Konsul z Chicago wyszedł po Emeline White na pociąg przybyły z Aleksandrii.
Emeline wysiadła z odkrytego wagonu. Na początku pociągu inżynierowie w kombinezonach ze znakami Szkoły Othica sprawdzali zawory i tłoki ogromnej opalanej olejem lokomotywy. Emeline starała się nie wdychać gryzącego dymu buchającego z komina.
Niebo było jasne, czyste, światło słoneczne jaskrawe, ale powietrze było ostre.
Konsul podszedł do niej z kapeluszem w dłoni.
— Pani White? Miło mi panią poznać. Nazywam się Ilicius Bloom. — Był ubrany w suknię i sandały jak Azjata, choć miał chicagowski akcent podobnie jak ona. Pomyślała, że ma około czterdziestu lat, chociaż mógł równie dobrze być starszy; miał ziemistą skórę i lśniące czarne włosy, a brzuszysko tworzyło coś w rodzaju namiotu na jego długiej fioletowej szacie.
Obok Blooma stał jeszcze jeden gość, ciężkiej budowy, z pochyloną głową, a jego potężne czoło błyszczało od brudu. Nic nie powiedział i nie poruszył się, po prostu stał, istna kolumna mięśni i kości, a Bloom nawet nie próbował go przedstawić. Coś w jego wyglądzie było bardzo dziwne. Ale Emeline wiedziała, że przeprawiwszy się przez ocean do Europy, znalazła się w dziwnym miejscu, jeszcze dziwniejszym niż skuta lodem Ameryka.
— Dziękuję, że pan po mnie wyszedł, panie Bloom.
Bloom powiedział:
— Jako konsul z Chicago, staram się witać wszystkich gości z Ameryki. Ułatwiając życie wszystkim zainteresowanym. — Uśmiechnął się. Zęby miał w paskudnym stanie. — Nie towarzyszy pani mąż?
— Josh zmarł rok temu.
— Bardzo mi przykro.
— Pański list do niego o tym telefonie dzwoniącym w świątyni — pozwoliłam sobie go przeczytać. Mąż często opowiadał o okresie spędzonym w Babilonie, o tych pierwszych latach po Znieruchomieniu. Zawsze nazywał ten okres Nieciągłością.
— Tak. Pani chyba nie pamięta owego dziwnego dnia…
— Panie Bloom, mam czterdzieści jeden lat. Tamtego dnia miałam dziewięć lat. Tak, pamiętam. — Pomyślała, że Bloom zamierza złożyć wyrazy współczucia, ale jej gniewne spojrzenie go powstrzymało. — Wiem, że Josh chciałby tu przyjechać — powiedziała. — Ale nie może, a nasi dorośli synowie są zajęci własnymi sprawami, więc jestem sama.
— Rozumiem i serdecznie witam w Babilonii.
— Hm. — Rozejrzała się. Wokół rozciągały się pola i rowy, zapewne kanały nawadniające, chociaż rowy te wyglądały na zapchane, a pola wyblakłe i pokryte pyłem. W pobliżu nie było żadnego miasta, żadnego śladu domostw, nic oprócz lepianek, których bezładne skupisko widać było na niskim wzgórzu oddalonym o jakieś ćwierć mili. I było zimno, nie tak zimno jak w domu, ale zimniej, niż oczekiwała. — To nie jest Babilon, prawda?
Roześmiał się.
— Niezupełnie. Samo miasto jest parę mil na północ stąd. Ale tutaj kończy się linia kolejowa. — Pomachał w stronę wzgórza. — Tamte lepianki to miejsce, które Grecy nazywają Gnojowiskiem. Miejscowi mają na to własną nazwę, ale nikogo to nie obchodzi.
— Grecy? Myślałam, że ludzie króla Aleksandra to Macedończycy.
Bloom wzruszył ramionami.
— Grecy, Macedończycy. Jednak pozwalają nam korzystać z tego miejsca. Obawiam się, że będziemy musieli poczekać. Mam zamówiony powóz, który zawiezie panią do miasta w godzinę i wtedy mam się spotkać z drugą grupą przybywającą z Anatolii. Tymczasem zapraszam do środka. — Wskazał pobliską ruderę.
Straciła cały zapał. Ale powiedziała:
— Dziękuję.
Usiłowała wydobyć bagaż z wagonu. Był to zawiązany sznurem tobołek z futra bizona, z którym przepłynęła Atlantyk.
— Chwileczkę. Mój chłopak pani pomoże. — Bloom obrócił się i pstryknął palcami.
Dziwny milczący mężczyzna wyciągnął masywną dłoń i podniósł tobołek z łatwością, mimo że trzymał go na końcu wyprostowanej ręki. Jeden z pasków zaczepił się o ławkę i trochę się rozerwał. Bloom z roztargnieniem trzepnął go w głowę. Sługa w ogóle nie zareagował, tylko obrócił się i ciężko ruszył w stronę wioski z tobołkiem w dłoni. Idąc z tyłu, Emeline widziała jego barki wystające ze złachmanionego ubioru; pomyślała, że przypominają barki goryla, a jego wielka głowa wydawała się przy nich nieproporcjonalnie mała. Emeline szepnęła:
— Panie Bloom, pański sługa…
— O co chodzi?
— On nie jest człowiekiem, prawda?
Spojrzał na nią.
— Ach, zawsze zapominam, jak ludzie przybywający na ten mroczny, stary kontynent są zaskoczeni widokiem naszych przodków. Grecy nazywają tego chłopaka Kamiennym Człowiekiem, ponieważ przez większość czasu jest nieruchomy i milczący, jak gdyby był wykuty z kamienia. Myślę, że archeologowie na Ziemi, przed Znieruchomieniem, zapewne zwali go neandertalczykiem. Kiedy się tutaj zjawiłem, przeżyłem z tego powodu mały wstrząs, ale można się przyzwyczaić. Nie ma takich w Ameryce, co?
— Nie. Tylko my.
— No cóż, tu jest inaczej — powiedział Bloom. — Mamy tutaj cały zwierzyniec, od małpoludów do tych zwalistych osobników i rozmaite inne gatunki świata zwierząt. Wiele z nich to ulubieńcy dworu Aleksandra uczestniczący w rozmaitych rodzajach sportu, jeżeli uda się je schwytać.
Dotarli do małego wzgórka i zaczęli piąć się w górę. Ziemia była tutaj nierówna, pomieszana z piaskiem, pełna kawałków ceramiki i popiołu. Emeline odniosła wrażenie, że miejsce to jest bardzo stare, że tę ziemię uprawiano od wieków.
— Witamy w Gnojowisku — powiedział Bloom. — Proszę patrzeć pod nogi.
Zbliżyli się do pierwszego domostwa. Była to po prostu buda z wyschniętego błota, całkowicie zamknięta, pozbawiona okien i drzwi. O ścianę była oparta prymitywna drewniana drabina. Bloom poszedł przodem, wspinając się po drabinie na dach i śmiało krocząc po jego szczycie. Kamienny Człowiek po prostu podskoczył i jednym susem znalazł się na dachu wznoszącym się siedem czy osiem stóp nad ziemią.
Emeline z nieprzyjemnym uczuciem podążyła za nimi. Miała dziwne wrażenie, stąpając po dachu domu kogoś obcego.
Powierzchnia dachu z wyschniętego błota była gładka i pomalowana na biało jakąś farbą. Z wydrążonego otworu unosiły się kłęby dymu. Ten przysadzisty dom stał bardzo blisko drugiego, którego ściany były oddalone od sąsiednich domów zaledwie o parę cali. Kiedy Bloom zamaszystym krokiem przeszedł na dach następnego domu, Emeline, nie mając wyboru, podążyła za nim.
Całe zbocze pagórka pokrywała mozaika stłoczonych domów. Ludzie chodzili po dachach; były to głównie kobiety, niskie, przysadziste i ciemne, które korzystając z otworów w dachach, przenosiły zawiniątka z odzieżą i kosze wypełnione drewnem z jednego domu do drugiego. Wszystkie pomieszczenia mieszkalne były jednakowe, zwykłe prostokątne bloki z wyschniętego błota, położone zbyt blisko siebie, aby znalazło się miejsce dla ulic, i do środka można się było dostać tylko wchodząc na dach.
Emeline powiedziała:
— To są ludzie. To znaczy tacy jak my.
— O tak, to nie małpoludy ani neandertalczycy! Ale to jest stare osiedle, pani White, wyrwane z zamierzchłych czasów, starszych niż epoka Greków, to pewne, i nikt naprawdę nie wie, jak bardzo jest stare. Ale pochodzi z czasów tak odległych, że jeszcze nie wymyślono ulic ani drzwi.
Przeszli na kolejny dach. Dym unosił się z otworu, ale Bloom bez wahania poprowadził w dół, schodząc prymitywnymi schodami, stykającymi się z wewnętrzną ścianą domu. Emeline podążyła za nim, starając się nie otrzeć o pokryte sadzą ściany.
Kamienny Człowiek wszedł za nią, rzucił jej tobołek na podłogę, wdrapał się z powrotem po schodach i zniknął z oczu.
Dom był wewnątrz równie pudełkowaty jak na zewnątrz. Było to po prostu jedno pomieszczenie, bez żadnych przegród. Schodząc po ostatnich stopniach, Emeline musiała obejść umieszczone na kamiennych płytach palenisko tlące się pod otworem w dachu, który spełniał rolę zarówno komina, jak i wejścia. We wnękach wydrążonych w ścianach stały lampy i rozmaite ozdoby: kamienne lub gliniane figurki oraz popiersia i rzeźbione głowy w jaskrawych barwach. Nie było mebli jako takich, ale pod ścianami rozłożono porządne posłania ze słomy i koce, a ręcznej roboty odzież, kosze i kamienne narzędzia leżały starannie ułożone w kącie.
Ściany pokrywała gruba warstwa sadzy, ale podłoga wyglądała na zamiecioną. Pomieszczenie było niemal schludne. Jednak w powietrzu unosił się silny smród ścieków i jeszcze czegoś, zapach zgnilizny.
W ciemnościach siedziała bardzo młoda kobieta. Kołysała niemowlę owinięte jakimś zgrzebnym materiałem. Teraz delikatnie położyła dziecko na stercie słomy i podeszła do Blooma. Miała na sobie prostą, brudną, wypłowiałą koszulę. Pogłaskał ją po jasnych pokrytych pyłem włosach, spojrzał w jej niebieskie oczy i przebiegł dłonią po szyi. Emeline pomyślała, że dziewczyna ma nie więcej niż czternaście, piętnaście lat. Śpiące niemowlę miało czarne włosy jak Bloom. Sposób, w jaki trzymał ją za szyję, był niezbyt delikatny.
— Wina — głośno powiedział Bloom do dziewczyny. — Wina, Isobel, rozumiesz? I jedzenia. — Spojrzał na Emeline. — Jest pani głodna? Isobel, przynieś nam chleba, owoców i oliwy z oliwek. Jasne? — Popchnął ją tak silnie, że aż się zachwiała. Wdrapała się po schodach i wyszła z domu.
Bloom usiadł na stercie grubo tkanych koców i dał znak Emeline, aby uczyniła to samo.
Usiadła ostrożnie i rozejrzała się po izbie. Nie miała ochoty prowadzić rozmowy z tym mężczyzną, ale była ciekawa.
— Czy te rzeźbione figurki to bożki?
— Niektóre z nich tak. Kobiety z wielkimi piersiami i tłustymi brzuchami. Jeśli ma pani ochotę, może się pani przyjrzeć. Ale proszę uważać na pomalowane głowy.
— Dlaczego?
— Bo są dokładnie tym, na co wyglądają. Lud Isobel grzebie zmarłych bezpośrednio pod podłogą swych domów. Ale przedtem odcinają im głowy, oblepiają wypalonym błotem i malują, no, rezultat ma pani przed sobą.
Emeline spuściła wzrok niespokojnie, zastanawiając się, jakie okropieństwa kryją się pod podłogą, na której siedziała.
Isobel powróciła z dzbanem i koszem chleba. Bez słowa nalała im obojgu po kubku wina, było ciepłe i trochę słone, ale Emeline wypiła je z wdzięcznością. Dziewczyna odkroiła kamiennym nożem parę kawałków chleba z twardego bochna i postawiła między nimi miskę z oliwą. Idąc za przykładem Blooma, Emeline zamoczyła chleb w oliwie, aby go rozmiękczyć, po czym zaczęła żuć.
Podziękowała Isobel, która po prostu wróciła do swego śpiącego dziecka. Emeline pomyślała, że wygląda na wystraszoną, jak gdyby obudzenie się dziecka mogło spowodować kłopoty.
Emeline powiedziała:
— Isobel?
Bloom wzruszył ramionami.
— Oczywiście to nie jest imię, jakie nadali je rodzice, ale teraz to nie ma znaczenia.
— Wydaje mi się, że czuje się pan tu całkiem swobodnie, panie Bloom.
Chrząknął.
— Nie całkiem. Ale jak pani wie, człowiek musi żyć, a jesteśmy tu daleko od Chicago! Jednak dziewczyna jest dość zadowolona. Jak pani myśli, jaki brutal by ją dostał, gdyby nie ja? I jest zadowolona, że mieszka w domu swoich przodków. Jej lud żyje tutaj od pokoleń, to znaczy dokładnie tutaj, w tym miejscu. Domy są z błota i słomy i kiedy któryś z nich się zawali, po prostu budują nowy na miejscu poprzedniego, tam, gdzie żyli ich dziadowie. Widzi pani, Gnojowisko to nie samo wzgórze, to ni mniej, ni więcej, tylko po prostu zbiorowisko domów. Ten stary lud nie jest do nas, chrześcijan, zbyt podobny, proszę pani! Dlatego też rada miejska oddelegowała mnie tutaj. Nie chcemy żadnych tarć.
— Jakich tarć?
Przyjrzał się jej.
— No cóż, sama musi sobie pani zadać to pytanie. Kto wybiera się w taką daleką podróż jak pani?
Powiedziała ostro:
— Przybyłam tu ze względu na pamięć mego męża.
— Jasne. Wiem. Ale pani mąż pochodził z tego obszaru, to znaczy z pobliskiego plastra czasu. Większości Amerykanów nic nie wiąże z tym miejscem tak jak panią. Chce pani wiedzieć, dlaczego przybyła tu większość ludzi? Z powodu Jezusa. — Przeżegnał się, wymawiając to imię. — Przybyli tutaj, ponieważ pielgrzymowali do Judei, gdzie wbrew wszystkiemu mieli nadzieję, że znajdą jakiś dowód, że w plastrze czasu z tamtej epoki istnieje wcielenie Chrystusa. To byłoby pewne pocieszenie dla ludzi wyrwanych ze swego świata, prawda? Ale w Judei — tej Judei — nie ma żadnego śladu Jezusa. Taka jest ponura prawda, proszę pani. Można tu tylko zobaczyć stacje kolejowe króla Aleksandra. Nie wiem, jakim nieszczęściem dla naszych nieśmiertelnych duszy jest brak Boga wcielonego w tym świecie. A kiedy pobożni ludzie stają naprzeciw bezbożnych pogan, którzy władają Judeą, wynikiem jest coś, co można by nazwać incydentem dyplomatycznym.
Emeline kiwnęła głową.
— Współcześni Amerykanie chyba nie mają się czego obawiać ze strony watażki z epoki żelaza takiego jak Aleksander…
— Ale proszę pani — odezwał się jakiś nowy głos — ten „watażka” już zbudował nowe imperium, które rozciąga się od wybrzeży Atlantyku do Morza Czarnego — imperium, które obejmuje cały jego świat. Bardzo by nam wszystkim odpowiadało, gdyby akurat teraz Chicago nie wszczynało z nim walki.
Emeline odwróciła się. Jakiś człowiek, niski i korpulentny, sztywno schodził po schodach. Towarzyszył mu szczuplejszy i młodszy mężczyzna. Obaj nosili wysłużone wojskowe mundury. Pierwszy miał na głowie czapkę z daszkiem i zdumiewająco bujne wąsy. Ale ta wspaniała ozdoba jego twarzy była przyprószona siwizną. Emeline zorientowała się, że musi mieć co najmniej siedemdziesiąt lat.
Wstała, a Bloom przedstawił ją bez zająknienia:
— Pani White, to jest kapitan Nathaniel Grove z Armii Brytyjskiej, w każdym razie poprzednio. A to…
— Nazywam się Ben Batson — powiedział młodszy mężczyzna, który miał około trzydziestu lat i którego brytyjski akcent był równie wyraźny jak Grove’a. — Mój ojciec służył pod kapitanem Grove’em.
Emeline skinęła głową.
— Nazywam się…
— Wiem, kim pani jest, droga pani White — ciepło powiedział Grove. Podszedł do niej i ujął jej dłonie w swe ręce. — Dobrze znałem Josha. Przybyliśmy tutaj razem, że się tak wyrażę, na pokładzie tego samego plastra czasu. Fragmentu Granicy Północno-Zachodniej z roku pańskiego 1885. Josh pisał do mnie parokrotnie, opowiadając o pani i państwa dzieciach. Jest pani w każdym calu tak piękna, jak sobie wyobrażałem.
— Jestem pewna, że to nieprawda — powiedziała sztywno. — Ale Josh mówił mi o panu, panie kapitanie. Miło mi pana poznać. I bardzo żałuję, że nie ma go tutaj ze mną. Straciłam go rok temu.
Twarz Grove’a zesztywniała.
— Ach.
— Powiedzieli, że to zapalenie płuc. Ale myślę, że prawda jest taka, że zmarł z wyczerpania. Nie był taki stary.
— Odszedł jeszcze jeden z nas, jest o jednego mniej spośród tych, którzy pamiętali, skąd pochodzimy, co, pani White?
— Proszę mi mówić Emeline. Daleko pan podróżował?
— Nie tak daleko jak pani, ale dość daleko. Teraz mieszkamy w Aleksandrii — nie w mieście na brzegach Nilu, lecz w Ilium.
— Gdzie to jest?
— W dawnej Turcji. — Uśmiechnął się. — Nazywamy nasze miasto Nową Troją.
— Przypuszczam, że jest pan tutaj z powodu telefonu w Babilonie.
— Oczywiście. Uczony nazwiskiem Abdikadir napisał do mnie, a także do obecnego tu Blooma, w nadziei skontaktowania się z Joshem. Nie żebym miał jakiekolwiek pojęcie, co to wszystko znaczy. Ale trzeba się tym zająć.
Dziecko zaczęło płakać. Bloom, najwyraźniej zirytowany, klasnął w dłonie.
— No, Babilon czeka. Chyba że chce pan odpocząć, kapitanie…
— Ruszajmy.
— Panie Batson, zechce pan pójść przodem.
Batson żwawo zaczął wchodzić po schodach, a za nim Grove i Emeline.
Emeline raz obejrzała się za siebie. Ujrzała, jak Isobel rozpaczliwie próbuje uspokoić niemowlę, a Bloom podchodzi do niej z uniesioną ręką, wyraźnie rozzłoszczony. Emeline pracowała w Chicago z Jane Addams, oglądana scena była dla niej odpychająca. Ale na pewno nie mogła uczynić nic, co jeszcze nie pogorszyłoby sytuacji tej dziewczyny.
Weszła do góry po zniszczonych schodach i mrugając znalazła się w świetle babilońskiego słońca.
Pasażerów i ich bagaże załadowano do prymitywnego otwartego faetonu. Bloom wysłał swojego „chłopaka”, aby znalazł jakieś zwierzęta pociągowe.
Emelina była zaszokowana, gdy Kamienny Człowiek powrócił nie z końmi, jak się spodziewała, lecz z czterema istotami takimi jak on sam.
O ile sługa Blooma był w łachmanach, o tyle tych czworo było nago. Genitalia trzech mężczyzn porastały kępki czarnych włosów, a kobieta miała obwisłe piersi o długich różowo-szarych sutkach. Ich krępe ciała pokrywało gęste owłosienie, co wraz z potężną muskulaturą i zapadniętym czołem upodobniało ich do goryli. Ale ich wygląd znacznie bardziej przypominał człowieka niż małpę, dłonie mieli nieowłosione, a spojrzenie otwarte. Był to szokujący widok, gdy zaprzężono ich do faetonu, zakładając każdemu na szyję chomąto.
Bloom chwycił skórzany bicz i trzasnął nim parę prowadzącą po plecach. Kamienny Człowiek potykając się powoli ruszył z miejsca i faeton z brzękiem potoczył się naprzód. Sługa Blooma miał iść koło pojazdu. Teraz Emeline zobaczyła na ich ciałach pręgi, blizny od smagnięć batem pokrywające plecy.
Bloom wyjął glinianą butelkę i podał ją sąsiadom.
— Może whisky? Marne zboże, ale niezły trunek.
Emeline odmówiła. Grove i Batson trochę się napili. Grove grzecznie zapytał Emeline o podróż z zamarzniętej Ameryki.
— Zajęła całe miesiące, czuję się jak wytrawny podróżnik.
Grove pogładził wąsy.
— Jak słyszę, Ameryka bardzo różni się od Europy. Żadni ludzie nie…
— Nikt oprócz nas. Nic nie pozostało z nowej Ameryki, tylko Chicago. Poza granicami miasta nie znaleziono choćby jednego śladu ludzi — ani jednego plemienia Indian — nie napotkaliśmy nikogo, dopóki badacze z Europy nie pojawili się w delcie Mississippi.
— I żadnych małpoludów czy istot poprzedzających człowieka, od których aż się roi w Europie?
— Nie.
Mir stanowił mozaikę plastrów czasu, próbek wyrwanych z historii ludzkości oraz jej prehistorii, kiedy istniały tylko rodziny człowiekowatych poprzedzających pojawienie się właściwego człowieka.
Emeline powiedziała:
— Wygląda na to, że tylko ludzie dotarli do Nowego Świata, starsze gatunki nigdy tam się nie pojawiły. Ale tutaj jest cała menażeria, kapitanie! Mamuty i niedźwiedzie jaskiniowe i lwy, dla tutejszych myśliwych to prawdziwy raj.
Grove uśmiechnął się.
— To brzmi rzeczywiście cudownie. Wolni od wszelkich komplikacji starego świata, tak jak to zawsze było udziałem Ameryki, jak sądzę. A Chicago wydaje się miejscem prawdziwej przedsiębiorczości. Ucieszyłem się, kiedy Josh postanowił tam wrócić po tej historii z Bisesą Dutt i Okiem.
Emeline wzdrygnęła się, kiedy usłyszała to imię. Wiedziała, że jej mąż do śmierci żywił uczucie do tej kobiety, która zniknęła, i Emeline w głębi serca zawsze była beznadziejnie, bezsilnie zazdrosna o kobietę, której nigdy nie poznała.
Zmieniła temat.
— Musi mi pan opowiedzieć o Troi.
Skrzywił się.
— Są gorsze miejsca i takie jest nasze, w pewnym sensie. Aleksander założył je wraz z wieloma innymi miastami, kiedy budował swoje Imperium Całego Świata. Nazywa je Aleksandrią w Ilium. Wszędzie, gdzie Aleksander postawił swoją stopę, budował miasta. Ale teraz, w Grecji, w Anatolii i gdzie indziej, buduje nowe miasta w miejscach, gdzie niegdyś stały dawne metropolie. Są nowe Ateny, nowa Sparta. Także Teby, chociaż mówią, że to wyraz poczucia winy, ponieważ on sam zniszczył stare Teby przed pojawieniem się Nieciągłości.
— Troja jest szczególnie droga sercu króla — powiedział Bloom. — Może pani wie, że król wierzy, iż jest potomkiem Heraklesa z Argos, a we wczesnym okresie swego życia wzorował się na Achillesie.
Emeline powiedziała do Grove’a:
— Więc tam się pan osiedlił.
— Bałem się, że moi nieliczni Brytyjczycy rozpłyną się w wielkim morzu Macedończyków, Greków i Persów. A jak powszechnie wiadomo, Brytania została skolonizowana przez uchodźców z Wojny Trojańskiej. Myślę, że Aleksandra ubawiła myśl, że w ten sposób zamknęło się koło przyczyn i skutków.
Oto nowa Troja założona przez potomków Trojan. Zostawił u nas grupę kobiet z kolumny transportowej, abyśmy się nimi zajęli. To było jakieś piętnaście lat temu. Przysięgam na Boga, było ciężko, ale zwyciężyliśmy. I teraz nie ma różnicy między brytyjskim szeregowcem a sipajem! Powiedziałbym, że w dziele stworzenia jesteśmy czymś zupełnie nowym. Ale filozofię pozostawiam filozofom.
— A pan, kapitanie? Miał pan kiedykolwiek rodzinę?
Uśmiechnął się.
— Och, zawsze byłem trochę zbyt zapracowany, zajmowałem się moimi ludźmi. Zresztą mam żonę i córeczkę w domu, czy raczej miałem. — Zerknął na Batsona. — Jednak ojciec Bena był u mnie kapralem, twardym facetem z północno-wschodniej Anglii, jednym z najlepszych. Na nieszczęście został okaleczony przez Mongołów, ale dopiero po tym, jak związał się z jedną z kobiet postępujących za armią Aleksandra. Kiedy biedny Batson w końcu zmarł w powodu zakażenia, które się wywiązało w wyniku odniesionych ran, ta kobieta nie bardzo chciała się Benem opiekować; wyglądał bardziej jak Batson niż ktoś z jej ludu. Więc go przygarnąłem. Obowiązek, rozumie pani.
Ben Batson uśmiechnął się do nich, spokojny, cierpliwy. Emeline dostrzegła w tym coś więcej niż obowiązek. Powiedziała:
— Świetnie pan się spisał, kapitanie Grove.
Grove powiedział:
— Myślę, że Aleksander był rzeczywiście zadowolony, kiedy zapytaliśmy o Troję. Zwykle musi się uciekać do werbunku, żeby zapełnić nowe miasta, którymi jest usiany pusty kontynent. Wydaje mi się, że Europa jest bardziej imperium neandertalczyków niż ludzi.
— Imperium? — warknął Bloom. — Nie użyłbym takiego słowa. Może jest źródłem zapasów. Kamienni Ludzie są silni, łatwo ich poskromić i charakteryzują się znaczną sprawnością manualną. Grecy mówią, że układanie Kamiennego Człowieka to tak jak układanie słonia w porównaniu z koniem — bystrzejszym rodzajem zwierzęcia, po prostu trzeba zastosować odmienną technikę.
Twarz Grove’a była niczym maska.
— Wykorzystujemy neandertalczyków — powiedział. — Bez nich nie dalibyśmy sobie rady. Ale my ich zatrudniamy. Płacimy im, dostarczając pożywienie. Mają własną mowę, robią narzędzia, opłakują swoich zmarłych. Och, pani White, jest wiele rodzajów podludzi. Biegacze, małpoludy i pewien gatunek mocnej budowy, którego przedstawiciele wydają się nie zajmować niczym innym poza wcinaniem owoców w głębi lasu. Oraz inne gatunki, które można uważać mniej lub bardziej za zwierzęta. Ale ten neandertalczyk to nie koń czy słoń. Jest bardziej człowiekiem niż zwierzęciem!
Bloom wzruszył ramionami.
— Biorę świat takim, jaki jest. Z tego co wiem, słonie mają swoich bogów i konie także. Pozwólmy im oddawać im cześć, jeśli to ich pociesza! Czy dla nas stanowi to jakąś różnicę?
Zamilkli i ciszę przerywało jedynie stękanie Kamiennych Ludzi oraz ciche kroki ich bosych stóp.
Ziemia była teraz bardziej żyzna; została podzielona na wielokątne poletka, na których przycupnęły chałupy z plecionki pokrytej gliną, przysadziste i szpetne. Ziemię przecinały lśniące kanały. Emeline przypuszczała, że są to słynne babilońskie kanały nawadniające. Grove powiedział jej, że wiele z nich zostało przerwanych w wyniku przypadkowego układu plastrów czasu, ale pod rządami Aleksandra przywrócono je do poprzedniego stanu.
W końcu na zachodnim horyzoncie zobaczyła budynki, mury i budowlę w kształcie schodkowej piramidy — wszystko przesłonięte szarawą mgiełką oddalenia. Z licznych ognisk unosił się dym, a kiedy się zbliżyli, Emeline zobaczyła żołnierzy czujnie obserwujących okolicę z wież w murach miasta.
Babilon! Zadrżała owładnięta uczuciem nierzeczywistości, po raz pierwszy, od chwili gdy znalazła się w Europie, miała autentyczne wrażenie, że cofnęła się w czasie.
Mury miasta były same w sobie imponujące, tworzył je potrójny rząd konstrukcji z wypalonej cegły i tłucznia, który miał długość piętnastu mil; mury otaczała fosa. Podjechali do mostu przerzuconego nad fosą. Strażnicy najwyraźniej rozpoznali Blooma i machając rękami, zaprosili całą grupę do środka.
Zbliżyli się do najbardziej okazałej bramy w murach miasta. Tworzyło ją łukowate przejście między dwiema potężnymi wieżami. Ażeby dotrzeć do bramy, Kamienni Ludzie stękając musieli wciągnąć faeton po pochylni na platformę znajdującą się na wysokości dobrych piętnastu jardów nad powierzchnią ziemi.
Sama brama wznosiła się dwadzieścia jardów nad głową Emeline, która patrzyła w górę, kiedy pod nią przejeżdżali. Bloom wymruczał, że to jest Brama Isztar. Jej powierzchnię pokrywała zapadająca w pamięć szafirowa glazura, na której tańczyły smoki i byki. Kamienni Ludzie nie patrzyli na to cudo, utkwiwszy wzrok w zdeptanej ziemi pod stopami.
Miasto wewnątrz murów było zbudowane na planie prostokąta, spinając brzegi Eufratu. Grupa nadjechała od północy, po wschodniej stronie rzeki, a teraz faeton posuwał się na południe wzdłuż szerokiej alei, mijając wspaniałe budowle. Emeline dostrzegła posągi i fontanny, powierzchnię każdej budowli ozdabiały olśniewające glazurowane cegły z wymodelowanymi lwami i rozetami.
Bloom wskazywał mijane obiekty, jak przewodnik na wystawie światowej.
— Ten kompleks na prawo to Pałac Nabuchodonozora, największego władcy Babilonu. Eufrat przecina miasto na dwoje, biegnąc z północy na południe. Wschodnia monumentalna część to najwyraźniej relikt z czasów Nabuchodonozora, kilka wieków przed Aleksandrem. Faktycznie to już nie jest Babilon Aleksandra, ale nasz, jeśli rozumiecie, co mam na myśli. Jednak zachodni brzeg, który niegdyś stanowił dzielnicę mieszkalną, był w ruinach, pochodził z plastra czasu ze znacznie późniejszego okresu, być może z naszej epoki. Aleksander odbudowuje go już od trzech dziesięcioleci…
Drogi były zatłoczone, ludzie spieszyli tu i tam, poruszając się głównie pieszo, ale niektórzy jechali wozami lub konno. Niektórzy z nich mieli na sobie fioletowe szaty, równie okazałe jak strój Blooma albo jeszcze świetniejsze, ale inni byli odziani w bardziej praktyczne tuniki, a na nogach mieli sandały. Jakiś wytworny osobnik z wymalowaną twarzą szedł ulicą z władczą nonszalancją. Prowadził zwierzę przypominające wychudłego szympansa na sznurze przywiązanym do szyi. W pewnym momencie zwierzę wyprostowało się, stając na tylnych nogach, bardzo podobnych do nóg człowieka. Nosiło kryzę z jakiegoś lśniącego materiału, dla ukrycia opasującej mu szyję obroży. Nikt z mijanych przez Emeline nie miał na sobie ubioru ludzi z Zachodu. Wszyscy byli niscy, krępi, muskularni i śniadzi, zupełnie inni niż mieszkańcy dziewiętnastowiecznego Chicago.
