Z notatek doktora

Końca świata spodziewano się od pewnego czasu. Właściwie nawet od dawna. Szczerze mówiąc od samego początku. Przy czym maksymaliści sądzili, że będzie to totalny kataklizm całej ludzkości, czy to za pomocą wielkiego “bum", czy w inny bardziej pomysłowy sposób, natomiast minimaliści uważali, iż dojdzie jedynie do zagłady zachodniej cywilizacji, w takim kształcie jaki nadali jej Tales i Chrystus, Platon i Juliusz Cezar, święty Augustyn i florenccy bankierzy, Szekspir i Beethoven, encyklopedyści i jakobini, Immanuel Kant i Henry Ford, Mikołaj Kopernik i Walt Disney.

Aliści w szczegółach nie potwierdziło się ani proroctwo św. Jana, ani teoria Malthusa, zawiodły koncepcje lansowane przez Klub Rzymski czy Alvina Tofflera. Nasz świat skończył się, niewątpliwie efektownie, ale zupełnie inaczej, zaś “nowe" przymaszerowało ze zgoła nieoczekiwanego kierunku. Niewątpliwie inwazja z kosmosu, odrodzenie wielkich jaszczurów, najazd czerwonych mrówek, neodżuma, superbroń, są świetnymi pomysłami na finał, podobnie jak upadek komety, detonacja słońca, czy eksplozja antymaterii. Cóż z tego – życie nie skorzystało z usłużnie podsuwanych pomysłów. I tylko niektórzy doszukują się w realnych wydarzeniach jakiegoś związku z przepowiednią św. Malachiasza czy z Apokalipsą, ale jest to naprawdę naciągnięte wiązanie końca z końcem.

Jedno jest pewne – nie natura, nie kosmos, nie nagromadzone śmieci, nie bakterie, nie przypadek wreszcie, ale ludzie i tylko ludzie zgotowali ludziom ten los.

Jakże żałuję, że nie zachowała się praca Burta Denninghama The World After. Nie udało mi się również przeczytać jej w maszynopisie. I dlatego nie wiem, jak miał wyglądać Nowy Wspaniały Świat, który sobie wymarzył.

Jakiś czas temu spotkałem się nawet z tezą, że Burt był agentem pewnego wywiadu, który wyposażył go w środki, służył pomocą, wspierał i instruował, po to tylko, aby przejąć monopol w oczyszczonym z broni jądrowej świecie. Autor eseju Denningham, anioł czy prowokator, na który – nigdy zresztą nie wydany – natrafiłem w dziale manuskryptów prowincjonalnej biblioteki, opowiadając się zdecydowanie za drugą ewentualnością zestawia fakty, tłumacząc, że wszystkie poczynania od wysłania Greka Kapadulosa do Merindefontein przekraczały możliwości prywatnej grupki prowadzonej przez poszukiwacza przygód… Osobiście nigdy w to nie uwierzę. Gdzież bowiem była owa siła, gdy nadszedł moment próby?

Poza tym Amerykanin wierzył w Boga!

Też mi argument! – zakrzykną prześmiewcy – w Boga wierzył, i to gorliwie, Torąuemada i Filip II Hiszpański!

Tak, ale trzeba było znać Burta. On wierzył w Boga i kochał go. Podobnie jak ludzi. Ale ludziom nie wierzył. Parafrazując powiedzenie margrabiego Wielopolskiego – naturalnie Anglosas nie miał pojęcia, kim był Wielopolski – lubił mawiać: “Dla ludzi można zrobić wiele, z ludźmi bardzo mało!" I działał sam.

Nie, nie wynikało to z pogardy lub niedoceniania. Po prostu znał słabości człowieka. W pewien sposób nawet je kochał. Może dlatego polubił mnie?

Słabość! Jakże ja ją przeklinałem. W tych dniach, w tych godzinach. Cóż mogłem jej przeciwstawić? Jedynie desperację.

Właśnie despercja podsunęła mi myśl, aby po podsłuchaniu rozmowy w recepcji zbiec do garaży hotelu Plazza i dać pięćdziesiąt dolarów smagłemu Pico tylko za umieszczenie mnie w bagażniku.

