrytusa.
— Jak tylko się rozdzielą, złap go. Tylko tyle, dobrze? Spróbuj go utrzymać!
Na podłodze w kuchni, wśród odłamków szkła, leżał Igor. Wolfgang musiał na nim wylądować i wyładował swoją niegasnącą wściekłość na miękkim celu. Połatany mężczyzna krwawił obficie; leżał jak lalka ciśnięta mocno o ścianę.
— Jafnie panie… — wyjęczał.
— Możesz mu jakoś pomóc, Cudo?
— Nie wiedziałabym, od czego zacząć, sir!
— Jafnie panie, mufif pamiętać, dobrze? — szepnął Igor. — No tak… Co?
— Mufif ułożyć mnie w lodowni na dole i zawiadomić Igora. Rozumief, panie?
— Którego Igora? — spytał zrozpaczony Vimes.
— Fyftko jedno! — Igor chwycił go za rękaw. — Moje ferce foje przeżyło, ale wątroba jeft fieżutka. Tak mu powief. W mózgu nic, czego by nie naprawiła porządna błyfkawica. Igor może wziąć moją prawą rękę, klient już na nią czeka. Jelita poftużą jefcze przez długie lata. Lewe oko niewiele jeft warte, ale jakiemuś biedakowi może fię jefcze przydać. Prawe kolano mam prawie nowe. Powiedz mu, jafnie panie, że ftary pan Prodzky z nafej ulicy doceni mój ftaw biodrowy. Zapamiętaf, panie?
— Tak, chyba tak.
— I nie zapomnij: jak fobie pofcielef, tak fię wyfpif… Głowa Igorowi opadła.
— Nie żyje, sir — stwierdziła Cudo.
Ale już wkrótce stanie na nogi… na czyjeś nogi, pomyślał Vimes. Nie powiedział tego głośno — Cudo miała miękkie serce. Zapytał tylko:
— Możesz go przenieść do lodowni? Sądząc po odgłosach, Angua wygrywa.
Pobiegł z powrotem do holu, już całkiem zdemolowanego. Angua zdołała chwycić Wolfganga za głowę i z rozpędu uderzyła nią o drewnianą kolumnę. Zachwiał się, a wtedy kopnięciem podcięła mu nogi.
Ja ją tego nauczyłem, pomyślał Vimes, kiedy Wolfgang przewrócił się ciężko. Niektóre te brudne chwyty… to walka w stylu Ankh-Morpork.
Ale Wolfgang poderwał się znowu, odbił się od podłogi jak gumowa kula. Saltem przeskoczył siostrze nad głową. Wylądował przed frontowymi drzwiami, mocnym ciosem wyłamał zamek i wybiegł na ulicę.
I… było po wszystkim. Hol pełen odłamków, płatki śniegu wpadające do wnętrza i Angua szlochająca na podłodze.
Podniósł ją. Krwawiła z kilkunastu ran. Sam Vimes — nieprzyzwyczajony ostatnio do oglądania nagich młodych kobiet z bliska — uznał, że tylko taką diagnozę może postawić bez naruszania zasad przyzwoitości.
— Już dobrze, już go nie ma — powiedział, ponieważ musiał coś powiedzieć.
— Nie jest dobrze! Przyczai się na jakiś czas, a potem wróci! Znam go! Nieważne, dokąd odjedziemy! Widział go pan! Wytropi nas, doścignie, a potem zabije Marchewę!
— Dlaczego?
— Bo Marchewa jest mój!
Sybil zeszła po schodach, niosąc kuszę Vimesa.
— Och, moje biedactwo — powiedziała. — Chodź, znajdziemy ci coś do okrycia. Sam, czy nic nie możesz zrobić?
Vimes spojrzał na nią. Wyraz jej twarzy sugerował niezachwiane przekonanie, że on oczywiście może.
Godzinę temu jadł śniadanie. Dziesięć minut temu wkładał ten idiotyczny mundur. W prawdziwym pokoju, rozmawiając z żoną. I to był prawdziwy świat z prawdziwą przyszłością. I nagle powrócił mrok z plamami czerwonej wściekłości.
I jeśli podda się tej wściekłości — przegra. To bestia krzyczała w jego wnętrzu, a Wolfgang jest lepszą bestią. Vimes wiedział, że nie ma takich zdolności, brakuje mu tej bezmyślnej, tępej pasji. Wcześniej czy później mózg zacznie działać i go zabije.
A może, odezwał się mózg, zaczniesz od tego, że spróbujesz mnie użyć…
— Ta-ak… — powiedział. — Tak, chyba rzeczywiście mogę coś zrobić. Ogień i srebro, myślał. Cóż, w Uberwaldzie srebro jest trudno dostępne.
— Chce pan, żebym też poszedł? — zapytał Detrytus, który umiał odczytywać sygnały.
— Nie. Myślę… Myślę, że chcę dokonać aresztowania. Nie zamierzam rozpoczynać wojny. Zresztą powinieneś tu czekać, na wypadek gdyby wrócił. Ale możesz mi pożyczyć scyzoryk.
W jednej z rozbitych skrzyń znalazł prześcieradło i oderwał długi pas materiału. Potem wziął od żony kuszę.
— Widzisz, teraz popełnił zbrodnię w Ankh-Morpork — powiedział. — A to znaczy, że jest mój.
— Sam, nie jesteśmy…
— Wszyscy mi wciąż powtarzali, że nie jesteśmy w Ankh-Morpork, aż w to uwierzyłem. Ale ta ambasada to jest Ankh-Morpork, a w tej chwili… — mocniej chwycił kuszę — …ja tu jestem prawem.
— Sam?
— Tak, moja droga?
— Znam to spojrzenie. Nie zrań nikogo innego, dobrze?
— Nie martw się, kochanie. Będę bardzo cywilizowany.
Na ulicy przed ambasadą grupka krasnoludów otaczała jednego, który leżał na śniegu w kałuży krwi.
— Dokąd? — zapytał Vimes, a jeśli nie zrozumiały słowa, to zrozumiały pytanie. Kilka z nich wyciągnęło ręce, wskazując kierunek.
Idąc, Vimes chwycił kuszę pod pachę i zapalił cienkie cygaro.
To rozumiał. Nigdy nie czuł się dobrze w polityce, gdzie dobro i zło były tylko, jak się zdawało, dwoma różnymi spojrzeniami na tę samą sprawę, a przynajmniej tak je opisywali ludzie stojący po stronie, którą Vimes uznawał za „złą”.
Wszystko było zbyt skomplikowane, a jeśli pojawiały się komplikacje, to znaczyło, że ktoś próbował go nabrać. Ale na ulicy, w pościgu, wszystko stawało się jasne. Pod koniec pościgu tylko jeden z uczestników będzie stał na nogach i trzeba się skupić, by zadbać, żeby to był on.
Na rogu ulicy leżał przewrócony wóz, a woźnica klęczał obok konia, któremu coś rozpruło brzuch.
— Dokąd?
Woźnica wyciągnął rękę.
Kolejna ulica była szersza, bardziej ruchliwa, a kilka eleganckich powozów sunęło wolno przez tłum. Oczywiście… koronacja.
Ale koronacja należała do świata diuka Ankh, a w tej chwili go tu nie było. Był tylko Sam Vimes, który niespecjalnie lubił koronacje.
Przed nim rozległy się krzyki i strumień ludzi popłynął nagle z przeciwka, aż Vimes miał wrażenie, że sunie pod prąd, jak łosoś.
Ulica dochodziła do sporego placu. Ludzie biegli teraz, co upewniało go, że nadal dąży we właściwym kierunku. Było całkiem jasne, że znajdzie Wolfganga tam, gdzie nikt inny nie chce przebywać.
Zauważył szybszy ruch z boku — wyprzedził go oddział miejskich strażników. Zatrzymali się. Jeden zawrócił. To był Tantony.
Zmierzył Vimesa wzrokiem od stóp do głów.
— To panu powinienem podziękować za wczorajszą noc? — zapytał.
Miał na twarzy świeże blizny, ale już się goiły. Musimy mieć Igora, przypomniał sobie Vimes.
— Tak — odpowiedział. — Za te dobre fragmenty i te złe.
— I widzi pan, co się dzieje, kiedy sprzeciwi się pan wilkołakowi? — Vimes otworzył już usta, by powiedzieć: „Co ma pan na sobie, kapitanie, mundur czy kostium na bal maskowy?”, ale zdążył się powstrzymać.