W powietrzu wisi jakieś napięcie, pomyślała natychmiast. Urodziła się w Chicago, przywykła do miast i odczytywania ich nastrojów. Im ktoś był wyższy rangą, tym bardziej wydawał się poruszony. Coś się tu działo. Jeżeli Bloom i Grove zdawali sobie z tego sprawę, nie dali tego po sobie poznać.
Droga wiodła przez szereg rozległych otoczonych murami placów i w końcu doprowadziła ich do przypominającej piramidę budowli, którą Emeline dostrzegła, będąc poza granicami miasta. W istocie był to ziggurat, wieża zaopatrzona w schody wiodące na siedem tarasów, wyrastających z podstawy o boku około stu jardów.
Bloom powiedział:
— Babilończycy nazywali tę budowlę Etemenanki, co oznacza „dom stanowiący fundament Nieba i Ziemi”…
Ten ziggurat był, o dziwo, słynną Wieżą Babel.
Na południe od niej znajdował się kolejny olbrzymi monument, ale ten był zupełnie nowy, jak można było wnosić z jego połysku. Był to ogromny kwadratowy blok o boku liczącym zapewne dwieście jardów i wysokości co najmniej siedemdziesięciu. Jego podstawa była ozdobiona girlandą przedstawiającą pozłacane dzioby łodzi, które wyróżniały się na tle kamienia i wydawało się, że wynurzają się z mgły, natomiast na ścianach rzędy jaskrawych fryzów przedstawiały skomplikowaną historię miłości i wojny. Na szczycie budowli znajdowały się ogromne obute stopy będące podstawą posągu, który pewnego dnia będzie jeszcze potężniejszy od samej podstawy.
— Słyszałem o tym — powiedział Grove. — To Pomnik Syna. Nie ma nic wspólnego z Babilonem. To cały Aleksander…
Syn, o którym mowa, był drugim synem Aleksandra. W wyniku Nieciągłości jego pierwszy syn, spłodzony z wziętą do niewoli żoną pokonanego perskiego wodza, nie znalazł się na Mirze. Drugi syn był kolejnym Aleksandrem zrodzonym z jego żony imieniem Roksana, księżniczki także wziętej do niewoli.
Bloom powiedział:
— Chłopiec urodził się w pierwszym roku istnienia Mira. Świętowaliśmy ten fakt, ponieważ król nie miał następcy. Ale w wieku dwudziestu pięciu lat ów następca, już dorosły mężczyzna, niecierpliwił się, podobnie jak jego ambitna matka, bo Aleksander wciąż nie chciał umierać. — Wojna między ojcem z synem szalała na obszarze całego imperium, pochłaniając jego ograniczone zasoby. Gniew syna nie dorównywał doświadczeniu ojca albo jego niewzruszonej wierze we własną boskość. Wynik był łatwy do przewidzenia. — Ostateczna klęska jest obchodzona każdego roku — powiedział Bloom. — Faktycznie jutro jest siódma rocznica.
— Oto, jak ja to widzę, pani White — powiedział Grove. — Ta wojna uczyniła Aleksandra, już przedtem dziwaka, jeszcze bardziej pokręconym. Powiadają, że Aleksander maczał palce w zamordowaniu własnego ojca. Na pewno jest odpowiedzialny za śmierć swego syna i następcy. I jego żona Roksana zdaje sobie z tego sprawę. Teraz Aleksander jest przekonany bardziej niż kiedykolwiek, że jest bogiem i że będzie panował wiecznie.
— Ale tak nie będzie — mruknął Bloom. — I rozpęta się wielka zawierucha, kiedy w końcu upadnie.
Posuwając się na południe od Pomnika Syna, dotarli na koniec do świątyni, którą Bloom nazywał Esagila - Świątyni Marduka, boga Babilonii. Kiedy się tam znaleźli, opuścili faeton. Patrząc w górę, Emeline ujrzała kopułę wieńczącą dach świątyni, a na niej cylinder, który wystawał niczym działo. Było to obserwatorium, a „działem” był całkiem nowoczesny teleskop.
Podbiegł do nich śniady młodzieniec. Nosił burą szatę przypominającą strój mnicha i miał splecione dłonie.
— Wielki Boże — powiedział Grove, poczerwieniawszy na twarzy. — Ty musisz być Abdikadir Omar. Jesteś tak podobny do ojca…
— Tak mówią, proszę pana. Pan kapitan Grove. — Rozejrzał się po obecnych. — Ale gdzie jest Josh White? Panie Bloom, prosiłem o przyjazd Josha White’a.
— Jestem jego żoną — powiedziała Emeline stanowczo. — Obawiam się, że mój mąż nie żyje.
— Nie żyje? — Chłopiec był zdenerwowany i wydawało się, że prawie tego nie pojmuje. — No cóż, och, musicie tam pójść! — Ruszył w stronę świątyni. — Proszę, chodźcie ze mną do komnaty Marduka.
— Po co? — spytała Emeline. — W liście pisałeś o dzwoniącym telefonie.
— Nie o to chodzi — powiedział wzburzony z wyrazem wielkiego przejęcia. — To był dopiero początek. Dzisiaj pojawiło się coś więcej, musicie to zobaczyć…
Kapitan Grove zapytał:
— Co zobaczyć, człowieku?
— Ona jest tutaj. Oko, ono powróciło, wygięło się, ona! — Po czym Abdikadir ruszył biegiem do świątyni.
Oszołomieni podróżnicy pośpieszyli za nim.
To nie przypominało przebudzenia. To było nagłe pojawienie się, brzęk czyneli. Oczy miała szeroko otwarte, wypełniało je oślepiające światło. Wciągnęła powietrze głęboko do płuc i wydała stłumiony okrzyk, kiedy dotarła do niej świadomość własnego ja.
Leżała na plecach. Oddychała z trudem, czuła w piersi ból. Kiedy próbowała się poruszyć, miała wrażenie, jakby ręce i nogi były z ołowiu. Zakute w zbroję. Była uwięziona.
Oczy miała otwarte, ale nie widziała nic.
Oddech stawał się szybszy. Pełen paniki. Słyszała go, rozlegał się głośno w zamkniętej przestrzeni. Była w czymś zamknięta.
Zmusiła się do uspokojenia. Próbowała coś powiedzieć, ale stwierdziła, że usta ma spieczone i suche, a głos przypominał skrzek.
— Myra?
— Obawiam się, że Myra nie może cię usłyszeć, Biseso. — Głos był cichy, męski, ale bardzo spokojny, jak szept.
Powróciła pamięć.
— Skafander Pięć? — Jama na Marsie. Oko wywracające się na drugą stronę. Pulsowało jej w uszach. — Czy Myrze nic się nie stało?
— Nie wiem. Nie mogę się z nią skontaktować. Z nikim nie mogę się skontaktować.
— Dlaczego?
— Nie wiem — powiedział skafander żałośnie. — Moje główne zasilanie padło. Pracuję w trybie awaryjnym, na zapasowych bateriach. Ich oczekiwany czas życia wynosi…
— Nieważne.
— Oczywiście wysyłam sygnał wzywania pomocy.
Teraz coś usłyszała, jakby drapanie w skorupę skafandra. Coś tam było. Albo też ktoś. Była bezbronna, ślepa, zamknięta w bezwładnym skafandrze, podczas gdy coś się działo tam, na zewnątrz. W jej umyśle zaczęła się rodzić panika.
— Czy mogę wstać? To znaczy czy zdołam.
— Obawiam się, że nie. Zawiodłem cię, Biseso, nieprawdaż?
— Czy mogę coś zobaczyć? Czy możesz uczynić mój wizjer przezroczystym?
— To się da zrobić.
Światło wpadło do środka, oślepiając ją.
Patrząc w górę, ujrzała Oko, wielką srebrzystą kulę, którą spowijała tajemnica. Ujrzała też na jego powierzchni własne odbicie w marsjańskim skafandrze, niby bezradnie przewróconego na grzbiet zielonego żuka.
Ale czy to było to samo Oko? Czy wciąż była na Marsie?
Uniosła głowę w hełmie, próbując zobaczyć coś oprócz Oka. Jej głowa była ciężka, jak piłka wypełniona chlupoczącym płynem. Przypominało to przeciążenia w helikopterze. Siła ciążenia była duża, a więc to nie Mars.
Za Okiem dostrzegła ceglaną ścianę. Ściana była usiana elementami elektronicznymi, rozmieszczonymi byle jak i połączonymi przewodami. Znała tę ścianę i ten sprzęt. Sama go montowała, wygrzebawszy z rozbitego Małego Ptaka, gdy urządzała w tej komnacie laboratorium do badania Oka.
Była to Świątynia Marduka. Była znów w Babilonie. Na Mirze.
— Jestem tu znowu — wyszeptała.
Nagle pojawiła się nad nią jakaś twarz. Wzdrygnęła się, uwięziona w swej skorupie. Był to mężczyzna, młody, śniady, przystojny, o jasnych oczach. Wiedziała, kim jest. Ale to nie mógł być on.
— Abdi? — Ostatnim razem, kiedy widziała Abdikadira, członka załogi Małego Ptaka, był wycieńczony wojną z Mongołami, a jego twarz i ciało były pełne blizn będących śladami tego konfliktu. Ten gładkolicy mężczyzna był zbyty młody, zbyt „nienaruszony”.
Teraz w polu widzenia pojawiła się inna twarz oświetlona migotliwym światłem lampy. Jeszcze jedna znajoma twarz, z ogromnymi wąsami, ale tym razem starsza, niż pamiętała, poszarzała, pokryta zmarszczkami.
— Kapitan Grove — powiedziała. — Cała paczka na miejscu.
Grove coś powiedział, ale go nie usłyszała. Poczuła silniejszy ból w piersi.
— Skafandrze, nie mogę oddychać. Otwórz się i wypuść mnie.
— To nie jest wskazane, Biseso. Nie znajdujemy się w środowisku kontrolowanym. A ci ludzie to nie jest załoga Stacji Wellsa — powiedział skafander sztywno. — Jeżeli w ogóle istnieją.
— Otwórz się — powiedziała tak surowo, jak potrafiła. — Uchylam wszelkie stałe zalecenia, jakie ci wydano. Twoim zadaniem jest ochrona mojej osoby. Więc wypuść mnie, zanim się uduszę.
Skafander powiedział:
— Obawiam się, że inne protokoły mają większy priorytet niż twoje polecenie, Biseso.
— Jakie inne protokoły?
— Ochrona planetarna.
Skafander był przeznaczony do ochrony Marsa przed Bisesą w takim samym stopniu jak Bisesy przed Marsem. Więc gdyby umarła, skafander by się szczelnie zamknął, aby uniemożliwić zanieczyszczenie kruchej ekologii Marsa przez szczątki jej ciała. W chwili śmierci Skafander Pięć miał się stać jej trumną.
— Tak, ale… och, to nie jest… my nie jesteśmy na Marsie! Czy tego nie widzisz? Nie ma czego chronić! — Wytężyła wszystkie siły, ale jej kończyny były unieruchomione. Płuca wciągały stęchłe powietrze. — Skafandrze Pięć, na litość boską…
Coś trzasnęło w hełm, aż podskoczyła jej głowa. Wizjer po prostu wyleciał i powietrze owionęło jej twarz. Pachniało spalonym olejem i ozonem, ale było bogate w tlen i z wdzięcznością wciągnęła je w płuca.
Grove pochylał się nad nią. Trzymał w dłoni młotek i dłuto.
— Przepraszam za to — powiedział. — Nie było wyjścia. Ale obawiam się, że uszkodziłem twój strój czy też zbroję. — Chociaż się postarzał, miał ten sam urywany sposób mówienia, jaki pamiętała ze swego ostatniego pobytu na Mirze, ponad trzydzieści lat temu.
Poczuła się niezmiernie szczęśliwa, że go widzi.
— Nie ma sprawy — powiedziała. — Skafandrze, wszystko w porządku, miałeś swoje pięć minut. Zostałeś uszkodzony, więc ochrona planetarna nie funkcjonuje, gdziekolwiek się znajdujemy. Wypuścisz mnie teraz?
Skafander nie odpowiedział. Wahał się przez kilka sekund i milczał, jakby się dąsał. Następnie mechanizmy zamykające otworzyły się z trzaskiem, uwalniając jej tułów, nogi i ręce. Leżała w skafandrze, w obcisłym kombinezonie termicznym i owiewało ją chłodne powietrze.
— Czuję się jak homar w pękniętej skorupie.
— Pozwól, że ci pomogę. — To był chłopiec, który wyglądał jak Abdikadir. Razem z kapitanem Grove pochylili się, podłożyli ręce pod ciało Bisesy i wydobyli ją ze skafandra.
Minęła godzina, odkąd Bisesa zniknęła w głębi Oka.
Myra, osamotniona i zdezorientowana, odszukała Aleksieja w jego kabinie. Leżał na łóżku zwinięty w kłębek, twarzą do pokrytej plastikiem lodowej ściany.
— Powiedz mi o Atenie.
Nie odwracając się odpowiedział:
— No cóż, Atena cię wybrała. Chyba uważa, że warto cię ocalić.
Myra zasznurowała wargi.
— To ona jest prawdziwą przywódczynią tego waszego spisku, tak? Tej podziemnej grupy skautów, którzy próbują rozpracować marsjańskie Oko.
Wzruszył ramionami, nadal nie zmieniając pozycji.
— My, Kosmici, jesteśmy podzieleni. Marsjanie w ogóle nie uważają się za Kosmitów. Atena różni się od nas wszystkich i jest o wiele mądrzejsza. Jest kimś, kto może nas zjednoczyć.
— Żebym to dobrze zrozumiała — powiedziała. — Atena to sztuczna inteligencja tarczy.
— Jej kopia. Oryginalna Atena uległa zniszczeniu w ostatnich stadiach burzy słonecznej. Kopię przed nadejściem burzy wysłano do gwiazd. I gdzieś w głębi kosmosu tę kopię odebrano, pobudzono do działania i odesłano z powrotem.
Taką właśnie historię usłyszała od innych.
— Zdajesz sobie sprawę, ile nieprawdopodobnych rzeczy musiałoby być prawdą, żeby to się zdarzyło.
— Nikt poza personelem Cyklopa nie zna szczegółów.
— Cyklop. To wielki zestaw teleskopowy do poszukiwania planet.
— Zgadza się. Oczywiście echo mogło zostać odebrane gdzieś w układzie słonecznym, ale o ile wiadomo, została uaktywniona właśnie w stacji Cyklopa. Jest zamknięta w zabezpieczonej pamięci danych Cyklopa. To jej decyzja. Z tego co mówi Hanse Critchfield, udało jej się załadować czynnik pośredniczący do twego tatuażu identyfikacyjnego. Nikt nie wie jak. Uległ samozniszczeniu po przekazaniu ci tej wiadomości. Myślę, że ona obserwuje cię swymi elektronicznymi oczyma, Myro.
To nie była pocieszająca myśl.
— Moja matka zniknęła w Oku. Co dalej?
— Musimy czekać.
— Na co?
— Myślę, że na to, co wyniknie z misji twojej matki na Mirze. I na Atenę.
— Jak długo?
— Nie wiem, Myro. Mamy czas. Jest jeszcze ponad osiemnaście miesięcy do chwili, gdy bomba Q dotrze do Ziemi.
— Słuchaj, zrobiliśmy wszystko, co możliwe. Doprowadziliśmy twoją matkę do Oka i bum, to stanowiło zapalnik rozmaitych dziwnych zjawisk w układzie słonecznym. Bez obrazy. Teraz mamy przerwę w podróży. Więc nie przejmuj się. Przeszłaś wiele — oboje przeszliśmy. Sama podróż dała nam się porządnie we znaki. A jeśli chodzi o to, co się stało tam, w Jamie, nie jestem w stanie sobie wyobrazić, jak się musiałaś poczuć.
Myra nieporadnie usiadła na jedynym krześle w pokoju i zaczęła wyłamywać palce.
— To nie jest tylko przerwa w podróży. Dla mnie to stacja końcowa. Potrzebowałeś mnie, żeby ściągnąć moją matkę tu na Marsa. Dobrze, zrobiłam to. Ale teraz mam wrażenie, jakbym wpadła na ścianę.
Przekręcił się i popatrzył na nią.
— Przykro mi, że odbierasz to w ten sposób. Myślę, że jesteś dla siebie zbyt surowa. Jesteś dobrym człowiekiem. Widzę to. Kochasz matkę i wspierasz ją, nawet gdy to sprawia ci ból. Zresztą — powiedział — ja nie jestem od dawania ci rad. Ja szpieguję własnego ojca. Czy to nie jest objaw zaburzeń czynnościowych?
Odwrócił się z powrotem do ściany. Posiedziała przy nim jeszcze przez chwilę. Kiedy zaczął chrapać, wyślizgnęła się z pokoju i zamknęła za sobą drzwi.
Grove i Abdi zabrali Bisesę do mniejszej komnaty, pomieszczenia zastawionego kanapami i stołami. Emeline zwróciła uwagę, że ta świątynia jest pełna rozmaitych biur; dowiedziała się, że stanowi centrum administracyjne rozmaitych kultów i departamentów rządowych, jak również miejsce praktyk religijnych.
Grove posadził Bisesę na krześle i owinął ją kocem. Krzyknął, żeby przyniesiono herbaty i w końcu sługa podał Bisesie czarkę jakiegoś gorącego mlecznego napoju, który przyjęła z wdzięcznością.
Przy drzwiach ustawiono dwóch potężnie zbudowanych macedońskich strażników. Trzymali długie, groźnie wyglądające piki zwane sarisami. Wyglądało na to, że powrót Bisesy wywołał ferment, chociaż Emeline nie wiedziała, czy strażnicy bronili ludzi przed Bisesą, czy na odwrót.
Emeline siedziała i spokojnie przyglądała się Bisesie Dutt.
Wyglądała na starszą od niej, ale niezbyt wiele, miała może z pięćdziesiąt lat. Była dokładnie taka, jak opisywał ją Josh, nawet umieścił jej podobiznę w kilku swoich gazetach. Miała ładną, może nawet piękną twarz, mocno zarysowany nos i kwadratową szczękę. Spojrzenie miała otwarte, a krótko przycięte włosy już siwiały. Chociaż robiła wrażenie wycieńczonej i zdezorientowanej, Emeline wyczuwała wokół niej aurę siły i determinacji.
Dochodząc do siebie, Bisesa ostrożnie rozejrzała się wokół.
— No tak — powiedziała. — Jesteśmy na miejscu.
— Ty jesteś na miejscu — poprawił ją Grove. — Wróciłaś do domu, prawda? To znaczy do Anglii. Twojej Anglii.
— Tak, kapitanie. Zabrano mnie z powrotem do chwili pojawienia się Nieciągłości i wylądowałam w swojej przyszłości. Z dokładnością do jednego dnia. Chociaż na Mirze spędziłam pięć lat.
Grove pokręcił głową.
— Powinienem przywyknąć do dziwnego sposobu, w jaki tu płynie czas. Ale nie sądzę, aby to kiedykolwiek nastąpiło.
— Jestem z powrotem. Wiem gdzie. Ale kiedy?
Emeline powiedziała:
— Proszę pani, tutaj powszechnie wiadomo, że opuściła pani Mir w piątym roku nowego kalendarza wprowadzonego przez babilońskich astronomów. Teraz mamy rok trzydziesty drugi…
— A więc minęło dwadzieścia siedem lat. — Bisesa popatrzyła na nią z zaciekawieniem. — Pani jest Amerykanką.
— Jestem z Chicago.
— Oczywiście. Sojuz dostrzegł was, z dala od północnoamerykańskiej płyty lodowej.
Emeline powiedziała:
— Jestem z roku 1894. — Przyzwyczaiła się do powtarzania tego dziwnego szczegółu.
— Dziewięć lat po plastrze czasu kapitana Grove’a — to był rok 1885.
— Tak.
Bisesa zwróciła się do Abdikadira, który niewiele mówił od chwili jej uratowania.
— A ty jesteś tak bardzo podobny do ojca.
Szeroko otworzywszy oczy, Abdi, spięty i pełen ciekawości, zapewne pragnął zrobić wrażenie.
— Jestem astronomem. Pracuję tutaj, w Świątyni, na dachu jest obserwatorium…
Uśmiechnęła się do niego.
— Ojciec musi być z ciebie dumny.
— Nie ma go tutaj — szybko powiedział Abdi. I opowiedział jej, jak Abdikadir Omar wybrał się na poszukiwania na południe Afryki. Jeżeli Mir zamieszkiwały hominidy z całej długiej historii ewolucji rodzaju ludzkiego, Abdikadir pragnął znaleźć ich najwcześniejszych przedstawicieli, pierwsze odgałęzienie od pozostałych linii ewolucyjnych małp człekokształtnych. — Ale nie powrócił. To było kilka lat temu.
Bisesa pokiwała głową, usłyszawszy tę wiadomość.
— A Casey? Co z nim?
Casey Othic, trzeci członek załogi Małego Ptaka, także był nieobecny. Zmarł w wyniku powikłań po starym urazie, jakiego doznał w dniu Nieciągłości.
— Ale — powiedział kapitan Grove — pozostawił po sobie doniosłą spuściznę. Szkołę Othica. Inżynierów, dla których Casey stał się prawdziwym bogiem! Zobaczysz to, Biseso.
Bisesa słuchała uważnie.
— A trzej członkowie załogi Sojuza ostatecznie zginęli. Więc nie ma tutaj nikogo z tamtych czasów, to znaczy z moich czasów. Dziwne wrażenie. A Josh?
Kapitan Grove zakaszlał, niezręcznie usiłując ukryć zakłopotanie.
— No cóż, przeżył twoje zniknięcie, Biseso.
— Przebył wraz ze mną połowę drogi — tajemniczo powiedziała Bisesa. — Ale odesłano go z powrotem.
— Kiedy znikłaś, nic nie mogło go zatrzymać w Babilonie.
— Grove spojrzał z zakłopotaniem na Emeline. — Udał się na poszukiwane swoich współziomków.
— Do Chicago.
— Tak. Minęło kilka lat, zanim ludzie Aleksandra, z pomocą Caseya, zbudowali pierwszy żaglowiec zdolny przepłynąć Atlantyk. Josh popłynął na tym statku.
— Byłam jego żoną — powiedziała Emeline.
— Ach — powiedziała Bisesa.
I Emeline opowiedziała jej trochę o życiu Josha, jak umarł i że pozostawił po sobie dwóch synów. Bisesa słuchała uważnie.
— Nie wiem, czy chciałaby pani to usłyszeć — powiedziała.
— Po powrocie poszukiwałam informacji o Joshu. Spytałam Arystotelesa, to znaczy sprawdziłam w archiwach. I stwierdziłam, że Josh ma swoje miejsce w historii.
„Kopia” Josha na Ziemi przeżyła rok 1885. Tamten Josh zakochał się i w wieku trzydziestu pięciu lat poślubił pewną katoliczkę z Bostonu, która urodziła mu dwóch synów, dokładnie tak jak Emeline urodziła mu synów na Mirze. Ale Josh zmarł, mając pięćdziesiąt kilka lat, zakończył życie w przesiąkniętym krwią błocie, w Passchendale, jako korespondent wojenny podczas wielkiej wojny światowej, o której Emeline nigdy nie słyszała.
Emeline słuchała tego niechętnie. Słuchanie tej opowieści o alternatywnej wersji Josha jakoś umniejszało jej własnego męża.
Rozmawiali jeszcze przez jakiś czas na temat przerwanej historii, pogarszającego się klimatu na Mirze, nowej Troi i globalnym imperium Aleksandra. Grove spytał Bisesę, czy odnalazła swoją córkę. Bisesa potwierdziła i powiedziała, że teraz ona sama jest babką. Ale można było odnieść wrażenie, że jest w smutnym nastroju. Wydawało się, że niewiele z tego wszystkiego sprawia jej radość.
Emeline miała niewiele do powiedzenia. Próbowała się zorientować w nastroju otaczających ją ludzi, kiedy rozmawiali, dostosowując się do tej nowej sytuacji. Abdi i Ben, urodzeni po wystąpieniu Nieciągłości, byli ciekawi, wytrzeszczali oczy ze zdumienia. Ale Grove i sama Emeline, a także zapewne Bisesa, byli naprawdę przestraszeni. Ci młodzi ludzie nie rozumieli tak jak starsi, którzy przetrwali Nieciągłość, że nic na świecie nie jest trwałe, jeśli można rozerwać i na powrót skleić wedle życzenia tkankę czasu. Ktoś, kto przeżył takie zdarzenie, nigdy potem nie dojdzie do siebie.
Od drzwi dobiegł jakiś hałas.
Abdikadir, przywykły do życia na dworze Aleksandra, zerwał się na równe nogi.
Do pokoju żwawym krokiem wszedł jakiś mężczyzna, któremu towarzyszyli dwaj słudzy. Abdikadir padł przed nim na twarz z rozpostartymi rękami i pochyloną głową.
Odziany w powłóczystą szatę z jakiejś drogiej ufarbowanej na fioletowo tkaniny przybysz był najniższy ze wszystkich obecnych, ale miał władczy sposób bycia. Był łysy, jeśli nie liczyć mgiełki srebrzystych włosów. Emeline pomyślała, że ma około siedemdziesiątki, ale jego pomarszczona skóra lśniła od olejków natłuszczających.
Oczy Bisesy rozszerzyły się ze zdumienia.
— Sekretarz Eumenes.
Mężczyzna uśmiechnął się chłodnym, wystudiowanym uśmiechem.
— Teraz od ponad dwudziestu lat mam tytuł chiliarchy. — Jego angielszczyzna była płynna, lecz sprawiała wrażenie koturnowej i była zabarwiona brytyjskim akcentem.
Bisesa powiedziała:
— Chiliarcha. To był kiedyś tytuł Hefajstiona. Doszedłeś wyżej niż ktokolwiek, z wyjątkiem króla, Eumenesie z Kardii.
— Nienajgorzej jak na obcokrajowca.
— Sądzę, że powinnam była ciebie oczekiwać — powiedziała Bisesa. — Właśnie ciebie.
— Tak jak ja zawsze oczekiwałem ciebie.
Wciąż leżąc na podłodze, Abdikadir wyjąkał:
— Chiliarcho, wezwałem cię, wysłałem biegaczy w chwili, gdy to się wydarzyło, Oko, powrót Bisesy Dutt, dokładnie tak jak kazałeś, przepraszam, jeśli nastąpiło jakieś opóźnienie i…
— Och, uspokój się, chłopcze. I wstań. Przybyłem tak szybko, jak mogłem. Wierzcie lub nie, ale w tym naszym ogólnoświatowym imperium są sprawy jeszcze bardziej niecierpiące zwłoki niż tajemnicze kule i niemniej tajemnicze powroty. No tak. Co cię tu sprowadza, Biseso Dutt?
Było to bezpośrednie pytanie, którego dotąd nie zadał jej nikt z obecnych.
Bisesa powiedziała:
— Nowe zagrożenie ze strony Pierworodnych.
W paru słowach opowiedziała o burzy słonecznej i o tym, jak ludzkość następnego stulecia mozoliła się, aby ją przetrwać. Powiedziała o nowej broni zwanej bombą Q, która pędzi przez kosmos ku Ziemi — jej Ziemi.
— Ja sama podróżowałam między planetami, próbując odpowiedzieć na to wyzwanie. A potem… zostałam sprowadzona tutaj.
— Dlaczego? Przez kogo?
— Nie wiem. Może to ten sam czynnik, który wtedy przerzucił mnie do domu. Pierworodni albo nie Pierworodni. Może ktoś, kto się im przeciwstawia.
— Król wie o twoim powrocie.
Grove zapytał:
— Skąd o tym wiesz?
Eumenes uśmiechnął się.
— Aleksander wie wszystko, co ja wiem, i to na ogół przede mną. Takie jest przynajmniej najbezpieczniejsze przypuszczenie. Porozmawiam z tobą, Biseso Dutt, później, w pałacu. Być może Król także zechce uczestniczyć w naszej rozmowie.
— No to jesteśmy umówieni.
Eumenes skrzywił się.
— Zapomniałem o twojej zuchwałości. Interesujące jest znowu cię gościć, Biseso Dutt. — Obrócił się na pięcie i wyszedł przy akompaniamencie ukłonów Abdikadira.
Bisesa spojrzała na Emeline i Grove’a.
— Więc teraz wiecie, dlaczego tu jestem. Bomba w układzie słonecznym, Oko na Marsie. A dlaczego wy jesteście tutaj?
— Ponieważ — powiedział Abdikadir — wezwałem ich, kiedy zadzwonił twój telefon.
Bisesa wpatrywała się w niego.
— Mój telefon?
Pośpieszyli z powrotem do komnaty, w której znajdowało się Oko.
Abdikadir wyjął telefon z sanktuarium i uroczyście wręczył go Bisesie.
Telefon spoczywał w jej dłoni, porysowany, znajomy. Nie mogła w to uwierzyć, oczy zaszły jej łzami. Próbowała to Abdikadirowi wyjaśnić.
— To zwykły telefon. Dostałam go, kiedy miałam dwanaście lat. Każde dziecko na Ziemi dostaje w tym wieku telefon. W ramach programu komunikacji i edukacji sponsorowanego przez Organizację Narodów Zjednoczonych. Przybył tu ze mną przez Nieciągłość i bardzo mi pomógł — to był mój prawdziwy towarzysz. Ale potem bateria wyczerpała się.
Abdikadir słuchał z twarzą pozbawioną wyrazu.
— Dzwonił. Dryń, dryń.
— Reagował na próbę nawiązania połączenia, to wszystko. Kiedy bateria wyczerpała się, nie było sposobu, żeby ją ponownie naładować. Faktycznie nadal nie mogę tego zrobić. Czekaj…
Obróciła się w stronę skafandra, który wciąż leżał rozpostarty na podłodze. Nikt nie odważył się go dotknąć.
— Skafander Pięć?
Głos dobiegający z głośników hełmu był bardzo cichy.
— Zawsze usiłowałem spełniać twoje potrzeby podczas działań poza statkiem kosmicznym.
— Możesz dać mi jeden z twoich zasilaczy?
Wydawało się, że się zastanawia. Po chwili przegródka umieszczona w pasku skafandra otworzyła się, odsłaniając niewielkich rozmiarów plastikową płytkę jasnozielonego koloru. Bisesa wyciągnęła zasilacz z gniazda.
— Czy jeszcze coś mogę dziś dla ciebie zrobić, Biseso?
— Nie. Dziękuję.
— Będę potrzebował naprawy, zanim znów będę mógł ci służyć.
— Dopilnuję tego. — Bała się, że to może być kłamstwo. — Teraz odpocznij.
Skafander wydał westchnienie i zamilkł. Bisesa wzięła zasilacz, odsłoniła złącza telefonu i wcisnęła go w gniazdo zasilacza.
— Jak to mówił Aleksiej? Dzięki Bogu istnieją uniwersalne protokoły połączeń.
Telefon włączył się i powiedział niepewnie:
— Bisesa?
— Tak, to ja.
— Nie śpieszyłaś się.
Z biura Belli w Waszyngtonie nadeszły do Liberatora nowe rozkazy.
— Mamy śledzić bombę Q — powiedziała Edna, przeglądając otrzymane rozkazy.
— Jak daleko? — spytał John Metternes.
— Jeżeli będzie trzeba, przez całą drogę do Ziemi.
— Chryste, to może zająć dwadzieścia miesięcy!
— Libby, możemy to zrobić?
Sztuczna inteligencja odpowiedziała:
— Będziemy towarzyszyć bombie. Materiał napędowy i masa reakcyjna nie powinny stanowić problemu. Jeśli wydajność recyklingu będzie w normie, funkcje życiowe załogi zostaną zachowane.
— Ładnie powiedziane — kwaśno powiedział John.
— Jesteś inżynierem — warknęła Edna. — Myślisz, że ma rację?
— Tak sądzę. Ale jaki to ma sens? Nasza broń jest bezużyteczna.
— Lepiej robić coś niż nic. Coś może się wydarzyć. John, Libby, zacznijcie przygotowywać plan działania. Przejrzę jego projekt i jeśli zyskamy pewność, że jest wykonalny z punktu widzenia posiadanych przez nas zasobów, prześlemy go na Ziemię.
