Rozpacz i bezradność. Dwa słowa, które chyba oddają najlepiej mój nastrój owej nocy z Wielkiego Czwartku na Piątek. Nie potrafiłem się cieszyć powrotem do domu, mimo że takie rozwiązanie, spokojne i bezpieczne, oddalało mnie od dramatycznej afery Zielonych. Nie mogłem spać. Sto razy rozpamiętywałem słowa Boba, rzucone w którymś momencie naszej podróży – “Jeszcze ten weekend". Jeszcze… a potem?
Jakie miałem szansę działania? Bez pieniędzy, z polskim paszportem, być może tropiony przez agentów RPA – dokąd miałem się udać, gdzie dzwonić? Denningham nie zostawił żadnych namiarów, podobnie Barbara… Nie miałem pojęcia, czy uda mi się wysiąść w Londynie. Skąd miałem wiedzieć, że trzy miesiące wcześniej umowa międzyrządowa zniosła dla obywateli Polski obowiązek wizowy w Zjednoczonym Królestwie…
Latający olbrzym usiadł lekko na głównym pasie lotniska im. Margaret Thatcher. Samolot Lotu miał według rozkładu wystartować za cztery godziny. Czego mogłem dokonać w ciągu czterech godzin?
Los zdecydował za mnie. Popijając z tekturowego kubka kawę szedłem w stronę poczty, aby szukać szczęścia w książce telefonicznej, kiedy z głośnika padło moje wykoślawione nazwisko. Ktoś prosił, aby Jan Pavlovski zgłosił się… Nie usłyszałem gdzie, rzuciłem się do ucieczki. Dokąd mogłem jednak uciekać? Szczytem mych pomysłów było schronienie się w męskiej toalecie. Nagle wyparowały wszystkie idee na temat zbawienia ludzkości czy odwracania biegu wydarzeń. Siedziałem na sedesie znerwicowany i czekałem kiedy mnie znajdą.
Znajomy dźwięk mowy. Krótkie dosadne słowo oznaczające najstarszą profesję świata. Rodacy! Wyskoczyłem z kabiny. Było ich dwóch. Myli ręce. Zagadałem. Odpowiadali niezbyt chętnie. Też czekali na wieczorny lot, ale zamierzali jeszcze wyjść do miasta.
– A wizy?
– Skąd pan przybywa młody człowieku. Zniesione!
W godzinę później stałem już na Trafalgar Square i obserwowałem krążące pikiety ekologistów, nawołujących do masowego udziału w Światowym Dniu Protestu – Dniu Zieleni.
Bob zostawił mi niewiele pieniędzy. Znaczną ich część pochłonęła taksówka do city. Nawet nie szukałem telefonów Denninghama ani Barbary Gray. Zresztą ze słów Boba wynikało, że udali się do Ameryki.
Rozważając różne możliwości doszedłem do londyńskiego sztabu Dnia Protestu, na co dzień Kwatery Brytyjskiego Ruchu Ekologicznego. Istniała wprawdzie możliwość, że natknę się tam na Gardinera, ale miałem nadzieję, że do tego nie dojdzie, a przeciwnie – trafię na ślad Burta.
Wszedłem do środka. Na korytarzach i w pootwieranych pomieszczeniach panowało znaczne ożywienie, kręciły się różnojęzyczne ekipy telewizyjne. Bardzo ruchliwe były hostessy, w zielonych protestacyjnych trykotach uwydatniających sterczące sutki -typowy objaw podniecenia aktywistek. Jedna z nich, oliwkowa i aerodynamiczna, zagadnięta o Denninghama, wzruszyła ramionami.
– Nikt nie wie, gdzie go szukać, pewnie zjawi się na obradach w Miami. Pojutrze.
– Gdzie w Miami?
Popatrzyła uważniej na mnie, uderzona zapewne obcym akcentem, ale najwyraźniej oględziny wypadły pozytywnie, bo rzuciła:
– Hotel Plazza! Callius Avenue.
I odeszła, uroczo kręcąc zielonym jak główka kapusty kuperkiem.
Spojrzałem na zegarek. Mój samolot odlatywał za dwie godziny. Nie pozostawało nic innego jak spływać i z Warszawy telefonicznie próbować łapać Denninghama na Florydzie. Pod warunkiem, że zebranie ekologistów wyznaczono przed, a nie po akcji. Jak chyba już pisałem, miałem mgliste pojęcie o Dniu Protestu i Wielkiej Zmianie. Z uwag Boba wiedziałem, że ma to być przełom na miarę światową, i że cała akcja nie będzie trwała zbyt długo. Oczywiście, nie miałem pojęcia JAK się to odbędzie…
Puknięcie w ramię. Podskoczyłem. Pukającym jednak nie był ani King Kong, ani rewolwerowiec z RPA, tylko ta sama oliwkowa hostessa.