— Nie. To się dzieje, kiedy ktoś jest głupi i sprzeciwia się wilkołakowi bez wsparcia i odpowiedniej siły ognia — odparł. — Przykro mi, ale wszyscy musimy opanować tę lekcję. Prawość to bardzo słaby pancerz.
Tantony poczerwieniał.
— Co pan zamierza tu robić? — zapytał.
— Nasz kudłaty przyjaciel właśnie zamordował kogoś w ambasadzie, która jest…
— Tak, tak. Terytorium Ankh-Morpork. Ale nie to miejsce. Tutaj ja jestem strażnikiem!
— Prowadzę pościg, kapitanie. Aha, widzę, że zna pan ten termin. — Ja… ja… On nie ma tu zastosowania!
— Naprawdę? Każdy glina zna zasady, jakimi rządzi się pościg. Prowadząc pościg za podejrzanym, można przekroczyć oficjalne granice swojego terenu. Oczywiście, kiedy już się go złapie, nastąpi pewnie trochę prawniczej paplaniny, ale możemy to sobie zostawić na później.
— Zamierzam aresztować go za przestępstwa, jakie dzisiaj popełnił!
— Jest pan za młody, żeby ginąć. Poza tym ja pierwszy go zobaczyłem. Może zrobimy tak… Kiedy już mnie zabije, może pan spróbować. To uczciwa propozycja. — Spojrzał Tantony’emu w oczy. — A teraz proszę zejść mi z drogi.
— Wie pan, że mogę pana aresztować.
— Prawdopodobnie, ale aż do tej chwili miałem pana za człowieka inteligentnego.
Tantony skinął głową, dowodząc, że Vimes miał rację.
— Dobrze. Jak możemy pomóc?
— Nie wchodząc mi w drogę. Aha… I zeskrobując z bruku moje resztki, jeśli się nie uda.
Czuł na karku jego spojrzenie, kiedy znów ruszył przed siebie.
Pośrodku placu stał pomnik. Przedstawiał Piątego Elefanta. Jakiś dawny artysta próbował uchwycić w brązie i kamieniu chwilę, kiedy to alegoryczne zwierzę runęło z nieba, obdarowując krainę jej nieprawdopodobnym bogactwem minerałów. Wokół stały wyidealizowane i nieco przyciężkie postacie krasnoludów i ludzi, trzymające młoty i miecze oraz przyjmujące szlachetne pozy; miały zapewne przedstawiać Prawdę, Pracowitość, Sprawiedliwość i Tłuste Placki, które Smażyła Mama; jak podejrzewał Vimes, choć teraz naprawdę poczuł, że jest daleko od domu — w kraju, gdzie najwyraźniej nikt nie wypisywał graffiti na pomnikach.
Na bruku leżał mężczyzna, a obok klęczała kobieta. Spojrzała na Vimesa przez łzy i powiedziała coś po uberwaldzku. Mógł tylko kiwnąć głową.
Wolfgang zeskoczył ze szczytu pomnika Złej Rzeźby i wylądował kilka sążni przed nim.
— Pan Cywilizowany! Masz ochotę na jeszcze jedną grę?
— Widzisz tę odznakę, którą trzymam? — zapytał Vimes. — Jest malutka!
— Ale widzisz ją?
— Tak, widzę twoją malutką odznakę!
Wolfgang zaczął przesuwać się w bok. Ręce zwisały mu luźno po bokach.
— I jestem uzbrojony. Słyszałeś, jak mówię, że jestem uzbrojony?
— W tę śmieszną kuszę?
— Ale słyszałeś, jak mówię, że jestem uzbrojony, tak? — powtórzył głośno Vimes.
Odwracał się, by stać twarzą do wilkołaka. Kilka razy zaciągnął się cygarem, żeby rozgrzać grudkę żaru na końcu.
— Tak! Czy to nazywasz cywilizacją? Vimes wyszczerzył zęby.
— Owszem. Tak właśnie to załatwiamy.
— Mój sposób jest lepszy!
— Aresztuję cię — oznajmił Vimes. — Podejdź i nie stawiaj oporu, a zwiążemy cię należycie i przekażemy temu, co tu uchodzi za wymiar sprawiedliwości. Zdaję sobie sprawę, że to może być trudne.
— Ha! To ankhmorporskie poczucie humoru!
— Tak, lada chwila spadną mi spodnie. Czyli stawiasz opór przy próbie aresztowania?
— Po co głupio pytać? — Wolfgang niemal tańczył.
— Stawiasz opór przy próbie aresztowania?
— Tak, o tak! Niezły żart!
— Patrz, jak się śmieję.
Vimes odrzucił na bok kuszę i wyrwał spod płaszcza rurę. Była zrobiona z tektury, a z jednego końca wystawał czerwony stożek.
— Głupi, bzdurny fajerwerk! — krzyknął Wolfgang i ruszył do ataku.
— Możliwe — przyznał Vimes.
Nie próbował nawet celować. Te zabawki nie były projektowane dla precyzji czy szybkości. Po prostu wyjął z ust cygaro i — kiedy Wolf biegł ku niemu — wcisnął je w otwór lontu.
Tekturowa rura szarpnęła, gdy wybuchł ładunek zapalnika, a głowica wyfrunęła powoli, leniwie wlokąc za sobą spiralę dymu. Wyglądała na najgłupszą broń od czasów włóczni z toffi.
Wolf tańczył pod nią tam i z powrotem, śmiejąc się, a kiedy przelatywała kilka stóp nad jego głową, wyskoczył zwinnie i chwycił ją w usta.
Wtedy wybuchła.
Flary miały być widziane z odległości dwudziestu mil. Vimes zobaczył błysk nawet przez mocno zaciśnięte powieki.
Kiedy ciało przestało się toczyć, Vimes rozejrzał się po placu. Ludzie obserwowali go z powozów. Tłum milczał.
Wiele rzeczy mógłby teraz powiedzieć. „Sukinsyn!” byłoby całkiem niezłe. Albo „Witamy w cywilizacji”. Albo „Z tego się pośmiej”. Albo „Aport”.
Ale gdyby coś takiego powiedział, miałby świadomość, że to, co zrobił, było morderstwem.
Odwrócił się i rzucił przez ramię pustą rurę.
— Do demona z tym wszystkim — mruknął.
W takich chwilach abstynencja doskwiera naprawdę. Tantony tylko patrzył.
— Nie mów ani słowa, które byłoby nie na miejscu — rzucił Vimes, nie zwalniając kroku. — Po prostu nie.
— Myślałem, że te flary wystrzeliwują bardzo szybko…
— Przyciąłem ładunek. — Vimes podrzucił scyzoryk Detrytusa. — Nie chciałem nikogo zranić.
— Słyszałem, jak go pan ostrzega, że jest pan uzbrojony. Słyszałem, jak dwukrotnie sprzeciwił się aresztowaniu. Słyszałem wszystko. Słyszałem wszystko, co chciał pan, żebym usłyszał.
— Tak.
— Oczywiście mógł nie znać tego prawa.
— Naprawdę? A ja na przykład nie wiedziałem, że w tej okolicy można legalnie ścigać jakiegoś biedaka po lesie i okaleczyć go na śmierć. I wie pan co? Nikogo to nie powstrzymało. — Vimes pokręcił głową. — I proszę nie patrzeć na mnie tym zbolałym wzrokiem. Tak… teraz może pan powiedzieć, że postąpiłem niesłusznie, może pan powiedzieć, że powinienem załatwić to inaczej. Łatwo się tak mówi po fakcie. Może nawet sam to powiem. — W ciemnościach każdej nocy, dodał w myślach, kiedy obudzę się, widząc te obłąkane oczy. — Lecz chciał go pan powstrzymać tak samo jak ja. O tak, chciał pan. Ale pan nie mógł, bo nie miał pan środków, a ja to zrobiłem, ponieważ mogłem. Pan natomiast zyskał luksus osądzania mnie, gdyż wciąż pan żyje. Tak to wygląda w największym skrócie. Miał pan szczęście, co?
Vimes wokół siebie słyszał szepty. Tłum się przed nim rozstępował.
— Z drugiej strony — rzekł Tantony zamyślony, jakby nie słyszał tego, co Vimes przed chwilą powiedział — wystrzelił pan tę flarę tylko jako ostrzeżenie…
— Co?