— Szykuje się niezła jazda — mruknął Metternes.
Edna spojrzała na ekran. Zobaczyła bombę, która sunęła w głąb układu słonecznego, ale widać ją było tylko dzięki gwiazdom, które odbijały się w jej powierzchni. Edna próbowała wymyślić, co ma powiedzieć Thei, jak jej wytłumaczyć, że nieprędko wróci do domu.
Bisesa dostała własny pokój w pałacu Nabuchodonozora, który jak było do przewidzenia, zajął Aleksander. Pracownicy Eumenesa dostarczyli jej ubiór w wymyślnym perskim stylu przejętym przez macedoński dwór.
Emeline podarowała jej trochę przyborów toaletowych: grzebień, kremy do twarzy i rąk, małą buteleczkę perfum, a nawet archaicznie wyglądające podpaski. Pochodziły z zestawu podróżnego dziewiętnastowiecznej damy.
— Chyba nie zabrałaś ze sobą zbyt wiele — powiedziała.
Ten gest jednej kobiety z dala od domu wobec innej sprawił, że Bisesa miała ochotę się rozpłakać.
Trochę się przespała. Ciążył jej nagły powrót ziemskiej siły ciążenia, trzykrotnie większej od marsjańskiej. Jej zegar biologiczny był rozregulowany; jak poprzednio ta nowa nieciągłość, jej własna podróż w czasie, wywołała zmęczenie jak po długiej podróży samolotem.
A potem rzeczywiście się rozpłakała nad sobą i nad utratą Myry. Ale te ostatnie niezwykłe tygodnie, kiedy podróżowały razem w przestrzeni kosmicznej, prawdopodobnie trwały tak samo długo jak czas spędzony z Myrą od dnia burzy słonecznej. Stanowiło to pewną pociechę — tak sobie mówiła — mimo że prawie ze sobą nie rozmawiały, prawie nie poznały się nawzajem.
Marzyła o tym, żeby dowiedzieć się czegoś więcej o Charlie. Nawet nie widziała fotografii swojej wnuczki.
Spróbowała zasnąć znowu.
Obudziła ją nieśmiała służąca czy może niewolnica. Był wczesny wieczór. Pora audiencji u Eumenesa, być może z udziałem Aleksandra.
Wykąpała się i ubrała; nosiła już przedtem babilońskie szaty, ale wciąż czuła się głupio w tym przebraniu.
Okazała komnata, do której ją wprowadzono, była pełna nieprzyzwoitego wręcz przepychu, obwieszona gobelinami i pięknymi dywanami i pełna wyszukanych mebli. Nawet cynowy kubek, w którym służący podał jej wino, był wysadzany drogimi kamieniami. Wszędzie widać było strażników, stali w drzwiach i chodzili po korytarzu, uzbrojeni w długie sarisy i krótkie miecze. Nie mieli na sobie pełnej zbroi, tylko hełmy z wołowej skóry, lniane pancerze i skórzane buty. Wyglądali jak żołnierze piechoty, których Bisesa pamiętała z okresu, jaki spędziła tu poprzednio.
Pośród okrywającego żołnierzy żelaza oraz srebrnych i złotych dekoracji przechadzali się obojętnie pogrążeni w rozmowie dworzanie. Mieli na sobie egzotyczne stroje, głównie fioletowe i białe. Zarówno kobiety, jak i mężczyźni mieli twarze pokryte tak grubą warstwą farby, że trudno było określić, w jakim są wieku. Zauważyli Bisesę, która wprawdzie wzbudziła ich ciekawość, ale byli znacznie bardziej zainteresowani sobą oraz własnymi intrygami.
Wśród tego tłumu byli także neandertalczycy. Bisesa rozpoznała ich, przypomniawszy sobie, jak mignęli jej w oddali na lodowym pustkowiu podczas poprzedniego pobytu na Mirze. Teraz byli na dworze. Głównie bardzo młodzi, chodzili z pochylonymi wielkimi głowami i bezmyślnym spojrzeniem, trzymając w swych potężnych dłoniach delikatne tace. Mieli na sobie fioletowe szaty, równie piękne jak dworzanie, jak gdyby dla żartu.
Bisesa stanęła przed niezwykłym gobelinem. Pokrywał całą ścianę i przedstawiał mapę świata, ale odwróconą, z południem u góry. Wielki obszar południowej Europy, północna Afryka i środkowa Azja, sięgające aż do Indii, były pomalowane na czerwono i otoczone złotą wstęgą.
— Yeh-lu Ch’u-ts’ai — powiedział kapitan Grove.
Towarzyszył Emeline i był ubrany w brytyjski mundur, ona zaś miała na sobie praktyczną białą bluzkę, długą spódnicę i czarne pantofle. Oboje wyglądali jak prawdziwi ludzie z dziewiętnastego wieku pośród tych dworzan w krzykliwych strojach.
— Zazdroszczę ci tego stroju — powiedziała Bisesa do Emeline, czując się skrępowana swym babilońskim ubiorem.
— Wożę ze sobą żelazko — półgębkiem powiedziała Emeline.
Grove spytał Bisesę:
— Dobrze to wymówiłem?
— Nie mam pojęcia — powiedziała Bisesa. — Yeh-lu…?
Grove popijał wino, odgarniając swe bujne wąsy.
— Może nigdy go nie spotkałaś. Przed wojną Aleksandra z Mongołami był najważniejszym doradcą Czyngis-chana. Będąc chińskim jeńcem wojennym, wylądował całkiem dobrze. Po wojnie — jak pamiętasz, Czyngis-chan został zamordowany — jego gwiazda przybladła. Ale przybył tutaj, do Babilonu, aby pracować razem z uczonymi Aleksandra. Wynikiem tej pracy są mapy takie jak ta. — Gestem wskazał wielki gobelin. — Trochę przesadnie kosztowna, ale jak się wydaje, całkiem dokładna. Ogromnie pomógł Aleksandrowi w planowaniu zwycięskich podbojów, a potem w określaniu rozmiarów jego zdobyczy. Kampanie Aleksandra były niezwykłe, Biseso — jako zdumiewające osiągnięcie logistyki i motywacji. Zbudował całą flotę w wielkim porcie tu, w Babilonie, a potem Eufrat musiał uczynić żeglownym na całej jego długości. Wraz ze swą flotą opłynął Afrykę, robiąc wypady na brzeg dla zdobycia pożywienia. W międzyczasie jego wojska posuwały się na wschód i na zachód, kładąc tory kolejowe i budując drogi, i wszędzie zakładając miasta. Zabrało mu to pięć lat, po czym przez kolejne dziesięć lat toczył kampanię, dopóki ostatecznie nie zawojował wszystkiego, od Hiszpanii po Indie. Oczywiście w trakcie tych wypraw siły jego ludzi uległy wyczerpaniu…
Emeline dotknęła ramienia Bisesy.
— Gdzie jest twój telefon? Bisesa westchnęła.
— Nalegał, by go zabrać z powrotem do świątyni, żeby Abdi mógł załadować do niego tyle informacji astronomicznych, ile będzie w stanie. Jest ciekawy.
Emeline zmarszczyła brwi.
— Przyznaję, że mam trudności ze zrozumieniem tego, co mówisz. Najdziwniejsza ze wszystkiego jest twoja wyraźna sympatia, jaką czujesz do tego telefonu. Przecież to jest tylko urządzenie. Rzecz!
Kapitan Grove się uśmiechnął.
— Och, to nie jest takie niezwykłe. Wielu moich ludzi kocha swoją broń.
— A w moich czasach — powiedziała Bisesa — istnieje wiele urządzeń obdarzonych swoistą wrażliwością jak ten telefon. Mających świadomość jak ty lub ja. Trudno nie odczuwać do nich sympatii.
Odpychając dworzan, zbliżył się do nich Eumenes, budząca lęk postać, choć ubrana tak samo krzykliwie, jak cała reszta.
— Rozmawiacie o astronomii. Mam nadzieję, że astronomia, jaką tutaj uprawiamy, jest dobrej jakości i może być dla was przydatna — powiedział. — Babilońscy kapłani obserwowali niebo na długo przed naszym pojawieniem się tutaj. A teleskopy opracowane przez inżynierów ze Szkoły Othica zostały przez nas wykonane możliwie najstaranniej. Ale kto wie, co można odczytać na niebie, co jest uczynione równie zmyślnie jak ziemia, po której stąpamy.
Emeline powiedziała:
— Mamy swoich astronomów w Chicago. A także teleskopy, które przetrwały Znieruchomienie, to znaczy Nieciągłość. Wiem, że prowadzą obserwacje planet. I mówią, że wszystko uległo zmianie w stosunku do tego, co było przedtem. Światła na Marsie. Miasta! Niewiele wiem na ten temat. Tylko to, co przeczytałam w gazetach.
Bisesa i Grove wpatrywali się w nią osłupiali. Bisesa powiedziała:
— Miasta na Marsie?
A kapitan Grove dodał:
— Macie gazety? Chiliarcha zastanowił się.
— Są też inni… — szukał odpowiedniego słowa -…naukowcy. Czy są inni naukowcy w Chicago?
— Och, najprzeróżniejsi — powiedziała Emeline radośnie. — Fizycy, chemicy, lekarze, filozofowie. Uniwersytet nadal jako tako funkcjonuje i teraz zakładają nowy campus w Nowym Chicago, na południe od lodu, więc będą mogli działać po likwidacji starego miasta.
Eumenes zwrócił się do Bisesy.
— Wydaje mi się, że musisz się udać do tego Chicago, które jest siedliskiem wiedzy i edukacji, oddalonej w czasie od epoki Aleksandra o ponad dwadzieścia stuleci. Być może właśnie tam będziesz miała największą szansę znalezienia odpowiedzi na wielkie pytanie, które cię tutaj przywiodło.
Grove ostrzegł:
— Dotarcie tam zabierze piekielnie dużo czasu. Całe miesiące…
— Niemniej jednak jest to najwyraźniej konieczne. Zorganizuję ci transport.
Emeline uniosła brwi.
— Wygląda na to, że będziemy miały mnóstwo czasu, żeby się wzajemnie poznać, Biseso.
Bisesa była oszołomiona nagłością decyzji Eumenesa.
— Zawsze rozumiałeś — powiedziała — więcej niż którykolwiek z ludzi Aleksandra, zawsze byłeś świadom, że kluczem do całej sytuacji są Pierworodni, Oczy. Wszystko inne, imperia i wojny, to tylko odmiana.
Chrząknął.
— Gdyby mi brakowało przenikliwości, nie przetrwałbym długo na dworze Aleksandra, Biseso. Zobaczysz bardzo niewielu z tych, których pamiętasz z tamtych czasów, trzydzieści lat temu. W wyniku czystek wszystkich zlikwidowano.
— Wszystkich oprócz ciebie.
— Zwłaszcza że sam dopilnowałem, że to ja przeprowadzę te czystki…
Rozległ się dźwięk trąbek i głośne okrzyki.
Do komnaty wmaszerował oddział żołnierzy z wysoko uniesionymi sarisami. Za nimi pojawiła się groteskowa postać w przezroczystej todze, chuda jak tyka, lekko drżąca, z jaskrawo wymalowaną twarzą i ustami wykrzywionymi uśmiechem. Bisesa przypomniała sobie: był to Bagoas, perski eunuch i ulubieniec Aleksandra.
— Nie jest już tak piękny jak niegdyś — twardo powiedział Eumenes. — A mimo to żyje, podobnie jak ja. — Uniósł kubek z winem gestem udawanego pozdrowienia.
Teraz pojawił się sam Król. Otaczała go grupa mocno zbudowanych młodzieńców w drogich fioletowych szatach.
Kołysząc się, jakby był pijany, potknął się i byłby upadł, gdyby się nie oparł o krępego, małego pazia, którzy szedł obok. Miał na sobie jaskrawofioletowe szaty, a na głowie baranie rogi osadzone na diademie ze złota. Jego twarz nosiła ślady urody, którą pamiętała Bisesa: pełne usta i silnie zarysowany nos, wyrastający z wypukłego czoła, pukle włosów opadały do tyłu. Jego skórę, rumianą jak zawsze, pokrywały plamy i blizny, policzki obwisły, a potężne ciało obrosło tłuszczem. Bisesa była zaszokowana zmianami, jakie w nim zaszły.
Składając mu hołd, dworzanie padli na ziemię. Żołnierze i niektórzy urzędnicy wyżsi rangą nie poruszyli się, żywo gestykulując. Mały paź, który go podtrzymał, był neandertalskim chłopcem, jego prymitywna twarz lśniła od kremu, gęste włosy były zwinięte w loki. Kiedy król ją mijał, Bisesa poczuła zapach moczu.
— Oto władca świata — szepnęła Emeline, kiedy ją mijał, co w uszach Bisesy zabrzmiało lodowato.
— Ale on nim jest — powiedział Grove.
— Nie miał wyboru, musiał znowu podbić świat — mruknął Eumenes. — Aleksander wierzy, że jest bogiem — synem Zeusa pod postacią Ammona i dlatego nosi szaty Ammona oraz te rogi. Ale urodził się jako człowiek i boskość osiągnął dopiero dzięki swoim podbojom. Po pojawieniu się Nieciągłości wszystko to utracił i czymże wtedy był? To było nie do przyjęcia. Więc zaczął wszystko od nowa, musiał to uczynić.
Bisesa powiedziała:
— Ale teraz nie jest tak jak przedtem. Mówisz, że są tutaj pociągi parowe. Może to nowy początek cywilizacji. Zjednoczone imperium, pod panowaniem Aleksandra i jego następców, wspierane nowoczesną techniką.
Grove uśmiechnął się smutno.
— Pamiętasz, że biedny Ruddy Kipling zwykł był mówić to samo?
— Nie sądzę, aby Aleksander podzielał twoje „nowoczesne” marzenia — powiedział Eumenes. — Dlaczego miałby tak myśleć? Nas jest więcej niż was, znacznie więcej, może nasze przekonania wyprą wasze i to one ukształtują nową rzeczywistość.
— Zgodnie z moimi książkami historycznymi — powiedziała Emeline półgębkiem — w starym świecie Aleksander zmarł w wieku trzydziestu kilku lat. To nie po chrześcijańsku tak mówić, ale może byłoby lepiej, gdyby umarł tutaj zamiast dalej żyć.
— Z pewnością tak myślał jego syn — powiedział Eumenes sucho. — I właśnie dlatego… uwaga! — Odciągnął Bisesę do tyłu.
Obok przebiegł oddział żołnierzy z opuszczonymi sarisami. W środku komnaty nastąpiło jakieś zamieszanie. Rozległy się krzyki.
A Aleksander leżał na ziemi.
Leżąc Aleksander krzyczał swym zachrypłym głosem. Dworzanie, a nawet strażnicy odsuwali się od niego, jakby obawiając się, że obarczą ich winą za to, co się stało. Na jego brzuchu widniała jaskrawa czerwona plama. Bisesa myślała, że to wino.
Ale wtedy ujrzała stojącego nad nim małego neandertalskiego pazia, z twarzą bez wyrazu i nożem w potężnej dłoni.
— Tego się obawiałem — warknął Eumenes. — To rocznica wojny z synem, a ty i twoje Oko spowodowaliście ogólne zamieszanie, Biseso Dutt. Kapitanie Grove, proszę ich stąd wyprowadzić i wywieźć z miasta, tak szybko, jak się da. W przeciwnym razie ryzykujemy, że zostaną zmieceni przez czystki, jakie teraz muszą nastąpić.
— Rozumiem — spokojnie powiedział Grove. — Chodźcie, moje panie.
Kiedy Grove je wyprowadzał, Bisesa obejrzała się przez ramię. Zobaczyła, jak neandertalski chłopiec znowu unosi nóż i zbliża się do Aleksandra. Poruszał się ciężko, jakby spełniając uciążliwy obowiązek. Aleksander ryknął z wściekłości i strachu, ale żaden ze strażników nawet się nie poruszył. W końcu to Eumenes, stary Eumenes, przedarł się przez tłum i zwalił chłopca z nóg.
Za miastem zaczęło się palić. Dym kłębił się nad budynkami, pod które podłożono ogień, gdy rozeszły się wieści o próbie zamachu.
W bladym świetle poranka Bisesa i pozostali opuścili miasto eskortowani przez osobisty oddział Eumenesa, który miał im towarzyszyć przez całą drogę aż do Gibraltaru. Wystraszonego Abdikadira wyznaczono do udania się do Ameryki wraz z Bisesą.
I tak zaledwie dwanaście godzin po tym, jak wypluło ją Oko, Bisesa znów była w drodze. Nie mogła ze sobą zabrać nawet skafandra. Jedynymi przedmiotami z dwudziestego pierwszego wieku był telefon oraz wyjęty ze skafandra zasilacz.
Niespodziewanie dodała jej otuchy Emeline.
— Poczekaj, aż dotrzemy do Chicago — powiedziała uspokajająco. — Zabiorę cię na Michigan Avenue na zakupy.
Na zakupy!
Nawet pierwszy etap podróży był zdumiewający.
Bisesa znalazła się w otwartym wozie, który ciągnęła czwórka muskularnych neandertalczyków, gołych jak ich Pan Bóg stworzył, podczas gdy macedońscy jeźdźcy kłusowali obok. Owi Kamienni Ludzie byli własnością człowieka nazwiskiem Ilicius Bloom, który nazywał siebie konsulem Chicago w Babilonie. Był typem krętacza i Bisesa od samego początku nie mała do niego zaufania.
Dojechali do stacji końcowej kolei w miejscu zwanym Gnojowiskiem, dziwnym, stłoczonym miasteczku pełnym domów, drabin i gryzącego dymu. Sama stacja stanowiła zlepek wąskich torów, ogromnych szop i ponurych lokomotyw.
Ich wagon był po prostu prymitywnym krytym wozem z drewnianymi ławkami i Emeline zrobiła złośliwą uwagę na temat kontrastu z wagonami pulmanowskimi. Ale lokomotywa była niezwykła. Wyglądała jak ogromne zwierzę, olbrzymia czarna cysterna, która rozsiadła się na wąskich torach i wyrzucała z siebie kłęby czarnego dymu. Ben Batson powiedział, że lokomotywy są opalane olejem, który pociągi transportują w wielkich zbiornikach; olej z Persji był łatwiej dostępny dla Aleksandra niż węgiel i Casey Othic odpowiednio dostosował swoje projekty.
W tym nieprawdopodobnym pociągu Bisesa miała jechać do wybrzeża Atlantyku. Najpierw mieli się skierować przez Arabię do wielkiej stacji rozrządowej w Jerozolimie, następnie na południe i zachód, przecinając deltę Nilu, tam gdzie król ponownie zbudował Aleksandrię. Potem pojadą dalej wzdłuż wybrzeży północnej Afryki, przez Egipt, Libię, Tunezję i Maroko, do portu małej floty oceanicznej koło Słupów Herkulesa.
Ilicius Bloom powiedział, że będzie im towarzyszył jedynie do Gnojowiska. Był zdenerwowany.
— Przez te wszystkie lata nigdy nie było takiej nocy w Babilonie — powiedział. — Przynajmniej od czasu wojny z synem. Przeklęci Grecy. Ale ja mam tu pracę do wykonania, mam swoje kontakty.
— I dziecko — powiedziała Emeline surowo.
— To nie należy do moich obowiązków — powiedział. — To sprawa matki, nie moja. A kiedy będziecie w domu, nie pozwólcie im zapomnieć, że jestem tutaj. Dobrze? Nie zapomnijcie o mnie!
Grove także się z nimi rozstał, złapał pociąg do Nowej Troi. Ale Benowi Batsonowi kazał ich eskortować do Gibraltaru.
Kiedy pociąg odjechał, Bisesie wydało się, że słyszy śpiew dobiegający od strony lokomotywy.
— Ci technicy są ze Szkoły Othica — powiedział Abdikadir. — Casey Othic dobrze ich wyszkolił. Nauczył ich, że aby wykonać pracę możliwie jak najlepiej, trzeba oddawać cześć bogom, tak jak rolnik oddaje dziesięcinę swoich zbiorów. Więc kiedy pracują, oddają cześć, a kiedy oddają cześć, pracują.
— Więc maszynista jest mnichem — powiedziała Bisesa. — Och, Casey, coś ty narobił?
Ben Batson wyszczerzył zęby w uśmiechu.
— Faktycznie to sposób, aby skupili się na wykonywanej pracy. Pracę trzeba wykonywać dokładnie, mówił pan Othic, aby hołd został przyjęty przez bogów. Ale kłopot polega na tym, że wszystko robią na pamięć, nie lubią zmian, które uważają za heretyckie.
— Więc nie wprowadzają żadnych innowacji — powiedziała Bisesa. — I kiedy lokomotywy Caseya się zepsują…
Emeline powiedziała:
— To jest dokładnie tak jak na dworze Aleksandra. Mimo kontaktu z nowoczesnością ci starożytni Grecy niepostrzeżenie powracają do zabobonów.
Abdi powiedział:
— Mój ojciec zawsze mówił, że nie można zaszczepić nauki i techniki w społeczeństwie z epoki żelaza. I to się sprawdza.
Bisesa przyjrzała mu się.
— Będziesz mi musiał opowiedzieć o swoim ojcu.
Emeline powiedziała sucho:
— No cóż, z pewnością będziemy mieli na to mnóstwo czasu.
Z Babilonu nie wyruszył za nimi żaden pościg, w mieście panowało zamieszanie. Ale o godzinę drogi od stolicy, gdzieś w środku pustyni, zaledwie kilka kilometrów od torów kolejowych, zobaczyli, jak toczy się zacięta bitwa.
Bisesa przeżyła wojnę Aleksandra z Mongołami i rozpoznała charakterystyczne macedońskie formacje. Widać było falangi piechoty z wzniesionymi w górę sarisami, grupy świetnie wyszkolonych żołnierzy, którzy poruszali się w sposób tak zgrany i elastyczny, że wydawali się płynąć nad ziemią, nie łamiąc szyku. Słynne oddziały konnicy, ustawione w klin, pędziły z wzniesionymi lancami i tarczami. Ale tym razem Macedończycy walczyli z Macedończykami.
— A więc mamy prawdziwy bunt — mruknął Ben Batson. — Oczywiście ktoś stale próbuje sprzątnąć Aleksandra od czasów jeszcze sprzed Nieciągłości. Ale nigdy nie widziałem, żeby to zaszło tak daleko. I popatrzcie, widzicie tę flegmatyczną grupę? To neandertalczycy. Macedończycy wykorzystywali ich od czasów kampanii prowadzonych w Europie. Ich nadzorcy mówią, że nie będą walczyć, dopóki nie zostaną do tego zmuszeni. Jednak potrafią przerazić nieprzyjaciela.
Na szczęście bitwa toczyła się z dala od linii kolejowej i lokomotywa z hałasem jechała przez pola w coraz jaśniejszym świetle dnia, powoli pozostawiając bitwę za sobą. Ale nie ujechali daleko, gdy pojawiło się nowe zagrożenie.
— Wielkie nieba! — powiedziała Emeline, pokazując palcem. — Małpoludy. Biseso, popatrz!
Patrząc przed siebie, na tle porannego nieba Bisesa ujrzała na niewysokiej wydmie zgarbione postacie. Abdi powiedział:
— Czasami atakują pociągi, żeby zdobyć pożywienie. I stają się coraz bardziej zuchwałe. Posuwają się wzdłuż torów w stronę miasta.
Małpoludy powoli schodziły z wydmy. Szły przygarbione na swych nogach przypominających ludzkie, z potężnymi tułowiami goryli. Ich ruchy były pełne determinacji i czaiła się w nich wyraźna groźba.
Bisesa obserwowała je niespokojnie z powoli jadącego rzężącego pociągu. I wtedy pomyślała, że rozpoznaje małpoluda, który szedł na czele grupy. Było to zwierzę o twarzy, którą trudno było wymazać z pamięci, twarzy jednego z dwóch małpoludów, matki i dziecka, schwytanych przez żołnierzy Grove’a w pierwszych dniach po pojawieniu się Nieciągłości. Czy to było to samo dziecko? Jak ją ludzie nazywali — Chwytaczką? No tak, jeśli to była ona, teraz była starsza, pokryta bliznami i odmieniona. Bisesa pamiętała, jak uwięzione małpoludy, pozostawione sam na sam z Okiem, stały się obiektem eksperymentu Pierworodnych. Może właśnie miała przed sobą wynik tego eksperymentu.
Teraz Chwytaczka uniosła ręce wysoko w górę, odsłaniając to, co dotąd zakrywało jej włochate ciało. Trzymała grubą gałąź, na którą była nadziana pokryta krwią głowa człowieka. W jego szeroko rozwartych ustach tkwił patyk, a połamane zęby lśniły bielą w promieniach wschodzącego słońca.
Bisesa poczuła nagłe ukłucie lęku.
— Chyba prosiłam o uwolnienie tego małpoluda, kiedy znalazłam się w Oku. To był błąd.
Kiedy pociąg się do nich zbliżył, małpoludy zaatakowały. Przywitał je grad strzał, ale ruchome cele trudno było dosięgnąć i niewiele małpoludów padło. Jednak wybrały nieodpowiedni moment. Kiedy rozległ się gwizd lokomotywy, włochate ciała rzuciły się na drewniane wagony, ale napotkały las pięści i pałek, nie znajdując punktu oparcia. Małpoludy odpadały jeden po drugim, podskakując i rycząc z rozczarowania.
Abdi powiedział:
— No cóż, tak jest codziennie…
Kiedy pociąg zostawił gromadę małpoludów za sobą, telefon Bisesy cicho zapiszczał. Wyjęła go z kieszeni, a pozostali obserwowali ją z zaciekawieniem.
— Dzień dobry, Biseso.
— Więc znowu ze mną rozmawiasz.
— Mam dwie wiadomości, dobrą i złą.
Zastanawiała się przez chwilę.
— Najpierw ta zła.
— Analizowałem dane astronomiczne zebrane w Babilonie przez Abdikadira i jego poprzedników. Nawiasem mówiąc, byłbym wdzięczny, gdybym mógł sam poobserwować niebo.
— I?
— Ten wszechświat umiera.
Spojrzała na pokrytą pyłem równinę, wschodzące Słońce i małpoludy podskakujące koło torów.
— A dobra wiadomość?
— Odebrałem telefon. Z Marsa, ze Stacji Wellsa. To do ciebie — dodał lakonicznie.
Na biegunie północnym Marsa, podczas niekończącej się zimowej nocy, czas płynął powoli. Myra czytała, gotowała, sprzątała, przekopywała się przez bibliotekę wirtualnych danych i ściągała filmy z Ziemi.
Oraz penetrowała Stację Wellsa.
Faktycznie znajdowało się tam siedem modułów. Każdy z nich stanowił przestronne pomieszczenie rozdzielone ażurową podłogą, otaczające centralny cylinder. Wszystkie moduły zostały przetransportowane przy użyciu rakiet i spadochronów, złożone, a następnie przeciągnięte na właściwe miejsce za pomocą łazików i nadmuchane. Wszystkie urządzenia były zasilane przez wielki reaktor jądrowy, chłodzony marsjańskim dwutlenkiem węgla i zatopiony w lodzie w odległości jednego kilometra, a ciepło odpadowe powoli powiększało jaskinię, w której się znajdował.
Wędrowała przez kolejne „puszki” aż do części kuchennej i mieszkalnej, którą wszyscy nazywali po prostu „domem”. W Puszce nr Cztery, stanowiącej centralną część stacji, znajdował się ogród wypełniony pojemnikami z zielonymi roślinami, które rosły w świetle lamp fluoroscencyjnych. Puszka nr Siedem mieściła główny system podtrzymujący życie. W tym miejscu Hanse pokazał jej z dumą bioreaktor, wielką półprzezroczystą rurę zawierającą zielonkawy, szlamowaty płyn, w którym niebiesko-zielone algi, spirulaplantensis, pracowicie wytwarzały tlen. Pokazano jej także urządzenie do odzyskiwania wody; brudny marsjański lód topiono, po czym otrzymaną wodę przepuszczano przez szereg filtrów, aby usunąć pył, który stanowił do czterdziestu procent jej objętości.
Jedynka i Trójka stanowiły pomieszczenia sypialne, które mogły pomieścić do dziesięciu osób. Oba te moduły były opuszczone, ale pozostały tam niektóre elementy wyposażenia. Wszystko było nadmuchiwane, łóżka, krzesła, a przegrody wypełniała marsjańska woda, zapewniając tłumienie dźwięków. Na ścianach znajdowały się panele oświetleniowe, które można było po prostu odlepić i złożyć. Myra zabrała kilka z nich, by rozświetlić swoją lodową jaskinię.
Pod panelami znajdowały się elementy dekoracyjne modułów: Dwójkę ozdabiał krajobraz miejski, Piątkę góry, Szóstkę morze, Jedynkę sosnowy las, a Trójkę preria. Trochę eksperymentując, przekonała się, że owe wirtualne krajobrazy można ożywić. Ale najwyraźniej o tych wymyślnych możliwościach szybko zapomniano, gdy załoga przeniosła się do Dwójki, gdzie mieszkali razem.
Kiedy o tym rozmawiali, Jurij wyszczerzył zęby w uśmiechu.
— Rozmaite ziemskie rządy i organizacje wydały na to mnóstwo pieniędzy — powiedział — po burzy słonecznej, gdy fundusze płynęły w przestrzeń kosmiczną szeroką strugą. Myślę, że wynikło to z jakiegoś poczucia winy. Zdawano sobie sprawę, że jest to środowisko ekstremalne. Próbowano więc uczynić je możliwie podobnym do Ziemi. Można być „turystą wewnętrznym”. Tak właśnie powiedziano mi podczas szkolenia. Ha!
— I to nie zadziałało?
— Słuchaj, musisz mieć parę zdjęć swojej rodziny i trochę działających uspokajająco niebiesko-zielonych powierzchni, przypomnij mi, żebym ci kiedyś pokazał Marsa przez filtr powodujący przesunięcie długości fali. Są tutaj barwy, głębokie odcienie czerwieni, dla jakich w ogóle nie mamy nazw. Ale wszystkie te obrazy miejsc, w których nigdy nie byłem, wypełnione miastami, których tu prawdopodobnie nigdy nie było — no nie. Możecie to sobie zatrzymać.
Pomyślała, że wszystko to układa się w pewien wzór, obejmujący stacje Lowella i Wellsa: kosztowne, nieprzemyślane urządzenia, teraz na poły porzucone przez kolejne pokolenia Kosmitów, które musiały ich używać.
Jednakże Myra podejrzewała, że w fakcie, iż cała załoga zajmowała pozbawione przegród wnętrze Dwójki, kryło się coś głębszego. Kilka krótkich pytań do sztucznej inteligencji zawiadującej stacją wywołało obrazy okrągłych domów, konstrukcji z epoki żelaza, które kiedyś były powszechne na obszarze Europy i Wielkiej Brytanii: wielkie budowle, stożki z drewna, zbudowane wokół centralnego słupa, z gołą, kolistą podłogą, pozbawione wewnętrznych ścian. Tu, na biegunie Marsa, mieszkańcy Stacji Wellsa całkiem nieświadomie porzucili miejskie uprzedzenia i powrócili do znacznie starszego sposobu bytowania. Doszła do wniosku, że jest to całkiem sympatyczne.
Oczywiście ta składająca się z siedmiu modułów konstrukcja służyła jednemu wyraźnemu celowi, który wiązał się z psychologią stanu odosobnienia. Zawsze istniały co najmniej dwie drogi przedostania się z jednego punktu stacji do drugiego. Więc gdyby Ellie miała na przykład ochotę udusić Jurija, istniały sposoby, aby uniknąć spotkania go, dopóki nie zapanuje nad swymi uczuciami. Ludzie zamknięci razem w ten sposób, pozostając w ciemności przez okrągły ziemski rok, nie mogąc nawet wyjść na zewnątrz, zawsze w końcu zwracali się przeciw sobie. Wszystko, co można było uczynić, to zaplanować otoczenie w taki sposób, aby rozładowywało napięcie.