– Może mogłabym w czymś pomóc? Jesteś taki zagubiony…
– Trochę jestem zagubiony – potwierdziłem.
– Delegat ze Wschodu? – zauważyła domyślnie. Kiwnąłem głową.
– Czech?
– Nie, Polak…
– To fajnie. Mój ojciec pochodził z Rumunii.
Na korytarzu pełnym krzykliwych plakatów i kudłatych ekstremistów zrobiło się nagle całkiem swojsko, demoludycznie.
– Mimi – rzekła podając mi rękę.
– Jan…
– Słuchaj, a może chciałbyś zobaczyć się z szefem? Właśnie wrócił z Afryki, wieczorem wylatuje, ale jeśli to coś ważnego mogę załatwić…
– Z szefem?
– No, z Radem Gardinerem… To fajny facet! A ty jesteś w jego typie! Podwójna fala gorąca. Musiałem szybko coś wykombinować.
– Słuchaj – szepnąłem odciągając Mimi na bok. – Jestem tu w tajnej misji. Mogę rozmawiać wyłącznie z Denninghamem albo Lenni Wilde'em, albo Barbarą Gray. Konspiracja!
Popatrzyła na mnie z wzrastającym szacunkiem.
– Rozumiem. Ale tu nie ma nikogo z nich. Zupełnie nie wiem, jak ci pomóc?
Już miała odejść, ale jeszcze raz omiotła mnie wzrokiem.
– Strasznie jesteś wynędzniały, pewnie głodny?
– Jestem pięć dni w drodze…
Wylądowaliśmy w barze MacDonalda. Postawiłem Mimi obiad, naruszając żelazną rezerwę, którą miałem na powrotną taksówkę do airportu. Nigdy nie byłem dobrym podrywaczem, ale widocznie pobyt u Bongote wyszedł mi na dobre. Z lekko pulchnego chłoptysia o nieprzytomnych oczach zmieniłem się w łykowatego mężczyznę o chłodnym spojrzeniu. Sam się sobie nie podobałem w tej wersji. Ale kto zrozumie kobiety?
Mimi wiedziała o Dniu Protestu jeszcze mniej niż ja. Żadna z plotek, która do niej dotarła, nie mówiła o niczym więcej jak zgranej solidarnej manifestacji Zielonych wszystkich stron. Mimi na co dzień pracowała w biurze jako programistka, ale na czas przygotowań do manifestacji wzięła urlop i dołączyła do ekologistów.
– Podzielasz ideały naszego Ruchu? – zapytałem między jednym a drugim kęsem hamburgera.
– Nie zastanawiałam się nad tym głębiej, moja koleżanka ma faceta, który w tym działa, a ja lubię jak coś się dzieje!
Samolot odleciał, ja zostałem.
– Masz gdzie spać? – zapytała Mimi. Pokręciłem głową.
– To się dobrze składa. Norma ma dziś nocny dyżur w Kwaterze…
– Kto to jest Norma?
– Moja przyjaciółka, nie mówiłam ci o niej, wynajmujemy razem pokój po drugiej stronie Tamizy… A jutro pokombinujemy jak skontaktować się z kimś od Denninghama.
Fantastycznie się składa, jeśli uśmiech losu pojawia się na twarzy smagłej dziewczyny. Myślicie, że umizgałem się do niej, prawiłem komplementy jak w żałośnie mało pomysłowych filmach porno. Mimi skończyła pracę, ja w tym czasie zwiedziłem miasto. Przejechaliśmy parę przystanków metrem, zjedliśmy kolację i poszliśmy do łóżka. Zresztą nie mieliśmy wyboru. W wynajmowanym locum było tylko jedno. Choć szerokie.
Jakie to łatwe – myślałem obejmując śniade, gibkie ciało hostessy. Nikt w moim akademiku by mi nie uwierzył. Ile musiałem się naszamotać, naprzekonywać, żeby odwiedzić, chociaż na chwilę, średnio-górzyste terytoria pod bluzką Danki. A kochaliśmy się tylko po alkoholu, co pozwalało tej tęgawej studentce muzykologii udawać, że nie wie co czyni.