— Nie mógł pan wiedzieć, że odruchowo spróbuje chwycić… ładunek wybuchowy — mówił Tantony, a Vimes miał wrażenie, że próbuje rolę. — Te… psie odruchy wilkołaka raczej nie są znane ludziom pochodzącym z wielkiego miasta.
Vimes przez chwilę patrzył mu w oczy, a potem klepnął w ramię.
— Trzymaj się tej myśli — poradził.
Poszedł dalej. Po chwili zahamował przy nim powóz. Zatrzymał się tak cicho — bez brzęknięcia uprzęży czy stuku podkowy — że zaszokowany Vimes odskoczył na bok.
Konie były czarne, z czarnymi pióropuszami na łbach. Powóz był karawanem; tradycyjne długie, oszklone okna przesłaniały teraz czarne, matowe szyby. Nie miał woźnicy; lejce wisiały zawiązane luźno na mosiężnej balustradce.
Drzwiczki otworzyły się i wyjrzała przez nie postać w woalce.
— Vasza ekscelencjo? Proszę pozvolić, że podviozę pana do ambasady. Vygląda pan na zmęczonego.
— Nie, dziękuję — odparł ponuro.
— Przepraszam za tę przesadną czerń — dodała lady Margolotta. — Ale przy takich okazjach jest raczej oczekivana, niestety…
Wściekły Vimes podskoczył na stopień i wsunął się do wnętrza.
— Ty mi powiedz! — warknął, machając jej palcem przed nosem.
— Jak ktokolwiek może popłynąć w górę wodospadu? Byłem skłonny uwierzyć we wszystko, jeśli chodzi o tego drania, ale czegoś takiego nawet on by nie potrafił.
— To rzeczyviście zagadka — przyznała chłodno wampirzyca. Powóz bez woźnicy potoczył się dalej. — Może nadludzka siła?
— A teraz go nie ma i wampiry są górą, tak?
— Volę myśleć, że to błogosłavieństwo dla całej krainy. — Lady Margolotta usiadła wygodnie. Jej szczur z kokardą na szyi obserwował Vimesa podejrzliwie ze swojego miejsca na różowej poduszce.
— Volfgang był sadystycznym mordercą, osobnikiem piervotnym, którego bała się navet vłasna rodzina. Delfina… przepraszam, Angua zyska teraz spokój ducha. To inteligentna młoda dama, zavsze tak uvażałam. Vyjazd stąd to najlepsze, co mogła zrobić. Ciemność będzie teraz nieco mniej przerażająca. Sviat stanie się lepszy.
— A ja oddałem ci Uberwald?
— Niech pan nie będzie durniem. Ubervald jest vielki. To tylko nieduża jego część. I teraz ta część się zmieni. Był pan povievem śvieżego povietrza.
Lady Margolotta wyjęła z torebki długą cygarniczkę i wsunęła w nią czarnego papierosa. Sam się zapalił.
— Jak pan, znalazłam pocieszenie w… innym nałogu — powiedziała. — Czarne Scopani. Hodują tytoń w absolutnej ciemności. Niech pan spróbuje. Można nim uszczelniać dachy. O ile viem, Igor robi cygara, zvijając liście między svoimi udami. — Wypuściła smużkę dymu. — V każdym razie między czyimiś udami.
Oczwiście żal mi baronovej. To musi być trudne dla vilkołaka, ta śviadomość, że vychovała potvora. Co do barona, vystarczy dać mu kość, a będzie szczęślivy przez długie godziny. — Kolejna smużka dymu. — I niech pan się opiekuje Anguą. Szczęśliva Rodzinka nie jest grą popularną vśród nieumarłych.
— Pomogłaś mu wrócić! Tak jak wcześniej mnie!
— Och, i tak by vrócił, po pevnym czasie. V cłwili kiedy by się pan go nie spodzievał. Vytropiłby Anguę niczym rosomak. Lepiej, że vszystko skończyło się dzisiaj. — Poprzez dym rzuciła mu pełne podziwu spojrzenie. — Dobrze pan sobie radzi z gnievem, vasza ekscelencjo. Oszczędza go pan na tę chvilę, kiedy jest potrzebny.
— Nie mogłaś wiedzieć, że go pokonam! Zostawiłaś mnie w śniegu! Nie byłem nawet uzbrojony!
— Havelock Vetinari nie przysłałby do Ubervaldu jakiegoś błazna. — Więcej dymu snującego się w powietrzu. — A przynajmniej nie głupiego błazna.
Vimes zmrużył oczy.
— Znałaś go kiedyś, prawda?
— Tak.
— I nauczyłaś wszystkiego, co wie, tak?
Dmuchnęła dymem przez nos i uśmiechnęła się promiennie.
— Słucham? Sądzi pan, że to ja uczyłam jego? Drogi panie… A co do kvestii, co ja z tego mam… Trochę vięcej svobody. Trochę vpłyvóv. Polityka jest bardziej interesująca niż krev, vasza łaskavość. I o viele zabavniejsza. Proszę się strzec zreformovanych vampirów, mój panie… Łaknienie krvi to tylko łaknienie i przy odpoviedniej staranności można przekierovać je na inne tory. Ubervald będzie potrzebovał polityków. Aha, jesteśmy na miejscu — dodała, choć Vimes mógłby przysiąc, że nawet nie zerknęła w okno.
Drzwiczki się otworzyły.
— Jeśli mój Igor vciąż tam jest, proszę mu przekazać, że czekam na niego w dolnym mieście. Miło było znóv pana vidzieć i jestem pevna, że jeszcze się spotkamy. Proszę przekazać moje czułe pozdrowienia lordovi Vetinari.
Drzwiczki się zatrzasnęły i karawan odjechał.
Vimes zaklął pod nosem.
Hol ambasady roił się od Igorów. Kilka na powitanie dotknęło palcami czół, a przynajmniej linii szwów. Nosiły różnych rozmiarów ciężkie metalowe pojemniki, na których tworzyły się kryształki lodu.
— Co jest? — zapytał. — To pogrzeb Igora? — I wtedy do niego dotarło. — Bogowie… I każdy dostaje coś do zabrania?
— Można tak to nazwać, można inaczej — odpowiedział mu Igor. — Ale fądzimy, że zakopywanie ciała w ziemi jeft dofć makabryczne. Te fyftkie robaki i w ogóle. — Stuknął w blaszane pudło pod pachą. — W ten fpofób raz-dwa znowu ftanie na nogi — dodał z satysfakcją.
— Reinkarnacja na raty, co?
— Bardzo zabawne, jafnie panie — rzekł Igor grobowym głosem. — Ale to zadziwiające, czego ludzie potrzebują. Ferca, wątroby, ręce… Prowadzimy liftę godnych uwagi przypadków. Do wieczora w tych częfciach kraju pojawi się wielu fczęfliwych ludzi…
— A te części pojawią się w wielu szczęśliwych ludziach?
— Brawo, jafnie panie. Widzę, że jeft pan dowcipny. A pewnego dnia jakif biedak dozna naprawdę ciężkiego urazu mózgu, a wtedy… — Znowu postukał w oszronione pudło. — Jak fobie pofcielef, tak fię wyfpif.
Skinął głową Cudo i Vimesowi.
— Mufę już ifć. Tyle do zrobienia, wie pan, jak to jeft.
— Wyobrażam sobie.
Jak topór mojego dziadka, pomyślał Vimes; wymienia się niektóre kawałki, ale to zawsze jest Igor.
— To naprawdę bardzo uczynni ludzie, sir — powiedziała Cudo, gdy ostatni z Igorów wykuśtykał na zewnątrz. — Robią wiele dobrego. Zabrali nawet jego ubranie i buty, bo też mogą się komuś przydać.
— Wiem, wiem. Ale…
— Rozumiem, o co panu chodzi, sir. Wszyscy czekają w gabinecie. Lady Sybil powiedziała, że pan wróci. Ze ktoś z takim spojrzeniem w oku zawsze wraca.
— Wszyscy jedziemy na koronację. Równie dobrze możemy obejrzeć imprezę do końca. Tak masz zamiar się ubrać, Cudo?
— Tak, sir.
— Ale to tylko… zwyczajne ubranie krasnoluda. Spodnie i wszystko…
— Tak, sir.
— Przecież Sybil mówiła mi, że masz taką uroczą zieloną kreację i hełm z piórem.
— Tak, sir.
— Masz prawo nosić, co tylko zechcesz, wiesz przecież.