Stopniowo Myra znalazła sobie zajęcie.
Zawsze było coś do roboty w ogrodzie, w Czwórce: trzeba było doglądać roślin, ryżu, szpinaku, ziemniaków i grochu oraz czyścić urządzenia zasilające kultury wodne. Grendel Speth chętnie przyjęła pomoc niedoświadczonej Myry. Było tam nawet stanowisko hodowli bambusów. Członkowie poprzedniej załogi stacji znaleźli sposób wykorzystania szybko rosnącej rośliny, używając jej do wyrobu rozmaitych przedmiotów; w rogu pomieszczenia wisiały wyrzeźbione z bambusa dzwoneczki wietrzne. Ogród zaspokajał jedynie kilka procent zapotrzebowania stacji i gdyby spojrzeć na to logicznie, lepiej byłoby wykorzystać to miejsce do magazynowania zapasów suszonego jedzenia dostarczanego z Portu Lowella. Ale Myra przekonała się, że opiekowanie się tymi dobrze znanymi przedstawicielami ziemskiej flory daje mnóstwo satysfakcji, co rzecz jasna było prawdziwym celem istnienia ogrodu.
Ale bez względu na to, jak bardzo była zajęta, zawsze ciągnęło ją z powrotem do Jamy.
Ostatecznie stanowiła ona centrum tutejszej tajemnicy i była miejscem, gdzie znikła jej matka. Kłopot polegał na tym, że aby się tam dostać, potrzebowała specjalistycznej pomocy, a członkowie załogi stacji byli zajęci własnymi sprawami.
Minęły tygodnie, zanim podstępnie nakłoniła Hanse’a Critchfielda, żeby jej dopomógł i jeszcze raz zabrał na czapę lodową i do wnętrza Jamy.
Czując się nieswojo, Ellie i Myra chodziły po Jamie. Myra pomyślała, że wyglądają jak dwie wielkie zielone poczwarki, poruszając się w tych lodowych komorach w ostrym świetle reflektorów.
Ellie von Devender ledwie tolerowała jej obecność. Zajęta, skoncentrowana, pełna poczucia własnej wartości i znaczenia wykonywanej przez siebie pracy, Ellie nie była typem człowieka, który by się nadawał do opieki nad dziećmi. Jednakże była gotowa rozmawiać o swojej pracy, a Myra potrafiła zadawać inteligentne pytania.
Ellie rozmieściła w pobliżu Oka zestaw czujników, niektóre w komorze, gdzie znajdowało się samo Oko, a inne w zagłębieniach, które wytopiła w marsjańskim lodzie.
— To detektory wysokoenergetycznych cząstek. Czujniki promieniowania. Zbiornik do detekcji neutrin. — Była nim wydrążona w lodzie komora wypełniona ciekłym dwutlenkiem węgla.
Ellie dysponowała także sposobami aktywnego badania Oka. Ustawiła szereg laserów i małych wyrzutni cząstek wycelowanych w Oko, niczym karabiny plutonu egzekucyjnego. Emitowane przez nie cząstki w pewnym sensie stanowiły odbicie promieniowania wysyłanego przez Oko, i manipulując impulsami wejściowymi wysyłanymi do wnętrza Oka, Ellie zdołała przesłać sygnały do telefonu komórkowego Bisesy, pozostawionemu w innym świecie.
Jednak urządzenie do detekcji neutrin było dosyć prymitywne, a zestaw do wykrywania cząstek całkiem standardowy. Najwięcej uwagi Ellie poświęcała detektorowi fal grawitacyjnych.
Zaprojektowała go sama, mając na uwadze szczególne warunki, jakie panowały na marsjańskiej czapie lodowej. Pożyczyła od Hanse’a krety, małe inteligentne urządzenia drążące, przeznaczone do badania wnętrza skorupy lodowej. Wykorzystując je, utworzyła sieć długich, prostoliniowych tuneli, którymi biegły wiązki światła laserów o wysokiej energii. Zgodnie z teorią wszelkie zmiany osobliwego pola grawitacyjnego Oka albo wnętrza klatki, w której było uwięzione, musiały wywołać emisję fal grawitacyjnych. Spowodowałoby to lekkie drgania warstw lodu, a owe drobne zakłócenia zostałyby wykryte dzięki subtelnym przesunięciom poziomów energetycznych światła laserów.
— To skomplikowany układ — powiedziała Ellie z dumą. — Fale grawitacyjne są jak wiadomo bardzo słabe. Mars jest stabilny z geologicznego punktu widzenia, ale występują tutaj dziwne wstrząsy. A sam lód okołobiegunowy powoli płynie. Jednak można to wszystko uwzględnić. Na powierzchni planety i na orbicie umieściłam dodatkowe zestawy. Najbardziej imponujące znajdują się na kilku stacjach ulokowanych na księżycach Marsa, Phobosie i Deimosie; kiedy są w jednej linii, dysponujemy naprawdę długą linią odniesienia…
— I przy pomocy tych wszystkich urządzeń badasz Oko.
— Nie tylko Oko. Także jego marsjańską klatkę.
Ellie powiedziała, że Oko i obejmująca je klatka zakrzywionej przestrzeni stanowią jakby dwa elementy połączonego układu, niczym yin i yang. I że układ ten ma charakter dynamiczny, jego elementy stale na siebie oddziaływają. Ta bezgłośna, ciągnąca się od wielu eonów walka jest źródłem cząstek i fal grawitacyjnych, które Ellie była w stanie wykrywać i analizować.
— Marsjańska technologia w pewnym sensie jest dla mnie bardziej interesująca — wyznała Myrze. — Bo mam wrażenie, że poziom jej rozwoju jest bliski naszemu, istnieje więc duża szansa, że będziemy w stanie ją pojąć.
— Rozumiem. A kiedy to się stanie? I co wtedy?
Wzruszyła ramionami, a jej ruch niezdarnie zwielokrotniły serwomotory skafandra.
— Gdybyśmy potrafili manipulować czasoprzestrzenią, nasze możliwości nie miałyby granic. Architektura wolna od ograniczeń siły ciężkości. Sztuczne pola grawitacyjne. Antygrawitacja. Pozbawione sprzężenia zwrotnego człony napędzające. Wiązki naprowadzające. Moglibyśmy nawet tworzyć własne miniaturowe wszechświaty takie jak Mir.
Myra chrząknęła.
— Powinnaś to opatentować.
Ellie chłodno spojrzała na nią przez wizjer skafandra.
— Myślę, że dopilnowanie, aby taka technologia dostała się we właściwe ręce, jest ważniejsze niż zarabianie na tym pieniędzy. A ty jak sądzisz?
Ellie miała niedopuszczający dyskusji sposób mówienia, który Myrze niezbyt odpowiadał.
— Jasne. Tylko żartowałam. — Przypomniano jej, że jest tu właściwie nieproszonym gościem. Zabrała się do odejścia.
Ale Ellie zawołała ją z powrotem.
— Jest jeszcze coś — powiedziała z pewnym wahaniem.
— Słucham.
— Nie jestem pewna… — Ellie przerwała. — Ujmę to tak. Nie sądzę, by każdy element pola grawitacyjnego, które jestem w stanie wykryć, był związany z technologią. Poziom szczegółowości jest tak zawiły — można powiedzieć, barokowy — że musi mieć jakieś znaczenie wybiegające poza samo znaczenie funkcjonalne.
Myra żyła z Eugene’em Manglesem dostatecznie długo, aby wyczuć charakterystyczną dla naukowca ostrożność, i rozszyfrowała jej wypowiedź z łatwością.
— Jeżeli nie jest funkcjonalne, to jakie? Symboliczne?
— Tak. Być może.
Wyobraźnia Myry nagle została pobudzona.
— Myślisz, że tam są jakieś symbole? W polu grawitacyjnym? Jakie symbole? Pismo, obrazy? Zapisane w strukturze czasoprzestrzeni? To nie do wiary.
Ellie zignorowała tę ostatnią uwagę. Myra zdała sobie sprawę, że nie powinna mówić na ten temat niczego, co nie byłoby wiarygodne i nie dało się udowodnić.
— Myślę, że pismo stanowi lepszą analogię. Odnajduję tu symbole różnego rodzaju, które się powtarzają. Glify. Występują grupami. I te grupy także się powtarzają.
— Grupy glifów. Słowa?
— Albo może zdania. To znaczy jeśli każdy glif reprezentuje jakieś pojęcie, jeśli stanowi raczej ideogram niż literę. — Ellie wydawała się tracić pewność siebie, najwyraźniej bardzo nie chciała zrobić z siebie głupca. Kiedy znów się odezwała, jej głos niemal przypominał ryk, prawie nad nim nie panowała, jej ogłada towarzyska gdzieś znikła. — Zdajesz sobie sprawę, jakie to wszystko nieprawdopodobne. Istnieją liczne modele istot inteligentnych, które w ogóle nie dysponują sposobem porozumiewania się wykorzystującym symbole. Gdybyśmy były telepatkami, nie potrzebowałybyśmy ani liter, ani słów, żeby ze sobą rozmawiać. Więc nie ma a priori żadnego powodu, by spodziewać się, że marsjańscy budowniczowie tej jaskini pozostawili w niej jakąś wiadomość.
— A mimo to, jeżeli masz rację, uczynili to. — Myra gniewnie spojrzała na uwięzione Oko. — Może powinniśmy się byli tego spodziewać. W końcu świadczy o tym wyraźnie sama obecność Oka. Patrzcie, co zrobiliśmy. Nie daliśmy się. Odcięliśmy ramię tego potwora… Nie sądzę, że…
— Nie, w ogóle tego nie rozszyfrowałam. Cokolwiek by to było, jest bardzo złożone; to nie liniowy układ symboli, jak litery w wierszu, lecz macierz w przestrzeni trójwymiarowej, a może nawet w przestrzeni o większej liczbie wymiarów. Jeżeli te glify są rzeczywiste, z pewnością ich znaczenie jest zawarte zarówno w ich położeniu, jak i w samej postaci.
— Musi istnieć jakiś punkt wyjścia — powiedziała Myra. — Jakiś elementarz.
Ellie kiwnęła głową.
— Próbuję wydobyć jakieś powszechnie występujące łańcuchy symboli.
Myra przyjrzała się jej uważnie. Oczy Ellie były ukryte za wizjerem jej skafandra i przesłonięte okularami, twarz miała bez wyrazu. Myra zdała sobie sprawę, że nie wie prawie nic o tej kobiecie, która być może właśnie dokonywała wiekopomnego odkrycia. W ciągu długich miesięcy spędzonych na stacji, Myra prawie z nią nie rozmawiała.
Podała jej i sobie kawę, która znajdowała się w torebkach tkwiących w uchwycie przytwierdzonym do bocznych ścianek hełmu i zapytała:
— Skąd pochodzisz, Ellie? Z Niderlandów?
— Faktycznie z Holandii. Z Delft. Jestem obywatelką Eurazji. Tak jak i ty, prawda?
— Wybacz, ale nie wiem, ile masz lat.
— Miałam dwa lata, kiedy zaatakowała burza słoneczna — warknęła Ellie. A więc teraz miała dwadzieścia dziewięć lat. — Nie pamiętam jej. Pamiętam za to obozy dla uchodźców, gdzie razem z rodzicami spędziłam następne trzy lata życia. Rodzice próbowali mnie odwieść od zamiaru pójścia za moim powołaniem, czyli poświęcenia się karierze naukowej. Mówili, że po burzy jest wiele do odbudowania. Powinnam tym właśnie się zająć, zostać architektem albo inżynierem, a nie fizykiem. Mówili, że to mój obowiązek.
— I jak widać, postawiłaś na swoim.
— Ale utraciłam rodziców. Myślę, że pragnęli, żebym cierpiała tak jak oni, bo burza słoneczna zniszczyła ich dom, wszystko, co zdołali zbudować, zniweczyła wszystkie ich plany. Czasami myślę, że pragnęli, by im się nie udało, by burza rozwaliła wszystko, bo wtedy nie wychowaliby niewdzięcznych dzieci, które niczego nie rozumiały.
Ten potok słów zaskoczył Myrę.
— Kiedy się otwierasz, to całkowicie, prawda, Ellie? I właśnie dlatego jesteś tutaj i zajmujesz się tym Okiem? Z powodu tego, co burza słoneczna uczyniła twojej rodzinie?
— Nie. Jestem tutaj, ponieważ fizyka jest rzeczą fascynującą.
— Jasne. Ellie, nikomu innemu nie mówiłaś o tych symbolach w jaskini, prawda? Żadnemu z członków załogi. Więc dlaczego mnie?
Ellie nieoczekiwanie uśmiechnęła się.
— Komuś musiałam powiedzieć. Po prostu po to, żeby się przekonać, czy to jest zupełnie bez sensu. Mimo że nie jesteś kompetentna do oceniania mojej pracy czy jej wyników.
— Oczywiście — oschle powiedziała Myra. — Cieszę się, że mi to powiedziałaś, Ellie. — Wewnątrz jej hełmu rozległ się cichy sygnał alarmowy i skafander poinformował ją, że powinna dołączyć do Hanse’a, żeby wrócić na powierzchnię. — Daj mi znać, kiedy dowiesz się czegoś więcej.
— Dobrze. — I Ellie powróciła do pracy, do jaskini pełnej instrumentów i niewidzialnych ścierających się ze sobą artefaktów grawitacyjnych.
Bisesa, Emeline White i młody Abdikadir Omar mieli przebyć Ocean Atlantycki na pokładzie statku noszącego nazwę Koń Posejdona. W oczach Bisesy statek był zdumiewającą mieszaniną aleksandryjskiej tryremy i dziewiętnastowiecznego szkunera, coś jak Cutty Sark wyposażony w wiosła. Dowodził nim mówiący po angielsku Grek, który zaczął traktować pasażerów z najwyższym szacunkiem, kiedy Abdikadir wręczył mu list żelazny podpisany przez Eumenesa.
Oczekując na statek, musieli spędzić wiele tygodni w prymitywnym porcie na Gibraltarze. W tym świecie podróże transatlantyckie jeszcze nie były powszechne. Poczuli ulgę, kiedy w końcu wyruszyli w drogę.
Statek chyżo pruł szare wody Atlantyku. Załoga uwijała się ochoczo, czemu towarzyszył dźwięk rozmów będących mieszaniną dziewiętnastowiecznej angielszczyzny i archaicznej greki.
Bisesa spędzała jak najwięcej czasu na pokładzie. Kiedyś latała helikopterem i morze nie dokuczało jej zbytnio. Podobnie było z Emeline, ale biedny szczur lądowy Abdikadir przez większość czasu trzymał się za brzuch i wymiotował.
Kiedy wyruszyli z Gibraltaru, Emeline nabrała większej pewności siebie. Statek był własnością babilońskiego konsorcjum, ale wykorzystywana na jego pokładzie technologia była co najmniej w połowie pochodzenia amerykańskiego i Emeline wydawała się zadowolona, że pozbyła się brudu tego dziwnego Starego Świata.
— Poznaliśmy się na statku — powiedziała Bisesie. — My, mieszkańcy Chicago, docieramy do morza rzekami, pokonując całą deltę Mississippi, podczas gdy Grecy płyną przez ocean w wielkich łodziach wiosłowych, opływając wschodnie wybrzeże i zatokę. Pokazaliśmy im, jak budować maszty, które oprą się morskim szkwałom, oraz jak lepiej wykorzystywać takielunek, a my z kolei korzystamy z ich wielkich łodzi wiosłowych, które kursują po Mississippi. Josh nazywał to przenikaniem się kultur.
— Nie ma statków parowych — zauważyła Bisesa.
— Jeszcze nie. Mamy kilka parowców na jeziorze Michigan, które przetrwały Znieruchomienie wraz z nami. Ale nie jesteśmy gotowi, by zmierzyć się z oceanem. Możemy potrzebować pary, jeżeli lód będzie nadal napierał na południe. — I pokazała na północ.
Zgodnie z obserwacjami gwiazd, które przeprowadził telefon — zrzędząc przy tym na brak satelitów GPS — znajdowali się gdzieś na południe od Bermudów, zapewne na południe od trzydziestego równoleżnika. Ale mimo że byli tak daleko na południu, palec Emeline nieomylnie wskazał charakterystyczną białą poświatę.
Podczas podróży, na neutralnym terytorium morza, Bisesa próbowała lepiej poznać swych towarzyszy.
Abdi był młody, bystry, jeszcze nieukształtowany i wszystkiego ciekaw. Stanowił jedyny w swoim rodzaju przykład chłopca, którego nauczono myśleć zarówno na wzór swego nowoczesnego ojca, jak i Greków, którzy swą wiedzę posiedli od Arystotelesa. Ale miał w sobie na tyle dużo z ojca, że Bisesa czuła się przy nim bezpiecznie, tak jak zawsze się czuła w obecności pierwszego Abdiego.
Emeline stanowiła bardziej złożony przypadek. Duch Josha stale unosił się między nimi, o czym obie rzadko mówiły. I chociaż coś zdawało się pchać Emeline do owej podróży przez ocean, aby zbadać sprawę telefonów w Babilonie, co z pewnością uczyniłby także jej mąż, wyznała Bisesie, że w całej tej sytuacji czuła się nieswojo.
— Miałam zaledwie dziewięć lat, kiedy świat znieruchomiał wokół Chicago. Większą część mego życia pochłaniał „wielki program przetrwania” — jak to określa burmistrz Rice. Stale jesteśmy zajęci. Więc można zapomnieć o wielkiej tajemnicy, dlaczego się wszyscy tutaj znaleźliśmy, pojmujesz? Podobnie jak człowiek woli nie rozmyślać o własnej nieuchronnej śmierci. Ale teraz ty jesteś tutaj…
— Jestem aniołem śmierci — ponuro powiedziała Bisesa.
— Nie sądzę, chociaż nie przyniosłaś nam dobrych wieści. Ale mogę ci powiedzieć, że będę rada, kiedy dotrzemy do Chicago i będę mogła powrócić do normalnego życia!
Telefon prosił Bisesę, by nocą wynosiła go na pokład, żeby mógł widzieć niebo. Zrobiła w tym celu mały drewniany stojak, przywiązując go tak, aby się nie przewrócił wskutek kołysania statku.
Mir stanowił wciąż niespokojny świat, którego klimat był równie burzliwy jak jego geologia. Jakość obrazu, jaki uzyskiwali astronomowie, była na ogół marna. Ale na środku oceanu niebo było pozbawione chmur i pyłu wulkanicznego w stopniu, jakiego Bisesa nie widziała nigdy dotąd. Cierpliwie towarzyszyła telefonowi w obserwacjach nieba, które uzupełniały obserwacje przezeń przeprowadzone, kiedy Mir został utworzony, oraz obserwacje babilońskich astronomów. Otrzymane obrazy przesyłał do starych radioodbiorników z Małego Ptaka znajdujących się w Babilonie, a stamtąd — taką mieli nadzieję — obrazy te za pośrednictwem Oka docierały do prawdziwego wszechświata.
Zachęcona przez telefon Bisesa próbowała odszukać mgliste pasmo Drogi Mlecznej, zastanawiając się, czy nie jest bledsze i rzadsze, niż pamiętała.
Zgromadziwszy obserwacje przeprowadzone przez Abdiego i przez sam telefon, ten ostatni wspomagany przez trust mózgów na Marsie zdołał stwierdzić, że wszechświat, w którym znajdował się Mir, szybko się rozszerza. Na przykład galaktyka Andromedy, najbliższa wielka galaktyka, szybko oddalała się od Drogi Mlecznej. Kosmologowie porównywali to do ekspansji ziemskiego wszechświata napędzanej przez obecność pewnego rodzaju ciemnej energii, pola antygrawitacyjnego zwanego kwintesencją. Owa kwintesencja rozdymała także wszechświat Bisesy. Ale tutaj działo się to znacznie wcześniej.
Na tej podstawie oparto przewidywanie o stosunkowo bliskim końcu tego świata, choć liczby były wciąż obarczone znaczną niepewnością. Telefon był zdania, że owo rozszerzanie się może obejmować strukturę samej galaktyki i dlatego światło dalekich gwiazd wykazuje przesunięcie ku czerwieni. Koniec świata mógłby być już widoczny, gdyby było wiadomo, gdzie patrzeć.
Telefon zwrócił uwagę Bisesy na planety: wieczorem na Marsa, a rankiem na gwiazdę poranną Wenus.
— Ostatnim razem w ogóle ich nie było widać — szepnął. — To znaczy kiedy obserwowałem niebo, próbując określić wiek Mira.
— Pamiętam.
— Widoczność zawsze była zbyt słaba. Nigdy nie zauważyłem, jak bardzo są różne…
I Mars i Wenus, bliźniacze światy Ziemi, wyglądały jak odpryski błękitu.
Unoszący się nad Ziemią teleskop stanowił gruby podwójny cylinder o długości trzynastu metrów, którego dwa wielkie płaskie panele baterii słonecznych były zwrócone w stronę Słońca.
Cieńszy cylinder, poprawnie zwany przednim płaszczem, był otwarty na drugim końcu i zaopatrzony w pokrywę. U podstawy przedniego płaszcza — wewnątrz krótkiego, pękatego cylindra zwanego tarczą ogonową — znajdowało się zwierciadło o średnicy powyżej dwóch metrów. Było wykonane ze szkła tytanowego o małym współczynniku rozszerzalności cieplnej, dokładnie wyszlifowane i pokryte powłoką z fluorku aluminiowo-magnezowego. Światło odbite od wspomnianego zwierciadła głównego było ogniskowane przez mniejsze zwierciadło wtórne, a następnie kierowane przez otwór w zwierciadle głównym do zestawu instrumentów badawczych. Instrumenty te obejmowały kamery, urządzenia do analizy spektralnej oraz urządzenia do kalibracji natężenia i polaryzacji światła.
Zewnętrzna część kadłuba była zaopatrzona w poręcze. Teleskop był tak pomyślany, aby się mieścił w przedziale ładunkowym wahadłowca i dzięki swej modułowej budowie, która zapewniała łatwość dostępu, mógł być poddawany regularnej konserwacji.
Ponieważ teleskop stanowił konstrukcję zawieszoną w przestrzeni kosmicznej, jego budowie towarzyszyły opóźnienia i przekroczenie budżetu związane ze stale pogarszającą się sytuacją ekonomiczną NASA. Umieszczenie teleskopu na orbicie opóźniło się o wiele lat z powodu katastrofy Challengera. Kiedy go ostatecznie uruchomiono, pierwsze obrazy, jakie przesłał na Ziemię, były zniekształcone przez aberrację sferyczną będącą wynikiem niezwykle drobnej wady zwierciadła, która umknęła uwadze inżynierów podczas przeprowadzania testów. Minęło jeszcze kilka lat, zanim kolejny wahadłowiec wyniósł na orbitę soczewkę korekcyjną, by skompensować efekt aberracji sferycznej.
Stanowiło to ukoronowanie dawnego marzenia pierwszych wizjonerów, aby umieścić teleskop w kosmosie, ponad atmosferą ziemską. Teleskop był w stanie rozróżnić szczegóły o rozmiarach dwustu kilometrów w chmurach pokrywających powierzchnię Jowisza.
Mówiono, że od czasu lądowania na Księżycu teleskop jest najbardziej spektakularną misją NASA. Dziesiątki lat po jego wystrzeleniu uzyskane przezeń obrazy wciąż ozdabiały ścienne ekrany i były tematem tatuaży.
Ale misje wahadłowców poświęcone konserwacji tego urządzenia zawsze były ogromnie kosztowne, a po katastrofie Columbii stały się wręcz nierealne. I teleskop stopniowo starzał się. Astronauci wymieniali zużyte żyroskopy, uszkodzone płytki ogniw słonecznych i zniszczoną izolację, ale powierzchnie optyczne ulegały zużyciu w wyniku działania światła słonecznego, uderzeń mikrometeorytów i szczątków statków kosmicznych oraz korozji spowodowanej działaniem rozrzedzonych, lecz wysoce reaktywnych gazów w górnych warstwach atmosfery ziemskiej.
W końcu teleskop stał się zbędny wobec pojawienia się młodszego, tańszego i skuteczniejszego rywala. Zmieniono jego położenie tak, aby zmniejszyć do minimum opór aerodynamiczny atmosfery; zawieszony na orbicie czekał, dopóki w przyszłości nie pojawią się bardziej sprzyjające warunki. Wszystkie jego systemy przestawiono w stan spoczynku. Zasłonięto otwór szczelinowy w przednim płaszczu, cyklopowe oko teleskopu zostało zamknięte.
Minęły dziesięciolecia.
Teleskop miał szczęście: przetrwał burzę słoneczną.
A po burzy nastała nowa era, pojawiły się nowe potrzeby i oczy na niebie były na wagę złota.
W końcu, pięć lat po burzy słonecznej, z Ziemi wyruszył statek kosmiczny, aby jeszcze raz odwiedzić teleskop; nie był to już wahadłowiec, lecz jego technologiczny potomek. Samolot kosmiczny był zaopatrzony w manipulator i zestaw staroświeckich części zamiennych. Astronauci wymienili zniszczone elementy, zmodernizowali systemy teleskopu i powrócili na Ziemię.
Teleskop jeszcze raz otworzył swe oko.
Znowu minęły lata. I wtedy teleskop coś zobaczył.
Wielu ludzi uznało, że najstarszy z ziemskich teleskopów kosmicznych powinien być pierwszym, który wypatrzy zbliżającą się bombę Q.
W swym gabinecie na Mount Weather Bella Fingal przyglądała się obrazom przesłanym przez teleskop Hubble’a, wpatrując się w maleńkie zniekształcenie przesuwające się przez obszar wypełniony gwiazdami. Mniej niż rok dzieliło Ziemię od chwili, gdy bomba dosięgnie jej powierzchni. Przerażenie ścisnęło jej żołądek.
Wezwała Paxtona.
— Przyjdź tutaj, Bob. Nie możemy tylko tak siedzieć i czekać. Potrzebuję jakichś nowych propozycji.
Ostatniego dnia podróży Koń Posejdona powoli przepłynął przez deltę rzeki. Nawet Abdikadir wyszedł na pokład, żeby popatrzeć. Znajdowali się u ujścia Mississippi, ale poziom morza w tym świecie nadchodzącej epoki lodowcowej był o tyle niższy, że delta wrzynała się głęboko w Zatokę. W tej wersji świata na pewno nie było Nowego Orleanu. Zalękniona załoga patrzyła na aligatory rozmiarów małej ciężarówki, które leniwie poruszały się na porośniętych gęstą trzciną brzegach.
Statek zawinął ostrożnie do niewielkiego portu. Bisesa dostrzegła nabrzeża i magazyny; na molo stał drewniany dźwig. Za portowymi zabudowaniami rozsiadło się miasteczko pełne stłoczonych drewnianych chałup.
— Witamy w nowym Nowym Orleanie — sucho powiedziała Emeline. — Nie ma tu tego wiele. Ale robimy, co w naszej mocy.
Abdikadir szeptał coś, co brzmiało w gardłowej grece jak modlitwa.
— Biseso. Zastanawiałem się, jakich maszyn używali ci Amerykanie przy bagrowaniu portów. Popatrz tam.
Poprzez unoszącą się nad wodą mgłę Bisesa dojrzała coś, co wyglądało jak powoli kroczące słonie. Powiązane grubymi linami w czwórki ciągnęły jakąś ogromną lokomotywę. Ale sylwetki zwierząt były jakieś dziwne, miały małe wypukłe czaszki, a na grzbietach garby. Ludzie, którzy je poganiali, używając ościeni i batów, wyglądali przy nich jak karły, a potężne zwierzęta były z pewnością znacznie wyższe niż słonie afrykańskie z czasów Bisesy. Nagle jeden z nich uniósł łeb i zatrąbił; powietrze wypełnił wysoki dźwięk i Bisesa ujrzała wyjątkowo długie, spiralnie zakrzywione kły.
— To nie są słonie, prawda?
— Witamy w Ameryce — oschle powiedziała Emeline. — Nazywamy je mamutami Jeffersona. Niektórzy mówią o nich „cesarskie” albo „kolumbijskie”, ale my w Chicago jesteśmy patriotami i stąd Jefferson.
Abdikadir był zaintrygowany.
— Łatwo je oswoić?
— Nie tak, jak piszą w gazetach — powiedziała Emeline. — Sprowadziliśmy kilku treserów słoni z Indii, tutejsi mieszkańcy to prości ludzie, którzy ze wszystkim się godzą. Indianie narzekali, że tysiące lat, które poświęcili na ujarzmienie własnej odmiany słoni, poszły na marne. Chodźcie. Musimy złapać pociąg…
Pasażerowie wysiedli, niosąc swe skąpe bagaże. Robotnicy portowi nie okazywali wielkiego zainteresowania nowo przybyłymi, mimo ich macedońskich strojów.
Było lato i znajdowali się gdzieś na południe od starego Nowego Orleanu. Ale wiatr wiejący z północy był zimny.
Nie było tam żadnej stacji kolejowej, tylko po prostu miejsce, gdzie wśród sterty podkładów i zardzewiałych szyn kończyły się niedbale ułożone tory. Ale za syczącą, staromodną lokomotywą i przyczepą pełną drewnianych polan ciągnął się rząd wagonów.
Emeline od razu zaczęła pertraktować z maszynistą i banknotami dolarowymi zapłaciła za przejazd. Udało jej się też w małym miejskim barze kupić bochenek chleba, nieco suszonej wołowiny i dzbanek kawy. Banknoty, którymi płaciła, były zupełnie nowe, najwyraźniej Chicago miało własną mennicę.
Znalazłszy się w dobrze sobie znanym otoczeniu, Emeline tryskała radością i zdecydowaniem. Bisesa musiała przyznać, że nawet w tym porośniętym krzakami miejscu czuło się powiew nowoczesności, którego brakowało w aleksandryjskiej Europie, która wydawała się tonąć w przeszłości.
W pociągu mieli dla siebie cały przedział; pozostałe wagony były wypełnione rozmaitymi towarami, tarcicą, futrami i soloną rybą. Okna nie były oszklone, ale miały rolety ze skóry, które zapobiegały przeciągom, a wewnątrz leżały sterty koców z grubej, śmierdzącej, pomarańczowo-brązowej wełny. Emeline zapewniła ich, że to wystarczy, aby było im ciepło, dopóki nie dotrą do Nowego Chicago.
— Potem będą wam potrzebne cieplejsze ubrania — powiedziała. — Kupimy coś niecoś w mieście.
Kilka godzin po ich przybyciu — było około południa — lokomotywa wyrzuciła z siebie kłąb białego dymu i pociąg ciężko potoczył się naprzód. Słychać było głośne gdakanie, gdy kury umykały na boki z torów. Kilkoro wychudzonych dzieci wybiegło z prymitywnych domów, żeby im pomachać, a Abdi i Bisesa odpowiedzieli im tym samym. Wiatr zmienił kierunek i dym z komina lokomotywy wleciał do kabiny. Poczuli znajomy zapach palonego drewna.
Emeline powiedziała, że będą jechali doliną Mississippi przez całą drogę do Nowego Chicago, które leżało w pobliżu miejsca, gdzie w dawnym świecie znajdowało się Memphis. Podróż licząca kilkaset mil miała potrwać około dwudziestu czterech godzin, w pociągu będą mogli się przespać.
Bisesa z zaciekawieniem wyglądała przez okno. Na rzece panował ruch. Zobaczyła aleksandryjską tryremę, która wyglądała jak wiosłowy parowiec, który osiadł na mieliźnie i kilka kanu, które mogłyby być rodzimego pochodzenia, tylko że żadni rodowici mieszkańcy Ameryki nie znaleźli się na Mirze.