Tam odbyłem całą podróż na rancho Denninghama. Parę razy umarłem ze strachu, zwłaszcza gdy wóz zatrzymał się ostatecznie i usłyszałem komendę Gardinera:

– Wydobądźcie broń!

Otwarcie bagażnika równało się dla mnie wyrokowi śmierci. Na szczęście arsenał oraz głośno reklamowana “Crazy bitch" mieściły się w skrytce pod siedzeniem i na razie bagażnikowi dano spokój.

Odeszli. Odetchnąłem. Czekałem.

Podstawowy dylemat, czy ktoś został na straży przy samochodzie, mogłem rozwiązać jedynie empirycznie.

Zaryzykowałem. Od pewnego czasu produkowane są bagażniki otwierające się od środka. Uchyliłem klapę. Intuicja podsunęła mi myśl zajrzenia do podłużnej skrzynki, o którą obijałem się podczas gwałtownych skrętów wozu. Pomysł okazał się dobry. Wewnątrz znalazłem dwa ręczne pistolety maszynowe i mnóstwo zapasowych magazynków.

Uzbrojony ruszyłem w stronę farmy. Czy miałem jakiś plan? Skądże! Po paru krokach przypomniałem sobie, co Gardiner mówił o psach i o zabezpieczeniu, toteż cofnąłem się, wyjąłem ze skrzynki obok kierowcy cieczkę w sprayu i popsikałem sobie nogawki. Minąłem odciągnięte o metr od ścieżki zwłoki wartownika. Potem, kierując się śladami na zgniecionej trawie, obszedłem farmę od tyłu. Między opuszczonymi zabudowaniami w paru skokach dotarłem do ściany budynku mieszkalnego. Nie wyściubiając głowy mogłem słuchać głosów dochodzących z wnętrza.

– Barbara? – przykro mi, Burt. Barbara Gray prawdopodobnie już nie żyje, natomiast jej rolę przejęła nasza dzielna Maggi. Pamiętasz Maggi Black, drogi przyjacielu?

Gdybym był bohaterem, to pierwszą reakcją byłby tygrysi skok przez okno i strzały jeszcze w trakcie salta, strzały oszczędzające pozytywnych, a śmiercią karzące łajdaków. Ale nie urodziłem się herosem…

– Twoje propozycje, Red? – zabrzmiał zadziwiająco chłodny głos Denninghama.

– Łączność! Chcę wiedzieć, czy California została już opuszczona. I jak poszło na Mątwie 16 – chyba masz z nimi kontakt?

– Tylko tyle? Łącz, Lenni.

– Ależ szefie – zaoponował Wilde.

– Sam jestem ciekaw. Łącz otwartym!

Po chwili wśród trzasków dobiegł z głośnika bełkotliwy głos Zieglera:

– Zadanie wykonane, zadanie…

– Daj mi Barbarę – chwila pauzy i powtórzona dyspozycja – daj mija!

– Słucham, Burt – zabrzmiało niepewnie w eterze.

– Cześć, Maggi – rzekł Denningham. Znów chwila ciszy, ale już Gardiner wyrwał mikrofon z ręki Burta.

– To ja. Red. Załatwiliście?

– Zadanie wykonane. Chcesz rozmawiać z Lionem?

– Dawaj go. Czołem stary! Gratuluję. Jakie szansę wypłynięcia?

– Wiatr się wzmaga, a woda podnosi.

– Jak spisują się moi technicy?

– Powiedzieli, że poradzą sobie zarówno z prowadzeniem jednostki. jak z wyrzutniami. Twój inżynier programuje je według planu: cel – czternaście metropolii – Nowy York. Los Angeles, Meksyk, Sao Paulo, Zagłębie Ruhry, Moskwa, Donbas, Pekin, Kalkuta, Tokio, Dżakarta, Teheran, Johannesburg.

Odpalenie przy najmniejszej próbie zbliżenia się jakichkolwiek jednostek bojowych w rejon Rarongi. Zaraz przekażemy te informacje najbliższej bazie.

– Jeśli prowadzi nasłuch, już o tym wie! l właśnie o to chodzi… Co w trakcie tej rozmowy robi Denningham, Lenni, Tamara? Milczą przytłoczeni ciężarem przegranej, zdruzgotani wieścią o Barbarze? A przecież jeszcze nie wiedzą, jak okrutną śmierć przygotował jej Gardiner.