— Tak, sir. Ale pomyślałam o Dee. I przyglądałam się królowi, kiedy z panem rozmawiał, i… Rzeczywiście mogę nosić to, co chcę, sir. O to właśnie chodzi. Nie muszę nosić tej sukni i nie powinnam jej nosić tylko dlatego, że inni tego nie chcą. Poza tym wyglądam w niej jak dość niemądra sałata.
— To dla mnie trochę zbyt skomplikowane, Cudo.
— Bo to pewnie krasnoludzie reakcje, sir. Vimes otworzył drzwi do gabinetu.
— Skończone — oświadczył.
— Nikt inny nie ucierpiał? — upewniła się Sybil.
— Tylko Wolfgang.
— On wróci — ostrzegła Angua.
— Nie.
— Zabił go pan?
— Nie. Powstrzymałem. Widzę, że już pan wstał, kapitanie. Marchewa podniósł się niezgrabnie i zasalutował.
— Przykro mi, że nie na wiele się przydałem, sir.
— Wybrał pan zły moment na uczciwą walkę. Czy ma pan dość sił, żeby iść z nami?
— Ehm… Chcielibyśmy z Anguą tu zostać, jeśli to panu nie przeszkadza, sir. Mamy sporo do omówienia. I no… do zrobienia.
Vimes po raz pierwszy w życiu uczestniczył w koronacji. Spodziewał się, że będzie bardziej… niezwykła, pełna jakiegoś splendoru.
Tymczasem okazała się nudna. Ale przynajmniej była to wielka nuda, nuda destylowana i kultywowana przez tysiące lat, aż uzyskała imponujący połysk, jak to się zdarza nawet z brudem, jeśli dostatecznie długo się go poleruje. Była to nuda przekuta w kształt i formę ceremonii.
Zaplanowano ją w czasie tak, by przetestować wytrzymałość przeciętnego pęcherza.
Pewna liczba krasnoludów odczytywała fragmenty starożytnych zwojów. Było tam coś, co brzmiało jak urywki Sagi Koboldiańskiej, i Vimes przeraził się przez chwilę, że czeka ich kolejna opera, ale zakończyły się zaledwie po godzinie. Znowu nastąpiły głośne czytania, ale już przez inne krasnoludy. W pewnym momencie król, który stał samotnie w kręgu płonących świec, otrzymał skórzaną sakwę, mały topór górniczy i rubin. Vimes nie zrozumiał znaczenia żadnego z tych przedmiotów, ale sądząc po reakcjach widzów, każdy z nich miał ogromne i głębokie znaczenie dla tysięcy, które stały wokół. Tysięcy? Nie, musiały się tu zebrać dziesiątki tysięcy, uznał. Całą misę jaskini wypełniały kolejne rzędy krasnoludów. Może i sto tysięcy…
…a on miał miejsce w pierwszym rzędzie. Nikt nic nic mówił. Cała ich czwórka została po prostu doprowadzona tutaj i pozostawiona, choć ciche pomruki sugerowały, że Detrytus zwraca pewną uwagę. Wokół nich stały dostojne, długobrode i bogato odziane krasnoludy.
Ktoś tu ma się czegoś nauczyć, pomyślał Vimes. Zastanawiał się, dla kogo przeznaczona jest ta lekcja.
Wreszcie wniesiono Kajzerkę, małą i szorstką, a jednak trzymaną przez dwadzieścia cztery krasnoludy na wielkiej platformie. Z najwyższym szacunkiem ułożyły ją potem na stołku.
Wyczuł zmianę atmosfery w wielkiej grocie i raz jeszcze pomyślał: nie ma tu żadnej magii, biedni frajerzy, nie ma historii. Postawiłbym własne pobory na to, że formę do tego kamienia zrobili z gumy pochodzącej z kadzi, której poprzednio używali do produkcji Niezawodnych Towarzyszy Sonky’ego. I to jest ta wasza święta relikwia…
Odczytano kolejne teksty, tym razem o wiele krótsze.
W końcu krasnoludy, które uczestniczyły w tych nieskończonych, otępiających godzinach ceremonii, wycofały się z centrum groty, pozostawiając jedynie króla. Wydawał się mały i samotny jak Kajzerka.
Rozejrzał się dookoła i choć było niemożliwe, by wśród okrytych mrokiem tysięcy zauważył Vimesa, zdawało się, że wzrok na ułamek sekundy zatrzymał na delegacji Ankh-Morpork.
Usiadł.
Rozległo się westchnienie. Narastało coraz głośniejsze — huragan stworzony z oddechu narodu. Odbijał się echami od skał, aż zagłuszył wszelkie inne dźwięki.
Vimes spodziewał się niemal, że Kajzerka eksploduje, rozkru-szy się albo rozżarzy do czerwoności. Ale to głupie, tłumaczyła kurcząca się część jego umysłu. To przecież kopia, nonsens, coś wykonanego w Ankh-Morpork dla pieniędzy, coś, co kosztowało już życie. Nie była, nie mogła być prawdziwa…
Ale wśród huku westchnień wiedział, że dla wszystkich, którzy potrzebowali wiary, i dzięki wierze tak mocnej, że prawda stawała się czymś innym niż fakt, na teraz, na wczoraj i na jutro jest to jednocześnie rzecz i cała rzecz.
Kiedy dotarli do lasu pod wodospadem, Angua zauważyła, że Marchewa chodzj już lepiej, a szpadel na ramieniu nie jest dla niego żadnym ciężarem. Wokół na śniegu widzieli ślady wilków.
— Nie mogły zostać — powiedziała, gdy szli między drzewami. — Mocno to odczuły, kiedy zginął, ale… wilki patrzą w przyszłość. Nie starają się pamiętać.
— Mają szczęście — stwierdził Marchewa.
— Są realistami. Po prostu przyszłość zawiera dla nich następny posiłek i następne zagrożenie. Ręka już cię nie boli?
— Jest jak nowa.
Odnaleźli leżącą przy samym brzegu zamarzającą masę futra. Marchewa wyciągnął ciało z wody, trochę wyżej odgarnął z ziemi śnieg i zaczął kopać.
Po chwili zdjął koszulę. Sińce już znikały.
Angua usiadła i zapatrzyła się w wodę, słuchając głuchych uderzeń łopaty i czasem stęknięcia, kiedy Marchewa trafiał w korzeń. Potem usłyszała cichy szelest czegoś ciągniętego po śniegu, chwilę ciszy i łoskot kamieni i piasku wsypywanych do wykopu.
— Chcesz powiedzieć kilka słów? — spytał Marchewa.
— Wczoraj w nocy słyszałeś wycie. Tak to robią wilki. — Wciąż spoglądała ponad wodą. — Nie ma innych słów.
— No to może chwila ciszy… Odwróciła się gniewnie.
— Zapomniałeś, co się działo w nocy? Nie myślałeś, czym mogę się stać? Nie martwisz się o przyszłość?
— Nie.
— Dlaczego nie, do demona?
— Jeszcze się nie wydarzyła. Pójdziemy? Niedługo zrobi się ciemno.
— A jutro?
— Chciałbym, żebyś wróciła do Ankh-Morpork.
— Po co? Nic mnie tam nie ciągnie. Marchewa uklepał ziemię na grobie.
— A czy zostało coś, co cię tu trzyma? — zapytał. — Poza tym ja…
Nie próbuj nawet wymawiać tych słów, pomyślała. Nie w takiej chwili.
I wtedy oboje zauważyli wilki. Skradały się między drzewami — ciemniejsze cienie wśród wieczornego zmierzchu.
— Polują. — Angua chwyciła Marchewę za ramię.
— Nie przejmuj się. Nie zaatakują człowieka bez powodu.
— Marchewa… — Tak?
Wilki się zbliżały.
— Nie jestem człowiekiem!
— Ale wczoraj w nocy…
— To co innego. Pamiętały Gavina. Teraz jestem dla nich tylko wilkołakiem…
Wilki podchodziły coraz bliżej. Sierść jeżyła im się na karkach. Warczały. Poruszały się trochę bokiem, jak ci, u których nienawiść właśnie zdołała przezwyciężyć strach. Lada moment ta równowaga u któregoś przechyli się całkowicie w jedną stronę i wtedy będzie już po wszystkim.