Emeline powiedziała:
— Z miejskiego muzeum i wystawy targowej wydobyli parę kanu wojennych. Po czym rozebrali je, żeby zobaczyć, jak są zbudowane. Z Cyrku Dzikiego Zachodu zabrali łuki, strzały, tipi i Bóg wie co jeszcze. Ładne te kanu, prawda? Raz dla hecy wsiadłam do takiego razem z Joshem. Ale woda jest diabelnie zimna, nawet tutaj, na południu. To woda z topniejącego lodu. Nie chcielibyście w nią wpaść, co?
— Wielbłądy — powiedział Abdikadir, wskazując drogę.
Bisesa ujrzała pociąg towarowy, który powoli jechał na południe, w stronę portu. Widziała mężczyzn i kobiety siedzących na dziwnych koniach, które miały skłonność do wierzgania i gryzienia swych jeźdźców. A nad nimi wszystkimi górowały wielbłądy, silnie objuczone, wyglądające władczo.
— Kolejny import?
— Och, nie — powiedziała Emeline. — Wielbłądy już tutaj były. Te konie także, faktycznie jest ich wiele ras, ale nie wszystkie nadają się do wykorzystania. Mówiłam wam, że mamy tu całą menażerię. Mamuty i mastodonty, wielbłądy i tygrysy szablastozębne, miejmy nadzieję, że ich nie napotkamy.
— Wszystkie te zwierzęta — zamruczał telefon Bisesy spoczywający w jej kieszeni — wymarły w czasie, gdy pojawili się pierwsi osadnicy. Oni jedli nawet miejscowe konie. Szkolny błąd.
— Cicho! Pamiętaj, że jesteśmy tu gośćmi.
— W pewnym sensie mieszkańcy Chicago również…
Zdała sobie sprawę, że Emeline jest nieco urażona. Najwyraźniej uznała, że mówienie do jakiegoś pudełka w obecności istot ludzkich z krwi i kości jest objawem złego wychowania.
Jednakże Abdikadir, który wychował się pod okiem ojca, bardzo się zainteresował.
— Nadal jest w stanie odbierać sygnały z Ziemi?
Bisesa wypróbowała przerywaną łączność telefoniczną za pośrednictwem Oka w ciągu całej podróży przez Atlantyk.
— Na to wygląda.
— Ale szybkość przesyłania danych jest mała — szepnął telefon. — I jest sporo przekłamań…
Bisesę uderzyła pewna myśl.
— Telefonie, zastanawiam się, jaki okres czasu dzieli mieszkańców Chicago od wprowadzenia radia.
Zamiast odpowiedzi telefon wyświetlił tekst. Zaledwie jedno pokolenie przed chicagowskim plastrem czasu James Clerk Maxwell, szkocki fizyk, tak bardzo podziwiany przez Aleksieja Carela, przewidział, że energia elektromagnetyczna może rozchodzić się w przestrzeni. Sam plaster czasu obejmował kilka lat między pierwszym pokazem Heinricha Hertza, dowodzącym prawdziwości tego wniosku, przy wykorzystaniu oddalonych od siebie o kilka stóp nadajników i odbiorników, a transmisją radiową Guglielma Marconiego przez Atlantyk.
— Powinniśmy to pchnąć do przodu, Abdi. Pomyśl, jak przydatna byłaby w tej chwili łączność radiowa dla Babilonu. Może kiedy dotrzemy do Chicago, spróbujemy razem uruchomić warsztat radiowy.
Abdi robił wrażenie podekscytowanego.
— Bardzo bym chciał…
Emeline warknęła:
— Może powinniście powściągnąć wasze plany pomocy dla biednych mieszkańców Chicago, dopóki nie zobaczycie, jak wiele sami zdołaliśmy zdziałać.
Bisesa powiedziała szybko:
— Przepraszam, Emeline. To było bezmyślne.
Sztywność Emeline ustąpiła.
— W porządku. Tylko nie chwal się swoimi wymyślnymi gadżetami przed burmistrzem Rice’em i Komitetem Kryzysowym, bo naprawdę poczują się obrażeni. Zresztą — dodała ponuro — nie sprawi to najmniejszej różnicy, jeżeli ta twoja zabawka ma rację w sprawie końca świata. Czy może określić, ile czasu nam jeszcze zostało?
— Dane są niepewne — szepnął telefon. — Pisemne relacje z obserwacji gołym okiem, instrumenty wygrzebane z rozbitego helikoptera wojskowego…
Bisesa powiedziała:
— Wiem. Po prostu podaj nam najlepsze oszacowanie, jakie masz.
— Pięć stuleci. Może nieco mniej.
Zaczęli się nad tym zastanawiać. W końcu Emeline roześmiała się, ale był to śmiech wymuszony.
— Naprawdę przynosisz nam tylko złe wieści, Biseso.
Ale Abdikadir wydawał się niewzruszony.
— Pięć stuleci to długi okres czasu. Znajdziemy wyjście z sytuacji na długo przedtem.
Zgodnie z wcześniejszą zapowiedzią noc spędzili w pociągu.
Mroźne nocne powietrze, zapach dymu z palonego drewna i miarowe stukanie pociągu jadącego po nierówno ułożonych torach ukołysały Bisesę do snu. Ale co jakiś czas budziły ją silniejsze wstrząsy.
Raz usłyszała w oddali głosy zwierząt, jakby wycie wilków, ale niższe, bardziej gardłowe. Przypomniała sobie, że to nie jest zrekonstruowany park rozrywki. To się działo naprawdę i Ameryka ery plejstocenu nie była światem, który człowiek już zdołał ujarzmić. Ale te wydawane przez zwierzęta odgłosy były dziwnie fascynujące. Przez dwa miliony lat ludzie rozwijali się w krainie pełnej takich zwierząt. Może poczuli brak wielkich zwierząt, kiedy znikły, nawet o tym nie wiedząc. Może więc ten pomysł z parkiem Jeffersona w jej własnym świecie nie był taki zły.
Jednak słuchanie krzyków tych zwierząt dobiegających z ciemności budziło lęk. Widziała, jak Emeline wpatruje się w mrok szeroko otwartymi oczami. Za to Abdikadir cicho pochrapywał otulony niefrasobliwą obojętnością swej młodości.
Jurij i Grendel zaprosili Myrę na wycieczkę.
— Rutynowa inspekcja kontrolna i zbieranie próbek — powiedział Jurij. — Ale może chciałabyś skorzystać z okazji, żeby wyjść na zewnątrz.
Na zewnątrz. Po miesiącach zamknięcia w lodowym pudle, w krainie tak płaskiej i mrocznej, że nawet gdy Słońce było na niebie, otoczenie przypominało pojemnik do badania deprywacji sensorycznej, słowo to podziałało na Myrę jak magiczne zaklęcie.
Ale kiedy dołączyła do Jurija i Grendel, wgramoliwszy się do wnętrza łazika przez miękką rurę łączącą kopułę mieszkalną z kabiną ciśnieniową łazika, poniewczasie zdała sobie sprawę, że tylko zamieniła jedno zamknięcie na inne.
Wydawało się, że Grendel Speth zdaje sobie sprawę, co czuje Myra.
— Przyzwyczaisz się. Przynajmniej podczas tej wyprawy będziesz miała za oknem inny krajobraz.
Jurij i Grendel usiedli z przodu, a Myra za nimi. Jurij zawołał:
— Czy wszyscy się przypięli? — Wcisnął guzik i oparł się. Pokrywa włazu zamknęła się z trzaskiem, rygle zaskoczyły, tunel łączący ich z kopułą odłączył się z mlaśnięciem i łazik skoczył do przodu.
Było północne lato. Wiosna przyszła około świąt Bożego Narodzenia, znacząc swe nadejście gwałtowną sublimacją suchego lodu, który zamieniał się w parę, jak tylko padły nań promienie słoneczne, i przez jakiś czas widoczność była jeszcze gorsza niż w czasie zimy. Ale teraz, choć cienka warstwa lodu wciąż pokrywała ziemię, największa wiosenna odwilż minęła, zima ustąpiła, a Słońce toczyło się nisko po czystym pomarańczowo-brązowym niebie.
W rzeczywistości Myra po raz pierwszy brała udział w wyprawie łazikiem należącym do bazy. Był znacznie mniejszy od owego kolosa, którym przyjechała z Portu Lowella, jego ciasne wnętrze mieściło miniaturowe laboratorium, kuchenkę i toaletę zaopatrzoną w umywalkę, gdzie mogła się umyć gąbką. Łazik miał przyczepę, która jednak nie zawierała przenośnego reaktora jądrowego, jak Discovery z Portu Libella, lecz turbinę opalaną metanem.
— Produkujemy metan z marsjańskiego dwutlenku węgla — powiedział Jurij. — Wykorzystanie miejscowych surowców. Ale to powolny proces i musimy długo czekać, aż zbiornik będzie pełny. Dlatego możemy sobie pozwolić zaledwie na klika takich wypadów rocznie.
— Potrzebujecie energii jądrowej — powiedziała Myra.
Jurij chrząknął.
— Lowell dostał najlepszy sprzęt. Nam zostały tylko jakieś śmiecie. Ale to wystarcza do naszych celów. — I jakby przepraszając, walnął w deskę rozdzielczą pojazdu.
— Ta wycieczka nie będzie zbyt ciekawa — powiedziała Grendel.
— Ale dla mnie to coś nowego — odparła Myra.
— W każdym razie wyświadczasz nam przysługę — powiedział Jurij. — Zgodnie z przepisami w każdej wyprawie dłuższej niż jeden dzień powinny uczestniczyć trzy osoby. Jednak możemy robić, co nam się podoba, i mamy to w nosie. Czasami nawet pokonujemy tę trasę samotnie, ja albo Grendel. Ale sztuczna inteligencja jest bardzo uczulona na przestrzeganie przepisów, wiesz?
— Brakuje nam rąk do pracy — powiedziała Grendel. — Teoretycznie w stacji powinno przebywać dziesięć osób. A na Marsie jest po prostu zbyt wiele do zrobienia.
— I jak sądzę, Ellie jest praktycznie unieruchomiona, pracując w Jamie.
Grendel skrzywiła się.
— No tak. Ale ona i tak nie jest jedną z nas. Nie jest Marsjanką.
— A Hanse?
— Hanse to zapracowany facet — powiedział Jurij. — Kiedy nie jest zajęty kierowaniem stacją albo wierceniem dziur w lodzie, prowadzi swoje eksperymenty nad wykorzystaniem miejscowych surowców. Można powiedzieć, że tu na Marsie żyje z pracy na roli. Można by pomyśleć, że północny biegun Marsa to osobliwe miejsce, żeby się czymś takim zajmować. Ale posłuchaj, Myro, tutaj jest woda, tkwi tuż pod powierzchnią w postaci lodu. A w pobliżu nie ma jej nigdzie więcej, jeśli nie liczyć tych resztek na biegunach Księżyca.
— I Hanse — powiedziała Grendel — ma wielkie plany.
Jurij powiedział:
— Myro, jest wiele podobieństw między życiem tu na czapie lodowej Marsa i na księżycach Jowisza czy Saturna, które w zasadzie stanowią jedynie wielkie kule lodu otaczającego skaliste jądro. Dlatego Hanse wypróbowuje technologie, które mogą nam umożliwić przetrwanie tam, w tych nieprzyjaznych światach.
— Ambitny program.
— Jasne — powiedział Jurij. — No cóż, jego matka pochodziła z południowej Afryki. Wiesz, jacy są dzisiaj ci Afrykanie. Z politycznego i ekonomicznego punktu widzenia wyszli z burzy słonecznej obronną ręką. Myślę, że Hanse jest oddany pracy na Marsie. Ale to afrykański Marsjanin i przyświecają mu głębsze cele…
Po kilku godzinach jazdy dotarli do krawędzi spiralnego kanionu.
Ściana zerodowanego lodu była niska i kanion nie był szczególnie głęboki. Myra myślała, że łazik z łatwością ześlizgnie się na jego dno. Pożłobiona koleinami droga, którą jechali, rzeczywiście schodziła serpentynami w dół. Ale widziała, że dalej kanion się rozszerzał i robił coraz głębszy, zakręcając łukiem i ginąc w oddali, niczym ogromna naturalna autostrada.
Jednak nie zjechali do kanionu od razu. Jurij postukał w deskę rozdzielczą i łazik potoczył się ciężko wzdłuż krawędzi do miejsca, gdzie wyłonił się przed nimi z mroku dziwny owadzi kształt. Była to pełna rozmaitych instrumentów platforma o średnicy około pięćdziesięciu centymetrów, stojąca na trzech patykowatych nogach. Łazik był zaopatrzony w manipulator, który teraz się rozłożył, sięgając w stronę trójnogu.
— To naziemne instrumentarium — powiedział Jurij. — Rodzaj stacji meteorologicznej wyposażonej w sejsmometr, zwierciadła laserowe oraz inne przyrządy. Na czapie polarnej umieściliśmy całą sieć takich urządzeń. — Powiedział to z uczuciem niejakiej dumy.
Dla podtrzymania rozmowy zapytała:
— Po co te nogi?
— Ażeby utrzymać tę konstrukcję ponad powierzchnią suchego lodu, którego warstwa pod koniec zimy może mieć głębokość kilku metrów. Istnieją też efekty powierzchniowe, na przestrzeni pierwszych kilku metrów nad powierzchnią ziemi występują znaczne wahania temperatury i ciśnienia. Stąd te czujniki zamontowane na nogach.
— Są takie cienkie. Jakby całe to urządzenie miało się przewrócić przy pierwszym podmuchu wiatru.
— No cóż, Mars to osobliwa planeta. Obliczyłem obciążenie wiatrem. To cudo tak łatwo się nie przewróci.
— Zaprojektowałeś je?
— Tak — powiedziała Grendel — i jest z niego cholernie dumny. I oczywiście wszelkie podobieństwo tych miniaturowych stacji meteorologicznych do marsjańskich machin wojennych, znanych z niektórych książek i filmów, jest czysto przypadkowe.
— To moje dzieci. — Jurij odrzucił głowę do tyłu i wybuchnął śmiechem.
Teraz łazik wyrzucił na zewnątrz inne, bardziej egzotyczne urządzenia: kulistą klatkę o średnicy około metra, która potoczyła się po śniegu, oraz „inteligentny pył”, czarny, przypominający sadzę proszek, który został porwany przez wiatr. Każda drobinka tego pyłu stanowiła czujnik o rozmiarach jednego milimetra, składający się z maleńkich instrumentów zasilanych energią promieniowania płynącą z nieba bądź wstrząsami wywołanymi przez wiatr.
— Nie mamy kontroli nad kierunkiem, w którym się poruszają — powiedział Jurij. — Po prostu są niesione wiatrem i znaczna część tego pyłu zostanie zasypana śniegiem. Ale idea polega na tym, żeby czapę lodową tak nafaszerować czujnikami, żeby zyskała — by tak rzec — samoświadomość. Uzyskany w ten sposób strumień danych jest ogromny.
Kiedy opuścili to naziemne instrumentarium, łazik zaczął zjeżdżać w głąb kanionu. Lodowa ściana była uwarstwiona jak skała osadowa; co kilka metrów widać było grube, ciemne smugi, rozdzielone znacznie cieńszymi warstwami — jak strony książki, tak cienkie, że Myra ledwie była w stanie je rozróżnić. Łazik posuwał się w dół powoli i ostrożnie, jego ruch został najwyraźniej uprzednio zaprogramowany. Od czasu do czasu Jurij, a rzadziej Grendel stukali w deskę rozdzielczą i łazik zatrzymywał się, po czym wysuwał manipulator, którym badał powierzchnię ściany. Zeskrobywał próbki lodowych warstw albo przyciskał do lodu pojemnik z instrumentami, albo wreszcie umieszczał w nim mały zestaw przyrządów.
Grendel powiedziała do Myry:
— To jest bardzo podobne do wiercenia. Pobieramy próbki warstw. Szukamy śladów życia lub jego pozostałości z minionych epok. Jurij próbuje określić globalną stratygrafię, sporządzić mapę wszystkich warstw w czapie lodowej, porównując rezultaty odwiertów z wynikami wypraw do kanionu. Nie jest to, jak sądzę, zbyt pasjonujące. Jeśli zobaczymy coś naprawdę interesującego, wychodzimy na zewnątrz i dokładniej się temu przyglądamy. Ale zakładanie skafandrów jest męczące i robimy to tylko w szczególnych wypadkach.
Jurij znowu się roześmiał. Łazik potoczył się dalej.
— Rozmawiałam z Ellie — niepewnie powiedziała Myra. — Tam, w Jamie. Opowiedziała mi coś niecoś na temat swoich przeżyć podczas burzy słonecznej.
Grendel obróciła się, uniósłszy brwi.
— Spotkał cię wielki zaszczyt. Mnie zabrało to trzy miesiące. A jestem jej psychologiem.
— To brzmi, jakby przeżyła ciężkie chwile.
— Ja sama miałam wtedy dziesięć lat — powiedziała Grendel. — Dorastałam w Ohio. Pochodzę z rodziny rolniczej, mieszkaliśmy z dala od którejkolwiek z kopuł. Tata zbudował nam schron, jak przed burzą. Straciliśmy wszystko, a potem mieszkaliśmy w obozach dla uchodźców. Ojciec zmarł parę lat później. Dopadł go rak skóry. W tych obozach pracowałam jako pielęgniarka. Myślę, że dlatego zasmakowałam w medycynie. Nie chciałam już nigdy czuć się tak bezradna wobec cierpiącego człowieka. A po burzy słonecznej, po opuszczeniu obozów, uczestniczyłam w programach odbudowy systemu ekologicznego na Środkowym Zachodzie. W ten sposób wciągnęła mnie biologia.
Jurij powiedział wesoło:
— Jeśli o mnie chodzi, urodziłem się po burzy słonecznej. Na Księżycu, z matki Rosjanki i ojca Irlandczyka. Jednak jakiś czas spędziłem na Ziemi. Jako nastolatek pracowałem w programie ekologicznym w strefie arktycznej na terenie Kanady.
— I w ten sposób zasmakowałeś w lodzie.
— Tak sądzę.
— A teraz jesteście tutaj — powiedziała Myra. — Teraz jesteście Kosmitami.
— Marsjanami — powiedzieli Grendel i Jurij chórem.
Jurij powiedział:
— Kosmici siedzą na swych skałach na niebie. A Mars to Mars. I niekoniecznie mamy takie same ambicje jak oni.
— Ale zajmujecie się Okiem w Jamie.
Jurij powiedział:
— Tak, oczywiście. Ale wolałbym zajmować się tym. — Machnął ręką w stronę lodowych rzeźb widocznych za przednią szybą. — Marsem. To mi wystarcza.
— Zazdroszczę ci — impulsywnie powiedziała Myra. — Celu w życiu. Postanowienia zbudowania tu czegoś trwałego.
Grendel odwróciła się zaciekawiona.
— Zazdrość to niedobre uczucie, Myro. Masz przecież własne życie.
— Tak. Ale mam wrażenie, jakbym żyła życiem kogoś innego.
Grendel chrząknęła.
— To zrozumiałe, biorąc pod uwagę, kim jest twoja matka. Jeśli masz ochotę, możemy później o tym porozmawiać.
Jurij powiedział:
— Albo o mojej matce, która nauczyła mnie, jak pić wódkę. To niezły sposób, żeby doprowadzić świat do porządku.
Odezwał się cichy sygnał alarmowy i na desce rozdzielczej zapaliło się zielone światło. Jurij postukał w nią. Na ekranie pojawiła się twarz Aleksieja Carela.
— Lepiej już wracajcie. Przepraszam, że przerywam wam zabawę.
— Mów — powiedział Jurij.
— Mam dwie wiadomości. Po pierwsze, Myro, zostaliśmy wezwani do stacji Cyklopa.
— Do stacji poszukiwania planet? Po co?
— Żeby spotkać się z Ateną.
Jurij i Grendel wymienili spojrzenia. Jurij powiedział:
— A druga wiadomość?
Aleksiej wyszczerzył zęby w uśmiechu.
— Ellie von Devender coś wyszperała w Jamie. Całkiem pospolity zestaw glifów. Myro, ona powiedziała, że ty to zrozumiesz. Kiedy wrócicie, wyjaśni to wszystkim pozostałym.
— Pokaż — powiedziała Myra.
Twarz Aleksieja znikła i ekran wypełniły cztery proste symbole: trójkąt, czworokąt, pięciokąt i sześciokąt.
Do Nowego Chicago dotarli około południa.
Była tam prawdziwa stacja kolejowa z peronem i małym budynkiem, gdzie można było poczekać na przyjazd pociągu i kupić bilety. Ale tory się tu kończyły; do starego Chicago będą się musieli dostać w jakiś inny sposób.
Emeline poprowadziła ich ze stacji do miasta. Powiedziała, że zorganizowanie dalszej podróży może im zabrać kilka dni. Miała nadzieję, że w jednym z dwóch małych hoteli miejskich znajdzie się dla nich miejsce. Jeśli to się nie uda, będą musieli chodzić od drzwi do drzwi.
Nowe Chicago znajdowało się w miejscu dawnego Memphis, ale po owym mieście nie został żaden ślad. Kiedy Bisesa patrzyła na drewniane domy, jaskrawo wymalowane znaki, barierki do uwiązywania koni i drogi gruntowe, przypomniały się jej hollywoodzkie obrazy miast z Dzikiego Zachodu. Na ulicach panował rozgardiasz, dorośli gonili za swoimi sprawami, a dzieci wałęsały się przed szkołą. Niektórzy dorośli poruszali się na rowerach — rowerach, które nazywali „kółkami”, stanowiącymi całkiem świeży wynalazek w chwili pojawienia się Nieciągłości. Ale wielu mieszkańców było okutanych w futra, jak polarni łowcy fok, a przed knajpami obok koni stały uwiązane wielbłądy.
Zdołali wynająć kilka pokojów w małym hotelu Michigan, choć Emeline i Bisesa musiały zamieszkać w jednym. W holu wisiała oprawiona w ramki pierwsza strona gazety. Było to ostatnie wydanie Chicago Tribune, noszące datę 21 lipca 1894 roku, a wielki nagłówek oznajmiał: ŚWIAT ODCIĘTY OD CHICAGO.
Zostawili swoje torby w hotelu. Emeline kupiła im po kanapce z pieczenia wołową. Po południu poszli na spacer, obejrzeć nowe miasto.
Nowe Chicago przecinała droga gruntowa, przy której stały drewniane domy, tylko jeden z większych kościołów był wykonany z kamienia. Był naprawdę duży. Bisesa doszła do wniosku, że miasto musi liczyć kilka tysięcy mieszkańców.
Na wieży ratusza zainstalowano okazały zegar, który jak powiedziała Emeline, wskazywał „standardowy czas kolejowy Chicago”, którego trzymali się mieszkańcy miasta, pomimo wielkich zakłóceń spowodowanych przez Nieciągłość, chociaż biorąc pod uwagę położenie Słońca na niebie, późnił się o około trzy godziny. Widać było także inne oznaki miejscowej kultury. Zawiadomienie na kawałku postrzępionego papieru, przypiętego do drzwi ratusza, oznajmiało:
ŚWIAT BEZ PAPIEŻA?
JAKA DROGA CZEKA CHRZEŚCIJAN?
ŚRODA, GODZINA ÓSMA
ZAKAZ WNOSZENIA ALKOHOLU I BRONI
Na małym domu widniał napis: POMNIK EDISONA. Bisesa schyliła się i na plakacie przeczytała, co następuje:
LOS CHICAGO
OWEJ NOCY
GDY CAŁY ŚWIAT ZNIERUCHOMIAŁ
LIPIEC 1894
Zrealizowano dla Kinetoskopu Edisona-Dixona
Zgłoszono do Urzędu Patentowego USA
PRAWDZIWY CUD
DZIESIĘĆ CENTÓW
Bisesa zerknęła na Emeline.
— Edison?
— Tak się złożyło, że był w mieście tamtej nocy. Rok czy dwa przedtem doradzał nam w sprawie targów światowych. Teraz jest już starym i ubogim człowiekiem, ale nadal żyje, a przynajmniej żył, kiedy wyruszałam do Babilonu.
Poszli dalej, przemierzając pokryte pyłem ulice.
Dotarli do małego parku, nad którym górował ogromny posąg spoczywający na betonowej podstawie. Przypominający trochę Statuę Wolności posąg musiał mieć co najmniej sto stóp wysokości. Miał pozłacaną powierzchnię, jednak złoto było pokryte plamami i porysowane.
— To Wielka Mary — powiedziała Emeline, a w jej głosie słychać było jakby cień dumy. — Albo Statua Republiki. Największa atrakcja targów światowych, to znaczy Wystawy Światowej z 1893 roku, którą zorganizowaliśmy na rok przed Znieruchomieniem. Kiedy to miejsce wybraliśmy jako lokalizację Nowego Chicago, Mary była jednym z pierwszych elementów, jakie tu przetransportowaliśmy, chociaż nie dysponowaliśmy prawie żadnymi możliwościami.
— Jest wspaniała — powiedział Abdikadir i zabrzmiało to naprawdę szczerze. — Nawet Aleksander byłby pod wrażeniem.
— No cóż, to dopiero początek — powiedziała Emeline, nie ukrywając zadowolenia. — Trzeba określić cel działania. Tutaj jesteśmy i tutaj pozostaniemy.
Nie mieli żadnego wyboru, musieli opuścić Stare Chicago.
Mieszkańcom Chicago zabrało wiele miesięcy zrozumienie tego, czego Bisesa dowiedziała się na podstawie fotografii, które Sojuz wykonał z orbity okołoziemskiej. Ten kryzys nie był jedynie jakąś lokalną katastrofą klimatyczną, jak początkowo myślano, wydarzyło się coś znacznie bardziej niezwykłego. Chicago było wysepką ludzkiego ciepła na zamarzniętym, pozbawionym życia kontynencie, okruchem dziewiętnastego wieku pośród wiecznych lodów. A jeśli chodzi o czapę lodową, Chicago stanowiło jak gdyby ranę, która musiała się zagoić.
Emeline powiedziała, że pierwsi emigranci z właściwego Chicago udali się na południe pięć lat po Znieruchomieniu. Nowe Chicago było owocem trzydziestu lat ciężkiej pracy Amerykanów, którzy przez wiele lat musieli liczyć tylko na siebie w całkowicie odmienionym świecie.
Ale nawet w sercu tego nowego miasta z północy wiał nieustannie zimny wiatr.
Dotarli do ziemi uprawnej na skraju miasta. Jak okiem sięgnąć, na zielono-brązowej prerii widać było rozproszone owce i bydło oraz małe, nędzne zabudowania gospodarskie.
Emeline zaprowadziła ich do czegoś w rodzaju fabryki na wolnym powietrzu, którą nazywała Składnicą Bydła. Miejsce to cuchnęło krwią, łajnem i gnijącym mięsem, a dziwny kwaśny zapach pochodził od spalonej sierści.
— Główna część tego, co tutaj się znajduje, pochodzi ze starego Chicago. Przed Znieruchomieniem zarzynaliśmy czternaście milionów zwierząt dziennie i pracowało tutaj dwadzieścia pięć tysięcy osób. Oczywiście teraz jesteśmy w stanie przerobić tylko drobny ułamek. Faktycznie mamy szczęście, że zakłady zawsze pracowały pełną parą, bo gdybyśmy nie byli w stanie rozmnażać zwierząt trzymanych w zagrodach, w ciągu roku czy dwóch umarlibyśmy z głodu. Teraz wysyłają stąd mięso, by wyżywić stare miasto. Nie musimy się martwić zamrażaniem, robi to za nas sama natura…
Kiedy Emeline mówiła, Bisesa popatrzyła na horyzont. Ujrzała w oddali coś, co wyglądało jak stado słoni, mamutów lub mastodontów, które dumnie kroczyły przed siebie. Dziwnie było pomyśleć, że gdyby je minęła, mogłaby dojść do brzegu oceanu, nie napotykając po drodze żadnych śladów rodzaju ludzkiego, poza odciśniętymi w śniegu śladami stóp.
Tej nocy Bisesa, wyczerpana podróżą, wcześnie udała się na spoczynek we wspólnym pokoju hotelowym. Ale miała kłopoty z zaśnięciem.
— Przede mną kolejny dzień i znów nie wiem, co mnie, u diabła, czeka — szepnęła do telefonu. — Jestem na to wszystko za stara.
Telefon szepnął:
— Wiesz, gdzie jesteśmy? To znaczy co to za miejsce. Wiesz, czym by się stało, gdyby nie Nieciągłość?
— No powiedz.
— To Graceland. Rezydencja.
— Żartujesz.
— Ale teraz Memphis w ogóle nie będzie istnieć.
— Cholera. Więc utknęłam w świecie bez Myry, bez dietetycznej coli i tamponów, i mam ruszyć na wyprawę przez czapę lodową do zrujnowanego dziewiętnastowiecznego miasta.
A teraz ty mi mówisz, że król nigdy się nie narodzi. — Z jakiegoś powodu znowu się rozpłakała.
Telefon cicho grał jej utwory Elvisa Presleya, dopóki nie zasnęła.
W odpowiedzi na tajemnicze wezwanie Ateny Myra powróciła do Portu Lowella, po czym zabrano ją na orbitę okołomarsjańską, gdzie ponownie znalazła się na pokładzie statku świetlnego James Clerk Maxwell.
I w bladym świetle słonecznym wyruszyła w mającą trwać długie tygodnie podróż na orbitę okołoziemską — ale nie na samą Ziemię.
— Na L5 — powiedział jej Aleksiej Carel. — Stabilny grawitacyjnie punkt sześćdziesiąt stopni z tyłu za Ziemią.
— Jestem z zawodu astronautką — powiedziała Myra cierpko. — Więc się w tym orientuję.
— Przepraszam. Po prostu próbuję cię przygotować.
Rozwścieczyło ją, że nie powiedział nic więcej, otaczając się kokonem tajemnicy.
W rzeczywistości na pokładzie Maxwella było ich troje. Myra była zaskoczona, że Jurij O’Rourke zdecydował się oderwać od swej marsjańskiej misji.
— Nie uważam się za szefa Stacji Wellsa — powiedział powoli. — To znaczy taki jest rzeczywiście mój oficjalny tytuł w kontrakcie, który podpisaliśmy ze sponsorami, uniwersytetami i fundacjami na Ziemi i Marsie. Ale pozostali by mnie zabili, gdybym zaczął działać w ten sposób. Jednak wszystko to oczywiście ma wpływ na stację. I mam wrażenie, że wrócisz, żeby dalej nam sprawiać kłopoty.
— Nie mam zamiaru się wycofać, dopóki nie odzyskam matki.
— W porządku. Więc instynkt podpowiada mi, że powinienem ci towarzyszyć.
— No cóż, cieszę się, że tu jesteś.
— OK — powiedział szorstko. — Ale już ci mówiłem, że próbki lodu interesują mnie znacznie bardziej niż cokolwiek, co osiągnęli ci cholerni Pierworodni.
W rzeczywistości Jurij był na Maxwellu w rozterce. Zamknięty w pomieszczeniach mieszkalnych statku świetlnego zajmował dużo miejsca; wielkie jak niedźwiedź chłopisko z gęstymi, związanymi z tyłu włosami, bujną brodą i opasłym brzuchem. Marudził, odcięty od swego ukochanego Marsa. Słał upierdliwe żądania do Wellsa, aby się upewnić, czy jego załoga trzyma się planu, prowadząc systematyczny monitoring, pobierając próbki i utrzymując porządek. Próbował kontynuować własną pracę, miał swoje elastyczne ekrany i małe przenośne laboratorium, a nawet zestaw próbek głębokich odwiertów marsjańskiego lodu. Ale w miarę upływu czasu jego frustracja rosła. Nie był złym towarzyszem podróży, ale zamknął się w sobie.
Jeśli chodzi o Aleksieja, był pełen rezerwy jak zawsze, od chwili gdy Myra go poznała. Miał własny program działania, w którym wyprawa do L5 stanowiła najmniej istotną pozycję. Myślał jasno, wytrwale dążył do celu i był zadowolony, chociaż trochę się nudził, kiedy nikt nie grał z nim w pokera.