Ale znając Burta sądzą, że cały czas jego umysł pracował na pełnych obrotach, że rozważał wszystkie możliwości, a przede wszystkim zastanawiał się nad przyszłością… Może konstatował poniewczasie, że cała jego gra, nie uwzględniająca przypadku, od początku była tylko szaleństwem.

Wycofałem się spod okna i przez kuchenne drzwi wśliznąłem się do środka. Nadal nie miałem koncepcji. Strzelić na postrach? Zbiry Gardinera gotowe są wówczas zamordować trójkę moich przyjaciół. Spróbować zaatakować z zaskoczenia? Amator przeciw profesjonalistom?

Kuchenka przylegała do dużego salonu, toteż słyszałem każde słowo, choć nie wszystkie idiomy potrafiłem zrozumieć dokładnie.

Krótkim wojskowym,.over" – Gardiner zakończył rozmowę z Rarongą.

– A teraz Burt, zadzwonimy do Miami – powiedział – poinformujemy pastora i resztę…

– O czym? – padło lakoniczne pytanie.

– O sukcesie, i o tym, że w moje ręce przekazujesz uprawnienia wykonawcze…

– Czy nie za dużo żądasz?

– Stawką jest wasze życie. Burt. ciebie, twojego cyngla i tej laleczki.

– Ty zas chcesz wykazać się zgodnością z protokołem. Chcesz, abym oficjalnie i dobrowolnie zrezygnował? Po co ci tyle ceremonii? Wygrałeś…

– Szefie – przerwał Lenni Wilde – jemu chodzi o Ziu Donga. Przecież stary Żółtek nie uzna przewrotu pałacowego, a jego siły są bardzo potrzebne w planie opanowania świata.

– Słuszny wywód – pochwalił Red – a propos, nie masz tu niczego do picia poza tą whisky?

– Jest w kuchni piwo, niech ktoś przyniesie – rzekł Denningham – a co się tyczy rezygnacji, sądzisz, że zrobię ci tę grzeczność?

– Nie masz. wyboru, przy twoim pacyfistycznym usposobieniu nie zdecydujesz się na wojnę, której nie możesz wygrać… no, co z tym piwem?

Rozległy się kroki. Przywarłem za drzwiami z palcem na spuście. Któryś z bandziorów wszedł do kuchenki. Zakręcił się, potem szarpnął za klamkę. Strzeliłem instynktownie.

Ostatnim wrażeniem, które utrwaliło się na pięknej twarzy kapitana Bongote, było bezgraniczne zdumienie na widok swego niedawnego więźnia. Na strach zabrakło czasu. Wpakowałem w niego pół magazynka.


Nikt nie spodziewał się podobnego obrotu zdarzeń, aliści tak szczwane lisy jak Burt i Lenni przygotowani byli na kontrakcję w każdej sposobnej chwili.

Denningham wcześniej pod stołem rozluźnił swój but. Teraz wystarczył mocny wykop i elegancki lakierek z całą energią trafił w twarz Gardinera. Jeden z pozostałych oprychów na dźwięk detonacji wykonał w tył zwrot, to umożliwiło by Lenni gwałtownym szarpnięciem pociągnął dywanik, na którym znajdował się wróg. W tym samym momencie Tamara, która już od dłuższej chwili wdzięczyła się do drugiego z Murzynów, a obecnie nalewała drinka, skierowała mu strumień wody sodowej z syfonu prosto w twarz. Następnie wyprowadziła cios swoją śliczną stopką w podbrzusze bandziora. To najprostszy chwyt. od którego rozpoczynają edukację samoobrony gejsze. hostessy i mówiąc mniej elegancko – początkujące kurewki. Zaatakowany zawył. Tamara wyrwała mu spluwę i odwróciła się. Było po wszystkim. Lenni siedział na bezwładnym przeciwniku, ściskając w ręku porwany z owocowej patery orzech kokosowy, który posłużył mu za oręż. Śmiertelnie blady Gardiner opierał się o ścianę, ogłuszony serią ciosów Denninghama.

– Łącz z Lee Gramem – ryknął do Lenniego Burt – może jeszcze nie wszystko stracone.

– Za późno, trzy minuty temu prom odbił od Californii.