Nastąpił skok… i to Marchewa skoczył. Chwycił prowadzącego wilka za kark i ogon, i trzymał mocno, gdy zwierzę szarpało się i kłapało paszczą. Gorączkowe próby wyrwania się doprowadziły tylko do tego, że wilk biegał w kółko dookoła Marchewy; pozostałe cofały się przed tą smugą szarości. Potem, kiedy się potknął, Marchewa ugryzł go w kark. Wilk zaskowyczał.
Marchewa puścił go i wstał. Popatrzył na krąg wilków. Cofały się przed jego spojrzeniem.
— Hmmm? — powiedział.
Wilk na ziemi zaskomlał i wstał chwiejnie.
— Hmmm?
Wilk wycofał się z podkulonym ogonem, ale wciąż się zdawało, że niewidzialna smycz łączy go z Marchewą.
— Angua? — rzucił Marchewa, nie odrywając wzroku od zwierzęcia.
— Tak?
— Umiesz mówić po wilczemu? Znaczy, w tej postaci?
— Trochę. Słuchaj, skąd wiedziałeś, co zrobić?
— Och, obserwowałem zwierzęta — odparł, jakby to wszystko tłumaczyło. — Powiedz im, proszę… Powiedz, że jeśli teraz sobie pójdą, nie zrobię im krzywdy.
Zdołała wyszczekać te słowa. W ciągu tych kilku sekund wszystko się zmieniło. Teraz to Marchewa pisał scenariusz.
— Powiedz im też, że chociaż odchodzę, mogę jeszcze wrócić. Jak ten ma na imię? — skinął głową w stronę skulonego wilka.
— To jest Je Złe Mięso — szepnęła Angua. — Był… to znaczy jest przywódcą stada po śmierci Gavina.
— Więc powiedz im, że bardzo mi odpowiada, by im nadal przewodził. Powiedz to wszystko.
Przyglądały się jej z uwagą. Wiedziała, co myślą. Pokonał ich przywódcę. Czyli wszystko jest załatwione. Wilki nie mają w umysłach miejsca na niepewność.
Zwątpienie to luksus dla gatunków, które nie żyją o jeden posiłek od głodowej śmierci. Wciąż miały w myślach gavinokształtną pustkę i Marchewa w nią wszedł. Oczywiście, to długo nie potrwa. Ale też nie musi.
On zawsze, zawsze jakoś znajduje wejście, myślała. Nie zastanawia się nad tym, nie planuje, po prostu się wsuwa. Uratowałam go, bo sam nie mógł się uratować, a Gavin go uratował, bo… bo… bo miał jakiś powód… I jestem prawie, prawie pewna, że Marchewa sam nie wie, w jaki sposób owija cały świat wokół siebie. Prawie… Jest dobry, łagodny, urodził się, by być królem takim, jak w dawnych czasach — z dębowymi liśćmi na głowie, rządzącym spod drzewa — i choć bardzo się stara, nigdy jeszcze nie miał żadnej cynicznej myśli.
Jestem prawie pewna.
— Chodźmy już — powiedział Marchewa. — Koronacja niedługo się skończy, a nie chciałbym, żeby pan Vimes się niepokoił.
— Marchewa! Musisz mi coś powiedzieć.
— Co takiego?
— To mogło się zdarzyć ze mną. Zastanawiałeś się nad tym? Przecież to mój brat. Być dwoma istotami równocześnie, ale nigdy żadną z nich do końca… Nie należymy do stworzeń najbardziej stabilnych psychicznie.
— Złoto i błoto pochodzą z tej samej sztolni — odparł Marchewa.
— To tylko takie powiedzenie krasnoludów!
— Ale to prawda. Nie jesteś nim.
— Ale gdyby to się stało… gdyby… czy zrobiłbyś to co Vimes? Czy to ty wziąłbyś broń i poszedł za mną? Wiem, że nie skłamiesz. Muszę wiedzieć. Czy to byłbyś ty?
Trochę śniegu zsunęło się z gałęzi. Wilki patrzyły. Marchewa spojrzał na szare niebo i kiwnął głową.
— Tak.
Westchnęła.
— Obiecujesz?
Vimes był zaskoczony, jak szybko koronacja zmieniła się w dzień roboczy. Zagrały jeszcze głośno rogi, rozpłynęły się tłumy i przed królem stopniowo utworzyła się kolejka.
— Nie dali mu nawet czasu, żeby odpoczął — oburzyła się lady Sybil, kiedy szli w stronę wyjścia.
— Nasi królowie to… królowie pracujący — odparła Cudo, a Vimes usłyszał dumę w jej głosie. — Ale teraz następuje chwila, kiedy król rozdaje łaski.
Jakiś krasnolud dogonił Vimesa i z szacunkiem pociągnął go za płaszcz.
— Król pragnie teraz spotkać się z waszą ekscelencją — poinformował.
— Przecież stoi tam potworna kolejka!
— Mimo to. — Krasnolud odchrząknął grzecznie. — Król pragnie teraz spotkać się z państwem. Wszystkimi.
Zaprowadził ich na sam początek. Vimes czuł liczne spojrzenia wbijające mu się w kark.
Król dostojnym skinieniem odprawił poprzedniego petenta, a delegacja Ankh-Morpork została zręcznie wysunięta do przodu, przed krasnoluda z sięgającą kolan brodą.
Król przyglądał im się przez chwilę, po czym wewnętrzna kartoteka wyrzuciła kartę z danymi.
— Ach, to wy, całkiem jak nowi — powiedział. — Zaraz, co to ja miałem… Aha, już pamiętam. Lady Sybil…
Dygnęła.
— Klasycznie w takich sytuacjach dajemy pierścienie — rzekł król. — Tak między nami, wielu krasnoludów uważa je za coś… coś w rodzaju soli kąpielowych. Uważam jednak, że to wciąż pożądany dar, a więc, lady Sybil, oto symbol rzeczy, które być może nadejdą.
Był to cienki srebrny pierścionek. Vimesa nieprzyjemnie zaskoczyło takie skąpstwo, jednak Sybil potrafiłaby z wdziękiem przyjąć nawet worek zdechłych szczurów.
— Och, jaki pię…
— Zwykle dajemy złoto — przerwał jej król. — Bardzo popularne, no i oczywiście można o nim śpiewać. To jednak… pewna rzadkość. Widzi pani, lady Sybil, to pierwsze srebro, jakie wydobyto w Uberwaldzie od setek lat.
— Wydawało mi się, że jest takie prawo… — zaczął Vimes.
— Zeszłej nocy nakazałem ponownie otworzyć kopalnie — odparł gładko król. — Wydawało mi się, że to dobry czas. Już niedługo będziemy mieli rudę na sprzedaż, a jeśli lady Sybil nie zechce uczestniczyć w negocjacjach i nie doprowadzi nas do bankructwa, to ja na przykład będę bardzo wdzięczny. — Król się zawahał. — Widzę, że panna Tyłeczek nie zaszczyciła nas dzisiaj żurnalową ekstrawagancją…
Cudo spojrzała niepewnie.
— Nie nosisz sukni — wyjaśnił król.
— Nie, sire.
— Chociaż zauważam kilka dyskretnych pociągnięć tuszu do rzęs i szminki.
— Tak, sire… — pisnęła Cudo na granicy śmiertelnego szoku.
— To ładne. Nie zapomnij podać mi nazwiska swojej krawcowej — mówił spokojnie król. — Może w odpowiednim czasie będę miał dla niej jakieś zlecenie. Myślałem długo i ciężko…
Vimes zamrugał. Widział, jak Cudo pobladła. Czy ktokolwiek jeszcze to słyszał? Czy on sam to słyszał? Sybil szturchnęła go pod żebro.
— Masz otwarte usta, Sam — szepnęła. A więc usłyszał naprawdę…
Znów dotarł do niego głos króla.
— …a worek złota zawsze jest mile widziany.
Cudo wciąż wytrzeszczała oczy. Vimes delikatnie potrząsnął ją za ramię.
— Dzię-dziękuję, sire.
Król wyciągnął rękę. Vimes znów musiał pchnąć Cudo naprzód. Jak zahipnotyzowana podała dłoń. Król ujął ją mocno i potrząsnął.
Zdumione szepty rozbiegały się za Vimesem jak fala. Król podał rękę krasnoludowi, który głosił, że jest kobietą…
— Pozostaje zatem… Detrytus — rzekł król. — Co krasnolud może dać trollowi, to oczywiście prawdziwa łamigłówka, ale pomyślałem, że ja powinienem dać ci to, co dałbym krasnoludowi. A więc worek złota, dla jakiegokolwiek celu zechcesz go użyć, oraz…
Wstał. I wyciągnął rękę.