Na poddaszu z widokiem na Tamizę nikt niczego nie udawał. Różnica kultur. Jeśli czegokolwiek mogłem żałować to jedynie tego, że Mimi nie była Barbarą Gray.
Kiedy usnęła, długo leżałem obok, wpatrując się w ciemność, jak wyczynowiec po ciężkim sparringu, który jednak nie jest olimpiadą. I po raz kolejny zadawałem sobie pytanie – czy miłość istnieje?
Rano Mimi wybiegła szybko, pozostawiając mnie w ciepłym półśnie. Jak przez watę doszły do mnie jej słowa – do południa coś wykombinuję i zadzwonię. Przewróciłem się na drugi bok. Jak wspaniale pachniała ta pościel… Inna sprawa, po niewoli u Bongote nawet połówka w komórce pod Wołominem mogła uchodzić za szezlong w Carskim Siole.
Drugie przebudzenie było znacznie mniej przyjemne.
– Dzień dobry, panie Pavlovsky.
Mówiący, chudzina o niezdrowej cerze, odziany w kusy prochowiec siedział na krzesełku obok łóżka, starannie przełożywszy moją odzież na pobliską komódkę, i przypatrywał mi się z zainteresowaniem… Odebrało mi mowę, ale potem pomyślałem sobie, że facet został przysłany przez Mimi i energicznie skinąłem głową.
– Jest pan przyjacielem Denninghama?
Chudzina uśmiechnął się. Nie podobał mi się ten uśmiech. Ale moja swoboda ruchów była w poważnym stopniu ograniczona. Leżałem w łóżku kompletnie nagi i nie uzbrojony.
– Nie mam przyjemności zaliczać się do bliskich przyjaciół pana Denninghama – stwierdził chudzielec – w ogóle mało mam znajomych w kręgach ekologicznych. Pana poznałem dzięki fotografii przedstawiającej wasze uwolnienie.
Agent RPA! Załatwi mnie!
– Pozwoliłem sobie złożyć wizytę dziś. Bo wczoraj wyglądał pan na zajętego.
A więc Mimi okazała się prowokatorką… – pomyślałem z goryczą.
– Zauważyłem pana na korytarzu w Kwaterze, ale jakoś nie udało się nam porozmawiać.
Postanowiłem iść w zaparte.
– Nie wiem, o czym pan mówi, wydaje mi się, że myli mnie pan z kimś innym – rzekłem.
– Nie przypuszczam – z kieszeni wyciągnął małe pudełeczko i nacisnął jakiś przycisk.
– “Słuchaj Mimi, jestem tu w tajnej misji, mogę rozmawiać wyłącznie z Denninghamem albo Lenni Wilde'em, albo Barbarą Gray"… – zabrzmiało cicho, ale wyraźnie.
– No więc? – dodał z uśmiechem przybysz.
– Jest pan z policji? – zapytałem nie kryjąc nadziei.
– Nie, jestem tylko wścibskim emerytem. Ale ponieważ również poszukuję kontaktu z Burtem Denninghamem, proponuję połączenie sił.
– W niczym panu nie pomogę.
– Możliwe. Za to ja mam olbrzymią ochotę pomóc panu. Marzy pan o dotarciu na Florydę, o spotkaniu ze starym przyjacielem, a tu ani pieniędzy, ani paszportu umożliwiającego skok przez Atlantyk, ani biletu lotniczego.
Na mej twarzy mógł bez słów znaleźć potwierdzenie.
– Zatem proszę – oto dwieście funtów, paszport na nazwisko Michael Novak z Chicago i bilet na dziś do Miami. Odpowiada to panu?
– Ale…
– Nazywam się Welman. I nie lubię tracić czasu mister Pavlovsky. Idziemy. Oto pańskie ubranko…
Zawahałem się. Ton mówiącego był łagodny, ale nie zostawiał marginesu na wątpliwości. Zapytałem wprost:
– Po co jestem wam potrzebny?
– Powiedzmy, że jestem starym, zawodowym, rozwiązywaczem krzyżówek i brakuje mi paru haseł do ostatecznego rozwiązania.
– A… jeśli nakryje mnie służba graniczna?
– Proszę się nie martwić służbą graniczną.
Argumenty mi się skończyły. Już ubrany rozejrzałem się po babskim atelier.
– A Mimi…?
– W Miami znajdziesz takich Mimi na pęczki. I to ładniej opalonych.