– Spróbuj! Cześć Janie, gratuluję – to ostatnie skierowane było do młodego adepta Hipokratesa, który wynurzył się w drzwiach cały obryzgany krwią kapitana Bongote.

W tym momencie możemy wrócić do przerwanej relacji Polaka: W ciągu ostatnich dni przywykłem już do jatek – toteż dwa trupy i jeden trzymający się za przyrodzenie oprych, nie były mnie w stanie zaskoczyć. Poza tym czułem się jak ktoś, kto odkupił swe winy. Kmicic, Winicjusz… Zresztą w gorączkowej krzątaninie nie poświęcono mi większej uwagi.

– Co chcesz zrobić. Burt? – bełkotał Gardiner wypluwając resztę zębów.

Denningham nie uznał za słuszne odpowiedzieć na pytanie. Wskazał mi Murzyna ruchem głowy i rzucił: Pilnuj go, Janie.

Odezwał się Lee Grant.

– Jesteś jeszcze? – rzucił Burt.

– Wychodziłem.

– Masz łączność z promem?

– Mogę mieć, ale nie wiem czy odpowiedzą.

– Wywołuj Silvestriego.

– Otwarcie? Namierzą nas.

– Teraz to już nie ma znaczenia. I tak za chwilę połączysz mnie z szefostwem NASA…

– Mam prom.

– Dawaj! Tu Burt! Tu Burt! Słyszysz mnie Aldo?

– Słyszę. Co się stało? Skończyliśmy! Wygraliśmy!

– Gdzie jesteście?

– Właśnie mieliśmy startować.

– A emitor?

– Zostanie zdetonowany za pięć minut.

– Ile potrzebujecie na zatrzymanie zapalnika?

– Trzy minuty – słychać głos Dassa. – Ale o co chodzi?

– O jeszcze jeden strzał.

– Ależ na Boga, nie pominęliśmy niczego.

– Owszem. Mątwi; 16 na atolu Raronga… Trzeba ją zneutralizować.

Nie pada więcej żadne pytanie. Denningham wie, co robi. Gardiner poderwał się z fotela, ale lufą skłoniłem go. aby opadł na niego ponownie.

– Naprawdę chcesz…? – odzywa się Tamara.

– Nie mam wyboru.

– Daj mi jeszcze dowództwo NASA, Lee – mówi zmęczonym głosem Burt.

Lee łączy go. Rozmówcą jest ktoś o dostatecznej dozie inteligencji i refleksu, aby nie przerywać i nie zadawać zbędnych pytań.

– Mówi Burt Denningham – brzmi staccato – to ja jestem sprawcą pozbawienia Ziemi wszelkich materiałów nuklearnych. Chciałem stworzyć Nowy Świat i przekazać go pod zarząd Konwentowi Ekologicznemu. Teraz postanowiłem zrezygnować z tego zamiaru. Oddam się w ręce władz. Ostatnie zasoby broni nuklearnej, które zamierzaliśmy trzymać w odwodzie, dostały się w ręce nieodpowiedzialnych szaleńców. Dlatego wydałem rozkaz moim ludziom, działającym z laboratorium kosmicznego California. aby zneutralizowali ten obiekt…

– Przekleństwo wyrywa się dyrektorowi NASA – to straszne!

– Co?

– Zostało już wydane polecenie zniszczenia laboratorium przez cztery rakiety z baz ziemnych i kosmicznych.

– Wstrzymajcie je!

– To niemożliwe. Zostały zaprogramowane!

– W takim razie zestrzelcie je!

– Nie zdążymy! Zresztą jedna z nich jest nie do zestrzelenia.

– Kiedy trafią Californięl – Za sześć minut.

– Lee, łącz mnie z California.

Z eteru, wśród trzasków, dolatuje głos Silvestriego:

– Słyszeliśmy całą rozmowę, jesteśmy bez przerwy na podsłuchu.

– Ile potrzeba wam czasu?

– Siedem minut. Emitor jest prawie gotów.

– W takim razie nie zdążycie.

– Spróbujemy.

Nie trzeba dodawać, że dzięki Lee Graniowi obraz z Californii dociera również na farmę Denninghama. Można zobaczyć dwóch mężczyzn uwijających się szybko, ale spokojnie. Naraz rozlega się zrównoważony głos Dassa:

– Nastaw go, Aldo, i odbijaj.