Myrze pozwolono, aby próbowała nawiązać kontakt z Charlie, a nawet z Eugene’em, pod warunkiem że nie zdradzi żadnych poufnych informacji. Ale jej dziecka i byłego męża nigdzie nie udało się znaleźć, nawet przy użyciu narzędzi poszukiwawczych sztucznej inteligencji, które obejmowały swym zakresem cały układ słoneczny. Być może ukrywali się przed nią. Nie przestawała szukać, coraz bardziej przygnębiona brakiem rezultatu.
Stanowili milczącą i nietowarzyską grupę.
Ale kiedy Myra przywykła do warunków podróży, stwierdziła, że jest rada, iż powróciła do świata pełnego światła.
Przyzwyczaiła się do życia na biegunie Marsa, z jego niekończącą się nocą i pokrywą stale obecnych chmur. Ale teraz upajała się olśniewającym światłem słonecznym, które zalewało statek. Należała do pokolenia, które przeżyło burzę słoneczną, i podejrzewała, że od tej pory będzie się strzec przed światłem Słońca. Jednak teraz, o dziwo, miała wrażenie, jakby Słońce witało ją na nowo. Nic dziwnego, że połowa Kosmitów należała do czcicieli Słońca.
Tak więc próbowała nawiązać kontakt z Charlie, gimnastykowała się, czytała książki i oglądała wirtualne dramaty, podczas gdy jej ciało kąpało się w świetle słonecznym, które popychało ją ku Ziemi.
Zanim opóźnienia czasowe stały się zbyt duże, Myra często rozmawiała z Ellie na Marsie.
— Ellie, jesteś fizykiem. Pomóż mi coś zrozumieć. Czym jest Mir? Jak może istnieć inny wszechświat? Gdzie jest moja matka?
— Pragniesz odpowiedzi krótkiej czy długiej?
— Obu.
— Oto krótka odpowiedź: nie wiem. Nikt nie wie. A długa odpowiedź jest taka: nasza fizyka nie jest jeszcze wystarczająco zaawansowana, aby dostarczyć nam czegoś więcej niż tylko mglistych obrazów czy analogii dotyczących głębszego zrozumienia natury, jakie posiedli Pierworodni. Co wiesz na temat kwantowej grawitacji?
— Mniej, niż możesz sobie wyobrazić. Użyj jakiejś analogii.
— Dobrze. Słuchaj. Przypuśćmy, że wrzuciliśmy twoją matkę do dużej czarnej dziury. Co się z nią stanie?
Myra zastanowiła się.
— Przepadnie na zawsze.
— OK. Ale wiążą się z tym dwa problemy. Po pierwsze, mówisz, że twoja matka, a co ważniejsze, wszelkie informacje określające jej istnienie przestały istnieć… — Co ważniejsze, to była cała Ellie. — Ale to narusza podstawową zasadę mechaniki kwantowej, która mówi, że informacje zawsze zostają zachowane. W przeciwnym razie wszelkie pozory ciągłości między przeszłością, a przyszłością byłyby utracone. Mówiąc dokładniej, równanie falowe Schrödingera przestałoby obowiązywać.
— Och. Więc jakie jest rozwiązanie?
— Czarne dziury wyparowują. Efekty kwantowe w sąsiedztwie horyzontu zdarzeń powodują, że czarna dziura emituje deszcz cząstek, które stopniowo uszczuplają jej masę i energię. W ten sposób informacje, które kiedyś określały Bisesę, wyciekają na zewnątrz. Wszechświat został uratowany. Chyba rozumiesz, że jest to opis bardzo swobodny. Kiedy będziesz miała sposobność, zapytaj Talesa o zasadę holograficzną.
— Powiedziałaś, że są dwa problemy.
— Tak. Więc informacje dotyczące Bisesy zostały odzyskane. Ale co się dzieje z nią samą, to znaczy z jej punktu widzenia? Horyzont zdarzeń to nie jakiś mur w przestrzeni. Więc z jej punktu widzenia informacje, które ją określają, nie zostają zatrzymane przez horyzont zdarzeń, żeby później wydostać się za zewnątrz, lecz wnikają wraz z nią do wnętrza czarnej dziury.
— OK — powoli powiedziała Myra. — Więc mamy dwie kopie informacji o mojej matce, jedną wewnątrz czarnej dziury, a drugą wypływającą na zewnątrz.
— Nie. To niemożliwe. Kolejna podstawowa zasada: twierdzenie o klonowaniu. Informacji kwantowych nie można kopiować.
Myra zaczęła tracić wątek.
— Więc jakie jest wyjście?
— Nielokalność. W życiu codziennym lokalność to pewnik. Ja jestem tutaj, ty tam, i nie możemy być równocześnie w dwóch miejscach. Ale rozwiązanie zagadki związanej z czarną dziurą jest następujące: bit informacji może się znajdować równocześnie w dwóch miejscach. Brzmi to nieprawdopodobnie, ale wiele cech kwantowego wszechświata ma taki właśnie charakter, w wypadku kwantowej grawitacji jest jeszcze gorzej. A dwa miejsca, w których istnieją informacje rozdzielone „horyzontem” takim jak horyzont zdarzeń, mogą być oddalone od siebie nawet o lata świetlne. Wszechświat jest pełen takich horyzontów, nie potrzeba czarnej dziury, aby je utworzyć.
— I myślisz, że Mir…
— Sądzimy, że Pierworodni potrafią manipulować horyzontami i nielokalnością informacji, by „tworzyć” wszechświaty niemowlęce i „przenosić” twoją matkę i inne obiekty między nimi. Ale jak to robią, nie mamy pojęcia. Nie wiemy także, do czego jeszcze są zdolni. Tak naprawdę nie potrafimy nawet określić granic ich możliwości. — Ellie przerwała. — Czy to wystarczy za odpowiedź na twoje pytanie?
— Nie jestem pewna. Myślę, że muszę to przemyśleć.
— Samo myślenie o tym zrewolucjonizowało fizykę.
— No cóż, to już jest jakaś pociecha.
— Znaleźliśmy je, mamo. Dokładnie tam, gdzie przewidzieli twoi astronomowie.
— Nie nadłożyliśmy zbyt wiele drogi. Prawdę mówiąc, ucieszyliśmy się z możliwości przeprowadzenia tego testu głównego napędu Liberatora, i innego widoku za Oknami. Tutaj nic się nie dzieje. Przestrzeń kosmiczna jest pusta…
Była to flota statków kosmicznych, cienkich jak ołówek i powoli obracających się, które lśniły w świetle dalekiego Słońca. Pędząc przez pustkowia rozciągające się poza pasem asteroid, poruszały się zbyt szybko, aby mogła je ściągnąć z powrotem siła ciążenia Słońca; były przeznaczone do podróży międzygwiezdnych.
— To ludzie — powiedział John Metternes.
— O tak.
John przyjrzał się obrazom.
— Mają na kadłubach wymalowane czerwone gwiazdy. Chińczycy?
— Prawdopodobnie. I prawdopodobnie opuszczają układ słoneczny na zawsze.
Edna powiększyła obraz. Statki, oglądane z bliska miały rozmaite kształty.
Ściągnęła od Libby analizę i przypuszczenia dotyczące ich podróży.
— Nie wydaje się, żeby dysponowały napędem opartym na antymaterii podobnym do naszego — przeczytała. — Nawet gdyby tak było, czas podróży i tak wyniósłby całe lata. Na pokładzie każdego z tych statków jest zapewne tylko kilku — jeśli w ogóle — przytomnych członków załogi. Reszta może być w stanie śmierci pozornej, statki mogą zawierać hibernacula. Albo mogą tam się znajdować w postaci zamrożonych zygot czy też komórek jajowych i nasienia… — Przejrzała coraz bardziej barokowe przypuszczenia. — Jedna z egzotycznych możliwości jest taka, że na pokładzie tych ark w ogóle nie ma ludzkich ciał. Może transportują jedynie łańcuchy DNA. Albo może informacyjny odpowiednik ma postać jakiejś pamięci odpornej na promieniowanie. Bez jakiejkolwiek chemii.
— Wówczas koloniści zostaną wyprodukowani na drugim końcu. Idę o zakład, że ze względu na solidne przygotowanie tej misji wykorzystują rozmaite strategie — powiedział John, który był inżynierem. — W końcu ich próba zdobycia Marsa skończyła się niepowodzeniem. Dlatego dali sobie spokój z układem słonecznym.
— Może to i rozsądne posunięcie, jeśli Pierworodni zamierzają nadal nas atakować. Według Libby skoro ich znaleźliśmy, musieliśmy mieć kontakt z chińskimi władzami. Ich statek flagowy nazywa się Zheng He, na cześć ich wielkiego piętnastowiecznego odkrywcy…
— Myślisz, że im się uda?
— To możliwe. Z pewnością nie będziemy próbowali ich zatrzymać. Nie jestem pewna, czy byśmy zdołali, te arki bez wątpienia są potężnie uzbrojone. Mam nadzieję, że im się uda. Im więcej ludzi ulegnie rozproszeniu, tym większa szansa przetrwania naszego gatunku.
John powiedział:
— Ale jest też możliwe, że Pierworodni podążą za nimi do Alfy Centauri czy gdziekolwiek indziej i załatwią się z nimi po kolei.
— To prawda. Tak czy owak dla naszej misji nie ma to żadnego znaczenia.
— To kolejna komplikacja, mamo. Jeśli świat przetrwa atak przy użyciu bomby Q, to nastąpi spotkanie za parę stuleci naszych statków z napędem A ze społecznością, jaką Chińczykom uda się stworzyć w układzie podwójnych słońc Alfy Centauri.
— Może Thea będzie musiała się tym zająć. Pozdrów ją ode mnie. OK, muszę wracać do pracy, powracamy na trasę równoległą do toru bomby Q. Wyłączam się.
Kiedy zbliżyli się do stacji Cyklopa, Myra dostrzegła więcej zwierciadeł unoszących się w przestrzeni. Były to statki świetlne krążące wokół obserwatorium. Po wielu dniach zawieszenia w trójwymiarowej ciemności tak liczne towarzystwo mogło przyprawić o zawrót głowy.
Maxwell przecisnął się przez otaczające żagle i zbliżył do wielkiej konstrukcji w samym sercu stacji. Aleksiej powiedział, że nazywa się Galatea. Stanowiła koło unoszące się w przestrzeni.
Maxwell podążył wzdłuż osi koła, zmierzając prosto do piasty. Galatea miała kształt patykowaty, jak koło roweru z migoczącymi ledwie widocznymi szprychami. W różnych odległościach od środka widać było koncentryczne pasy pomalowane na rozmaite kolory, srebrne, pomarańczowe, niebieskie, i Galatea wyglądała trochę jak dawna tarcza strzelnicza. Stacja obracała się wokół osi i co jakiś czas padało na nią światło słoneczne równie jaskrawe jak na Ziemi, a długie cienie przesuwały się po jej krawędzi i szprychach, niby wskazówki zegara.
Aleksiej powiedział:
— Wygląda luksusowo, prawda? Po burzy słonecznej wydano mnóstwo pieniędzy na obserwatoria do poszukiwania planet. Tutaj można zobaczyć, z jakim skutkiem.
— To mi przypomina wesołe miasteczko — powiedziała Myra. — I wygląda trochę staromodnie.
Aleksiej wzruszył ramionami.
— To wizja sprzed stu lat, jak powinna wyglądać stacja przyszłości. Ale ja nie jestem miłośnikiem historii.
— Hm. Przypuszczam, że obraca się, by wytworzyć sztuczną siłę ciążenia.
— Tak. Trzeba przycumować do nieruchomej piasty, a potem windami jedzie się na odpowiedni pokład.
— A te kolory? Srebrny, czerwony, niebieski?
Uśmiechnął się.
— Nie potrafisz odgadnąć?
Zastanowiła się.
— Im bardziej oddalasz się od piasty, tym siła ciążenia staje się silniejsza. Dlatego pokład, na którym panuje taka siła ciążenia jak na Księżycu — jedna szósta ziemskiej siły ciążenia — pomalowano na kolor srebrny.
— Załapałaś. Pokład, na którym panuje taka siła ciążenia jak na Marsie, jest pomarańczowy, a jak na Ziemi — niebieski. Galatea służy personelowi Cyklopa, ale to zawsze było laboratorium o niewielkiej sile ciążenia. Pod najbardziej oddalonym pokładem podwieszono gondole, widzisz? Biologowie eksperymentują także z siłami ciążenia większymi od ziemskiej. — Wyszczerzył zęby w uśmiechu. — Mają tam takie grubokościste szczury doświadczalne. Może któregoś dnia się tam wybierzemy, jeśli mamy zamiar przemierzać układ słoneczny statkami z napędem opartym na antymaterii.
Kiedy koło znalazło się bliżej, Myra straciła z oczu zewnętrzną krawędź i jej pole widzenia wypełniły elementy wewnętrznych pokładów, obracająca się piasta z jasno oświetlonymi okienkami, szprychami i rozpórkami oraz nieustannie przesuwające się cienie.
Z otwartego portalu w samym środku piasty wysunęła się gondola. Obracała się wokół własnej osi, mając taki sam moment pędu jak Galatea, ale po kilku impulsach silników gazowych znieruchomiała i ostrożnie zbliżyła się do Maxwella.
— Nie będziemy podchodzić bliżej — powiedział Aleksiej. — Żagle statku świetlnego i wielkie wirujące koło nie powinny się znajdować zbyt blisko siebie. Zresztą aby się dostać do piasty, zawsze korzysta się z własnych wahadłowców Galatei. Są wyposażone w wyspecjalizowane układy sztucznej inteligencji, które doskonale dają sobie z tym radę…
Cumowanie odbyło się sprawnie i szybko, trwało zaledwie kilka minut. Z cichym trzaskiem otworzyły się włazy.
Z wahadłowca wypadła młoda kobieta i rzuciła się prosto w ramiona Aleksieja. Myra i Jurij wymienili ironiczne spojrzenia.
Kiedy para rozdzieliła się, dziewczyna obróciła się do Myry.
— Jesteś córką Bisesy. Widziałam w aktach twoje zdjęcie. Cieszę się, że cię widzę we własnej osobie. Nazywam się Lyla Neal. Witaj w stacji Cyklopa.
Myra złapała się rozpórki i uścisnęła jej dłoń.
Lyla miała około dwudziestu pięciu lat, była czarnoskóra, miała bujne, gęste włosy i lśniące białe zęby. W przeciwieństwie do Jurija i Aleksieja, podobnie jak Myra miała na prawym policzku tatuaż identyfikacyjny.
Myra powiedziała:
— Najwyraźniej dobrze znasz Aleksieja.
— Poznałam go przez jego ojca. Jestem studentką profesora Carela. Pozornie jestem tutaj, ażeby prowadzić badania naukowe. Kosmologiczne. Odległe galaktyki, światło pierwotne, coś w tym rodzaju.
Myra zerknęła na Aleksieja.
— Więc w taki sposób Kosmici szpiegują twego ojca.
— Tak, Lyla to moja wtyczka. Sprytne, nie? — Głos miał beznamiętny, może pod jego nonszalancją kryło się poczucie winy.
Wgramolili się do wahadłowca razem ze swoim bagażem. Znalazłszy się na pokładzie Galatei, szybko przeszli przez piastę i wsiedli do windy. Lyla powiedziała:
— Złap się poręczy. I ustaw stopy w taki sposób — wskazała kierunek na zewnątrz od osi obrotu.
Winda ruszyła w dół z nieprzyjemnym szarpnięciem.
Minęli szybko kompleks pomieszczeń piasty i nagle zawiśli w przestrzeni, wewnątrz kabiny stanowiącej przezroczysty pęcherz zwisający na linie. Kiedy zjeżdżali w dół, przyspieszenie odśrodkowe stopniowo przybierało na sile, aż ich stopy mocno stanęły na podłodze i niemiłe wrażenie wywołane działaniem siły Coriolisa ustąpiło. Mijając sieć szprych, opadali w stronę wielkich zakrzywionych pokładów widniejących poniżej. W oczach Myry wszystko wydawało się nieruchome, ale Słońce powoli się obracało, a rzucane przez szprychy cienie bez przerwy przecinały pole widzenia. Ale na końcu tej przejażdżki w ogóle nie było widać ziemi ani podłogi, tylko gwiazdy.
Lyla powiedziała:
— Popatrzcie, zanim ruszymy dalej. Winda, stop. Kabina zwolniła i zatrzymała się.
Lyla powiedziała:
— Powinniście rzucić okiem na ten widok. Widać stąd całą stację. Znacznie trudniej ją obejrzeć, patrząc z poszczególnych pokładów. Winda, pokaż nam Polifema.
Myra wyjrzała na zewnątrz. Zobaczyła powoli wirujące gwiazdy na ognistym kole wszechświata. A w oknie pojawił się otwór obserwacyjny, skierowany w skrajną część pola gwiazd, i zaczął powoli wędrować w górę, przeciwdziałając obrotowi. Myra ujrzała niewyraźną szarą tarczę, której powierzchnię pokrywała tęcza barw. Poza nią unosiła się mniejsza stacja, gdzie znajdował się zestaw przyrządów.
— To — powiedziała Lyla — jest teleskop. Pojedyncza, duża, wirująca soczewka Fresnela. Ma prawie sto metrów średnicy.
Myra spytała:
— Czy tarcza podczas burzy słonecznej nie była również soczewką Fresnela?
— Tak…
A więc to był jeszcze jeden technologiczny potomek ogromnej tarczy, która kiedyś osłaniała Ziemię.
Lyla powiedziała:
— Nadali temu instrumentowi imię Polifema, Cyklopa, po najsławniejszym z jednookich mitycznych gigantów. Galatea to imię Nereidy, którą wedle niektórych wersji mitu darzył miłością. Polifem jest najstarszym, ale nadal najbardziej imponującym instrumentem, jaki tu się znajduje.
Jurij, zafascynowany instrumentami w ogóle, zasypał Lylę i Aleksieja gradem pytań.
Wielkie zwierciadła były na pierwszy rzut oka łatwiejsze do wykonania niż wielkie soczewki, ale okazało się, że soczewka lepiej się nadaje do budowy naprawdę dużych teleskopów, ze względu na lepszą tolerancję optyczną; przebywające długą drogę promienie świetlne skupiane przez zwierciadło przejawiały tendencję do potęgowania zniekształceń, nie zaś ich osłabiania, tak jak soczewka. Soczewka Fresnela stanowiła rozwiązanie kompromisowe, składała się z wielu mniejszych soczewek osadzonych w delikatnej konstrukcji wirującej dla zapewnienia stabilności. Lyla powiedziała, że małe soczewki na krawędzi tej konstrukcji są cienkie jak papier. Podczas wykonywania soczewek Fresnela występowały problemy techniczne, z których głównym była aberracja chromatyczna; były to urządzenia o małej szerokości pasma. Ale istniał układ elementów korygujących — urządzeń Schupmanna, jak powiedziała Lyla — zainstalowanych przed główną soczewką, które usuwały tę wadę.
— Sama soczewka jest urządzeniem inteligentnym — powiedziała. — Jest w stanie wprowadzać poprawki na zniekształcenia temperaturowe, zawirowania grawitacyjne… Przy pomocy tego wielkiego urządzenia można badać planety i pobliskie gwiazdy, wykonywać badania spektroskopowe i tak dalej. Teraz pracują nad układem interferometrów. Jeszcze więcej zwierciadeł zawieszonych w przestrzeni kosmicznej. Winda, pokaż nam…
Na ścianie pojawiły się dalsze otwory obserwacyjne.
— Nazywają się Arges, Brontes i Steropes. Też Cyklopy. Pracując razem, stanowią zestaw teleskopowy ogromnych rozmiarów.
— Nie jest przypadkiem, że przybyła właśnie tutaj. Mam na myśli Atenę. Jej transmisja powrotna została odebrana przez Polifema. To był bardzo słaby sygnał. Winda, ruszaj dalej.
Winda zaczęła szybko opadać, mijając pierwszy pokład. Myra dostrzegła zakrzywioną do góry ozdobioną srebrzyście podłogę i ludzi, którzy poruszali się powolnymi susami.
— Pokład księżycowy? — zapytała.
— Tak — odparła Lyla. — Galatea składa się z kilku warstw. Zatrzymamy się na pokładzie marsjańskim, gdzie spotkasz się z Ateną.
Kiedy Myra rozważała tę informację, Jurij skinął głową.
— Dobrze by było, gdybyśmy mogli się znaleźć w warunkach ziemskiej siły ciężkości, do których jesteśmy przyzwyczajeni.
— Jasne — powiedziała Lyla. — Przebywa tam niewielu ludzi. W istocie jedynie nasi ambasadorowie z Ziemi.
— Ambasadorowie? — zapytała Myra.
— Tak naprawdę to gliny. Astropol. — Zrobiła minę. — Zachęcamy ich, aby przebywali właśnie tam, w warunkach rodzimego pola grawitacyjnego. To sprawia, że nie przeszkadzają nam w pracy.
— Nie wiedzą, że tutaj jesteśmy, prawda?
— Nie ma powodu, by im o tym mówić — powiedział Aleksiej.
Myra zaryzykowała:
— I nie wiedzą o Atenie.
— Nie, nie wiedzą — powiedziała Lyla. — Przynajmniej tak sądzę. To naprawdę tylko gliny, powinni byli nam przysłać kilku astronomów.
— Nic z tego nie rozumiem — wyznała Myra. — Gdzie była Atena. Jak powróciła. I nie rozumiem, dlaczego ja tutaj jestem.
— Niebawem otrzymasz odpowiedzi na wszystkie swoje pytania, Myro — rozległ się w powietrzu jakiś głos.
To drugi raz, kiedy Atena przemówiła bezpośrednio do Myry. Inni spojrzeli na nią z zaciekawieniem, a nawet z odrobiną zazdrości.
Emeline, Bisesa i Abdi przebyli ostatnie kilka kilometrów do Chicago w krytym wagonie przypominającym westerny. Ciągnęły go umięśnione włochate kucyki, miejscowa odmiana, która okazała się szczególnie odpowiednia do pracy w niskiej temperaturze. Droga biegła wzdłuż torów kolejowych sprzed Znieruchomienia, ale Emeline wyjaśniła, że pociągi nie mogą kursować tak daleko na północ, ze względu na oblodzone szyny i zamarznięte zwrotnice.
Bisesa była teraz ubrana jak Eskimoska, założywszy na cienkie babilońskie odzienie kilka warstw wełny i futer, pod którymi, gdzieś w głębi, ukryty był jej telefon. Emeline powiedziała jej, że rudobrunatna wełna pochodzi od mamutów. Bisesa nie była pewna, czy ma w to wierzyć, bo z pewnością łatwiej byłoby ostrzyc owcę niż mamuta. Jednak brzmiało to przekonująco.
Pomimo futer zimno szczypało ją w odsłonięte policzki, jak dotyk kościstych palców. Oczy jej łzawiły i czuła, jak zamarzają jej łzy. Stopy marzły, mimo grubych futrzanych butów i obawiając się odmrożeń, dłonie w rękawiczkach wsunęła pod pachy.
— Tutaj jest jak na Marsie — powiedziała do towarzyszy.
Abdi skrzywił się dygocząc.
— Żałujesz, że tu jesteś?
— Żałuję, że już nie mam swojego skafandra kosmicznego.
Telefon przyciśnięty do jej ciepłego brzucha coś wymruczał, ale nie usłyszała go.
Chicago było czarnym miastem zagubionym wśród białego krajobrazu.
Nieużywane tory kolejowe prowadziły do Union Station. Ze stacji było niedaleko do mieszkania Emeline. Na ulicach płonęły ogromne ogniska, ułożone pod nieczynnymi lampami gazowymi i mozolnie uzupełniane przez grupy ludzi, których głowy osłonięte hełmami otaczały kłęby pary. Z ognisk unosiły się w powietrze smugi dymu, który wisiał nad miastem jak czarna kurtyna, a fasady budynków pokrywała sadza. Wszyscy ludzie byli okutani w futra i wyglądali jak kule, kiedy gnali od jednej wyspy ciepła do drugiej.
Na drogach panował niewielki ruch, widać było wozy ciągnięte przez konie, a kilku ludzi jechało nawet na rowerach. Bisesa uświadomiła sobie, że w tej wersji Chicago z lat dwudziestych nie ma miejsca na samochody. Koński nawóz widać było wszędzie wokół, zamarznięty na popękanym asfalcie.
Był to niezwykły, zastygły trup miasta. Ale to miasto jakoś funkcjonowało. Widać było kościół z otwartymi drzwiami i oświetlonym świecami wnętrzem i kilka sklepów z wywieszkami „otwarte”, a jakieś dziecko nawet sprzedawało gazety, cienkie, pojedyncze arkusiki papieru z dumnym napisem Chicago Tribune.
Idąc Bisesa dojrzała na wschodzie jezioro Michigan. Jak okiem sięgnąć, było pokryte skrzącą się biało, idealnie płaską taflą lodu. Tylko na samym brzegu lód był popękany i widać było pasma czarnej wody, a w pobliżu ujścia rzeki ludzie mozolili się, aby utrzymać rury doprowadzające wodę pitną wolne od lodu; musieli to robić od pierwszych dni po Znieruchomieniu.
Po jeziorze poruszali się ludzie. Łowili ryby w przeręblach wyrąbanych w lodzie, płonęły ogniska, a dym cienkimi smugami wznosił się ku niebu. Można było odnieść wrażenie, że ci ludzie nie mają w ogóle nic wspólnego z wrakiem wielkiego miasta.
Emeline powiedziała urywanym głosem:
— Miasto nie jest już takie jak niegdyś. Musieliśmy opuścić wiele dzielnic podmiejskich. Miasto skurczyło się do obszaru wokół Pętli — jakieś pół mili do mili w każdą stronę. Liczba mieszkańców znacznie spadła w wyniku głodu i chorób, a teraz coraz więcej ludzi przenosi się do Nowego Chicago. Ale nadal wykorzystujemy przedmieścia jako, można powiedzieć, kopalnie. Wysyłamy tam grupy ludzi, żeby odzyskać, co się da, odzież, meble i inne artykuły oraz drewno do podtrzymywania ognisk. Oczywiście od czasu Znieruchomienia nie było żadnych dostaw węgla ani ropy.
Okazało się, że zadaniem Emeline było dostarczanie tarcicy. Pracowała w małym dziale przy biurze burmistrza, odpowiedzialnym za wyszukiwanie nowych źródeł drewna i organizację jego transportu, dzięki czemu drewno docierało do zamieszkanych części miasta.
— Takie miasto nie może przetrwać w podobnych warunkach — powiedział Abdi. — Może jedynie istnieć, dopóki samo się nie unicestwi, podobnie jak głodujące ciało w końcu pochłania własne organy.
— Robimy, co się da — ostro powiedziała Emeline.
Telefon wymruczał:
— Ruddy raz odwiedził Chicago — na Ziemi, po dniu Nieciągłości. Nazwał je „prawdziwym miastem”. Ale powiedział, że nigdy go już nie chce oglądać.
— Siedź cicho — powiedziała Bisesa.
Mieszkanie Emeline okazało się przerobionym biurem na drugim piętrze drapacza chmur o nazwie Montauk. Budynek wydał się Bisesie nędzny, ale przypuszczała, że i tak jest cudem w świecie z lat dziewięćdziesiątych.
Pokoje były jak gniazda, ściany, podłogi i sufity wyłożono kocami i futrami. Prowizoryczne żelazne kominy odprowadzały dym na zewnątrz, ale mimo to wszystkie powierzchnie były pokryte sadzą. Jednak w salonie stały krzesła z oparciem, małe stoliki i delikatne meble, wyraźnie zniszczone, lecz pieczołowicie odnowione.
Emeline podała herbatę. Była z indyjskich liści, pochodzących z liczących trzydzieści lat zapasów. Bisesa pomyślała, że w ten sposób mieszkańcy Chicago zachowują swoją tożsamość.
Nie upłynęło wiele czasu, gdy pojawił się jeden z dwóch synów Emeline. Miał około dwudziestu lat i był młodszy od brata o rok; na imię miał Joshua, po ojcu. Przyniósł sieć pełną ryb, ciężko dysząc, czerwony na twarzy, wracał z jeziora Michigan. Kiedy zrzucił z siebie futra, okazało się, że jest wysokim młodzieńcem, wyższym od ojca. Bisesa pomyślała, że ma w sobie coś z otwartości Josha, jego ciekawości świata i zapału. Chociaż był bardzo szczupły, wyglądał na zdrowego. Na prawym policzku widać było odbarwienie, które mogło stanowić ślad po odmrożeniu, a twarz lśniła od oleju, którym okazał się wyciąg z foczego tłuszczu.
Emeline wyniosła ryby, żeby je oprawić. Wróciła z filiżanką herbaty dla syna. Grzecznie wziął filiżankę i jednym haustem połknął gorącą herbatę.
— Ojciec opowiadał mi o pani, pani Dutt — niepewnie powiedział Joshua. — O tym, co się działo w Indiach.
— Pochodziliśmy z różnych światów.
— Ojciec mówił, że pani jest z przyszłości.
— No tak. W każdym razie z jego przyszłości. Ojciec Abdikadira także przybył tam ze mną. Byliśmy z roku 2037, mniej więcej sto pięćdziesiąt lat po plastrze czasu twego ojca.
Patrzył przed siebie szklanym wzrokiem.
— Przypuszczam, że wszystko to jest dla ciebie dosyć zamierzchłe.
Wzruszył ramionami.
— To nie ma żadnego znaczenia. Cała historia teraz się nie powtórzy, prawda? Nie będziemy musieli walczyć w waszych wojnach światowych i tak dalej. Znaleźliśmy się w takim świecie i jesteśmy na niego skazani. Ale mnie to odpowiada.
Emeline zagryzła wargi.
— Joshua kocha życie, Biseso.
Okazało się, że Joshua pracuje jako inżynier na kolei koło Nowego Chicago. Ale jego namiętnością było łowienie ryb w przerębli i ilekroć miał trochę wolnego czasu, wracał do starego miasta, odziewał się w futra i zmierzał prosto na zamarznięte jezioro.
— Nawet pisze na ten temat wiersze — powiedziała Emeline. — To znaczy o łowieniu ryb.
Młodzieniec zaczerwienił się.
— Mamo…
— Odziedziczył to po ojcu. Dar słowa. Ale oczywiście ciągle nam brakuje papieru.
Bisesa zapytała:
— A jego brat — twój starszy syn, Emeline? Gdzie on jest?
Twarz jej stężała.
— Harry odszedł kilka lat temu. — Było to dla niej wyraźnie przygnębiające, nigdy nie wspominała o tym przedtem. — Powiedział, że się odezwie, ale oczywiście tego nie zrobił, oni nigdy tego nie robią.
Joshua powiedział:
— No cóż, może myśli, że go aresztują, jeżeli wróci.
— Rok temu burmistrz Rice ogłosił amnestię. Gdyby tylko się z nami skontaktował, gdyby tylko wrócił choćby na jeden dzień, mogłabym mu powiedzieć, że nie ma się czego obawiać.
Rozmawiali o tym jeszcze przez chwilę i Bisesa zaczynała rozumieć. Niektórzy młodzi ludzie z Chicago, urodzeni na Mirze i oczarowani niezwykłym krajobrazem, w jakim przyszło im żyć, postanowili porzucić heroiczną walkę swych rodziców o uratowanie Chicago czy jeszcze śmielszą próbę zbudowania nowego miasta na południe od pokrywy lodowej. Po prostu odeszli, przepadli wśród śnieżnych bieli albo zieleni traw południa.
— Mówią, że żyją jak Eskimosi — powiedział Joshua. — Albo jak czerwonoskórzy.
— Niektórzy z nich nawet zabrali publikacje encyklopedyczne z bibliotek i eksponaty z muzeum, więc mogli się nauczyć, jak żyć — gorzko powiedziała Emeline. — Bez wątpienia wielu z tych młodych głupców już nie żyje.