Krasnoludy i trolle wciąż jeszcze walczyły w oddalonych regionach Uberwaldu. Vimes wiedział o tym. Gdzie indziej w najlepszym razie panował taki rodzaj pokoju, jaki trwa, kiedy obie strony pilnie się dozbrajają.
Szepty ucichły. Cisza rozbiegała się rosnącym kręgiem po całej jaskini.
Detrytus zamrugał. A potem bardzo ostrożnie ujął królewską dłoń, starając się jej nie zgnieść.
Szepty zabrzmiały znowu. I tym razem, Vimes był tego pewien, sięgną na wiele mil dookoła.
Przyszło mu do głowy, że dwoma uściskami dłoni ten starszy, siwobrody krasnolud uczynił więcej, niż mogłyby dokonać dziesiątki chytrych intryg. Zanim zmarszczki na powierzchni dotrą do granic Uberwaldu, staną się falami przypływu. W porównaniu z nimi trzydziestu ludzi i pies będą niczym.
— Hmm?
— Pytałem, co król mógłby ofiarować Vimesowi — powtórzył król.
— E… chyba nic… — odparł Vimes z roztargnieniem.
Dwa uściski dłoni! I bardzo spokojnie, z uśmiechem, król wywrócił na nice zwyczaje krasnoludów. A przy tym tak delikatnie, że jeszcze przez całe lata będą się o to spierać…
— Sam! — rzuciła ostro Sybil.
— W takim razie podaruję coś pańskim potomkom — rzekł król, który najwyraźniej nie przejął się niezręcznością Vimesa.
Podano mu długie pudło. Otworzył je, odsłaniając krasnoludzi topór — czysty metal połyskiwał na czarnej tkaninie.
— Z czasem stanie się on toporem czyjegoś dziadka — rzekł król. — I bez wątpienia przez te lata będzie czasem potrzebował nowego drzewca albo nowego ostrza; przez wieki zmieni się jego kształt, zgodnie z modą, ale zawsze będzie to, w każdym szczególe i pod każdym względem, topór, który dzisiaj panu ofiarowuję. A że będzie się zmieniał z czasem, zawsze pozostanie ostry. Widzi pan, jest w tym ziarno prawdy. Bardzo miło było mi znów pana widzieć. Życzę przyjemnego powrotu do domu, ekscelencjo.
Wszyscy czworo długo milczeli w powozie wiozącym ich do ambasady. Wreszcie odezwała się Cudo. — Król powiedział…
— Słyszałem — rzucił Vimes.
— Praktycznie przyznał, że jest nią…
— Wiele się teraz zmieni — wtrąciła lady Sybil. — To właśnie chciał powiedzieć król.
— Nigdy żem jeszcze nie ściskał ręki żadnemu królowi — oświadczył Detrytus. — Ani żadnemu krasnoludowi też, jak se pomyślę.
— Mnie kiedyś podałeś rękę — przypomniała mu Cudo.
— Strażnicy się nie liczą — orzekł Detrytus stanowczo. — Strażnicy to strażnicy.
— Zastanawiam się, czy to coś zmieni — westchnęła lady Sybil. Vimes spoglądał przez okno. Pewnie wszyscy poczują się teraz lepiej, myślał. Ale trolle i krasnoludy walczą już od wieków. Żeby zakończyć coś takiego, trzeba czegoś więcej niż zwykłego uścisku dłoni. To przecież tylko symbol.
Z drugiej strony… Świat popychają naprzód nie herosi ani złoczyńcy, nawet nie policjanci. Równie dobrze mogą go popychać symbole. Wiedział tylko, że nie warto mieć na celu czegoś wielkiego, jak pokój na świecie i szczęście dla wszystkich; za to może uda się czasem dokonać niewielkiego dzieła, które uczyni świat, w małej skali, trochę lepszym.
Na przykład kogoś zastrzelić.
— Zapomniałam powiedzieć, że bardzo ładnie postąpiłaś, Cudo — oświadczyła lady Sybil. — Wczoraj, kiedy poszłaś pocieszyć Dee.
— Ona chciała, żeby zabiły mnie wilkołaki — wtrącił Vimes. Uznał, że warto o tym przypomnieć.
— Tak, oczywiście. Ale… i tak to było ładne.
Cudo wbiła wzrok w swoje buty, unikając wzroku lady Sybil. Potem zakaszlała nerwowo i wyjęła z rękawa kawałek papieru, który bez słowa wręczyła Vimesowi.
Rozwinął go.
— Podała ci te nazwiska? — zdumiał się. — Niektórzy z nich są w Ankh-Morpork szanowanymi krasnoludami…
— Tak, sir. — Cudo znowu odkaszlnęła. — Wiedziałam, że chce z kimś porozmawiać, no więc, ehm, zasugerowałam kilka spraw, o których mogłaby opowiedzieć.
Przykro mi, lady Sybil. Bardzo trudno jest przestać być gliną.
— Już dawno doszłam do tego wniosku — przyznała Sybil.
— Wiecie co? — odezwał się Vimes, by wypełnić jakoś ciszę. — Jeśli ruszymy jutro z pierwszym brzaskiem, możemy pokonać przełęcz przed zachodem słońca.
To była przyjemna noc w głębinie puchowego materaca. Vimes budził się kilka razy i zdawało mu się, że słyszy głosy. Potem zapadał z powrotem w miękkość i śnił o ciepłym śniegu.
Obudził go Detrytus.
— Jasno się robi, sir.
— Mm?
— I jeszcze w holu czeka Igor z jakimś… młodym człowiekiem — dodał troll. — Ma słój pełen nosów i królika pokrytego uszami.
Vimes usiłował znowu zasnąć. A potem usiadł sztywno na łóżku.
— Co?
— Całego pokrywają uszy, sir.
— Chodzi ci o takiego królika z wielkimi puchatymi uszami?
— Lepiej pan sam pójdzie i zobaczy, sir — prychnął Detrytus. Vimes zostawił Sybil pogrążoną we śnie, narzucił szlafrok i poczłapał boso do lodowatego holu.
Igor czekał nerwowo na środku pokoju. Vimes zaczynał już łapać zasady rozpoznawania Igorów[21] i ten był chyba nowy. Towarzyszył mu o wiele młodszy… no… człowiek/ pewnie dopiero koło dwudziestki. Jednak już teraz blizny i szwy dowodziły nieustępliwego pędu do samodoskonalenia, będącego znakiem firmowym każdego Igora. Tylko oczu jakoś nie potrafili ustawić na jednym poziomie.
— Wafa ekfelencjo?
— Jesteś… Igorem, tak?
— Bezbłędne trafienie, jafnie panie. Nie fpotkalifmy fię jefcze, ale pracuję dla doktora Thaumica po drugiej ftronie gór. A to jeft mój fyn Igor. — Trzepnął młodzieńca w tył głowy. — Przywitaj się z jego łafkawofcią, Igorze!
— Nie wierzę w arystokrację — odparł nadąsany młody Igor. — I nikogo nie będę nazywał jafnie panem.
— Widzif, jafnie panie? — westchnął jego ojciec. — Przeprafam za to, wafa lafkawofć, ale takie jeft to młode pokolenie. Mam nadzieję, że uda mu fię znaleźć pofadę w wielkim miefcie, bo w Uberwal-dzie nie nadaje fię abfolutnie do niczego. Ale dobry z niego chirurg, nawet jefli wpada czafem na dziwne pomyfły. Ma ręce po dziadku, wie pan.
— Zauważyłem blizny — przyznał Vimes.
— Fczęfciarz z niego, to mnie fię należały, ale był już dofć duży i mógł wziąć udział w loterii.
— Chcesz wstąpić do straży, Igorze? — spytał Vimes.
— Tak jest, fir. Uważam, że Ankh-Morpork to przyszłość, fir. Jego ojciec pochylił się do Vimesa.
— Nie fpominamy o jego lekkiej wadzie wymowy, jafnie panie — szepnął. — Oczywifcie tutaj, w igorowym fachu, przemawia przeciw niemu, ale myflę, że w Ankh-Morpork ludzie potraktują go litofciwie.
— Na pewno. — Vimes wyjął z kieszeni chustkę i z roztargnieniem przetarł ucho. — A ten… no, ten królik?
— To Dziwniak, fir — wyjaśnił młody Igor.