– Wykluczone. Nie mogę cię zostawić!

– Masz na promie dwie nieprzytomne kobiety. Teraz już sam sobie radę dam. Muszą się rozgrzać zespoły, wznowić reakcje…

– Did!…

– Idź!

– Idź! – dolatuje z Ziemi rozkaz Denninghama.

Potem kamery z Obserwatorium Antarktycznego Erebus pokazują sceny z kosmosu. Laserowe zestrzelenie trzech rakiet… I lot czwartej.

– Dlaczego nie strącają jej? – pytam Burta.

– Ostatni krzyk techniki zbrojeniowej – powłoki antylaserowe. Takie same otaczają laboratorium California.

– A więc nic nie można zrobić?

– Nic.

Zakotwiczony prom drży gotując się do startu. Silvestri celowo opóźnia. Patrzy na zegarek.

W ruchach Davida Dassa nadal nie ma żadnej nerwowości. Zachowuje się tak samo jak wtedy, przed pół rokiem, gdy w szopie na przedmieściu przygotowywał się do beznadziejnej rozgrywki z policją RPA.

Pół roku darowanego życia. Dużo?

W którymś momencie obraca się do kamery i widzę jego spokojną urodziwą twarz i olbrzymie oczy. Może trochę smutne, ale nadal tak samo niezgłębione jak pustka kosmosu.

– Ma trzydzieści sekund – mówi przełykając ślinę Lenni.

Lufa emitora prowadzona przez komputer według dokładnych współrzędnych geograficznych kieruje się na Raronga…

Co czuje w tym momencie Lion Groner, szalbierka Maggi i wstrząsany torsjami profesor Ziegler?

Ekran monitora przepoławia się. Przytomni chłopcy pracują w NASA! Widać lecącą rakietę i działającego Dassa.

15, 14, 13, 12, 11, 10…

Prom odbił. Silvestri nie mógł czekać dłużej.

Nagle usłyszałem krzyk Tamary.

– Co on robi?

Prom wykonał zwrot. Zamiast oddalić się ku Ziemi, zmienił kurs tak, by znaleźć się dokładnie na linii: trajektornia rakiety – California.

– Cholera – stęknął Wilde. – Samobójca!

6, 5. 4, 3…

Do uruchomienia emitora pozostały dwie sekundy.

Dwie bezgranicznie długie sekundy. Uda się!

Biedny Silvestn, on, oszust nad oszustami, cybernetyczny czarodziej, tym raz.em musiał przegrać z zaprogramowaną maszynerią.

Przegrać, by żyć.

Elektroniczny móżdżek rakiety nie dal się oszukać. Z gracją smukłej kobiety rakieta ominęła prom, który nie był jej celem.

Zamknąłem oczy…


– No i co z tym piwem? – po trzydziestu sekundach kompletnej ciszy zabrzmiał głos Gardinera.

– Draniu! – Lenni Wilde nadal z bronią w ręku wykonał sus na miarę skoku Beamona.

– Nie! – zagrodził mu drogę Denningham – przynieś lepiej to piwo, Lenni.

– Słusznie – ucieszył się na moment skulony Red – skoro już po meczu, możemy spokojnie porozmawiać. Jest trochę do ustalenia.

– Czy wiesz dlaczego cię oszczędzam? Boże, jakże zmienił się głos Denninghama.

– Wiemy obaj – pada odpowiedź – przekalkulowałeś wszystko. Nie możesz już wygrać, ale chcesz zminimalizować klęskę.

– Tak! Nie chcę cię zabijać. Red. Przynajmniej teraz. Jeśli masz jakiś wpływ na Gronera, w co wątpię, być może pohamujesz jego zamiary. Wiesz równie dobrze jak ja, że to szaleniec z atomową brzytwą w ręku. Fanatyk gotowy z Ziemi zrobić jedną wielką Kampuczę… Pamiętasz Plac Centralny?

– Żaden fanatyk – prycha Murzyn, płucząc poranione usta przyniesionym piwem – zwykły konfident. Sprzedajna szmata, którą mam w ręku. Od początku prowadził nędzną grę… – tu ekologista sypie szczegółami.

– Dużo o nim wiesz – mówi sucho Denningham – tym bardziej musisz się strzec. Red. Jesteś pierwszy na liście.