Było jasne, że jest to drażliwy temat; może Joshua marzył, aby pójść śladem starszego brata.
Emeline ucięła dalszą rozmowę, wstając i mówiąc, że idzie do kuchni, żeby przygotować lunch. Mieli dostać złowioną przez Joshuę rybę z kukurydzą i zielonymi jarzynami importowanymi z Nowego Chicago. Joshua pożegnał się, poszedł się umyć i przebrać.
Kiedy wyszli, Abdi przyjrzał się Bisesie.
— Tutaj czuje się napięcie.
— Tak. To różnica pokoleń.
— Ale rodzice mają swój cel, prawda? — powiedział Abdi. — Alternatywą dla cywilizacji jest tutaj epoka kamienia. Ci odszczepieńcy, nawet jeżeli przeżyją, w ciągu dwóch pokoleń staną się analfabetami. A potem własną historię będą przekazywać tylko ustnie. Zapomną, że ich rasa pochodzi z Ziemi, a jeśli w ogóle będą pamiętali o Nieciągłości, stanie się dla nich wydarzeniem mitycznym, jak biblijny potop. A kiedy rozszerzanie się wszechświata zagrozi tkance ich własnego świata…
— Nawet nie zrozumieją, co im niesie zagładę. — Ale, pomyślała ze smutkiem, może tak jest lepiej. Przynajmniej ci odszczepieńcy i ich dzieci będą mogli przeżyć kilka pokoleń w zgodzie ze światem, zamiast prowadzić z nim niekończącą się walkę. — Nie miałeś podobnych konfliktów we własnym domu?
Abdi zastanowił się przez chwilę.
— Aleksander buduje światowe imperium. Możesz myśleć, że to jest mądre albo szalone, ale musisz przyznać, że to jest coś nowego. Trudno się temu oprzeć. Nie sądzę, abyśmy mieli zbyt wielu odszczepieńców. Nie żeby Aleksander pozwolił na coś takiego — dodał.
Ku zaskoczeniu Bisesy, nagle, gdzieś w głębi mieszkania, zadzwonił telefon. Był to staromodny, przerywany dzwonek, stłumiony przez wykładzinę ścian. Ale dzwonił. Telefony i gazety. Mieszkańcy Chicago naprawdę sprawili, że ich miasto funkcjonowało. Usłyszała, jak Emeline podnosi słuchawkę i cicho mówi.
Emeline wróciła do salonu.
— Mam dobrą wiadomość. Burmistrz Rice chce cię poznać. Oczekuje cię, pisałam mu o tobie z Nowego Chicago. I będzie mu towarzyszył pewien astronom — powiedziała uroczyście.
— To dobrze — niepewnie powiedziała Bisesa.
— Spotka się z nami dzisiaj wieczorem. Mamy więc czas na zakupy.
— Zakupy? Żartujesz?
Emeline wypadła z pokoju.
— Lunch będzie za pół godziny. Nalej sobie jeszcze herbaty.
Pokład marsjański przypominał korytarz wznoszący się w obie strony, więc kiedy się tamtędy szło, miało się dziwne wrażenie, że jest się stale w najniższym punkcie i nigdy się go nie opuści. Siła ciążenia stanowiła jedynie jedną trzecią ziemskiej, do czego Myra przywykła podczas pobytu na Marsie. Wszystko wokół było w kolorze ochry, plastikowe powierzchnie ścian i wykładziny leżące na podłodze. Stały tam nawet donice z czymś, co wyglądało jak czerwony marsjański pył, z którego wyrastały intensywnie zielone ziemskie rośliny, głównie kaktusy, co sprawiało dosyć dziwne wrażenie.
Trudno jej było uwierzyć, że znajduje się w przestrzeni kosmicznej, że jeśli będzie szła dalej, zrobi pętlę i znajdzie się w tym samym miejscu.
Aleksiej obserwował jej reakcję.
— To typowa ziemska architektura — powiedział. — Jak kopuły na Marsie z deszczem i ogrodami zoologicznymi. Nie rozumieją, że nie potrzebujesz tego wszystkiego, że to zwyczajnie przeszkadza…
Z pewnością wszystko to wydało się Myrze zbyt ugrzecznione, jak terminal lotniczy.
Lyla zaprowadziła całą trójkę do pokoju tuż obok głównego korytarza. Nie było tam nic niezwykłego, stał stół konferencyjny z elastycznymi ekranami, ekspres do kawy i dzbanki z wodą.
I tam przemówiła do nich Atena.
— Przypuszczam, że zastanawiacie się, dlaczego was tu dziś zaprosiłam.
Nikt się nie roześmiał. Jurij zostawił torby w rogu pokoju, wszyscy nalali sobie kawy.
Myra usiadła i wyzywająco spojrzała w przestrzeń.
— Moja matka zawsze mówiła, że masz opinię komediantki.
— Ach — powiedziała Atena. — Arystoteles nazywał mnie kapryśną. Nigdy nie miałam okazji rozmawiać z Bisesą Dutt. — Jej głos był spokojny, opanowany. — Ale rozmawiałam z wieloma spośród tych, którzy ją znali. To niezwykła kobieta.
Myra powiedziała:
— Zawsze mówiła, że jest zwykłą kobietą, której stale przydarzają się niezwykłe rzeczy.
— Ale inni ludzie mogliby stracić głowę w obliczu tak zdumiewających przeżyć. A Bisesa nadal wypełnia swe obowiązki tak, jak je widzi.
— Mówisz o niej w czasie teraźniejszym. Nie wiem, czy żyje, czy też nie. Nie wiem, gdzie jest.
— Ale podejrzewasz, prawda, Myro?
— Nie rozumiem, jak z tobą rozmawiam. Dlaczego jesteś tutaj?.
— Patrz — powiedziała Atena łagodnie.
Światła w pokoju lekko przygasły i przed ich oczyma pojawił się holograficzny obraz.
Szpetny, pokryty szczeciną, wyglądał jak jakiś stwór z głębi morza. W rzeczywistości był mieszkańcem przestrzeni kosmicznej. To była Niszczarka.
Dzień przed burzą słoneczną Atena obudziła się i stwierdziła, że znajduje się dziesięć milionów kilometrów od Ziemi. Arystoteles i Tales, dwa wielkie elektroniczne umysły ludzkości, byli wraz z nią. Zostali załadowani do pamięci bomby.
Trójka przywarła do siebie w abstrakcyjny, elektroniczny sposób. I wtedy…
Kiedy obrazy z Procyona zniknęły, wszyscy poczuli potrzebę chwili wytchnienia.
Poszli na marsjański pokład. Myra sączyła colę. Podczas gdy Jurij obserwował prowizoryczne wahadła, badając zmieniającą się wielkość sztucznej siły ciążenia, Aleksiej i Lyla siedli na podłodze. W tej pozycji ciało było cięższe, niż kiedy człowiek stał. Jeśli się rzuciło piłkę, obrót powodował odchylenie jej toru. A jeśli się biegło w kierunku przeciwnym do kierunku obrotu, ciało stawało się lżejsze. Śmiejąc się, gonili się po korytarzu, poruszając się wielkimi susami.
Patrząc, jak się bawią, Myra zdała sobie sprawę, jak bardzo młodzi są w rzeczywistości ci Kosmici.
Nikt nie miał ochoty wracać i znów spotkać się z Ateną. I rozmawiać o tym, co odkryła na planecie odległej o jedenaście lat świetlnych.
— Więc ci pływacy doprowadzili do wymarcia ich własnego gatunku — powiedział Aleksiej. — Co za historia.
Jurij powiedział:
— To lepsze niż pozwolić Pierworodnym odnieść zwycięstwo.
— Znalezienie sposobu przesłania mnie z powrotem zajęło nam dwa lata — powiedziała Atena łagodnie. — Nie chcieliśmy ujawniać naszej obecności w niebezpiecznym wszechświecie. Zmontowaliśmy optyczny laser, zapewniał mocną, dobrze skorelowaną wiązkę. I kiedy nadszedł czas, strumień moich zakodowanych danych wysłaliśmy na Ziemię. Przewidywaliśmy, że zostanie odebrany przez Cyklopa, który przed burzą słoneczną był na etapie planowania.
— To było ryzykowne — powiedziała Myra. — W końcu gdyby Cyklopa nie zbudowano…
— Nie mieliśmy wyboru — musieliśmy podjąć ryzyko.
Jurij spytał:
— A dlaczego z waszej trójki właśnie ty?
Atena zastanowiła się.
— Można powiedzieć, że ciągnęliśmy losy. — A tamci…
— Sygnał pochłonął całą moc, jaką dysponowaliśmy, jaką mógł zapewnić nam Świadek. Chociaż Świadek żył, nie pozostało nic, aby podtrzymać istnienie tamtych. Poświęcili się dla mnie.
Myra zastanawiała się, jak Atena, sztuczna inteligencja o tak skomplikowanej biografii, się z tym czuła. Jako „najmłodsza” z tej trójki, musiała mieć wrażenie, jak gdyby jej rodzice poświęcili się, żeby ją uratować.
— Nie uczynili tego tylko dla ciebie — powiedziała łagodnie. — Uczynili to dla nas wszystkich.
— Tak — powiedziała Atena. — Teraz rozumiecie, dlaczego musiano mnie wysłać z powrotem.
Myra spojrzała na Aleksieja.
— I to właśnie trzymałeś przede mną w tajemnicy przez tyle tygodni.
Aleksiej wyglądał nieswojo.
— Ja o to prosiłam — powiedziała Atena bez zająknienia.
Jurij wpatrywał się w swoje dłonie, które rozłożył na stole. Sprawiał wrażenie równie zaszokowanego jak Myra.
Zapytała:
— O czym myślisz, Jurij?
— Myślę, że dzisiaj pokonaliśmy pewną barierę pojęciową. Od czasu burzy słonecznej, myśląc o Pierworodnych, zawsze koncentrowaliśmy się na naszym, ludzkim punkcie widzenia. Jak gdybyśmy milcząco zakładali, że stanowią zagrożenie wymierzone jedynie w nas — nasze własne nemezis. Teraz dowiadujemy się, że postępowali równie brutalnie wobec innych. — Podniósł ręce i rozpostarł je szeroko w powietrzu. — Nagle musimy zacząć traktować Pierworodnych jako obecnych w czasie i przestrzeni. Cholera, muszę się jeszcze napić kawy. — Wstał i powlókł się do ekspresu.
Aleksiej wydął policzki.
— Więc teraz wiesz już wszystko, Myro. Co teraz?
Myra powiedziała:
— Tymi informacjami powinniśmy się podzielić z Ziemią. Rada Kosmiczna…
Aleksiej zrobił minę.
— Dlaczego? Żeby mogli zrzucić więcej bomb atomowych, a nas aresztować? Myro, mają zbyt zawężoną perspektywę.
Myra popatrzyła na niego.
— Czy podczas burzy słonecznej nie działaliśmy wspólnie? A teraz, tutaj, wracamy do starych zwyczajów: oni kłamią wam, a wy im. Czy tak właśnie mamy wszyscy działać, w ciemno?
— Bądź sprawiedliwa, Myro — mruknął Jurij. — Kosmici robią, ile w ich mocy. I prawdopodobnie mają rację co do tego, jak zareaguje Ziemia.
— Więc jak uważasz, co powinniśmy zrobić?
Jurij powiedział:
— Idźmy za przykładem Marsjan. Uwięzili Oko — odpowiedzieli atakiem na atak. — Zaśmiał się gorzko. — I w rezultacie w tej chwili jedyny element technologii Pierworodnych, jakim dysponujemy, znajduje się na Marsie, pod moją czapą lodową.
— Tak — powiedziała Atena. — Wygląda na to, że ogniskiem tego kryzysu jest biegun Marsa. Chcę, żebyś tam wróciła, Myro.
Myra zastanowiła się.
— A kiedy tam dotrzemy?
— Wtedy będziemy musieli czekać, tak jak przedtem — powiedziała Atena. — Następny krok nie należy do nas.
— A do kogo?
— Do Bisesy Dutt — mruknęła Atena.
Rozległ się sygnał alarmowy i ściany pokoju zaczęły błyskać na czerwono.
Lyla dotknęła swego znaczka identyfikacyjnego i zaczęła słuchać.
— To gliny z Astropolu, są na ziemskim pokładzie — powiedziała. — Musiał być jakiś przeciek. Idą po ciebie, Myra. — Wstała.
Myra ruszyła za nią. Była oszołomiona.
— Szukają mnie? Dlaczego?
— Ponieważ myślą, że doprowadzisz ich do matki. Wynośmy się stąd. Nie mamy zbyt wiele czasu.
Szybko opuścili pokój. Aleksiej wymruczał jakieś instrukcje dla Maxwella.
Zakupy w Chicago okazały się dokładnie tym, czym miały być. Niezwykły był fakt, że można było spacerować po Michigan Avenue i innych głównych ulicach, oglądając wystawy takich sklepów jak Marshall Field’s, gdzie zgromadzono liczne towary, a na manekinach wisiały garnitury, suknie i płaszcze. Można było kupić futra, buty i inne rzeczy niezbędne w zimnym klimacie, ale Emeline była zainteresowana tylko „krzykiem mody”; jak się okazało, rozumiała przez to resztki zapasów z lat dziewięćdziesiątych, kiedyś sprowadzonych z nieistniejącego już Nowego Jorku czy Bostonu, które były pieczołowicie przechowywane, choć gęsto połatane. Bisesa pomyślała, że Emeline byłaby oszołomiona nowoczesną modą z lat dwudziestych następnego stulecia.
Zrobiły zakupy. Ale ulica przed domem towarowym była częściowo zatarasowana przez martwego konia, zamarzniętego w miejscu, gdzie padł. W oknach płonęły dymiące świece, sporządzone z foczego bądź końskiego tłuszczu. I chociaż tu i ówdzie widać było młodych ludzi, głównie byli zatrudnieni w sklepach. Z tego co Bisesa zdołała dostrzec, wszyscy kupujący byli starzy, w wieku Emeline albo jeszcze starsi; byli to ludzie, którzy przeżyli Nieciągłość i teraz przetrząsali te sfatygowane, zniszczone relikty utraconej przeszłości.
Biuro burmistrza Rice’a znajdowało się we wnętrzu ratusza.
Przed biurkiem ustawiono krzesła z twardym oparciem. Bisesa, Emeline i Abdi usiedli rzędem i czekali.
Pokój nie był ocieplany, tak jak mieszkanie Emeline. Ściany były pokryte tapetą z wypukłym wzorem i portretami dawnych dygnitarzy. Na kominku płonął ogień, a poza tym włączono centralne ogrzewanie i ciężkie żelazne kaloryfery promieniowały ciepłem, bez wątpienia były zasilane z jakiegoś potężnego pieca ulokowanego w piwnicy. Na ścianie wisiał prymitywny telefon tubowy z trąbką akustyczną, którą trzeba było przykładać do ucha. Na kominku tykał zegar, od trzydziestu dwóch lat wskazujący standardowy czas kolejowy Chicago, czyli czwartą po południu, pomimo rozbieżności z rachubą czasu w świecie zewnętrznym.
Bisesa była dziwnie rada, że zdecydowała się włożyć fioletowy babiloński strój, podobnie jak Abdi, mimo że Emeline proponowała bardziej oficjalny „kostium”. Czuła, że powinna zachować tutaj swoją tożsamość.
Powiedziała szeptem do pozostałych:
— Więc to jest Chicago z lat dwudziestych. Chyba zaraz zobaczę Ala Capone.
Jej telefon wymruczał:
— W roku 1894 Al Capone był w Nowym Jorku. Nie może być teraz tutaj…
— Och, zamknij się. — Powiedziała do Emeline: — Powiedz mi coś o burmistrzu Jacobie Risie.
— Ma tylko około trzydziestu lat, urodził się po Znieruchomieniu.
— A syn burmistrza?
Emeline pokręciła głową.
— Niezupełnie…
Nieciągłość była dla mieszkańców Chicago prawdziwym szokiem. Nagle w lipcu zaczął padać śnieg. Podnieceni dokerzy donieśli o pojawieniu się gór lodowych na jeziorze Michigan. Z biur znajdujących się na górnych piętrach Rookery i Montauk biznesmeni ujrzeli na północnym horyzoncie linię bieli. Burmistrza nie było wtedy w mieście. Jego zastępca rozpaczliwie próbował połączyć się z Nowym Jorkiem i Waszyngtonem, ale nadaremnie; nawet jeśli prezydent Cleveland wciąż żył, gdzieś tam, za barierą lodu, nie był w stanie zapewnić żadnej pomocy mieszkańcom Chicago.
W ciągu tych pierwszych dni sytuacja pogarszała się bardzo szybko. Kiedy nasiliły się zamieszki wywołane brakiem żywności, kiedy starsi ludzie zaczęli zamarzać, kiedy przedmieścia zaczęły płonąć, zastępca burmistrza podjął najlepszą z możliwych decyzji. Zdając sobie sprawę ze swoich ograniczonych możliwości, powołał Komitet Kryzysowy składający się z czołowych mieszkańców miasta. Należeli do niego komendant policji i dowódca Gwardii Narodowej, najwięksi biznesmeni i właściciele ziemscy, oraz liderzy wszystkich najważniejszych związków zawodowych. Była wśród nich także Jane Addams, „Święta Jane”, znana reformatorka, która prowadziła schronisko dla kobiet pod nazwą Hull House, a także Thomas Alva Edison, wielki wynalazca, który miał wtedy czterdzieści siedem lat i zaskoczony przez Znieruchomienie usychał z tęsknoty za swym utraconym laboratorium w New Jersey.
Był tam także pułkownik Edmund Rice, weteran spod Gettysburga, który zaledwie rok wcześniej zorganizował specjalną jednostkę policji dla potrzeb światowych targów. Zastępca burmistrza z ochotą oddał fotel przewodniczącego Komitetu pułkownikowi Rice’owi.
Wprowadziwszy stan wyjątkowy, Komitet podjął zdecydowane kroki celem zdławienia fali przestępstw i uporządkował pośpiesznie wprowadzone przez zastępcę burmistrza przepisy dotyczące racjonowania żywności i godziny policyjnej. Rice utworzył nowe ośrodki medyczne, w których zorganizowano punkty pierwszej pomocy, powstały także nowe cmentarze. A ponieważ miasto zaczęło spalać własne zasoby, by się ogrzać, i śmierć zbierała coraz obfitsze żniwo, zaczęto robić plany na przyszłość.
Emeline powiedziała:
— Ostatecznie funkcje Komitetu Kryzysowego znalazły się w gestii burmistrza, ale Rice nigdy nie został wybrany na to stanowisko.
— Ale teraz jego syn jest burmistrzem — mruknął Abdi. — Syn przywódcy, który objął to stanowisko, choć nie został wybrany. To mi pachnie rządami dynastycznymi.
— Nie stać nas na papier potrzebny do przeprowadzenia wyborów — cicho powiedziała Emeline.
Do pokoju wpadł burmistrz Rice, a za nim grupka zalęknionych ludzi, zapewne urzędników; jakiś starszy człowiek trzymał teczkę.
— Pani Dutt? I pan, ach, Omar. Miło mi państwa poznać. A panią ujrzeć ponownie, pani White…
Jacob Rice był pulchnym młodym człowiekiem ubranym w elegancki garnitur, na którym nie było śladów łatania. Czarne włosy miał zaczesane do tyłu, chyba wypomadowane, a w wyrazistej twarzy błyszczały chłodne, niebieskie oczy. Poczęstował ich brandy w misternie rżniętych kieliszkach.
— Proszę posłuchać, pani Dutt — zaczął z werwą. — Dobrze, że przyszła pani się ze mną spotkać. Staram się rozmawiać z każdym, kto przybywa do naszego miasta, chociaż są to głównie Grecy, którzy nadają się tylko do lekcji historii, oraz kilku Brytyjczyków z naszej epoki, zgadza się?
— Plaster czasu, w którym znalazła się Granica Północno-Zachodnia, pochodził z 1885 roku — powiedziała Bisesa. — Tam przypadkiem utknęłam. Ale faktycznie pochodzę z…
— Roku Pańskiego 2037. — Postukał w list, leżący przed nim na biurku. — Pani White była tak dobra, że sporo mi o pani opowiedziała. Ale będę z panią szczery, pani Dutt, jestem zainteresowany jedynie pani biografią, bez względu na to, z jakiego czasu pani pochodzi, jeżeli dotyczy to mnie i mojego miasta. Jestem pewien, że pani to rozumie.
— W porządku.
— Przybywa pani tutaj z wiadomością, że świat zmierza ku końcowi. Czy tak?
Starszy człowiek stojący wśród zastraszonej reszty podniósł palec.
— Niezupełnie, panie burmistrzu. Ta pani utrzymuje, że wszechświat zmierza ku końcowi. Ale z tego oczywiście wynika, że obejmie to także nasz świat. — Lekko zachichotał, jakby powiedział coś zabawnego.
Rice popatrzył na niego.
— No to chyba najbardziej monstrualny przypadek szukania dziury w całym. Pani Dutt, to jest Gifford Oker — profesor astronomii naszego nowego Uniwersytetu Miasta Chicago. A przynajmniej był nowy, gdy zapanował mróz. Zaprosiłem go, bo wydaje się, że macie do omówienia jakieś problemy astronomiczne, a tylko on jako tako zna się na astronomii.
Oker miał około pięćdziesiątki, był siwy, a jego twarz niemal całkowicie zasłaniały grube okulary i nierówno przystrzyżone wąsy. Ściskał w dłoniach zniszczoną skórzaną teczkę. Jego garnitur był sfatygowany, miał postrzępione mankiety i klapy, a łokcie i kolana obszyte skórą.
— Mogę panią zapewnić, że moich kwalifikacji nikt nie może kwestionować. W czasie Znieruchomienia byłem studentem George’a Ellery’ego Hale’a, znanego astronoma, może pani o nim słyszała? Zamierzaliśmy założyć nowe obserwatorium w Zatoce Williamsa, które miało być wyposażone w zestaw nowoczesnych instrumentów, w tym czterdziestocalowy refraktor, byłby to największy tego rodzaju teleskop na świecie. Ale niestety miało się stać inaczej. Udało nam się kontynuować program obserwacji przy użyciu teleskopów, które ocalały w tym „plastrze czasu”, jak to pani określa, pani Dutt, z konieczności mniejszych i słabszych. Przeprowadziliśmy także pewne badania spektroskopowe, których wyniki są, no, zaskakujące.
Abdi pochylił się do przodu.
— Panie profesorze, ja sam uprawiam astronomię w Babilonie. Uzyskaliśmy wyniki, które częściowo potwierdzają przewidywania Bisesy. Musimy się wymienić informacjami.
— Oczywiście.
Rice zerknął na list Emeline. Powoli przeczytał:
— „Ucieczka odległych gwiazd”. O tym właśnie mówicie.
— Tak jest — powiedział Abdi. — Mówiąc po prostu, wygląda to tak, jak gdyby gwiazdy oddalały się od Słońca we wszystkich kierunkach.
Rice skinął głową.
— OK. Rozumiem. I co z tego?
Oker westchnął. Zdjął okulary, ukazując głęboko osadzone zmęczone oczy, i krawatem przetarł szkła.
— Widzi pan, panie burmistrzu, problem jest następujący. Dlaczego Słońce miałoby stanowić centrum takiej ekspansji? To narusza podstawowe zasady jednorodności i izotropowości przestrzeni. Mimo że przetrwaliśmy Znieruchomienie, najbardziej niezwykłe zdarzenie w udokumentowanej historii, zasady te oczywiście nadal muszą obowiązywać.
Bisesa przyglądała się temu profesorowi astronomii, zastanawiając się, jak wiele jest w stanie zrozumieć. Najwyraźniej miał wystarczająco bystry umysł i udało mu się zrobić karierę naukową w najbardziej niezwykłych warunkach.
— Więc jak pan to interpretuje?
Założył z powrotem okulary i popatrzył na nią.
— Tak, że nie jesteśmy wyróżnionymi obserwatorami. Że gdybyśmy żyli w świecie Alfy Centauri, obserwowalibyśmy dokładnie to samo, to znaczy widzielibyśmy, że dalekie mgławice stale się od nas oddalają. Może to tylko oznaczać, że rozszerza się sam eter, czyli niewidzialne medium, w którym poruszają się wszystkie gwiazdy. Wszechświat się rozszerza jak ciasto rosnące w piekarniku, a gwiazdy, niczym rodzynki tkwiące w tym cieście, oddalają się od siebie. Ale każdej takiej rodzynce wydawałoby się, że ona sama jest nieruchoma, stanowiąc centrum tej ekspansji…
Znajomość teorii względności, jaką posiadała Bisesa, ograniczała się do jednego kursu na uczelni przed wieloma laty oraz rozmaitych książek science fiction, a temu przecież nie można ufać. Ale ten plaster czasu pochodził z okresu, gdy Einstein miał tylko piętnaście lat. Oker nie mógł nic wiedzieć o teorii względności. A teoria ta opierała się na odkryciu, że w rzeczywistości żaden eter nie istnieje.
Ale pomyślała, że Oker jest bliski zrozumienia całej sytuacji.
Powiedziała:
— Panie burmistrzu, on ma rację. Wszechświat się rozszerza. Jego nieustanna ekspansja powoduje, że gwiazdy i galaktyki oddalają się od siebie. Ale ta ekspansja dotyczy także mniejszej skali.
Abdi powiedział:
— Ona rozerwie świat, zostaniemy rozrzuceni we wszystkich kierunkach. Potem rozpadną się nasze ciała. A jeszcze później rozpadną się same atomy, z których składają się nasze ciała. — Uśmiechnął się. — W taki sposób świat dobiegnie końca. Ekspansja, którą obecnie można wykryć tylko przy pomocy teleskopów, w końcu rozerwie wszystko na kawałki.
Rice patrzył na niego.
— Taki mały, pozbawiony uczuć, typek, co? — Popatrzył ponownie na list Emeline. — No dobrze, obudziła pani moje zainteresowanie. Pani Dutt, mówi pani, że rozmawiała pani o tym z ludźmi u siebie. Tak? Więc kiedy ta wielka bańka ma pęknąć? Ile czasu nam jeszcze zostało?
— Około pięciuset lat — powiedziała Bisesa. — Obliczenia są niełatwe, trudno mieć pewność.
Rice patrzył na nią.
— Pięć pieprzonych stuleci, bardzo przepraszam. A my nie mamy zapasów żywności nawet na pięć tygodni. No cóż, myślę, że na razie potraktuję to jako „sprawę do załatwienia”. Potarł oczy, pełen energii, lecz wyraźnie zestresowany. — Pięć stuleci. Jezu Chryste! Dobrze, co teraz?
Teraz przyszła kolej na układ słoneczny. Gifford Oker szepnął:
— Czytałem pani list, pani Dutt. Odbyła pani podróż statkiem kosmicznym na Marsa. Jakże cudowne musi być pani stulecie! — Otrząsnął się. — Wie pani, kiedy byłem małym chłopcem, spotkałem Juliusza Verne’a. Wielki człowiek. On by wiedział, jak się dostać na Marsa!
— Możemy się trzymać tematu? — warknął Rice. — Juliusz Verne, Jezu Chryste! Po prostu pokaż pani swoje rysunki, profesorze, widzę, że nie możesz się tego doczekać.
— Tak. Oto wyniki naszych badań układu słonecznego, pani Dutt. — Oker otworzył teczkę i rozłożył swoje materiały na biurku burmistrza. Były tam zdjęcia planet, kilka zamazanych czarno-białych fotografii, ale głównie kolorowe obrazy pracowicie naszkicowane ołówkiem. I coś, co wyglądało jak spektrogram, jak rozmazane kody kreskowe.
Bisesa pochyliła się do przodu. Prawie niedosłyszalnie mruknęła:
— Widzisz?
Jej telefon szepnął w odpowiedzi:
— Całkiem dobrze, Biseso.
Oker pchnął w jej stronę zestaw obrazów.
— To jest Wenus — powiedział.
W świecie Bisesy Wenus była kulą pokrytą oponą chmur. Sondy kosmiczne wykryły na niej atmosferę grubą jak ocean i ląd tak gorący, że topił się na nim ołów. Ale ta Wenus była inna. Na pierwszy rzut oka przypominała obraz Ziemi widzianej z przestrzeni kosmicznej: pasma chmur, szaroniebieski ocean, małe czapy lodowe na biegunach.
Oker powiedział:
— Całą planetę pokrywa ocean. Ocean i lód. Nie wykryliśmy ani śladu lądu. Ocean zawiera wodę. — Po omacku odszukał spektrogram. — Powietrze zawiera azot, trochę tlenu — ale mniej niż na Ziemi — i sporo dwutlenku węgla, który musi przenikać do wody. Oceany Wenus muszą musować jak coca cola! — Był to oklepany żart profesora. Ale teraz pochylił się do przodu. — I tam jest życie, na Wenus jest życie.
— Skąd pan to wie?
Wskazał zielone plamy widoczne na niektórych rysunkach.
— Nie widać żadnych szczegółów, ale w tych bezkresnych morzach muszą żyć zwierzęta, może ryby, ogromne wieloryby, które żywią się planktonem. Spodziewamy się, że występują tam jakieś ziemskie odpowiedniki, na skutek konwergencji — powiedział śmiało.
Oker przedstawił dalsze wyniki. Na nagiej tarczy Księżyca można było dostrzec nietrwałą atmosferę, a w głębi kraterów i bruzd migotała woda; miejscowi astronomowie uważali, że i tam dostrzegają ślady życia.
Było też kilka niezwykłych obrazów Merkurego. Zamazane szkice przedstawiały kształty przypominające utkaną ze światła sieć ciśniętą w sam środek ciemnej strony planety, na samej granicy widoczności. Oker powiedział, że kiedyś nastąpiło częściowe zaćmienie Słońca i niektórzy jego studenci donieśli, że widzieli podobne „pajęczyny plazmy” czy „plazmoidy” w atmosferze Słońca. Może to także była jakaś forma życia, znacznie dziwniejsza, istniejąca w niezwykle gorących gazach, które uchodziły ze Słońca w kierunku tarczy jego najbliższego dziecka.
Pod pretekstem ataku kaszlu Bisesa cofnęła się i szepnęła do telefonu:
— Myślisz, że to możliwe?
— Życie w plazmie nie jest niemożliwe — szepnął telefon. — W atmosferze słonecznej istnieją struktury powiązane ze sobą strumieniem magnetycznym.
Bisesa powiedziała ponuro:
— Tak. W czasie burzy wszyscy staliśmy się ekspertami w sprawach Słońca. Jak myślisz, co się tutaj dzieje?
— Mir stanowi próbkę życia na Ziemi, pobraną w czasie, gdy pojawiła się inteligencja, ludzie. Planetologowie uważają, że kiedy Wenus była bardzo młoda, była gorąca i wilgotna. Więc może Wenus była podobnie „próbkowana”. Sprawia to wrażenie zoptymalizowanej wersji układu słonecznego, każdego ze światów i być może plastry czasu w tych światach zostały wybrane w taki sposób, aby maksymalnie zwiększyć szanse istnienia życia. Zastanawiam się, co się dzieje w tym wszechświecie na Europie czy Tytanie, poza zasięgiem tutejszych teleskopów…
Teraz profesor Oker, wykazując instynkt showmana, przeszedł do punktu kulminacyjnego swojej prezentacji: Marsa.
Ale to nie był Mars, z obrazem którego Bisesa dorastała, a potem odwiedziła. Ten niebiesko-szary Mars nawet bardziej przypominał Ziemię niż pokryta wodą Wenus, ponieważ było na nim mnóstwo suchego lądu, liczne kontynenty i oceany, czapy lodowe na biegunach, a wszędzie snuły się strzępiaste chmury. Wydawał się jakiś swojski. Ten zielony pas to zapewne Valles Marineris; błękitna rysa na półkuli południowej mogła być ogromną niecką Helias. Większa część półkuli północnej wydawała się sucha.