— Dobre imię. Pasuje do niego. I dlatego ma ludzkie uszy na całym grzbiecie?
— Wczesny eksperyment, fir.
— A te… nosy?
Było ich kilkanaście w dużym, zakręcanym słoju. I były to… po prostu nosy. Nikomu nieodcięte, o ile Vimes mógł to ocenić. Miały małe nóżki i podskakiwały wesoło jak szczeniaki na wystawie sklepu ze zwierzętami. Miał wrażenie, że słyszy cichutkie „piii!”.
— Postęp i przyszłość, fir — odparł młody Igor. — Rosną w specjalnych kadziach. Potrafię też wyhodować oczy i palce!
— Ale one mają nóżki!
— Usychają i odpadają po kilku godzinach od wszycia, fir. I one chcą się przydać, te moje noski. Biorzemiosło na nowe stulecie, fir. Dość tego staroświeckiego krojenia używanych ciał…
Ojciec znowu przyłożył mu w ucho.
— Widzif, panie? Widzif? Jaki to ma fenf? Nicpoń! Mam nadzieję, że cof z niego zrobicie, jafnie panie, bo ja już zrezygnowałem. Nie warto nawet pociąć go na częfci, jak to mówią!
Vimes westchnął. Mimo wszystko utrata palców była u strażników codziennym ryzykiem, a chłopak to jednak Igor. W końcu przecież w straży nie pracowali normalni ludzie. Potrafi jakoś znieść hodowcę nosów w zamian za jego usługi chirurgiczne, zwłaszcza że nie wiążą się z wrzaskami i wiadrami gorącej smoły.
Wskazał stojącą obok młodzieńca skrzynkę. Warczała i podskakiwała, kołysząc się z boku na bok.
— Nie masz tam chyba psa, prawda? — zapytał, starając się, by zabrzmiało to jak żart.
— To moje pomidory — odparł Igor. — Tryumf nowoczesnego igorowania. Rosną ogromne.
— Dlatego że fciekle atakują fyftkie inne warzywa! — zawołał jego ojciec. — Ale mufę powiedzieć, jafnie panie, że jefcze nigdy nie widziałem kogof takiego jak on jefli idzie o naprawdę drobniutkie fwy.
— Dobrze, dobrze. Chyba właśnie kogoś takiego szukałem — zgodził się Vimes. — A w każdym razie podobnego. Siadaj, młody człowieku. Mam tylko nadzieję, że znajdzie się miejsce w powozie…
Drzwi na dziedziniec otworzyły się gwałtownie; do środka wpadło kilka płatków śniegu i tupiący nogami Marchewa.
— Trochę padało nocą, ale drogi wyglądają na przejezdne — oznajmił. — Mówią, że naprawdę wielka śnieżyca zapowiada się na dzisiejszą noc, więc… O, dzień dobry panu.
— Jesteś dość silny, żeby jechać?
— Oboje jesteśmy — powiedziała Angua. Przeszła przez hol i stanęła obok Marchewy.
I znowu Vimes zdał sobie sprawę z wielu słów, których nie słyszał. Człowiek rozsądny w takich chwilach się nie dopytuje. Poza tym czuł już, jak marzną mu bose stopy.
Podjął decyzję.
— Poproszę o pański notes, kapitanie. Patrzyli, jak wypisuje pospiesznie kilka linijek.
— Zatrzymacie się po drodze przy wieży sekarowej i nadacie wiadomość do Yardu. — Vimes oddał Marchewie notes. — Powiecie im, że jesteście już w drodze. Zabierzecie ze sobą młodego Igora i pomożecie mu jakoś się urządzić. Dobrze? I przedstawicie raport jego lordowskiej mości.
— Eee… Pan nie jedzie? — zdziwił się Marchewa.
— Lady Sybil i ja weźmiemy inny powóz — odparł Vimes. — Albo kupimy sanie. Bardzo wygodne są takie sanie. A potem… Potem pojedziemy trochę wolniej.
Pooglądamy widoki. Zmitrężymy nieco po drodze. Zrozumiano?
Zauważył uśmiech Angui i zastanowił się, czy Sybil się jej zwierzyła.
— Absolutnie, sir — zapewnił Marchewa.
— Aha, i jeszcze, no… zajrzycie do Burleigha i Wręcemocnego, zamówicie po parę tuzinów wszystkiego z samej góry ich katalogu broni ręcznej i poślecie to następnym dyliżansem pocztowym do Bzyku, do rąk własnych kapitana Tantony’ego.
— Opłata za dyliżans będzie wysoka, sir… — zaczął Marchewa.
— Nie chciałem, żebyście mi to tłumaczyli, kapitanie. Chciałem, żebyście powiedzieli „Tak jest, sir”.
— Tak jest, sir.
— Spytajcie przy bramie o… takie trzy smętne kwoki, które mieszkają w dużym domu niedaleko stąd. Obok wiśniowego sadu. Ustalcie adres, a kiedy już wrócicie, poślijcie im trzy bilety na dyliżans do Ankh-Morpork.
— Jasne, sir.
— Brawo. Jedźcie bezpiecznie. Zobaczymy się za tydzień. Albo dwa. Najwyżej trzy. W porządku?
Kilka minut później dygotał z zimna na schodkach i patrzył, jak powóz znika w jasnym blasku poranka.
Poczuł ukłucie winy, ale tylko maleńkie ukłucie. Oddawał straży każdy dzień swego życia i najwyższy czas, uznał, żeby straż dała mu tydzień. Albo dwa. Najwyżej trzy.
Właściwie, uświadomił sobie, jak na ukłucia, to przypominało raczej drobne „ping!”, które — jak pamiętał — było gwarowym słowem oznaczającym lęg. W tej chwili zobaczył przed sobą przyszłość, a to więcej, niż udało mu się kiedykolwiek. Zamknął za sobą drzwi i wrócił do łóżka.
W piękny dzień patrzący z wysokich punktów obserwacyjnych w Ramtopach może spojrzeć bardzo daleko na równiny.
Krasnoludy zaprzęgły do pracy górskie strumienie i zbudowały stopnie śluz, sięgające na milę w górę od falujących łąk. Za korzystanie z nich pobierały nie drobnego pensa, ale całkiem solidnego dolara. Barki bez przerwy wędrowały w górę i w dół, kierując się do rzeki Smarl i miast na równinach. Niosły węgiel, żelazo, glinę ogniotrwałą, melasę[22] i tłuszcz — pospolite składniki puddingu cywilizacji.
W czystym, rozrzedzonym powietrzu potrzebowały kilku dni, by zniknąć z oczu. Przy dobrej pogodzie człowiek mógł zobaczyć przyszłą środę.
Kapitan jednej z barek czekających przy górnej śluzie wyszedł na pokład, by wyrzucić za burtę fusy z imbryka. Zauważył małego pieska na nabrzeżu — siedział tam i służył z nadzieją w oczach.
Kapitan odwrócił się i już zmierzał do kabiny, kiedy pomyślał: jaki ładny mały piesek.
Była to myśl tak wyraźna, aż zdawało mu się, że ją usłyszał. Rozejrzał się jednak i w pobliżu nie było nikogo. A psy nie umieją mówić.
Usłyszał siebie, jak myśli: Ten mały fy się piesek przydał; mógł-fy odpędzać szczury, żefy nie wyżerały ładunku alfo co.
Tb musiały być jego myśli, uznał. Nikogo innego nie widział, a wszyscy przecież wiedzą, że psy nie mówią.
— Szczury nie jedzą węgla, prawda? — powiedział na głos.
I pomyślał bardzo wyraźnie: No ale nigdy nie wiadomo, kiedy zaczną, nie? Zresztą to taki słodki pieseczek, w dodatku całe dnie frnął w głęfokim śniegu, nie żefy to kogoś ofchodziło…
Kapitan barki zrezygnował. Ileż można się kłócić z samym sobą?
Dziesięć minut później barka rozpoczęła swój długi zjazd na równiny, a piesek siedział na dziobie i rozkoszował się rześką bryzą.
Ogólnie rzecz biorąc, myślał Gaspode, zawsze lepiej jest patrzeć w przyszłość.
Nobby Nobbs ukrył się przed wiatrem przy murze komendy straży i ponuro rozcierał ręce, gdy nagle wyrósł przed nim jakiś cień.
— Co tu robisz, Nobby? — zapytał Marchewa.
— Co? Pan kapitan?