– Na razie jestem mu potrzebny. Podobnie jak Ziu Dong, czy nasz zacny pastor. Wywijając czternastoma wielogłowicami można świat sterroryzować, ale nie można nim rządzić… Słuchaj, Burt. Imponujesz mi. Przegrałeś w wielkim stylu. I dlatego gotów jestem zaproponować ci układ. Zostaniesz z nami. Nie jako pierwszy, jako drugi. Pozbędziemy się Gronera. a potem…

– Dzięki, ja już swoje zrobiłem – pada odpowiedź – przynajmniej próbowałem. Teraz ty rób swoje.

– Chcesz się wycofać?

– Tak. Ale dymisji nie złożę.

– A Ziu Dong?

– Podporządkuje się woli większości w Konwencie… Nie sprawi ci kłopotów.

Denningham nalewa sobie pełną szklankę whisky i wypijają powoli. Jest niesłychanie, wręcz przerażająco spokojny.

– Powiedz mi tylko jedno, jak to było z Barbarą? – pyta.

– Z tego co wiem, przebywa w szpitalu Reagana w Los Angeles. Choroba popromienna…

– Cooo?

– To był pomysł Bongote! Nie mój! Chodziło o naznaczenie jej izotopem radioaktywnym, aby doprowadziła nas do ciebie.

Bolesny skurcz targnął moim sercem.

Denningham nie zmienił tonu. Spokojnego, ciepłego tonu człowieka, który ma wszystko poza sobą.

– Masz córkę. Red…? Twarz Murzyna spochmurniała.

– Wiesz przecież… – deputowany homoseksualistów zawiesza głos. Może jest ogłuszony własnym triumfem. A może odczuwa strach.

– Trzeba go zabić, szefie – odzywa się Lenni.

– Niech mu Bóg wybaczy – odpowiada Burt, a potem kładzie mi rękę na ramieniu.

– Pojedź do niej. Proszę cię o to…

Na ekranie telewizora pojawia się twarz pastora Lindorfa. Czyta oświadczenie Konwentu Ekologicznego. Wezwanie do narodów świata:

“Jutro – Światowy Dzień Zieleni. Jutro, w Poniedziałek Wielkanocny, wyjdziemy na wszystkie ulice i place naszych miast świętować zwycięstwo. Drugie zwycięstwo człowieka. Prawie dwa tysiące lat temu pierwsze odniósł Jezus Chrystus swym krzyżem na Golgocie. Dziś zwyciężył Człowiek. Nasze sześć miliardów ludzi zostało pozbawionych raz na zawsze widma atomu i wojny. Zniszczyliśmy śmierć. Oczywiście wkraczamy dopiero w nową erę. W okresie przejściowym, zanim nie wyeliminujemy całkowicie z naszego życia gwałtu i przemocy, zanim na całym świecie nie zapanuje pełny pokój, a Konwent Ekologiczny nie stanie się prawdziwym Uniwersalnym Rządem, musimy posiadać zabezpieczone gwarancje nieodwracalności zmian. Mamy takie niezwyciężone gwarancje. Ta łódź podwodna – nasze ramię zbrojne. Ostatnia łódź uzbrojona w wielogłowicowe rakiety, których, da Bóg, nie użyjemy nigdy. Ale jeśli ktoś sprzeciwi się wyrokom Opatrzności, nie zawahamy się, jak Stworzyciel wobec występnej Sodomy i Gomory…"

Nie zauważyłem kiedy Denningham wyszedł z pokoju. Wyszedł zabierając dubeltówkę, z której kiedyś strzelał sam Hemingway. Wyszedł razem z dwoma, jeszcze otępiałymi po cieczce w sprayu foksterierami. Kiedy potem szukaliśmy go, udało nam się znaleźć świeżo zgniecioną trawę na nie używanej ścieżce za farmą wiodącej w głąb moczarów. Nic więcej. To znaczy Lenni Wilde, który przebywał w okolicy dużo dłużej niż nakazywał rozsądek, znalazł staruszka Metysa, który kłusując tamtego popołudnia na bagniskach, słyszał samotny strzał dolatujący z labiryntu grząskich topieli. Śladów psów również nie udało się odnaleźć.

Загрузка...