Telefon szepnął:
— Coś jest nie tak, Biseso. Gdyby Mars, nasz Mars, był zalany wodą, cała półkula północna znalazłaby się pod powierzchnią morza.
— Vastitas Borealis.
— Tak. Coś dramatycznego musi się przytrafić temu Marsowi w przyszłości, coś, co zmieni kształt całej planety.
Rice słuchał Okera z rosnącym zniecierpliwieniem i w końcu mu przerwał.
— Daj spokój, Giffordzie. Przejdź do czegoś weselszego. Powiedz jej to, co powiedziałeś mnie, opowiedz jej o Marsjanach.
Oker wyszczerzył zęby w uśmiechu.
— Widać prostoliniowe ślady przecinające równiny Marsa. Te linie muszą być długie na setki mil.
— Kanały — natychmiast powiedział Abdi.
— A czymże innym mogłyby być? I kilku z nas uważa, że na lądzie zdołali dostrzec jakieś konstrukcje. Być może niesamowicie długie mury. Ale to jest kontrowersyjne, jest na granicy widzialności. Jednak co do tego — powiedział Oker — nie ma żadnych kontrowersji. Wyciągnął wykonaną w świetle spolaryzowanym fotografię, na której widać było jasne światła, jak gwiazdy, rozsiane na powierzchni Marsa. — Miasta — wyszeptał profesor Oker.
Emeline pochyliła się do przodu, dotykając zdjęcia.
— Mówiłam jej o tym — powiedziała.
Rice usiadł wygodnie.
— Więc to jest to, co mamy, pani Dutt — powiedział. — Pytanie brzmi, czy cokolwiek z tego może być dla pani użyteczne.
— Nie wiem — odparła szczerze. — Muszę porozmawiać z moimi przyjaciółmi.
— Chciałbym — powiedział Abdi do Okera — zacząć pracować z panem, profesorze. Mamy wiele do zrobienia.
— Tak — powiedział Oker uśmiechając się.
— Dobrze — powiedział Rice. — Ale kiedy do czegoś dojdziecie, macie mi powiedzieć, jasne? — Był to wyraźny rozkaz.
— No. Jak na jeden dzień dość tych historii z dreszczykiem. Pomówmy o czym innym. — Kiedy profesor chował swoje obrazy, Rice odchylił się w krześle, położył nogi na biurku — nosił kowbojskie buty z ostrogami — i wydmuchnął kłąb dymu. — Macie jeszcze ochotę na drinka albo na papierosa? Nie? Po pierwsze — powiedział do Abdiego — bardzo bym chciał się dowiedzieć, co się dzieje po drugiej stronie Atlantyku. Aleksander Wielki i jego „światowe imperium” — tacy faceci budzą moją sympatię.
Abdi zerknął na Bisesę i Emeline i wzruszył ramionami.
— Od czego mam zacząć?
— Opowiedz mi o jego wojskach. I jego marynarce. Czy ma już parowce? Ile jeszcze czasu upłynie, zanim jego flota pokona Atlantyk…
Uwagę Rice’a absorbował Abdi, więc Bisesa, korzystając z okazji, znów szepnęła do telefonu:
— Co o tym myślisz?
— Muszę przesłać te wszystkie dane na Marsa. To zabierze sporo czasu.
— Ale?
— Ale mam wrażenie, że właśnie dlatego zostałaś sprowadzona na Marsa.
— Od chwili gdy minęliśmy linię A, nie jesteśmy już sam na sam z bombą Q, mamo. Teraz eskortuje ją regularna flotylla, jak podczas święta marynarki. Wszyscy kopacze i mieszkańcy kopuł wylegli, aby patrzeć, jak mknie to monstrum. To dla nas dosyć dziwne. Po trwającej czternaście miesięcy samotnej podróży teraz mamy całe to towarzystwo. Ale oni nie wiedzą o naszej obecności. Liberator jest niewidzialny dla radaru, a jest tu jeszcze kilka innych statków, które pilnują, żeby ci gapie trzymali się z daleka, i koordynują ostatni atak na bombę Q…
— Bello — cicho powiedział Tales.
— Przerwij odbiór. — Głowa Edny i maleńki holograficzny obraz unoszący się nad biurkiem Belli znieruchomiały. — Czy to nie może poczekać, Talesie?
— Jest tutaj Cassie Duflot.
— O cholera. — Żona zmarłego bohatera kosmosu, strasznie upierdliwa osoba.
— Prosiłaś, żebym cię zawiadomił, jak tylko się zjawi.
— Tak.
Transmisja komunikatu Edny trwała nadal. Bella była zarówno matką, jak i politykiem, miała więc swoje prawa.
— Poproś, żeby poczekała.
— Oczywiście.
— I Talesie, kiedy będzie czekać, nie pozwól jej mailować, nagrywać, węszyć. Daj jej kawy i zajmij ją czymś.
— Rozumiem, Bello. Nawiasem mówiąc…
— Tak?
— Jest trochę więcej niż godzina do głównego uderzenia. Do Wielkiego Bum. Czy raczej do chwili, gdy otrzymamy raport.
Nie trzeba było jej o tym przypominać. Wielkie Bum, ostatnia nadzieja ludzkości, jeśli chodzi o unicestwienie bomby Q, i być może kres życia jej córki.
— OK. Dziękuję, Talesie, pamiętam. Wznów odbiór. Nieruchomy obraz Edny ponownie ożył.
Głos Edny, podróżując przez dwadzieścia cztery minuty przez układ słoneczny, brzmiał wyraźnie w gabinecie Belli na Mount Weather. A Tales płynnie odtwarzał obrazy odpowiadające jej słowom, które odbierały rozmaite statki i urządzenia monitorujące.
Nad biurkiem Belli unosiła się bomba Q, upiorna kropelka rozmytego światła gwiazd. W tym momencie przecinała pas asteroid — linię A floty — i Bella widziała dalekie skały, powiększone i rozjaśnione. W tym obrazie było coś budzącego grozę; minęło prawie sześć lat od chwili, gdy obiekt ten dostrzeżono po raz pierwszy, kiedy mijał księżyce Saturna, a teraz znajdował się wśród asteroid. Bomba Q była tutaj, w obszarze kontrolowanym przez człowieka. I zaledwie za sześć miesięcy — w okresie Bożego Narodzenia tego roku — miała dotrzeć do Ziemi.
Ale przejście bomby przez pas asteroid stanowiło jeszcze jedną szansę ataku.
Do tej poty Edna mówiła o próbach ataku. Tales pokazywał obrazy bomb jądrowych wybuchających przed nienaruszoną powierzchnią bomby i statki, załogowe i bezzałogowe, które używały rozmaitych rodzajów broni, wiązek cząstek i laserów, a nawet strumienia skał wyrzuconych z powierzchni asteroidy, z zainstalowaną wyrzutnią rakietową, rodzajem elektromagnetycznej katapulty.
— To jak strzelanie grochem do słonia — podsumowała Edna. — Choć nie całkiem. Za każdym razem, gdy ją trafiamy, traci pewną ilość masy i energii proporcjonalną do masy naszych pocisków. To jak ukąszenie pchły, ale efekt nie jest równy zeru. Lyla Neal opracowała pewien model, profesor Carel cię z nim zapozna. W istocie mamy nadzieję, że jednym z wyników Wielkiego Bum, zakładając, że całkowicie nie zepchniemy jej z kursu, będzie potwierdzenie modelu Lyli, co do rzędu wielkości danych, których dotychczas używaliśmy. Tak czy owak wkrótce się przekonamy.
— Jeśli chodzi o sam pocisk, wyrzutnia jest w porządku. Wszystkie systemy w normie, a odchylenie pocisku jest zgodne z przewidywaniami… — Swym spokojnym głosem Edna podsumowała stan broni.
Kiedy skończyła, uśmiechnęła się. Mimo swej czapki z daszkiem wyglądała niezwykle młodo.
— Ja sama czuję się doskonale. Po ponad rocznym pobycie na pokładzie tego statku potrzebuję trochę świeżego powietrza. A zamiast słownikowej definicji „świra wywołanego przebywaniem w zamkniętej przestrzeni” można napisać „John Metternes”. Ale przynajmniej jeszcze się nie pozabijaliśmy. A jeśli traktować tę wyprawę jako przedłużony test Liberatora, statek sprawuje się znakomicie. Myślę, że zastosowano tu naprawdę nowoczesną technologię, mamo. Nie żeby było to jakąś pociechą, jeśli nie uda nam się odchylić toru bomby Q, wtedy wszyscy znajdziemy się w poważnych kłopotach. Pozostali członkowie załogi także świetnie sobie radzą. Myślę, że to prawdziwy test gotowości bojowej całej floty. Kilku weteranów starej floty morskiej mówi, że czują się nie na miejscu na statkach, gdzie nawet zupełni nowicjusze ukończyli Podyplomową Szkołę Marynarki Wojennej w Monterey. W tej chwili, w oczekiwaniu na rozpoczęcie dramatu, odbywa się coś w rodzaju otwartego nabożeństwa. Ci, którzy biorą w tym udział, modlą się do Madonny z Loreto, patronki lotników. Jeśli chodzi o Kosmitów, w zasadzie z nami współpracują. Ale jesteśmy gotowi do podjęcia wszelkich akcji, jakie okażą się konieczne, mamo. Sześćdziesiąt minut do rozpoczęcia przedstawienia. Połączę się z tobą potem, mamo. Kocham cię. Odbiór.
Belli starczyło czasu tylko na krótką odpowiedź, ponieważ miała ona dotrzeć do Edny zaledwie kilka minut przed uderzeniem.
— Też cię kocham — powiedziała. — I wiem, że jak zawsze spełnisz swój obowiązek. — Doskonale zdawała sobie sprawę, że mogą to być ostatnie słowa, z jakimi zwraca się do Edny, i że w nadchodzącej godzinie może stracić jedyną córkę, tak jak biedna Cassie Duflot, która czekała na zewnątrz, straciła męża. Ale nie przychodziło jej do głowy nic, co mogłaby dodać. — Talesie, koniec transmisji.
Obraz holograficzny zniknął, pozostawiając puste miejsce na biurku, gdzie tylko chronometr odmierzał czas do Wielkiego Bum i jeszcze ważniejszej chwili, gdy informacje o jego wyniku dotrą do Ziemi.
Bella zebrała się w sobie.
— Wprowadź Cassie.
Z jakiegoś powodu Bella spodziewała się, że Cassie Duflot pojawi się w czerni, jak wtedy, gdy widziała ją poprzednio, podczas przekazywania przyznanego jej mężowi medalu Tooke’a, mimo upływu czasu wciąż w żałobnych szatach. Ale Cassie miała na sobie jasnoliliowy kostium, ładny i praktyczny. I jak uświadomiła sobie Bella, Cassie nie była pogrążona w smutku jak podczas tamtej wizyty. Łatwo można było jej nie docenić.
— Miło z pani strony, że zechciała mnie pani przyjąć — powiedziała Cassie oficjalnym tonem, ściskając dłoń Belli.
— Nie jestem pewna, czy miałam jakikolwiek wybór — powiedziała Bella. — Od czasu naszego ostatniego spotkania wzbudza pani sensację.
Cassie uśmiechnęła się chłodnym uśmiechem przypominającym grymas polityka.
— Nie miałam zamiaru wzbudzać sensacji czy też sprawiać komukolwiek jakiegoś kłopotu. Jestem po prostu wdową po kosmonaucie, która zaczęła zadawać pytania, jak i dlaczego zginął jej mąż.
— I nie otrzymała pani zadowalających odpowiedzi, prawda? Kawy?
Bella podeszła do ekspresu. Wykorzystała tę przerwę, aby ocenić przeciwniczkę, tak bowiem przywykła myśleć o Cassie Duflot.
Cassie była młodą kobietą, młodą matką i wdową; zapewniało jej to natychmiast życzliwe nastawienie opinii publicznej. Ale Cassie pracowała także w dziale public relations Thule Inc., jednej z największych agencji ochrony środowiska, specjalizującej się w odbudowie zniszczonej przez burzę słoneczną kanadyjskiej Arktyki. Ponadto jej teściowa, Philippa, obracała się przed burzą we wpływowych kręgach Londynu i zachowała tam niewątpliwie sieć kontaktów. Cassie wiedziała, jak wykorzystywać media.
Cassie Duflot wyglądała na kobietę silną. Nie była neurotyczką, nie żywiła do ludzi urazy. Bella od razu zrozumiała, że Cassie nie szuka zemsty za śmierć swego męża czy zniszczenie jej własnego życia. Szukała czegoś głębszego, co przyniesie jej satysfakcję. Może prawdy. A to czyniło ją jeszcze bardziej godną podziwu.
Bella podała Cassie kawę i usiadła.
— Pytania bez odpowiedzi — podsunęła.
— Tak. Pani przewodnicząca Fingal, otóż…
— Proszę mi mówić, Bella.
Cassie powiedziała, że niewiele wie o pracy swego męża w ostatnich latach jego życia. Był inżynierem pracującym w przestrzeni kosmicznej. Cassie wiedziała, że uczestniczy w jakimś tajnym programie i gdzie się mniej więcej znajduje.
— I to wszystko — powiedziała. — Kiedy James żył, to było wszystko, co chciałam wiedzieć. Akceptowałam konieczność stosowania środków bezpieczeństwa. Byliśmy w stanie wojny, a podczas wojny trzeba trzymać język za zębami. Ale po jego śmierci, pogrzebie i wszystkich ceremoniałach — byłaś tak miła, że złożyłaś nam wtedy wizytę…
Bella skinęła głową.
— Zaczęłaś zadawać pytania.
— Nie pragnęłam wiele — powiedziała Cassie. Obracała obrączkę na palcu skrępowana. — Nie chciałam nikogo narazić na szwank, zwłaszcza przyjaciół Jamesa. Po prostu chciałam wiedzieć, jak umarł, tak aby pewnego dnia, gdy dzieci o niego zapytają, no wiesz.
— Sama jestem matką. A faktycznie babką. Tak, wiem. Wyglądało na to, że wojsko bardzo niewłaściwie podeszło do pytań, które były uzasadnione i zupełnie niewinne.
— Unikali odpowiedzi. Kolejni oficerowie łącznikowi i doradcy przestali odpowiadać na moje telefony. Odsunęli się nawet przyjaciele Jamesa. — Jak można się było spodziewać, uporczywe uniemożliwianie dostępu do informacji rozsierdziło Cassie. Naradziwszy się z matką, sama zaczęła drążyć.
I zadawać pytania Talesowi.
— Myślę, że ponieważ istnieje Tales, szepcząc do ucha odpowiedzi każdemu na tej planecie, kto zadaje mu jakieś pytanie, ludzie wierzą, że nasze społeczeństwo jest wolne i otwarte. W rzeczywistości Tales jest takim samym narzędziem rządu jak każde inne urządzenie. Czyż nie tak?
Bella powiedziała:
— Mów dalej.
— Ale odkryłam, że istnieją sposoby uzyskania informacji, zarówno wnioskując z braku odpowiedzi sztucznej inteligencji, jak również na podstawie takich odpowiedzi. — Stała się kimś w rodzaju eksperta samouka w dziedzinie analizy zachowań sztucznej inteligencji, zmuszonej do kłamstw. Wyjęła z torby elastyczny ekran i rozłożyła go na biurku. Przedstawiał schemat sieci oznaczonej złotymi smugami, której fragmenty były otoczone grubymi czerwonymi liniami. — Nie można tak zwyczajnie wydobyć czegoś z pamięci sztucznej inteligencji, nie pozostawiając w niej widocznego ubytku. Wszystko jest ze sobą powiązane…
Bella przerwała jej.
— Wystarczy. Słuchaj, Cassie. Inni stawiali podobne pytania już przedtem. Ale ty, będąc tym, czym jesteś, stałaś się bardziej znana niż większość z nich.
— A gdzie są ci inni? Gdzieś pod kluczem?
W rzeczywistości część z nich znajdowała się w ośrodku zatrzymań, na terenie Morza Moskwa, po drugiej stronie Księżyca. Był to najbardziej mroczny sekret Belli.
Powiedziała:
— Nie wszyscy.
Cassie zabrała swój ekran i pochyliła się do przodu z wyrazem skupienia na twarzy.
— Nie zastraszysz mnie — powiedziała cicho.
— Jestem pewna, że nie. Ale Cassie, wyprostuj się. W tym gabinecie zainstalowano szereg urządzeń, które mają za zadanie reagować na każdą groźbę wobec mnie. Nie zawsze są na tyle bystre, by właściwie rozszyfrować mowę ciała.
Cassie zastosowała się do jej prośby, ale nie spuszczała oczu z Belli.
— Rozmieszczanie broni w przestrzeni kosmicznej — powiedziała. — Tym właśnie zajmował się mój mąż, prawda?
I opowiedziała o rozmaitych wskazówkach, śladach, fragmentarycznych tropach, które gromadzili wyznawcy teorii spiskowych i obserwatorzy nieba, w różnym stopniu ogarnięci paranoją. Widzieli smugę kondensacyjną statku poruszającego się z nieprawdopodobną prędkością. Oczywiście to był Liberator. Widzieli też inny statek, powolny, potężny, który poruszał się w pasie asteroid, pozostawiając za sobą podobną smugę. Była to najwyraźniej jednostka przygotowująca się do Wielkiego Bum. Statki te miały osłonę, ale wykonane przez ludzi czapki niewidki nie są jak dotąd doskonałe.
Bella zapytała:
— Więc jak myślisz, co to wszystko oznacza?
— Że coś się zbliża — powiedziała Cassie. — Może kolejna burza słoneczna. I rządy przygotowują się do ucieczki wraz ze swymi rodzinami, wykorzystując następną generację superszybkich statków kosmicznych. To nie jest zdanie ogółu, ale takie jest powszechnie podejrzenie.
Bella była zaszokowana.
— Ludzie naprawdę tak nisko cenią swoje rządy, że wyobrażają sobie, iż bylibyśmy do tego zdolni?
— Nie wiedzą. Na tym polega problem. Bello. Żyjemy w cieniu burzy słonecznej. Może to racjonalne być paranoikiem. — Cassie zwinęła swój ekran. — Bello, pokonałam tę drogę nie ze względu na mego męża czy mnie samą, lecz ze względu na moje dzieci. Myślę, że coś ukrywasz, coś potwornego, co może dotyczyć ich przyszłości. A one mają prawo wiedzieć, co to jest. Ty zaś nie masz prawa trzymać tego przed nimi w tajemnicy.
Bella musiała się zdecydować, co ma zrobić z tą kobietą. No cóż, Cassie nie była przestępczynią. W istocie była osobą, którą Bella powinna chronić.
— Słuchaj, Cassie — powiedziała. — Zgromadziłaś kilka fragmentów układanki. Ale układasz z nich błędny obraz. Nie chcę, by spotkała cię jakaś krzywda, ale z drugiej strony nie chcę, żebyś ty sama wyrządziła komuś jakąś krzywdę. A rozpowszechniając taką teorię, możesz wyrządzić szkodę. Więc zamierzam dopuścić cię do tajemnicy. A kiedy się dowiesz tego, co ja wiem, sama będziesz mogła zdecydować, jak najlepiej wykorzystać te informacje. Umowa stoi?
Cassie zastanowiła się.
— Tak, Bello, to uczciwe postawienie sprawy. — I popatrzyła na Bellę podekscytowana. I wystraszona.
Bella spojrzała na zegar na ścianie. Jeszcze trzydzieści minut do otrzymania wiadomości, jaki jest wynik Wielkiego Bum. Dramat musi się rozgrywać w tej właśnie chwili, gdzieś tam wśród asteroid, w odległości dwudziestu ośmiu minut świetlnych.
Starała się o tym nie myśleć.
— Zacznijmy od Liberatora - powiedziała. — Dziedzictwa twego męża. Talesie, grafika, proszę.
Rozmawiały o Liberatorze. I o bombie Q, którą od miesięcy śledził.
Po czym Bella przedstawiła Cassie ostatnią opcję Boba Paxtona.
— To po prostu kolejna asteroida poruszająca się w tym pasie — powiedziała Bella. — W naszych katalogach ma swój numer i ten, kto umieścił na niej tę sondę pomiarową- metalową drobinę na pokrytej pyłem węglowym powierzchni asteroidy — prawdopodobnie nadał jej nazwę. Nazywamy ją po prostu kulą armatnią. A tutaj jest statek, którego smugę kondensacyjną widzieli ci wyznawcy teorii spiskowych.
— Nie chciałabym, żebyś ich tak nazywała — mruknęła Cassie. Pochyliła się do przodu, żeby lepiej widzieć. — Wygląda jak jeszcze jedna asteroida — powiedziała. — Skała otoczona srebrzystą siecią.
Tym właśnie przede wszystkim była: małą asteroidą, znacznie mniejszą niż owa kula armatnia. Skała była otoczona ciasną siecią nanorurek, a do jej powierzchni przytwierdzono silnik napędzany antymaterią.
— Zastosowaliśmy jeden z prototypowych silników wykonany na Trojanach. Dość niezawodny.
Cassie zaczynała rozumieć.
— Używacie tego do kierowania większą asteroida, tą kulą armatnią.
— Tak, za pomocą siły grawitacji. Okazuje się, że zmiana toru asteroidy to zaskakująco trudne zadanie…
Problem zmiany toru asteroid był badany co najmniej od stu lat, odkąd zdano sobie sprawę, że trajektorie niektórych asteroid przecinają tor Ziemi i w możliwej do przewidzenia przyszłości mogą się zderzyć z planetą.
Niebezpieczna skała była na ogół zbyt duża, aby można ją było zniszczyć. Oczywistym sposobem było zepchnięcie jej na bok, być może przy użyciu energii jądrowej. Albo po zainstalowaniu na niej odpowiedniego napędu, który zepchnie ją z toru. Albo wreszcie po zaopatrzeniu jej w żagiel słoneczny czy nawet posrebrzeniu jej powierzchni, tak aby popychało ją ciśnienie światła. Takie sposoby zapewniały jedynie niewielkie przyspieszenie, ale gdyby zastosować je odpowiednio wcześnie, mogłoby to wystarczyć, by uniemożliwić niepożądane zderzenie.
Kiedy pas asteroid został stopniowo skolonizowany, wypróbowano wszystkie wymienione metody i wszystkie w różnym stopniu zawiodły. Kłopot polegał na tym, że wiele spośród dużych asteroid nie było ciałami stałymi, lecz rojem mniejszych głazów, tylko luźno związanych siłą ciężkości, a na dodatek głazy te na ogół były obdarzone ruchem obrotowym. Próba zepchnięcia ich z toru powodowała, że rozpadały się na mnóstwo mniejszych fragmentów, które były równie niebezpieczne, ale niemożliwe do opanowania.
W ten sposób powstał pomysł „ciągnika grawitacyjnego”. Trzeba było umieścić małą asteroidę koło dużej. Po delikatnym popchnięciu tej małej, jej pole grawitacyjne ciągnęło większego towarzysza.
— Rozumiesz zasadę — powiedziała Bella. — Trzeba popychać tę małą asteroidę na tyle lekko, by nie opuściła pola grawitacyjnego dużej, tak aby pozostawała grawitacyjnie związana z towarzyszem. W ten sposób można odciągnąć dużą asteroidę, bez względu na to, jak bardzo jest rozczłonkowana. Jedyną trudność stanowi takie ukierunkowanie strumienia gazów wylotowych, by nie uderzały w powierzchnię celu.
Lekko zniecierpliwiona Cassie kiwnęła głową.
— Chwytam. Odchylacie tor tej asteroidy, tej kuli armatniej…
— Tak aby zderzyła się z bombą Q. Bomba i asteroida poruszają się po całkowicie różnych trajektoriach, zderzenie będzie więc gwałtowne i wyzwoli się duża ilość energii.
— Kiedy to się stanie?
— W istocie — Tales powiedział cicho — to już się stało, prawie pół godziny temu. Za dwie minuty otrzymasz raport, Bello.
Obraz obu asteroid zniknął, zastąpił go nieruchomy obraz bomby Q, tej niesamowitej kuli widocznej jedynie dzięki odbitemu od niej światłu gwiazd unoszący się nad biurkiem Belli. A obok niej widać było cienki jak zapałka statek kosmiczny.
Cassie zrozumiała wszystko. Minęło kilka sekund, zanim doszła do siebie. Z szeroko rozszerzonymi oczami powiedziała:
— To się dzieje teraz. To zderzenie. I twoja córka jest tam, w tym statku bojowym, i obserwuje to wszystko. Sprowadziłaś mnie tutaj w takiej chwili?
Bella powiedziała ściśniętym głosem:
— Musiałam czymś się zająć. A poza tym myślę, że chciałam zobaczyć twoją reakcję.
— Trzydzieści sekund, Bello.
— Dziękuję, Talesie. Widzisz, Cassie…
— Nie. Nie mów nic więcej. — Pod wpływem impulsu Cassie pochyliła się nad stołem i chwyciła dłoń Belli. Bella kurczowo ją złapała.
Na obrazie bomba i jej eskorta tkwiły nieruchomo, niczym jakiś ornament.
Z lewej strony coś nadleciało nad obraz unoszący się nad biurkiem. Niewyraźna plama, szaro-biała smuga, poruszająca się zbyt szybko, aby można było dostrzec jakiekolwiek szczegóły. Zderzeniu towarzyszył błysk, który wypełnił całe pomieszczenie światłem.
Potem obrazy zamigotały i znikły.
Na biurku Belli pojawiły się gadające głowy, przekazując raporty dotyczące wszystkich aspektów zderzenia. Rozdzwoniły się telefony z Ziemi i kolonii Kosmitów. Ludzie pytali, co się dzieje w pasie asteroid. Eksplozja była tak jasna, że można ją było zobaczyć gołym okiem na nocnym niebie Ziemi, jak również w znacznej części układu słonecznego.
Bella palcem wskazała dwie głowy: Edny, a potem Boba Paxtona.
— …Powtarzam, mamo, że nic mi nie jest, statkowi nic się nie stało, trzymaliśmy się z daleka, aby uniknąć ulewy szczątków. Co za widok, te wszystkie rozżarzone do białości głazy lecące po liniach prostych! Mamy dużo danych. Wygląda na to, że przewidywania Lyli dotyczące prawdopodobnej utraty masy i energii bomby Q potwierdziły się. Ale…
Bella przeniosła się na Boba Paxtona, jego twarz wyrosła przed nią, rumiana i gniewna.
— Pani przewodnicząca, nawet nie dotknęliśmy tego cholerstwa. Och, pozbawiliśmy ją odrobiny masy i energii, bo nawet bomba Q nie może połknąć asteroidy i nie beknąć, ale to nie wystarczy, żeby miało to jakiekolwiek znaczenie, kiedy bomba dotrze do Ziemi. A dotrze. Jej tor w ogóle nie uległ odchyleniu, ani o włos. Ona przeczy wszystkiemu, co wiemy na temat bezwładności i pędu. OK, zbliża się. Teraz mamy dane i będziemy mogli przeprowadzić ekstrapolację, żeby określić, co się stanie z Ziemią, kiedy bomba Q w nią uderzy, opierając się na tym, jak ciskane w nią głazy uszczuplały jej zasoby. Bomba nie jest nieskończenie wielka. Ale jest wielka. Dostatecznie wielka, aby zniszczyć Marsa, jak sądzę. Wprawdzie nie rozwali Ziemi, ale wywoła taki wstrząs, że planeta z trudem go wytrzyma. Po jej uderzeniu pozostanie krater o rozmiarach promienia Ziemi. — Przeczytał: — „Będzie to najbardziej niszczycielskie zdarzenie od owego zderzenia, które doprowadziło do powstania Księżyca”… — Pobiegł spojrzeniem w dół, wpatrując się w liczby poza zasięgiem kamery. — To chyba wszystko. Zrobiliśmy, co się dało.
Bella kazała Talesowi ściszyć jego głos.
— Tak to wygląda, Cassie. Teraz wiesz już wszystko. I widziałaś wszystko.
Cassie zastanowiła się.
— Cieszę się, że twojej córce nic się nie stało.
— Dziękuję. Ale atak nie powiódł się. — Rozłożyła ręce. — Jak myślisz, co powinnam teraz uczynić?
Cassie znów się zastanowiła.
— Wszyscy widzieli to zderzenie, na Ziemi i poza nią. Wiedzą, że coś się wydarzyło. Pytanie, co im powiesz.
— Prawdę? Że świat się skończy w dniu Bożego Narodzenia? — Roześmiała się, sama nie bardzo wiedząc dlaczego. — Bob Paxton powiedziałby, że będzie panika.
— Ludzie już przedtem stawali w obliczu trudnych sytuacji — powiedziała Cassie. — I na ogół przetrwali.
— Zbiorowa histeria to powszechnie znane zjawisko, Cassie. Doniesienia o niej pojawiają się już w średniowieczu. Występuje na przykład w wyniku utraty zaufania do rządu. Ważną częścią mojego działania jest, aby do niej nie dopuścić. Powiedziałaś, że rządy, dla których pracuję, utraciły zaufanie.
— OK. Znasz swoje obowiązki. Ale ludzie będą musieli poczynić przygotowania. Rodzina i tak dalej. Jeżeli się dowiedzą.
Oczywiście to była prawda. Patrząc na twarz Cassie, kamienną i pełną determinacji, twarz kobiety, której dzieci także znalazły się w niebezpieczeństwie, Bella pomyślała, że w nadchodzących dniach i tygodniach może wykorzystać tę kobietę u swego boku. Jako głos rozsądku, pośród przepełnionych gniewem ludzi.
A ktoś właśnie jej wymyślał. Spojrzała w dół i zobaczyła rozwścieczoną twarz Boba Paxtona, który darł się, żeby zwrócić jej uwagę. Niechętnie zwiększyła głośność.
— Mamy jeszcze jedną opcję, pani przewodnicząca. Może powinniśmy ją wykorzystać, zanim zaczniemy rozdawać pigułki na samobójstwo.
— Bisesa Dutt.
— Kluczyliśmy wokół tych popaprańców na Marsie. Teraz musimy ściągnąć stamtąd tę kobietę i umieścić ją w bezpiecznym miejscu. Najwyraźniej od tego zależy przyszłość Ziemi. Bo niech mi pani wierzy, nie mamy już nic innego. — Przerwał, ciężko dysząc.
Cassie mruknęła:
— Nie jestem pewna, o czym on mówi. Ale jeśli jest jeszcze jakaś opcja… — Wzięła głęboki oddech. — Nie mogę uwierzyć, że to mówię. Myślę, że to nie jest coś takiego jak burza słoneczna, kiedy wszyscy musieliśmy wiedzieć, co się zbliża, żeby zbudować tarczę. Tym razem nic nie możemy zrobić. Można ludziom oszczędzić zmartwień, dopóki ta ostatnia opcja istnieje. A potem, kiedy naprawdę nie będzie już żadnej nadziei…
— Więc im skłamiemy.
— Powiemy, że był to test nowej broni i że nie powiódł się. Zresztą jest to bliskie prawdy.
Bella wskazała obraz Edny.
— Talesie, chcę wysłać wiadomość do Liberatora. Supertajną.
— Tak, Bello.
— Słuchaj Cassie, czy jesteś wolna w ciągu najbliższych kilku godzin? Chciałabym jeszcze z tobą porozmawiać.
Cassie była zaskoczona. Ale powiedziała:
— Oczywiście.
— Kanał jest otwarty. Możesz mówić, Bello.
— Edna, to ja. Posłuchaj, kochanie, mam dla ciebie nowe zadanie. Chcę, żebyś się udała na Marsa…
Mówiąc zerknęła na kalendarz. Zostało jeszcze tylko kilka miesięcy. Od tej chwili, jak przeczuwała, cokolwiek się wydarzy, napięcie będzie rosło i wypadki będą biegły coraz szybciej. Miała jedynie nadzieję, że będzie w stanie zachować trzeźwy osąd sytuacji.