— Nikogo nie ma przy bramie, nikogo na patrolu. Czy nikt nie odebrał mojej wiadomości? Co się dzieje?
Nobby oblizał wargi.
— Noo… Nie ma… Właściwie to w tej chwili nie ma straży. Nie per sen. — Drgnął. Za Marchewa zobaczył Anguę. — Ehm… Pan Vimes wrócił z wami czy jak?
— Co się tu dzieje, Nobby?
— No bo widzicie… Fred tak jakby… a potem całkiem… i ani się kto obejrzał, a zaczął… i wtedy my… a on nie chciał wyjść… i wtedy my… a on przybił drzwi… i pani Fredowa przyszła i krzyczała na niego przez dziurę na listy… i większość chłopaków odeszła szukać innej roboty… a teraz zostałem tylko ja, Dorfl, Reg i Kocioł, przychodzimy tu na zmianę, kręcimy się trochę, przez dziurę na listy wsuwamy mu jedzenie… i… to właściwie wszystko.
— Możesz powtórzyć jeszcze raz, ale uzupełniając puste miejsca? — poprosił Marchewa.
To potrwało znacznie dłużej. Nadal pozostały puste miejsca. Marchewa wypełnił je z trudem.
— Rozumiem — powiedział w końcu.
— Pan Vimes szału dostanie, prawda? — spytał żałośnie Nobby.
— Nie martwiłabym się o pana Vimesa — mruknęła Angua. — Nie w tej chwili.
Marchewa przyjrzał się frontowym drzwiom. Były z solidnego dębu. We wszystkich oknach tkwiły kraty.
— Idź i przyprowadź tu funkcjonariusza Dorfla, Nobby — polecił.
Dziesięć minut później komenda straży miała nowe wejście. Marchewa przestąpił nad gruzem i pomaszerował na górę.
Fred Colon siedział skulony na krześle, wpatrzony w jedną samotną kostkę cukru.
— Bądź ostrożny — szepnęła Angua. — Może być w dość chwiejnym stanie umysłu.
— Bardzo prawdopodobne — przyznał Marchewa. Pochylił się.
— Fred… — szepnął.
— Mm? — wymruczał Colon.
— Na nogi, sierżancie! Coś was boli? I powinno, bo stoję wam na brodzie! Macie pięć minut, żeby się umyć, ogolić i wrócić tu z jasną, promienną twarzą! Powstań! Do łazienki! W ty-ył zwrot! Biegiem marsz! Raz-dwa, raz-dwa!
Angua miała wrażenie, że żadna część Freda Colona powyżej szyi, może z wyjątkiem uszu, nie uczestniczy w tym, co się działo. Fred wstał już na baczność, tupiąc, wykonał w tył zwrot i pędem ruszył do drzwi.
Marchewa odwrócił się do Nobby’ego.
— Wy też, kapralu!
Nobby, dygocząc w szoku, zasalutował obiema rękami równocześnie i pognał za Colonem.
Marchewa podszedł do kominka i pogrzebał w popiele.
— O bogowie…
— Wszystko spalone? — spytała Angua.
— Obawiam się, że tak.
— Niektóre z tych stosów były jak starzy przyjaciele.
— Dowiemy się, czy straciliśmy coś ważnego, kiedy zacznie śmierdzieć.
Nobby i Colon wrócili po chwili, zdyszani i zaróżowieni. Colon miał przyklejone na twarzy kilka kawałków bibułki w miejscach, gdzie golenie przebiegało nazbyt entuzjastycznie, ale poza tym wyglądał o wiele lepiej. Znowu był sierżantem. Ktoś wydawał mu rozkazy. Jego mózg pracował. Świat stanął na nogach.
— Fred… — rzucił Marchewa.
— Tajest, sir!
— Jakiś ptak narobił ci na ramię.
— Zaraz się tym zajmę, sir! — zawołał Nobby.
Przyskoczył bokiem, wyciągnął z kieszeni chusteczkę, napluł na nią i pospiesznie starł prowizoryczną gwiazdkę Colona. — Już po wszystkim, Fred — powiedział.
— Dobrze — pochwalił Marchewa.
Wstał i podszedł do okna. Właściwie niewiele oferowało, jeśli chodzi o widoki, jednak wyglądał przez nie, jakby mógł zobaczyć nawet kraniec świata.
Colon i Nobby niepewnie przestępowali z nogi na nogę. W tej chwili wcale im się nie podobał odgłos tej ciszy. Kiedy Marchewa się odezwał, mrugnęli obaj jak uderzeni po twarzach mokrą ścierką.
— Przypuszczam — zaczął — że mieliśmy tu do czynienia z pogmatwaną sytuacją.
— To prawda, szczera prawda — zgodził się Nobby. — Bardzo pogmatwana. Co, Fred? — Szturchnął kolegę łokciem, wyrywając go z otępienia i zgrozy.
— Uch? Aha. Zgadza się — wymamrotał Colon. — O tak. Pogmatwanie.
— I obawiam się, że wiem, po czyjej stronie leży wina — ciągnął Marchewa, na pozór zapatrzony w spektakl człowieka zamiatającego schody gmachu opery.
W ciszy Nobby modlił się, bezgłośnie poruszając wargami. Z oczu Colona widoczne były tylko białka.
— To moja wina — oświadczył Marchewa. — Obwiniam tylko siebie. Pan Vimes zostawił mi dowództwo, a ja odszedłem nagle, nie pamiętając o obowiązkach. I postawiłem wszystkich w niemożliwie trudnej sytuacji.
Fred i Nobby mieli obaj ten sam wyraz twarzy. Wyraz kogoś, kto zobaczył światełko w tunelu i okazało się, że to migotanie Wróżki Nadziei.
— Prawdę mówiąc, krępuję się prosić was dwóch, żebyście wydostali mnie z tego bagna, w które sam się wpakowałem — stwierdził Marchewa. — Nie wyobrażam sobie nawet, co powie na to pan Vimes.
Dla Freda i Nobby’ego światełko w tunelu zgasło. Oni doskonale sobie wyobrażali, co powie pan Vimes.
— Jednakże… — powiedział Marchewa.
Podszedł do biurka, wysunął dolną szufladę i wyjął z niej plik spiętych razem przybrudzonych kartek.
Czekali.
— Jednakże każdy z tych ludzi wziął Królewskiego Szylinga i złożył przysięgę, że będzie stał na straży Królewskiego Pokoju. — Marchewa stuknął palcem w papiery. — Przysięgali, formalnie rzecz biorąc, królowi.
— No tak, ale to tylko… Aargh! — powiedział Fred Colon.
— Przepraszam, sir — wtrącił Nobby. — Stojąc na baczność, całkiem niechcący mocno nadepnąłem Fredowi na palec.
Zabrzmiał przeciągły, jedwabisty szelest — to Marchewa wyjął miecz z pochwy. Położył go na biurku. Nobby i Colon odchylili się przed oskarżycielskim czubkiem ostrza.
— To wszystko dobre chłopaki — rzekł cicho Marchewa. — Jestem pewien, że kiedy wy dwaj odwiedzicie każdego po kolei i wyjaśnicie im sytuację, zrozumieją, gdzie wzywa ich obowiązek. Powiedzcie im… powiedzcie, że zawsze jest łatwe rozwiązanie, jeśli tylko wie się, gdzie szukać. Wtedy będziemy mogli wziąć się do pracy, a kiedy pan Vimes wróci ze swoich zasłużonych wakacji, te nieco pogmatwane wydarzenia przeszłości będą jedynie…
— Gmatwaniną? — zasugerował z nadzieją Nobby.
— Właśnie — zgodził się Marchewa. — Ale cieszę się, Fred, że udało ci się załatwić całą tę papierkową robotę.
Colon stał jak wrośnięty w podłogę, dopóki Nobby, salutując rozpaczliwie wolną ręką, nie wywlókł go z gabinetu.
Angua słyszała, jak kłócą się na schodach.
Marchewa wstał, strzepnął kurz z krzesła i ustawił je starannie przy biurku.
— No to jesteśmy w domu — stwierdził.
— Tak — przyznała Angua.
I pomyślała: Wiesz, jak brzydko zagrywać, co? Ale korzystasz z tego jak z pazurów: wysuwają się, kiedy są potrzebne, a kiedy nie, nie ma nawet śladu, że je masz.
Wziął ją za rękę.
— Wilki nigdy nie patrzą za siebie — szepnął.